Professional Documents
Culture Documents
Cud z obroną Jasnej Góry, karmazynowo i szumnie opisany przez Sienkiewicza... Pokażcie mi dzisiaj
Polaka, który z podobnym uporem broni się przed Szwedami! Małe dzieci właziły pod ciężarówkę, tłukły
się setki kilometrów w niewygodnej pozycji, żeby znaleźd się w Sztokholmie. A oni, ci dawni Polacy sypali
wały, walili z armat. Niepojęte... Jeśli to nie cud, to co?
Czasy nam bliższe. Całe dwudziestolecie, czyli II Rzeczpospolitą na dobrą sprawę stad było na jeden
jedyny cud. W sierpniu 1920 roku nad Wisłą. Pokazała się Matka Boska i przepędziła bolszewickie zagony.
- Jaki to cud? ruskie dostali w d... i tyle! - komentował wydarzenie nieufny warszawski ludek.
Sprawcą cudu nad Wisłą był ksiądz Skorupka. Porwał żołnierzy do ataku. Biegł z krzyżem w dłoniach, aż
dosięgła go kula sowieciarza (staram się pisad stylem obchodów rocznicowych w 1990 roku). Nie wiem,
czy powinienem, ale... Mam w papierach notatkę sporządzoną własną ręką przez pisarza, który dobrze
znał adiutanta Piłsudskiego i nieraz z nim bankietował. Notatka jest relacją z rozmowy nad ranem w
„Adrii”. Wieniawa, mocno już zalany, powierzył kompanowi tajemnicę stanu, zaklinając go, by nie puścił
pary z ust. Według pułkownika ksiądz Skorupka dostał postrzał od swoich, gdy rzucił się do ucieczki. W
stronę polskich okopów.
Legenda nie pozwalała na zmianę wersji bohaterskiej. Na początek - trzeba byłoby przemalowad obraz
Kossaka i zburzyd pomnik przed Katedrą w Łodzi. Więc znający sekret milczeli. Co przychodziło im z
trudnością. Do szału doprowadzały piłsudczyków opowieści, mające pomniejszyd świetnośd operacji
przeprowadzonej przez Dziadka. Trzeba bowiem stwierdzid: cud nad Wisłą wymyślili endecy.
Przepędzeni przez Skorupkę (bądź Piłsudskiego) bolszewicy wrócili po dwudziestu pięciu latach.
Zaprowadzili rządy ateistyczne i bezbożne. Prymas Tysiąclecia antykatolicyzm marksizmu tłumaczył
protestanckim rodowodem, zderzonym z prawosławną cerkwią.
Obficie pisze się dziś o systemie, przywleczonym w taborach do Polski. Czy w stalinizmie były możliwe
cuda?
Najbardziej znany: cud w Lublinie, w lipcu 1949 roku. Obraz przedstawiający Matkę Boską w Kościele
Katedralnym płakał. Tłumy pielgrzymujących do Lublina pątników widziało łzę spływającą po obliczu
Królowej Korony Polskiej. Na placu przed Katedrą gromadziło się dzieo w dzieo więcej ludzi niż na
jakimkolwiek wiecu. Próbowano tłumaczyd, że to zjawisko wywołane wilgocią, temperaturą, odmianą
pleśni. Wierni nie dawali wiary uczonym wywodom. Skoro obraz płakał, to był cud, a nie złudzenie
optyczne. Władze, kiedy już całkiem nie wiedziały, co zrobid - wymogły uchwałę Związku Literatów
potępiającą cud. Odwołanie się do autorytetów pisarskich, niestety, nie pomogło. Nie rozładowały
napięcia słowa Jarosława Iwaszkiewicza o powrocie średniowiecza. Nie poskutkowała fraszka Tadeusza
Polanowskiego, a taka cięta:
Matka Boska przestała ronid łzy dopiero wtedy, kiedy ubecja dokonała wielu zatrzymao wśród
pielgrzymów. Cud dogasł.
W latach sześddziesiątych, za Gomułki, miejscem kolejnego cudu stał się kościół na Nowolipkach. Na
wieży pokazywała się Królowa Korony Polskiej. „Dziewczęta z Nowolipek” - karykatura obśmiewała
straszne mieszczki, kołtunki i dewotki. Pisano na łamach prasy o fanatyzmie, ciemnocie, zaduchu kruchty.
Bez skutku, bez efektu. Do kościoła na Nowolipkach ciągnęły pielgrzymki. Bywało, że pod pretekstem
zwiedzania Warszawy - zjeżdżali wierni zakładowymi autokarami; po czym sekretarz POP i pani księgowa
zgodnie wpatrywali się w zarys postaci majaczący na wieży. Wiara w cuda integruje. Jest równie ludowa
jak ludowy był katolicyzm epoki prymasa Wyszyoskiego.
Przy tej okazji ujawniła się cecha polskich cudów. Cuda były zawsze anty. To jedno. Drugie: cuda
zaświadczają autentycznośd kultu maryjnego. Nie myli się Marian Hemar:
Obok cudów - poczesne miejsce w obyczaju Polaków zajmują pogrzeby. Ich opis godzien pióra Kitowicza
czy raczej Wykitowicza. Gdyby się taki znalazł. Potrafił przekazad potomnym obraz konduktów,
ciągnących przez cmentarne aleje, przy wtórze wiatru i dźwiękach marsza Chopina.
Ważne pogrzeby w Polsce są czymś więcej niż oddaniem hołdu zmarłemu. Bywają na ogół manifestacją -
przeciwko żywym (niektórym żywym), połączoną z aktem oskarżenia. Stuk trumiennego wieka jest
dalszym ciągiem porachunków. Podejrzewam nawet, iż częśd wiary w życie pozagrobowe wywodzi się z
nadziei, że dopiero tam uda się dopaśd wroga. Dopaśd, wziąd w obroty pod jakąś niebieską gruszką, w
niebieskim zagajniku. Temat jest makabryczny. Lubimy sielanki. Ograniczę się do kilku zaledwie
przykładów pochówków.
Pogrzeb literacki I klasy to pogrzeb Marii Dąbrowskiej w maju 1965 roku. O randze pogrzebu
zadecydował nie tylko dorobek zmarłej, lecz jej postawa, dzięki której uchodziła za autorytet moralny.
Pojęcie nie było tak jak teraz zdewaluowane. Liczył się podpis Marii Dąbrowskiej złożony pod listem 34,
liczyły się jej wypowiedzi w obronie wolności słowa i myśli, odważne starcia z dygnitarzami.
W adorowaniu „pani Maryjki” (jak ją nazywano) sporo było wyrzutów sumienia. Owszem, zmuszona
okolicznościami wykonywała rytualne gesty (wypowiedź po śmierci Stalina). Nigdy jednak nie zawładnęła
nią bez reszty wizja koszarowego komunizmu. Nigdy realizm socjalistyczny nie wydawał się jej receptą na
twórczośd. Kiedy dopiero zaczynał padad cieo wąsów Stalina - ona wiedziała, co będzie dalej. Pamiętano:
wystąpiła w obronie conradowskiego pojęcia wierności (przejętego przez chłopców z AK) przeciwko
Janowi Kottowi. Jednemu z najdotkliwszych doktrynerów marksistowskich.
Literacki pogrzeb miał stad się ekspiacją, zmyciem win, odpuszczeniem grzechów. Nikt ich przecież łatwiej
nie odpuszcza niż nasi drodzy zmarli... Piszę o tym pogrzebie: wracał w wiele lat później w rozmowach,
budząc namiętności. Chodziło o to, kto niósł trumnę, kogo spotkało to wyróżnienie. Z upływem lat
okazało się, że trumnę niosła przynajmniej setka intelektualistów. I ciągle przybywali nowi i nowi.
Irena Szymaoska - jedna z najwspanialszych kobiet, jakie marnowały czas w towarzystwie piszących
panów - sugerowała, by dla świętego spokoju sporządzid plan sytuacyjny, mapkę sztabową z
zaznaczeniem: Ważyk - niósł. Kott - niósł. I jeszcze później napisał: „Niosłem jej trumnę od bramy
cmentarza. Pani Maria była taka drobna i taka krucha. Dopiero wtedy, idąc aż do kooca tą aleją,
zrozumiałem, jak ciężka jest ta trumna”. Ale czy niósł Bocheoski? A Stryjkowski? A Woroszylski? Trzeba to
raz na zawsze rozstrzygnąd.
Pogrzeb Marii Dąbrowskiej - obraz garnących się do niesienia, by tym samym razem z trumną wejśd do
nieba literatury, z ominięciem czyśdca, stał się dla Antoniego Słonimskiego impulsem do napisania
czterowiersza:
Pogrzeb polityczny. Już bez literackich ozdobników. Takim był pogrzeb Henryka Hollanda. Kim był
Holland? Człowiekiem o biografii typowej dla pokolenia zarażonego komunizmem. Najpierw wierzył bez
zastrzeżeo w mądrośd partii, potem stawał się coraz bardziej krytyczny. Stacje wiary i zwątpienia:
Czerwona Armia, I Dywizja, Związek Walki Młodych, Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC, praca
w organie ZWM - „Walce Młodych” i w organie PZPR - „Trybunie Ludu”, wreszcie przechowalnia -
Akademia Nauk.
Odstawienie na bocznicę nie zerwało dotychczasowych znajomości i kontaktów. Holland zachował
pokaźne grono przyjaciół ulokowanych w aparacie władzy. Od jednego z nich usłyszał opowieśd
przywiezioną przez Gomułkę z Moskwy. Jak to naprawdę na Kremlu zlikwidowano Berię. Gomułce
zrelacjonował to Chruszczow. Przyjacielowi Hollanda - Artur Starewicz. Mając taką sensację (i to z
pierwszej ręki I sekretarza), Holland podzielił się nią z korespondentem dziennika „Le Monde”.
Wkrótce potem sprawcę przecieku zatrzymano. Zarzut szpiegostwa wymagał podbudowania. Nie
wiadomo, czy zawczasu podłożono obciążające materiały, czy też miano to zrobid pod koniec
przeszukania. A może plan był inny? I całkiem inny przebieg wydarzenia? Tego nie wiemy. Ale pewne
jest, że podczas rewizji w swoim mieszkaniu, doprowadzony tam Henryk Holland wypadł przez okno.
Wypadł, został wypchnięty, a może już nie żył, kiedy funkcjonariusze politycznej policji wypełniali rozkazy
przełożonych? Sprawa była ciemna, Warszawa huczała od plotek. Pogrzeb w dniu 30 grudnia 1961 roku
przekształcił się w wyzwanie rzucone Gomułce. Ta masówka była, rzecz jasna, ograniczona do kręgu ludzi
władzy; naród interesował się raczej mało rozgrywkami wewnątrz rządzącej partii. Wkrótce okazało się,
że pogrzeb Hollanda był antypartyjny. Specjalnie powołana komisja przepytywała uczestników, dlaczego
poszli na cmentarz, kto ich do tego nakłonił.
Zachowała się notatka - raport łapsa, który sporządził opis pogrzebu, trwającego od 12:35 do 13:45. Łaps
zapamiętał teksty na szarfach, odnotował skrupulatnie (wraz z podaniem jego miejsca pracy), kto
zaintonował pierwszy Międzynarodówkę. Najważniejsza częśd zadania powierzonego agentowi: spis osób
biorących udział w uroczystości żałobnej. W spisie nie zabrakło - wiceprzewodniczącego Rady Paostwa -
Oskara Langego, wiceministra MSW - Juliusza Hubnera, przewodniczącego Stołecznej Rady Narodowej -
Janusza Zarzyckiego, wiceprezesa NIK - Jerzego Morawskiego, znanych dziennikarzy: Urbana, Wolickiego,
Dziewanowskiego, Ungera, profesorów: Kołakowskiego, Baumana, Brusa, Szaniawskiego, pisarzy -
Matuszewskiego, Woroszylskiego.
Pogrzeb Hollanda obserwowany przez ptaszki-cmentarniczki to modelowy pogrzeb
opozycyjno-skontestowany. Odtąd każdy z ważnych pochówków da się podciągnąd albo pod kategorię
wydarzeo kulturalnych (wzorzec: pogrzeb Dąbrowskiej), albo pod kategorię pogrzebów stricte
politycznych. Z mowami, oskarżeniami, chóralnym śpiewem.
Pogrzeby, na które dzisiaj schodzą się zgrzybiali emeryci to ostatnie miejsce, gdzie można usłyszed słowa
pieśni:
Cóż, pogrzeby. Prawdziwą naszą namiętnością było i jest nadal sprowadzanie szczątków i prochów
sławnych rodaków. Po to, by nareszcie spoczęli w polskiej ziemi.
Sprowadzanie na dużą skalę zaczęło się, jak prawie wszystko - przed wojną. Władze zdecydowały się
sprowadzid prochy Słowackiego. Trumnę wieźli statkiem wydelegowani w tym celu - Jan Lechoo (we
fraku) i Artur Oppman, Or-Ot (w mundurze). Import Wieszcza był dostatecznym pretekstem, by powstało
mnóstwo wierszy okolicznościowych. Bo okolicznościowa poezja to także zjawisko epidemiczne. Oprócz
Słowackiego - schyłkowej sanacji udało się sprowadzid trumnę z królem Stanisławem Augustem
Poniatowskim. Trumnę zwrócili bolszewicy. Premier RP Sławoj Składkowski nie bardzo się tym chwalił.
Umieścił to, co zostało z monarchy, w Wołczynie, siedzibie książąt Czartoryskich. Dopiero wtedy, po
ujawnieniu repatrianta, rozpoczęła się ogólnonarodowa dyskusja, gdzie pochowad ostatniego władcę.
O zaletach i wadach, osiągnięciach i błędach króla Stasia debatowano tak zaciekle, jakby żył i mógł
komukolwiek zagrozid uszczupleniem przywilejów. Wypomniano mu związki z masonerią, libertynizm,
kochanki, no, a przede wszystkim - romans z carycą Katarzyną. Dzięki niej zdobył koronę, załatwiając
sprawę przez łóżko.
Spór przerwała wojna. Po wojnie - kolaborant znowu znalazł się poza granicami Polski: Wołczyn przypadł
Białoruskiej SRR. Naukowcy polscy odnaleźli trumnę z królem w zrujnowanych i rozgrabionych
podziemiach kościoła. Dostojne resztki przewieziono na Zamek, oddano pod opiekę prof. Gieysztora.
Znowu dyskusja: gdzie pochowad: pod krzakiem w Łazienkach czy gdzieś bardziej na widoku? Stanęło na
tym, że króla Stasia zamuruje się w katedrze warszawskiej.
Życie po życiu króla Stanisława Augusta pokazuje, że sprowadzanie prochów nie jest zajęciem łatwym i
bezkonfliktowym. Mogą towarzyszyd temu skandale. Mogą zdarzyd się afronty. Skandalem był pogrzeb
Witkacego w Zakopanem w roku 1988. Ledwo sprowadzone z cmentarza w Jeziorach na Polesiu prochy
spoczęły w ziemi, odprowadzane przez księdza prof. Tischnera i ministra Krawczuka - wyszło na jaw, że
dokonujący ekshumacji przywieźli nie Witkacego, lecz jakiegoś anonimowego krasnoarmiejca. Spieszyli
się do domów, było im w gruncie rzeczy wszystko jedno, kogo zabierają. Na Sądzie Ostatecznym i tak się
wyjaśni, kto był kim.
Inny skandal, mniej widowiskowy, ale zawsze. Sprowadzenie prochów Wieniawy. Do Krakowa, na
Cmentarz Rakowicki w roku 1990. Pogrzeb miał byd huczny i tłumny. Był nerwowy. O prochy stoczyły bój
skupione wokół Solidarności środowiska kombatanckie, ze Związkiem Legionistów, w którym - jak
informowała prasa - „działał człowiek, na którym ciążą zarzuty materialnych malwersacji”. Skutkiem tych
walk zjawiło się zaledwie 12 pocztów sztandarowych zamiast 45. Ale i tak uroczystośd wypadła okazale:
trumna na lawecie, koo okryty kirem, patrol ułanów, honory wojskowe, mowa posła OKP, przemówienie
wojewody.
Rok 1990 był w ogóle rokiem prochów, sprowadzanych i fetowanych. Aż dwa razy udało się pochowad
Ordonkę. Raz w Sali Kongresowej na koncercie ku czci jej repertuaru. I drugi raz - na Powązkach.
Inicjatorem przeprowadzki z Bejrutu na Powązki był (nietrudno zgadnąd) Jerzy Waldorff. Za komuny nie
miał życia: schronił się za cmentarnym murem, w katolickiej części. Królową pogrzebu obrano Beatę
Tyszkiewicz: Ordonka to przecież jej ciotunia.
...Po Wieniawie i Ordonce - minister Beck wrócił z Rumunii. Ale nie przez Zaleszczyki. Wróciły także
prochy poety Jana Lechonia z emigracji.
Mógłbym wymienid jeszcze kilka pochówków z odzysku. To dopiero początek: nie każdy nieboszczyk
wyraża zgodę na powrót do kraju, w którym prezydent wybrany został demokratycznie, a Sejm nadal -
kontraktowy.
Po wyborach (a może wcześniej, może rygory zelżeją) sprowadzimy sobie:
Ignacego Paderewskiego - z USA
Ignacego Mościckiego - ze Szwajcarii
Władysława Sikorskiego - z Anglii (chociaż to akurat nie jest pewne: możemy nie zechcied: Sikorski
paktował z czerwonymi!).
A potem - potem to już codziennie przyfrunie na Okęcie urna bądź trumna z zawartością. Dzięki temu
burzliwa historia naszego kraju znajdzie się znowu w punkcie wyjściowym. Co bowiem odkopują
archeolodzy, szukający prasłowiaoskich korzeni? - Urny z prochami, rekwizyty grzebalne. A co odkopią
archeolodzy przyszłości, najpewniej jacyś Japooczycy z Kosmosu, badający za pomocą laserowych
instrumentów - pozostałości zaginionej cywilizacji. Idę o zakład: odkopią prochy, pokłady prochów
trudnych do identyfikacji. „Nagrobki - napisze badacz - sądząc z zachowanych śladów - zniszczono i
rozkradziono w ostatnich latach XX wieku”.
Po leśnych i biwakowych nastała moda na podkreślanie związków z Katangą tow. Edwarda. Kto wtedy nie
był Ślązakiem? Od spikerek w TV po czeredy tupiące po korytarzach ministerstw i urzędów. Śląski
„trynd”, jak mawiał niezapomniany tow. Decymber, skooczył się razem z odstawką fedrujących na
przodku w stolicy.
Zaczynała się nowa moda, korygująca biografie. Społeczeostwo przeszło kurację odmładzającą. Nagle
okazało się, że wszyscy urodzili się w sierpniu 1980 roku. Kolebką ich była Stocznia. Ojcem chrzestnym -
Solidarnośd. Do chrztu trzymał nowonarodzonych ksiądz prałat Jankowski. A filmował tę scenę Wajda
kamerą udostępnioną przez WIDEO-KONTAKT Chojeckiego
Teraz i ta wersja życiorysu do poprawek... A czy to łatwo tak ciągle zmieniad się i dostosowywad?
Pocieszające jest tylko to: u nas nigdy nie można się skompromitowad.
Ostatecznie, do kooca, raz na zawsze.
ŻYCIORYS
Wersja do czerwca 89 Wersja po czerwcu 89
Urodziłem się Urodziłem się, bo moi rodzice opowiadali się za
Urodziłem się we wsi Pazoły obroną życia poczętego. Byli anty. Anty
Matka Genowefa należała do koła gospodyo antykoncepcja. Urodziłem się w majątku Pazoły.
wiejskich Matka, nosząca imię swej patronki św. Genowefy,
Ojciec Franciszek był bezrolnym należała do kółka różaocowego
Wieś Pazoły leżała w tzw. Polsce B. Ojciec Franciszek był właścicielem ziemskim
Kiedy wkroczyła Armia Czerwona powitaliśmy ją Trzymał klucz włości. Pod słomianką. Majątek nasz
chlebem i solą leżał na grabieżach Rzeczypospolitej.
Hitlerowscy okupanci przesiedlili nas na teren Po zbójeckiej napaści Sowietów rodzice Uciekli z
Generalnej Guberni do wsi Bławatków, gdzie łap NKWD - wpław przez Bug, chociaż nie umieli
diabeł mówił dobranoc. pływad Kiedy po jednej okupacji przyszła druga -
Ojciec współpracował z PZPR we wsi Bławatków nawet diabeł już nic nie mówił.
Ojciec został przewodniczącym spółdzielni Szczękał zębami ze strachu. Dopóki miał zęby.
produkcyjnej „Świt Nowego” Ojciec działał w ruchu ludowym krzewiąc ideały
W szkole uczyłem się dobrze Witosa, Mikołajczyka, Ślisza, Kamioskiego,
Szczególnie z historii i rosyjskiego Zostałem Bartoszcze i Chorążyny
wytypowany na studia do Moskwy W czasach, gdy reżym pędził chłopów do
Studiowałem na Uniwersytecie im. Łomonosowa kołchozów - ojciec postąpił jak Wallenrod:
Ekonomię polityczną Socjalizmu doprowadził spółdzielnię „Świt Nowego” - do
Broniłem pracy doktorskiej zmierzchu W szkole, o ile to gniazdo indoktrynacji
W katedrze byłem sekretarzem POP można nazwad szkołą, uczyłem się źle
Brałem udział w licznych konferencjach Szczególnie z historii i rosyjskiego Wywieziono
Władze nie skąpiły mi dowodów uznania mnie do Moskwy kibitką przyjaźni
W postaci nagród, medali, odznaczeo resortowych Na Uniwersytecie imienia niejakiego Łomonosowa
Wykorzystywano moje kwalifikacje Władzy zmuszano mnie do studiowania
ludowej zawdzięczam Tak zwanej ekonomii politycznej Socjalizmu???
Szczęśliwe życie Broniłem się przed tym
Udaną karierę W katedrze modliłem się z narażeniem życia
Brałem udział w licznych rekolekcjach
Władze nie skąpiły mi szykan
W postaci kompromitujących nagród i
przejmujących wstydem odznaczeo
Wykorzystywano mnie bezlitośnie Totalitaryzmowi
mam do zawdzięczenia
Zmarnowane życie Złamaną karierę
TO JESZCZE BYM IM DAROWAŁ.
ALE, ŻE 13 GRUDNIA NIE ZOSTAŁEM INTERNOWANY - TEGO KOMUCHOM NIGDY NIE WYBACZĘ!
Łatwiej potępiad, aniżeli zrozumied dramat uwikłania. Z jakimś niezdrowym zapałem co dnia wyruszają na
łowy tropiciele cudzych świostw. Nic tak nie cieszy humanisty, jak znalezienie dowodów, że ten się
zblamował, tamten stchórzył ów aprobował i kadził. Wiele magisteriów, wiele doktoratów powstało z
drobiazgowego analizowania postaw artystów w latach czterdziestych, pięddziesiątych, sześddziesiątych,
siedemdziesiątych, osiemdziesiątych - aż do naszych dni. W bibliotekach szperają wśród makulatury
lekko spocone dłonie, by odkryd w jakiejś broszurze rymowankę ku czci PZPR - podpisaną nazwiskiem
późniejszego opozycjonisty. Odkrycia szperaczy ukazują się w książkach. I wielka wtedy satysfakcja, że
znowu kogoś udało się wdeptad w kałużę. Proszę: wysługiwał się czerwonemu, kochał władzę!
Zgoda, kochał. Ale nie czytałem do tej pory, by któryś ze spowiedników cudzych grzechów zastanowił się,
ile musieli wycierpied artyści. Czy to było łatwo zakochad się w funkcjonariuszach bezpieki? Sekretarzach
powiatowych komitetów partii? Aktywistach ZMP? To dół piramidy. No a wierzchołek, sam czubek: czy
należało do rzeczy prostych wprawienie się w miłosny trans na widok prezydenta Bieruta o rumianej
twarzy, ozdobionej kelnerskim wąsikiem? A Stalin, czy to kaszka z mlekiem pokochad Generalissimusa;
nie zauważyd przykurczu ręki, mizernej postury... Dziś to wygląda inaczej; jeśli jednak autorzy, którzy
zajmują się Stalinem, tak o nim wtedy myśleli, jak dzisiaj piszą - nie należy wydziwiad i cudaczyd, że
Chorąży Ludzkości był chorobliwie podejrzliwy.
Wródmy do kwestii obierania statusu artysty. Czasem zostawało się nim z przymusu. W latach
pięddziesiątych istniało zapotrzebowanie na twórców z rodowodem proletariackim, robociarskim,
ludowym.
Przykład, którym i u nas kłuto w oczy: Dżambuł Dżabajew, stepowy Homer. Dziś znamy prawdę:
Dżabajew nie ułożył ani jednej ze swych pieśni. Był analfabetą. Z trudniejszych słów znał słowo:
„honorarium”. Stawiał znaczek na liście płac. Inkasował ruble. Pisało za niego kilku poetów. Ale starzec
prosto z jurty wspaniale wyglądał na zdjęciach: oto jak socjalizm wyławia talenty! Słuszne politycznie
nawet w wersji azjatyckiej. Nawet, a może przede wszystkim.
U nas także szukano rozpaczliwie Janków Muzykantów. Największym osiągnięciem było odkrycie Jana
Himilsbacha w warsztacie kamieniarskim. Kamieniarz został literatem: okazało się, że ma słuch językowy i
zmysł obserwacji. Pasowanie na artystę nastąpiło wówczas, kiedy Himilsbach zadeklarował chęd
napisania powieści o młodości gen. Świerczewskiego, dziecka proletariackiej Woli. Zawarto umowę, dano
zaliczkę. I przez całą koocówkę stalinizmu Jan H. pisał opowiastkę z gatunku marksistowskich żywotów
świętych. Nigdy jej nie ukooczył...
Nominacja na artystę w imię Wyższych Racji to zjawisko na tyle powszechne, że zasługujące na
przypomnienie. Władza pragnęła mied swoich twórców. Swoich, a więc najlepiej ze swego grona. Zaraz
po wojnie kierowano na odcinek sztuki i kultury aktywistów i działaczy, czyniąc z nich krytyków, eseistów,
poetów, satyryków, reżyserów i powieściopisarzy. Partyjne szwadrony śmierci. Bano się tych
„pryszczatych” nie bez powodu. Licytowali się w żarliwości. Nie gardzili donosem. W UB byli przecież ich
koledzy. Skierowani nie do pisania, lecz do czytania tego co spływało na biurka. Cóż to za trudnośd pójśd
do kolegi, poprosid o przysługę.
Opowiadał mi Kazimierz Dejmek o Festiwalu Młodzieży w Berlinie Demokratycznym (tak nazywał się ten
Berlin). Po nocnej dyskusji z czołówką dzisiejszej dysydencji, reżyser tak się przestraszył, że rankiem
uciekł z akademika, gdzie mieszkali, wrócił do domu w Łodzi. I czekał spakowany, kiedy po niego przyjdą.
Artyści skazani na kochanie władzy mają przed sobą dwie drogi. Albo - niestałośd uczud. To znaczy
przeżywanie sezonowych miłości. Tym intensywniejszych, że krótkotrwałych. Model drugi ambitniejszy.
Władza jest częścią porządku natury. Jak obłoki, drzewa, pory roku, wiatr. W tym wypadku także
zmieniają się obiekty. Ale zmiany wolne są od wyrzutów sumienia i pretensji. Suma wydatkowanych
uczud jest zawsze taka sama. A postaci przemijają, roztapiają się w nicości.
Wariant pierwszy - nerwowy, przeskakujący z kwiatka na kwiatek. To miłosne uniesienia Juliana Tuwima.
Przed wojną był wielbicielem Piłsudskiego. W poświeconym mu wierszu pisał pochlebczo, jak ten Wielki
Człowiek nie jest rozumiany przez współczesnych:
Komuniści, przejmujący władzę w Polsce spełnili z nadwyżką marzenia o dworze. Nowa ekipa rządzących
już wkrótce stała się opiekunem i protektorem artystów na skalę dotąd nie widzianą. Parę powodów
sprawiło, że tak się stało. A więc - kult słowa, wiara, że na początku było słowo. Ono stworzyło ruch, który
zatryumfował na jednej czwartej globu.
Zastrzeżenie: słowo musiało służyd idei, doktrynie, sprawie. Z kultu słowa brały się akcje tak powszechne,
jak chociażby zwalczanie analfabetyzmu. Umożliwiające wczorajszym analfabetom czytanie wierszy i
poematów o wielkich budowach komunizmu i pisanie donosów na tych, co nie nadążają, rzucają kłody
pod nogi, knują i brużdżą.
Ale oprócz kultu słowa należy pamiętad o cesze ustroju z importu: zamiłowaniu do hierarchii. Kultura z
natury rzeczy hierarchiczna nadawała się świetnie do skonstruowania modelu. Z nagrodami I, II, III
stopnia, prawem do korzystania z lecznicy, życiem związkowym, domami zamieszkałymi wyłącznie przez
pisarzy czy kompozytorów. Lepiej mied całe towarzystwo pod ręką.
I wiedzied nieomylnie: ten, co jest prezesem i zajmuje powierzchnię mieszkalną 120 m, to lepszy artysta
od tego, który ma 35 m. Hierarchie dotyczyły szczegółowych regulacji - komu przysługuje wstawienie
mostka u protetyka za darmo, kto musi za to płacid. Hierarchie zaprowadziły ład w środowiskach. Ci na
samym wierzchołku strzegli czystości szeregów pilniej niż jakakolwiek policja. Wbrew dzisiejszym
opiniom: to się podobało, budziło zaufanie dawało orientacje karierowiczom: zasłużysz się - awansujesz.
Wyższe nakłady, koncerty w gustowniejszych salach, gra w lepszych i nagradzanych
zespołach…
Częśd układu hierarchicznego (w tym objawia się mądrośd planistów) została przejęta po
dwudziestoleciu. Stąd uwielbienie dla Ludwika Solskiego - im był starszy, tym wyraźniej łączył dawnośd z
teraźniejszością. Stąd wytrwałośd dążeo, by do kraju wrócili najgłośniejsi poeci przedwojenni: Tuwim,
Słonimski, Wierzyoski, Lechoo. Z dwoma się udało, dwóch zawiodło. Za to przyjechał Gałczyoski.
Popularny w kołach młodzieży narodowej. Przekabaconej na komunistów... Stawano na głowie, by
pozyskiwad, przekonywad, przyłączad. Swoje mniej cieszy. Cóż że debiutowali na łamach nowo
powstałych pism jacyś zwolennicy i chwalcy. Większa radośd z tamtych, z odzysku. Legitymizowali władzę
z obcego nadania. Kiedy komik Dymsza popisywał się w antyimperialistycznym skeczu - to było
osiągnięcie. Bo ten sam Dodek bawił legalną sanację. A to, że ośmieszał imperialistów Pawłowski - to już
było zgodne z planem, rutynowe.
Upór misjonarzy nowej wiary nie powinien zdumiewad. W pierwszych ekipach, obok typków
leśno-robociarskich i raczej mało okrzesanych - działali inteligenci. Mieszczaoskie dziatki, które bunt
przeciwko rodzicom zaprowadził do komunizmu. Ci partyjni inteligenci, mimo doświadczeo lagrowych i
znajomości życia w kraju (gdzie człowiek oddychał może i swobodnie, ale bywało, że krótko) łudzili się, że
w Polsce będzie inaczej. Sztuka, kultura, masowy udział twórców - zhumanizują system, przytępią
azjatyckie pazury. Wychowani na klasykach odnosili się z rewerencją do literatów i artystów. Ich talenty
były dla nich gwarancją odmienności polskiego wariantu utopii. Rewerencją, respekt, okazywany
szacunek sprawiały, że ci, o których zabiegano, dawali się przekonad. Odnajdowali w sobie wiarę, a w
każdym razie chęd, by spróbowad, co z tego wyniknie. Potem coraz trudniej już było się wycofad: system
wciągał jak borowina.
Jest jeszcze jeden motyw, omawiany stosunkowo rzadko. Czemu artyści garnęli się do nowych panów?
Wprowadzana przez nich ideologia nie była wówczas trupem z mauzoleum. Natomiast II RP nie była
jeszcze powleczona werniksem sentymentu. Pamięd świadków wyzwalała obrazy poleskich błot i
nędznych miasteczek; butnych poczynao kasty oficerskiej, rozpraw z parlamentem, Berezy i Brześcia, gett
ławkowych, ulicznych awantur, wrześniowej klęski i Zaleszczyk.
Od tych wspomnieo - uciekano do czerwonych taborów. Było od czego uciekad. Było przed kim... To tylko
na kartach opowieści o Łupaszce pióra Dariusza Fikusa - Łupaszka jest ulubionym rozmówcą Pawła
Jasienicy. W warunkach zbliżonych do normalności obaj panowie nigdy by w sobie nie zagustowali.
Ale ówczesna konspira to przypadek skrajny. Wystarczy uświadomid sobie, jaka przepaśd dzieliła
przebywającego w roku 45 w Krakowie Czesława Miłosza, autora felietonów podpisywanych - czmi, od
wyciągniętych z naftaliny ciemnogrodzian, by zrozumied magnetyczną siłę przyciągania nowej wiary. Ta
wiara pozwalała (przynajmniej na początku) zachowad bagaż liberalnych złudzeo polskiego inteligenta;
sytuując go w dodatku po słusznej stronie - w lewicującej Europie. Różnica niebagatelna: stad się
słuchaczem monologów Augusta Bęc-Walskiego, albo - znaleźd się w świecie, gdzie Sartre, Picasso,
Aragon, Eluard, Fast, Russel, Einstein, Joliot-Curie.
Tak, to prawda. Byli jednak tacy, co nie dali się nabrad na błyskotki. Teraz cieszą się zasłużoną sławą: oni
nie kolaborowali z systemem! Nie pisywali hołdowniczych strof, nie malowali portretów przywódców, nie
komponowali kantat na cześd partii i Słoneczka mieszkającego na Kremlu. U nas znalazła się zaledwie
garstka sprawiedliwych w Sodomie. W piśmiennictwie ogranicza się to do kilku pisarzy katolickich, poety
Herberta i powieściopisarza Tyrmanda...
Mam swoją własną, głęboko niesłuszną teorię, jak do tego doszło. I z góry przepraszam za krzywdzące
posądzenie. Podejrzewam jednak, iż w znacznej mierze niewinnośd wynikła z błędu naganiaczy. W
dziewięddziesięciu dziewięciu procentach selekcjonerzy wytypowali trafne talenty, nad którymi warto
popracowad. W przypadku Herberta nie przewidzieli, że z autora mało komunikatywnych wierszy (im
chodziło przecież o sztukę masową) wyrośnie największy poetycki talent 45-lecia. Dlatego machnęli ręką
- niech sobie klei torebki w jakiejś spółdzielni. Z Tyrmandem inna sprawa: organizatorzy życia
kulturalnego ery przedtelewizyjnej gardzili łatwizną - wartką akcją, sensacyjnością fabuły. Przypominało
im to Marczyoskiego, Dołęgę-Mostowicza, czyli regiony twórczości niskiej. Przegapili Tyrmanda z racji
wygórowanych ambicji. Katolików zaś (z Kisielem włącznie) odpuścili programowo. To miał byd rezerwat,
gdzie dostojnie przechadza się Gołubiew, na piastowskich kurhanach przysiada Bunsch; w zaroślach
chichocze Kisiel.
Z resztą twórców poszło gładko. Dziś tłumaczą innym i sobie, że w gruncie rzeczy kontestowali przez cały
czas. Niedawno Witold Lutosławski wrócił do kwestii bardzo widad leżącej mu na wątrobie. W stanie
wojennym wypomniano mu, że on także napisał pieśo o Stalinie. Światowej sławy kompozytor wyjaśnia:
owszem, w latach pięddziesiątych przyciśnięty biedą zgodził się napisad piosneczkę dla zespołu
wojskowego. Spośród wielu tekstów wybrał wierszyk o broni pancernej, gdzie nawet o towarzyszach
pancernych autor nie wspomniał. Na pokazie w Domu Wojska Polskiego - ku zdumieniu i oburzeniu
kompozytora - okazało się, że zamiast tekstu o pancerniakach wpisano pod nutami tekst o Wodzu
Postępowej Ludzkości. Lutosławski zgłosił się do majora. Zaprotestował, chociaż był to rok 1950. Nie
sprzyjający protestom...
Jeśli już o kompozytorach. I to Największych formatem. Stosunki polityków i artystów zreferował
Krzysztof Penderecki w jednym z wywiadów: „Politycy powinni zabiegad o artystów. Muszę powiedzied,
że komuniści - chod wiedzieli, że jestem przeciwnikiem komunizmu - starali się o moje względy. Nie mogę
się skarżyd. To nie my musieliśmy merdad przed nimi ogonami, lecz oni merdali przed nami”...
Teraz nikt przed nikim nie merda, bo nikt nikomu niczym już nie imponuje. Skoro wiceminister Jagiełło
urzędujący na Krakowskim jest autorem powieści, scenariuszy filmowych, esejów, szkiców
ekumenicznych - w jaki sposób może mu zaimponowad literat, przychodzący po prośbie? Wiceminister to
nie zesłany do kultury funkcjonariusz, obnoszący lichy garnitur i kompleksy. Sam jest literatem. Wie, co
to męka twórcza.
Z ministrem Rostworowskim artyście nie pójdzie łatwo. Wystawił więcej obrazów niż zanudzający go
malarze zdołają namalowad. A literatura... Cóż, ojciec ministra był dramaturgiem, nie żadną hetką
pętelką. W dodatku tak się sprytnie urządził, że już wtedy, na długo przed wojną był pisarzem katolickim i
antykomunistycznym.
MSZ? I tu artysta niewiele wskóra, Krytyk teatralny Kostrzewa-Zorbas jest prawą ręką ministra
Skubiszewskiego, literat Dziewanowski ambasadoruje w Waszyngtonie, Bartoszewski w Wiedniu, literat
Surdykowski jest konsulem w Nowym Jorku, poeta Sito objął ambasadę w Kopenhadze, poeta Jastrun
kieruje ośrodkiem kulturalnym w Sztokholmie, pisarz niedzielny Śliwioski dostał placówkę w Rabacie, bo
w fezie mu do twarzy... Skooczyła się epoka umizgów do artystów, że niby oni tacy inni, uduchowieni,
tajemniczy. Sfinks nie ma tajemnicy. Artyści wychodzą z mody. Nikt nie kwapi się, aby powierzyd im
troskę o rząd dusz lub duszę rządu. Do tego jeszcze ciągły niepokój: wychynie z szuflady młody gniewny
bądź stary wkurzony i przedstawi na piśmie dowody, co też pan artysta wyrabiał za Gomułki, za Bieruta,
znowu za Gomułki, za Gierka, za Kani, za Jaruzelskiego. Jakby nie dowierzając, że będziemy wreszcie we
własnym domu... Kłopot. Plama na honorze. Rdza wstydu. Ale i na to jest rada. Mam znajomego.
Debiutował w 45. Prześlizgał się aż do naszych dni. W 81 otrząsnął kurz z butów i przeklął czerwonego
diabła. Bunty lizusów gorsze od wybuchów wulkanu. Kiedy dotąd posłuszny i chętny wypowiada służbę -
trawa nie porośnie, spalona ziemia, horror i zgroza. Straciłem znajomego z oczu. Spotkałem go niedawno.
Cieo człowieka. Dłonie spisane od pisania.
- Co pan ma na warsztacie? - spytałem (rozmawiając z artystą dobrze wspomnied o warsztacie).
- Och... -jęknął.
- Ależ mnie to ciekawi. Proszę uchylid rąbka (rozmawiając z artystą - o rąbku nie wolno zapomnied, bo to
rąbek tajemnicy, sekret natchnienia).
- Piszę - rzekł po chwili. - Piszę wszystkie utwory, jakie powinienem był napisad w tych koszmarnych
latach, kiedy milczałem.
- No... - dosyd głośno pan milczał.
- Właśnie - zapalił się. - Więc ja to obecnie naprawiam. Wczoraj ukooczyłem poemat przeciwko
siepaczom z bezpieki, bo cofając się w przeszłośd jestem już w roku 1952. Zostało mi osiem lat. I to jakich:
procesy, fałszowanie wyborów, zmuszenie do ucieczki Mikołajczyka, odebranie fabryki Grohmanowi,
wyzucie z majątku Branickich, haoba reformy rolnej, Jałta... Ma pan pojęcie, ile to roboty: odciąd się,
napiętnowad, potępid.
Pożegnaliśmy się. Patrzyłem, jak odchodził, by zniknąd w perspektywie ulicy. Dawniej Marchlewskiego,
dziś Jana Pawła II.
- odryczeli enkawudziści. I była w tym ni to ironia, ni genialny skrót zamykający w sobie całą przyszłośd.
Nie zginęła, póki my żyjemy... Teraz nic nie stało już na przeszkodzie, by artyści zebrani w mieście
będącym siedzibą PKWN mogli siąśd, jeśd, pid, rozmawiad, wspominad, snud plany, paplad i przekrzykiwad
się.
Zachowało się menu bankietu:
Kawior
Bałtyk
Łosoś
Szproty
Szynka
Kiełbasa
Ser
Masło śmietankowe
Prosię
Kaczki na zimno
Sałata
Świeże pomidory
Kaczki pieczone z jabłkami
Pieczeo szpikowana
Kotlety pożarskie
Ciastka
Tort
Owoce
Kawa
Wina
Wódka
Koniak
Stołowe białe
Semilion
Muskat
Kagor
Szampan
Wody mineralne
Artyści, którzy przyszli pokochad władzę - odreagowywali wojnę, okupację, pobyt na wielkiej ziemi, której
wielkośd ograniczał jednak lagrowy regulamin. Pito dużo i ostro. Gospodarze przewidzieli, że tak będzie.
Wśród biesiadników krążyli oficerowie polityczni z notesami. I gdy ktoś okazywał się męczącym pijakiem,
awanturnikiem i raptusem - obok jego nazwiska pojawiał się minus. Gruba krecha.
Skreślano go z listy zaproszonych do Moskwy przedstawicieli polskiej inteligencji twórczej.
Zawsze bałaganczyk: sroga kara nie spotkała pijaków, co po iluś tam kieliszkach czy stakanach - osunęli
się pod stół. Leżeli na podłodze, osłonięci obrusem. Tych nie skreślono. Tak przynajmniej twierdził Jerzy
Zaruba. Karykaturzysta, któremu zawdzięczamy relację z imprezy. Rankiem (obowiązywała godzina
policyjna) NKWD rozwoziło do domów nieprzytomnych z przepicia bankietowiczów. Gospodarz wie, z kim
przestaje. Zna adres tego, z kim się zakolegował, komu pozwala się kochad.
W latach pięddziesiątych można było udowodnid, że kocha się władzę mniej widowiskowo. Nie tak
nachalna forma wiernej miłości to nadawanie swoim pociechom imion zasłużonych działaczy. Obiekt
adoracji miał w domu artysty żywy pomnik. Najpierw w pieluchach, później w kojcu, gaworzący
adziabadzia przy wtórze grzechotki. Sens nazewnictwa: władza wiedziała, że ją uczczono. Dopuszczona
do sekretu stawała się kimś w rodzaju Ojca Chrzestnego. Czuwającego zza biurka lub z marksistowskich
zaświatów nad losem i karierą imiennika.
Dwa przykłady nazwania dzieci z pobudek ideowych.
Przykład pierwszy: Wiktor Woroszylski dał synowi imię Feliks. Na cześd wielkiego przyjaciela dzieci
(mniejszego ich rodziców) - Feliksa Dzierżyoskiego. Miło pomyśled: kiedy dzisiaj ów syn przemierza Plac
Bankowy - jest to jedyny pomnik Żelaznego Feliksa, który przetrwał czas zwalania pomników, polowanie
z cokołami.
Przykład drugi: Mieczysław Jastrun. Bierut namawiał go usilnie, by dopisał do „Dziadów” Mickiewicza
scenę pt „Salon Petersburski”. Uzupełnienie „Salonu Warszawskiego”. Postaciami w Salonie w
Petersburgu (mówiącymi wierszem) mieli byd dekabryści - Rylejew, Biestużew, Pestel. Żywiący przyjazne
uczucia dla Polski i Polaków. Wygłaszający poglądy tak postępowe, jakby czytali wstępniaki Zasławskiego
w „Prawdzie”. Jastrun „Salonu” nie dopisał. Powodowany obawą, że duch Wieszcza może go nawiedzad.
Straszyd po nocach Towiaoskim i legionem z Konstantynopola. Poeta pragnął jednak wyrazid wdzięcznośd
prezydentowi, który systematycznie dopieszczał go komplementami i zachętami. Kiedy w roku 1950
Jastrunowi urodził się syn - nazwał go Tomaszem. „Towarzysz Tomasz” to pseudonim partyjny Bieruta.
