You are on page 1of 9

Gastralna nawigacja

by Aleksander Kuś

Biegłem przez tę łąkę nie wiedząc gdzie mogę opróżnić nabrzmiały żołądek. Dlatego
trudno mówić, że to ja rozpocząłem ten dzień. W tej chwili to ciało i tylko ono było panem
sytuacji. Ja stanowiłem zbędny dodatek, który jak mógł starał się współpracować. Nawet już
znacznie bardziej pusty, miałem się ciągle przekonywać o sile tej dominacji. Nie pierwszy i
nie ostatni raz, to trzewia uświadamiały mi że jestem w Azji Centralnej. Gastralna nawigacja,
od której dostawałem obłędu. Poniekąd cały wyjazd możnaby rozpisać według scenariusza
tej „wewnętrznej dialektyki”. Teraz bolało mnie wszystko i czułem się chory. Strułem się!
Głupie następstwo nieopanowania z jakim poprzedniego wieczoru opijałem się mlekiem z
pobliskiej jurty? Oczywiście, że wiedziałem z czym igram, ale nigdy wcześniej nie miałem w
ustach czegoś, co miałoby w sobie tyle z surowości tego zakątka świata. Pachniało
zwierzętami, dymem i upajało czymś dzikim przy każdym łyku. Wędzone mleko? Skąd
mogłem wiedzieć, że w moim przypadku jego efektem okaże się klasyczny „kac”.
W każdym razie tak to się zaczęło i tak właśnie się czułem. I im bardziej ustępował
poranny szok, tym boleśniej uświadamiałem sobie dokonane we mnie zniszczenia. Mniej
więcej w tej fazie „samoujawniania” odszukał mnie komendant pogranicznej zony,
oznajmiając że jest samochód który mógłby mnie zabrać do Ałma-Aty. Był to oschły, młody
człowiek, wyraźnie przywykły do rozkazywania i władzy. Mogła mnie o tym przekonać
scenka z poprzedniego dnia. W trakcie naszej rozmowy ciągle wracałem wzrokiem do
leżącego na biurku ogromnego motyla nabitego na szpilkę. Nadnaturalnej wielkości owad
dogorywał, wolno składając kolorowe skrzydła. Komendant wolał nie czekać zbyt długo,
uważając na cenne ciałko podgrzał zapalniczką szpilkę do czerwoności. Biorąc pod uwagę
napiętą atmosferę w jakiej odbywała się nasza rozmowa, jego obojętne gesty wypadły iście
filmowo. A może taki efekt był zamierzony?
Pozornie dostawałem wolną rękę, mogłem się dogadać z kierowcą co do ceny, albo nie
jechać. Słowa dobierał w obojętnym tonie komunikatu, ale dawało się wyczuć sugestię, co
powinienem wybrać. W końcu to Ja byłem jego nieproszonym gościem, a ten samochód
środkiem pozwalającym na szybkie rozwiązanie niewygodnej sytuacji. Bo sytuacja była
nienormalna i domagała się rozwiązania: czterech Polaków na terenie zastawu, bez
dokumentów uprawniających do poruszania się w głąb strefy przygranicznej. Ustawiane po
ciemku namioty, pod dyktando żołnierza (W lewo! Bardziej w lewo,… tu jest strzelnica!). To
nie należało do wojskowej codzienności. Było jasne, że muszę jechać i jak najszybciej
samemu załatwić przepustki. Chłopaki musieli na ten czas uzbroić się w cierpliwość, licząc
na to że wkrótce „martwy punkt” pozostanie za nami.
Ładuje się do samochodu. Ceną interesuje się tylko o tyle, aby starczyło mi pieniędzy na
powrót. Skoro nie mam innego wyjścia, nie ma też co się przesadnie targować. Przed nami
prawie cały dzień jazdy. Zabieramy jeszcze jakiegoś starego Kazacha i w drogę! Przez
grzeczność zmuszam się do wymienienia kilku zdań, chociaż nie mam na to najmniejszej
2

ochoty. Cały czas dokucza mi ból głowy i poczucie osłabienia. Kierowca raczej nie jest
rozmowny, tym samym od razu zyskuje moją sympatię. Zresztą dziadek jechał tylko do
pobliskiej posiołki. Na odchodnym przynosi spory zapas kurtu. Są to kawałki specjalnie
spreparowanego zakwaszonego mleka. Podobno wysusza się je warstwa za warstwą aż
uformuje takie białe grudki. Wyglądają zupełnie jak kawałki szkolnej kredy którymi nie chce
się już pisać, i które zawsze zalegają pod tablicą. Spodziewasz się że zęby będą rozkruszać
je z trzaskiem, a wgryzasz się w suchy kwaskawy miąższ. Wyciągnięta dłoń Jewgienija
szofera podsuwa mi kurt. Jest to ostatnia rzecz na którą miałbym teraz ochotę, widzę tu tylko
niedalekiego krewnego sprawcy moich dolegliwości. Ciekawość zwycięża o tyle, że gładki
przedmiot ląduje w moim plecaczku. Samochód jest obszerny, a ja jedynym pasażerem.
Wykorzystuje to aby wyciągnąć się na całej długości tylnego siedzenia i zasnąć. Kiedy
Jewgienij najwyraźniej nic sobie z tego nie robi, jest już prawie moim przyjacielem. Na
miejsce obok niego miałem powrócić, gdy gnaliśmy przez step, a żar uniemożliwiał dalszą
drzemkę. Zresztą wówczas sen spełnił już swoją rolę. Był miejscem azylu, z którego
powracałem jak zdetronizowany król odbierający hołd posłuszeństwa od upokorzonego ciała.
Sytuacja wewnętrzna ulegała stopniowej normalizacji. Precz z anarchią! Poszczególne
organy przechodziły na stronę monarchii.
Rejestrując wszystko wokół przytomniejszym wzrokiem, niewiele miałem do roboty.
Gdziekolwiek się nie spojrzało ciągnął się step. Czasami jego powierzchnia wznosiła się
delikatnie tworząc jednobarwne wzgórza, nieodmiennie porośnięte brunatnymi kępami
suchej trawy. Gdzieś daleko, krajobraz jakby znużony wszechdominującym stepem, rzucał
mu wyzwanie w postaci bariery gór. Zasada od której nie widać było wyjątku. Teraz również,
po lewej stronie naszej drogi ciągnęło się potężne pasmo Tien Shan. Surowe bloki
przedmurza były, rozgrzane na słońcu, równie monotonne i nagie jak step. Wyraźna
przestroga, że oto bliźniacze, tyle że pionowe, dziecko tej samej Ziemi. To właśnie od ich
podnóża dzisiaj jedziemy, i to do ich serca zamknięto mi drogę. Ku memu zaskoczeniu
niespodziewanie zostaję obdarowany namiastką tego, co mogło mnie tam czekać. Nad linią
oddzielającą masywne korpusy szczytów od nieba, wyrosła smukła piramida Chan Tengri.
Kolor i siła z jaką wybija się ponad tę granice, dowodzi niezbicie, że on należy już do
królestwa powietrza. Podobno dla ludów ałtajskich góry mają swój idealny prototyp w niebie.
Kontury tworzące tak idealny kształt, same mogą stanowić matrycę dla nieziemskich
kolosów. Jego śnieżny wierzchołek lśni w słońcu, jakby był bajkową szklaną górą. Ale czy
jest mu do niej daleko, skoro pod tą nieskazitelną bielą znajduje się marmur,
najszlachetniejsza ze skał! Święta Góra – gdzie spotyka się Niebo i Ziemia – znajduje się w
Środku Świata. Czyżbym oto dotarł na miejsce?
Jestem oczarowany! Obiekt westchnień, sterczący wysoko na wyciągnięciu ręki. To, że
w tej chwili ujawnia mi swój majestat, musi coś znaczyć. Jewgienij poniekąd podsyca to
przekonanie, oznajmiając lakonicznie, że ten szczyt to Chan Tengri, i bardzo rzadko widać
go od tej strony. Staram się równie obojętnie przyjąć tę wiadomość, chociaż doskonale wiem
co to jest! Co innego niż ten piękny siedmiotysięcznik mogłoby tu stać? Natomiast fakt, że
jeszcze wczoraj kiedy tędy jechaliśmy chmury nie pozwalały go wypatrzyć. I właśnie to, że
mam go teraz przed oczami biorę za dobrą monetę, jeszcze długo wykręcając głowę.
Dopiero gdy staje się to zbyt niewygodne, odwracam się. Kto może wiedzieć, czy przy braku
3