No i mamy dziś Tomasza Jastruna. Gustowną pamiątkę rozmów taty w Belwederze. A mogły byd nowe
„Dziady”.
Miłośd do władzy niejedno ma imię. Recepta na miłośd szczęśliwą: zostad domownikiem. Bywad na
pokojach. Dialogowad (słuchad właściwie) w blasku lampy na biurku. Przykład takiego uczucia: Kazimierz
Brandys odwiedzający prezydenta. Wspólne spacery po zagrodzonej części Łazienek. Głaskanie sarenki, z
którą lubił się fotografowad lokator Belwederu. To nieprawda, że sarenką był pułkownik z Informacji
Wojskowej, przebrany przez Skulbaszewskiego w sarnią skórę. Sarenka pasła się na trawnikach; nie była
bytem fikcyjnym, lecz ufnym zwierzątkiem, garnącym się do ludzi. Padła zagłaskana: za dużo pieszczot, za
dużo łaskotek. Ale w czasach, kiedy Brandys odwiedzał Belweder, cieszyła się dobrym zdrowiem.
Tomasz Mann przepadał za odczytywaniem rodzinie i przyjaciołom kart swojej prozy. Brandys poszedł
śladem autora „Czarodziejskiej Góry”. Czytał Bierutowi maszynopis „Obywateli”. Pewnie wybrał rozdział,
jak to podczas radosnego święta obywatele PRL maszerują przed trybuną, na której stoi i jaśnieje I
Obywatel.
Należy sądzid, że Najgodniejszy Słuchacz był zadowolony: doczekał się swego Plutarcha. I nawet, gdy
będzie musiał skorzystad z numeru telefonu w Moskwie - „reanimacja” (taki zapis odnaleźli po latach
historycy w jego tajnym notatniku) - zostanie w ludzkiej pamięci jako przyjaciel artystów. Odpłacających
mu za okazane ciepło, czym tam który mógł. Wierszykiem, odą, wstawką prozatorską.
Inna epoka, inne błędy, inne wypaczenia, inny bywalski. Opowiadają, że jedynym artystą dopuszczanym
do Gomułki był Wojciech Siemion. Trudno mówid o zażyłości. I sekretarz nie był uczuciowcem jak Bierut,
nie ciekawiło go przekomarzanie się z pismakiem czy komediantem. Jeśli przyjmował Wojciecha Siemiona
to z powodów praktycznych. Aktor, sam upozowany na świątka, udzielał mu korepetycji: uczył wymowy i
dykcji (z wiadomym skutkiem). Objaśniał, jak należy wchodzid na trybunę i jak z niej schodzid, co zrobid z
rękami po przemówieniu, kiedy przywoład na twarz uśmiech, kiedy udawad wzruszonego i przejętego.
Dlaczego wybrano Siemiona? Zadecydowała przaśnośd i rdzennośd. Zadomowienie pojmowane jako
obecnośd fizyczna. A także - obecnośd przy użyciu głosu. W najlepszych swoich latach Siemion
kolekcjonował nie obrazy i rzeźby, lecz zachwyty babin z aparatu; z wydziałów KC, ministerstw i urzędów.
Mówiono, że późnym wieczorem, po powrocie z teatru, obdzwaniał zasłużone towarzyszki. Wyszeptywał
w tubkę strofy rewolucyjnej poezji.
- Czy to nie wspaniałe - wabił jak stado syren żeglarzy z „Odysei”:
Co dziś zmieniło się? Jak to teraz wygląda, czy są domownicy i totumfaccy? Przed paroma laty, przed
rokiem - owszem, bywali chętnie najpierw na Zaspie, potem w jednorodzinnej willi przy ulicy Polanki. W
drugim tomie memuarów, dokumentujących życie, dzieło i dokonania Lecha Wałęsy znaleźd można
epizod z rodzinnej fety. Sekretarka przewodniczącego odpytuje sąsiada, co on właściwie robi.
- Śpiewam - wyjaśnia nie bez dumy gośd paoskiego stołu.
- No tak... wszyscy śpiewają - sekretarka nadal dociekliwa.
- Ale ja nazywam się Piotr Szczepanik! - odpowiada artysta, goniąc kormoranów sznur, co mu się ostał.
Komunikat prasowy obwieścił, że domownikiem pana prezydenta (czasy najnowsze) został Stefan
Kisielewski. Jemu to wystawiono stałą przepustkę do Belwederu. Kiedy zechce, może przyjśd, a nawet
zasiedzied się. Jak wola. Warszawa - mieścina mała i zawistna. Szeptanka kreowała sytuację żywcem z
powieści Tomasza Stalioskiego: po rundce rowerowej dla zdrowia - Kisiel zjawia się w Belwederze.
Wchodzi do gabinetu bez pukania i radzi panu prezydentowi, jak zbudowad kapitalizm bez kapitału.
Plotka nie zdążyła przekroczyd granic Ursynowa, kiedy posiadacz przepustki zamieścił w „Życiu
Warszawy” solenne zapewnienie, że nigdy niczego nikomu nie załatwi:.....Otóż ja dostaję po dziesięd
listów na tydzieo z prośbą o interwencję, bo rozeszła się pogłoska, że ja chodzę do Belwederu po nocach.
To jest bzdura zupełna...”
Który z artystów chodzi nocą do Belwederu? Wypada poczekad, aż doczekamy się nowej ploty. A może
znowu komunikatu?
Forma kochania obnoszona, lecz przecież użyteczna: SMUTEK WŁADZY - MOIM SMUTKIEM. Patent
prosty, za to chwytający za serce: przechowane w lodówce pamięci łzy grzechoczą jak kostki lodu w
szekerze.
Przykład przegapiony przez badaczy stalinianów: po zgonie Wodza każdy z zespołów redakcyjnych został
zobowiązany do wydania numeru specjalnego. Jak wiemy - wyłamał się jedynie „Tygodnik Powszechny”,
co doprowadziło do przejęcia go przez PAX.
Wśród numerów specjalnych na uwagę zasługuje żałobny numer „Szpilek”. Chyba nigdzie dotąd na
świecie tygodnik satyryczny nie ogłosił zbioru tekstów i rysunków wytrawionych bólem. W tonacji serio,
nie z zamysłem parodystycznym. Miara trudnej miłości: treny żałobne, jakie wyszły spod piór
profesjonalnych prześmiewców.
Inne wiersze pomijam. A były. Nawet poemko Surkowa (tego, co we Wrocławiu na Kongresie
Intelektualistów oznajmił, że gdyby hiena pisała wiersze, pisałaby je jak Eliot) zdążył przełożyd gorliwy
skryba. Warto natomiast, jako polityczny folklor, odnotowad depeszę kondolencyjną „Szpilek” do
towarzyszy z „Krokodyla” z okazji Wielkiego Zejścia: „Pragniemy razem z Wami służyd nadal ze wszystkich
sił zwycięskiej idei zawartej w wiecznie żywych imionach Marksa-Engelsa-Lenina-Stalina”... No i
wspomnied o rysunkach, uświetniających kondukt żałobny. Okładka „Szpilek” pogrążona w smutku to
rysunek Mieczysława Piotrowskiego: żałobnicy, nad nimi sztandar z wpisanym cytatem z Majakowskiego.
O ten rysunek miano zresztą do redakcji pretensje: przedstawiciele klasy robotniczej nie dosyd śliczni, a
ręce ich (też w żałobie) powykręcane reumatyzmem - zawilgotniały najpewniej od łez. Przekład z
radzieckiego Surkowa zilustrował Szymon Kobylioski. Z atencją wypisał na murze - „Za Stalina”. Jak
przystało na jednoosobowego Kukryniksa. Ozdoba numeru: Jan Lenica. Gołąbek nad Kremlowską Wieżą
lecący w stronę Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Między Kremlem a Pałacem leży książka Stalina.
Zbliżona bardziej do Kremla, o jego mur wsparta. Po Lenicy - znowu Mieczysław Piotrowski. Na rysunku -
brodaci i wąsaci (coś jakby dziś posiedzenie Rady Ministrów) siedzą przy stole czytając dzieła klasyka. Na
stole lampa naftowa i pajda razowca.
Mógłbym tak długo. Ale chyba już dosyd. Miłośd do władzy przemieniona w ból i zgryzotę stwarza
sytuacje zawstydzające Gogola i Bułhakowa. Jakże mizerna była ich wyobraźnia, lichy dar przewidywania!
Czy oni mogli z perspektywy wieczności ujrzed tę scenę: humoryści zbierają się, by opracowad numer w
żałobnych obwódkach. Prześcigają się w manifestowaniu żalu, zostawiając daleko w tyle wynajmowane
na cmentarzach płaczki.
Przykład bliższy. Również z poetyki SMUTEK WŁADZY - SMUTKIEM ARTYSTY. Wiec na Stadionie X-lecia w
czerwcu 1976 roku. Zwołany po Radomiu i Ursusie, by potępid warchołów. Przemawia poeta Stanisław
Ryszard Dobrowolski. Nie doprowadzony przecież pod lufą automatu, ani nie wygarnięty z aresztanckiej
celi. Mówi, że wstydzi się za klasę robotniczą; zawiodła towarzysza Gierka...
Kilka dni wcześniej prezes Radiokomitetu Maciej Szczepaoski przyjął Irenę Dziedzic. Bohaterka sławnej
pieśni Wertyoskiego „Irena” - przerwała urlop. Weszła do gabinetu w wielopiętrowym bunkrze na
Woronicza i oznajmiła:
- W tych dramatycznych dniach stawiam się do dyspozycji pana prezesa!
Sześd lat później. Stan wojenny. Nieznany dotąd autor postanowił poprzed WRON całą siłą swego talentu.
Tak powstał bodajże jedyny wiersz afirmujący to, co się stało. Miejscu druku: „Żołnierz Wolności” z 12
grudnia 82 roku. Nazwisko poety: Włodzimierz B. Segal. Tytuł: „Grudzieo - 81”. I dedykacja: „polskim
żołnierzom”.
Forma nie jest ważna, o czym świadczy powyższy utwór. Ważniejszy zamysł: pomartwid się razem z
władzą. Zagrożona „pożarami serc” i tajemniczym „zarzewiem trwogi” (zmyślnie to swoją drogą
napisane) władza musi wiedzied: ma przy sobie artystów, co ugaszą pożar. Wspomogą armatki wodne.
Temat weselszy: RADOŚD WŁADZY JEST RADOŚCIĄ ARTYSTÓW czyli miłośd od pierwszego wejrzenia... Nie
trzeba cofad się w dawnośd i byłośd. Dośd przypomnied akcję patriotyczną „Artyści - Rzeczypospolitej”,
upamiętniającą rządy premiera Mazowieckiego.
Co dnia, po dzienniku telewizyjnym spływał z ekranu kolejny nawiedzony, plotąc jak Piekarski na mękach.
Żeby było godniej - wyróżnieni pojawieniem się na wizji (nie każdy się dopchał, trzeba było mied zasługi)
musieli wyrecytowad rymowankę:
Umożliwiło to orientację w różnych szkołach aktorskich, stylach gry. Tak jak odmienne interpretacje
monologu Hamleta dają pojęcie o klasie poszczególnych deklamatorów. Ucieszona pobytem we własnym
domu (z kuchnią) Ewa Wiśniewska podała gospodyniom przepis na sałatkę. Z panów wyróżnił się
Zdzisław Mrożewski. W miniaturowej etiudzie zagrał „Kościuszkę pod Racławicami” Anczyca, wołając
wielkim głosem, acz ze szkodą dla kunsztownego rymu Brylla:
Ludzie!!! Pomóżcie!!!
Gdyby ówczesny premier żywił chodby cieo wątpliwości, jak ogromnie jest kochany, jak Siła Spokoju
wywarła zbawienny wpływ na artystów - musiałby zmienid zdanie po obejrzeniu koncertu w Filharmonii -
znowu pt. „Artyści - Rzeczypospolitej”. Słusznie zauważył Krzysztof Jaroszyoski - torturowano jazzem i
Urszulą Dudziak zesztywniałego w loży gen. Jaruzelskiego. (Prymas Glemp ze świtą uciekł po pierwszej
części). A generał siedział i cierpiał. Clou galówki to był popis balladzisty Młynarskiego. Niepowtarzalnośd
jego występów polega między innymi na tym, że W.M. najpierw przystępnie streszcza utwór, który
zamierza wykonad. Później śpiewa to, co musiał streścid, znając widocznie swoją publicznośd. Śpiewa
bądź recytuje. Różnica mało zauważalna.
W Filharmonii Młynarski zaprezentował się jako liryk obywatelski. Wyznał, że gotów jest osiwied z
radości. Która władza może poszczycid się podobnym osiągnięciem, jaki premier ma na swoim koncie taki
sukces? Osiwienie kuplecisty, czyli zgodnośd rytmu biologicznego z rytmem przemian w kraju... W loży
honorowej Siła Spokoju ocknęła się z drzemki. A w Katowicach przed telewizorem były Gierek westchnął
melancholijnie:
- Popatrz, Stacha. Jeżyka nosił, na festiwalach nagrody brał, a czy dla mnie osiwiał? Ech, niewdzięcznicy z
tych artystów...
Śmiałośd deklaracji Młynarskiego zasługuje na chwilę zadumy. Może przecież się zdarzyd, że zacznie
żałowad: osiwiał o jeden rząd za wcześnie. O jeden, dwa, trzy, cztery, pięd... Premierzy jak zderzaki.
Artysta - małym pomocnikiem. I ta forma uczud do władzy ma tradycję. Także gdy władza bliższa nieba
niźli ziemi. Kooczy się sezon konfesyjnych egzaltacji. Wywołanych zejściem kontestujących artystów do
katakumb, gdzie aktorki wymieniały z aktorkami znak pokoju; Łapicki odczytywał głosem z Kronik
Filmowych fragmenty Pisma Św.; Nehrebecka dygała nóżką i mówiła z pamięci (współczuję) strofy Szymy
i Jawienia; Katarzyna Łaniewska przypomniawszy sobie czasy młodości zetempowsko-partyjnej uczyła
śpiewania pieśni nabożnych; malarz Puciato wystawiał płótna o wielkiej wartości - zważywszy na ceny
farb, zaprawy, blejtramu.
Teraz katakumby wracają jedynie w opowieściach kombatantów. Z różnych obozów, jak się okazało.
Łaniewska naucza śpiewanek wyborczych:
Nehrebecka przeflancowała się do opozycji. Tylko patrzed, jak wystąpi w roli Cezarego Baryki, maszerując
Belwederską w tłumie łowców autografów Szapołowskiej...
Artyści, co pokochali władzę duchowną, martwią się, że następuje nieunikniony odpływ. Fala cofa się,
odsłaniając obszary życia, skrytego dotąd przed wzrokiem zapatrzonym w obłoki. Podobnie było przed
wojną. I właśnie w związku z tym pragnę opowiedzied o próbie (pionierskiej), gdyż zdarzenie miało
miejsce w lutym 1937 roku, w sanatorium w Rabce. Tak się złożyło, że równocześnie kurowali się tam
kardynał Kakowski i Janusz Minkiewicz. Cytuję satyryka:
„Kardynał narzekał, że frekwencja w kościołach podupada. Zaproponowałem akcję reklamową. Na
przykład propagandowe piosenki w kinach na wzór śpiewanych reklam... Napisałem projekt tekstu
piosenki zachęcającej do praktyk religijnych:
Religijnośd to zaleta,
Lecz jej ludzie wstydzą się.
Każda płoni się kobieta
Kiedy do kościoła mknie.
Bardzo mała tam frekwencja
Chod organy pięknie brzmią.
Takie czasy są dziś, więc ja
Ci zaśpiewam piosnkę mą:
Czy pani bywa na świętej mszy?
Tę tajemnicę racz zdradzid mi...”
Najwyższa forma miłości artysty do władzy - artysta na kontrze. Na kontrze, ale pozwala się pogłaskad.
Jak kot co pogłaskany zaraz fuknie, wygnie grzbiet, odskoczy. Po to, by za jakiś czas wrócid. I mimo
zaznaczanego dystansu korzysta z wygrzanego kąta. Daje się obłaskawiad. Zabierad na wystawy kocich
piękności, z których wraca obsypany medalami i dyplomami, co najwięcej radują właściciela kociska:
podnoszą prestiż domu.
Tę skomplikowaną w planie psychologicznej gry formę uczud przerobili gruntownie twórcy radzieccy.
Dopiero niedawno ujawniono, jak to bard Wysocki składał oferty w Ministerstwie Kultury: proponował,
by władze pozwalały mu na bunty, a on nasyci je pierwiastkami patriotycznymi i wychowawczymi... Nie
inaczej z Bułhakowem. W Moskwie lat trzydziestych zdumiewano się powszechnie, że jego sztukę - „Dni
Turbinych” grano w MCHAT-cie, podczas gdy znacznie łagodniejsze dramaty skreślała z repertuarów
cenzura. Ale „Dni Turbinych” lubił Stalin. W jego pokrętnej umysłowości skamieniał dogmat: Cóż, że
Bułhakow pokazuje białych oficerów, wrogów Rewolucji w świetle nader korzystnym? Skoro ci moralni i
szlachetni wrogowie przegrali z czerwonymi, widad czerwoni silniejsi i skuteczniejsi; mają za sobą
historię.
U nas - mistrzem w trudnej sztuce dozowania uczud pozornie negatywnych wobec mecenasa był Andrzej
Wajda. Po swoim pierwszym filmie - „Pokoleniu” zorientował się, że ta droga prowadzi donikąd. Będzie
musiał ścigad się w obróbce tematów mile widzianych z kolegami o miernych talentach. Dlatego
sztandarowy Wajda - „Popiół i diament” to wzór kontry, zapewniającej uznanie i miłośd. Temat AK nie był
w chwili kręcenia filmu najlepiej notowany. Ale Wajda umiał nim się posłużyd. Jeśli pełnoletni bohater
„Popiołu” nie wie, dlaczego ma strzelad do sekretarza PPR - świadomośd akowców jest świadomością
ameby. Wszystkie atuty ma w rękawie ideowo namaszczony sekretarz tow. Szczuka. Logiczne więc, że
Szczuka i jego przyjaciele przejmują odpowiedzialnośd za kraj. Tak to władza (gomułkowska) dostała
prezent w biało-czerwonym opakowaniu. I szybko pojęła, że należy przymknąd oczy na rzekome
wskrzeszanie legendy Armii Krajowej.
Dialektyka Stalina: skoro sympatyczny Maciej Chełmicki, brawurowo zagrany przez Cybulskiego - umiera
na śmietniku, do kogo należy racja? Kto ma prawo stanowienia o przyszłości?
W wiele lat później Sławomir Mrożek napisał o „Popiele i diamencie” (powieści) jako o jednej z
najbezwstydniejszych książek, wypaczających charaktery młodzieży, której ją zadawano - w trybie
obowiązkowej lektury.
Kontestacyjne kochanie rządzących to nie tylko plany ogólne, lecz także zbliżenia; troska o szczegół.
Każdy, kto widział „Popiół i diament”, pamięta scenę bankietową. Pijany karierowicz (świetna rola
Kobieli) wskakuje na stół i pryska wodą z syfonu na biesiadników. Kogo pominął, kto pozostał suchy jak
pieprz? - Obecni na przyjęciu oficerowie w mundurach armii zaprzyjaźnionej... Kiedy to do mnie dotarło,
zrozumiałem: geniusz! geniusz zaprogramowany bezbłędnie! I nic już później nie było w stanie wybid
mnie z tego entuzjazmu. Ani opowiadana przez filmowców historia kilku zakooczeo „Ziemi Obiecanej”,
przygotowanych - do wyboru do koloru. Było wśród nich podobno i takie: w kapitaliście (granym przez
Olbrychskiego) zbudził się Polak, gdy zobaczył przez okno w pałacu, gdzie toczyły się narady krwiopijców -
robotniczy pochód. Wtedy odepchnął Żydów i Niemców i przyłączył się do manifestantów, powiewając
czerwonym sztandarem. Nie zdumiewała mnie konsekwencja Wajdy w ekranizowaniu utworów
Iwaszkiewicza, kiedy pisarz znajdował się na świeczniku II Polski. Nie zaskoczyło późniejsze przestawienie
się na Konwickiego: film według „Kroniki wypadków miłosnych”. Nawet „Korczak” mnie nie osłupił: po
„Ziemi Obiecanej” ciężko dostad propozycję z Hollywood. A tu miał byd i ekumenizm, i getto. I społeczna
nauka Kościoła i sceny z domu sierot. O miłowaniu Wałęsy nie wspominam. „Człowiek z żelaza” to był
film na premierę w 81.
Kontestacyjne kochanie władzy... W wywiadzie dla miesięcznika „Globe” (grudzieo 1990) Wajda
tłumaczy: „Na razie wizja mas jest prosta. Prawica to dobro, a lewica to zło. To właśnie dlatego
przyczepiono nam tę etykietkę, dając do zrozumienia, że wśród nas są ludzie, którzy byli członkami partii,
albo też - którzy otarli się o nią, albo jeszcze - którzy kolaborowali z reżimem. Tak jakby można było nie
kolaborowad”...
W przeglądzie form kochania władzy nie sposób pominąd miłości przez zaniechanie.
Co to takiego? Ano, impotencja - gwarantem uniknięcia grzechu. Grzechem miało byd jakiekolwiek
ironizowanie czy żarty na temat rządu, jaki powstał po wyborach czerwcowych w 89. Przy tym - kwestie
zarezerwowane dotąd dla cenzorów i urzędników wygłaszali satyrycy, humoryści, zawodowi kpiarze,
etatowi przedrzeźniacze. To miał byd ich wkład w dzieło przemiany ustrojowej: świadome
samookaleczenie. Niby nowa sprawa, niby wolnośd, a na horyzoncie zwyraźniał bolszewicki subotnik.
Przydeptywanie gardła własnej pieśni - to już było, przewiało. Aby zabrzmied znów komendą: podaj dalej!
Ledwo Jacek Fedorowicz oznajmił, że on za skarby nie będzie szydził z tych, co wybór zawdzięczali
fotogeniczności na pamiątkowym zdjęciu - poparł go we Wrocławiu Jan Kaczmarek. Prędzej mu nóżka
spuchnie niż zadrwi z premiera
O słabowitym zdrowiu... Zaniechanie uprawiania żartów w momencie, kiedy należało właśnie pokazad,
jak ważnym składnikiem demokracji jest śmiech, kto wie czy nie lepszy kontroler władzy niż NIK, kto wie
czy nie przytomniejszy regulator życia niż dekrety - ośmieliło Katonów. Nie do wiary: całe baterie
Patriotów ostrzelały kabarecik telewizyjny Olgi Lipioskiej. Że szyderczy. Prawdziwą obrazą boską okazało
się sparodiowanie (świętej jak widad) fryzury Niezabitowskiej przez Barbarę Wrzesioską... U nas władzę
najlepiej kochad na ponuro. Inna rzecz: zwykle władza dostarcza powodów, by ponurośd przeszła w stan
chroniczny.
Strajk humorystów i satyryków rychło został przerwany. Nie wytrzymali.
I znowu przystąpili do produkcji galanterii gatunku. Przekazując wyrób dewocjonaliów w godniejsze ręce.
Jak artyści kochają dziś władzę? - Pluralistycznie... Bogdan Tomaszewski
- kocha Wałęsę, Szymon Kobylioski - wielbi Wałęsę, Juliusz Żuławski - wałęsowiec. Danuta Rinn - półtorej
wałęsówki. A już np. Andrzej Szczypiorski - nie przepada, chociaż pan prezydent „perłą naszej cywilizacji”
go nazwał. Duże zamieszanie przez ten pluralizm. Niektórzy kochają jawnie, inni lękliwie i skrycie. Jeszcze
inni opowiadają sobie na ucho (żeby tajniacy z UOP nie podsłuchali) o włamaniu do biblioteki w
Belwederze i kradzieży dwóch książek do kolorowania.
„Po czym poznajesz, że to miłośd?” - pytał Lechoo w „Dziennikach”.
- „Po tym, że minęła”...
Minęła.
Śmierd znienawidzonego ministra przyszła nagle. 16 marca 1978 roku runął na ziemię rejsowy samolot
lecący z Sofii do Warszawy. Podobno pilot zboczył z trasy. Znalazł się w przestrzeni powietrznej
manewrów wojsk paktu warszawskiego. I wtedy trafiła go bułgarska rakieta. Z pasażerów nikt nie ocalał.
Razem z Wilhelmim zginęła jego zastępczyni i dyrektor Naczelnego Zarządu Kinematografii... Niesporo o
tym pisad, ale kiedy wiadomośd dotarła do Warszawy - nastąpił wybuch radości. Zniknęło zagrożenie:
Wilhelmi planował likwidację resztek autonomii filmu polskiego i całkowite jego wcielenie do machiny
telewizyjnej.
Jaka była wówczas kinematografia? Zdążył skierowad do realizacji film według scenariusza Ryszarda
Gontarza. Milicyjną bujdę, konsultowaną przez MSW. Brzydko to, nie po chrześcijaosku, ale czy należy się
dziwid, że dłużej niż zwykle bankietowano w SPATIF-ie i w „Ścieku” na zaimprowizowanych stypach.
Odszedł zły człowiek. Jego zemsta zza grobu: wywalenie z redakcji „Kultury” Krzysztofa Mętraka. Mętrak
napisał wiersz o Wilhelmim. Oddający sprawiedliwośd jego inteligencji, lecz wskazujący na to, co lud
nazywa - „ubytkiem charakteru”. Wiersz wywołał gniew w Białym Domu. Dociekano, jak to możliwe, że
paszkwil w ogóle mógł się ukazad. Było to jawne niedopatrzenie ze strony redaktora Horodyoskiego.
Hrabia Dominik mający w KC protektora - chłopa ze swojego majątku - tow. Kasaka (chłop miał swojego
dziedzica), przy poparciu organizacji partyjnej podjął decyzję, z góry zatwierdzoną: pozbył się Mętraka w
trybie dyscyplinarnym. W ten sposób - ostatnią ofiarą Janusza Wilhelmiego stał się poeta, eseista i krytyk.
Ale pogrzeb też sprawiał wrażenie jednoaktówki pióra Ionesco. Najbliższa współpracownica ministra była
żoną aktora. Aktor, wiadomo, natura nadpobudliwa. Na Powązkach odegrał wielką scenę z repertuaru
romantycznego. Z krzykiem rzucił się na trumnę:
- Marina! Marina! Odciągnięto go. Ktoś szepnął:
- To nie ta trumna. Tamta!
Wtedy ponownie rzucił się we wskazanym kierunku, rycząc tak donośnie, że spłoszone wrony przeniosły
się na cmentarz ewangelicki.
Scena (dlatego ją wpisałem) z poetyki Wilhelmiego. Przypatrującego się sceptycznie drgnieniom psychiki
artystów.
CÓRECZKA TATUSIA
U nas każdy zwykł brad prawo we własne ręce. A cóż dopiero - moralnośd. Stąd zawsze było u nas więcej
moralistów niż moralności. Moralnośd wymierzana na własną rękę - zbyt prawdziwe to, by było piękne...
W latach siedemdziesiątych prasę obiegła wiadomośd, jak to kioskarka przymuszona do sprzedawania
prezerwatyw - przekłuwała je, by byd w zgodzie z sumieniem. Wtedy piętnowano jej postępek. Dzisiaj
dostałaby medal. A już z pewnością, list dziękczynny od Związku Chrześcijaosko-Narodowego czy jakiegoś
innego ugrupowania Prawdziwych Polaków. Zatroskanych o to, że jak będzie nas mało, jak nie zaczniemy
się rozmnażad, to przy naszym nadmetrażu - przyjdą obcy i nas zasiedlą. A jak nie zasiedlą - to rozdepczą
podczas przepowiadanej Ucieczki Ludów. Ze Wschodu na Zachód. A potem na powrót na Wschód, bo
Zachód coś wymyśli, żeby nie przyjąd hord uciekinierów.
W latach dziewięddziesiątych moralnośd także nie dała zagonid się do kąta. Problemem
ogólnonarodowym stały się powstające nawet w małych mieścinach sex shopy. Wyklinani z ambon
właściciele woleli nie ryzykowad, zamieniali je na butiki. Ciekawe, swoją drogą, że najprzytomniej
zachowały się władze miejskie Częstochowy. Tam skooczyło się na uchwale: sex shopy mogą istnied. Ale
nie wolno ich otwierad przy Alei Najświętszej Marii Panny, którą przeciągają pielgrzymi... Zapomnijmy o
wesołych sklepikach, gdzie do nabycia hiszpaoskie muchy i koronkowa bielizna. Tradycja kioskarki od
prezerwatyw przetrwała. Oto korektorka zatrudniona w magazynie „Cats” zamalowała czarnym tuszem
cipki eksponowanych na zdjęciach panienek. Czyn heroiczny: pismo poświecone jest wyłącznie
pokazywaniu nagiej prawdy. Zatajanej przez komunę. Nie bądźmy bowiem tendencyjni. Dewotki - zgoda.
Zytki i sodalistki - ależ tak, jak najbardziej. Walczyły z golizną, poruszały niebo i ziemię, byle tylko
powstrzymad inwazję rozpusty. Ich zasługi są zdokumentowane, opisane, zapamiętane. A dewoci
pracujący w ideologii? O nich ciszej. Jakoś mniej pamięta się, co oni wyczyniali.
Do historii stripteasu w PRL (jeśli kiedyś ktoś napisze taką historię) przeniknie z pewnością informacja, iż
w epoce Gomułki nie wolno było, pod żadnym pozorem, ujawniad, że goła jest naszą rodaczką. Zawsze
rozbierająca się w „Kongresowej” czy „Kaukaskiej” była przedstawicielką bratniej nacji, zakolegowanego
demoluda. Najczęściej podawano, że to Rumunka albo Węgierka. Tam zaś rozbierająca się dla
dewizowców Dana czy Ilona była Polką... . ,
RWPG w dziedzinie stripteasu, czy to nie urocze dokonanie ideologów, zamartwiających się o to, by
respektowano linię. Nawet w nocnej knajpie z występami. Wykpiwał te heroiczne batalie ludek - zawsze
sceptyczny wobec posiadaczy 100-procentowej racji. Z tamtych lat pochodzą dowcipy o tym, jak wygląda
radziecki striptease: rozbierają traktor. I jak znaleziono stripteaserkę: wytypowano towarzyszkę, która
znała jeszcze Lenina...
Aleja nie o tym. Pragnąłbym przypomnied historię, jaka zdarzyła się w roku 1984.
Przyjemny to był rok. Pytano: - Jaka jest różnica między kapitalizmem a socjalizmem? I odpowiadano: -
Coraz większa... W krakowskiej Piwnicy satyryk Andrzej Warchał czytał komunikat o stanie PRON-u,
utrzymany w stylistyce komunikatów o stanie wód:
- W Miedonii minus jeden... Władze zabiegały o względy artystów. Na noworocznym przyjęciu wydanym
przez ministra kultury prof. Żygulskiego pojawili się po raz pierwszy aktorzy znani nie tylko
halabardnikom z zarządu SPATIF-u. Po przyjęciu zrozpaczeni aktorzy (opublikowano listę gości) obchodzili
kominki, płacząc, że ich oszukano. Myśleli, że zamiast Żygulskiego pożyczy im dobrego roku Bujak.
Mieczysław Rakowski przyjął ekipę filmu „Godnośd”. Film był o ekstremie, sprowadzającej na manowce
uczciwych robotników. Dużo działo się w roku 84. Skasowano definitywnie przystanek linii 107 pod KC:
pasażerowie mogli wysiad i demonstrowad. Ku zgrozie chłopców z BOR-u pilnujących gmaszyska w
mundurach drogówki. Ten cwany kamuflaż wymyślił niechybnie jakich głowacz na miarę Talleyranda.
Ale w roku, o którym mówimy, na ekranach pojawił się nie jedynie film „Godnośd”. Rozrywkę
reprezentował obraz pt. „Magiczne ognie”. Bujda na resorach czy raczej resortach. Zwłaszcza jednym.
Pokazywano „Magiczne ognie” w kinach. Wyświetlano w domach wypoczynkowych i w ministerstwach,
żeby spracowani funkcjonariusze nie musieli chodzid do kina; i koszt, i średnia przyjemnośd.
Tak się złożyło, że dyrektor departamentu na Rakowieckiej miał wolne dwie godziny. Postanowił
zobaczyd, jak filmowcy dostosowali się do rzeczywistości po 13 grudnia. Rozsiadł się, ziewnął. Nagle jak
diabeł z pudełka wyskoczył kłopot. A to był kłopot. Żeby przywabid widzów, reżyser wmontował w
słuszny film scenę orgietki. Bez „momentów” metraż miałby jeszcze mniejsze szanse.
Momenty były, owszem, w porządku. I dyrektor departamentu patrzyłby bez odrazy na wygibasy
dziewczątek pozbywających się szatek. Gdyby jedną z nich nie była jego nieletnia córeczka. Zaharowany
tata wiedział: córka intelekt miała w lewej piersi. Nie zanosiło się na to, by zajęła miejsce Bożeny
Krzywobłockiej kształcąc kadry partyjnej elity. Ale co innego mied głupią w domu, co innego zaś oglądad
na ekranie to, co pokwitało pod dyrektorskim dachem. W domu bywali koledzy. Znali Jolę. Podwładni
także widywali nastolatkę przy jakichś okazjach. Na biurku tatusia stało jej zdjęcie. I teraz co? Schowad
fotkę do szuflady? A co to da? Zaczną szeptad po korytarzach, podśmiewad się, organizowad wycieczki do
kin, wyświetlających „Magiczne ognie”. Wiadomośd, że córka zasłużonego towarzysza przewala się po
wyrze - dotrze prędzej czy później do przełożonych. Niektórzy z nich mają córki. I zaświta im w głowach
myśl, że one także mogą wyciąd im kawał. Wobec tego zapytają: - Jak wychowaliście swoje dziecko? Co
to ma wspólnego z moralnością socjalistyczną? Zaniedbaliście ten odcinek...
Goła może przeszkodzid w awansie, zagrozid osiągniętej pozycji, przyczynid się do upadku. Nie było głupie
w zamierzchłych i ciemnych czasach, że córeczki oddawano do szkół klasztornych. Niestety: on Jolki do
szkoły klasztornej nie odda; religianctwo również nie jest tym, co zasługuje na pobłażanie.
Tatuś-dyrektor wyszedł z salki projekcyjnej na miękkich nogach. I zaraz zatelefonował do wiceministra,
odpowiadającego za kinematografię. Panowie znali się na tyle, że mógł przedstawid sprawę bez ogródek.
Najpierw zbeształ ministra, potem zażądał satysfakcji. Jakiej?
Na polecenie ministra z rozprowadzonych po kraju 200 kopii filmu wycinano fragment orgietki.
Wiceminister zameldował, że operacja „nożyczki” dobiegła kooca. Tatuś odetchnął ulgą. Był uratowany.
Nie wiedział: wycięto z 200 kopii nie ten fragment, co trzeba. Na ekranie dalej córeczka pokazywała się
taka, jaką ją Pan Bóg stworzył, a tatuś nie upilnował.
Akurat tego nie trzeba przypominad. Od dawna, od lat PRL była eksporterem kobiecej urody i
dziewczęcego wdzięku. Podejrzewam, że w tej dziedzinie wcale nie byliśmy zapóźnieni, staroświeccy, nie
dorównujący obowiązującym standardom. Dziewczęta były jedynym naszym wytworem (prawda, sektor
prywatny i chałupniczy), do którego nie zgłaszano reklamacji.
Proszę wzruszyd się, nastroid sentymentalnie, pomyśled: ile panienek będących ozdobą warszawskiej,
krakowskiej, łódzkiej, wrocławskiej ulicy, kawiarni, studenckiego klubu, amatorskiego zespołu - wywiało
w świat, ile z nich powychodziło za mąż za cudzoziemców. Poczynając od dyplomatów i bankowców, po
nikomu nie znanych właścicieli sklepików, stacji obsługi samochodów, łysawych urzędników czy wreszcie
niebieskich ptaków o nieokreślonych źródłach dochodów. Wystarczy przymknąd oczy, odwoład się do
wspomnieo: gdzie też nie spotykaliśmy Polek już wrośniętych w nowe środowisko, już zadomowionych,
już urządzonych, wciągniętych w sprawy zawodowe i szmery towarzyskie. Poznałem kiedyś Polkę -
uczącą początkujących kierowców poruszania się po Londynie. Była instruktorem samochodowym, co nie
jest łatwe szczególnie w Anglii: egzamin instruktorski dla kobiet surowszy. A cóż dopiero dla forejnerki:
obcej, która wyobraziła sobie, że zna Londyn jak własną kieszeo... Wśród warszawskich piękności była i
taka, co po przeniesieniu się do Francji nagle odkryła żyłkę do biznesu. I teraz prowadzi firmę zajmującą
się tak męską branżą jak handel (na wielką skalę) stalą. Plastyczka z Wybrzeża - nie błyszcząca w kraju
szczególnym talentem - ułożyła sobie karierę nie mniej ambitnie: wydała się za prawdziwego lorda z
rodziny, co przepłynęła Kanał razem z Wikingami. Zanim lordzisko straciło przy niej całą flegmę i
tradycyjny chłód - obrotna panienka była już ulubioną portrecistką arystokracji. Bardziej żywej na jej
portretach niż w klubach i na polowaniach.
Na Florydzie można oglądad (jeśli hrabia zatrudniony w charakterze majordomusa wpuści) ekscentryczną
milionerkę. Spadkobierczynię pokaźnej fortuny, zapisanej jej przez kochającego męża. Milionerka,
nosząca się jak dama z serialu „Dynastia”, obłożona dworem i tracąca czas na uprawianiu filantropii -
kimże jest? Piosenkarką z knajpy w prowincjonalnym miasteczku. Do tej pory doroczny bal dla Polonii
rozpoczyna się od wiązanki przebojów wyśpiewywanych przez wesołą wdówkę. Byd może, śpiewając
czaczę sprzed lat - nie tyle oczekuje aplauzu (wliczonego w koszty), co raz jeszcze potwierdza zmianę w
swoim życiu. Daleko zaszła. Z Kutna czy Rzeszowa do Miami. Z lokalu III kategorii do pałacyku,
ocienionego palmami.
Nie interesują mnie w tej chwili kariery i sukcesy przedstawicielek zawodów mniej lub bardziej
artystycznych. To normalne, czegoś ostatecznie uczą w szkołach teatralnych, konserwatoriach,
akademiach. A tym czymś jest właśnie odnoszenie sukcesów, łaskotanie ambicji, pobudzanie hormonu
rywalizacji. Nie powinno zaskakiwad, że Paculanka gra w amerykaoskich serialach uciekinierki z obozów i
Słowianki z łagrów. Albo że Anna Prucnal jako piosenkarka francuska, w makijażu godnym Montezumy
nuci na Zamku Królewskim w Warszawie mało znane w Paryżu szlagiery, wpędzające w kompleksy
uczestników Dni Kultury Francuskiej. Kraj, w którym Joanna d'Arc wywalczyła sobie po wsze czasy
reputację Dziewicy - i mało która z Francuzek poszła w jej ślady, nie takie szansonistki oglądał. Chce,
niech śpiewa, z Bogiem sprawa.
Kariery profesjonałek są w gruncie rzeczy banalne. Stało się to, co w wariancie optymistycznym miało się
stad. O ileż bardziej ciekawe są scenariusze, gdzie amatorka zdobywa główną rolę, skupia na sobie cały
blask. Wiedział o tym - znowu modny, znowu w obiegu - kronikarz obyczajów Leopold Tyrmand.
Opisujący wzloty dziewcząt, co pojawiały się w Warszawie z parą majtek na zmianę. Aby po krótkim
czasie zabłysnąd, zaistnied towarzysko, po czym zniknąd, wymiksowad się z kadru. I przetrwad już tylko w
legendzie. Lub - przydad tej legendzie dodatkowych powabów - nagłym przyjazdem. Z samolotu wysiada
kobieta sukcesu. Ciągnąc niczym zera na rachunku bankowym osoby towarzyszące. Świtę światowej
damy.
Od czego zacząd? W inteligenckim domu, w rodzinie urzędniczej (określa to stan zamożności) dorastała
panienka, obok której żaden men nie przechodził obojętnie. Była nie tylko ładna, więcej niż ładna:
żeby zacytowad Gałczyoskiego, poetę starej nomenklatury. Uroda Małgosi znajdowała wytłumaczenie w
brzmieniu jej nazwiska. Brzmiało z włoska: dziadek był Włochem. Architektem, bodajże, pracującym dla
rosyjskich inwestorów. Tak spodobała mu się Warszawa, że ożenił się z Polką i wybrał niewolę pod
carskim knutem. Zdarzają się podobne wybryki.
Lata asymilacji - kapusty zamiast sałaty, kartofli zamiast spaghetti, wódki zamiast wina zdały się na nic.
Małgosia wyglądała jak Włoszka i za taką ją brano.
Co robi dziewczyna pewna swej urody, równocześnie zaś wiedząca, że o urodę należy dbad: nie trwa
wiecznie, a już najgorzej znosi przysypanie książkowym kurzem i wyziewami studenckiej stołówki. Co
robi? Ano, nie idzie na studia, lecz wybiera zawód modelki. Z kilku powodów. Modelowanie to dostęp do
ciuchów. Możliwośd pokazania się, odrobiny szpanu, bez którego nie da się żyd. To jedno. Modelowanie
(proszę pamiętad: mówimy o latach siedemdziesiątych, niby liberalnych paszportowo, ale nie do kooca),
to podróże. Jeśli ma się głowę na karku - każdy wyjazd gwarantuje dodatkowy zarobek: w PRL zawsze
czegoś brakowało, zawsze warto było to i owo przywieźd i sprzedad. Ale był i powód trzeci, chyba
najistotniejszy. Modelka zawiera znajomości. Ze znajomości wynikają propozycje. A te niekiedy potrafią
byd korzystne i przyjemne. Na pokazach mody bywali ludzie na miarę ówczesnego biznesu, bywali
filmowcy i telewizyjni idole. Może i trochę zblazowane było to towarzystwo, może niestałe w swoich
sympatiach. Za to weselsze niż inne paczki. Z większą fantazją, poczuciem humoru. Dziewczyny szybko
łapią obowiązujący styl: bez zobowiązao to bez zobowiązao.
Panna Małgosia była modelką. Często oglądała swoje zdjęcia w magazynach i czasopismach. Przyjemne
uczucie: byd okładką. Ale przyjemniej - pokazywad się w telewizji. Najinteligentniejsze dziewczyny, od
wynalezienia skrzynki z ekranem to nachodziło; pokazad się w telewizji! Popularnośd gwarantowana. Nie
ma przecież takiego programu, którego by ktoś nie oglądał. Potem poznają postad z telewizorni - pani w
mięsnym, kioskarka, smutny referent w Biurze Paszportowym, zjeżdżający do bazy taksówkarz.
Występowanie w telewizji w latach siedemdziesiątych ogromnie nobilitowało i nie łączyło się z żadnym
obrzydzeniem moralnym. Występowali z ochotą nawet ci, co w kilka lat później zapewniali, że nigdy nie
słyszeli o Propagandzie Sukcesu. Dlatego bezczelnie nimi manipulowano. Telewizja
szczepaosko-gierkowska była bogata. Sporo pół i dwierdetatów, ryczałtów, umów - załatwiali szefowie
swoim protegowanym. Jedną z zalet realnego socjalizmu było to, że zwykło płacid się pieniędzmi
publicznymi za przyjemności prywatne.
Znalazł się menago, który postanowił spełnid marzenie panny Małgosi. Zaczęła pokazywad się na wizji. Ba,
nawet przemówiła. Menago wstawił ją do programu na zasadzie papugi wyciągającej losy. Odczytywała
numery totolotka. Odczytywała z bębna przesuwającego się przed jej oczyma. Po czym miała jedno
zadanie aktorskie: uśmiechad się przyjemnie i trzepotad rzęsami. Tyle umiała.
Modelowanie, telewizja, życie towarzyskie - lokalowe i kameralne, czegóż można chcied jeszcze więcej?
Chyba tylko miłości. I to takiej, co sprawia, że słychad jak trzeszczy ziemska oś, gdy do nieba lecą
westchnienia zakochanych, a na chmurce anioł rozkłada skrzydła szykując się do lotu. Właśnie
przesunięto go na nowy i niebezpieczny odcinek. Ma byd odtąd aniołem-stróżem dla partyjnych. Dla
ateistów, bezbożników itp. hołoty.