dokumentów, nie jest to nasze jedyne spotkanie? Przed oczy powraca step, kiepska droga i
wibrujące od gorąca powietrze.
Postój wypadał chyba gdzieś w połowie trasy. Konieczna przerwa w jednostajnej
podróży. Kierowca prowadzi mnie do przydrożnej knajpy. Zamawia kolejne potrawy. Mój
żołądek nie ma dzisiaj najmniejszych szans w zmaganiach z kazachską kuchnią. Poza tym
wyszukanie jakiegoś bezmięsnego dania z jej menu, to aż nazbyt ambitne wyzwanie.
Kończące się z reguły względnym zwycięstwem, w postaci pirożków, grubych racuchów
wielkości „stopy”, smażonych w głębokim oleju, wypchanych ziemniaczaną papką. Cóż,
typowa dieta pasterzy ma swoją długą tradycję. Jeśli zdarza mi się tracić w niej orientację,
gastralny nawigator zaraz mnie o tym informuje. Na ponawiane zachęty Jewgienija -
wystarczające bym poczuł się kulinarnie usatysfakcjonowany - nie chce być dłużej nieczuły,
częstuje się… herbatą. Dowiaduje się też o społeczności Ujgurów. Jak rozumiem są
muzułmańską mniejszością żyjącą w pobliskich Chinach. Ci tutaj, właściciele baru, to
emigranci. Zaczynam dostrzegać drobne szczegóły świadczące o ich wielokulturowości. Na
stolikach obok sztućców znajdują się pałeczki; tytuły kolejnych piosenek wykonywanych
przez artystę w telewizorze, zapisane są w alfabecie arabskim. Jeszcze w drodze do
samochodu szofer pokazuje mi kto jest Ujgurem, a kto Kazachem. Po obiedzie musimy
zatankować, proponuje że zapłacę za benzynę, o czym on nie chce nawet słyszeć.
Od tego momentu przychodzi nam borykać się z nową trudnością. Temperatura zrobiła
swoje i samochód najwyraźniej zaczyna niedomagać. Potrzebna jest woda do chłodnicy. Bez
niej możemy się tylko wlec. Nie byłoby to tak istotne, gdyby nie to, że jest wczesne sobotnie
popołudnie. Biuro w którym mogę zdobyć przepustki może być czynne jeszcze przez parę
godzin (o ile w ogóle jest jeszcze otwarte!) Jeżeli do tego czasu nie dotrę do miasta, trzeba
będzie czekać z formalnościami do poniedziałku. Razem z czasem, straconym na powrót
wychodzą w sumie trzy dni zwłoki! O wiele za dużo, niż to na co mogę sobie pozwolić. Wolę
za wiele o tym nie myśleć. Przerwy robią się coraz dłuższe, obroty spadają, ale ciągle
jedziemy. Kiedy mija nas tablica oznajmiająca przedmieścia Ałma-Aty, uświadamiam sobie
jak bardzo jestem spięty. Chyba tylko ja, bo Jewgienij na złośliwość rzeczy martwych (w
dosłownym tego sensie) reagował raczej przekleństwami niż stresem. Jakby na
potwierdzenie tej obserwacji, kierowca skręca do warsztatu. Nie chce mi się wierzyć!
Przecież naprawa musi trochę potrwać, a nas może zbawić każda minuta. Czekam w
samochodzie, kiedy on idzie szukać mechaników. Dłuży mi się niemiłosiernie. Na szczęście,
i…o zgrozo, wszyscy fachowcy rozeszli się już do domów. Jesteśmy znowu w środku. Kilka
prób i silnik wreszcie zaczyna pracować. I cóż z tego, skoro z osiąganym przez nas
jednostajnie posuwistym ruchem, bez trudu może zrównać się każdy pieszy. Sytuacja
nabiera dramatyzmu, gdy już nie ulega wątpliwości, że każde zatrzymanie maszyny oznacza
jej ostateczne unieruchomienie. Jeżeli mamy kontynuować jazdę, to od tego momentu nie
mogą istnieć dla nas światła. Jewgienij z imponującym uporem wjeżdża na każde
skrzyżowanie bez względu na kierunek jazdy. Co więcej, kiedy żółwie tempo nie pozwala
nam pokonać zbyt stromych podjazdów, musimy uciekać w boczne uliczki, by maszyna
mogła odsapnąć. To zabiera cenne minuty. Musi wyglądać komicznie jak efekt pracy
ryczącego silnika, przekłada się tylko na parę kolejnych przeczołganych metrów. Gdy
samochód wreszcie staje, nie umiem powiedzieć czy to dlatego że jesteśmy u celu, czy
4

dlatego że dalsza jazda jest ponad jego siły? Jewgienij prowadzi mnie do biura. Wejście jest
otwarte! Jedno spojrzenie wystarcza żeby się zorientować że trafiamy na remont: leżą
fragmenty framug, kręci się paru robotników. Pewnie tylko dlatego możemy się jeszcze tu
dostać. Nie widzę nikogo kto byłby kompetentny do wydania dokumentów. Jewgienij okazuje
się niezastąpiony do samego końca. Wynajduje jakiegoś dżentelmena, który bez żadnych
ceregieli, za stosowną opłatą, gotowy jest wypisać przepustki. Rozradowany podaje mu
paszporty i wypłacam należność. Starannie chowam cenne świstki papieru. Misja została
spełniona.

■ ■ ■

Nie polegaj całkowicie na żadnej wierze, tak że miałbyś odwrócić się od pozostałych. Bowiem umknie ci wiele z tego,
co jest dobre, i przeoczysz rzeczywistą Prawdę. Allach jest wszechmocny i wszechobecny, nie do ogarnięcia przez żadną
pojedyncza religię. Tak, że mówi w Koranie „Gdziekolwiek się zwrócisz, tam jest oblicze Allacha”. IBN ARABI

Pozostaje do rozwiązania jedna kwestia, którą dotychczas odsuwałem na dalszy plan.


Autobusy do Naryn-kol jeżdżą codziennie rano. Musiałem więc gdzieś spędzić noc.
Właściwie istniały trzy opcje: mogłem liczyć na to że znajdę tani nocleg, ale po odliczeniu
pieniędzy na zakupy i koszty przejazdu, musiałby być naprawdę tani. Nie mając zbyt wiele
czasu, trudno było liczyć na takie szczęście. Dalej, mogłem zadzwonić do Wasilija. Chłopaka
który mieszkał w Ałma-Acie, i którego w ciągu trzech dni wspólnej podróży pociągiem
wystarczająco dobrze poznaliśmy, aby liczyć na jego pomoc. I wreszcie najbardziej
abstrakcyjny pomysł, jaki mógł zrodzić się tylko w mojej głowie: poprosić o nocleg w
meczecie. Nie było to takie bezpodstawne. Zanim jeszcze opuściliśmy Ałma-Atę, poznałem
na bazarze muzułmanina, sprzedawcę owoców. Dobijając targu o dynie podał swoją cenę i
zamknął dalsze pertraktacje słowami: ty brodatyj i ja brodatyj! Na taki argument nie
pozostałem obojętny i wyciągnąłem pieniądze. Na odchodnym spytałem czy meczet będzie
teraz otwarty. Wtedy spoważniał, uścisnął mi rękę i zaczął nalegać żebym przyszedł do nich
w piątek. Nie udało się uniknąć pytania o to, czy jestem muzułmaninem. Po chwili
zastanowienia odpowiedziałem wymijająco że co prawda zostałem ochrzczony, ale Mahomet
wcale nie jest mi obcy.Jego syn podał mi torbę z owocem i rozstaliśmy się. A zatem jakieś
zaproszenie padło.
Meczet był wspaniały. Jedna z niewielu budowli w mieście na której chciało się zatrzymać
wzrok. Charakterystyczną błękitną kopułę otoczoną minaretami bez trudu można było
wyłowić spośród szarych budynków. Niedawno wzniesiony, wizualny symbol powrotu do
tradycyjnych wartości, wyrastał w środku miasta klasycznym czystym kształtem. Takim go
zapamiętałem i tam kierowałem teraz swoje kroki. Nie przypadkowo spożywając z najwyższą
ostrożnością kurt, zdawałem się na werdykt gastralnej nawigacji. Przekonywałem się, że
zawsze jeszcze zdążę się wycofać, a odrzucenie wyzwania to najgorsze rozwiązanie. Kiedy
tak idę, i usiłuję przeniknąć, czego tak naprawdę chce. Wypadło mi ostatecznie się zgodzić,
że gdzieś na dnie leży chęć doświadczenia siebie, sprawdzenia jak odnajdę się w takiej
sytuacji. Oczywiście wszystko to skrywa szczera chęć poznania odrodzonego w
postkomunistycznej rzeczywistości islamu. Co te lata mogły zmienić? Czy znam się na tyle
dobrze, że uda mi się dostrzec to „nowe”? A może po prostu, wiedząc że nie będzie ku temu
5