Miłośd to nie jedynie muzyka duszy. Także seks, erotyka, zmysły. Nawet w filmach brata Zanussiego raz
na parę tysięcy metrów bohaterowie przerywają rozmowę o Pascalu i pielgrzymują w stronę łóżka. Nie
zapomniawszy dyskretnie przeżegnad się i zgasid światło. Że miłośd bywa niekiedy dewiacyjna
zaświadczyd może głośny obraz wspomnianego reżysera - „Rok spokojnego słooca”. Amerykanin, bysio
wysportowany i przystojny, w mieście pełnym młodych Niemek pożąda i pragnie wyłącznie panienki
starej jak dworek na kresach, z którego ją przegnano. Nie spojrzy na żadną Fraulein. Marzy o cielesnym
zespoleniu z dworkowym dziwolągiem, granym ofiarnie przez Maję Komorowską. Chytrośd w tym
poprowadzeniu akcji i mądrośd absolutna: na świecie więcej dewiantów i perwersiarzy niż myślimy.
Baron (galicyjski, ale zawsze) Stanisław Jerzy Lec wspominał obrazek z Berlina z czasów Republiki
Weimarskiej. Kurfurstendammem przechadza się damulka - cała w skórach. Wymalowana jak fresk,
prześwitująca sytą nagością. W ręku trzyma pejcz. Przeginając się w biodrach mruczy do przechodniów: -
Spójrz, jaka jestem drapieżna...
Panna Małgosia nie wymagała aż kostiumu. Dla dalszej akcji należy jednak zasygnalizowad jej seksualny
problem: nie sprawiało dziewczynie przyjemności obcowanie z partnerem, jeżeli nie poprzedził tego
łomot. Pod tym subtelnym pojęciem rozumied trzeba przylanie pannie Małgosi. I to nie byle trzepnięcie.
Ona musiała byd bita. Przed, w trakcie i po.
Pozornie nic trudnego. Wielu mężczyzn podnieca się, gdy od czasu do czasu wymierzą klapsa. Bicie kobiet
jest zjawiskiem powszechnym w naszej strefie. Klimatu i zadłużenia. Radziecki poeta Jewtuszenko napisał
jeden ze znanych wierszy z powtarzającą się frazą: „Biją kobietę!” Czuły to liryk, szczery humanista. Co
prawda nieżyczliwi i zawistni koledzy utrzymywali, że utwór powstał bezpośrednio po ciężkim pobiciu
przez Jewtuszenkę jego ówczesnej żony, też poetki. Zostawmy jednak to zmartwienie rusycystom. Więcej
szczęścia niż Żenią J. miał peruwiaoski kandydat do Belwederu: dziennikarze wyciągnęli mu, że ponod
katuje i siniaczy swą Gracielę... Przysporzyło to Tymioskiemu dodatkowych głosów: nie wynarodowił się
w buszu, zapamiętał ludową mądrośd: jak chłop baby nie bije, to wątroba w niej gnije...
Wycisk dany kobiecie - drobiazg, nic szczególnego. W przypadku panny Małgosi nie takie to było proste.
Zakochała się w artyście estrady i kabaretu czy mogła się nie zakochad? Akurat był wolny. Żona wyjechała
na drugą półkulę zabierając dzieci. Rozwód przeprowadzono bez orzekania o winie. Kulturalnie i
elegancko, co raczej rzadkie w sferach cyganeryjnych. Po żonie została pustka metrażowa warta
wypełnienia. Artysta był więc nie od tego, by związad się ze śliczną panną. A ją pociągała męskośd.
Stuprocentowa i bezwzględna męskośd kabareciarza. Wyglądał na twardego faceta. I taką też miał opinię.
Lubił wypid lubił zabalowad, lecz nigdy nie zamieniał się w alkoholowe zwłoki. Pięśd miał ciężką, solidną.
Same plusy: dowcipny, z refleksem, a przy tym nie jakiś tam mięczak, chuchro, frustrat, ale mężczyzna. I
to wyraźnie szczęśliwy i dumny, że został od razu dostrzeżony. Ledwo rozpoczęta znajomośd zamieniła
się w Blitzkrieg. Nie minęła godzina: panna Małgosia wylądowała na jego kolanach.
Mężczyźni są próżni. W znacznie mniejszym stopniu wyposażeni w system wczesnego ostrzegania.
Artyście w ogóle nie przyszło do głowy, że wskakiwanie na kolana było obyczajem Małgosi. Umiała
wylądowad na męskich kolanach z doskoku, potrafiła ulokowad się na nich przechodząc obok obiektu,
wykazywała zręcznośd w odepchnięciu rywalek i wysunięciu się przed nie.
Z czasem, po latach praktyki mogła uchodzid za eksperta. Odróżniała gatunek kolan. Ich twardośd i
chrupkośd. W zależności od rozpoznania sadowiła się głęboko i pewnie, bądź pozostawała w zwisie,
obejmując za szyję lub chwytając za ramiona. Ktoś może zaprzeczy, lecz to wymaga talentu, wspartego
systematycznym treningiem.
Kolana kabareciarza nie zawiodły panny Małgosi. Ciąg dalszy nastąpił w opustoszałym mieszkaniu artysty.
On też wypił, też wprawił się w nastrój. Jak w filmie puszczanym w kinie „Rybak” w Ustce - dźwięk
wysiadł. Nie było rozmowy, bo i o czym rozmawiad po przyjęciu: oboje już się dogadali. Panna Małgosia
mimiką i gestykulacją zasugerowała, czego oczekuje. Kabareciarz pomyślał, że po alkoholu panience
odbiło: markował katowanie, zrozumiawszy, że akurat na tym jej zależy.
Po kwadransie zorientował się jednak, że nie chodzi o markowanie. Serca do tego nie miał, ale silna pięśd
to jednak silna pięśd, sama wprawia się w ruch. Nie było to dla Małgosi nadzwyczajne przeżycie, no ale
czy można oczekiwad cudu pierwszy raz? Więcej jest ciekawości i pośpiechu niż dozowania wrażeo,
stopniowania rozkoszy, zwracania uwagi na technikę. Zasypiali, kiedy w oknach odezwały się ptaki.
Mieszkanie artysty znajdowało się w centrum Warszawy. Równocześnie jednak jakby na wsi. Był to
bowiem fioski domek, stojący na osiedlu Jazdów. Bardzo snobistyczny punkt na mapie towarzyskiej. W
pobliżu ambasada francuska, a na osiedlu gdzie okiem sięgnąd - Znani, Popularni, Wybitni, Utalentowani
oraz wtopieni w ten krajobraz dziwacy, odmieocy, niedobitki kontrkultury.
Wszyscy się tu znali jak łyse konie. Bywali u siebie po sąsiedzku, pili po przyjacielsku. Doglądali domku,
gdy ktoś wyjeżdżał, opiekowali się dziedmi i zwierzyną. Psy i koty na Jazdowie nie pospolitowały się z
prowadzonymi na smyczy konformistami. Jak już ktoś miał kota - kot nazywał się Myszkin. A pies, jeśli wył
do księżyca, to z francuskim akcentem, żeby dyplomaci wiedzieli: nie jest byle Burkiem, lecz
internacjonalistą, co zrozumiałe u wielorasowców.
Imieniny, urodziny, bankiety z okazją i bez okazji obchodzono hucznie i tłumnie. W ogródkach przed
gankami smażono kiełbaski i szaszłyki; czasem ktoś zapomniał, w którym domku mieszka i przeprowadzał
się do innej pani. Raz nawet - wielka to była balanga - kilku panów (podciętych zresztą) upychało w
samochodzie zalaną w kij i jak kij sztywną ambasadorową, uczestniczącą w breweriach, podczas gdy jej
mąż zdecydował się skakad przez buchające żarem ognisko: naopowiadano mu o juhasach.
Jazdów był Atiantydą pochłoniętą przez Ocean Czasu. Tamtych ludzi juz nie ma. Ci co zostali -
zmieszczanieli. Czasy mieszczaoskie, wódka droga, obowiązków więcej, złotówka trudna, kultura na
szarym koocu. Wtedy także była na szarym koocu. Ale ta szarośd kryła w sobie przynajmniej zapowiedz
eksplozji kolorów.
Pojawienie się panny Małgosi na Jazdowie przyjęto życzliwie. Zony i kochanki stałych mieszkaoców
osiedla wyrażały się o niej z sympatią. Nie była zawistna ani małostkowa. Z podróży przywoziła to, o co ją
proszono. Lubiła dawad małe prezenciki. Słuchała cierpliwie opowieści o kłopotach z dziedmi, o kacach i
planach wakacyjnych.
Panowie przebywali chętnie na wieczorynkach w jej zasięgu. Mimo przeżywanej miłości (była to miłośd,
fakt) do kabareciarza - nie zrezygnowała z przyzwyczajeo: nieomylnie przemieszczała się w kierunku
męskich kolan.
Artysta widział to i cierpiał. Zazdrośd... Ano, zazdrośd. Połączona z niepokojem, że któregoś wieczoru po
odsiedzeniu na cudzych kolanach połowy przyjęcia - może już nie wrócid na jego. Kolan gotowych na
zmianę nie brakowało. Inne czasy: kolana nie były jeszcze zajęte klęczeniem podczas uroczystości
kościelnych i paostwowych, co na jedno dziś wychodzi.
Był dodatkowy powód udręk i cierpieo kabaretowego lidera: nie mógł osiągnąd tego, co zamierzał. Nie
miał możliwości, by pokazad widzom skalę talentu. Coraz częściej spotykały go zakazy i zapisy. Cała
perfidia ingerencji cenzorskich w przypadku tekstów satyrycznych polega na tym, że skreśla się pointy,
kasuje dowcipy i żarty. A teksty kabareciarza kastrowano i cięto z wyraźną zajadłością. Zdarzało się i tak,
że przyjeżdżał na zapowiedziany występ - skłopotani organizatorzy przepraszali: występ nie może się
odbyd, zakazano. Taka sytuacja nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Rodzi się obawa, że nie ma wyjścia:
pozostanie się sumą niespełnionych możliwości.
Pewnie, można się wycofad, zredukowad potrzeby, pisad do szuflady. Kabaret nie dopuszcza wyboru
podobnego wariantu. Jaka szuflada? Jakie zacisze? Jakie wycofanie? Tekst kabaretowy ożywa dopiero w
zetknięciu z publicznością. Stwarza go jej reakcja, śmiech, brawa, oczekiwanie na kalambur, grę słów,
trafne sformułowanie. Byd autorem monologów, których nikt nie zna, piosenek, których nikt nie śpiewa -
to działa demobilizująco na psychikę; objawia się wybuchami gniewu.
Splata się z tym jak sznur na szyi - wątek finansowy. Kabaretowy gwiazdor wylądował w dołku. System
zakazów był spójny. Ani honorariów za występy i recitale. Ani tantiem za utwory wykonywane przez
innych, nagrywane, popularyzowane w radiu i TV. Trudno mówid o biedzie - artysta był zaradny. Ale nie
zgromadził rezerw, by teraz żyd z oszczędności. Sypały się finanse, sypał samochód, stary polski fiat
zżerany przez korozję. Do tego jeszcze zamiast powrotów do domu, zgodnie z pielęgnowanym w
wyobraźni marzeniem o wypoczynku wojownika - przeprawy z panną Małgosią. Kapryśnicą o nie
dających się przewidzied reakcjach.
Dom pełen koleżanek-modelek, dwierkot ich rozmów, koniecznośd bycia dowcipnym - stale, ciągle, bo
panna Małgosia lubiła swego kochasia prezentowad od najlepszej strony, lubiła byd dumna z wrażenia,
jakie robił na przyjaciółkach. W chwilach kryzysowych mężczyzna szuka spowiedniczki i pocieszycielki.
Doradczyni w kłopotach. Panna Małgosia na doradcę kompletnie się nie nadawała. Owszem,
przejmowała się tym, że znowu ingerowała cenzura, że Łukaszewicz, że Weremowicz... Czy mogła jednak
pomóc? Znaleźd wyjście? Mogła kochad ze zdwojoną siłą, aby oddzielid ukochanego od świata
- swoim ciałem, młodością, temperamentem.
I to właśnie dobijało kabareciarza. Marniał w oczach.
- Nie mogę, ja już dłużej nie mogę jej lad! - skarżył się. - Ona jest szalona, szalona - powtórzył ze smutną
znajomością natury kobiecej.
- Nie próbowałeś jakoś jej tego wyperswadowad - przyjaciele zwoływani w trybie nagłym wpadali w
zakłopotanie. Masochizm znali z książek seksuologicznych, z czytanej w szkole pod ławką powieści
„Wenus w futrze”. Nie podejrzewali, że odchylenie od normy może aż tak bardzo komplikowad życie.
- Próbowałem - wzdychał kabareciarz, zszarzały i rozdygotany. - Nic z tego.
- A nie możesz przylad tak, żeby jej się odechciało, raz na zawsze?
- Nie mogę - zaszlochał. Prawdziwymi łzami o 45-procentowej mocy.
- Prędzej by mi ręka uschła - jęknął. - Ja ją kocham...
To są właśnie problemy nierozwiązywalne. Jak w wyższej a nawet najwyższej matematyce. Czy przydatny
jest wtedy sceptycyzm? Zdrowy rozsądek? Jak w dowcipie. Jednym z ulubionych żartów Antoniego
Słonimskiego. Opowiastce o młodzieocu, który odciągnął w ciemny kąt pokoju ojca i wyszeptał:
- Tatę, postanowiłem się ożenid.
- Ożenid? Po co?
- Chcę byd szczęśliwy.
- A jak ty będziesz już szczęśliwy, to co ty będziesz z tego miał?
Ślub - panna Małgosia napomykała o legalizacji związku - równałby się z samounicestwieniem.
Pozostawało pozbycie się wymagającej dziewczyny w sposób bezbolesny. Skoro ból sprawiał jej
przyjemnośd - brak bólu mógł jej obrzydzid tego, którego kochała.
Jak pozbyd się Kłopotliwej? Należy zrobid to delikatnie. To znaczy, oszczędzając siebie. A więc postarad
się, by niebezpieczeostwo znikło z pola widzenia. Wtedy wspomnienia nie są już groźne. Nie ma okazji, by
przypadkowe spotkanie znowu zabarwiło je kolorami uczud.
Gwarancja zniknięcia z pola widzenia: wyjazd. Daleki, na długo. Daleki wyjazd to USA, Kanada, Australia.
Kabareciarz z racji swoich zagranicznych występów miał wiele znajomości. Koledzy, widzowie,
pracownicy konsulatów. Dużo tego było. Rozpoczęły się przygotowania, nagrywanie sprawy. Panna
Małgosia nie była przeciwna wyjazdowi - skoro proponowano jej pracę modelki w Nowym Jorku, a więc
pracę w zawodzie, nie mycie garów czy doglądanie staruszków, byłaby głupia, gdyby nie chwyciła Boga za
nogi. Już wtedy, w latach siedemdziesiątych w towarzystwie prawdziwym Europejczykiem był tylko ten,
kto odwiedził Amerykę.
Kolega biznesmen (stamtąd) załatwił zaproszenie. Koledzy kolegów pracę w agencji. Może nie tak
świetnej, jak wynikało z oferty, ale zawsze. Bilet do USA kosztował 17 000 zł. Niby nie tak mało,
zważywszy na ówczesne zarobki. Była to wszakże suma dająca się zgromadzid, bez drenażu kieszeni do
podszewki. Panna Małgosia nie orientowała się, że ma wyjechad definitywnie. Cwaosze od niej koleżanki
przeczuwały to. Żadna jednak nie pisnęła słówkiem: lubiły kabareciarza. Rozumiały: są powody, by
Małgosię wyprawid w świat. Zresztą - czy to źle, że znowu jedna z nich znajdzie się na Manhattanie? .
Nigdy nie wiadomo, gdzie kogo los rzuci. Adres koleżanki zawsze lepszy niż adres Armii Zbawienia.
Pożegnalne przyjęcie na Jazdowie udało się nadzwyczajnie. Tłum gości, przyjemne oddziaływanie
alkoholu, możliwośd przekonania się o sile ziemskiego przyciągania. Wtajemniczeni obserwowali z
rozrzewnieniem bohaterkę wieczoru. Co zmieniła kolana, to zwierzała się, jak to zaraz po powrocie
odbędzie się ślub, a potem urodzi dzieciątko.
Mówiła - „dzieciątko” i słowo to w jej ustach miało różowośd niewinności. Panna Małgosia tak była
pewna swego, że przed przyjęciem urządziła jeden z dwóch pokoi w domku zgodnie ze swoim gustem.
Miał czekad na nią.
Bywalcy przyjęd na Jazdowie pamiętali, iż nie tak znów dawno w tym pokoju stały łóżeczka dzieci
kabareciarza; poniewierały się grzechotki i smoczki. Ale panna Małgosia wprowadzała tam coraz to
nowych gości i tłumaczyła, co tu jeszcze doda do wyposażenia po powrocie.
Zwiedzający gniazdko miłości Jerzy Urban (w tym czasie kierownik działu krajowego w „Polityce”) nie
powstrzymał się od komentarza:
- Pierwszy raz w życiu widzę, żeby pokój dziecinny stał się pokojem panieoskim...
Pozostali zwiedzający zachowywali kamienny spokój. Czasem jedynie, już po wyjściu zdobywali się na
blady uśmiech. A kobiety, wtajemniczone i świadome przyszłości, wymieniały między sobą znaczące
spojrzenia. Miło było. Potem grupka pao i panów odwiozła Małgosię na lotnisko.
Po kilku niefartach panna Małgosia wylądowała na kolanach przystojnego Włocha. Poznali się na party:
Włoch jak to Włosi w komediach i dramatach psychologicznych był czuły, namiętny, od razu zakochany. A
że nazajutrz wyjeżdżał do Las Vegas - „poszaled” -jak mówił - panna Małgosia chętnie przystała na
propozycję udania się tam razem z nim. Nigdy nie była w Vegas, grała kiedyś w kasynie w Konstancy po
pokazie mody. Hazard pociągał ją, Włoch był fantastyczny, wyglądał na faceta z gestem. Odgadła, że
dodatkowym atutem stało się jej włoskie nazwisko. Z daleka, z kraju białych niedźwiedzi i białych nocy, a
jednak ktoś bliski; rodaczka, z początkami włoskiego...
Małgosia balowała z Fabriziem przez tydzieo. Co ujęło ją szczególnie? Był brutalny i władczy. Bijał ją
chętnie i często. Może nawet za mocno. No, ale od czego modelka ma pod ręką pudry, cienie, mazidła -
ślady miłosnych uniesieo dało się ukryd przed spojrzeniami obcych. Spojrzeo nie było zresztą dużo:
Fabrizio /znowu jak w powieściach/ był dziko zazdrosny. Wystarczyło, że ktoś spojrzał natarczywiej - rwał
się do bójki. Panna Małgosia myślała o tym wszystkim. I bardzo jej pochlebiało, że wywołuje aż taką
zazdrośd. W Polsce nigdy nie zetknęła się z zazdrością wszechogarniającą, z zazdrością totalną.
Kabareciarz był o nią zazdrosny; przed nim także paru panów. No, ale były powody. A tu - żadnych,
absolutnie żadnych. A Fabrizio szalał, wypytywał, wyprowadzał w środku zabawy. Potem tłukł. A ona, cóż
- promieniała ze szczęścia, dokumentowanego siocami.
Siódmego dnia Fabrizio, zdenerwowany więcej niż zwykle, zadysponował:
- Wyjeżdżamy.
- Zostaomy jeszcze, tak tu przyjemnie - zaprotestowała.
- Przegrałem wszystko. Całą forsę.
- To nie możesz wypisad czeku? - Małgosia była spostrzegawcza. Wiedziała już, że Amerykanie, ilekrod
brakuje im dolarów - wypisują czeki albo wyciągają z portfeli karty kredytowe.
Fabrizio popatrzył na nią jak na wariatkę.
- O czym ty mówisz? Jakie czeki? Jestem spłukany i muszę wracad do kumpli.
Słuchaj - zaintrygowało to Małgosię. - A co ty właściwe robisz? Włoch trzepnął ją. Tym razem bez
erotycznego podtekstu.
- Jestem gangsterem. Myślałem, że wiesz.
- Dlaczego... - Małgosia przypomniała sobie filmy z obowiązkową strzelaniną i pościgami samochodowymi
- Dlaczego mi o tym mówisz?
Znowu oberwała. Towarzyszyło temu wyjaśnienie:
- Jesteś moją dziewczyną.
O tym, co było dalej, wiemy niewiele. Policja chyba także wiedziała niewiele, a nawet jeszcze mniej.
Fabrizio był gangsterem podrzędnym. Ot, gangsterkiem robiącym z koleżkami skoki.
Małgosia pisała rzadko do rodziców. Tak się złożyło, że na krótko przed wyjazdem kabareciarza za Ocean
podała rodzicom swój adres /przeprowadzała się często/. Rodzice przekazali adres kabareciarzowi:
wiedzieli, że wyjeżdża na występy, a ponieważ o życiu jedynaczki w USA mieli nikłe pojęcie - uznali, że nie
zawadzi, by ktoś życzliwy złożył jej wizytę. Zorientował się, jak to wygląda.
Kabareciarz przyrzekł ojcu Małgosi /panowie byli mniej więcej w tym samym wieku/, że ją odwiedzi.
Dopisało mu szczęście. Gdyby natknął się na Fabrizia - pewnie nie mógłby już radowad Polonii piosenkami
i monologami. A tak - poszło gładko. Kolega podrzucił go w przerwie między koncertami na obrzeża
Bronxu. Długo dzwonił, zanim za drzwiami coś zachrobotało. Otworzyła mu Małgosia. Jakże zmieniona:
wychudła, blada, ze śladami pobicia. Rozglądając się płochliwie, zaprosiła go do livingu. Co zwróciło
uwagę artysty: na dywanie walało się mnóstwo peruk. Różnych rozmiarów i kolorów.
Wyciągnął list od rodziców, ale Małgosia nie czytała: zanosiła się szlochem.
Po chwili kabareciarz wiedział już wszystko. Zazdrośd Fabrizia przybrała charakter patologiczny. Prał ją o
byle co. Nie pozwalał wychodzid z mieszkania. Kiedy byli u niego koledzy - dziewczyna nie mogła
opuszczad pokoju. O siadaniu na cudzych kolanach mowy nie było. Włoch był zazdrosny i dalej namiętny.
Tyle że ta namiętnośd przerażała ją. Nie mogła uwolnid się od niego: dozór plus pozbawienie
jakichkolwiek pieniędzy. Krąg znajomości ograniczony wyłącznie do jego kolegów. Wspólników w
podejmowanych napadach. Jej listy - wyłącznie do rodziców - były cenzurowane przez kelnera-Polaka
zatrudnionego we włoskiej knajpie. Kelner nigdy by nie zaryzykował puszczenia w liście czegokolwiek, co
mogłoby zmienid istniejący układ. Małgosia błagała go, żeby zaalarmował dom, przyjaciół, koleżanki.
Rodak patrzył na nią z odrazą. Nie cierpiał jej. Bez powodu, za to intensywnie.
- A te peruki? - zapytał spochmurniały kabareciarz.
- Przygotowujemy skok na stację benzynową.
- Weźmiesz w tym udział?
- Zawsze biorę - znieruchomiała słysząc przejeżdżający samochód. - Idź już - poprosiła. - I ratuj mnie.
Kiedy chodzi o piękną dziewczynę, łatwiej byd patriotą. Kabareciarz siadł w pokoju hotelowym do
telefonu. Kilka rozmów. Dwie long dystans, trzy miejscowe. Żaden z przyjaciół nie uchylił się od
pospieszenia z odsieczą ofierze gangstera.
Kierowania operacją podjął się biznesmen z branży elektronicznej. Miał dwa metry wzrostu i równie
wielkie serce. Kabareciarz występował w Chicago, kiedy chłopcy zorganizowali porwanie. Małgosia
została na chwilę sama. Wtedy zadzwonił telefon z pobliskiej budki. Małgosia błyskawicznie /przydał się
trening modelki/ spakowała rzeczy i opuściła dom niewoli. Podjechał wynajęty cadillac z
przyciemnionymi szybami. Wsiadła. Wóz ruszył. Za nim jako eskorta pomknął ford biznesmena. Bilet był
zabukowany. Trzeba było jedynie odebrad go na lotnisku. Do tego potrzebny jest paszport. A ten,
szczęśliwym trafem, panna Małgosia miała w torebce. Włoch nigdy nie interesował się polskim
paszportem swojej przyjaciółki.
Akcję pomyślano precyzyjnie, z wyliczeniem czasu. Fabrizio, chodby nawet wpadł na to, że dziewczyna
znajduje się na lotnisku Kennediego, żadną ludzką miarą nie mógł tam zdążyd przed odlotem samolotu do
Warszawy. Małgosia ściskała dłonie swoich wybawców. Ci zapewniali ją szarmancko, że to normalne:
musimy sobie pomagad, stan wyższej konieczności wymaga, Polka nie może byd obiektem zwierzęcych
instynktów łobuza, który musi dowodzid swej męskości maltretując kobietę. Co to w ogóle za draostwo -
bid kobietę, w dodatku piękną...
Oko Małgosi błysnęło żywiej. Ale nie mogła przecież wtajemniczad szlachetnych rodaków, że miłośd
pojmuje trochę inaczej, a już przyjemnośd to na pewno Wypadało się wzruszyd. No to się wzruszyła. Nie
na tyle jednak, by łzy rozmazały warstwę pudru skrywającą ślady nocy z Fabriziem. Noc trwała kilka
godzin Bitych, a jakże.
Nie jest całkiem jasne, czy w Warszawie panna Małgosia spodziewała się powrotu na Jazdów,
ponownego związku z kabareciarzem. Jakby nic sie nie zdarzyło. Pewnie tak, chociaż on o tym nie
wspominał podczas spotkania, poprzedzającego komandoską akcję amerykaoskich Polaków.
Do połączenia rozdzielonej pary jednakże nie doszło. Kabareciarz wkrótce po wyekspediowaniu Małgosi
za Ocean związał się z aktorką. Zrównoważoną, domową. Jak to osoby z Galicji. Zresztą po swojej
poprzedniczce każda panienka mogłaby uchodzid za gwarantkę wytchnienia i bezproblemowego
spędzania czasu. Można słuchad, co zdarzyło się w garderobie podczas spektaklu - i przysnąd.
Był poważniejszy powód wykluczający sklejenie tego, co stłukło się i zostało zmiecione pod dywan.
Nadciągały nowe czasy. Rygory poluzowano. Władze miały dostatecznie dużo kłopotów, by zaprzątad
sobie głowę wesołkami.
Zmiana klimatu sprawiła, że kabareciarz występował gęsto i często. A także mógł bez większych starao i
zabiegów odwiedzad ośrodki polonijne. Zgłaszały się do niego teatry - programy estradowe, składanki
montowane z aktualnych tekstów pozwalały dyrektorom nareszcie podreperowad kasę. Później nic już
nie stało na przeszkodzie wystawiania ambitnych sztuk, do których widownia nie dorastała.
Film również przypomniał sobie o istnieniu właściciela popularnej twarzy i takiegoż nazwiska. Kabareciarz
zagrał parę rólek i od razu poczuł się lepiej. Artystów należy pieścid. Inaczej obalą każdą władzę i jeszcze
wyślą swych przedstawicieli do Sejmu i Senatu.
Dla aktora najkorzystniej, jeśli wygląda fatalnie i jest zagoniony. To oznaka, że pracuje. Jest doceniony i
kto wie - pewnie szczęśliwy. O artyście, który wygląda na wypoczętego, można z góry powiedzied, że
przegrał, skooczył się, nic z niego nie będzie.
Kabareciarz wyglądał jak śmierd na chorągwi; odnosił sukcesy. Owszem, widział się parę razy ze swoją
byłą. Coś jej tam przyrzekł - epizod w filmie, protekcję w dziale reklamy. Do konkretów nie doszło. Nie z
jego winy zresztą.
Ledwo sioce zdążyły zblaknąd i panna Małgosia przybrała na wadze - jak grom z jasnego nieba w
Warszawie zjawił się Fabrizio. Skruszony, przepraszający, czuły i wpatrujący się w dziewczynę wilgotnymi
oczyma. Oczarował rodziców: Małgosia miała od dziecka skłonnośd do mitomanii. To niemożliwe, żeby
ten kulturalny młody człowiek bił ją, poniewierał, głodził i zamykał. Fabrizio zachowywał się tak, że po
dwóch dniach sama Małgosia nie była całkiem pewna, czy aby to wszystko jej także się nie przyśniło.
Pokazała Włocha przyjaciółkom. Modelki wpadły w zachwyt.
- Zabójczo przystojny - orzekły zgodnie. A najbardziej doświadczona rzuciła krótko:
- Luźny gwóźdź. Do wyjęcia.
I była w tych słowach zapowiedź sceny, która miała miejsce trzeciego dnia.
Skąd Włoch wiedział, że najpiękniejsze kwiaty w Warszawie można było dostad w kwiaciarni „Bella Rosa”
na tyłach Nowego Światu? Ale wiedział.
Przyniósł ze sobą pół kwiaciarni. Po czym oświadczył się. Z zachowaniem całego ceremoniału, który u nas
na ogół przerywają kaskady śmiechu.
Rodzice patrzyli i kiwali głowami, panna Małgosia trzepotała rzęsami jak motyl potraktowany
chloroformem, Fabrizio klęczał.
Znajomości przydają się nawet w Urzędzie Stanu Cywilnego i w parafii. Zwykle trzeba czekad, składad
papierki, zgłaszad z wyprzedzeniem świadków. W tym wypadku zadziałał wdzięk Włocha wsparty walutą
wymienialną. Dolar po kursie paostwowym kosztował 24 zł, cinkciarze żądali dziewięddziesięciu. Fabrizio
wybrał się do Polski z dolarami. Prosił i płacił. Przekonywał i rozpaczał. Jak on to przeprowadził? Taki był
zagubiony w obcym kraju, obcym mieście, obcym ustroju. Każdy litował się nad jego bezradnością. Nie
zabrakło wyciągniętych i pomocnych dłoni. A Fabrizio pchał w te dłonie zielone z wizerunkami
prezydentów. I uśmiechał się z wdzięcznością.
Ślub cywilny, ślub kościelny. Świadkowała przyjaciółka-modelka i Włoch z ambasady /okazało się, że
Fabrizio poznał go, kiedy zgłosił się po odbiór dokumentów/. Para młoda mogłaby ozdobid kolejny numer
magazynu „Vanity Fair”. Wesele odbyło się w mieszkaniu rodziców. Sami swoi. I oni - zakochani,
trzymający się za ręce. Nawet obrączki cieszyły wzrok: były inne niż te, które masowo przywożono od
wschodniego sąsiada. Podobno Fabrizio kupił je na 47 ulicy w N.Y., ulicy jubilerów i złotników. Podobno.
Kabareciarz dowiedział się o ślubie Małgosi dopiero po powrocie z trasy. Pewno by zatelefonował z
gratulacjami. Ale usłyszał, że paostwo młodzi wyjechali w podróż poślubną na Hawaje. Później mają
osiedlid się w San Francisco. Tam Fabrizio przeniósł swoje interesy.
Posierpniowe emocje, stan wojenny... Wydarzenia polityczne zmieniały proporcje zdarzeo. Co kogo
mogła obchodzid warszawianka, co wydała się za Włocha? Nawrót do mody popowstaniowej - czero i
krzyżyki, msze i śpiewy patriotyczne - oddaliły wspomnienie o wesołych epizodach z życia przed wojną -
tak mawiano „przed wojną”. I była w tym nuta rozrzewnienia, że takie to było kolorowe jak baoka
mydlana, głupie i puste.
Bo pojawiły się także akcenty osądu i potępienia. Szczególnie ostro artykułowane przez tych, co
przeżywali katusze z racji nieuczestnictwa. Mogli przecież znad bohaterów. Znali bankieciarzy i błaznów...
Dlatego milczenie, narzucone sobie i bliskim, obejmowało całe obszary poprzedniego bytowania. Nie
wypadało wspominad bzdur.
W dniach, gdy obiegał miasto żart o funkcjonariuszu ZOMO, skarżącym się po akcji:
- A czy ja bym, kurwa, nie wolał, kurwa, za dolary, kurwa, lad komuchów...
- po raz pierwszy od dawna zaczęto mówid o pannie Małgosi. O pannie Małgosi - w Londynie.
Dawniej - piszę: dawniej, chociaż właściwie wszystko jest dawniej – żeby zakochad się w aktorce, trzeba
było odsiedzied całe „Przeminęło z wiatrem” albo „Upadek Berlina”. Dziś jest to mniej kłopotliwe: mamy
seriale telewizyjne.
Serial jest to bohater w odcinkach - tę definicję ukuło dziecko. I nie znam lepszej.
Bohaterem seriali /zaczynał od produkcji dla kur domowych oglądających telewizję przy wtórze
odkurzacza, potem występował już w serialach dla relaksujących się w fotelu wieczorem/ był
amerykaoski aktor Sammy K. Równomiernie umięśniony, z wąsikami, jak należy. Sławę zyskał grając
nieprzekupnego glinę. Odtąd wędrował jak odbita nerka z serialu na serial. I, co ciekawe: stawał się coraz
lepszy. U nas obsadzono by go po dziesięciu latach pobytu na scenie w roli Edka w „Tangu” Mrożka.
Może nawet zagrałby w filmie u Kieślowskiego adwokata broniącego politycznych na złośd ubecji. W
Ameryce inaczej: zdolny, to niech gra zgodnie z warunkami: energicznych stróżów prawa. Ludzie go
akceptują, warto w niego inwestowad. Kiedy już się opatrzy - może grad w serialach biograficznych dla
inteligentów.
Jeden z odcinków kryminalnego serialu kręcono w Londynie. Po zdjęciach Sammy K. odbył rundkę po
lokalach w Soho. Znał ze słyszenia i z lektur scenariuszy tę dzielnicę. Jak nie idzie, to nie idzie. Sammy
wszedł na orbitę. Cucono go w toalecie kolejnego lokalu. Tam zjawili się młodzi w skórzanych kurtkach.
Rozmowa nie utrwaliła się w pamięci aktora. Dośd, że wszedł w posiadanie paczuszki zawierającej biały
proszek, kupionej po okazyjnej cenie. Gwiazdor seriali nie był dpunem. Ale okazja to okazja. Potem urwał
mu się film. A kiedy film zaczął przewijad się znowu - w kadrze było pełno policjantów z brygady
antynarkotykowej. Sammy coś tam bełkotał, Anglicy nie żartowali. Wylądował w areszcie. Zdjęcia
przerwano, producent szalał, ale pokażcie mi spokojnego producenta.
Mimo wysiłków adwokata Sammy został skazany. O zawieszeniu kary nie było mowy, musiał swoje
odsiedzied. Dostał półtora roku; rysowała się szansa, że za dobre sprawowanie wyjdzie wcześniej. Ekipa
odjechała, scenarzysta musiał uśmiercid uczciwego gliniarza, bo co miał zrobid, skoro serial nie mówił o
hibernacji bohaterów... O zabawowym mężczyźnie nie zapomnieli przyjaciele. Rada w radę - postanowili
osłodzid mu przymusową izolację. Sammy miał żonę. Była to hollywoodzka żona. Nic dobrego:
wyrachowana, oschła. Żonę wyłączono. Jaka to frajda, kiedy na widzeniu słyszy się te same pretensje i
ogląda gładką twarz bez uśmiechu. Uśmiech wywołuje zmarszczki, ale ile można zafundowad sobie
liftingów.
Byd może, któryś z przyjaciół aktora czytał „Śniadanie u Tiffaniego”. A może pula pomysłów już dawno się
wyczerpała i kiedy ktoś wpada na pomysł, to zwykle na ten sam, co już ktoś przed nim. Któryś z przyjaciół
/pewnie Włoch/ znał Fabrizia. Fabrizio nieco ostygł w porywach namiętności do kobiety, którą poślubił.
Byd może, lanie ślubnej nie sprawiało mu już takiej satysfakcji. Zgodził się więc wypożyczyd Małgosię.
Tym razem nie chodziło o skok, lecz o wyjazd do Londynu. Żeby uzyskad widzenie, Małgosia musiała
przedstawid się jako żona. Załatwiono dla niej komplet dokumentów, podrobionych fachowo i
nienachalnie.
Widzenie to był wstęp. Podczas rozmowy Małgosia miała doręczyd gryps oraz medykament: zażycie
/zgodnie z instrukcją/ gwarantowało objawy ciężkiej choroby serca. Anglicy byliby okrutnikami, gdyby
nadal przetrzymywali w celi mężczyznę, zagrożonego śmiercią w każdej chwili. Uratowad mogła go
operacja - i to w Ameryce.
Specyfik wręczony Małgosi był najnowszym osiągnięciem medycyny związanej z mafią. Profesor rzekomo
mający operowad także został ugadany. Przygotowano kampanię prasową i szereg interwencji u władz
angielskich. Ale to później, kiedy wystąpią objawy. Na razie trzeba było przystąpid do zrealizowania
początkowej fazy akcji.
Małgosia zgodziła się bez wahania. Londyn? Warto zobaczyd. Ma byd żoną? A czy to trudne? Potrafi, da
sobie radę. Zalecenie koordynatora: ma byd elegancka, ale nobliwą elegancją. No i ma byd zbolała,
osamotniona, nieszczęśliwa. Dla Polki - żaden problem. Wystarczą wspomnienia z lektur szkolnych.
Romantyzm i rozdarta sosna...
Sammy szedł na spotkanie z żoną krokiem więźnia. Wracał z widzenia krokiem amanta. Co za dziewczyna,
jak ona zagrała scenę powitania, jak zręcznie wsunęła mu gryps i coś jeszcze. Co? Rozszyfrował tekst na
bibułce. Wzruszyło go parokrotnie powtarzane zapewnienie: środek jest nieszkodliwy, firma za to ręczy
głową - odkrywcy specyfiku.
Zastosował się do instrukcji. I zachorował. Wleczono go z badania na badanie. Elektrokardiogramy,
komputerowe sprawdzania, prześwietlenia. Bóg wie, co tam jeszcze. Metody stare i najnowocześniejsze,
aparatura z XXI wieku - wszystko puszczono w ruch. Ale nieznany z nazwiska geniusz pracujący dla mafii
okazał się lepszy: wyniki potwierdzały, że Sammy jest bardzo chory. W więziennym szpitalu znowu
odwiedziła go żona. Małgosia płakała i szlochała. Ocierał jej łzy, pocieszał jak w żarcie zapamiętanym z
dzieciostwa na Brooklynie:
- Uspokój się! Kto tu umiera - ja czy ty?
Płakała dalej, a on z każdą minutą rozumiał, że jest w niej zakochany. Nie tylko piękna, ale czuła. Grała
więcej niż miała w roli - odgadł to instynktem profesjonalisty.
- Uratuję cię - szeptała ona. - Wrócisz do domu, zobaczysz... Próbował ją objąd. Oddech dziewczyny stał
się szybszy. Wpatrywała się w niego jak w ekran telewizora, na którym go oglądała. Kiedy zjawiła się po
raz trzeci czy piąty - wyznał, że ją kocha. Przyjęła to z powagą i zrozumieniem.
- Ja także cię kocham - powiedziała.
I znowu wróciła przeszłośd: był chłopcem ze slumsów, który wpatrując się w księżyc, przesuwający się
nad dachami czerwonych bloków, powtarza przez dorośle zaciśnięte zęby:
- Muszę mied szczęście!
I co paostwo na to? Aktora zwolniono przedterminowo. Był już w samolocie lecącym do Stanów, kiedy w
ostatniej chwili dołączył przyjaciel-koordynator operacji. Ugrzązł w korku na autostradzie.
- Masz szczęście - rzekł. -Wiesz, kto teraz dobiera się do skóry Angolom? Twoja żona. Przyleciała na
wieśd, że mają cię zwolnid. A tu jej mówią, że nie jest żoną, że się podszywa. Żonę znają dobrze: była
wielokrotnie na widzeniach. Afera, powiadam ci...
- To upraszcza sprawę - Sammy K. nie dokooczył myśli. Był taki szczęśliwy, że zaraz zasnął. Na lotnisku w
Nowym Jorku czekała Małgosia.
Fabrizio zgodził się na rozwód. Żona aktora nie. Szarpanina trwała parę lat, kosztowała majątek. W koocu
Małgosia wyszła za mąż za mężczyznę swojego życia. Aktor po przymusowym pauzowaniu szybko
odzyskał dawną pozycję. Nawet wspiął się o kilka pięter wyżej. Jeden z wielu seriali z nim w głównej roli
był pokazywany u nas. Małgosię też można oglądad: jej zdjęcia /już jako żony sławnej osobistości/
ukazują się regularnie w kolorowych magazynach. Wygląda na zadowoloną. Jeżeli nie zmieniła
przyzwyczajeo - nasza wiedza o aktorze z serialowego świata jest kompletniejsza.
Wiele jest definicji antysemityzmu. Fryderyk Engels twierdził, że to socjalizm idiotów. Niestety,
klarownośd określenia zmącił obraz socjalizmu mądrali i uczonych. Woody Allen podszedł do sprawy
ironicznie. Właściwie zaś autoironicznie.
- „Jestem Żydem, ale potrafię to wytłumaczyd” - zauważył. I po tym zdaniu podjął próbę zestawienia słów
w wywód teoretyczny. - „Antysemityzm - to według niego - tarmoszenie Żyda bardziej niźli trzeba”.
U nas podobne żarty wywołałyby wściekłośd. Tarmoszonych i tarmoszących. Przyjęło się bowiem uważad,
że gdzie jak gdzie, ale w kraju tradycyjnej tolerancji nijakiego antysemityzmu nie ma. Nigdy nie było.
Nawet wtedy, gdy mieszkali tu Żydzi prawdziwi, a nie folklorystyczni. Jest bowiem osobliwością
schyłkowego PRL-u i rozkwitającej III Rzeczpospolitej: Żyd to nie narodowośd czy wyznanie, ale zawód.
Każda władza ma swoich Żydów paradnych. Do pokazywania i do reprezentacji. Do dementowania
pogłosek, jakoby nad Wisłą grasowali jacyś straszni antysemici, korzystający z wysokich protekcji. Żyd
paradny służy także do celów ekumenicznych - składania wizyt w Watykanie bądź też do zjawiania «ę w
delegacji starozakonnych, kiedy swą Ojczyznę nawiedza papież i nie ma dla nich czasu.
Profesjonalny Żyd musi byd w każdej chwili gotowy do podróży. Na kongres, konferencję, odsłonięcie,
modły wielowyznaniowe. Winien posiadad urządzenie nazywane z pewną przesadą „telefonem”, by
udzielad wywiadów dziennikarzom zagranicznym. Pytającym - to o klasztor karmelitanek, to znów o
napisy na murach. Telefon /jeśli działa/ służy również do umawiania się na lunch z odwiedzającymi
Warszawę kongresmenami, bankierami itd. mającymi zawsze w programie rozmowę na temat - ilu
właściwie w Polsce mieszka Żydów. I po co im to było.
Wykonujący zawód Żyda ma oprócz telefonu zapas śliwowicy paschalnej firmy Nissenbaum /70%/ i
dyżurną jarmułkę, gdy trzeba zabrad gości do synagogi Nożyka, którą otwierali m.in. doktor Kąkol i prof.
Walichnowski. Od kiedy rezyduje w stolicy RP rabin, częśd obsługi gości ze świata spada na jego barki.
Dzięki temu zawód Żyda stał się zawodem lżejszym i mniej stresującym. Teraz przybyło nowe
udogodnienie: Rada d/s polsko-żydowskich przy prezydencie.
Moda na bycie Żydem upowszechniła się pod koniec lat osiemdziesiątych. Pytano: Co nosi się w
Warszawie? I odpowiadano: - Żydów na rękach! Skąd to się wzięło? Wystarczyło spojrzed na widownię
Teatru Dramatycznego, gdy występował Teatr Muzyczny z Gdyni, pokazując musical „Skrzypek na
dachu”. Kto płakał rzęsiście, wstrząśnięty niedolą Tewii Mleczarza? Józef Kępa, współorganizator
marcowego pogromu. Wraz z nim szlochała gromada aktywistów moczarowskiej hecy: dziennikarze
tropiący gorliwie syjonistów, współpracownicy „Walki Młodych”, „Prawa i Życia”, „Za Wolnośd i Lud”,
„Żołnierza Wolności”, „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, „Stolicy”...
Wyrzuty sumienia? A co to ma wspólnego z sumieniem? Czystym, bo rzadko używanym. Czułe nosy
zareagowały na zmianę kierunku wiatru. Prawdziwie brzmi dowcip z czasów nie całkiem jeszcze
zapomnianych:
- Jaka jest różnica między antysemityzmem przedwojennym a powojennym?
- Przed wojną antysemityzm był dobrowolny...
Wielokrotnie wskazywano na osobliwy paradoks: występowania antysemityzmu w kraju praktycznie bez
Żydów. Ale czy to powinno zaskakiwad? Mieliśmy przemysł mięsny, a czy było mięso? Ilekrod konieczny
jest wróg, znajdzie się na pewno. A że niewidoczny? Tym perfidniejszy, tym bardziej groźny, bo
zamaskowany i ukryty. Ponadto - nasuwa się przypuszczenie, że jedną z przyczyn ożywienia
antysemickiego stało się właśnie to, że Żydów nie ma pod ręką. Bezczelności nie można wybaczyd.