zbyt wielu okazji, chciałem dotrzeć do ludzi którzy żyli tu dłużej niż przyjezdni z byłego
ZSRR, i liczyłem że przy meczecie są większe szanse na autentyczne spotkanie. Ciekawość
siebie! Ciekawość życia? Ciekawość ludzi!?!
Niepokój pojawia się dopiero gdy wchodzę na dziedziniec: Jak zostanę przyjęty, i co mam
mówić? Przy ławce stoi gromadka dzieci, paru starszych. Zostaje zauważony! Mimo woli
czuję że zaczynam grać. Zdejmuje plecaczek i sięgam po książkę z wyraźnym emblematem
Allacha. Rysunek z okładki – i może jeszcze broda - mają być argumentem uzasadniającym
moją tu obecność. Sztuczne gesty; obronna reakcja na szczere przywitanie jakim obdarowali
mnie chłopcy. Atmosfera zabawy błyskawicznie prysła, po to by moja dłoń mogła zniknąć w
ich rękach na czas przeciągłego „Salaaam”. Palce każdego z nich przesuwają się delikatnie
póki nie dotkną moich opuszków. Powaga i szacunek towarzyszące tym ruchom, kontrastują
z rozbrykaniem którego przed momentem byłem świadkiem. Podbudowany zapytuje wprost
z kim mógłbym porozmawiać. Któryś z nich wskazuje na imama. Mężczyzna stoi w otoczeniu
paru wiernych. Czekam aż skończy rozmawiać, by wyłowić odpowiednią chwilę i podejść.
Charakterystyczne przywitanie i mogę przejść do moich wyjaśnień. Słucha mnie uważnie, ale
kiedy dochodzę do sedna, i pytam czy mógłbym tu gdzieś przenocować, odchodzi bez
słowa. Jestem zbity z tropu, usiłując sobie tłumaczyć to tym, że najwidoczniej nie on był
imamem. Jedno jest pewne, patrząc z boku na wszystko co dotychczas robiłem i mówiłem,
nie ma żadnych podstaw do wniosku, że nie jestem muzułmaninem. Tak też jestem
traktowany kiedy wracam do ławki. Zdaję sobie z tego sprawę, i z premedytacją staram się
podtrzymać to wrażenie. Gawędzimy.
- Jak się ma islam w Polsce? Czy jest dużo meczetów? – Siedzący obok mnie ludzie
zadają różne pytania. Muszę rozstrzygać kwestie podobne do powyższej. Z tymi które
dotyczą celu mojej podróży, radzę sobie swobodniej. Kruszyniany i garstka naszych Tatarów
stają się zbawienną wysepką do której mogę uciekać myślami odpowiadając. Gładko
prześlizguję się nad całą resztą tj. „przedmurzem chrześcijaństwa”, ojczyzna papieża itd.
Najwyraźniej nie wiele wiedzą o Polsce. Napięcie sprawia że mówię z ożywieniem, starannie
dobierając słowa. W międzyczasie zaczyna kręcić się wokół nas jakiś młody chłopak. Kątem
oka dostrzegam w ruchach jego szczupłego ciała jakaś dziwną ułomność. Przechodzi tam i z
powrotem, by w końcu kucnąć przed ławką. Najwyraźniej przysłuchiwał się temu, co
mówiłem. Zaczyna coś bełkotać, ale nie mogę nic z tego zrozumieć. Skoro nam przerywa,
sam też przestaje mówić starając się wychwycić jego słowa. Stopniowo paplanina zaczyna
układać się w bardziej sensowną treść, na którą zamieram. Jestem pewien że usłyszałem:
- Tak… ja Cię już chyba gdzieś widziałem. Czy ty nie chodzisz czasem do tych od Hare
Kriszna? Ty jesteś z Hare Kriszna! Prawda? – Padające słowa nabierają agresywności.
Wszystko zostaję zamknięte wymownym ruchem, z jakim chwyta się za język. Nie potrafię
odczytać go inaczej, jak tylko w duchu koranicznych metafor, że mój język należałoby
wyrwać, albo spalić go w ogniu. Zapanowuje cisza i konsternacja narzucająca obraz
stojącego przy ognisku apostoła Piotra. Mężczyzna siedzący z lewej strony karze mi wstać,
wskazuje na plecak, i daje do zrozumienia, że mam iść za nim. Kierujemy się w stronę drzwi
wejściowych do sali modlitewnej w meczecie. Nie mam wyboru i wchodzę do środka. Rzeczy
zostawiam na progu razem z butami. Od tego momentu już tylko w niewielkim stopniu panuję
nad wydarzeniami. W pojednawczym słowach, zostaje mi oznajmione, że tamten człowiek
6

był pijany (???) i lepiej nie zostawiać przy nim niczego bez opieki. Przyjmuję to do
wiadomości, chociaż sam, tylko w ostateczności uwierzyłbym że przyczyną tego zachowania
był alkohol.

Siedząc na dywanie regularnie zmieniam pozycje. Ciało dokuczliwie daje znać, że nie jest
do tego przyzwyczajone. Za wyjątkiem paru modlących się osób, sala jest pusta, i jak na
największy meczet w Ałma-Acie, nie jest też zbyt obszerna. Siedzimy w kręgu, z zewnątrz
zdążył dołączyć do nas wieśniak, stary Kazach. Resztę stanowią zmieniający się rozmówcy.
Co chwilę ktoś wstaje i wychodzi, a jego miejsce zajmują zwiedzieni ciekawością nowi. Z
każdym przysiadaniem idzie w parze powitanie. W tej chwili młody wyznawca opowiada z
pasją o filmie, który pokazuje jak prawdy Koranu znajdują potwierdzenie w najnowszych
odkryciach naukowców. Zawsze kiedy udaje mu się objaśnić kolejną zgodność, słuchacze
wydają z siebie pełne podziwu Al-hamdullah (Bogu niech będą dzięki). Gestykulacją
podkreśla niepowątpiewalność swoich słów. Kiedy przerywa, brodaty mężczyzna w średnim
wieku zaczyna opowiadać o tym jak lekceważył nakazy wiary pijąc alkohol, i w jakich
znakach Bóg objawiał mu swoje niezadowolenie. I znów wszyscy jednomyślnie potwierdzają
ich oczywistość. Moja osoba schodzi na dalszy plan, gdy ktoś zainteresowany próbuje mnie
zagadnąć, to inni udzielają mu stosownych wyjaśnień, że jestem z Polski itd. W odpowiedzi
mogę usłyszeć, że zapytujący zna też np. jednego Niemca który też jest na puti Allacha. Mój
przymilny uśmiech musi służyć za cały komentarz. Obserwując rozwój wypadków przestaje
kontrolować czas, aż do momentu gdy rozmowa nagle się urywa. Wszystkie sylwetki unoszą
się z ziemi. Nie mam wątpliwości ku czemu to zmierza i planuje jak najszybciej wycofać się w
stronę drzwi. Do sali napływają kolejni wierni, a gęstniejący tłum formułuje równe rzędy.
Możliwości manewru topnieją błyskawicznie. W tej chwili staram się już tylko ustawić gdzieś
z tył. Zanim zdążę zrobić ruch, osadza mnie spojrzenie młodego człowieka, który z taką
pasją opowiadał o galaktykach które wobec Boga są tylko maleńkimi ziarnami piasku. Stoi w
pierwszym rzędzie, a teraz przesuwa się zdecydowanie w bok ustępując mi swoje miejsce.
Zapraszający gest nie pozostawia wiele wątpliwości jego intencjom. Wszystko dzieje się za
szybko. Zbliżam się, i zastygam ramieniem przy jego ramieniu. Myślę o tym co zaraz nastąpi,
i staram się z przerażonej głowy wydobyć postawy w kolejnych częściach modlitwy. Zamiast
tego mózg świdruje myśl o nieuchronnym linczu. Jeśli nie w sobie, to odpowiedzi muszę
szukać na zewnątrz, naśladując „współbraci”. Parę szybkich spojrzeń i już staranniej mogę
odtworzyć układ rąk. Jak wszyscy czekam wyprostowany na zjawienie się imama. Kiedy już
jest, mocny zaśpiew daje sygnał do rozpoczęcia. Słowa opuszczające jego usta uderzają w
niewidzialny nerw, który spina równe szeregi mężczyzn. Łamie ich ciała w pół, tak że
zawisają wsparte na przylepionych nad udami rękach. Potem każe im opaść na kolana, by
następnie przygiąć wszystkie tułowia do samej ziemi. Moje ciało wczuwa się we wspólny
rytm i powtarza rytualne gesty. Kolejny raz opuszczam je w dół usiłując ukucnąć tak, jak inni.
Bez praktyki wychodzi mi to niezgrabnie, ale już zaraz rzucam się do przodu i padam na
twarz. Jakiego bluźnierstwa się teraz dopuszczam? Przed kim biję pokłony i kogo obrażam
swoją ignorancją - siebie czy innych? Co w sobie niszczę, że wzbiera we mnie tyle wyrzutów,
szacunek dla tej religii? W którym miejscu została przekroczona granica, jakiej nie
powinienem był przekraczać (czuję się bardzo nieuczciwie)?
7