Wiadomo: jak bida to na Żyda! Bida jest, a Żydzi poznikali. No i w rezultacie potomek kmieci spod
Gniezna musi wyzywad potomka kowali spod Parzęczewa od parchów... Przydaliby się Żydzi. Autentyczni,
koszerni. Zawiedli z właściwą tej rasie chytrością, opuścili kraj, tak zawsze dla nich łaskawy i gościnny. I
jak tu nie zostad antysemitą?
Wspólna historia, wspólny los... I stale wracająca pretensja autochtonów, że Polska ma w świecie gorszą
opinię, niżby należało. Za sprawką żydowską, bo kto zwykł przedstawiad Polaków w niekorzystnym
świetle? A to Abraham Brumberg z „New York Timesa”, to znowu Leon Uris w swoich książkach.
Opisywactwo ma tradycję przeszło 1000-letnią. Pierwszy opisał naszą krainę i jej mieszkaoców kupiec
Ibrahim Ibn Jakub w roku 963. A kim był ów rzekomy Arab wyznania kupieckiego? Wzmiankę o Polsce
zawdzięczamy Żydowi. Nic dziwnego, że to się przyjęło, rozszerzyło na inne wzmianki. Czasem niezbyt
pochlebne dla Lechistanu.
Żydzi w historii polskiej... Piękny temat. Jeśli przyjąd wykładnię antysemicką - wszędzie oni, wszędzie ich
spiski, mycki i macki. Poręczny przykład: Esterka, kochanica króla Kazimierza Wielkiego. W legendzie,
dawno już obalonej przez historyków - za pieszczotki i całuski Esterki kochliwy władca płacił przywilejami
dla rzeszy jej krewnych i powinowatych. Historycy ustalili ponad wszelką wątpliwośd, że to bujda z
chrzanem. Powątpiewają nawet, czy owa pięknośd w ogóle istniała. Nie zmienia to jednak obiegowych
sądów: nie masz u nas władców bez Esterek. O czym świadczy chociażby obecnośd przy Gomułce
towarzyszki Zofii. Ba, nawet Gracieli de domo Moses przy Tymioskim z buszu. Nie lepiej wyglądało to w
Polsce przed wrześniem.
- Jeszcze są panowie legioniści, którzy mają żony Żydówki! - wołał w komedii Słonimskiego „Rodzina”
młynarz Rosenberg. Widownia kwitowała to śmiechem wtajemniczonych w sypialniane sekrety
ministrów, pułkowników, generałów.
Jak wyglądałaby historia Polski, gdyby napisał ją ktoś, ogarnięty obsesją dopatrywania się jarmułki pod
koroną i chałatu pod gronostajami? Taki parodystyczny wykład istnieje:
Przypominam te wypisy. Co satyryk zamyślił jako parodię - można przeczytad w tonacji serio w książkach i
broszurach. Jeszcze niedawno zalegających stoły ustawione na centralnych ulicach Warszawy. To w
przeważającej większości produkcja dawna. Z kręgu Niepokalanowa, „Małego Dziennika”, Ojca Kolbego. I
nowa, swojska, wspomagana z Londynu przez Jędrzeja Giertycha, wysyłającego tony makulatury na
adresy swych zwolenników. Wspomniany Giertych - żydobij i młot na masonów świecił benefis w
pierwszych miesiącach stanu wojennego. „Żołnierz Wolności”, organ armii WRON i GZP publikował jego
subtelną eseistykę - o żydowskim spisku, o trockistach, o mafii bezbożnej w Watykanie i przywódcach
„Solidarności” - odprawiających w wolnomularskich fartuszkach, pospołu z rabinami, czarne msze przy
czarnych świecach, na pohybel Polsce.
Co tam Giertych i jego naukowe opracowania! Na luźnych kartkach z dziejów antysemityzmu nie
powinno zabraknąd przypomnienia: jesteśmy /obok Ugandy Idi Amina/ jedynym krajem świata, gdzie w
roku 1987 w kościele przy ulicy Zagórnej w Warszawie /a więc za zgodą autorytetów moralnych/
sprzedawano „Protokoły mędrców Syjonu”. Przedruk z wydania, jakie ukazało się w Krakowie w roku
1943 z inspiracji hitlerowskiego Propagandaamtu. To, że „Protokoły” - dzieło agenta Ochrany Piotra
Raczkowskiego - znalazły edytora i kolporterów ze środowisk konfesyjnych, świadczy, iż nie odpowiada
prawdzie pogląd: w krajach realnego socjalizmu antysemityzm był wyłącznie urzędowy i partyjny. A
pogromy i tumulty wywoływali wyłącznie agenci KGB.
Oburzano się u nas na film Lanzmana - „Shoah”. Zwłaszcza na przeprowadzoną w nim tezę, iż niemałą
rolę w upowszechnianiu i utrwaleniu postaw antysemickich odegrał Kościół i rzesze jego sług. Teza może
i demagogiczna. Nie da się jednak zaprzeczyd oczywistości: pożywką dla ludowego antysemityzmu stał się
podtrzymywany przez wieki zarzut Bogobójstwa. Niedaleka stąd droga do zaułków umysłowej prowincji,
gdzie wylęgły się pogłoski o mordach rytualnych; porywanie blond dziatek na macę, nakłuwanie ich
igłami podczas tajemnych obrzędów w bożnicach.
Teraz odwołuje się te ponure brednie, uwalnia naród Księgi od winy za wydarzenia na wzgórzu Czaszki.
Ale to jest nurt oficjalny. Szlachetny, lecz osadzony na lotnych piaskach. Przesąd ma żyźniejsze podłoże.
Zapuścił głęboko korzenie, niełatwo da się wykarczowad. Drobiazg: w Sandomierzu, mieście
odwiedzanym przez poetów i malarzy, w kościele farnym dalej wisi i cieszy wzrok parafian obraz
przedstawiający Żydów dokonujących rytualnego zabójstwa chrześcijaoskiego dzieciątka. Ci Żydzi na
obrazie są diabłami. Żeby nikt nie mógł wątpid: szataoski to pomiot.
Dotykamy istoty problemu: antysemityzm pleni się najbujniej wówczas, kiedy przestaje się widzied w
obiekcie nienawiści istotę ludzką. Człowieka, sąsiada, bliźniego. Jeśli zamieni się go w cząstkę świata
przyrody /Żydzi insekty, Żydzi robactwo, Żydzi o twarzach zwierząt/, jeśli dostrzega się w Żydach
obleczone jedynie na chwilę w ludzkie postacie demony i duchy wiecznego zła - możliwe jest wszystko.
Akty agresji i ślepa furia, głucha niechęd popychająca do działao pogromowych. Jak też obojętnośd,
dystans, oddalenie.
Socjolog Alina Cała przez kilka lat zbierała materiały do pracy o stereotypach. Patrzeniu na społecznośd
żydowską po wsiach i w małych miasteczkach zgodnie z uprzednio wbitymi do głów schematami. Co
uderza w zanotowanych przez panią doktor wypowiedziach? Indagowani przez nią nie indywidualizowali
wrażeo. Nie weryfikowali przyjętych z góry ustaleo.
Zapytywana o to, czy Żyd-sąsiad był przystojny - jedna z kobiet odpowiada: „A któż by tam dbał o
przystojnośd Żyda”...
Zmieomy tonację: za poważnie to zaczyna brzmied, nazbyt serio. Kto wie, czy nie bliski odkrycia źródła
atysemickich fobii był Stefan Kisielewski. W powieści „Sprzysiężenie” wystąpił ze śmiałym poglądem, iż
Polaków od Piasta i Rzepichy najbardziej irytowała: ruchliwośd Semitów. Kisielewski zilustrował to
stosownym obrazem: Polak-katolik chce się zdrzemnąd. Oczy mu się kleją, głowa ciąży. A tu masz - jak
uprzykrzona mucha bzyka wokół niego Żyd. Szasta się, gestykuluje, załatwia setki interesów, gada,
chrząka, skacze, wzdycha. O spaniu nie ma mowy. Pozostaje z trudem tłumiona złośd, że tamten taki
krzątalski, taki w swojej dreptaninie uprzykrzony.
Uzupełnieniem wywodu beletrysty jest historyjka cytowana przez Bashevisa Singera.
- Ludzie! - woła narrator opowieści. - Widziałem Żyda, który był marksistą i Żyda, który był rzymskim
katolikiem. Widziałem Żyda trockistę i Żyda bankiera, Żyda kabalistę i Żyda bezbożnika, Żyda pijaka i Żyda
abstynenta, Żyda pacyfistę i Żyda wojownika...
- No i co z tego - przerywają słuchacze. - Ludzie są różni. Ludzie... - mruczy narrator. - Ludzie, tak, zgoda.
Ale nie powiedziałem jeszcze, że to był jeden i ten sam Żyd!
Czy w poszerzaniu strefy cienia, rzucanego przez stereotypy uczestniczyły sztuki piękne? Nie gdzieś tam,
w świecie. U nas, w Polsce...
Zostawmy badaczom przeszłości literaturę jarmarczną. Z klasycznym „Żydem w beczce” /w latach
pięddziesiątych kółka teatralne w PGR i spółdzielniach produkcyjnych przerabiały tę wesołą komedyjkę
na utwór aktualny - „Kułaka w beczce”/. Aż do roku 1990 obowiązywał zakaz grania „Kupca weneckiego”
- Szekspira. Żeby Szajlok nie budził uśpionych upiorów. Ale zdarzały się spektakle budzące upiory o ileż
skuteczniej. Nie był to przypadek, iż pierwsze przedstawienia, które opinia uznała za antysemickie,
wypłynęły na powierzchnię w epoce moczarowskich flirtów z ówczesnymi elitami.
W roku 1966 za taki właśnie moczarowski z intencji spektakl uchodziła adaptacja „Pruskiego muru”
Witolda Zalewskiego. Wystawiona w Teatrze Klasycznym przez Ireneusza Kanickiego. W tekście
Zalewskiego nie ma ani jednego słowa, usprawiedliwiającego podobny zarzut. Ale kiedy pokazując
przesłuchanie ubeckie - w kierunku widowni wycelowano reflektor, bijący po oczach strugą światła -
wprowadzeni w zawiłości walk frakcyjnych nie mieli złudzeo: Ube stalinowskie to Żydzi! Wyłącznie Żydzi!
A generał - anioł. O reputacji spektaklu zadecydowała osoba reżysera Kanickiego Tkliwie zakochał się w
generale. Opowiadał /przechwalał się zapewne/ o śniadankach i bankietach ze swoim bożyszczem.
Wywdzięczał mu się wersją „Barw walki”, emitowaną z łódzkiego ośrodka telewizyjnego, grubo przed
filmem Passendorfera. Później Kanicki błysnął widowiskiem „Dziś do ciebie przyjśd nie mogę”. Takim
„Kramem z piosenkami” dla resortu... W wydrukowanym programie znalazło się podziękowanie dla MSW
za pomoc i konsultacje. A także za udostępnienie zdjęcia drzewa, posiekanego partyzanckimi kulami. Kule
należały do AL-u, rzecz jasna. O Ireneuszu Kanickim, zmarłym w roku 1982 w kryminale nikt już dziś nie
pamięta. Ale to on był pionierem teatralnego moczaryzmu. On zachęcił kolegów.
Zaraz po Kanickim ruszył Adam Hanuszkiewicz. Wówczas dyrektor Teatru Powszechnego na Pradze. Zbyt
małej scenki, jak na jego ambicje. Okazją stało się dla Hanuszkiewicza wystawienie „Lalki”. A tak, „Lalki”
Bolesława Prusa. Czy można zaostrzyd wymowę scen, gdzie pojawiają się Żydzi? Czy da się
pozytywistyczne czytadło zamienid w aktualną agitkę? Artysta i to też potrafi.
Akcja „Lalki” skoncentrowała się wokół kombinacji gromady parszywców w chałatach i tużurkach, którzy
obsiedli poczciwego polskiego kupca. Sprzedaż kamienicy baronowej Krzeszowskiej to była kluczowa
partia utworu. Aktorzy obsadzeni w rolach Żydów posługiwali się wymową z podrzędnych szmoncesów;
gestykulowali zaś tak, jak owi dwaj kupcy z anegdoty, co nie przerywając rozmowy - nauczyli się pływad.
Na tle grandy z Nalewek jaśniały cnoty prawdziwych Polaków; roztaczała wdzięki Zofia Kucówna, grająca
pannę Wąsowską. W czerwonej sukni, blond Kucówna /nowa dyrektorowa/ wysuwała się na plan
pierwszy, spychając za kulisy aktorkę, obsadzoną w roli Izabelli. Pamiętam: miała ręce jak bochny.
Reżyser nie dopatrzył: najśmieszniej wypadła kwestia, gdy mowa była o chamskich dłoniach
Wokulskiego, rażących arystokratkę.
Gęstniejący na scenie fetorek Rakowieckiej sprawił, iż nawet Roman Szydłowski, ostrożny recenzent
„Trybuny Ludu”, zaprotestował przeciwko posługiwaniu się Prusem jako kumplem partyzantów. Ale
krytyka mogła jedynie cieszyd obstawiających numer, co nie kojarzył się z wieszczym 44, lecz zapowiadał
68. Charakterystyczne: czujna cenzura nie miała żadnych zastrzeżeo do wymowy spektaklu. Długo
natomiast trwały targi z funkcjonariuszami wyposażonymi w czerwone ołówki, zanim wyrazili zgodę na
opublikowanie w „Szpilkach” karykatury Hanuszkiewicza. Opatrzonej podpisem:
- Wstyd, żeby taki duży chłopiec tak brzydko bawił się „Lalką”. Duży chłopiec dostał niebawem do zabawy
Teatr Narodowy. - Jak powinna brzmied nazwa Teatru Narodowego pod przymusowym zarządem Adama
Hanuszkiewicza? - pytałem w kabarecie. - Teatr na Nagance..
W marcowe wieczory
Pod Wieszcza pomnikiem
Spotyka się Dajan
Z niejakim Michnikiem.
Marzec to anegdota, opowiadana przez Kazimierza Dejmka: od jego „Dziadów” zaczęło się przecież to
wszystko. A więc Dejmek opowiada, jak to dwóch starych endeków obserwuje akcję ORMO; tego
bijącego serca partii.
Nie uważa pan, panie szanowny - mówi po dłuższej chwili elokwentniejszy z endeków - że ci komuniści
cokolwiek przesadzają?
Ostatnie z marcowych skojarzeo. Koniec lat osiemdziesiątych. Rozmawiam na przyjęciu u znajomych z
naukowcem, cieszącym się opinią autorytetu w swojej dosyd wąskiej specjalności. Zeszło na temat
marca. Tak jakoś.
- Co pan wtedy robił? - spytałem.
- Przez cały czas czytałem „Hrabiego Monte Christo”...
Ze stu powodów nie będzie o marcu. Za to o pierwszej obchodzonej rocznicy tych wydarzeo - w roku
1981. Wtedy wychynęło z niebytu Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”. Organizacja powołana do życia
przez klientelę „Erefu” i „Profilu”. Dzięki życzliwemu poparciu sekretarza KC Stefana Olszowskiego i
najciemniejszych sił, jakimi dysponowały PZPR, MSW i wojsko. Antysemityzm był im potrzebny: jako
straszak i niezawodny sposób przestawiania drogowskazów. Dziś historia Zjednoczenia, w którym
najwięcej było podziałów, procesów, sprostowao i samoośmieszania się przywódców - dobiegła do mety.
Może dalej istnieje, może jest, ale nikt nie traktuje „Grunwaldu” poważnie. Mimo wydawania Biuletynu,
zbiorków piosenkowych grafomanii, dzieł Ciesiołkiewicza, dorobku Poręby, plakatów, kalendarzy,
broszurek. W marcu 81 wyglądało to inaczej. Było to przecież wrzucenie płonącej szmaty do karnistra z
benzyną.
Gdzie „Grunwaldu” kolebka? Wstyd powiedzied: to kawiarnia „Na Rozdrożu”. A dzieo - tym dniem była
niedziela 8 marca. Niebo miało kolor milicyjnego munduru. Mżył deszcz. Na godzinę 12 ulotki i szeptanka
zapowiadały manifestację na Placu na Rozdrożu. Ściślej: kontrmanifestację. Odpowiedź na wiec w
Uniwersytecie, gdzie miano odsłonid pamiątkową tablicę; przyrzekł przemówid w imieniu Solidarności
Bujak, przepraszając studentów za to, co stało się przy udziale „aktywu robotniczego” przed laty.
Już około 11 kawiarnię „Na Rozdrożu”, zamienioną w sztab operacyjny, wypełnili nie widziani tu dotąd
klienci: przewaga mordziastych, wpisanych w kwadrat. Przytomnie zajmowali miejsca przy szklanych
ścianach, skąd można było obserwowad Plac. A na tym Placu - żółty gmach Ministerstwa Sprawiedliwości.
Tam w latach stalinowskich mieściło się Ministerstwo Bezpieczeostwa. Cel akcji: napis umieszczony na
murze byłego MBP. Po czym przemarsz uliczny. Dlatego wokół Ministerstwa gromadzili się aktywiści,
obsadzając bramy, nerwowo sprawdzając czas na zegarkach. Tymczasem w sztabie zjawił się Bohdan
Poręba w asyście ochroniarzy. Przyszedł dyrektor z MKiS /właściwie zaś już były dyrektor - bo pogoniono
go za szmugiel lewów z Bułgarii/ i redaktor Szarek z „Prawa i Życia”, nazywanego przez Antoniego
Słonimskiego - „Bezprawiem i Nadużyciem”. Ale ci dwaj panowie /tak sądzę/ przyszli jedynie z
ciekawości. Służbowo zjawił się natomiast redaktor Ignacy Krasicki z „Trybuny Ludu”. Zdeklarowany
sympatyk ruchu. Jeden z jego kontrolerów. Hrabia Igo w szarym angielskim sweterku, z łysą czaszką sępa
ścierwnika nie był sam. Towarzyszył mu młody, z wąsami. Zapatrzony i zasłuchany w mentora. Z grupą
rosłych, postawnych, bijących z obu rąk zajrzał do kawiarni Wojciech Brzozowicz. Dyrektor teatru
„Horyzont”. Taki to był teatr, jak horyzonty dyrekcji. Po Brzozowiczu wkroczył Filipski. W kożuszku z
bułgarskiego barana. Przy nim dziewczę w góralskiej chuście. Następczyni łączniczki Hubala. Jakaś wice
Małgorzata Potocka. Zamawiają owocową galaretkę. Zaniepokojenie wśród skrzykniętych: do kawiarni
wszedł Jacek Kalabioski. Obserwator z obozu wrogów. Dosiadł się do czekającej na niego dziewczyny z
ostentacyjnie wpiętą w bluzkę plakietką NSZZ. To wejście jest komentowane: szu szu szu wśród
patriotów. Następny gośd - Wojciech Giełżyoski. Wita się z dziewczyną i Kalabioskim. Siada z nimi...
Najmłodszy z bojówkarzy, chłopak o ruchliwości łasicy, jest wyraźnie rozbawiony możliwością draki.
Uśmiecha się, lecz niemal natychmiast poważnieje. Przypomina sobie o Sprawie.
W Biuletynie „Solidarności” ostrzegano: impreza na Rozdrożu nie ma mc wspólnego ze związkiem, to
prowokacja... Parę minut przed dwunastą kawiarnia wyludnia się. Koło podziemnego przejścia stoi
zaparkowany samochód MO. Kilka metrów dalej też samochód. Pozornie prywatny; majaczy w nim
postad faceta z kamerą. Po drugiej stronie Placu zebrało się może 200, może 300 osób. Ponad ich
głowami wyrasta prostokąt białej dykty z napisem: „W tym miejscu zostanie wmurowana tablica ku czci
Polaków pomordowanych przez syjonistyczną klikę Bermana-Zambrowskiego. Tablica ta wmurowana
zostanie w ścianę byłego MBP ku wiecznej pamięci ofiar i wiecznej haobie ich katów” /napis ten
zatwierdzono i wymalowano w siedzibie pobliskiego KW PZPR przy Chopina/.
Przed żółtym murem budynku - samochód z głośnikami na dachu. Z głośników płyną ochrypłe dźwięki
marsza żałobnego. Jakaś dziewczyna składa wiązankę biało-czerwonych goździków. Po tym dowodzie
pamięci ze strony młodego pokolenia - dziadzio kombatant długo odwija kwiaty z papieru. Zebrani
trzymają w dłoniach ulotki. Dużo tych ulotek poniewiera się po trotuarze. Wydrukowane na dobrym
papierze, ozdobione są wierszem Wita Gawraka. Apelują, by wesprzed inicjatywę wmurowania tablicy
stosownymi datkami. Jest więc pękata skarbonka. W tym czasie dyktę z napisem oparto o mur. Stoi. Z
furgonetki z głośnikami znów rozbrzmiewają marsze. Potem następują trzy przemówienia: Kazimierza
Studentowicza, Bohdana Poręby i pułkownika Walthera-Jankę. Mówcy piętnują zbrodnie UB. Ale tylko w
latach 1948-54. Zapowiadają powołanie organizacji „Grunwald”. Akowskiej, kombatanckiej. Co trochę
dziwi, zważywszy na akowskośd Poręby czy Ignacego Krasickiego. Wśród słuchaczy przeważają niedzielni
gapie. Z dziedmi, psami, wózkami. Członkowie nowo powstałej organizacji nadal znoszą wieoce i kwiaty.
Rośnie kopczyk. Sporo osób ma aparaty fotograficzne. Dla sprawozdawców szczególnie atrakcyjnie
brzmią słowa Poręby i Studentowicza: wśród stalinowskich katów i łamaczy prawa nie brakowało
późniejszych wykładowców UW, których na szczęście zdmuchnął powiew marcowej Odnowy w roku 68.
Bo to również była Odnowa.
Telewizyjna migawka z inauguracji działalności „Grunwaldu” ukazała się w Kurierze Warszawskim.
Odnotowała to zdarzenie prasa codzienna. Potem, kiedy zaczęto przypominad, że bezpieka to Moczar,
Bierut i radzieccy doradcy, a zbrodnie komuny ani nie zaczęły się w roku 48, ani nie skooczyły w 54, o
manifestacji wolano już nie pisad. Zapadło milczenie. 11 marca zniknęła plansza. Uporządkowano teren,
sprzątnięto kwiaty. To stało się rano Po południu pojawiła się tabliczka. Mówiąca o sprofanowaniu tego
miejsca i dodatkowo - o kradzieży skarbonki. Zapewniono, że już 13 będzie nowa tablica. Z uzupełnionym
tekstem. Większym wyborem nazwisk
Tak też się stało. Na tablicy znalazły się nazwiska skazywanych i traconych. Ale nie o nich szło. Dołączono
spis odpowiednio dobranych nazwisk oskarżycieli i śledczych. Listę zamykał Michnik. Bez imienia. Po
prostu Michnik i już. Znalazła się skarbonka. Ktoś widocznie ją przechował. A potem dbał, aby zawsze
była pełna. Najtrudniej bowiem wyobrazid sobie ideowców bez kasy. I tak, proszę paostwa, dzieje
oficjalnego antysemityzmu wzbogaciły się o chłopców spod „Grunwaldu”. Wtedy w 1981 roku mówiono,
że czekają na śpieszące im na pomoc pułki smoleoskie bojara Kulikowa...
Historyjki z cyklu Horror i Ojczyzna ocierają się zwykle o groteskę. Nie inaczej było tym razem. Na
obrzeżach gromadki ideowców i sympatyków Zjednoczenia Patriotycznego w charakterze ironicznego
kibica znalazł się, zawsze ciekaw scen ulicznych, Stefan Kisielewski. Widywał już większych karzełków.
Falangistów Piaseckiego, dowodzonych przez Zygmunta Przetakiewicza; korporantów z lagami, łobuzów
idących rozbijad sklepiki na Nalewkach. Starszy pan fibrami skóry wyczuwał nieautentycznośd organizacji
powołanej - z najwyższego rozkazu. Śmiesznośd sytuacji: nosiciele partyjnych legitymacji udają, że nie
wiedzą tego, co ogarniało umysłem nawet średnio rozgarnięte dziecko: zbrodnie polskiego stalinizmu
były fragmentem większej całości. Były zbrodniami na telefon, dzwoniący z kremlowskiej centrali.
W nieautentycznym paostwie, dziś określanym mianem „paostwa garnizonowego”, przywoływani przez
grunwaldowców Żydzi nie byli żadnymi Żydami. Nie działali jako Żydzi w jakimś mitycznym żydowskim
interesie. Byli komunistami. Internacjonalistami. Z zarezerwowanym w sercach miejscem dla ojczyzny
światowego proletariatu.
Paradoks: teraz, po latach, rozgrywki na osypującej się górze sprawiły, że drobni funkcjonariusze
sterowani i pouczani przez sekretarzy wydzielają z dziejów swojego panowania cząstkę zaledwie, ochłap -
i ten ochłap rzucają masom, aby zatrzymad to, co nadciąga, otacza ich, przypiera do ściany. Cała reszta
była w porządku i cacy. Gdyby nie Żydzi, Polska lat pięddziesiątych byłaby Arkadią. Kto to napisał: Żyd,
który staje się komunistą, przestaje byd Żydem? - Julian Stryjkowski.
W oknie jednego z bloków przy Placu na Rozdrożu Kisielewski wypatrzył Stryjkowskiego. Mieszkający tam
pisarz spoglądał na kłębiący się w dole tłum. Nie miał tak dobrego wzroku jak Kisiel.
Kisielewski wyciągnął rękę i pogroził nią w kierunku okna. Twarz Stryjkowskiego natychmiast zniknęła. Jak
obraz, kiedy wyłączyd telewizor. Po chwili twarz pojawiła się znowu. I znów Kisiel powtórzył swój greps:
pogroził zaciśniętą pięścią. Jeszcze kilka razy odgrywał gniew ludu, bo cóż to za groteska, gdy nie ma w
niej powtarzalności - źródła komizmu.
Przy całej grozie - antysemityzm w Polsce dzisiejszej jest groteskowy. Kto wie, może nie Rady
Prezydenckie, nie szlachetne manifesty i ekumeniczne całuski, ale właśnie śmiech i drwina zlikwidują
ogniska zapalne? Może nie stoły konferencyjne i urzędnicze biurka winny byd miejscem dyskusji o tym
fikcyjnym problemie, lecz ławeczka. A tak, ławeczka. Tradycyjne miejsce spotkao bohaterów
kabaretowych skeczy. Bo to przecież zaczęło się od wizyty kibica wesołych teatrzyków. Zajrzał w Qui Pro
Quo czy innej „Bandzie” do gabinetu dyrektorskiego, gdzie siedział Tuwim.
- Mam, proszę mistrza - powiedział już w progu - znakomity pomysł na skecz. Siedzi dwóch na ławeczce i
rozmawiają.
- A o czym? - zapytał Tuwim.
- O czym? A, to już mistrzuniu sam powinien wiedzied...
I Dzieo dobry.
II Dzieo dobry.
I Jak idzie?
II A jak ma iśd?
I Co pan porabia?
II A co ja mam porabiad?
I No a żona?
II Jak żona.
I A dzieci?
II Jak dzieci.
I Zarabia pan?
II A pan zarabia?
I Zdrowie dopisuje? U A panu? Co u pana?
I U mnie?
II U pana.
I U pana?
II Nie, u pana. Jak idzie?
I A jak ma iśd?
II Co pan porabia?
I A co ja mam porabiad?
II No a żona?
I Jak żona.
II Dzieci?
I Jak dzieci.
II A zdrowie?
I Jak zdrowie... Kiedy spotka się kogoś znajomego, od razu można się wszystkiego dowiedzied. Dobrego
dnia.
II Dobrego dnia /odchodzi, wraca/. Z tej radości, że udało mi się pana spotkad zapomniałem zapytad:
jeżeli jest tak dobrze, że nawet nie wiemy, jak jest źle - to z czego pan żyje?
I Ja żyję z pożyczek, moje dzieci żyją ze mnie, moja żona żyje z Benkiem Goldbergiem. A pan, przepraszam
bardzo - pan zarabia?
II Ja? Na razie nie, ale mam interes ze wspólnikiem. To znaczy - interesu jeszcze nie ma, ale wspólnik już
jest.
I Pewny?
II Interes?
I Nie, wspólnik.
II Pewny. Pan go też zna.
I Kto to jest?
II Komornik.
I Ja też mam widoki na interes.
II Jaki interes?
I Znam takiego jednego, który zna drugiego, który zna trzeciego co może od czwartego dostad koncesję.
II Na co?
I Dokładnie nie wiadomo, ale przyzna pan: bez koncesji na koncesję to tej koncesji nikt nie dostanie.
II Interesy, koncesje... Głowa puchnie. Czy to prawda, że wydał pan córkę za mąż?
I Prawda.
II To było z miłości czy z rozsądku?
I Po ślubie okazało się, że z miłości. Teśd splajtował.
II A zięd... Jaki ma zawód?
I Poeta.
II Tapeta?
I Poeta. No: wieszcz. On pisze do rymu.
II Co to znaczy - do rymu?
I Do każdego słowa, które mu wpadnie do głowy, dorabia drugie. Na przykład do słowa „wanna” dorabia
„sanna”.
II I z tego jednego słowa żyje cała rodzina? Powinszowad.
I Zapomniałem panu powiedzied: on jest z Galicji.
II Z Galicji? Takiego zięcia to ja bym nie chciał, chodbym miał dziesięd córek na wydaniu bez posagu!
I Z powodu?
II Opowiem panu historię. Przyjechał do Warszawy chłopak ze Lwowa. Poznał dziewczynę. Zanim się
rodzice zorientowali - dziewczyna przestała byd panienką. Ona płacze i rozpacza, a ten jej uwodziciel, ten
chłopak ze Lwowa powiada: musi wyjechad, ale zanim ona urodzi - wróci i wezmą ślub pod baldachimem.
I I wrócił?
II Czekaj pan. Minął rok. Chłopak ze Lwowa przyjeżdża do Warszawy, na Bielaoskiej spotyka... no kogo?
Dziewczynę z wózkiem, a w wózku leżą bliźniaki. To on pyta: Dlaczego mi nie napisałaś? Dlaczego mnie
nie zawiadomiłaś? Na to dziewczyna: - Tata powiedział: już lepiej mied dwa bękarty niż jednego z Galicji!
ŁAWECZKA D /1990/
// siedzi na ławce. Podchodzi II /
II Można?
I Przecież pan już siedzi. Gdybym powiedział: nie, nie można, pan by wstał?
II Wykluczone.
I To po co pytad?
II A formy towarzyskie, a grzecznośd...
I Ja tę gazetę już czytałem.
II Jaką gazetę?
I Tę, na której pan usiadł.
II Nie zauważyłem, przepraszam.
I A gdyby pan zauważył?
II Też bym usiadł. Nogi mnie bolą.
/milczenie/ Musi pan tak syczed?
I To nie ja syczę. To łabędź. Kupiłem bułkę. Podrobiłem. Rzuciłem. Odwrócił się kuprem. I syczy. Inna rzecz,
że te bułki dzisiaj. Chała nie bułki.
II Chała... Ona była żółciutka, miękka, a przy tym wypieczona. A takie bąjgełe. Stała Żydówka z koszem i
wołała: Bąjgełe! Bąjgełe!
I Ani kosza, ani Żydówki... Zebrało się panu na wspominki.
II Po to przyjechałem. Nie żeby się rozejrzed - powspominad. Rozejrzed się, to ja mogę u siebie. Brooklyn,
może pan słyszał. Bardzo elegancka dzielnica. Nie ma dnia, żeby nie mówiono o niej w telewizji.
I Tak myślałem: turysta. Przyjechał pan - gnany nostalgią.
II Nie, nie, przez ostatnie pięddziesiąt lat nikt mnie nie gnał.
I I teraz pan przyjechał na stare śmieci?
II One są całkiem nowe. Wyglądają jak stare, bo tu się rzadko sprząta... Wczoraj wybrałem się na
Nalewki. Obcy świat, obcy ludzie.
I Pan mówi: Nalewki i ja wiem, co pan chce powiedzied. Młodzi jak słyszą Nalewki - myślą, że to te na
spirytusie.
II Z Nalewek pojechałem na Plac Grzybowski. Tragarzy z Placu Grzybowskiego pan pamięta?
I Ołów w pięściach. Takie byki.
II Panowie korporanci bali się ich jak ognia. I łobuzy z „Falangi” od Piaseckiego.
Mnie pan to opowiada? Raz, rąbnął mnie taki olbrzym - głowę mi urwało. Pana... rąbnął?
No. Myśmy stłukli szyby. Oni stłukli nas. Na kwaśne jabłko... Jakie jabłka były wtedy. I po ile... II
Przepraszam, pan...
I Człowiek był durny. Krzyczał: Żydzi na Madagaskar! Zamiast samemu jechad. Wielkiej kariery tu nie
zrobiłem, proszę pana.
II Ja też nie. Najpierw byłem za młody. Potem byłem za stary. A w międzyczasie byłem Żydem.
I Gdzie pan mieszkał przed wojną?
FI Bielaoska. Prawa strona. Sklepy, sklepiki, warsztaty. Goldstein, Goldberg I, Goldberg II, Fein, Sauer,
Grauer, Katz, Katzew, Dziewczepolski, Kon. Ten Kon - to my.
I Chwileczka... Bielaoska... Lipiec 38. Wszystkie szyby w drobny mak. To ja.
II To się nawet zgadza. Lipiec 38... A wiec to pan stłukł szybę wystawową mojego ojca. Hajman Kon.
Artykuły mieszane. Uczucia również. Wkrótce potem wyemigrowaliśmy.
I Przepraszam.
II Ja nie mam żalu. Mnie tylko zastanawia. Co może przypadek. Kiedy zobaczyłem pana tu, na tej ławce w
Łazienkach - wiedziałem, przeczuwałem - coś nas łączy. Pan pozwoli. Harry Kon, junior.
I Jan Szymczak, senior. Bardzo mi przyjemnie.
II Niesłychany zbieg na tle okoliczności.
I Ale głupio jakoś. Niehonorowo.
II Dajże pan spokój. Pan się zmienił, ja się zmieniłem. Rozrusznik serca, sztuczne zęby. Amerykaoska
technika: bolą jak prawdziwe.
I Chodźmy!
II Dokąd? Łazienki, słooce, łabędź dorodny jak na landszafcie. Mam czas, nasza grupa, ja tu jestem z
grupą rencistów, dopiero o trzeciej wyjeżdża z hotelu do Żelazowej Woli. Lubię muzykę... Powiem panu w
zaufaniu: jedyne co mnie cieszy w wymianie kulturalnej między Ameryką i Sowietami to to, że my
wysyłamy do nich naszych Żydów z Odessy, a oni wysyłają do nas - ich Żydów z Odessy...
I Odwiozę pana. Do hotelu, do Żelazowej Woli, dokąd pan zechce. Ale teraz chodźmy.
II Gdzie pan chce mnie zaprowadzid?
I Na Poznaoskiej mam sklep. Zieleniak. Tak to się u nas nazywa.
II Dalej nie rozumiem.
I Panie! Tam jest witryna. Szyba, teraz pan rozumie? Ja pana usilnie proszę
- niech pan ją stłucze! Pożyczę laskę. Normalną laskę. Do podpierania, nie do ideologii. Dla pana to jeden
ruch ręki, jeden zamach, a dla mnie ulga.
II Ja mam stłuc szybę w paoskim sklepie?
I Kiedy ta cholerna szyba pójdzie w drobny mak - kamieo z serca.
II Mam ją - kamieniem?
I Nie, laską. Ułamek sekundy, brzęk szkła i już nie będzie nas dzielid...
II Ta szyba?
I Ta szyba.
II Chodźmy!
I Wiedziałem: mogę na pana liczyd.
II Co pan chce - my ludzie starej daty musimy sobie pomagad.
W warszawskim „Momusie” /następcy „Zielonego Balonika”/ również bywali dostojnicy. Dałbym głowę,
że oberpolicmajster puścił z oka łzę, gdy Leon Schiller śpiewał przejmująco:
Nikt bowiem nie jest bardziej uczuciowy od łajdaków. Dziś znajdziecie ich w zakamarkach kina,
płaczących na najgłupszych melodramatach. Z obecnością Osobistości wiąże się jedna z pierwszych
ingerencji cenzorskich: w „Momusie” żartowano z konsula /honorowego/ Persji Piotra Wertheima.
Urażony konsul doprowadził do zdjęcia całego programu. Wtedy szokowało, że konsul aż tak honorowy.
Później podobne zachowania wpływowych i zarazem obrażalskich stały się normą. Spowszedniały.
„Balonik”, „Momus” - wiem, rozumiem: opowieści z lamusa. Prehistoria. Prawdziwy flirt kabaretu z
władzą nastąpił wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Własne paostwo, własny kabaret. I
rozsądna kalkulacja rządzących bądź dopiero aspirujących do przejęcia steru: kabaret to idealna forma
propagandy. Pod warunkiem, że autorzy i aktorzy jedzą z silnej reki. Pozornie atakując - popularyzują
nieznanych dotąd tytanów myśli i czynu. Dlatego trzeba ich obłaskawid, zblatowad, wciągnąd w orbitę
własnego ugrupowania. Wielce przydatną stała się legenda legionowa, Oleandry, marsz kadrówki,
wspólny język inteligencji wychowanej na romantykach i Wyspiaoskim. Niemniej istotne okazało się
uzależnienie finansowe. Mało się o tym mówi. Tradycja: lubimy rozliczania. Byle nie z kasy. Coś niecoś
jednak wiemy.
Najpopularniejszą zabawą Warszawy w II Rzeczpospolitej były szopki satyryczne. Kabaret z kukiełkami.
Mały Panteon Wielkości. Na szopkach zjawiali się ci, których figurki omawiały sprawy sekretne. Zza kulis
polityki i życia towarzyskiego. Stąd obfity wysyp na każdej premierze - premierów /byłych i aktualnych/,
ministrów, dyplomatów, bubków z MSW, wojskowych wyższej rangi. Najmodniejszą była ranga
pułkownika. Wieniawa, adiutant Piłsudskiego, kazał sobie napisad na wizytówce: „gen.
Wieniawa-Długoszowski, były pułkownik”...
Kto finansował szopki? Odwołajmy się do relacji Antoniego Słonimskiego: „Jeden z legionistów,
zajmujących dziś bardzo wybitne stanowisko w skarbowości, zaczynał od dośd skromnych poczynao
finansowych. Gdy Marszałek Piłsudski mieszkał w Sulejówku, pisywaliśmy z Lechoniem i Tuwimem we
trójkę dośd popularne „Szopki Pikadora”. Otóż jedna z tych szopek, zdaje mi się trzecia, została
sfinansowana przez obecną grupę pułkowników... Szopki miały charakter sanacyjny, chod jeszcze słowo
to, mówiąc stylem urzędowym, nie zaistniało. Jako autora dokooptowaliśmy Wieniawę. Dyrektorem
finansowym był pewien sympatyczny legionista, który teraz właśnie, i to już od paru miesięcy, jest
wybitnym specjalistą od skarbowości. To on dawał nam zaliczkę i on robił rozrachunki”.
I jak się dziwid, że pułkownik Wieniawa musiał byd na każdej premierze. Zarówno na widowni, jak w
programie... Miarą współżycia kabaretu z władzą był jego sławny toast:
- Piję zdrowie aktorów „Qui Pro Quo”, którzy są szwoleżerami naszego teatru!
Na ten toast odpowiedział wykwintny konferansjer Fryderyk Jarosy:
- Piję zdrowie szwoleżerów, którzy są qui pro quo naszej armii!
Kochano się, rozumiano, schlebiano sobie. To jednak przyjemne, gdy posadzony na honorowym miejscu
minister Beck słuchał dedykowanych mu kupletów:
No dobrze, a sam Marszałek? W kabaretach nie bywał. Ale miał zwyczaj zapraszania kabareciarzy do
Belwederu. Kiedyś posiedzenie Rady Ministrów zakooczył szerokim otwarciem drzwi:
- Proszę panów na szopkę!
Ciekawe: Piłsudski respektował prawa twórców kabaretowych. Rezygnował ze swoich dyktatorskich
uprawnieo. Przed pokazem jednej z szopek w Belwederze - animator kukiełek, malarz z zawodu i wielki
oryginał - Witold Leonhard poprawiał właśnie krzaczaste brwi lalce Marszałka, gdy nadszedł ze swoich
pokoi pierwowzór. Chciał zajrzed przez ramię. Przekonad się, czy podobny; trafnie skarykaturowany.
Leonhard zasłonił kukiełkę i fuknął:
- O, nie. Nie wolno patrzed. Inaczej nie będzie śmiesznie... Opowiadający o tej historii Jerzy Zaruba
dodaje: „Piłsudski poruszył wąsami i wyszedł”.
Cóż, można jedynie byd echem cudzego westchnienia: Nie ma już dziś takich wąsów...
Nie tylko szopki zapraszano na pokoje Belwederu. Naczelnik cenił fachowców. Ilekrod program „Qui Pro
Quo”, „Bandy”, „Morskiego Oka”, „Cyrulika” stawał się sensacją - prezentowano mu wybór
najcelniejszych numerów. Po jednym z pokazów pazerny na grosz komik Gierasieoski głośno wyrzekał:
- Piłsudski! Ważna mi szyszka! Darmo im grad...
Inne zdarzenie utrwaliła Mira Zimioska. Wydelegowana przez kabaretowe środowisko, aby w imieniu
koleżanek i kolegów złożyd Marszałkowi życzenia i przy okazji wyrecytowad laurkę. - „Miało się te
złudzenia” - opatruje pani Mira tę scenę ironicznym komentarzem. Ale czy to były złudzenia? Raczej
transakcja. Korzystna dla obu stron. Władza potrzebowała „swoich” artystów. Najlepsza metoda: nie
walczyd z tymi, co operują żartem. Sensowniej dopuścid ich do konfidencji. Uznad za dworzan. Podad to
do wiadomości powszechnej chodby przez fakt obecności na przedstawieniu. To tak, jakby
grzechotnikowi wyjąd zęby jadowe. Jeśli później kąsa - niegroźne to są ukąszenia. A wąż jest szalenie
dekoracyjny... Tę zasadę rozumieli totumfaccy Piłsudskiego. Jeżeli żart zabolał, wydał się nazbyt
bezczelny - potrafili powściągnąd gniew, udad rozbawionych. I żart już nie był groźny. Rozbrajało go
okazane poczucie humoru.
A kabareciarze, co oni zyskiwali na tej niespisanej, ale obowiązującej umowie? Intymne związki z władzą
imponują nawet takim, co pozornie dystansują się od ołtarza. Miło powiedzied o Wieniawie: „Blocio”, o
Jaroszewiczu - „Wołodia”, o Becku - „Józek”. Dostęp do treści tajnych narad, obcowanie z tajemnicą,
chodby nie była żadną wielką tajemnicą, poprawia samopoczucie.
Obecnośd postaci ze świecznika na premierze czy szeregowym przedstawieniu miała i ma nadal wpływ na
frekwencję. Jeżeli poszedł szef - pójdą jego podwładni. Jeśli on wyrażał się o programie z uznaniem -
należy chwalid. I chwaląc podkreślad, że się już było, widziało, jest się na bieżąco.
Kabaret pod protektoratem to kariera. Kiedy obniży poziom, sromotnie dołuje - nie ma to praktycznie
znaczenia. I tak spotkają go pochwały. Napoleon /cesarz wpisany w nasz hymn/ nie mylił się twierdząc, że
dziennikarze, zwłaszcza zaś krytycy i recenzenci zrobią - na ochotnika to, na co nigdy nie zdecydują się ci z
poboru.
Taka bajeczka: idzie polną dróżką Marysia Sierotka. Za nią poczłapuje dwóch krasnali.
- Dlaczego tylko dwóch? - pyta zaniepokojony znawca bajek.
- Ludzi nie ma! - wyjaśnia płoche dziewczę.
Po wojnie dygnitarze bywali w żołnierskich teatrzykach, później w grającej w Łodzi „Syrenie”.
Frekwentowali na szopce wystawionej w łódzkim „Grandzie”. Autorzy szopki Jan Brzechwa i Janusz
Minkiewicz kontynuowali tradycję zabawy sprzed kataklizmu. Pozwalali sobie na kalambury: „Nie rzucim
ziemi, skąd nasz Bierut!” Żartowali z ministrów podrzędniejszych resortów, kpili z wicepremiera
Mikołajczyka. Chodzili na te spektakle wspomniani ministrowie podrzędniejszych resortów, władze
miejskie, prasowy wielkorządca Jerzy Borejsza, twórca koncernu „Czytelnik”.