Jest już po wszystkim, a ja nie umiem i nie chcę uciekać z kręgu wewnętrznych rozterek.
Wiem, że stało się coś bardzo ważnego, czego nie jestem w stanie ogarnąć. Do tego co na
zewnątrz wywołuje mnie głos mojego gorliwego sąsiada. Sala już prawie opustoszała.
- Przepraszam Cię ale czy mógłbyś mi coś powiedzieć. - Nie za bardzo wiem o co może
mu chodzić. Machinalnie daje znak przyzwolenia.
- Nie chciałbym się wtrącać, ale dlaczego kiedy się modlisz twój nos, nie dotyka podłoża
tak jak czoło? - Nie od razu mogę zrozumieć o co mu chodzi. Kiedy wreszcie to do mnie
dociera. Jestem zbity z tropu. Więc jednak ktoś mnie rozszyfrował? Byłbym naiwnością liczyć
na tyle szczęścia. Nie mam innego wyjścia, jeżeli chcę oddalić jego podejrzenia, muszę być
absolutnie szczery.
- Hmmm… Nie wiem jak należy się modlić. Jeżeli chciałbyś mi pokazać jak dobrze to
robić byłbym ci bardzo wdzięczny.
Przez jego twarz przebiega cień niedowierzania. Teraz to on wydaje się być zaskoczony.
Trwa to krótki moment, w którym wszystko się rozstrzyga. A jednak szala podejrzenia
przechyla się na moją korzyść.
- Rozumiesz, powinniśmy się modlić dokładnie tak jak nauczał tego prorok. A więc, i nos i
czoło muszą równocześnie dotknąć ziemi...
Jak w rozmowie wcześniej jego ręce podłapują słowa, i już wyprostowana dłoń zakrywa
mu twarz, by precyzyjnie przylgnąć do nosa i czoła. Śledzę to, co mówi już nie słuchając tych
wyjaśnień. Patrzę spokojnie w jego rozpalone oczy. Umyka mi gdy tłumaczy znaczenie
poszczególnych gestów. Powtarzam za jego przykładem prawidłowy układ ciała. Starannie
poprawia wszystkie moje błędy. Jeszcze raz przeprasza, że zwrócił mi na to uwagę.
Najwyraźniej czuje się zażenowany wyjaśnianiem tak podstawowych rzeczy. Lekcja jest
skończona.
Kiedy wychodzę na dwór jest już ciemno. Ostatni wierni pospiesznie rozchodzą się do
domów. Nie mogę narzekać na brak wrażeń, ale ani trochę nie zbliżyło mnie to do
rozstrzygnięcia kwestii noclegu. Żegnają się kolejne osoby. Ostatecznie pozostaje przy mnie
tylko stary, gadatliwy Kazach. Trudno wejść mu w słowo, ale opowiada ciekawie. Dostaję
namiastkę dziejów islamu za rządów komunizmu. W jego słowach jest wiele goryczy. Wraca
do dzieciństwa i tego jak poczuł się oszukany odpowiedzią swojego nauczyciela na pytanie o
Boga. Zbyto go jakimś nic nie wartym stwierdzeniem, a potem zobaczył jak ten sam
nauczyciel ślęczy nad Koranem – znaczit on nas obmanuł. Ławka znów musi nas dźwigać.
Niepostrzeżenie dziadek przeszedł do opowiadania kazachskich legend. Zaczynam się
niecierpliwić. Ze wzrokiem utkwionym w gwiazdach wolałbym nie czekać tutaj na świt. Już
zaraz mam się przekonać że raczej nie wchodzi to w grę, bo oto zjawiają się… ochroniarze
terenu. Pod naporem ich konkretnych, szorstkich pytań pryska cały poprzedni czar: gdzie
jest twój hotel? masz pieniądze? Dziadek łapie mnie za rękę i stara się odciągnąć na bok.
Najwyraźniej uznał że najwyższy czas się zbierać. Jest zabawny, gdy zaczyna mnie kusić
dokończeniem dalszego ciągu legendy. Skoro nie reaguje, zachęca dalej, obietnicą
znalezienia miejsca na nocleg. Dlaczego tak mu zależy żebym poszedł? Doznaję olśnienia!
Prawdopodobnie, przyjechawszy ze wsi, jest w tej samej sytuacji co ja. W przeciwieństwie do
niego, jednak wolę bezpośrednią konfrontację niż niejasną wycieczkę w miasto. Uwalniam
się z uścisku i zdecydowanie mówię, że chciałbym stojącym nad nami dozorcom wyjaśnić,
8

co tu robię. Staram się odwoływać do rozmowy z „imamem”, ale otrzymuję krótką ripostę:
imam nic takiego nie przekazał. Argumenty topnieją błyskawicznie. Próbuję tłumaczyć, że nie
wiem gdzie mógłbym teraz coś znaleźć. Ale znów czeka na mnie kilka gotowych propozycji.
W końcu muszę przyznać, że pewnie nie byłoby mnie stać na żadne z tych miejsc. Znów
natrafiam na nieubłagany konkret: dlaczego więc nie poszedłeś do cerkwi? Bez zbytnich
nadziei przedstawiam to, co jak sądzę wiąże mnie z islamem. Nie robi to dużego wrażenia.
Jeżeli ostatecznie pozwolono nam zostać, to głównie przez upór z jakim przy tym
obstawałem. Bynajmniej rozwiązanie sytuacji nie czyni jej bardziej komfortową. Zostaję
poproszony o paszport, który ma być zatrzymany do następnego dnia. Młody chłopak
prowadzi mnie do malutkiego pokoiku w którym mogę zostawić rzeczy i w którym będę spał.
Zanim stamtąd wyjdziemy muszę pokazać zawartość plecaka. Nie wolno mi również gasić
światła. Zabiegi mające służyć uwierzytelnieniu czystości moich intencji? Gdy zostają
spełnione, już znacznie łagodniej stara się tłumaczyć swoje zachowanie. Prosi o
wyrozumiałość. Ja przez to, że wymusiłem taką sytuację czuję się równie niezręcznie. Skoro
zaczęliśmy rozmawiać, stopniowo ustępuje wzajemne uprzedzenie. Kiedy dowiaduje się że
w szkole czytał Awicennę, pęka ostatnia bariera. Nie mogę odmówić mojemu rozmówcy
bystrości. Ta wymiana zdań pozostanie najciekawszą rozmową jaką obdarzył mnie któryś z
Kazachów. Asan zasypuje mnie wiadomościami o swoim kraju, domagając się
zadośćuczynienia własnymi pytaniami. Opisując system wyborczy w Polsce, nie od razu
mogę wskoczyć na tak dojrzały poziom. Raczej raz za razem staram się uciszyć zmieszanie
wzbudzane wspomnieniem niedawnej nieufności. Zresztą miałem zawdzięczać mu nie tylko
kilka cennych myśli, ale także możliwość zwiedzenia głównych pomieszczeń meczetu. Klucz
głucho otwiera zamek w drzwiach i oto największa sala modlitewna staje otworem. Na
granicy mrocznej pustki i nocy, pozostałej za plecami, czuję się jak intruz. Rozmiary
pomieszczenia, surowy stan z wyraźnymi śladami kończonej budowy potęgują poczucie
obcości. Kiedy zasypiam z głową zasłoniętą polarem, wyobraźnia odtwarza to wrażenie.
Światło żarówki w pokoiku dozorców, dosięga śpiącego na stole w korytarzu dziadka.

■ ■ ■

Ja nie mam wątpliwości że autobus jest pełen, moi lepiej znający realia
współpasażerowie mogą mieć inne zdanie. A już na pewno inaczej uważa przedsiębiorczy
kierowca, każąc nam tyle czekać. Mimo wczesnej pory jest już gorąco i u większości widać
strużki potu. Oho! na kraniec Kazachstanu pojedzie jeszcze z nami …telewizor!?! Miejsce
obok mnie zajmuje osobnik o tępej twarzy. Nie ma w tym nic z przypadku. W jego głowie
musiała powstać prosta myśl, że towarzystwo obcokrajowca zapewni mu atrakcje do końca
podróży. Idea, w którą zostaję wciągnięty i z którą będę się nieustannie borykać usiłując
wyprowadzić go z błędu. Im dalej od Ałma-Aty tym jest bardziej namolny. Kiedy nasz
autobus zaczyna reagować na temperaturę w jakże znajomy mi sposób, przechodząc z
ruchu jednostajnego w fazowy, dostaję w bok kuksańca. Zaraz dołącza do niego głupkowaty
komentarz: idź napraw! Częstotliwość postojów i tępo jazdy męczy wszystkich. Nad
Jewgienijem kierowca ma właściwie tylko jedną przewagę, wydaje się że doskonale orientuje
się w sytuacji. Co pewien czas się zatrzymuje, i ten kto stoi przy drzwiach gna do niego z
9

baniakiem wody na przód pojazdu, i chłodzi silnik. Ale i jemu taka jazda daje się we znaki. W
pewnym momencie nie wytrzymuje, i pod adresem maszyny leci parę przekleństw, a …pod
moim, zagadkowe: Ty nie griesznyj? Nie dziwię się że słowa skierowane są do mnie, kilka
dni wcześniej jechałem z nim w to samo miejsce, więc musi mnie kojarzyć. Nie potrzebuję
też następujących później wyjaśnień, że jeśli prześladuje nas tyle przeszkód, to musi być
wśród nas jakiś wielki grzesznik. Sens pytania przeszywa mnie błyskawicznie. Cokolwiek
bym nie powiedział, w tych okolicznościach i na tej ziemi, odpowiedź narzucała się sama.
Błądząc wzrokiem po stepie uświadamiam sobie że bez tego, nigdy nie pojąłbym do końca
ironii z której słynie Wschód.

(Wspomnienia z wyprawy na Tien Shan, sierpień 2000)

You might also like