Wkrótce i to uległo zmianie. Ludzi nie było... Teatrzyki i kabarety zlikwidowano. Kabaret został
napiętnowany jako relikt rozrywki mieszczaoskiej, obcy nowym czasom. Zalecano imprezy masowe - z
obowiązkową wiązanką pieśni i recytacji ideolo. Resztę załatwiał folklor i przytup.
W „Syrenie” - zamienionej w kopię radzieckich teatrów miniatur, tj. małych form scenicznych, chłostano i
wyszydzano. A to kułaka, to stonkę, to znowu imperializm. Ministrowie zniknęli z programów, poznikali z
widowni. Przymusu rozrywkowego na szczęście nie wprowadzono. Słuchania rzeczy politycznie słusznych
mieli po dziurki w nosie. Satyra personalna, po nazwisku i funkcji - magnes przyciągający publicznośd i
samych bohaterów owych docinków został rozmagnesowany. Tylko Tuwim, bo to był Tuwim - arka
przymierza między starymi i nowymi laty, mógł ryzykowad w piosence:
Trali trala...
Rogalik bierze i zajada,
Trali trala...
Wtem wchodzi wiceprezes MINC
I więcej wam nie powiem... ninc!
Żeby było śmieszniej: Tuwim zaadoptował kuplety przedwojenne. Zamiast Minca - wchodził wtedy Rydz...
Teraz zza pleców ochroniarzy wyjrzał Minc. Rzadkie to jednak były wizyty.
Epokę zaniechania kontaktów, zerwania umowy między władzą a jej zausznikami czy może raczej
kadyceusznikami ilustruje anegdotka z tamtych lat.
Prezydent Bierut zaprasza Dymszę do Belwederu. Tak już bowiem jest, że bez dostawców śmiechu -
Belweder pozostaje pałacem z awansu społecznego. Dworkiem cierpiącym na manię wielkości. Ale to
dygresja... Więc Bierut zaprosił Dymszę. Oprowadza komika po salach. I cały czas tokuje:
- Kiedy zbudujemy socjalizm, każdy człowiek pracy w Polsce będzie miał mieszkanie o metrażu - 150-200
m, samochód i domek letniskowy, żeby miał gdzie pojechad na niedzielę. Każdy człowiek pracy będzie
mógł kupid wszystko w PSS-ie: owoce południowe, wina francuskie... w sklepach mięsnych nie będzie
kolejek, za to dziesięd rodzajów szynki, piętnaście gatunków kiełbas...
W tym momencie Dymsza przerwał prezydentowi:
- Bardzo przepraszam, ale kto tu ma opowiadad dowcipy. Pan, towarzyszu, czyja?
Wraz z cieplejszymi podmuchami nazywanymi odwilżą - kabaret wrócił do łask. W roku 1954 grupa nieźle
widzianych autorów i aktorów założyła kabaret „Staoczyk”. Grający /wyłącznie za zaproszeniami/ w
kawiarni „Arkady” na MDM-ie. Drwiny ze zlodowaciałego stalinizmu - musiały wzbudzid zainteresowanie:
dwór był, brakowało Staoczyka. Tym lepiej, że sam się znalazł. - „Król woli panegiryk od rugi Staoczyka” -
ubolewał w prologu. Ruga nie była taka znów straszna. Wyłożona w jednym z monologów zasada:
„Lepiej, by ustąpienie ministra powodowało dowcipy, niż dowcipy powodowały ustąpienie ministra” -
obowiązywała. Jedynym ministrem, któremu dostało się w programie, był Włodzimierz Sokorski.
Zarządzający kulturą z łaski protektorów. W kraju i za granicą. Sokorski bardzo cieszył się, kiedy
śpiewano:
Włodzio w łóżko
Muzy polazł...
Gratulował autorom, obcałowywał aktorów. A wśród młodzieży kabaretowej znaleźli się: przyszły senator
Szczepkowski i przyszły poseł Łapicki. To, że Staoczyk pokpiwa z realizmu z przedrostkiem, przedrostkiem
„soc” w dodatku i dobiera się do skóry - ministrowi, nie spodobało się tym, co na górze.
Sokorski mógł na to pozwalad. Zawsze błaznował. Ale członkowie Biura Politycznego uradzili: kabaret
dojrzał do likwidacji. Ani Bierut, ani Berman nie widzieli „Staoczyka”, lecz odnieśli się do tej inicjatywy z
podejrzliwą czujnością.
No i Biuro Polityczne zdecydowało: zamknąd! Łaska boska, że jedynie kabaret, nie jego twórców To także
było możliwe: skoro w sprawach żartów decydowały najwyższe czynniki.
Wspominam o epizodzie pt. „Staoczyk”, żeby pokazad niedowiarkom: kabaret nie wypadł byle sroce spod
ogona. Bywa problemem wagi paostwowej. Flirt z władzą spotykał się niekiedy z kategorycznym
zerwaniem. Władza nie pozwalała się kochad.
Inaczej po Październiku. Pierwszy garnitur /zwykle garnitur tenis, szerokie klapy z miejscem na ordery/ do
kabaretów się nie garnął. Nie zdarzyło się, by Gomułka zawitał na program „Szpaka”, „Konia” czy
„Wagabundy . Tak dobrze nie było. Za to zawsze przychodził, wszędzie bywał Józef Cyrankiewicz. Łasy na
aluzje, spragniony wzmianki o sobie w skeczu czy piosence. W kabaretach bywali także młodzi
sekretarze. Najpierw jako osobistości oficjalne. Później, gdy już ich wylano - jako pokrzywdzeni
bohaterowie, zwolennicy liberalnych rozwiązao. Dołączył do nich Stefan Staszewski, sekretarz KW PZPR
w Warszawie. Kiedy i jego zmiotło - zbierał skrupulatnie i zapisywał dowcipy polityczne. W kolekcji miał z
pewnością i ten:
- Co się najwięcej zmieniło po Październiku?
- Gomułka...
I ten:
- No i jak to jest właściwie z polską drogą do socjalizmu?
- „Po prostu” nie wychodzi...
Bawili się wesoło także ci, co byli zapowiedzią zmiany warty: działacze najpierw młodzieżowi, dyrygenci
ZSP, ZMW, ZMS - później zaś dygnitarze i bonzowie partyjni. Trudno to sobie wyobrazid, zważywszy na
dalszy bieg wypadków: najbardziej rozrywkowym działaczem był Stefan Olszowski. Dobry wujaszek
teatrzyków i kabaretów studenckich. Bo /tu dochodzi do głosu czynnik pokoleniowy/ najchętniej ferajna
odwiedzała warszawski STS. Wylęgarnię ideowej młodzieży, co owszem - krytykowała i wykpiwała
mankamenty socjalizmu. Ale zawsze z pozycji przekonanych. Władzy odpowiadało to, że satyra ze
stemplem STS-u była taka, jak oni mówili - „gorzka”. Ostatecznie na weselu też woła się „gorzko!
gorzko!” A potem buzi. Sławne finały STS-u zaświadczały o tym, że serca działaczy /cokolwiek już
otłuszczone/ biły tym samym rytmem, co serca zawodowych amatorów. Czemu te finały tak zapadały w
pamięd ówczesnym prominentom? Rycyna pozostaje rycyną. Nawet kiedy ją podad w czekoladzie.
Zawsze jednak przyjemniej delektowad się czekoladką.
Czekoladowe kneble w ustach nie przeszkadzały w dziarskim podśpiewywaniu, w optymistycznym
uśmiechu, w żarliwych zapewnieniach. A to że - „Mnie nie jest wszystko jedno”. To znów, w apelu
ogrywającym cytat: „Róbmy coś, co by zależało od nas”...
Bywanie władzy /i to wysokiego szczebla/ skomplikowało się dopiero wtedy, gdy walka frakcji i grup
nacisku stała się jawna. W oczach tych, co z balkonu kontrolowali, kto przyszedł, kto jak się bawi,
pozostała scena wizyty Romana Zambrowskiego, pozbawionego już funkcji i splendorów. To że przyszedł,
ostentacyjnie bił brawo - jego rywale potraktowali jako prowokację. I to prowokację uknutą i obmyślaną
z częścią kierownictwa teatrzyku.
Fraternizowanie się z rządzącymi kryje bowiem w sobie zawsze ryzyko, że zostanie się uznanym za czyjąś
tubę. A wiadomo, jaki bywa los tuby, kiedy przez nią wykrzykuje się przeterminowane hasła. Warto
zastanowid się zawczasu: może nie należy przesadzad z braterstwem broni, szastaniem się w ukłonach,
wypożyczaniem cudzych szkieł, aby przez nie widzied świat. Takim, jakim ogląda go protektor.
Na Bliskim Wschodzie powiadają: „Kiedy mają cię powiesid, proś o niskie drzewo...” O jakie drzewo
można prosid, gdy imponowały wysokie stanowiska i jeszcze wyższe szarże?
W roku 1964 w kawiarni Nowy Świat przedstawił się publiczności kabaret „Dudek”. Dzieło życia Edwarda
Dziewooskiego. Jego przepustka do krainy show businessu. I to przepustka poświadczona później na
portierni TV w epoce Krwawego Madka. Po kilku programach „Dudka” zaczął Dziewooski uchodzid już nie
tylko za wybitnego aktora kabaretowego, ale za specjalistę od rozrywki; posypującego beton - zwiewnym
confetti. Nas w tym wypadku interesują nie dokonania tłumnie odwiedzanej scenki, lecz właśnie to: kto
bywał, kto zaszczycał, kogo to bawiło. Przy tym, jak łatwo zgadnąd, nie chodzi o publicznośd płacącą za
bilety, lecz o zapraszanych i fetowanych gości. Zajmujemy się przecież wzajemnymi związkami kabaretu i
władzy. Oczywiście, żadnej premiery nie opuścił Cyrankiewicz. Wprowadzano go z szacunkiem należnym
premierowi, który wszystkich przetrzyma. Wiedziano o tym w kraju. Wiedziano w Londynie. Hemar kreślił
w wierszyku wizję powrotu gen. Andersa:
Ale to nie premier nie do zdarcia był gwiazdą wieczorów w „Dudku”. Czekano na sali, spoglądano przez
kurtynkę, czy już jest, czy już zajął miejsce zwalisty mężczyzna o karbowanych ciemnych włosach i
mrocznej twarzy. - Moczar... Moczar... - szeptano, gdy w asyście szefa gabinetu /na Rakowieckiej/ -
Mariana Janica, wolnym krokiem zmierzał z mieszczącej się w holu szatni do stolika.
Jak do tego doszło, że Moczar stał się kabaretowym bywalcem? Długa to była droga; wymagająca zmiany
stylu pracy. Generał przywykł w latach pięddziesiątych do aktywności nocą, a gdy przestał szefowad
łódzkim ubowcom i znalazł się na zsyłce, poza resortem - też pewnie zabierał robotę do domu.
Ale Moczar roku 64 to był już ktoś inny. Kaptował zwolenników, ujmował się za krzywdą AK-owców,
których jeszcze nie tak dawno wsadzał, uderzał w nuty patriotyczne i niepodległościowe, kochał
artystów, cenił dowcip.
Nad wyretuszowaniem wizerunku wodza partyzantów czuwali doradcy. Oni inspirowali i reżyserowali tak
niecodzienne zdarzenia jak spacer /piechotą!/ ulicami Warszawy, wspólne śpiewy partyzanckich
piosenek w plenerze; smażenie kiełbasy przy ognisku z Żukrowskim, a nawet coś w rodzaju obiadów
czwartkowych. Cóż to za przyszły władca, gdy nie ma przy stole Bratnego a pod stołem Gaworskiego.
Któryś z doradców przekonał generała, że powinien bywad w kabarecie. Więc bywał. Oddzielony od
Cyrankiewicza hierarchicznym przedziałem, otoczony swoimi ludźmi. Czasem sam, czasem w
towarzystwie żony. Czy Dziewooski zdawał sobie sprawę, jaki to splendor dla niego: Moczar na sali?
Sądząc z ukłonów, spojrzeo rzucanych w kierunku stolika i późniejszych oczekiwao na gratulacje -
świetnie wiedział, jaką rolę może już wkrótce odegrad generał. Polska będzie mocarstwem - mówiono.
Najważniejszą firmą stanie się General Moczars... Na Mazurach - moczary, a komarów już nie ma -
dodawali obserwatorzy czystek w resorcie.
Wizyty generała nie pozostawały bez wpływu na losy kabaretu. Układ sił był taki, że młodsi aparatczycy
dawno już opowiedzieli się po stronie Głównego Policjanta. Przeciwko Gomułce i szczególnie
znienawidzonemu Kliszce. W cenzurze ton nadawali moczarowcy. Przymykali oczy, gdy coś mogło godzid
w ukochanego towarzysza Wiesława, towarzysza Zenona, towarzysza Ignaca. Warunek: musiało to byd
zręczne, czytelne dla zorientowanych.
Znużenie rządami Gomułki było powszechne. Jego upór, oderwanie odżycia, przerywane wybuchami
wściekłości, od których trzęsły się futryny w gmachu KC -to były tematy inspirujące satyryków. Dodajmy
do tego jeszcze wielogodzinne przemówienia wygłaszane z charakterystyczną intonacją, irytujące
przekręcanie słów... Gomułka był idealnym celem. Moczar śmiał się z nieukrywaną satysfakcją, kiedy z
estradki „Dudka” płynęła piosenka o babci, nie mającej pojęcia, co dzieje się w domu:
Bardzo przypadła mu do gustu sławna scenka szmoncesowa „Sęk”. Dużo szeptało się o sprawach
pochodzeniowych. O Żydach na stanowiskach, o Żydach asymilantach zacierających powiązania sięgające
w przeszłośd - kabaret przypomniał postacie z nieistniejącego świata. Gwoli zabawie. I doprawdy trudno
mied o to pretensje, że kiedy padła pierwsza kwestia:
- Kuba?
- Kto mówi?
- Ale czy Kuba?
rozkosznie bawił się ten, co już wkrótce zadbał, żeby Kuba odjechał z Dworca Gdaoskiego. Cenzura, nie
pozwalająca dotąd na numery szmoncesowe, tym razem nie zgłaszała sprzeciwu. To przecież musiało
spodobad się generałowi... Nie piszę tych uwag ot, tak z powietrza. Miałem okazję właśnie przy okazji
współpracy z „Dudkiem” przekonad się, jak czuwano, by nie zadrasnąd pretendenta do schedy po
Gomułce. Do drugiego programu /rok 1965/ napisałem piosenkę o Napoleonie. Aluzyjną, bo tak wtedy
się pisało:
Generale, generale
Po co ci to, masz pozycję i medale...
Masz pensyjkę generalską też niewąską
Prezesujesz kombatantom w ichnim związku.
Generale, generale
Nie bierz się do polityki
Z nią jest zawsze paoski krzyż.
Lepiej barwne pamiętniki,
Kolorowe pamiętniki
Po godzinie szarej pisz!
Do tekstu skomponował muzykę Jerzy Wasowski. Piosenka była w próbach. Potem wkroczyła cenzura.
Nie znam przebiegu rozmów. Chyba nerwowych. Dośd, że gdzieś dopiero po roku dostałem kasetę z
nagraniem. Do tego dołączona była smętna opowieśd, na jakie to przykrości narażony został przeze mnie
Dudek, wybitny i ceniony kabareciarz. Więcej już nie wróciliśmy do tego tematu. Jeśli w ogóle o tym
wspominam, to dla porządku. Tak się składa, że w wydanych memuarach Edward Dziewooski zapomniał
o wiernym widzu - Moczarze.
Udało mi się byd świadkiem jego spontanicznej i niezwykle żywej reakcji. Zobaczyłem generała
wybuchającego już nie śmiechem, ale entuzjastycznym rykiem. Cóż go tak rozbawiło? W jednym z
Dudków znalazła się rosyjska „błatna” piosenka, spolszczona przez Macieja Zembatego. Z refrenem:
„Tajemnice wiary mej niezgłębione są”. Jak to w błatnej piosence - słownictwo odbiegało od literackiej
polszczyzny. Kiedy z estradki padło określenie: „stary kizior” - Moczar rozbawił się jak nigdy dotąd, poczuł
się w kabarecie jak w domu.
To ważne: zapraszając honorowych gości, należy pamiętad, by posługiwad się słowami z ich życia. Z
pewnością zareagują na to równie spontanicznie jak generał. Nareszcie przekonani, że tradycyjnie
inteligencka rozrywka nie onieśmiela, nie wytwarza napięcia, lecz wyzwala i rozluźnia.
Inny kabaret. Inny gośd... Wiosna roku 1966. W lokalu redakcji „Szpilek” przy Placu Trzech Krzyży Jerzy
Dobrowolski przygotowuje do premiery kabaret „Owca”. Ale jeszcze przed próbą generalną cenzura
powiadamia Jerzego D., że o graniu mowy nie ma. Program jest wredny. Godzący we wszystko, w co
godzid nie wolno. Ta informacja była równoznaczna z wyrokiem skazującym na niebyt. Od czego jednak
protekcja - siła przewodnia systemu. Ktoś znał córkę Zenona Kliszki. Drugiej osoby w paostwie. Ten ktoś
wyrażał się o niej z sympatią: rozsądna dziewczyna, wcale nie taka drętwa jak ojciec. A przy tym skora do
okazywania pomocy. Częsta to zresztą cecha dzieci nomenklatury. Świadcząc usługi znajomym i
przyjaciołom odcinały się od świata rodziców. Pokazywały, że nie czują z nim związku - właśnie przez to,
iż przymuszały jego architektów do odstępstw od linii. Zgódźmy się: byd córką towarzysza Zenona nie
było łatwo. Dziwna to postad. Już w początkach jego popaździernikowej kariery opowiadano:
- Gomułka pogodził się z inteligencją... Kliszki.
Zimny jak sopel lodu Kliszko kochał się w Norwidzie, którego tak długo cytował, aż doszczętnie wszystkim
obrzydził. Jakby tego było mało - sam pisywał wiersze. Drukował je pod pseudonimem w „Kulturze”
Wilhelmiego. Nie tylko z racji zajmowanego stanowiska nie wypadało mu ujawniad autorstwa. Kliszko był
chorobliwie wstydliwy. I pewnie nigdy nie dowierzał aż do kooca swemu złemu gustowi. Umiał czasem
posłuchad czyjejś rady, zwrócid się do profesjonalisty. Kiedy odwiedził Polskę generał de Gaulle - prezent
dla niego na prośbę Kliszki wybrał Eryk Lipioski. Wybrał bodajże omszały mszał... Jeszcze jedna cecha
sekretarza: kołatały się w nim jakieś resztki snobizmu, rodem sprzed wojny. Chyba nie jedynie ze względu
na podsłuchy w Białym Domu przychodził do „Marca” na kawę. Siadywał z ochroniarzem pod oknem,
spoglądając w stronę stolika, gdzie królował Antoni Słonimski. Zawsze w licznym towarzystwie. A Kliszko,
który obłożył go zakazami - musiał zadowolid się majorem po cywilnemu.
Zaproszenie Kliszki na próbę generalną kabaretu było ryzykowne. Nawet bardzo. Znajomy córki
przedstawił jej sprawę. Córka skrzyknęła na pomoc siostrę. Obie Kliszkówny wywarły presję na tatusia.
Chociaż się wzbraniał i wykręcał, w koocu skapitulował: poszedł na próbę generalną „Owcy”. Właściwie
zaś na pokaz cenzorski. Zasada: dla takiej klienteli gra się na pół, a nawet dwierd siły. Zamazuje sens,
kiedy utwór może budzid zastrzeżenia, przyspiesza wykonania poszczególnych numerów. Wielu trików
dopracowali się kabareciarze w PRL, by móc uprawiad zawód. Regułą prób dla cenzury było zaniechanie
jakichkolwiek reakcji. Najśmieszniejsze pointy padały w głuchej ciszy. Jeżeli na pokaz wcisnęli się ludzie ze
środowiska: koledzy, krewni, zagorzali kibice - proszono ich, aby siedzieli z minami żałobników.
Tak było i tym razem. Córki zagadywały papę, kiedy wzgląd na dobro sprawy wymagał, by czegoś nie
dowidział czy nie dosłyszał. Aktorzy - Dobrowolski, Nowak, Pokora, Stockinger, Turek, Tym skutecznie
opierali się pokusie gry na cały regulator. Mimo to Kliszko zmarszczył się i zasępił, kiedy ze scenki
wykpiwano żurnalistów, kojarzących słowa zgodnie z wytycznymi:
- Postęp?
- Dalszy.
- Troska.
- Głęboka.
- Dobrze. A jeszcze lepiej?
- Nieustanna.
- Brawo. Konsekwencja?
- Żelazna.
- Tak jest. Uznanie?
- Powszechne.
Ponuro dzwonił łyżeczką o brzeg szklanki z grubo zmieloną kawą przykrytą spodkiem /polski patent/, gdy
Dobrowolski, konferansjer-arogant monologował: „Kto tu jest konformistą? Ten pan może? Tak? Pan
słyszy? A to dobre. Co wy, życia nie znacie, jak rany Boga! Niech ten pan tylko spłaci raty za lodówkę i
telewizorek, to on im jeszcze pokaże. Nie mam racji proszę pana? A jak nawet nie sam pan, to syn, jak
dorośnie”...
Nie, kabaret „Owca” nie spodobał się sekretarzowi. Opuścił siedzibę kabaretu nie powiedziawszy jednego
słowa. Z wyrazem twarzy zgorszonego inkwizytora. Ciąg dalszy nastąpił w domu. Córki przekonywały i
tłumaczyły, dlaczego „Owca” powinna grad. O zgodzie na premierę zdecydowała elitarnośd imprezy: salka
ma 100 osób, spektakle dwa razy w tygodniu, szkodliwośd w sumie niewielka. Powód drugi: można się
tego mgliście domyślad. Kliszko przekonał się naocznie, że jest to kabaret obchodzący się
bezceremonialnie z tradycją, do której generał ze sfer żandarmeryjnych na gwałt pragnął się przypisad.
Świadkowie twierdzą, iż milczący i cofnięty do wewnątrz ideolog tylko raz zdobył się na blady uśmiech:
kiedy śpiewano pieśo o Warszawie. Spreparowaną według receptury moczarowskich bardów:
martyrologia plus swojactwo.
„Owca” mogła grad. I grała program „Dla mnie bomba” aż do chwili, kiedy pogromcy szyderców zaczęli
planowad prowokacje z użyciem bomb, podkładanych w cenzurze. Ale z tych manewrów
przedpremierowych morał inny. czasem lepiej, jeśli władza ma potomstwo... Wyrzeka się na dzieci tzw.
prominentów, decydentów, nomenklaturowców. Może i słusznie się wyrzeka. Z drugiej jednakże strony -
te paniątka i aniołki mają zasługi. Urabiały i rozmiękczały rodziców, od których wiele zależało. Otwierały
im oczy, bądź też dokładały starao, by Wszechpotężni mrużyli oczy i chociaż raz na jakiś czas
- patrzyli przez palce.
Z „Owcy” niedaleka już droga do kabaretu „Pod Egidą”. Dziś pupila i prymusa. A dawniej... Dawniej
systematycznie stawianego do kąta łobuziaka. Kto bywał w „Egidzie”? Powiedzied, że wszyscy to znaczy
skłamad, ale nie całkiem. Było coś w nazwie, w zmieniających się adresach, w atmosferze programów, że
nawet ci, co uważali, iż jest to produkt „określonych kół”
- nie opuszczali żadnej premiery. Musieli na niej byd. To nobilitowało. Kabaret kierowany przez Jana
Pietrzaka był od momentu startu instytucją polityczną. Przesądził o tym rodowód „Egidy”. To, że
powstała ona w pierwszych miesiącach 1968 roku, nie jest przypadkowe. Sporo domyślenia daje także
patronat III programu Polskiego Radia. Program III był w założeniu manipulacją, nastawioną na młodych.
Chciano ich pozyskad. Nie dla dogasającego układu. Raczej dla tego, co miało nadejśd. Stąd zielone
światło zapalone przed szefem Trójki - Janem Mietkowskim. Dopiero grupa partyzancka umożliwiła
Mietkowskiemu awans. Do tej pory był bez szans: kiepskie pochodzenie społeczne /ojciec - granatowy
policjant/, przynależnośd do AK... Teraz to był atut.
III program, siłą talentów jego twórców, poszedł w kierunku innym. To był prywatny pech protektorów.
Podobnie rzecz miała się z „Egidą”. Ci, co zaakceptowali pomysł założenia pokoleniowego kabaretu liczyli
na stworzenie przeciwwagi dla Warszawki. Pod tym pojęciem rozumieli oni nie tyle gust mieszczaoski, co
inteligencką opozycyjnośd. Szukanie wzorców w dwudziestoleciu, natchnienia - w poglądach liberalnych i
demokratycznych. Nie było objawem fobii czy prywatnych urazów, że z taką zajadłością atakowano
poezję Skamandra, warszawskie „salony” literackie, ba, nawet Lopka-Krukowskiego. Chodziło o to, by
pogrzebad wizję przeszłości wprowadzonej w teraźniejszośd. Odciąd młodych od miazmatów.
Owocujących niewdzięcznością i protestami. A także bezczelną kpiną. Władze nie zapomniały o
satyrycznej szopce „Cisi i gęgacze” Szpotaoskiego. Jej autor właśnie został skazany na trzy lata odsiadki,
by już nie śpiewał po kominkach...Dążąc do panowania nad wszystkim - władze pragnęły mied swoją,
rozrywkę. Aby ją wyhodowad, zgadzały się na akcenty krytyczne. Jeśli ze słusznych pozycji, trudno, należy
to znieśd.
Za inicjatorem powstania nowego kabaretu Janem Pietrzakiem przemawiała legitymacja PZPR. KPP-wska
tradycja rodzinna. Odpowiednie pochodzenie społeczne i narodowościowe: w rozrywce zawsze kręciło
się sporo, jak już pisano coraz jawniej - przebieraoców. Prawda, Pietrzak współpracował z Koftą.
Pocieszano się, że ta współpraca nie będzie trwad wiecznie. Inni artyści pierwszego programu uciszali
niepokój. Siemion - to była firma; ozdoba rocznicowych akademii. Młody aktor Wojciech Brzozowicz
należał, gdzie trzeba, i sympatyzował, z kim należało. Piszący dla kabaretu debiutant Marcin Wolski też
same zalety: związki rodzinne z „Żołnierzem Wolności”. Autor „Egidy” - Słojewski to znowu felietonista
Hamilton z „Kultury”, redagowanej przez Janusza Wilhelmiego; pisma bojkotowanego przez pisarzy z
kręgów odległych od obozowiska Moczara...
Wyrażając zgodę na kabaret żyrowano weksel. W nadziei, że Pietrzak doceni gest, odpłaci za zaufanie.
Stało się inaczej. Kabareciarz dokonał wyboru: poszedł za publicznością. I to nie tą, komitetową. Nie tą,
składającą się z kolegów z korpusu kadetów i narady KD, lecz za publicznością złożoną z późniejszych
dysydentów, załamaoców, heretyków i odstępców. Przeciwko nim miał grad ten kabaret. Tymczasem
doczekał się pochwał z ust Antoniego Słonimskiego. Autor „Kronik Tygodniowych” nigdy nie był w
„Egidzie”. Nie wytrzymałby tłoku, zaduchu, papierosowego dymu. Kazał sobie jednak opowiadad co
celniejsze żarty. Chwalił, polecał... Ostatnim tekstem, jaki był wykonywany w „Egidzie” zgodnie z
intencjami protektorów, okazała się piosenka „Do Anglii”. Negatywnym bohaterem tekstu był
kosmopolita, któremu Jan Sebastian bliższy jest niż nasz rodak - Chopin. Taki zgniłek w Warszawie
mędrkuje i poucza. Ale kiedy dadzą mu paszport i wyjedzie:
Życiorys i dowcipy Pietrzaka, wiadomo: wpadł w złe towarzystwo. Kofta, zamiast cieszyd się, że w ogóle
może pokazad się na scenie, opowiadał:
Średnio... Przyjemnośd rzeczywiście średnia, gdy Pietrzak zaprosił na scenę felietonistę „Polityki” -
Passenta. Ten zaś czytał opowieśd o tym, jak to urodziło mu się dziecko. I on temu dziecku nadał imię -
„Odczuwalna Poprawa”. A to przecież określenie używane przez Pierwszego. Trudno także pogodzid się z
tym, że inny - bliski współpracownik szefa kabaretu /to ja/ czytał, też z kartki /tyle że do rymu/ historyjkę,
jak to partyjnym pokazał się Karol Marks. A wszystko po to, by doprowadzid do konkluzji:
Nieobecny, lecz wszechobecny towarzysz Łukaszewicz, którego bojówki z Woli pierwsze skandowały
„Gie-rek!” - jeszcze w marcu 68 - po zapoznaniu się z dowodami podjął decyzję: zakaz grania, zakaz
występów nawet w studenckich klubach, zakaz pojawiania się nazwisk autorów „Egidy” wszędzie, gdzie
tylko mogły wychynąd, zakaz pisania, że taki kabaret istnieje, a nawet istniał kiedykolwiek. Ścisłe
instrukcje zapisowe dla cenzury, koniecznośd rozmów - po linii /tak się mówiło/ partyjnej z Pietrzakiem,
aby przywoład go wreszcie do porządku.
Nagranie z balu puszczał sobie i swoim gościom Jerzy Łukaszewicz równie często jak dziś „Radio Z”
puszcza piosenki Madonny. I każde wsłuchanie się w odgłosy balu mobilizowało sekretarza do działao
represyjnych. Ale, jak to u nas zawsze: nawet najgorsze zamiary rozmywają się; pochłania je po jakimś
czasie Ogólna Niemożnośd. Nigdy nic nie jest doprowadzone do kooca. A później sprawa oddala się,
maleje, przywalają ją nowe kłopoty.
Tylu dziś męczenników, kokietów martyrologii. Nie warto ciągnąd wątku krzywdy, stawad do licytacji. To
kwestia formatu lustra. Jeżeli wspomniałem o balu to dlatego, by pokazad na przykładzie: władza bywała
groźna, także gdy świeciła nieobecnością. Łukaszewicz, Maciej Szczepaoski, prezes Radiokomitetu... Oni
nie musieli bywad, by tępid. Ich cieo miał długie ręce. Nie na tyle jednakże długie, by utrzymad to, co z
nich wypadło.
Uwaga! Uwaga! Pragnę przyjśd z pomocą studentowi Uniwersytetu im. Lecha Wałęsy w Mławie /nie
wątpię, że powstanie tam uniwersytet i takie nosid będzie imię/, piszącemu pracę magisterską na temat:
„Ludyczne aspekty poczucia humoru prezydenta III RP”. To dla magistranta ważna wiadomośd: kiedy po
raz pierwszy Lech W. był na programie swojego ulubionego kabaretu?
- 28 kwietnia /wtorek/ 1981 roku. „Egida” grała wtedy w sali bankietowej hotelu MDM - od strony ul.
Waryoskiego, dziś pewnie już przemianowanej na Baranka Bożego. Lech Wałęsa w towarzystwie czterech
osób /w tym dwóch kobiet/, objawił się, gdy zespół muzyczny grał już uwerturę. Stolik czekał.
Wejściu gościa towarzyszyły oklaski. W stronę przewodniczącego skierowały się spojrzenia zarówno
widzów, jak i biorących udział w programie artystów. Ogromna była w Warszawie ciekawośd Wałęsy.
Jeszcze nieopatrzonego i nie osłuchanego. On zdawał sobie z tego sprawę. Odpowiedział na owację
ukłonem.
Dawał się oglądad: uśmiechnięty, szczupły, w niebieskim dżinsowym stroiku.
Pan Janek powiedział parę słów powitalnych. Podkreślając, kogo to ma zaszczyt podejmowad „Egida”.
Potem Wersal się skooczył. Trzeba było grad.
A to nie było łatwe: zbyt często przerywały występy wybuchy śmiechu. Wtedy śmiech rodził się ze
świadomości, że kooczy się epoka. Nie wiadomo co nadejdzie. Jedno pewne: tamto już nie wróci. Zbyt
skompromitowane, zabetonowane, wystraszone. Każdy z widzów miał jakiś powód, by opowiedzied mc
po stronie niezależnego i samorządnego związku, bo też każdy wiązał z nim swoją prywatną nadzieję:
„Solidarnośd” uporządkuje rumowisko, pozwoli wyprostowad karki, rozwinąd skrzydła. W śmiechu widz
odzyskiwał wolnośd. Będącą dla wielu - krajobrazem nigdy dotąd nie oglądanym. Dlatego tak żarliwie
wsłuchiwano się w pieśni Jacka Kaczmarskiego: „Mury”, „Polowanie na wilki”... Pożyczony na wieczne
nieoddanie od Wysockiego zaśpiew brzmiał autentycznie i swojsko: młody, bardzo młody człowiek
wyraża uczucia tych, co strajkowali w Stoczni; tych, którzy nosili bibułę i szli w ulicznych demonstracjach.
Zachowali - jak to nazwad? - czystośd, szlachetnośd... Kult u nas czystości. Szczególnie cenią ją ci, co sami
zdążyli przybrukad łapki. Tym milej im pomyśled, że ktoś przechował je nieskalane - za nich.
Kaczmarski w programie „Egidy 81” nosił się i śpiewał jak kontestator. Zjednywał widzów pasją, prawdą
przeżycia - to jeszcze nie były sztuczki techniczne, robiony gniew. On wtedy był taki... Ale o powodzeniu
kabaretu decyduje nie tchnienie poezji, lecz nabój wesołości. A tę „Egida” zagwarantowała Wałęsie:
teksty operowały konkretem. Aluzje personalne były czytelne, bo też osadzone w rzeczywistości:
Olszowski, Siwak, Poręba, Obodowski, Ozdowski - wiadomo kto i skąd.
Żarty z tamtej „Egidy”... Sławny numer Passenta: „Odbieranie orderów”, brawurowo wykonywany przez
Piotra Fronczewskiego monolog małpy przeżywającej rewolucję w cyrku; duet Fronczewski - Pszoniak w
scence u fryzjera, świetny monolog Pietrzaka „Co się porobiło”: - „A taki prezydent Carter, na przykład,
ma na imię James, a pozwala się nazywad zdrobniale Jimmy. Do niczego dobrego.takie zdrabnianie nie
prowadzi. U nas jak na króla zaczęli mówid: Staś, wiadomo, że był to nasz ostatni król”...
Kuplety Osieckiej:
Przegląd wydarzeo krajowych i zagranicznych: „Prasa podała, że w Chinach przeprowadza się pośmiertne
wykluczenia z partii... Prawdziwe nieszczęście nastąpi wtedy, gdy rozpocznie się przyjmowanie...”
Lech Wałęsa miał z czego śmiad się oglądając kabaret w uderzeniu, kabaret korzystający z rozluźnienia
rygorów, a więc bezczelny w sformułowaniach i ostry w diagnozach. Musiało mu się to podobad. Wstał,
publicznośd także wstała. Odśpiewał refren finalnej pieśni:
Magistrant może teraz zająd się analizą pierwszej wizyty prezydenta. Odtworzyd przebieg, skonfrontowad
opinie świadków. No i opisad dalszy ciąg związków z kabaretem „Pod Egidą”. Wspominając po drodze, że
Lech W. bywał również na kabarecie „Tu 60-tka”, pokazującym w połowie lat osiemdziesiątych składanki
na Wybrzeżu. Nie tylko późna „Egida” gościła w domku przy ulicy Polanki. „60-tka” też. I obie drużyny
kabaretowe mogły spotkad się na plebanii u księdza Jankowskiego. Bo jeśli już mówimy o władzy, należy
uzupełnid - ksiądz Jankowski też śmiał się i podejmował kolacyjką.
Styczniowa wizytacja w „Egidzie” na Żoliborzu, od której zaczęliśmy tę opowieśd, to krok naprzód w
porównaniu z dotychczasowymi honorowymi gośdmi kabaretu. Ich obecności rzadko kiedy towarzyszyły
teksty, napisane z myślą o nich. A tu, proszę: Ewa Dałkowska recytowała skargę aktorów, nazwanych
przez prezydenckiego famulusa - „małpami i papugami”:
I jak tu się dziwid, że prezydent obiecał załatwid lokal dla satyrycznej scenki. Nie tylko obiecał. Pamiętał o
tym. W parę tygodni po wyśmianiu się na programie zatelefonował do Jana Pietrzaka. Pytając, czy służby
miejskie /gminne właściwie/ wypełniły polecenie. Potem nastąpił dalszy ciąg (szczegóły w prasie),
wywiązywania się z obietnicy. Gorąca linia Belweder - „Egida”... Kto bywał w kabarecie? Wiemy. Naszą
wiedzę uzupełnia dzisiaj pewnośd, kto będzie nadal bywał. Nie opuści żadnej premiery, nie przegapi
żadnego żartu. Rano - msza w belwederskiej kaplicy. Wieczorem - kabaret. Nareszcie normalnie?
Prawdziwą pasją Jerzego B. nie było pisanie. Wolał zajęcie nie wymagające samotności; pozwalające na
łączenie przyjemnego z pożytecznym: grał w karty.
Wygrane w pokera /wygrywał często/ umożliwiały mu życie na odpowiedniej stopie. Bo też w tej
dziedzinie był zawodowcem. Skupionym, obdarzonym bezbłędną intuicją. Przebywanie w towarzystwie
kobiet, bawienie się w ich spowiednika i pocieszyciela przydawało kolorów jego egzystencji. Pozornie na
marginesie, równocześnie jednak w epicentrum wydarzeo. Dzięki rozstawnym przyjaciółkom wiedział o
wszystkim, co dotyczyło ówczesnego high lifu.
Ofiarowywał nudzącym się paniom rzecz najcenniejszą, której skąpili im zabiegam mężowie i
kochankowie, nastawieni na robienie kariery – Wolny Czas. Nie docenia się, jaki to skarb: mied w zasięgu
ręki mężczyznę, który zawsze może pójśd do kina, na spacer, czy na zakupy. Mając czas, bezmiar wolnego
czasu - potrafi słuchad. Nie okazuje zniecierpliwienia, nie spogląda na zegarek, nie kooczy w pół słowa
rozmowy telefonicznej.
Prezent w postaci wolnego czasu, ofiarowywany żonom i narzeczonym panów na stanowiskach, lokował
akcje Jerzego B. wysoko na towarzyskiej giełdzie. Lubiano go, zapraszano, dopuszczano do sekretów. O
takich niedobitkach realnego socjalizmu Adolf Rudnicki mawiał, że są „stróżami damskich torebek”. Była
w tym stwierdzeniu nuta podziwu: że jednak komuś chce się stróżowad przy coraz to innej torebce, coraz
to innej damie. Tak, to właśnie wtedy w połowie lat siedemdziesiątych wróciło pojęcie: dama. O tyle
wygodne, że podkreślające pozycję, a przy tym nie wdające się w sprawy metrykalne. Trudno byd
dziewczyną w pewnym już wieku. Damą jest się dożywotnio...Powiernik serc i depozytariusz tajemnic
stawał się niekiedy obiektem płomiennych uczud. Był przecież kawalerem. W dodatku mieszkającym w
garsonierze urządzonej ze smakiem przez tabun plastyczek. Pół biedy, gdy do garsoniery wprowadziła się
gwiazda telewizji: ta miała sporo obowiązków służbowych. Ograniczenie wolności było dotkliwe, lecz
rychło nadeszła amnestia: gwiazda przeniosła swe afekty i walizy pod inny adres. Gorzej, gdy nagle do
garsoniery wpadła /z zamiarem pozostania/ piosenkarka, mająca groźnego protektora. Wpadła, by
szlochając zapewnid, że nie może żyd bez Jureczka, kocha go, wielbi. Protektor zaś napełnia ją
najwyższym obrzydzeniem: jest obleśny, otyły i zarazem chudy, bo tak widzą ex partnerów odkochane
kobiety. Piosenkarka była ładna, lecz troska o jej karierę wymagała wchodzenia w układy, schlebiania
prezenterom, okazywania wdzięczności szefom nagrao. Na dobitkę - związanie się z nią gwarantowało
zemstę protektora; w śpiewające cudo sporo zainwestował. Jerzy B. tłumaczył, nalegał, przekonywał. W
rezultacie piosenkarka została odwieziona do porzuconego gniazda. Parę razy jeszcze uciekała. Efekt był
ten sam. Musiała wracad. Nie pomagały łzy i spazmy. Tam, gdzie mogła zostad naruszona strefa
bezpieczeostwa, spokój dżentelmena - Jerzy B. był nieugięty. Zdarzają się mężczyźni z zasadami.
Z żoną reżysera było inaczej. Łączyła ich przyjaźo. Rodzaj koleżeostwa broni. On dobrze komponował się
na jej tle. Ona umożliwiała mu nawiązanie kontaktów. Niebiedny mężczyzna zwykle staje się
kolekcjonerem. Piękne, stare przedmioty wyzwalają w nim chęd posiadania. Zamieniają mieszkaoca
Warszawy, obywatela PRL, w uczestnika przygody z historią. Ikona, XVI wiek - kto wpatrywał się w złoto
aureoli nad głowami świętych, kto zapalał przed nią wysmukłe świece, bił czołem pokłony w cerkwi,
dawno zamienionej na skład kartofli, magazyn makulatury, muzeum ateizmu. Albo pierścieo - na czyim
połyskiwał palcu: potomka bojarskiego rodu, a może kupca I gildii? A samowar - dosyd wpatrzyd się w
gładką powierzchnię metalu, by w pokoju zaszeleściły cienie postaci z Czechowa...
Jerzy B. interesował się Rosją, sztuką rosyjską. Znał biegle język, w którym napisano krystalicznej
czystości liryki i legendę o Wielkim Inkwizytorze. To także zbliżało go do żony reżysera. Mimo lat
spędzonych w Warszawie w jej pamięci przetrwało dzieciostwo i wczesna młodośd w Kijowie. Odrębnośd
wrażliwości czyniła ją szczególnie podatną na podszyte smutkiem stany ducha przyjaciela. Tak jak ona
zabłąkał się w epokę, gdy bale nie są już tak huczne, a panowie nie strzelają sobie w łeb, bo miła
powiedziała: „Nie kocham pana Heliodorze Filipowiczu...”
Jerzy B. miał prawdziwy powód do smutku: od 68 roku odmawiano mu paszportu. Powody nie były
ujawniane, władza nie musiała tłumaczyd się z decyzji. Szlaban. Zawodziły interwencje, próby dotarcia do
zwierzchników, telefony, prośby. Dla młodego człowieka - jeszcze młodego, lecz zdającego sobie sprawę,
że młodośd ucieka jak złodziej - przypisanie do miejsca to tragedia. Mieszkaoca klatki przez chwilę jedynie
relaksuje spacer po wybiegu. A i to pod okiem nadzorców.
Jerzy B. chciał wyjechad: świat wabił wszystkimi kolorami, przyrzekał i kusił. Patrzył z zazdrością na
wracających z Paryżów i Londynów. Słuchał opowieści, dziękował za prezenty. Sam jednak tkwił nadal w
kwartałach warszawskich ulic, pełnych wspomnieo i sentymentów. Ale to było nie to, nie tak...Sopot,
Zakopane... Zgoda - miło, ładnie. Ale to właśnie - wybieg. Wolnośd jest dalej, znacznie dalej.
Miał dokąd jechad: w USA czekał na niego brat. Obiecywał pomóc w urządzeniu się. Gdyby Jurek
postanowił zostad. Ale czy podjąłby taką decyzję? To zależałoby od wielu czynników. Czasem wystarczy
spojrzenie przez okno. Kiedy wzrok potwierdza myśl, kołaczącą się po głowie: - Chcę tu mieszkad. Chcę
widzied rozmazane na asfalcie światła, czud pulsowanie wielkiego miasta, ogarnąd jego pośpiech.
W wiele lat po opisywanych wydarzeniach dramaturg Janusz Głowacki odwożąc mnie na Nord Street po
spektaklu swojej sztuki „Polowanie na karaluchy”, powiedział:
- Nigdy nie sądziłem, że Nowy Jork to będzie moje miasto...
Takie ułamki sekund przesądzają, gdzie chcemy byd. Ma rację stary i mądry Isaac Bashevis Singer:
„Zmienid miejsce to zmienid los”...
Jerzy B. tęsknił za zmianą miejsca. Kiedy został przedstawiony nowemu radcy, wydało mu się, że to może
byd szansa. Gdyby radca szepnął komu trzeba, że należy wypuścid młodego człowieka, szept zostałby
wysłuchany. Postanowił zaprzyjaźnid się z przystojniakiem, oczarowad go talentami towarzyskimi.
Czy można planowad na zimno? Jerzy B. ujrzał wchodzącą na bankiet, spóźnioną Irinę. I zrozumiał, że jego
życie może skomplikowad się jeszcze bardziej. Nie ma miłości od pierwszego wejrzenia. Wymyślili ją
literaci i panienki oddawane do klasztorów. Jest jednakże coś, co sprawia, że poznający się dopiero
mężczyzna i kobieta wiedzą: znajomośd nie ograniczy się do picia herbaty. Zapewne dłubacze od
parapsychologii potrafią wyjaśnid antycypację wydarzeo, które muszą nastąpid. Po to przecięły się drogi
dwojga ludzi.
Rezerwa, chłód, obmyślanie taktyki - cóż z tego zostaje, kiedy poznanie wyzwala skumulowaną energię
erotyczną. Na którą składają się zwycięstwa i klęski, zawody uczuciowe i triumfy, odzywające się w
pamięci – echem szumem deszczu, przypomnieniem słów, co byty szyfrem zakochanych.
I Oczywiście, Jerzy B. wiedział: romans, nawet przelotny, z żoną radzieckiego dyplomaty to ryzyko. W
dodatku - romans z żoną dyplomaty o takich powiązaniach. I żeby powiedzied do kooca: papa. Co na to
papa? Ustrój, który zaczynał się od proklamowania wolnej miłości, stał się szybko w sferze obyczajowej
mieszczaoski i pruderyjny. Kłótnie małżeoskie bywały tematem obrad Biura Politycznego; rozwód kopał
grób niejednej karierze.
Zawodnośd rachub: Jerzy B. z zimnego gracza przeistoczył się w Romea. A Julia, nomenklaturowa Julia
także zapragnęła znaleźd swój balkon. Aleksander R. rychło zorientował się, co się święci. Na to nie trzeba
było praktyki wywiadowczej. Zresztą pewnie na jego biurko wpłynęły anonimowe ostrzeżenia.
Zastosował się do rad francuskich autorytetów: zamiast awantur i zakazów - obłaskawienie. Akceptacja
wyboru przyjaciela domu. Wprowadzenie go do rodziny. Trio bywało razem na premierach, koncertach,
przyjęciach.
Pamiętam program w „Egidzie”. Bodajże po raz pierwszy w kabarecie gościł radziecki dyplomata. Bawił
się doskonale. Został na popremierowym bankiecie, ku zdumieniu sfer komitetowych, rządowych i
cenzorskich. Irina miała na sobie błękitną suknię z jakiegoś świecącego się materiału. Błysk jej
pierścionków. Satysfakcja, z jaką dotknęła kolczyka, obciążającego kształtne różowe ucho:
- Mam tutaj chyba ze trzy łady! - roześmiała się.
Przyszła z nimi żona reżysera, dobrana do kompanii. Jej mąż kręcił swoje kolejne dzieło, gdzieś w Polsce.
Reżyserowa sprawiała wrażenie spłoszonej. Orientowała się: kiedy wybuchnie skandal, na nią posypią się
odłamki. Informatorzy ambasadzcy już dawno ustalili: to ona doprowadziła do tego, że pod jej dachem
córka potężnego papy padła w ramiona playboya, który widocznie ma sporo na sumieniu, skoro jego
paszport spoczywa w pancernej szafie urzędu.
Potem wszystko działo się już szybko. Prawdopodobnie dyplomata nie wytrzymał, dopuścił do głosu
podświadomośd, przy jakiejś okazji wygarnął żonie, co myśli o jej amorach. A że scena taka rozegrała się
późnym wieczorem, radca wykrzyczał się, wypił co było do wypicia, a kiedy kontury rzeczywistości
rozmazały się - zasnął. Tymczasem Irina spakowała się w dwie walizki. Zabrała biżuterię, wsiadła do
samochodu i odjechała do kochanka.
Jurek B. był przerażony, kiedy zobaczył ją w drzwiach garsoniery, objuczoną bagażem. Zrozumiał: stało się
najgorsze. Porzuciła męża. Teraz będzie mieszkad u niego. Łzy i pocałunki, pocałunki i łzy. Zapewnienia, że
odtąd już nigdy się nie rozstaną. Bo ona nie wyobraża sobie życia pod kuratelą kogoś, kto udaje
Europejczyka. W istocie zaś jest despotą, zadręczającym ją swoją zazdrością i wiecznymi podejrzeniami.
- Jak sobie wyobrażasz przyszłośd? - zdołał jedynie wyjąkad coraz bardziej przygnębiony Jerzy B. - Nie
możesz go zostawid ot, tak. Protokół dyplomatyczny...
- Kochaj mnie - Irina wieszała w szafie sukienki i kostiumy. – Kochaj mnie... - otworzyła szufladę
sekretery. Wstawiła tam zrobioną z karelskiej brzozy szkatułkę, w której trzymała biżuterię.
Radca obudził się rano. Kac, ból głowy. Przeszedł do kuchni, by napie się zimnego mleka. Na stole znalazł
liścik. Jak w XIX-wiecznych powieściach - autorka listu powiadamiała go o definitywnym odejściu.
- Wróci - pocieszył się radca. - Jest rozsądna. Wie, że musi wrócid. Przez kilka dni udawał przed gosposią
w randze sierżanta, że żona wyjechała z przyjaciółką do Kazimierza. Równocześnie nawiązał kontakt z
Jerzym. Spotkali się w kawiarni „Emocja” na Mokotowie. Jerzy B. nie ukrywał: Irina ani myśli zniknąd z
jego życia. Planuje rozwód, później ślub w Warszawie. Tak zdecydowała. I on nie jest w stanie odwieśd
Zakochanej i Szczęśliwej od jej zamiarów.
- Chcę z nią się spotkad - radca z trudem panował nad sobą.
- Wykluczone - Jerzy B. był równie bezradny. - Powiedziała, że nie ma ochoty na rozmowy.
- Ale...
- Wiem - spojrzenie zmiennika radcy było jeszcze smutniejsze niż zazwyczaj. - To się dobrze nie skooczy.
Sądzisz, że nie przedstawiłem jej prawdziwego obrazu sytuacji? Przedstawiłem. Wyzwała mnie od tchórzy
i podleców. I zaraz potem dodała, że musi wytrwad przy mnie. Bo kocha mnie za tę słabośd charakteru,
strach i spodlenie...
- Jej ojciec...
- Zapewniła, że on wszystko załatwi.
- Och, nie wątpię - Aleksander R. stracił ostatnie złudzenia, że sprawę da się doprowadzid do szczęśliwego
finału. Siedział w pustawej kawiarni przywalony świadomością klęski.
Na ogół nikt z zatrudnionych w ambasadzie nie orientował się, kto jest najważniejszym pilnowaczem,
najczujniejszym uchem. Portier? Kierowca? Szyfrant? Czy to zresztą coś zmienia, gdy niepodobna
przeciwdziaład aktywności donosicielskiej. Wiadomośd, że żona radcy przeprowadziła się do kochanka,
trafiła do Moskwy. Najpierw do komórki zajmującej się dyplomatami w resorcie. Stamtąd przekazano ją
do MSZ. Ministerstwo uznało, że pora zawiadomid papę, jak prowadzi się jego ukochana jedynaczka.
Papa wpadł w szał. Tym większy, że informatorzy nie odmówili sobie przyjemności podkreślenia faktu, iż
Jerzy B. to Polak o nieprawidłowym pochodzeniu. Jako syjonistę wywalono go z radia na Wybrzeżu.
Jewrej! - zawył papa, kompletnie zdruzgotany nie tylko romansową, lecz polityczną stroną afery córeczki.
Pocieszano go, że przed dwudziestu z górą laty podobne nieszczęście przytrafiło się Stalinowi, którego
doczka Swietłana zapałała uczuciem do scenarzysty Kaplera. Stalin umiał sobie z tym poradzid. Filmowiec
pojechał na białe niedźwiedzie, by mróz ostudził jego niewczesne zapały. Wiele się zmieniło ale w tym
wypadku także jest jakieś wyjście. Dziewczyna dała się omotad: młoda, naiwna. W gruncie rzeczy całą
winę ponosi jej mąż: dyplomata, a nie dopatrzył.
- Błąd da się naprawid - stuknęli obcasami pocieszyciele. - Pozwólcie działad, towarzyszu...
No i papa pozwolił.
Irina nie otwierała nikomu drzwi. Słysząc jak w zamku przekręca się klucz - sądziła, że to Jurek wraca
wcześniej z radia. Ale to było trzech mężczyzn. Chciała krzyczed. Wyperswadowali jej to. Jeden usiadł przy
niej na tapczanie. Pozostali dwaj pakowali rzeczy. Pedantycznie układali je w walizkach. Robili to z taką
wprawą, jakby życie upływało im na zdejmowaniu z ramiączek sukienek.
- Gdzie biżuteria? - zapytał młodszy o mocno zarysowanej szczęce i śniadej cerze Gruzina. - Kaseta z
karelskiej brzozy.
Wskazała na sekreterę.
- O niczym nie zapomnieliście? - siedzący na tapczanie wyjął jej z dłoni papierosa i rozgniótł w
popielniczce.
- Chyba nie.
- Idziemy.
Przed domem czekał samochód. Na warszawskiej rejestracji fiat 125. Odwieźli ją na lotnisko, gdzie zaraz
znaleźli się ich koledzy. Dopilnowali formalności. Jeden z oczekujących odleciał z nią do Moskwy
samolotem „Aerofłotu”. Bagaże zostały wniesione do pomieszczenia za kabiną pilotów, oddzielonego od
pasażerów zieloną zasłoną. Kiedy po trzech godzinach znaleźli się już na lotnisku Wnukowo - do
schodków podjechała czarna wołga. Zeszli pierwsi. Przydzielony jej towarzysz podróży znowu dźwigał
walizy. Kierowca otworzył bagażnik. Uśmiechnął się do Iriny.
- Wy uże domoj - rzekł.
Synchronizacja: mniej więcej w tym samym czasie w reżyserce, gdzie Jerzy B. zgrywał rozrywkową
audycję z okazji Święta Rybaka czy Dnia Hutnika zadzwonił telefon. Energiczny glos poprosił o
bezzwłoczne udanie się do Pałacu Mostowskich.
- Czy mam traktowad to jako wezwanie? - zapytał sprawca międzynarodowego skandalu.
- No nie. Chcemy z panem pogadad.
- Będę za czterdzieści minut. Do kogo mam się zgłosid?
- Poczekam na pana przy wejściu.
- Jak pana poznam?
- To ja pana poznam.
Nieznajomy stał oparty o ścianę, tuż przy drzwiach frontowych.
- Przepustka - pokazał papierek, ale nie wręczył go Jerzemu B. Jak przystało na gospodarza, prowadził go
na pierwsze piętro. Tam otworzył drzwi gabinetu, pozbawionego jakichkolwiek zbędnych elementów
umeblowania. Biurko, segregatory, dwa telefony, kilka krzeseł.
- Przepraszam za małą mistyfikację - rzekł. - Nie jestem z milicji, tylko ze służby bezpieczeostwa. Niechże
pan siada. Nazbierało się trochę spraw, które powinniśmy sobie wyjaśnid.
Jerzy B dopiero wtedy przyjrzał się rozmówcy. Nic dla pamięci. Twarz nadająca się idealnie do zdjęd
paszportowych, utrzymanych w oficjalnych szarościach. Nazwisko /facet przedstawił się/ było z kategorii
tych nazwisk, co zajmują dziesięd stron książki telefonicznej.
- Domyśla się pan pewnie, że chodzi o paoską znajomośd z żoną radcy ambasady ZSRR...
Rozmowa trwała pięd godzin. Chociaż każde słowo było nagrywane /ubek niemal jawnie uruchomił
magnetofon zainstalowany w szufladzie biurka/ nieszczęsny amant musiał opisad na wręczonych
kartkach przebieg romansu. Następnie zaś podpisad solenne zobowiązanie, że nigdy i pod żadnym
pozorem nie podejmie prób nawiązania kontaktu z Iriną R. Zobowiązanie dotyczyło także kwestii natury
technicznej: wszystko, o czym mówiono w Pałacu, miało pozostad tajemnicą. Żadnych aluzji, żadnych
zwierzeo, w przeciwnym razie... - Pauza kryła w sobie wiele obietnic, raczej słabo związanych z instytucją
happy endu, największego wynalazku XX wieku.
Utwierdzony w przeświadczeniu, że wizja paszportu rozwiała się ostatecznie, Jerzy B. opuścił gabinet. Nie
powiedziano mu tego, lecz wiedział: w garsonierze nie zabrzmi już zwycięski śmiech Iriny. On sam nie
zobaczy jej już nigdy. Trzeba zapomnied. To bzdura, że znikają tylko postacie oficjalne, a przegranych i
niewygodnych na następnych etapach zastępuje paprotka stojąca na prezydialnym stole. Retusze
obejmują także małe życie anonimowych obywateli. Wypadają z kadru, jeśli ich obecnośd drażni,
wywołuje grymas niechęci. Retuszer nie dopuszcza do takich sytuacji. Wycina, zamazuje, przekreśla.
W dwa tygodnie po wywiezieniu Iriny wezwano radcę na naradę do centrali. W MSZ zakomunikowano
mu, że nie wraca do Warszawy. Odchodzi ze służby dyplomatycznej, by objąd stanowisko dyrektora
zakładów metalurgicznych, położonych blisko chioskiej granicy. Granica jest niespokojna, przyda się więc
tam ktoś z jego doświadczeniem i kwalifikacjami.
Przy okazji poproszono o wyrażenie zgody na rozwód. Papier był przygotowany, miał jedynie złożyd
podpis.
- Czy mógłbym zobaczyd się ze swoją żoną przed podpisaniem dokumentu - zapytał.
- To zbyteczne - znał odpowiedź, ale pragnął ją usłyszed.
Radca pojechał na Daleki Wschód i - jak dawniej mówiono - wszelki słuch o nim zaginął. Irina w jakiś czas
potem wyszła ponownie za mąż. Papa przyrzekł panu młodemu, że zostanie wiceministrem, z widokami
na dalszy awans. W dniu ślubu Irina dostała od papy prezent: pierścionek z brylantem. Tak okazałym, że
przyprawiło to o atak zazdrości Galinę Breżniew. Pocieszyła się dopiero, gdy ktoś uczony przekonał ją:
amsterdamski szlif jest niemodny; ponadto brylant ma drobną, ale jednak widoczną dla znawców skazę,
znacznie obniżającą jego wartośd.
Co z Jerzym B? Szlaban obowiązywał. Nie podniosło go nawet wrzenie lat 80-81. Paszport spoczywał w
pancernej szafie na Koszykowej. Zmieniający się kierownicy rozkładali ręce: - Mimo całej sympatii dla
petenta nic nie mogą zrobid...
Bohater romansu z godną uznania cierpliwością podejmował kolejne działania. Przez dwa lata był mężem
efektownej i pyskatej adwokatki: jej patron wiele mógł, znał wszystkich. Adwokatka kiepsko traktowała
swego męża. Wyśmiewała jego przesadną dbałośd o kondycję. Opowiadała w towarzystwie, jak masuje
rano podbródek, dwiczy ze sprężynami, uprawia wchodzący w modę jogging. Jurek B. cierpiał w
milczeniu. Szczęście przypomniało sobie o nim w roku 86. Wreszcie znalazł się za Oceanem.
Pierwsza wiadomośd, jaka dotarła do Warszawy, świadczyła o docenieniu przybysza z Europy.
Opowiadano, że zaraz po przyjeździe ożenił się. Teraz ma kłopoty z głowy, żona rozwiąże je za niego.
- To niby z kim on się ożenił? - pytali niezorientowani. - Z córką prezydenta USA?
- Lepiej, dużo lepiej - uśmiechali się wiedzący. - Jego żona to córka rabina Nowego Jorku...
Pogłoska nie całkiem odpowiadała prawdzie. Ale fakt pozostaje faktem: talenty czarusia i pokerzysty nie
zostały zmarnowane. Rozkwitły w blasku świateł Manhattanu. Jerzy B. urządził się wygodnie w radiu.
Nawet szlifowana dzięki reżyserowej i Irinie znajomośd rosyjskiego znalazła właściwe spożytkowanie.
Radiofoniczny, ciepły głos również. Teraz już tylko ten głos na „falach eteru” / tak się pisze/ budzi w
sercach warszawskich pao liryczne wspomnienia. W tym skarbczyku wspomnieo świecą brylanty Iriny R.;
rekwizyty przygody, co przybliżyła do Warszawy lat siedemdziesiątych - Weronę. Któż ośmiela się
twierdzid, że szaloną miłośd przeżywają wyłącznie smarkacze? Oni nie potrafią jej przeżyd. Dorosła Julia i
Romeo, mający już swoje latka, przeżyją i to.
Nie pamiętam, kto wygłosił ten aforyzm. Trywializując wzniosłośd aforysta ocalił ponadczasowy sens
uczud: „W miłości tak jak w tramwaju - wszyscy mają równe prawa”.
Jakie pieśni doczekały się sakralizacji, oficjalnej i nieoficjalnej, w byłym PRL? „Marsz I Korpusu” - tak,
każdy zetknął się z tą żołnierską śpiewanką. Ale „Spoza gór i rzek” wprowadzono w trybie przymusowym.
Jak w Rosji kartofle, na mocy dekretu wydanego przez carycę. Bez przymusu i rozkazu - pieśnią narodową
stały się „Czerwone maki na Monte Cassino”. Kiedy grano je i nucono zaraz po wojnie - należało wstad od
stolika, przyjąd postawę na bacznośd. W przeciwnym razie groziło mordobicie. Później „Maki” zakazano.
Za śpiewanie można było znaleźd się w miejscu zamkniętym, toteż po dziś dzieo jest to utwór poza
dyskusją o wartości tekstu Ref-Rena /Feliksa Konarskiego/ i muzyki Alfreda Schütza.
Pieśnią przez duże P była także kompozycja Alberta Harrisa. Opowieśd o Warszawie:
Dziś wiemy, że Harris buchnął melodię z niemieckiej piosenki „Mamatschi, schenk mir doch ein
Pferdchen”. Sam zaś tekst... Jerzy Jurandot utrzymywał, że zwrotu - „Krakowskim się wpleśd w Nowy
Świat” nigdy piewcy ruin nie wybaczy. Harris opuścił Polskę Ludową bez pożegnania. Chusteczkowiec
znalazł się na indeksie. W wiele lat później ułaskawioną „Warszawę” Harrisa włączył do repertuaru Fogg,
ale emocje wygasły, łzy obeschły.
Z cmentarzyska obrzędowych pieśni epoki stalinowskiej ocalała kompozycja Sygietyoskiego do słów
Konstantego Ildefonsa - „Ukochany kraj, umiłowany kraj”. O całej reszcie miłosierniej i wielkoduszniej
zapomnied. Rok 56 i powrót do władzy Gomułki włączył na stałe do śpiewników patriotycznych utwór
„Sto lat”, kojarzący się dotąd raczej z biesiadnym stołem, oparami alkoholu, bezładną cmoktaniną i
gwarem toastów. W Październiku pieśo „Sto lat przejęła funkcję pieśni politycznej. I funkcję tę sprawuje
do dzisiaj, chod coraz rzadziej się zdarza, by chóralne jej odśpiewanie potwierdzało charyzmę wodza,
któremu wypada życzyd sprawowania władzy pod opieką geriatrów.
Po nieoczekiwanym awansie pijackiej ryczanki - czarna dziura. Żaden utwór nie był w stanie uzupełnid
pakietu propozycji. Żadna pieśo nie podbiła serc, bijących w rytmie gomułkowskiej stabilizacji i
gierkowskiej dynamiki. Nie wynikało to z gnuśności twórców, niedbalstwa urzędników. Podejmowano
wiele prób napisania patriotycznego przeboju. Przynajmniej dwa festiwale - Opole i Kołobrzeg miały
umożliwid mu debiut. Na tryumfatorów czekały nagrody i splendory. Nowa „Rota”, nowe „Czerwone
maki” idealnie pasowałyby do wizji Polski wczepionej w Wielkiego Brata, lecz równocześnie obróconej w
stronę Moczara, co wyszedł z lasu ze swoją drużyną i z rosnącą niechęcią przyglądał się przybyszom ze
Wschodu. On i jego kombatanci zmajstrowaliby sprawniej komunizm, ale z narodową twarzą. Bez
kluczenia i mazgajstwa, kosmopolitycznych przechyłów i rewizjonistycznych wtrętów.
- Chciałbym koronę Piastów i Jagiellonów wcisnąd na głowę mieszkaocowi Mławy - wyznawał prywatnie
Ernest Bryll, autor „Rzeczy Listopadowej”, którą zwolennicy generała Moczara zachwycili się tak szczerze,
jak po latach „Wieczernikiem” zachwycili się przeciwnicy generała Jaruzelskiego.
Promieniowanie narodowych fluidów z okolic Rakowieckiej było wyraźne. Powstawały więc pieśni pisane
pod gust silnych ludzi z jeszcze silniejszego resortu. Na festiwalu Opolskim młode bęcwały po opłakaniu
partyzanckiej mogiły, kładły na środku sceny bukiet biało-czerwonych kwiatów, tkliwie zawodząc:
W rok po marcu - inny wąchacz swego czasu napisał pieśo rocznicową. O Polsce Ludowej, która obchodzi
srebrne weselisko:
Wkrótce wesolutka pieśo przeniosła się w regiony czarnego humoru. Dobrotliwi ojcowie rodzinki
naprawdę zaczęli strzelad: ta-ta-ta!
„Srebrne wesele” było szlagierem z wesołego miasteczka, w którym nagle zaczęło straszyd. A jak to
wyglądało, gdy autorzy ślizgali się na wazelinie?
Chlebem i solą
Tak kiedyś uczył Piast!
Więc tak dziś Szczecin,
Wrocław, Opole
Wita każdego z nas!
Pienił się patriotyzm nakazowy. Protektorzy czekali, liberalizm zapanował taki, że narodową nutę mógł
wyciągad nawet długowłosy degenerat - i wszystko na nic. Nie było pieśni, która znalazłaby się na ustach
wszystkich. Z braku laku tłuczono stale repertuar leśno-biwakowy:
W koocu władze pogodziły się z myślą, że nie tylko pomaraocze i filmy, ale także pieśni na zamówienie
nie rodzą się pod naszą szerokością geograficzną. Tym łatwiej im to było pojąd, że władze się zmieniły. I
rozpoczynający każdy Dziennik w TV-Pierwszy Sekretarz zadowalał się tym, że na Centralne Dożynki
Osiecka napisała optymistyczny kawałek, do żywej muzyczki:
Rok, rok –
Urodzajny rok!
Patriotyzm, tak jak bimber pędzi się według międzynarodowej receptury. Gdyby komuś się chciało, może
sprawdzid: najbardziej narodowe pieśni da się idealnie odwrócid: pieśo o bojach z Serbami zamieni się w
pieśo o zwycięstwach Chorwatów. Wystarczy zachowad podstawowe składniki, mieszad je w tych samych
proporcjach, ale inaczej ponazywad. Zamiast bitwy pod Szarą Skałą - wstawid bitwę pod Czarną Turnią.
Zamiast bohatera Fistułki - pozwolid, by jaśniało słooce bohatera Pistułki.
Nie dotyczy to zresztą jedynie pieśni obrzędowych, lecz także wierszy bogoojczyźnianych, a nawet
piosenek. Przykład: „Lili Marlen”. Najpierw Lili hitlerówka. Później - aliantka walcząca głosem Marleny
Dietrich z Hitlerem. O tej przemienności wiedziano już dawno. Antoni Słonimski wyrecytował mi kiedyś z
pamięci nigdzie nie publikowany utwór Jana Lechonia, parodiującego pieśo-relikwię: „Grzmią pod
Stoczkiem armaty”.
Później - „Bolek” został zastąpiony przez „ucznia”. „Zrzucał uczeo portret cara” _ widmo zostało
przepędzone. Ale o sukcesie pieśni zadecydował nie taki czy inny dobór nazwisk, lecz szlagwort:
Trudno dobitniej sformułowad przesłanie. Łączące w jedną całośd - wspomniane w pieśni „dumne
wiersze”, które pisał Norwid, modlitwy księdza-patrioty Ściegiennego, /był to zawsze ksiądz tak dobrze
widziany przez władze, jakby należał do PAX-u/, Drzymałę z „Placówki” i Kraka podsuwającego Smokowi
podtrutego baranka.
Wydawad by się mogło, że pieśo z rytmiczną, marszową muzyką Korcza wywoła szmer aprobaty. Stało się
inaczej. Komisja z Głównego Zarządu Politycznego WP nakazała eliminację pieśni z filmu. Hofman z
Hollendrem protestowali, odwoływali się wyżej. Wyżej - to znaczy szczebel generalski w pełni podzielił
osąd niższej szarży. „Żeby Polska” to pieśo podejrzana.
Kto reprezentował ten szczebel ideologii w mundurze? Byłbyż to sławetny Komitet Abstynencki,
wykpiwany w „Egidzie”: generałowie - Baryła, Kufel, Żyto...
Tego nie wiemy. Ale zakaz stał się początkiem dalszych dziejów pieśni. Inaczej byłaby pewnie tak
popularna jak dzieło „Do krwi ostatniej”.
W programie ,Egidy”, granym w knajpie „Melodia”, naprzeciwko KC /zgoda na to, by grał tam kabaret,
wzięła się stąd, że decydent nie znający Warszawy nie brał pod uwagę podobnej bezczelności/ „Żeby
Polska” śpiewana była na finał.
W „Alfabecie” Jerzy Urban wspomina rozmowę z Pietrzakiem. Urbanowi patetyczny finał po wesołym
programie wydał się nieporozumieniem. Ale pan Janeczek wyjaśnił, że wstawił pieśo dla cenzury, aby
nastawid ją życzliwie: chełpią, lecz kochają.
Nie wątpię, że taka rozmowa Urban-Pietrzak miała miejsce. Powątpiewam natomiast w szczerośd
odpowiedzi tego ostatniego. „Żeby Polska” już podczas prób okazała się pewniakiem. Był rok 1979,
wznosiła się fala patriotycznych egzaltacji. Odpowiedzią na propagandę oficjalną stawało się
odwoływanie się do przeszłości, szukanie tropów biegnących w historię, w głąb czasu. Pietrzak obdarzony
słuchem społecznym odbierał te nastroje - oczekiwania na oczyszczającą burzę. Nie ulegało już
wątpliwości, że nadeszła koocówka Wielkiego Eda. Tłumaczy to wzruszenie, jakim przyjmowano pieśo
pokazującą świat wartości, do jakich trzeba się odwoład, gdy runie budowla ozdobiona transparentem:
„Program Partu - programem Narodu”.
- „A czemu nie odwrotnie?”- zapytywał Pietrzak satyryk. A Pietrzak wychowawca przypominał składniki
narodowej świadomości. Słowa i znaki, które dla widzów były zeskrobaniem skorupy frazesów. Tych
nowych, bo stare odzyskiwały sens, wabiły świeżością.
Do tej pory kabaret „Pod Egidą” unikał patosu. Chóralne odśpiewanie „Żeby Polska” było więc efektem
zaskakującym. Sygnalizowało ważnośd tematu.
Teraz, po doświadczeniach kabaretowych z Jat osiemdziesiątych, gdzie nucono pobożne pieśni,
recytowano wiersze z „Tygodnika Powszechnego”, pobrzękiwano kajdanami i straszono wywózką przez
biuro podróży „Kibitka”
- jesteśmy na patos odporni. Nudzi i drażni: każdy, kto żył w czasach stanu wojennego, wchłonął zbyt
dużą dawkę tego cyjanku patosu. Wtedy, gdy „Żeby Polska” dopiero raczkowała w stronę widowni -
wrażenie było silne, brawa spontaniczne, zaduma nie udawana.
Pietrzak - równie utalentowany menadżer jak kabareciarz - wyciągnął z tego wniosek: odrzucona przez
wojskowych nadzorców pieśo stała się wizytówką „Egidy”. Pieśnią „Żeby Polska była Polską” zamykał się
także program „Na fali przemian”, którego premiera odbyła się już po sierpniu 80 i powstaniu
„Solidarności”. Zresztą, pieśo rozpoczęła już swoje własne życie. Śpiewali ją strajkujący z opaskami młodzi
brodacze, przegrywano ją na kasety, po kraju krążyły odbitki tekstu. Każdy występ Pietrzaka w tzw.
terenie musiał nieodwołalnie prowadzid do odśpiewania nowego hymnu. Bo zanosiło się na to, że finał
kabaretowego programu stanie się hymnem. Niezależnego i Samorządnego. Nawet imię „Lech” padało w
pierwszej zwrotce.
W sukcesie było coś z magii. Ani białej, ani czarnej. Jeśli już to biało-czerwonej. Niejako na marginesie
tego aż hymnu czy tylko nowej „Roty” KTT napisał dla konserwatywnego magazynu wydawanego w USA
przez Leopolda Tyrmanda studium - „Żeby Polska”. Zastanawiając się - co znaczy wezwanie, „żeby Polska
było Polską” dla gości kabaretu: Rakowskiego, Moczara, Michnika; sfer komitetowych i zbliżonych do
hierarchii kościelnej, opozycyjnych i establishmentowych, betonowych i rojących o strukturach
poziomych wewnątrz rządzącej jeszcze partii. Wieloznacznośd refrenu, pod który każdy mógł podłożyd
treśd zgodną ze swoim widzeniem przyszłości, sprawiała, że inaczej pojmował ten apel obecny na
przedstawieniu Stefan Bratkowski, inaczej Tadeusz Konwicki, a już całkiem odmiennie korzystający z
obowiązkowych zaproszeo dygnitarze z Głównego Urzędu Publikacji i Widowisk.
Siła pieśni polegała na łączeniu różnych ogniw, na wielowątkowości tradycji, traktowanej dotychczas
wybiórczo. Każdy znalazł tu dla siebie kąt, każdy mógł przytulid się do postaci, obranej jako wzór,
drogowskaz, obiekt kultu. Podniosłośd i dostojnośd utworu, zamyślanego przecież początkowo jako
pomnik ku czci polskiego żołnierza, nie była przeszkodą. Przeciwnie: stanowiła punkt oparcia dla refleksji
równie serio. A taka chwila serio była potrzebna: walił się system, walił ład i nie bardzo było wiadomo, co
przyjdzie potem.
Mówiono /w związku z ruchami personalnymi, przeprowadzonymi nie przez mityczną górę, lecz
wzburzone masy/, że najpopularniejszy środek lokomocji w Polsce to radio-taczki...
Opowiadano żarcik, że ZSRR pokryje chętnie polskie długi swoim złotem. Pod warunkiem, że
„Solidarnośd” wykopie je sama...
Takie to były czasy, w które idealnie wkomponowała się pieśo. Doceniona, zaaprobowana, chwalona.
Jeden tylko Mariusz Ziomecki, pracujący wówczas w tygodniku „Kultura”, wystąpił z zarzutem, iż „Żeby
Polska była Polską zalatuje zaściankowym nacjonalizmem. Ale Ziomecki był wtedy młody, zielony i nie
zdający sobie sprawy, że widocznie naród chce odreagowad, pokrzepid się przed nadejściem
Niewiadomego i ewentualnym wejściem Wiadomego.
Potwierdzenie domysłu, że oto narodził się nowy hymn, nastąpiło na Festiwalu Opolskim w czerwcu 81
roku. Juror Daniel Passent zanotował w felietonie nadesłanym do „Polityki”: „Tego wieczora werdykt
należał nie do nas, lecz do publiczności, która w tajnym głosowaniu nagrodziła Jana Pietrzaka za
patriotyczny song „Żeby Polska była Polską”. Jeszcze rok temu śpiewany niemal pokątnie „Pod Egidą”,
utwór ten został obecnie zalegalizowany przez samą telewizję, zaś hasło „Żeby Polska była Polską”
widziałem nawet na murach w Opolu, a także w amerykaoskiej gazecie, gdzie brzmi „Let Poland be
Poland”...
Dodam od siebie, że odśpiewanie przez pana Janka pieśni w koncercie finałowym sprawiło, że cały
amfiteatr wstał i wtórował artyście w pozycji na bacznośd, mrucząc refreny. Niesamowity widok - Janek
P. - przejęty, znieruchomiały, w ciemnym garniturze /w tych latach nosił się swobodniej/ i tysiące ludzi,
wydobywanych z mroku przez światło reflektorów. A na scenie wszyscy wykonawcy finału
festiwalowego. I jaśniejące lampkami zreumatyzowane drzewko, wymyślone przez scenografa.
Oczywiście, kiedy minął moment patetycznego wzruszenia, zaczęły się żarty. Artyści podśpiewywali w
nocnej knajpie hotelu „Opole” wariant parodystyczny:
Nie wszyscy byli ubawieni. Na konferencji partyjnej w Bydgoszczy, w wystąpieniu przewodniczącego Rady
Paostwa i członka Biura Politycznego prof. Henryka Jabłooskiego, w kilka dni po zakooczeniu Opola
znalazło się surowe upomnienie: „Ile zaś kreciej roboty przeciwko partii i socjalizmowi robi z lubością
powtarzane - także na naszej konferencji hasło „Żeby Polska była Polską?!” W jego podtekście sugeruje
się, że dotychczas nie była. Mówi się to o partii wyrosłej ze stuletnich tradycji polskiego ruchu
robotniczego, o partii, która swym programem i mądrymi sojuszami dała Polsce bezpieczne granice,
zagospodarowała zniszczone ziemie”...
Nie należy dziwid się oburzeniu przewodniczącego. Szlagwort „Żeby Polska” naprawdę stał się hasłem.
Wypisano je na pomniku poległych górników w Jastrzębiu. „Żeby Polska” - te słowa śpiewano podczas
głośnego zablokowania ronda przy zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, w sierpniu 81 roku.
Blokada, jeden z najosobliwszych incydentów, jakie oglądali warszawiacy, nieco już zblazowani
manifestacjami i strajkami połączona była z występami artystów: Pietrzaka, Fedorowicza, Kaczmarskiego.
Pan Janek śpiewał „Żeby Polska”, kelnerzy z „Forum” roznosili darmową kawę, tłumek wołał: „Zbyszek
/to do Bujaka/ stój za nas w kolejkach!” Wałęsa grzmiał w Gdaosku: „Możemy jeździd naszymi ulicami”
/chodziło o jazdę pod KC strajkujących autobusiarzy, czemu sprzeciwiały się władze/, kordony milicji stały
w bezpiecznej odległości obserwując happening, który wraz z występem Pietrzaka doczekał się opisu
/powiedzmy, że literackiego/ w powieści Bratnego „ Rok w trumnie”.
Pieśo znowu okazała się przydatna. Jako program. Optymiści pocieszali się:
- Niech nawet będzie gorzej, byle nie było charaszo...
Następna faza kariery pieśni: przerzut za Ocean, kontakt z Polonią. W październiku 81 r. kabaret „Pod
Egidą” po raz pierwszy wyjechał na występy do USA i Kanady. Sześciotygodniową trasę zorganizował
impresario polonijny Henryk Michalski. Wolał w gruncie rzeczy Framerów i piosenki Jacka Lecha, ale cóż
miał zrobid? Biznes to biznes, a jednego mógł byd pewien: zarobi jak nigdy dotąd. Na „Egidę” przyjdą
nawet tacy, co omijają łukiem przypadkowe składanki. Nie wypuszczany z kraju, częściej nie grający niźli
grający kabaret dorobił się legendy, szczególnie wśród młodej emigracji. Jeszcze żyjącej sprawami
pozostawionymi w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, małych miastach i na absolutnych wygwizdowach.
Prawdziwie brzmiały słowa, padające podczas bankiecików i kolacji, wydawanych na cześd zespołu:
- W Polsce to ja bym nigdy nie dostał się na wasze występy... „Egida” grała w składzie, z którego dziś poza
liderem kabaretu pozostała jedynie zapraszana sporadycznie Ewa Dałkowska. Nawet muzycy są dziś
nowi. Wtedy grał zespół Danki Gawrych, na scenie występowali: Dałkowska, Żółkowska, Pietrzak,
Fronczewski, Pszoniak, Grooski. Dlatego mogę paostwu zdad relację z pierwszej ręki, jak przyjmowano
pieśo „Żeby Polska”. Tak zresztą nazywał się cały program. Pieśo, kooczącą występ kabaretu
potraktowano jako wezwanie do patriotycznej manifestacji. Wszyscy wstawali. W mniejszych ośrodkach,
domach kombatanta, Sokoła, takiej czy innej brygady – pierwsi wstawali księżą. Za nimi podnosiła się
publicznośd i śpiewała ze łzami w oczach strofy o Norwidzie, o uczniu rzucającym kałamarzem, o Lechu,
co wychynął z głębi prasłowiaoskich puszcz. Utwór rezonował wspaniale; współgrał z nagle przebudzoną
dumą, że oto Polska Polacy, to, co dzieje się nad Wisłą, trafia na czołówki gazet, zajmuje sporo miejsca w
telewizyjnych newsach. Z idealizmem łączył się, pojmowany przez Polonusów już po amerykaosku,
interes. Yankesi kupowali znaczki „Solidarności”, produkowane bez pytania o licencje. Yankesi
poszukiwali plakatów z wąsatym przywódcą robotników, więc powielano je w tysiącach egzemplarzy,
podobnie jak plastikowe guziki z napisem „It's exciting to be Polish”... Od kina „Chopin” w polskiej
dzielnicy Nowego Jorku – Greenpoint po Montreal i Toronto - wszędzie było tak samo: euforia
patriotyczna i troska o kasę. „Żeby Polska” i żeby biznes szedł.
Nie czarujmy się - wiele fortun powstało za Oceanem dzięki firmom wysyłającym paczki do kraju, gdzie
jedynie wolnośd można było dostad bez kartek i wystawania w kolejkach. Zarabiano na wszystkim,
wykorzystywano każdą sposobnośd, wynikającą ze specyfiki sytuacji w starym kraju, wstrząsanym
strajkami, marszami głodowymi, prowokacją i pogróżkami aparatu, który przyczaił się, przycichł, ale nie
zamierzał oddad władzy. Poczta praktycznie nie funkcjonowała - więc łebscy rodacy jadący do Polski brali
listy, pobierając za to od rodzin po kilka dolarów. Z małymi szwindlami sąsiadowały wielkie słowa i
frazesy nad stan. Tu rozłożony kramik, tam łzy jak groch - „Żeby Polska, żeby Polska”. I wy artyści, złoci,
kochani, co wyście musieli wycierpied od czerwonego diabła, macie, napijcie się, opowiadajcie, jak was
męczyli, ile lat każdy z was siedział w tiurmie...
Już wtedy zarysował się początek późniejszej mitologii: wyjaskrawienie krzywd, fałszowanie biografii,
podmiana znaczeo: poczciwi rzeźnicy z Chicago i babiny z kół matek Polek nie bardzo orientowali się, co
to konfiskata, cenzura, ingerencja, skreślenie pointy, zakaz koncertu - płynęły tedy zastępcze opowieści
przybywających z kraju artystów o ich odsiadkach, torturach, prześladowaniach.
„Egida” ze zdumieniem spotykała ten drugi, trzeci, czwarty rzut aktorów i piosenkarzy, estradowych
szmirusów i artystycznych nicości. W ferworze zatokowania - opowiadali o życiu w kraju im, co właśnie z
niego przyjechali. A w tle zawsze pojawiała się pieśo - hymn.
Najgorzej znosił to Wojciech Pszoniak alergicznie uczulony na przyziemnośd wyobraźni, nudę,
powtarzalnośd zdarzeo. Impresario Michalski postawił warunek: panie obowiązkowo w wieczorowych
kreacjach, panowie w smokingach. No to Pszoniak wziął na występy smoking. Opowiadał o nim niedbale,
iż dostał go w prezencie od Konrada Swinarskiego. Ale to nazwisko nie robiło najmniejszego wrażenia na
pszenno-buraczanych. Cała rodzina Michalskich błagała Pszoniaka, by na scenie nie używał słów i
zwrotów, które mogą zgorszyd widzów. Zgorszeni - wyjdą i jeszcze zażądają zwrotu zielonych za bilety.
Pszoniak wysłuchiwał próśb z powagą, a potem i tak mówił to, co chciał, prowokując dodatkowo publikę
serią obscenicznych gestów i swym popisowym numerem: graniem niemęskiego mężczyzny.
Podczas patriotycznej kolacji, gdy leciwa matrona obwieszona medalikami i ryngrafami zwierzała się
Pietrzakowi: pieśo „Żeby Polska” potrąciła strunę w jej duszy nieużywaną od czasów koncertu
Paderewskiego - Pszoniak podszedł do pana Janka i wyszeptał kołysząc biodrami:
- Pamiętasz, kicia, jak kupiłeś mi nylony?
Kiedy indziej, obserwując tłumek przy barze w „Krakusie” czy innym „Polonezie” pokazał na osiłków,
żywcem przeniesionych z rysunków Czeczota:
- Jedno mnie dziwi. Że oni płacą dolarami.
Tenże Pszoniak pod koniec trasy, po wszystkich plebaniach, aulach szkolnych, klubach emigranta i salach
parafialnych, mając już po dziurki w nosie finałowego śpiewania, zamienionego w obrzęd - zaraz
rozlegnie się szurgot pierwszego krzesła, facet wstanie, pociągając za sobą innych; później cała sala na
stojąco będzie płakad, chlipad i wtórowad kabareciarzom - streszczał swoje wrażenia z tournee:
- Greenpoint, sraczka, Michalski, żeby Polska... Buffalo - zimno, hamburgery, Michalski, żeby Polska,
Rochester - żeby Polska... Chicago, trzy tysiące na widowni, lakierki cisną, kurczak łykowaty, Ziutek znowu
ciągnął z partytury, whisky zabrakło, żeby Polska... Yonkers - zaciął mi się ekspress w rozporku, żeby
Polska...
7 grudnia zespół kabaretu „Pod Egidą” odleciał do Warszawy. Został jedynie /względy rodzinne/ Jan
Pietrzak wraz ze swoją pieśnią, którą czekała kolejna przygoda z historią.
Gdyby dad wiarę rewelacjom pułkownika Kuklioskiego - w dniu przylotu do Warszawy Tu-ileś tam z
Nowego Jorku miała rozpocząd się interwencja wojsk. Układu. Na Okęciu czekałby więc wieloosobowy
komitet powitalny reprezentujący marszałka Kulikowa. Do tego nie doszło. Za to, zanim kabareciarze
zdołali przestawid się na czas solidarnościowy - nastąpił stan wojenny, czyli jak wkrótce już napisano w II
obiegu: napad bandytów na dom wariatów. Lud znalazł szybko odpowiedź na pytanie:
- Dlaczego wprowadzono w Polsce stan wojenny?
- Bo nie można było wprowadzid stanu przedwojennego.
Występy kabaretu /Pietrzak miał dojechad/ odwołano. Represyjną rozrywkę, mającą karad
społeczeostwo za to, że było niegrzeczne, zapewniały blond oficersze, wyśpiewujące ofiarnie cały
repertuar kołobrzeski. Aktor Kłosioski w wypowiedzi telewizyjnej popierającej to, co wjechało skotami,
przypomniał koleżeostwu, iż nie każdy może byd obiektem, niektórzy muszą byd subiektami
/autentyczne/; Żukrowski, pisarz całą gębą i podgardlem, rozgadał się w DTV: „Zagrożenie struktury
naszego paostwa, a nawet jego granic, bo Jan Józef Lipski był gotów odżegnywad się od naszych ziem
zachodnich, od Pomorza i Śląska, nakazywało szukad ratunku w naszej armii, wezwad na pomoc naszych
synów odzianych w mundury”... Synów nie zabrakło.
A co z pieśnią „Żeby Polska”? Zniknęła z programów radiowych, podobnie jak cały dorobek satyryków i
humorystów z ostatnich miesięcy. Hymn Pietrzaka był słyszalny jedynie w enklawach przykościelnych i
miejscach internowania.
Śpiewano „Żeby Polska” po mszach i przy krzyżu układanym z kwiatów na Placu Zwycięstwa. Rychło Plac
poszedł do remontu. Podano oficjalnie, ze powodem był fatalny stan nawierzchni. To się zgadzało. Szedł
człowiek tym Placem i jedną nogą wpadał w podziemie. „Żeby Polska” przypominała o sobie także
podczas zadym i manifestacji. Zmiana stylu: patetyczna, lecz poczciwa pieśo brzmiała teraz jak wyzwanie;
świadome i z premedytacją robienie na złośd władzy, która nie mogła się doliczyd zbyt wielu
zwolenników.
Żarcik z tamtych dni. Zomowiec zwierza się zomowcowi:
-Jakbym przyp... temu Reaganowi, to by czarne okulary z nosa mu spadły!
Czy pieśo doczekała się ataków z oficjalnych trybun? Owszem, ale dopiero wtedy, gdy pod protektoratem
prezydenta USA /tego, co obłożył PRL sankcjami, zabronił sprowadzad karmę dla drobiu i wydusił jak lis w
kurniku - nasze kury/ zorganizowano międzynarodową imprezę „Żeby Polska” - „Let Poland be Poland”.
Melodia skomponowana przez Korcza popłynęła w wykonaniu chórów polonijnych w krakowskich
serdakach i zastępów tureckich bejów, bowiem Turcja, w której także panował stan wojenny, włączyła się
do potępiania rządów armii nad Wisłą. Inni śpiewacy - ambasadorzy w Waszyngtonie i w Tokio:
Spasowski i Rurarz. TV pokazała, jak Spasowski stoi przy Reaganie ze swoją Wandą, co nawróciła go z
bezbożnictwa na katolicyzm - śpiewa i płacze jak bóbr po przerwaniu tamy. Ale wykonawcą numer jeden
został i tak Frank Sinatra. Chyba żadna polska kompozycja z „Tangiem Milonga” włącznie nie doczekała
się takiego wyróżnienia.
„Let Poland be Poland!” - Sinatra nauczył się przetłumaczonego tekstu, wersji uproszczonej i
oczyszczonej z rekwizytów nic nie mówiących zachodniej klienteli. Pozostała esencja: wezwanie do walki.
Pochód szedł ulicami wielu miast, powiewały biało-czerwone flagi, zrywały się okrzyki na cześd
„Solidarności” i jej przywódcy; pokazywano obrazy Jana Sawki i dziewuchy w łowickich pasiakach.
Wszyscy śpiewali „Żeby Polska”. Tylko pan Janek nie, chociaż zjeździł z tą pieśnią jeszcze raz Amerykę i
Kanadę, przedstawiając swój recital: został przecież sam jak palec po powrocie kolegów do kraju. O
stanie wojennym dowiedział się w Kanadzie, w domu swojej byłej żony. Przez kilka dni nie mógł
otrząsnąd się z uczucia nierzeczywistości połączonego z lękiem o los tych, których ręce ściskał tak
niedawno, a którzy teraz - lepiej nie myśled, co z nimi teraz... Kiedy wreszcie autor nowego hymnu
doszedł ze sobą do ładu - napisał parę aktualnych tekstów i ruszył w trasę z gitarą przyboczną. Wszędzie
śpiewał na finał - „Żeby Polska była Polską”, ale - mimo nacisków i próśb - w imprezie pt. „Show
Reagana” czyli „Let Poland” udziału nie wziął. Wytłumaczył organizatorom: kiedy tylko będzie to
możliwe, wraca do Warszawy. Gdyby uświetnił swoją osobą koncert - nie zostałby wpuszczony do
ojczyzny.
Amerykanie zgodzili się z tym wyborem. Nader rzadkim: ilu było takich, co decydowali się jechad z
powrotem? Działacze związkowi - prawe ręce i lewe nogi Ważnych Osobistości, funkcyjni /wydawałoby
się niezbędni na miejscu/ nie zdradzali najmniejszej chęci do opuszczenia USA. A Pietrzak - chciał wracad.
Za wszelką cenę. Nawet za cenę rezygnacji z udziału w widowisku oglądanym przez setki milionów
telewidzów.
To dlatego na wizji zabrakło pana Janka, co w paru gabinetach w Waszyngtonie, Nowym Jorku i w
Warszawie przyjęto z westchnieniem ulgi. Z pieśnią należało jednak coś zrobid, skoro stała się bronią w
ręku wrogów naszych generałów i naszego drobiu. Na łamach „Rzeczpospolitej” ukazał się felieton „Żeby
Polska”. Czytamy w nim: „Zachodni widzowie epatowani są obrazami Polski w komunistycznym jarzmie.
Sądzą więc zapewne, że to hymn opozycji, który powstał w kazamatach bezpieki, a pisany był skutą
kajdanami ręką przy użyciu krwi przelanej za wolnośd zamiast atramentu. W rzeczywistości pieśo
wywodzi się z popularnego warszawskiego kabaretu... Słowa „Żeby Polska była Polską” oddają sens
najgłębszy motywów wprowadzenia stanu wojennego. To wojsko ingerując w życie kraju powinno było
song ten śpiewad. Byd może czyniłoby to zresztą, gdyby istniał zwyczaj wpisywania utworów
kabaretowych do wojskowych śpiewników. No i gdyby uprzednio z refrenem „Żeby Polska była Polską”
na ustach nie działali ci akurat, którzy czynili wszystko co możliwe, a także wszystko co niemożliwe -
„żeby Polska przestała byd Polską”...
W zacytowanym fragmencie znalazły się odpryski zamysłu propagandowego. Koncepcji, by rozprawid się
z pieśnią nie drogą mało skutecznych polemik, lecz obrzydzenia jej społeczeostwu poprzez systematyczne
nadawanie we wszystkich programach radiowych i telewizyjnych. Dla pieśni byłoby to równoznaczne z
wprowadzeniem na salony wojskowej władzy, co pociągnęłoby za sobą odruch dezaprobaty i niechęci.
Ale ten pomysł nie zyskał akceptacji. Wołano pieśo zepchnąd do podziemia niż uoficjalnid. Dlatego stała
się obok „Murów” Kaczmarskiego i sygnału radia „S” - melodyjki „Siekiera motyka” - cząstką niezależnej
świadomości, co znakomicie wpłynęło na jej reputację. Nie mogła też zagrozid pieśni Pietrzaka
konkurencja. A był to czas, kiedy dwa tematy owładnęły wyobraźnią twórców: nadzieja i ojczyzna. O
nadziei pisał każdy rymopis, odmieniając ją przez wszystkie przypadki. Z ojczyzną było jeszcze łatwiej:
spoufalenie sprawiło, że spadała ze wszystkich estrad na głowy słuchaczy. A to jako „ojczyzna-mateoka”
/bo i taka pieśo powstała/, to znów jako nawiązanie do tradycji powstaoczych. Nie zapominajmy: w
modzie była czarna biżuteria podrabiana na rok 1863, a wychodząca za mąż /po raz któryś/ gwiazda kina
zjawiła się w kościele w sukni wdowiej, co świetnie wróżyło szczęściu młodej pary.
„Żeby Polska” docierała do kraju na falach eteru. Decyzją dyrekcji Wolnej Europy stała się sygnałem
radiostacji. Jednym z sygnałów, w dodatku nie najlepiej zaaranżowanych, ale zawsze. Do tej pory musiała
wystarczyd „Warszawianka”. Dzieło patentowanych nieboszczyków. A tu, proszę: kompozytor z
Warszawy, autor tekstu czasowo przebywający za granicą, ale wyrywający się do powrotu.
Pan Janek wrócił 8 maja 1982 roku. W samolocie rozpoznawszy go, jakiś zramolały profesor orzekł: - „Pan
oszalał!” Na lotnisku oczekiwali na Pietrzaka ludzie z Reutera i CBS. Zaraz też wzięli go na bok bagażowi,
zwięźle referując sytuację. Zainteresowany znał ją zresztą z opowieści estradowych szmirusów,
którzy za zgodą a nawet zachętą władz WRON wyjeżdżali za Ocean na dawniej zakontraktowane występy,
jakby nic się nie stało. Jeden z pierwszych paszportów wydanych przez Pagart: Danuta Rinn, bojowniczka
etosu. Do występów na ogół nie dochodziło. Bojkotowali je solidarnościowi emigranci; do omijania
imprez wzywał przede wszystkim POMOST. Pan Janek widział na własne oczy, jak przed gmachem szkoły,
gdzie mieli grad, śpiewad i dokazywad przybysze z kraju, przechadzał się chłopak w mundurze, z maską na
twarzy o rysach I sekretarza.
Zbliżał się do wysiadających z samochodów widzów i komunikował:
- Generał Jaruzelski dziękuje za przybycie!
W kraju również przestrzegano reguł bojkotu. Pan Janek rozpoczął występy dopiero w listopadzie. I to nie
jako lider kabaretu „Pod Egidą”, lecz śpiewak lokalowy. Gdzie? W Kuźni w Wilanowie. W prasie ukazał się
anons: „Zakład Widowisk Estradowych - Hotel Orbis „Forum”: gra muzyka, śpiewa Pietrzak”.
Te ostentacyjne występy były małą sensacją. Nie odstraszał publiczności ani dojazd do Kuźni, ani cena
biletu: 700 zł /wtedy to były duże pieniądze/. Ale o powodzeniu imprezy świadczył najlepiej koncert
życzeo; piosenki wykonywane przez Jana P. na zamówienie z sali. W jeden tylko wieczór zebrał 23 tysiące
złotych. O to, by śpiewał „Żeby Polska”, taktownie nie proszono. Za poważna, za święta była to pieśo, aby
wprowadzad ją do knajpy. Za to molestowano artystę najczęściej o „Czerwone maki”. Stare już,
podwiędłe, ale równie patriotyczne.
Swoją firmową pieśo mógł pan Janek śpiewad tylko w mieszkaniach prywatnych. Podczas występów
Teatru Domowego. Jedynej praktycznie próby stworzenia alternatywnej rozrywki, nie poddającej się
cenzurze. Wkrótce bowiem, przy całkowitej akceptacji władz rozlała się po kraju fala występów
kabaretów, kabarecików, nad i podscenek, kleconych na patataj programów opartych na formule śmiech
- łza, śmiech - łza. A więc rzewne pienia - przyszli, wywlekli, posadzili, ale Matka Boska czuwa nad nami
/to łza/ i niezawodny temat żartów politycznych: uszy rzecznika rządu. Z nich wolno było się śmiad
zarówno artystom ze stażem, jak i ledwo początkującym w zawodzie.
Udział w bojkocie, potem zaś włączenie się artystów do akcji pokrzepiania serc profitowały. Ich status
społeczny był wysoki. Do tego doszło, że po kraju grasował oszust podający się za kompozytora Marka
Sarta i jako Sart niewolący niewinne pannice. Inny, jeszcze ambitniejszy aferzysta odbywał cykle
wieczorów autorskich jako pisarz N.
Potem to już nic takiego ze sławną pieśnią się nie działo. Miała swoje wygrzane miejsce w Izbie Pamięci
wśród szarf, medali za przegrane batalie, drewnianej nogi gen. Sowioskiego, brauningów bojowców z
905, pomniczka Antka Rozpylacza, fajki Wałęsy i sztucznej szczęki Rulewskiego. Dopiero, kiedy córka
senatora Szczepkowskiego oznajmiła zgon ustroju, rozpoczęła się wyborcza szamotanina i najwięcej
roboty mieli gdaoscy fotograficy zatroskani, by na pamiątkowym zdjęciu godnie wypadli najlepsi z
najlepszych - przypomniano sobie o pieśni, której przesłanie znowu zatętniło aktualnością. Pieśo
rozbrzmiewała szczególnie tam, gdzie wiece przedwyborcze obsługiwał Pietrzak, ale i inni wykonawcy
nucili marszowo i masowo: „Żeby Polska, żeby Polska”... Później było tak jak w naśladowaniu okupacyjnej
ballady:
Dnia czwartego czerwca
Roku pamiętnego
Z wysokiego konia
Spadł rząd Rakowskiego...
Zwycięzcy świętowali triumf. Na akademii w Warszawie finałem była oczywiście pieśo Korcza i Pietrzaka.
Wspominam Korcza, gdyż cieo pana Janka przesłonił udział kompozytora w sukcesie. Tak to bywa: utwór
zrósł się z Pietrzakiem i mało kto już pamiętał, że akurat tego kawałka on nie skomponował, chociaż ma
w swoim dorobku udane numery: „Pamiętajcie o ogrodach”, „Czy te oczy mogą kłamad”.
No więc na warszawskiej akademii, którą uświetniła swą obecnością śmietanka aktorstwa i
piosenkarstwa zaangażowanego, znaleźli się zarówno Pietrzak jak i Młynarski. I Młynarski musiał śpiewad
tekst Pietrzaka, o którym zawsze wyrażał się z przekąsem i rywalizacyjną niechęcią.
- Śpiewasz pszczół, mój refren - szepnął mu Pietrzak jakby mimochodem. Trzeba jednak znad motor
ambicji autora „W Polskę idziemy”, by ogarnąd satysfakcję tego, który napisał nową Rotę, nowy hymn,
chociaż się wcale o to nie starał, a Młynarski próbował wiele razy i nie wyszło. Skooczyło się na
balladkach i kantyczce: „Jeszcze w zielone gramy” kojarzącej się raczej z krzątaniną właścicieli kantorów. -
„Jeszcze nie umieramy” - to ich odpowiedź na plan Balcerowicza.
Pieśo mają swój lot ku słoocu i upadek na ziemię. Patetyczna programowa pieśo objawiła się po upadku
w wersji szyderczej. To już kampania prezydencka, pełzanie w stronę Belwederu różnych kandydatów. I
oto nagle grupa trudnej młodzieży zgromadzonej pod zadeszczonym niebem zaczyna śpiewad, parodiując
oryginał:
W bereciku przekrzywionym
Znowu lezie orzeł w gówna.
Przyjdzie Lechu, przyjdzie Lechu
Przyjdzie Lechu i wyrówna!
Przeterminowany i już nie obowiązujący klasyk nauczał, że wszystko wraca w wersji farsy. Czy całkiem się
mylił? Po dziś dzieo straszą na murach plakaty z tamtej kampanii. Można wśród nich zobaczyd plakat
wydany przez jedno z wielu stronnictw narodowych. Na plakacie rozczapierzony i czegoś zły ptak w
koronie wzywa do głosowania na jedynie słusznego kandydata. U dołu znajdujemy wyjaśnienie.
Powinniśmy wrzucid do urny kartkę z tym nazwiskiem. Po to –
W porządku. Będzie. I co dalej? Znowu w jakimś kabarecie przyszłości, w małej i dusznej salce narodzi się
pieśo sprzeciwu; niezgody na oficjalną wersję historii. Tylko czyje nazwiska wpisze w strofy kabareciarz,
kogo przypomni, kogo wyróżni? Jaka komisja pieśo odrzuci, by zapewnid jej udział w legendzie...
NOMENKLATUROWA MIŁOŚĆ
Adam Pawlikowski, jeden z najatrakcyjniejszych mężczyzn, jacy przechadzali się ulicami Warszawy (w
jego epoce chodziło się, nie jeździło), zwykł powtarzad:
- Władza jest tam, gdzie piękne kobiety. Nigdy nie uwierzę, że władza należy do komunistów. Na razie -
piękne kobiety są przy mnie.
Aktor, muzyk i wizjoner nie mylił się oceniając jako częstsze ciążenie pięknych i seksownych kobiet raczej
w kierunku artystów niż gospodarzy gabinetów, gdzie na biurku leżał Biuletyn Specjalny, a z boku, na
stoliczku pyszniła się rządówka: telefon zaufania.
Kobiety wolały kolacje w SPATIF-ie, taoce i zabawy od wysłuchiwania sprawozdao z korytarzowej
dreptaniny i dyskusji na plenum. Mówimy o latach sześddziesiątych, kiedy działacz, ktoś na stanowisku
musiał dostosowad się do wzorca narzuconego przez Gomułkę i nadzorowanego przez Kliszkę... Nie tylko
piękności warszawskiej nocy nie gustowały w dygnitarzach wypranych z koloru, sprasowanych przez
ciśnienie doktryny. Oni także bali się spojrzed śmielej na dziewczyny, które od towarzyszek ich nudnego
życia dzieliła przepastna różnica płci. Kobietony przynajmniej nie kusiły do grzechu, pozwalały zachowad
wstrzemięźliwośd. Jeżeli czasem dochodziło do zbliżeo - odbywało się to z zachowaniem norm,
obowiązujących w świecie sekretariatów, korytarzy, szkoleo. Kontrolowane namiętności nie stwarzały
nowych problemów. Rzadko więc, niezmiernie rzadko w zamkniętym klanie pojawiały się nowe twarze,
chod trzeba zgodzid się z opinią poważnego profesora: - Nie w twarzy zabawa...
Jak silna była wieloletnia tresura, przyuczenie do obłudy i pruderii - przekonałem się obserwując w
kawiarni „Olimp” na ostatnim piętrze „Grand Hotelu” randkę zajmującego się kulturą - sekretarza KC.
Schyłek lat sześddziesiątych. W kawiarni „Olimp” występował szemrany kabarecik. Przyszedłem, by
zobaczyd program. Nie pamiętam już, dlaczego. Gdy przygasły światła, zauważyłem wślizgującego się na
salę sekretarza. Za nim wsunęła się ukradkiem aktoreczka. Od niedawna w stolicy, ambitna, niebrzydka.
Zajęli stolik w koocu sali, skryci za filarem. Sekretarz wymknął się z narady czy zebrania: miał ze sobą
teczkę. Wypchaną jak wąż boa, który właśnie połknął nosorożca. Siedział nie patrząc na scenę gdzie
ludzie amatorzy bawili przypadkową publicznośd. Dziewczyna starała się go ośmielid, ocieplid nastrój.
Zbyt oficjalny jak na zabawę. Zbyt zabawowy, mimo wszystko, jak na oficjałkę. Nie wiedząc juz co zrobid -
delikatnie pociągnęła sekretarza za ucho. Ten zamarł, jakby poraził go prąd. Odsunął się, szurając
krzesłem.
Wyszli przed samym koocem. Żeby nikt nie rozpoznał sekretarza, chociaż popularnośd przywódców była
tak wielka, że nawet gdyby się przedstawił wykrzykując głośno nazwisko - wątpię, czy ze dwie osoby na
sali wiedziałyby, jaki jest ważny, ile może, co zdziałał dla kraju. Zapaliło się światło. I nagle randkujący
sekretarz ponownie wtargnął na salę, rozpychając tłum, zmierzający do wyjścia. Na twarzy miał zastygły
grymas przerażenia, dziki lęk. Spojrzałem: oparta o nogę stolika stała zapomniana teczka. To po nią
wrócił. Umierając na samą myśl, że ktoś mógł ją już zabrad. A wtedy... Grzech sekretnego spotkania
zostałby ukarany: towarzysz z centralnego szczebla rozhulał się, dał ponieśd zmysłom. A tak nie wolno, to
podmywa fundamenty autorytetu. Powtarzam: koniec lat sześddziesiątych - i taki strach, taki dygot. A co
dopiero musiało dziad się w czasach o ileż bardziej pryncypialnych.
Jedynie Sokorski (nigdy nie traktowany poważnie) reprezentował capią jurnośd aparatu. Sokorski i
Cyrankiewicz, chociaż ten nie obnosił się ze swoimi flirtami i romansami. Cieszył się opinią działacza
zabawowego, cóż więc mogło ją jeszcze zepsud. Złe prowadzenie się potwierdzało mądrośd partii, która
takim go właśnie widziała. Ponadto podkolorowywane opowieści o ekscesach, wirujące w powietrzu
plotki odwracały skutecznie uwagę inkwizytorów od innych, nie koncesjonowanych grzeszników. Takich
zaś nigdy nie brakowało: seks wygrywał z linią partyjną, łóżko czy bodaj ceratowa kanapka w gabinecie - z
zebraniowym krzesłem. Skoro (wydało się to po latach) towarzysz Wiesław drzemał z zaufanymi
dodatkami do maszyn do pisania i ważnych telefonów, o czym tu mówid. Tylko w dowcipie, jeden jedyny
raz wykorzystano prywatnośd I sekretarza. Noc, sypialnia. Wiesław w długiej zgrzebnej koszuli (tak to
sobie wyobrażał autor żartu) stoi przed małżeoskim łożem i z namaszczeniem czyta z kartki:
- Dobranoc, towarzyszko żono...
Za Gierka - wczesnego, zwłaszcza zaś zmierzchającego - rewolucja seksualna wtargnęła do gmachów i
przybudówek władzy. Nie była to Wolnośd prowadząca lud na barykady ze znanego płótna, lecz ruchliwe
piosenkareczki, aktorki, tancerki, wesołe panienki zajmujące się modelowaniem, dziewczyny bez zawodu,
za to mające dojścia i układy z tymi, co mogli je przedstawid, komu należało. W rozfiglowanej czeredzie
osobne miejsce należy się hostessom zatrudnianym w telewizji. I w ogóle pracownicom tej instytucji za
prezesury Macieja Szczepaoskiego.
Co sprawiało, że wysokie szczeble władzy poobsiadały rozkoszne dziewczyny? Często zresztą
utalentowane. Nie wymagające protekcji, by dad sobie radę, zrobid zawodową karierę. Podejrzewam, że
dopiero w latach dynamicznego rozwoju na prostej drodze i budowy II Polski władza pokazała, jak
przyjemne potrafi byd życie dworu. Działo się tak, jak w amerykaoskich filmach: amant wysyłał faworytę
w zadbany plener, gdzie nad organizowaniem dla niej przyjemności czuwał odpowiednio wytresowany
personel, sam zaś przylatywał helikopterem, na kilka godzin: później miał, niestety, obowiązki. Górę
obowiązków zrzuconych na jego barki przez naród. Proszę pomyśled: której kobiecie nie jest przyjemnie:
mied wszystko, a równocześnie w jakiś odległy sposób uczestniczyd w działaniach uszczęśliwiających ogół
społeczeostwa...
Inny przykład: ktoś na stanowisku, ktoś ze świecznika obejrzał w telewizji sztukę, w której grała aktorka o
cieszącej oko urodzie. W dodatku - jakże polskiej i swojskiej. Dygnitarz wydaje polecenie. Właściwi ludzie
aranżują spotkanie. Zaczyna się przekomarzanka. Aktorka trochę się droczy. Wtedy, jak w czasach
panowania Króla Słooce, nasze nomenklaturowe słoneczko deklaruje, że założy dla niej teatr. W tym
teatrze repertuar będzie dobierany pod nią. Żeby mogła grad, grad, grad. - To niemożliwe - dziewczę jest
zaskoczone. - Niemożliwe? Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych! - uśmiecha się protektor. - Dyrektor
teatru już został przeze mnie mianowany. Czeka na wynik rozmowy... To nie bajka. Teatr, o którym
mowa, powstał naprawdę. Czy więc można było rezygnowad z afektów tych, co pracowali na górze.
„Uwaga! Na górze pracują” - podobne tabliczki ozdabiały często rusztowania i place budów. Ale tym,
którzy jak założyciel teatru dla gwiazdy pracowali na górze, nie uwaga była potrzebna, lecz
dowartościowanie. Chłopcy z przedmieśd i wiosek zabitych deskami ratunku śnili z otwartymi oczami sen
o miłości. W wyższych sferach.
Jeszcze jedna historyjka. Szlagierowa piosenkarka, ekstrawagancka i dowcipna, żadna tam melancholijna
piszczała, wzbudziła szmer zachwytu w sercu wicepremiera. Jego miłosne wyznanie:
- Od tej chwili będę do pani dzwonił nieprzerwanie co piętnaście minut!
I dzwonił. Od rana do późnej nocy. Piosenkarka po raz pierwszy uświadomiła sobie, że to się nie może
dobrze skooczyd, jeżeli dyrygent całej gospodarki ma czas na telefony i wzdychy w słuchawce, oddalając
nudne decyzje w sprawach obrabiarek cyfrowych czy licencji na kombajny.
Romantyczna strona uczud ulokowanych na szczytach to czynnik bez wątpienia istotny. Ale była i strona
trywialniejsza. Ocierająca się o realia, wtopiona w codziennośd. W chaosie ówczesnego porządku
wszystko trzeba było załatwiad, organizowad, wychodzid, wyprosid, wystad. Chyba że... Chyba że znało się
odpowiednich ludzi. Od których zależało mieszkanie z puli, bez idiotycznego czekania w kolejce i
wpisywania się na listy. Albo talon na samochód czy pisemko do banku, nakazujące sprzedaż po
oficjalnym kursie dolarów na zagraniczny wypad. Sporo trzeba było załatwiad, toteż mnóstwo romansów
nomenklaturowych podszytych było interesem; a to chodziło o przyspieszenie wydania paszportu, to
znów ktoś z przyjaciół miał wypadek i groziła mu odsiadka; cenzura przyczepiła się do rzekomo nazbyt
aluzyjnej piosenki itd. itp.
Szeptom panienek wczepionych w protektorów wielu twórców zawdzięczało odblokowanie zapisów,
zmniejszenie liczby ingerencji, puszczenie zatrzymanego wpierw eseju, gdzie pojawiały się nazwiska
Gombrowicza i Miłosza, zwolnienie kabaretowego programu. Tak się bowiem składało, ze przyjaciółki
możnych i wpływowych grały zwykle na dwie strony. I po kolacji z nomenklaturą szły na piwniczny
bankiecik, półlegalne występy Salonu Niezależnych w studenckim klubie.
Na samej górze nie zatajano swoich kochanie. Obowiązywała pewnośd, puszenie się, męskie popisy, kto
zarwał lepszą sztukę, kto kombinuje z bożyszczem tłumów. Na dole bywało gorzej. Gra z aparatem warta
była świeczki. Ale maniery półpanków: brak ogłady i towarzyskiego szlifu mogły doprowadzid do
rozpaczy.
Zwierzała mi się kiedyś refrenistka, spadająca z coraz to innych tapczanów. Wreszcie udało się: nagroda
na festiwalu w Opolu. Sukces ponad spodziewanie. Dziewczyna była zdumiona, że jednak zdołała się
przebid.
- Najgorszy średni aktyw - monologowała. - Skotłuje taki w samochodzie czy w domu pod nieobecnośd
swego tłumoka, wysłanego do mamusi pod Suwałki, a potem nigdy się nie ukłoni. Najgorszy średni aktyw
- powtórzyła, zwrócona ku wspomnieniom - mordziastym, kwadratowym, klocowatym. Wzajemnośd
świadczonych usług, interesownośd... Czy to mogło zmącid idyllę? Nie sądzę. Raczej działało stymulująco.
Pozwalając protektorom okazywad ogrom władzy, zaś protegowanym czerpad korzyści. Niejako
tradycyjne, przypisane do pozycji kochanek.
Altruizm rzadko zdarza się w zepsutym świecie. Filantropia jeszcze rzadziej. Właściwie znam tylko jeden
/potwierdzony przez dziejopisów/ romans ze sfer, będący kaprysem, nie transakcją. Dawne to czasy.
Książę de Joinville, syn Ludwika Filipa wysłał bilecik do aktorki Rachel Felix: „Kiedy? Gdzie? Ile?” Firmowa
pięknośd odpisała: „U ciebie, dziś, darmo”...
Nie wpadajmy w kompleksy, u nas można również znaleźd dowód na to, jak płomieo uczud oczyszcza
duszyczki zbrukane, wyzwalając zapomniane cnoty: wiernośd, lojalnośd, wytrwałośd. I coś, co jest nie
mniej ważne: dumę miłości. Wytrzymującą w nieszczęściu siłę niechętnych spojrzeo, truciznę
komentarzy. To nieprawda, że upadek z wyżyn władzy musi pociągad za sobą automatycznie zdradę i
zerwanie. Zdarza się i tak, że właśnie klęska i zagrożenie sprawiają, iż zabawowa panienka zamienia się w
osobę z charakterem. I nie mając z tego tytułu żadnych profitów, a wręcz przeciwnie - podejmuje
samotną walkę. Broniąc tego, co sam się już nie dźwignie. Odległe to od pragmatyzmu. Bliższe wzorcom
romantycznym: chodzi o honor przegranej sprawy. Sprawa jest przegrana. Kobieta o tym wie.
Triumfalnego powrotu w cieo gabinetów nie będzie. Mimo to - wczorajsza faworyta nie zostawia na
lodzie markiza nieistniejącego już dworu. Dlaczego? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Chemia uczud
bywa niekiedy alchemią. I w tej pracowni alchemicznej miedziaki uczud przetapiają się na szczere złoto.
Sztuczka, o której pragnę teraz opowiedzied, jest dwuosobowa. Inne postacie są tłem. Czas akcji: lata
siedemdziesiąte. On plasował się w pierwszej piątce najważniejszych osobistości byłej PRL. Przybył wraz
ze swoim szefem expressem Górnik. W dniach, gdy zapowiadano ten pociąg z Katowic krótko, lecz
czytelnie:
- Proszę odsunąd się od posad... Z zawodu inżynier fascynował się techniką. Marzył o komputeryzacji
kraju. W Bardzo Ważnym Urzędzie zainstalował komputery. I nie bez satysfakcji oprowadzał gości.
Wciskał klawisze i zaraz pojawiały się informacje, gdzie znowu na skutek opieszałości i gapiostwa
administracji terenowej nie dowieziono francuskich koniaków.
Już ten wybrany na chybił trafił przykład umożliwia złamanie szyfru psychiki Bardzo Ważnego Decydenta:
był dużym chłopcem, lubiącym zabawki. Ta cecha określała stosunek do podwładnych: pozwalał się
rozpieszczad. Dostarczyciele najmodniejszych, wyrafinowanych gadżetów mogli śmiało liczyd na awans.
Decydent nie był drobiazgowy. Opowiadano /później srogim kontrolerom NIK-u również/, że w
kieszeniach nosił zawsze talony na fiaty. W przystępie dobrego humoru wręczał je ot, tak od niechcenia,
po paosku. Byle wywoład uśmiech na zafrasowanej twarzy. Pokazad, że równy z niego chłop. Zagrzebany
w papierach tęskni do majsterkowania i pracy, której rezultaty są widoczne. Nudzą go narady i
wysiadywanie pod zakurzoną palmą. Ale cóż - musi zaszczycad, otwierad, witad, wręczad, przecinad. Musi
wojażowad jako asysta Głównego Szefa po świecie. Garnitury leżą na nim dobrze, potrafi dogadad się w
obcym języku, gra w tenisa, pływa, umie zabawid towarzystwo. Podoba się kobietom: technokrata, ale
sympatyczny, o szerszych horyzontach. Można z nim porozmawiad o nowym gatunku perfum
wprowadzanym na rynek przez firmę Estée Lauder czy fanaberiach podstarzałej Bardotki, domagającej
się zakazu zabijania fok.
Mężczyzna z klasą zasługiwał na przyjaciółkę na poziomie. Francja-elegancja dawała o sobie znad: polityk
bez przyjaciółki nie jest wart zajmowanego stanowiska, wypada z obiegu, nie dostarcza tematów do
podszytych zazdrością opowiastek. Decydent miał więc przyjaciółkę. Oczywiście, blond. Brunetki nie
miały lotów: kojarzyły się z partyjnymi żonami emerytów z gomułkowskiej ekipy. Bojowniczki o
wyzwolenie społeczne, mogące znaleźd mężów jedynie na zebraniach jaczejek i podczas rozlepiania
plakatów KPP - zastąpiły postawne blondyny. W typie słowiaoskim. Kampanie moczarowskie wzmogły
czujnośd: parametry urody nie mogły odbiegad od stereotypu Polki-autochtonki. Jasne włosy, błękitne
oczy, biust, który zdołałby zachwycid rotę strzelców w balladzie Wieszcza, obserwujących dziewicę -
bohatera, czyli Emilię Plater.
Taką blondynką była Krysia M. Z zawodu dziennikarka. Wybór Decydenta zbliżył się do ideału: Krysia
pracowała w „Trybunie Ludu”.
W porządku: działacz centralnego szczebla i publicystka centralnego organu. Swoją drogą, trzeba
przyznad, że redakcja nieistniejącej już dziś gazety była solidną kuźnią kadr. Bez względu na etap, bez
oglądania się na ekipę. W latach siedemdziesiątych sam towarzysz Łukaszewicz tu właśnie ulokował
swoje uczucie W osiemdziesiątych poszedł w jego ślady towarzysz Olszowski. Ze związku z dziennikarką z
„TL” przyszło na świat dziecko. Jedyna rzecz zmajstrowana przez sekretarza - mająca ręce i nogi. No, ale
Olszowski przypłacił romans załamaniem się kariery: pod pretekstem nieślubnego dziecka wylano tatusia.
Z Biura. Została mu jedynie sypialnia i zmienianie pieluch. Łaska boska, że w Nowym Jorku. Widok
Olszowskiego z wózkiem w Łazienkach mógłby zamazad obraz protektora „Grunwaldu” i
„Rzeczywistości”, autora sloganu: Socjalizm tak, wypaczenia nie!
Decydent, o którym opowiadamy, miał więcej szczęścia. Romans z panną Krysią przyjęto ze
zrozumieniem. Operatywna, zaradna, urodzona optymistka, czegóż można chcied więcej? Dziewczynie
także odpowiadał ten układ. Dzięki poparciu, jej praca w dziale zagranicznym „Trybuny” stała się formą
wesołego spędzania czasu w podróżach po co ciekawszych miejscach świata.
Pisała reportaże i migawki z tych wypraw. Ani lepsze, ani gorsze od materiałów kolegów. Nie one jednak
robiły jej nazwisko. Do tego potrzebna jest telewizja. Pokazywanie się w okienku. Zadzwonił telefon na
odpowiednim biurku. Panią Krysię zapraszano odtąd do udziału w programach publicystycznych
poświęconych polityce międzynarodowej. Kontrastowała silnie z gromadką podstarzałych, łysych,
wycwanionych dżentelmenów. Trudno było nie zauważyd jej obecności. Panowie milkli. Jak to rutyniarze
udawali zaciekawienie, gdy młoda koleżanka zabierała głos. Pozwalali jej się wygadad. Wkraczali tylko
wówczas, gdy powiedziała coś, co nie bardzo było zgodne z zalecanym traktowaniem omawianego
zagadnienia. Wtedy, na uśmiechach tłumaczyli telewidzom, co panna Krysia chciała naprawdę
powiedzied. Oglądałem kilka takich dyskusji. Wersal, białe rękawiczki. I czasem jedynie jakiś
niekontrolowany grymas, nerwowy tik, ujawniał wzbierającą irytację, że oto znaleźli się na równych
prawach z amatorką. Nie mającą ani ich wiedzy, ani treningu.
Z panią Krysią żaden jednakże nie zadarł. Po co robid sobie wroga z Ważnego Decydenta? Lepiej byd
dobrze z jego pieścidełkiem. Dojście może się przydad. Tym to prostsze, że dziewczyna jest miła i potrafi
byd wdzięczna.
Może istotnie Krysia M. nie była gwiazdą dziennikarską, gdyby zredukowad ten zawód do pisania. Za to
miewała pomysły, na które nikt z kolei by nie wpadł. Dzięki niej na przykład Polska nawiązała stosunki
dyplomatyczne z Maltą. Zatabaczeni radcy, sprawni dyrektorzy, obrotni ministrowie nie byli w stanie do
tego doprowadzid. A panna Krysia, tak, bez wysiłku. Pojechała na Maltę z jakiegoś nieważnego powodu.
Ot, przewietrzyd się, zobaczyd wyspę, o którą toczono zaciekłe boje podczas II światowej. Na przyjęciu
zobaczyła pana, który także ją zauważył. I wpatrywał się z rosnącą uwagą, coraz widoczniej izolując się ze
swego towarzystwa.
- Kto to jest? - zapytała kolegę dziennikarza.
- Premier.
-Ach, tak - zastanowiła się. - Słyszałam o nim. Interesujący i do przesady inteligentny.
Kobiety mają talent do aranżowania przypadkowych spotkao, wymuszania na mężczyźnie rozpoczęcia
dialogu.
Już po chwili panna Krysia M. znalazła się w towarzystwie premiera. A kiedy zaprzyjaźnili się na tyle, że
przeszli na ty, w błękicie poranka rozległo się pytanie:
- Słuchaj, właściwie dlaczego twój kraj i Polska nie mają nawiązanych stosunków...
- Pojęcia nie mam - premier szukał sensownego wyjaśnienia. - To nie moja wina. Ja jestem premierem od
niedawna. A moi poprzednicy woleli nie kolegowad się z komunistami.
- Jacyż tam u nas komuniści! - roześmiała się panna Krysia. - Ale ty nawiążesz z nami stosunki? Przyznaj
się: masz na to ochotę...
Od czasów Napoleona przyciskanego do poduszki przez panią Walewską - żaden polityk nie był poddany
równie silnej presji. Napoleon miał łatwiej: mógł wyjechad do Paryża. W ostateczności ratowad się przed
panią Walewską wyprawą na Moskwę. Cóż jednak miał uczynid premier niewielkiej wyspy? Dokąd uciec?
Jak wybrnąd?
- No tak - starał się zyskad na czasie. - Dobrze, że mi o tym przypomniałaś. Zajmę się tym. Nawiążę.
Oczywiście, że nawiążę. Naprawię zaniedbania...
- Wspaniale! - panna Krysia promieniała. - Kochany jesteś. - Zaraz to zorganizujemy. Nie ma sensu, żebyś
miał z tym dodatkowe kłopoty.
- Co zorganizujemy? - premier nieco się stropił.
- Zatelefonujemy do Warszawy. Ja powiem mojemu przyjacielowi, że chcecie nawiązad, ty to
potwierdzisz, sprawa ruszy ostro.
I tak się stało. Nawiązaliśmy stosunki z wyspą. Nikt już dziś o tym nie pamięta. Dziennikarka, urodziwa i
nastrojona patriotycznie /niech nas znają w świecie, niech wiedzą, że sroce spod ogona nie wypadliśmy!/
wyręczyła całe MSZ. Potem, ilekrod odwiedzała Maltę, premier zawieszał na czas jej pobytu posiedzenia
gabinetu i połowę funduszu reprezentacyjnego wydawał na kwiaty. Można zrozumied tę jego fascynację.
Czy wielu jest na świecie optymistów? Jakoś tak się składa, że ci, co zaczynają jako optymiści, później
zmieniają barwy na czarne. I stają się skrajnymi pesymistami, ciężko doświadczonymi przez los. A panna
Krysia M. tryskała optymizmem. Kochała życie. Z wzajemnością. I wydawało się, że nic nie jest zdolne
zburzyd solidnych podwalin optymizmu, przekazywanego panom.
Ważny Decydent /wiąże się to z jego pasjami majsterkowicza/ był hobbystą, gdy chodzi o samochody.
Nie on jeden ukochał pęd, świadomośd przewagi, jaką daje pokonywanie odległości w komfortowo
wyposażonym wozie. Samochody były wyznacznikami statusu dygnitarskiego. One również
rozładowywały kompleksy. Rekompensowały biedne dzieciostwo, kompromisy zawierane w młodości.
Ekipa gierkowska szybko przesiadła się do nowych - i coraz to nowszych - modeli, płynących z zagranicy.
Pół biedy, gdy - tak jak w wypadku naszego Decydenta - zrywne cacka trafiały w ręce ludzi stosunkowo
młodych, znających się „a technice. Wariant niebezpieczny miał miejsce wówczas, gdy takie wózki były
pierwszymi samochodami z prawdziwego zdarzenia podtatusiałych urzędników, oszołomionych
możliwością wyprzedzania wszystkiego, co na szosie. Kilku z nich rozpłaszczyło się na drzewach. To
dopiero ostudziło zapały. Sekretarz, ministrowie i wice zaczęli jeździd mniej brawurowo. Krytyczniej
oceniad swoje umiejętności. Podobnie przystopowali w kwestii mody młodzieżowej. Ktoś im powiedział,
może podpowiedziało to lustro, może podszepnął ateistyczny anioł stróż. Dośd, że skooczyła się parada
dżinsowych stroików, noszonych w czasie wolnym przez mężczyzn, dawno już wysiedlonych z krainy
młodości. Jeden tylko M. F. Rakowski pokazywał się w dżinsach. Jemu to uchodziło. Wdał się w artystów,
zadawał z socjaldemokratami, nie był zapraszany do Moskwy, chod tęsknił do wież Kremla z siłą trzech
sióstr na ganku, podpartym piórem Czechowa.
Wracajmy do samochodów. Ważny Decydent korzystał z kilku wozów. Szczególnie cenił mercedesy. Było
to odstępstwem od gustów Szefa. Ten preferował wszystko, co przypominało mu Francję. Z wiadomym
skutkiem. Nawet autokary pogrzebowe firmy Berliet stały się środkiem lokomocji w PRL. O przyjaciółce
Decydent także pomyślał. Na specjalne zamówienie w FSO na Żeraniu powstał dla niej sportowy model
poloneza. Dwudrzwiowy, skórzane siedzenia, kolor srebrny metalic, silnik angielski. Bardzo to był
przyjemny wózek. Opinię tę podzielało wielu przyjaciół Krysi M., gdyż dobre dziewczę pożyczało poloneza
chętnie, kiedy tylko o to proszono. Krysia brała wtedy jakiś samochód protektora, a że jeździła niezbyt
przejmując się przepisami - rozwaliła parę testowanych pojazdów. Raz spowodowała wypadek, z którego
cudem uszła z życiem. Opatrznośd nad nią czuwała. O resztę zadbali lekarze w lecznicy i w Konstancinie,
gdzie odbywała rekonwalescencję.
Opatrznośd czuwała nie tylko w kwestiach dramatycznych. Pewnie za sprawą Opatrzności Krysia M. -
dziewczyna inteligentna i bystra - zachowała długo, bardzo długo złudzenie, że wirujący wokół niej
satelici obrali ją jako obiekt sympatii, bo taka jest miła, życzliwa dla ludzi, dowcipna i zabawna. Krysia M.
nie dopuszczała myśli, że dwór, złożony z artystów, literatów, dziennikarzy, przedstawicieli prywatnej
inicjatywy /jeszcze wówczas wstydliwie przemykającej się w lepszym towarzystwie, bo zawsze ktoś mógł
im wytknąd, że hodują kury czy uprawiają pomidory pod szkłem/ istnieje obok niej, ponieważ jedno jej
słówko może pomóc. Wystarczy, że zreferuje czyjąś prośbę przyjacielowi, ten nada jej urzędowy bieg...
Krysia M. powtarzała błąd wielu osób ze świecznika, karmiących się fikcją Ze są kocham dla nich samych.
Że nikogo nie obchodzą ich funkcje. Największym szokiem dla upadających jest zawsze pustka, jaka
wytworzyła się wokół nich. Tego nie przewidzieli. Żyjemy w epoce dewaluacji słów. A jednak -jednak są
tacy, co nadal w nie wierzą. Traktują serio komplementy, pochwały, umizgi Biorącą za dobrą monetę
udawane zachwyty. I przyjmują zaproszenia na urodziny imieniny, spotkania towarzyskie nie
podejrzewając, że zaprasza się Stanowisko, Sumę Możliwości w dziedzinie załatwiania, a nie osobę. Ani
tak ważną dla gospodarzy, ani miłą ich sercom.
Kto wie, może naiwnośd okazywana przez Krysię była tym, co ją wydźwignęło? Gdyby nie ufała ludziom -
nie byłaby słoneczna i optymistyczna. A wtedy, według wszelkich przewidywao, nigdy nie
zainteresowałby się nią Ważny Decydent, bo kto ryzykuje romans z osobą znerwicowaną i podejrzliwą.
Nie należy także osądzad surowo dworzan. Lubiliby ją prywatnie, gdyby nic nie znaczyła. A ponieważ
znaczyła i nagle przestała znaczyd - dwór poczuł się oszukany.
Jedną z najserdeczniejszych przyjaciółek i powiernic sekretów Krysi M. była poetessa. Na ogół chłodna jak
nóż - ilekrod opowiadała o Krysi, zdobywała się na ciepło, które mogłoby ogrzad tak gęsto zaludnioną
dzielnicę Warszawy jak Żoliborz. Krysia to, Krysia tamto... - poetessa sprawiała wrażenie osoby nie
tracącej z oczu swej ulubienicy ani na sekundę. Później, gdy sytuacja polityczna kraju zwanego PRL-em
skomplikowała się - poetessa już nie wspominała o wspólnym spędzaniu czasu z Krysią i jej protektorem.
Pewnie, były ważniejsze sprawy. Zapytałem kiedyś:
- Co słychad u Krysi? Poetessa wzruszyła ramionami.
- Pojęcia nie mam. Podobno zmieniła adres. Nie znam jej nowego numeru telefonu.
I zaczęła opowiadad o przewagach intelektualnych debiutującego w „Zapisie” młodego krytyka, który
zamierzał dodatkowo zająd się teatrem. Właśnie opracował koncepcję wystawiania „Dziadów”. Ponieważ
cenzura na to nigdy nie pozwoli, wyreżyseruje „Dziady” do szuflady.
Kiedy Krysia zdała sobie sprawę, że świat, w jakim żyła przez ostatnie lata, przypomina kolorową
dekorację, ustawioną na scenie, by zamaskowad obdrapane mury, kłębowisko cieknących rur, kilometry
splątanych kabli, każdej chwili grożących zwarciem?
Ponod stało się to podczas jednego z wypadów za miasto, w plener. Ważnemu Decydentowi nawalił
samochód. Drobny defekt, ale kłopotliwy. Sam nie mógł sobie z tym poradzid, z braku narzędzi
koniecznych do naprawy. Ale w nieszczęściu był także łut szczęścia. Udało się, mimo defektu, dotrzed do
wiejskiej kuźni. Kowal znał się na samochodach; panowie rozumieli się w pół słowa. Decydent
/oczywiście, nierozpoznany, bo popularnośd przywódców była nadal ogromna/ pomagał kowalowi. Z
takim zapałem i równocześnie z tak solidną wiedzą fachową, że wiejski rzemieślnik, kiedy naprawa
dobiegła kooca, pochwalił go:
- Pan z Warszawy - westchnął. - Panie, gdyby tacy jak pan rządzili, inaczej by ten kraj wyglądał...
Strajki, Solidarnośd, nowe nazwisko: Wałęsa, pojawienie się doborowej stawki brodatych mężczyzn - koła
kręciły się coraz szybciej. Ważny Decydent trwał. Jeszcze liczył na to, że dostanie mocną kartę. Był tak
tego pewny, że jeden spryciarz postanowił przenieśd się do niego, opuszczając zagrożony gabinet
wicepremiera. Myślał, że pod skrzydłami Ważnego Decydenta umknie katastrofy. Świat zawalił się w
połowie tego przepełzania. Spryciarz znalazł się w sytuacji duszyczki z arcydramatu Wieszcza: ani tu, ani
tam, Nie mogąc dotknąd ziemi... Śmiano się z pechowca w kręgach zbliżonych do władzy: nic tak nie
śmieszy jak karierowicz, który nie zrobił kariery. Wkrótce jednak nikt juz się nie śmiał. Decydent osunął
się ze wszystkich swych stołków. Wylano go z partu, atakowano w prasie, pastwiono się nad nim w
telewizyjnych dyskusjach i radiowych felietonach. Zarzucano mu, że tacy jak on rozkradli Polskę. Wpędzili
ją w długi, otumanili propagandą sukcesu:
Decydent staczał się pod górę. Spodziewano się, że Krysia M. rzuci go. Ale nie rzuciła: zachowała się tak,
jak dziewczyny z dworków, gdy ich ukochanym groziła wycieczka na Sybir. Ostentacyjnie pokazywała się z
politycznym trupem, trzymając go za łokied.
Nie poskutkowały perswazje życzliwych. Ani restrykcje nieżyczliwych. Teraz ośmielonych. Artykuły Krysi
przestały ukazywad się na łamach. Telewizja zrezygnowała ze współpracy. Przebąkiwano, że kochanka
prominenta /wtedy „prominent” to była obraza, słowo tak jednoznacznie odsądzające od czci i wiary jak
dzisiaj - nomenklatura/ rychło pożegna się z redakcją. Jej obecnośd kłóci się z hasłami Odnowy. Zaczęła
się bowiem Odnowa. I nagle okazało się, że nikt nie robił propagandy sukcesu, nikt nie wpadał w trans
zachwytu, gdy wypadało powitad I sekretarza, nikt nie pisał tekstów do audycji „Tu jedynka”, nikt nie
zabawiał gości partyjnych spędów dziarskimi piosenkami, nikt nie błaznował dla nich na festiwalach.
Każda kolejna odnowa sprzyja niepamięci. Warunkiem towarzyskiej amnestii jest amnezja. Ktoś jednak
utytłał się, zaszargał, zaświnił. Bez szansy na odświnienie. Kto winien? Wśród czystych i moralnych jedna
Krysia M. zachowywała się niegodnie. Przynosząc wstyd swojemu środowisku... Potem - wiadomo, co
było potem.
Ciekawe: na temat cierpieo rzeczywistych i wyimaginowanych po 13 grudnia napisano wiele książek,
wiele świadectw i relacji. Nieraz niezmiernie odkrywczych, nośnych myślowo. Oto pewien literat
przetrzymywany w miejscu odosobnienia na powrót uwierzył w Boga: podczas bezsennych nocy
wydawało mu się, że Bóg przysiada na jego łóżku. To jest, przepraszam: pryczy. Łóżka stawały się
pryczami, co nie powinno dziwid. Ośrodki odosobnienia /często domy wczasowe/ zamieniały się w
kazamaty, wobec których twierdza w Szlisenburgu to była luksusowa dacza.
Podwyższyd poziom doznanej krzywdy - chwyt zastosowało z powodzeniem wielu autorów. Stawiających
znak równania między tym, co przeżyli, a kacetami i łagrami. Jedna z klasycznych już dziś opowieści z
interny poświęcona jest odkryciu, że kiedy w jednym pomieszczeniu znajduje się grupa mężczyzn -
zaczyna robid się duszno. Brakuje tchu.
Ale obfitośd memuarów i dzieł literackich, batalistyki tej, jak ją nazywano - wojny polsko-jaruzelskiej nie
może wypełnid luki, czarnej dziury w dokumentalistyce. Wiemy mało, żenująco niewiele o losie
internowanych prominentów. Świcie Gierka, jego szambelanach i marszałkach dworu. Czy to jest temat?
Rewolucjonista, burzyciel ładu ma niejako wpisany w życiorys od pierwszej chwili - moment odsiadki.
Liczy się z tym poważnie, że prędzej lub później znajdzie się za kratami. Bez tego jego biogram byłby
jałowy i nudny. Bez odsiadki trudno dorobid się legendy. Trudno uwiarygodnid się w oczach
społeczeostwa. Patrząc na galerię postaci z najnowszej historii Polski musi się dojśd do wniosku, że każdy,
kto cokolwiek znaczył - na jakiś czas żegnał się z wolnością. Wykorzystując pobyt po tamtej stronie na
lekturę, zdobywanie wiedzy, okrzepnięcie światopoglądu. Konsekwencje? Ekonomiści, którzy ekonomii
nauczyli się pod celą. Krytycy literaccy czytający powieści z więziennych bibliotek. I to takie, jakich nigdy
nie przeczytaliby na wolności. Gawędziarze - najpierw zabawiający współwięźniów, później wkraczający
do telewizyjnego studia.
Tyle o zawodowcach walki o ideały. W przypadku zamknięcia długoletnich sterników i szafarzy
dobrodziejstw sytuacja wygląda inaczej. To dla nich trzęsienie ziemi i nieba równocześnie. Przyszli jacyś,
zabrali jak swoich. Wrzucili do samochodów, wywieźli w nieznanym kierunku. W dodatku nie byli mili.
Nie okazywali szacunku. Wręcz przeciwnie: satysfakcję, że przyszła kryska na nietykalnych Matysków:
nareszcie mogą spojrzed im w oczy i zobaczyd w nich lęk, niepewnośd, spokornienie.
Kto wie, czy to nie prawdziwy kawałek tematu - internowani ze świecznika, co zgasł. Internowani
postawieni pod pręgierzem. Zagrożeni procesami, Trybunałem Stanu, poniżeniem i agresją tłumów.
Opowiadała mi znajoma odwiedzająca w pierwszych tygodniach stanu wojennego Kościół Św. Marcina.
Do pao z towarzystwa zajmujących się odbiorem paczek od rodzin dla internowanych zgłosiła się kobieta.
- Przyniosłam paczkę dla męża - powiedziała cicho.
- Nazwisko? - pani z towarzystwa chciała wpisad ją na listę.
- Babiuch.
Milczenie. Potem inna pani, przysłuchująca się rozmowie, zdecydowała:
- Proszę się zwrócid z tym do swoich!
A gdzie byli ci swoi? Ta sama znajoma dowiedziała się o akademii z okazji 1 maja, jaką urządzili
internowani prominenci. Tam, gdzie ich trzymano, świetlicę ozdabiał dywan. Z czerwonymi frędzlami.
Przed świętem panowie cierpliwie i zachowując ścisłą konspirację wyskubali z frędzli czerwone kłaczki.
Przyozdobili nimi klapy marynarek. Po czym odbył się pochód pierwszomajowy, rozpoczęty przemarszem
wokół stołu. Wygłoszono okolicznościowe przemówienia, w których mniej zwracano uwagę na krzywdę,
jaka ich spotkała, więcej natomiast było o sytuacji międzynarodowej.
Wspominam o przetrzymywanych we względnym cieple budowniczych II Polski i uszczęśliwiaczach
społeczeostwa, co znowu zawiodło, znowu okazało się niewdzięczne. Sytuacja tym razem naprawdę
zamkniętego klanu wiąże się z dziejami romansu. Ważny Decydent podzielił los swoich towarzyszy. Na
internie - jak wówczas to nazywano - pracował tyle co za czasów swej świetności. Może nawet więcej.
Zamknięci z nim razem kumple przygotowywali się do odpierania stawianych im zarzutów. Te zaś
dotyczyły kwestii nietrafionych inwestycji, fatalnie kupowanych licencji, zaciągania długów,
przyjmowania pożyczek zbyt wysoko oprocentowanych, aby było to korzystne dla kredytobiorcy.
Teoretycznie każdy z panów znał się na tym, czym kierował. W praktyce wyszło na jaw, że jedynie Ważny
Decydent potrafił podliczyd na papierku kolumny cyfr, sporządzid bilans osiągnięd upadłych aniołów,
wskazad na obiektywne trudności nie pozwalające na realizację mądrych koncepcji, jakie lęgły się w
głowach przywódców.
Ważny Decydent, dzięki ujawnionym talentom stał się jeszcze ważniejszy. Także jako mediator.
Towarzysze poddani stresom skakali sobie do gardeł, obwiniając się wzajemnie o popełnianie błędów i
spowodowanie nieszczęścia. Kiedy nie przychodziły listy z domów lub przychodziły, przynosząc złe
wiadomości, w każdej chwili mogła wybuchnąd awantura. Chyba tylko listy Krysi M. tchnęły
optymizmem. Dziewczyna nie pisała o kłopotach i zmartwieniach, lecz sile swego uczucia.
W początkach stanu wojennego nie było łatwo wyprosid zgodę na cokolwiek. Upojenie administracyjne
zawsze niebezpieczne. A cóż dopiero, kiedy upojony władzą nosi mundur...
Do kronik tych dni warto wpisad historyjki cmentarne. Jeśli zmarłego odprowadzała grupka przyjaciół i
krewnych - trzeba było mianowad komisarza pogrzebu spośród żałobników. To on odpowiadał za
przebieg ceremonii. Papier z nominacją na komisarza cmentarnych alejek, papier umożliwiający
przekroczenie bramy ośrodka internowanych dygnitarzy, papier uprawniający do wyjazdu poza teren
zamieszkania, papier stwarzający możliwośd kupna biletu PKP... Na wszystko musiał byd papier z
pieczątkami i podpisami. Odnieśmy się z szacunkiem do zabiegów Krysi M., pragnącej spotkad się z
mężczyzną jej życia. Slalom między biurkami zmilitaryzowanych urzędów nie był łatwy, a już z całą
pewnością nie był miły. Starad się o widzenie to znaczy odpowiadad na pytania:
- Co panią łączy z ....
- W jakim charakterze pani występuje o zgodę...
- Przecież nie jest pani żoną internowanego...
Pytania zadawali mężczyźni. Na ogół nieciekawi, pękaci, przedwcześnie wpędzeni w lata. Młoda kobieta,
idealnie pasująca do ich marzeo o pięknej Polce /zgodnie z wbitą im do głów wiarą, że Polki to
najpiękniejsze kobiety świata/ wyzwalała agresję. Wynikającą z zazdrości, że tamtego stad było na taką
firmową ozdobę, podczas gdy oni skazani są na smutne powroty do żon mówiących ostro, tonem
gderliwych rozkazów. Wyobraźnia podpowiadała jakieś niebywałe ekstrawagancje i ekscesy, wyuzdania
oglądane w „świerszczykach” dostarczanych przez kolegów-celników. Dlatego wizyty Krysi M. były
papierową drogą przez mękę. W koocu lodowa góra stopniała. Udało się. Mogła jechad. Długa podróż,
parę przesiadek. Wlokący się pociąg. Za oknem skuty mrozem krajobraz. Połyskujące w mroku światła i
światełka nigdy nie widzianych wiosek i osad, gdzie mieszkali ludzie, z którymi byd może nie zetknie się
nigdy.
Utrzymany w pruskim stylu dworzec. Po wyjściu z poczekalni - ulica miasteczka. Gdzieś daleko, na
Pomorzu. Zwały śniegu: zima 82 była ciężka. Koksowniki, przy których grzano zziębnięte dłonie to nie
rekwizyt z patriotycznych wierszy, lecz rzeczywistośd.
Internowanych przetrzymywano na terenie jednostki wojskowej. Zagrzebanej w lasach, okalających
miasteczko. Krysia M. miała potrzebne dokumenty. Mogła więc wziąd taksówkę. Innej możliwości
dotarcia do miejsca odosobnienia nie było. Przed dworcem, w szarościach poranka zwyraźniały aż dwie
taksówki. Pierwsza - polski fiat. Druga - czerwony mercedes. Prawdopodobnie przywieziony z Bundes
przez harującego na czarno rodaka. Taksówkarz spał. W jego otwartych ustach bulgotała jakaś zaśliniona
sylaba. Coś mu się śniło. Nie był zachwycony przebudzeniem. Jeszcze mniej jazdą przez leśne wertepy.
- Ja muszę do domu na śniadanie - rzekł. - Nie ma mowy, żebym tam się tłukł. Kolegę pani weźmie. On
pojedzie.
- Zapłacę podwójnie - ucięła Krysia i uśmiechnęła się jednym ze swoich najbardziej promiennych
uśmiechów.
Pokonali już wszystkie kontrole i sprawdzania. Komendant interny został powiadomiony: Ważny
Decydent ma gościa. Komendant zachował się na poziomie. Z dżentelmenerii, a może z głębszego
namysłu i znajomości niespodzianek, jakie kryje życie: z ważniakami nigdy nic nie wiadomo. Teraz facet
siedzi. Potem wyjdzie, stanie na nogi i pójdą siedzied ci, co nie okazywali mu względów...
Pozwolił, by odwiedzany czekał przy bramie. Pod dyskretnym okiem wartownika. Zajechał czerwony
mercedes. Wyskoczyła z niego Krysia w kurtce z lisów. Z gołą głową, by tym wyraźniej skupid uwagę na
długich włosach, naturalnie blond. Granatowy szal spływał aż do ziemi, kiedy tak biegła, by wtulid się w
mężczyznę, który stał znieruchomiały, po raz pierwszy od wielu już dni - szczęśliwy i dumny.
- Patrz, czym przyjechałam - szepnęła Krysia. - Wybrałam mercedesa. To mój prezent dla ciebie. Przecież
zawsze lubiłeś mercedesy. Pomyślałam, że sprawię ci tym przyjemnośd...
Zostawmy naszych bohaterów wtulonych w siebie. Z czerwonym, mercedesem w tle. Zostawmy ich
właśnie teraz, w tej chwili, by móc zadumad się nad fenomenem miłości, co zdolna jest przetrwad dłużej
niż nomenklatura.
Garderoba w kabarecie „Banda”. Aktorzy opowiadają sobie o tym i o owym, jak to w przerwie spektaklu.
Język, jakim się posługują, jest może nazbyt obrazowy i jędrny. W drzwiach garderoby staje ich
koleżanka, Lena Żelichowska.
- Jak wy rozmawiacie z damą - obrusza się.
- Inaczej! - odpowiada chłodno Fryderyk Jarosy.
Żona sławnego zapaśnika Sztekkera - pisarka Wanda Melcer urodziła bliźniaki. Słonimski w kawiarni
komentuje to zdarzenie:
- Widocznie założył jej podwójnego nelsona...
Lata pięddziesiąte. „Kameralna”. Scysja między napitymi towarzystwami Przy stoliku Artura Maryi
Swinarskiego zatrzymuje się aktywny uczestnik awantury. Wyciąga dokumenty, co jest rytualnym gestem
pijanych w naszej szerokości geograficznej. Swinarski bierze dowód osobisty, ogląda:
- Jeśli tak wygląda prokurator, to jak wygląda przestępca?
Ludwik Starski /jeden z najdowcipniejszych ludzi, jacy trudnili się pisaniem scenariuszy/ siedzi w
gabinecie kierownika zespołu. Wpada reżyser W. wołając od progu:
- Petelski złamał rękę!
- Komu? - pyta Starski.
W Polsce bawi na gościnnych występach Friedrich Durrenmatt. Spotyka się z pisarzami. Puszy się,
nadyma. Wreszcie któryś z organizatorów spotkania bąka, czy może są jakieś pytania. Z ostatniego rzędu
podnosi się młodziutki Sławomir Mrożek i zwraca się do Durrenmatta:
- Co słychad?
Lata siedemdziesiąte. Przyjęcie. Zjawia się na nim reżyser P. Narodowy z profilu, radykalny en face. Wita
się ze wszystkimi. Z wyjątkiem Kazimierza Kutza.
- Tobie ręki nie podam - mówi.
- Od kiedy to ch.... ma ręce? - dziwi się Kutz.
Znowu Słonimski. Ogląda zdjęcie rektora, który w dniach marca '68 firmował akty bezprawia wobec
studentów.
- Kołnierzyk Słowackiego, reszta Nowosilcow - wzdycha pan Antoni.
Rok 1980. Janusz Minkiewicz dowiaduje się, że kolejna silna grupa członków PZPR złożyła legitymacje.
- I znowu zanieczyszczają nam szeregi bezpartyjnych...
Stolik w „Czytelniku”. Właśnie wraca do stolika Tadeusz Konwicki, który na boku konferował z młodą i
śliczną dziewczyną.
- Pisze ze mnie magisterium - wyjaśnia.
- A doktorat napisze z Hena - ucina Irena Szymaoska.
Okolica dawnego Dworca Głównego w Warszawie. Na parkanie klepsydra: „8 IX 1950 zmarła w Bejrucie
Hanka Ordonówna”... Patrząc na tłoczący się przed parkanem tłum-Tadeusz Olsza /kolega pieśniarki
jeszcze z Qui Pro Quo/ mruczy:
- Ta zawsze miała komplety.
Trwa lot Jurija Gagarina, pierwszego człowieka w Kosmosie /dzisiaj i to zakwestionował jakiś sceptyczny
Węgier/. No, ale wtedy lot był sensacją. Antoni Marianowicz tłumaczy Lidii Wysockiej niezwykłośd tego
wydarzenia:
- Do tej pory w Związku Radzieckim był inny sposób wystrzeliwania bohaterów...
Ktoś o Słonimskim:
- Antoni lubi ocierad się o władzę.
- Do krwi - /replika Janusza Minkiewicza/.
A.S. o znanym cytacie z Majakowskiego: „Mówimy Partia a w domyśle Lenin. Mówimy Lenin a w domyśle
Partia”... Oni zawsze coś innego mówili, a co innego myśleli!
Kazimierz Rudzki:
- Pan Jan Tadeusz Stanisławski, profesor jak słyszę mniemanologii stosowanej, zapewniał mnie, że jego
frak był szyty w Londynie. Niestety, nie powiedział, gdzie on się wtedy podziewał....
Rok 1985. Jan Pietrzak ma kłopoty z otrzymaniem paszportu. Telefonuje pod uzyskany w Biurze
Paszportów numer. Odzywa się solidnie naoliwiony bas:
- Tu pułkownik Pyrczak z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
- Tu generał Jan Pietrzak z Ministerstwa Kabaretu!
Urodziwka
Z naprzeciwka.
Senator Andrzej Szczepkowski - w czasach młodości nie na tyle grzesznej by do tej pory zanudzad
spowiedników - o aktorkach noszących niebanalne nazwiska:
Mógłbym cytowad dalej zwiszenrufy i powiedzonka Znakomitości i Sław. Ale po co? Przytoczone
przykłady pozwalają zorientowad się, jak przydatny bywa dowcip - broo szybkiego reagowania. Na
ripostach rzecz się nie kooczy. Ludzie mający poczucie humoru w zasadzie nie opowiadają kawałów.
Zostawiając to amatorom. Bawi ich raczej śmiesznośd wynikająca z partactwa opowiadaczy. Bo ci zawsze
coś popłaczą. Albo zaczną od pointy, mającej zaskakiwad. Albo rozwodnią esencję żartu po drodze.
Położą go na obie łopatki natrętnymi wybuchami śmiechu. Wyśmieją się sami i później źli, że ich
wesołośd nie udzieliła się słuchaczom.
Człowiek naprawdę dowcipny da się namówid na opowiedzenie anegdotki jedynie wyjątkowo, od
wielkiego dzwonu. Za to musi /niestety, znowu musi/ znad obowiązującą aktualnie konwencję żartów.
Podobnie bowiem jak bywają mody na ludzi - humorystyka stosowana podlega wahaniom koniunktury.
Coś, co wczoraj wydawało się komiczne, pojutrze razi anachronizmem, wionie zapachem naftaliny. Skąd
biorą się mody na dowcipy? Nie wiadomo. Tak jak nie da się ustalid z ręką na sercu autora
najświetniejszych opowiastek. Podejrzewam skrycie, że gdzieś jest taka kawiarnia. Z gazetami na kijach,
marmurowymi blatami stolików. W półmroku siedzą bywalcy. Nie zależy im na popularności; świetle
reflektorów, terkocie kamer. Nie są rozmowni. Odzywając się, mówią pointami. Do tych point
dokomponowują całe opowiadania.
Bywalcy kawiarni - gdzie cienie Karola Krausa i wiedeoskich satyryków, gdzie zamierający śmiech Franca
Fiszera, szelest wycinków w dłoni barona Lecą - patrzcie, piszą o mnie!, postukiwanie o blat
odmierzającego rytm wiersza Tuwima, gdzie Antoni Słonimski zaplata na kolanie szczupłe palce, gdzie...
Tak, to tam powstały Wszystkie Żarty, które wydostały się na ulicę i rozpoczęły burzliwe życie,
przerywane niekiedy pobytem w cyrkule, komisariacie, sądzie, aby po kwarantannie znowu byd wśród
nas. W coraz to nowych wcieleniach i przebraniach. Bo niejeden opowiadany dziś jako ostatnia nowośd
żarcik ukrywa siwą brodę. Odmłodził się, przefasonował. Ale profesjonaliści wiedzą: najpierw
opowiadano to o cesarzu, potem o marszałku, dziś o prezydencie, a jutro - kto zgadnie, kogo dotknie syk
pointy, kogo obrazi kropla jadu, co nie podlega przeterminowaniu.
Mody na dowcipy są intensywne, zagarniają rzesze wesołków. Przed wojną, w latach trzydziestych
inteligencję bawiły przestawianki. Z refrenem: „Jaka jest różnica między -„
Pisał o tej zabawie Boy: „Przy czwartej, piątej, szóstej „różnicy” będą się - uczeni, dygnitarze, poeci -
pokładali ze śmiechu, najbardziej dziecięcego śmiechu, jaki istniał kiedy; śmiechu, który daremnie siliłby
się osiągnąd najtęższy z humorystów. Ale musi byd podkład nieprzyzwoitości: różnica np. „między
węglem kamiennym a kamieniem węgielnym”, „między Parną Haoską a Hanią Paoską”, „między
Tarnowskim z Dzikowa a Dzikowskim z Tarnowa” wywoła jedynie blady uśmiech...”
Nawiązaniem do tej przestawiankowej gierki stały się w latach sześddziesiątych - bajeczki.
Po bajeczkach i radiu Erywao nastała moda na dowcipy o Czukczach. Importowane ze strefy rublowej.
RWPG w dziedzinie żartów miała większe osiągnięcia niż w gospodarce: na import rozrywkowy klienci
narzekali mniej niż na obrabiarki czy statki.
Zagrzebana w śniegach wioska wysyła Czukczę do Moskwy, by przywiózł nigdy nie widziane pomaraocze.
- Gdzie ja je znajdę? - denerwuje się wysłany.
- Staniesz w Moskwie w najdłuższej kolejce. Mijają tygodnie. Czukcza wraca. Opowiada:
- Najdłuższą kolejkę zobaczyłem na Placu Czerwonym. No to stanąłem. Kiedy po sześciu godzinach
wszedłem do środka - nijakich pomaraoczów juz nie było, a sprzedawca też umarł...
Jeszcze jedna próbka: Zapadła uchwała, by przyjąd Czukczę do Związku Pisarzy. Kandydat zdaje egzamin
przed komisją.
- Czytaliście Szołochowa?
- Nie.
- A Puszkina?
- Nie.
- Gorkiego?
- Nie.
- Gogola?
Czukcza rozkłada ręce:
- Słuchajcie, towarzysze: wy przyjmujecie do Związku Pisarzy czy Czytelników?
Żarciki niezbyt wybredne, prawda. Ale gaz łzawiący nie był gazem rozweselającym. To także prawda.
Oprócz dowcipów jawnie anty - ludzie zabawowi opowiadali sobie historyjki z cyklu: „Przychodzi baba do
lekarza...” To był szlagier lat osiemdziesiątych. W schemat wpisano wiele wydarzeo utrzymanych w
poetyce absurdu, jak też satyrycznych obserwacji, unurzanych w codzienności. A cały cykl zaczął się od
matrycy-matki:
Przychodzi baba do lekarza.
- Co pani je?
- Krawcowa...
Orientacja, jakie żarty chodzą, jakie są już passe to wiedza niezwykle istotna, jeżeli chcemy uchodzid za
człowieka dowcipnego. Obserwacja rynku wydaje się konieczna. Podobnie jak dopasowywanie tego, co
chcemy opowiedzied, do audytorium. W przeciwnym razie może narratora owionąd zimny powiew
tradycyjnej tolerancji. Nie należy recytowad fraszki:
kiedy stykamy się z działaczami Porozumienia Centrum. Odradzam zanucenie pieśni, na znaną melodię:
jeśli pije się kawę ze stronnikiem Siły Spokoju lub pozuje się do fotografii artystycznej mężowi byłej
Niezabitowskiej. Nie polecam w chwili zbliżenia z sympatyczką któregoś z licznych ugrupowao
narodowych sparafrazowanie klasyka: „Żyd określa świadomośd”. Nie radzę w obecności
socjaldemokraty Millera szepnąd: „Ostrożnie! Świeżo malowane”, zaś w pobliżu tak potężnej osobowości
jak Fiszbach wyrazid się z ironią o autorytetach moralnych w sutannach. Podobnie wykluczam możliwośd
westchnienia na widok Leszka Moczulskiego: - Mój Boże, jak się pan zmienił, panie Marszałku!
Bezpieczniej dla integralności fizycznej i korzystniej dla reputacji żartownisia i facecjonisty wtrącid po
dłuższej chwili namysłu: - „To mi przypomina historyjkę”...
Rzecz jasna - to, o czym chcemy mówid, niczego nie przypomina, z niczym się nie wiąże. Taka konwencja.
I ona obowiązuje człowieka dowcipnego. Nieźle również błysnąd erudycją humorystyczną, przywołując
ulubione cytaty, ukochane powiedzonka i zapożyczenia z wieszczów i wychowawców narodu. Jak to z
ukochanymi: rzadko są wierne. Bywają zwykle przekręcone. I to w dodatku przekręcone głupio. Ale to nie
ma znaczenia. Dlatego człowiek dowcipny musi wpleśd w swój monolog /ludzie skłonni do żartów
monologują/:
„A tu rzeczywistośd skrzeczy”...
Stary koo nie widzi. Nie zauważa kompletnie, że to bzdura, gdy zamiast konia wstawia się dowolne
pojęcie. No i czytamy w prasie co dnia:
I tak do znudzenia. Skoro jednak zdecydowaliśmy się zostad Staoczykiem naszej rzeczywistości - bez tego
zdania-straszydła bylibyśmy niewiarygodni.
Wyższa szkoła jazdy - znowu Wyspiaoski. Zwrot: - „Co tam panie w polityce?” Przydatny, bo nie
wymagający odpowiedzi. Jonasz Kofta, któremu powoływanie się na „Wesele” obrzydło, zwykł mawiad: -
„Co tam panie w potylicy?” Niby nic, a śmieszniej.
Szekspirowi dowcipniś również nie przepuści. Jakie jest najbardziej znane dzieło Szekspira, czy lorda, co
za niego pisał? - „Hamlet”. Należy więc cytowad w przeróżnych wariantach szlagwort z monologu
duoskiego książątka: Bid albo nie bid”, „pid albo nie pid”, „wyd albo nie wyd” - jak tam komu pasuje, jak
wola.
Aha, żebym nie zapomniał. W dobrym guście jest ostatnio przerzucanie się Herbertem, który napisał o
„potędze smaku”. Ta potęga, według poety, nic pozwoliła niektórym jednostkom świnid się i tytład w
błocku realnego socjalizmu. Teraz - „potęga smaku” dyżuruje w redakcjach i wystąpieniach moralistów,
odrabiających czasy, kiedy smak niczego nie odradzał. Przeciwnie: bardzo im się podobało. Dlatego
ilekrod dziś cytują Herberta - trochę ich mdli. Ale człowiek dowcipny, posługując się tą frazą dowodzi, że
nie zapuścił się intelektualnie.
W porządku. Udało nam się zostad kimś, kogo uważa się za dowcipnego. Drzwi do kariery otwierają się
same. Klamka paoska czeka, by na niej się uwiesid. Przyszłośd jawi się w skowronkach i uśmiechach. I
nagle chlust! - kubeł zimnej wody. Myśl: czy to warto byd dowcipnym? Czy to rzeczywiście taka frajda?
Pamięd podpowiada, że za tę wesołośd, za te żarty wytrzepywane z rękawa płaci się. I to nieraz wysoką
cenę. Nie pomaga targowanie. Było nie było - procent załamao nerwowych i samobójstw jest wśród
zawodowych humorystów i satyryków wcale nie tak mały.
Błazen - nawet na sławnym płótnie melancholijny i kasandryczny. No, ale to postad zobaczona przez
malarza zgodnie z własną wizją, kompozycyjnym zamysłem. Spójrzmy jednak na karty historii literatury.
Komediopisarz Michał Bałucki strzelił sobie w łeb na Plantach, kiedy nabrał pewności, że widzowie nie
śmieją się na jego sztukach. To u nas. A gdzie indziej niby lepiej? Mikołaj Gogol najpierw spalił drugą
częśd „Martwych dusz”, potem zagłodził się na śmierd.
Jeszcze jeden przykład: najdowcipniejszy pisarz niemiecki w latach Republiki Weimarskiej - Kurt
Tucholsky - po ucieczce przed hitlerią do Szwecji najpierw przestał pisad /”Nie pisze się dla galerii, którą
się gardzi” - to jego aforyzm/, później popełnił samobójstwo.
Cofnijmy się głębiej w przeszłośd. Henryk Heine. Czy to, że był producentem żartów, łagodziło jego
cierpienia? Długo oczekiwał na śmierd. Zgoda, nawet wtedy żartował:
- Może pan mówid? - pyta lekarz. Milczenie.
- A gwizdad?
- Nawet na najlepszej sztuce Skribe'a!
Niepewnośd i strach mieszkają w żartach. Życie humorystów, szyderców, dowcipnisiów - rzadko kiedy
jaśniało pogodą. Mało wiemy o tym, jak to wyglądało w praczasach. Jeszcze mniej informacji o stanie
faktycznym dociera do nas z mroku etapów i okresów, epok błędów i wypaczeo, dynamicznych
rozwojów, małych stabilizacji, opóźnieo, przyspieszeo.
Dowcipni, a więc uznani za niepoważnych nie są skorzy do zwierzeo, jak przechytrzali los. Ostatnio
jedynie grafik z brodą dłuższą niż pamięd, ten. Szymon Kobylioski zapełnił łamy prasy i fale eteru jękami
na temat, jak go męczono i jak mężnie walczył z komuną. W konspiracji tak ścisłej, ze komuna nie
zorientowała się aż do kooca, iż w Szymonie K. miała swojego najzaciętszego wroga, który z odrazą i
moralnym oburzeniem przyjmował nagrody i pochwały. Nie mógł odrzucid faworów, żeby się nie zasypad,
nie wpaśd w łapy przypinające medale i poklepujące po ramieniu, bo tego to by już chyba niezłomny
bojownik nie zdzierżył, chod zdzierżył więcej niż przykuty do taczki Walerian Łukasioski. Kobylioski
zohydzał czytelnikom komunistyczną prasę, zamieszczając w niej swoje rysunki. Niech mu będzie. Co
jednak wiemy naprawdę o przemilczanych epizodach z życia ludzi śmiechu?
Profesor Hugo Steinhaus, matematyk i aforysta powiada: „tylko martwe ryby płyną z prądem”. Prąd
czasów niósł ławice martwych ryb, wyrzucając je na brzeg. Ale co działo się wówczas, gdy ktoś nie
zamierzał płynąd z prądem; zachowywał odrębnośd, wewnętrzną przyzwoitośd, charakter, przekorę,
luksus własnego zdania?
Nie wiem, czy powinienem złamad pieczęd dyskrecji. Zamierzam opowiedzied o kimś, kto nie wyrzekł się
zasad i zyskał opinię jednego z najdowcipniejszych ludzi w Polsce. Bo też jego dowcip miał solidne
poparcie w nie deklarowanym, lecz serdecznym i ufnym stosunku do ludzi. „Kpid z bliźnich wolno jedynie
temu, kto ich kocha” - naucza olimpijski Goethe. Autor, o którym myślę - kochał ludzi. Nie potrafił ich
zdradzid.
Lata pięddziesiąte. Kraków. Skromny referent, zatrudniony jak to mówiło się - „w nafcie”, w przemyśle
naftowym - rezygnuje z kariery urzędniczej. Pisał już wcześniej, we Lwowie - fraszki, wierszyki,
złośliwostki. Teraz postanawia, że będzie żył z pióra. Zostanie satyrykiem. Współpracuje więc z
„Przekrojem”, z katowickim „Kocyndrem”, ze „Szpilkami”, z prasą krakowską. Szybko zostaje zauważony i
zaaprobowany przez środowisko. W rymowankach, utrzymanych w obowiązującej wówczas stylistyce był
ton własny, dowcip niepodrabiany, formalna biegłośd. Pamiętajmy bowiem: satyra to unikalna dziedzina,
w której kryteria są sprawdzalne, ponieważ tylko tam ocalał warsztat.
Opiekujący się młodym człowiekiem /znacznie od niego obrotniejszy/ Karol Szpalski nakłania go do
wspólnej pracy: piszą książeczki dla dzieci, wydawane w masowych nakładach. Oczywiście, w
bajkopisarstwie także musiały pojawid się akcenty pozytywne. Jedną z książeczek autorzy poświęcili
przygodom gołąbka. Sympatyczny wydał się im ten ptaszek. Rozmowa w wydawnictwie w stolicy.
- Ten gołąbek to ma byd gołąbek pokoju?
- No nie... To zwykły gołąbek.
- Ale tamten to także gołąbek. Piórka ma, łapki ma, dziobek ma. I w tym dziobku trzyma gałązkę oliwną.
- Nasz nie trzyma.
- A to błąd. To trzeba będzie przerobid.
- Tłumaczymy przecież: to zwykły gołąbek.
- A nie spokrewniony z tamtym? W ogóle nie?
- Zgoda, może byd kuzynem tamtego.
- Widzicie - od razu mówiłam: gołąbek pokoju!
- Nie całkiem, ale skoro redakcji na tym zależy...
- Zależy. Pewnie, że zależy. Młodzi czytelnicy powinni dostawad książki z wydźwiękiem. A gdzie tu
wydźwięk?
- Gołąb... gołąb grucha. O, jakoś tak: gru gru...
- Grucha... I co dalej?
- No, lata. W naszej książeczce lata.
- Lata, powiadacie. A dlaczego on nie lata nad Moskwą?
Tak wyglądały sprawy wydawnicze. W redakcjach również bywało przyjemnie. Młody autor stronił od
problematyki pierwszoplanowej. Lepiej czuł się w kręgu rodzinnym, wśród normalnych spraw
normalnych ludzi. Niestety, miłośd, zakochanie, zdrady, randki - zaliczono do reliktów
drobnomieszczaoskich. Fraszki i wierszyki na te odwieczne tematy lądowały w koszu.
Od czego jednak unik? Satyryk z marginesów tłumaczył srogim redaktorom, że utwory, jakie przynosi to
nie są utwory oryginalne, lecz tłumaczenie z rosyjskiego. Radziecki satyryk Suchochwostow czy
Kokoszajski pisze o uczuciach i prywatności człowieczej. On to tylko tłumaczy na polski; obcowanie z
przodującą radziecką satyrą szalenie go inspiruje i pogłębia.
W rocznikach krakowskich gazet wiele wierszyków opublikowanych na obowiązkowych kolumnach
humoru i satyry - to mistyfikacje. Owi radzieccy autorzy nigdy nie istnieli. Przekłady są oryginałami.
Przejdźmy do sedna. Otóż coraz popularniejszy i coraz lepiej notowany młody literat wpadł w oko
funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeostwa. W referacie zajmującym się inteligencją twórczą
zdecydowano, że trzeba pozyskad informatora. Ktoś zgłosił się do niczego nie przeczuwającego satyryka.
Zaproponował regularne spotkania. Ot, nic wielkiego: co mówi się, co słychad, kto z czym się wyrwał po
wódce...
Werbunek wydawał się prosty. I nagle - przykrośd. Młody satyryk odmówił. Dano mu czas do namysłu.
Znowu powiedział: nie. Wspomniano mimochodem, że mogą mu załatwid zakaz publikacji, mogą polecid
odebranie ryczałtu, mogą wreszcie tak pokierowad sprawą, że wyleją go ze Związku Literatów. A wtedy -
jako nie uprawniony do wykonywania wolnego zawodu - stanie się pasożytem. A jako pasożyt nie będzie
mógł mieszkad w Krakowie. Mieszkanie także straci: w domu ZLP na Krupniczej nie ma miejsca dla takich,
co nie należą do związku. Jeśli więc pragnie skazad swoją rodzinę na nędzę i poniewierkę, proszę bardzo -
niech odtrąci podaną dłoo władzy.
Argument pt. „rodzina” trafnie dobrany: satyryk był staroświecki, domowy, przywiązany do żony,
ubóstwiający dwie małe córeczki. Więc stanęło na tym, że w drodze wyjątku dają mu znowu czas do
namysłu. Ale nie wolno mu pisnąd, co jest grane. Bo inaczej...
Spotkanie. Satyryk odmawia. Dotknięta i oburzona władza czyni pierwsze kroki, mające na celu
unicestwienie niewdzięcznika, który nie chce współpracowad. Ale zanim machina ruszyła - satyryk
rozchorował się. Załamanie nerwowe. Podleczony znów musiał pójśd na rozmowę. Po niej - podjął
próbę samobójstwa. Odratowany, jeszcze w szpitalu doczekał się wizyty. Nie tylko odmówił /któryś już
raz/, ale krzyczał na funkcjonariusza przyodzianego w biały kitel. Zjawiła się pielęgniarka - ubek musiał
wynieśd się gdzie pieprz rośnie.
Urząd postanowił poczekad aż pacjent wydobrzeje. Znowu niespodziani. Zanim wydobrzał - wymknął się
ze szpitala i pojechał do Warszawy. Każdy ma jakąś deskę ratunku. Dla szantażowanego był nią kolega ze
szkoły. Chłopiec z Kołomyi, bo tak nazywało się ich miasteczko. Teraz ten chłopiec był sekretarzem Rady
Paostwa. Jak do niego się dostad? Jak wślizgnąd się do strzeżonego gabinetu? W potrzebie odnajdujemy
w sobie siły Samsona, przebiegłośd Talleyranda, zręcznośd Houdiniego. Stał się laicki cud: sekretarz Rady
Paostwa - Henryk Holder przyjął kolegę z młodości. Przyjął i tu następuje cud numer dwa - pomógł.
Zatelefonował do ministerstwa, pogadał ze znajomym wiceministrem, potem z dyrektorem. Jeszcze
upewnił się, że krakowskie UB-e zostało poinstruowane: ma się odczepid, odczepid raz na zawsze...
Po co ja to opowiadam? Nie, nie, by zilustrowad opowiastkę z cyklu „Śmiej się, pajacu”, że twórcy żartów
mają czasem problemy serio, lecz mimo to – nie dając po sobie nic poznad - zabawiają publicznośd.
Chodzi mi o coś innego. Cóż my wiemy o zagadce twórczości; o gruncie, z którego wyrastają najlepsze
żarty.
Może - kto wie - ten grunt wtedy żyzny, gdy nie jest lotnym piaskiem ani grzęzawiskiem. Może będąc
dowcipnym powinno mied się, wstyd powiedzied - system wartości, poglądy. A może niepodobna bawid
innych, kiedy nie uświadomi się sobie, jak bardzo potrzebna jest ludziom iskra wesołości. Życie
rzadko kiedy układają wodewiliści i komediopisarze. Częściej autorzy dramatów i tragedii. Bez wyjścia do
finału, by usłyszed oklaski...
Pewnie dlatego zdecydowałem się opowiedzied paostwu o satyryku Marianie Załuckim. Mówiącym
nieśmiało, jakby mimochodem wiersze złożone z samych point.
Xsiążę Biskup Warmii, Ignacy Krasicki - uczestniczył w obiadach czwartkowych, chociaż nie przepadał za
kotletami baranimi, które tam podawano.
Aleksander hrabia Fredro - obraził się na krytyków. Odtąd pisał do szuflady. Licząc, że przytrzaśnie nią
wrogów.
Tadeusz Żeleoski-Boy - dostał katedrę literatury francuskiej dopiero we Lwowie, zajętym przez sowietów.
Adolf Nowaczyoski - pobity przez nieznanych sprawców z I Brygady II Oddziału za nazwanie komendanta -
Komediantem.
Antoni Słonimski - spoliczkowany w kawiarni przez oenerowca Ipohorskiego za napisanie wiersza „Dwie
ojczyzny”.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz - nieznani sprawcy najpierw go tłukli, potem wrzucili do glinianki. Powód
napaści: brak entuzjazmu dla krewnych i powinowatych Nikodema Dyzmy.
Stefan Kisielewski - pobity przez znanych sprawców za określenie: „Dyktatura ciemniaków”.
Leon Pasternak - skazany na pobyt w Berezie Kartuskiej za wiersz obrażający cześd kobiety polskiej.
Jan Lechoo - wyskoczył z okna hotelu na Manhattanie.
Julian Tuwim - napisał „Z Rewolucją, krasawicą wieczną, z wiecznie żywym herosem Stalinem!”
Konstanty Ildefons Gałczyoski - powiesił się. Tak przynajmniej twierdzi Czesław Miłosz w „Roku
myśliwego”.
Janusz Szpotaoski - skazany na trzy lata więzienia za operetkę „Cisi i gęgacze”. Nazwany przez Gomułkę -
„człowiekiem o moralności alfonsa”.
Stanisław Jerzy Lec - urodził się przez pomyłkę za późno o kilkadziesiąt lat. Marzył o c.k. monarchii. Żył w
II Rzeczpospolitej, później w PRL.
Sławomir Mrożek - po jubileuszu, jaki urządzono mu w Krakowie, schronił się w Meksyku.
Jeremi Przybora - w latach pięddziesiątych brał udział w Kabarecie Strasznych Panów. Czytał komentarze
do kronik filmowych z procesów politycznych.
Jerzy Dobrowolski - po „Koniu” i „Owcy” poznał na własnej skórze, czym jest katastrofa sukcesu.
Jonasz Kofta - zmarł nie odzyskawszy przytomności.
XXX - żyje nie odzyskawszy przytomności.
Spis treści
ZAMIAST WSTĘPU ..................................................................................................................................................... 3
ZNASZLI TEN KRAJ... ................................................................................................................................................ 3
ZNASZLI TEN KRAJ... ............................................................................................................................................ 3
ZNASZLI TEN KRAJ... ............................................................................................................................................ 3
ZNASZLI TEN KRAJ... ............................................................................................................................................ 4
CUDA, GRZEBALNICTWO I NOWE NARODZINY ................................................................................................ 4
DLACZEGO ARTYŚCI WŁADZĘ KOCHALI ......................................................................................................... 12
JAK ARTYŚCI WŁADZĘ KOCHALI ........................................................................................................................ 17
PRAWDZIWA MIŁOŚĆ MARKA HŁASKI ............................................................................................................. 26
UWAGA! ZŁY CZŁOWIEK ...................................................................................................................................... 28
CÓRECZKA TATUSIA .............................................................................................................................................. 30
PANNA MAŁGOSIA, KTÓRA CHCIAŁA SIĘ WYBIĆ .......................................................................................... 32
KARTKI Z DZIEJÓW ANTYSEMITYZMU ............................................................................................................. 43
KTO BYWAŁ W KABARECIE ................................................................................................................................. 56
SKANDAL MIĘDZYNARODOWY Z MIŁOŚCIĄ POLSKO-RADZIECKĄ W TLE ............................................. 70
SŁOWIK WYRAZÓW NIEOBCYCH ........................................................................................................................ 78
CZEŚĆ PIEŚNI - CZYLI KRÓTKA I POUCZAJĄCA HISTORIA HYMNU „ŻEBY POLSKA...” ........................ 79
NOMENKLATUROWA MIŁOŚĆ ............................................................................................................................. 91
CZY WARTO BYĆ DOWCIPNYM? ....................................................................................................................... 100
PRZYPADKI LUDZI DOWCIPNYCH ................................................................................................................ 112