You are on page 1of 10

Narrator rozpoczyna ten rozdział od ogólnego przedstawienia miejsca wydarzeń z 194.

roku, które rozegrały się w Oranie - mieście zbudowanym na

płaskowzgórzu rozciągającym się na algierskim wybrzeżu.Miasto to (będące siedzibą francuskiej prefektury) z jednej strony cechowało szybkie tempo

życia, wywołane między innymi gorącym klimatem, z drugiej zaś monotonia. Wszystko tutaj miało swój określony porządek, którego nic nie było w

stanie zakłócić. Mieszkańcy miasta próbowali uniknąć nudy poprzez nabieranie przyzwyczajeń. Przez cały dzień gorliwie pracowali i robili rozmaite

interesy, goniąc za pieniądzem, wieczory zaś spędzali w gronie przyjaciół, siedząc w kawiarniach, na balkonach lub przechadzając się. Ze względu na

taki styl życia uważali się za nowoczesnych i nie brali pod uwagę możliwości istnienia jakiejś innej rzeczywistości. Główną konsekwencją tego stanu

rzeczy była trudność, z jaką przychodziło tym ludziom chorować i umierać. Narrator wspominając o nieprzewidzianych przez nich wypadkach, które ma

zamiar opisywać, nie przedstawia się bliżej, ale stwierdza, że był naocznym świadkiem i uczestnikiem przedstawianych wydarzeń, co stawia go niejako

w obowiązku występowania w roli kronikarza.

16 kwietnia doktor Bernard wychodząc ze swego gabinetu, natknął się przed drzwiami na zdechłego szczura. O tym niecodziennym fakcie

poinformował dozorcę Michela, który w pierwszym momencie nie chciał wierzyć, gdyż twierdził, że szczurów w domu nie ma, a zdechły szczur leżący na

widocznym miejscu byłby dodatkowo przejawem niespotykanego nieporządku. W końcu uznał to zadowcip - ktoś musiał przynieść z zewnątrz martwe

zwierzę. Jednak wracając wieczorem do mieszkania, doktor ujrzał w półmroku dużego szczura, który szedł niepewnie w jego stronę, a po chwili upadł

bez widocznej przyczyny z krwawiącym pyskiem. Bernard udał się do siebie, ale zapomniał o zdarzeniu, gdyż jego myśli zajęte były ciężko chorą od

około roku żoną, która następnego dnia miała wyjechać do uzdrowiska w górach.

Następnego ranka Michel powiedział wychodzącemu na codzienny obchód miasta doktorowi o trzech zakrwawionych szczurach, które znalazł

niedawno na środku korytarza. Stary dozorca przez chwilę po ich znalezieniu czatował na ewentualnych dowcipnisiów, ale nikogo nie udało mu się

przyłapać. Zamierzał jednak niezłomnie polować na kawalarzy. Zaintrygowany lekarz zaczął swój obchód od najuboższej dzielnicy, ponieważ stamtąd

później niż z innych rejonów miasta wywożono śmieci. Zaobserwował w walających się po ulicach odpadkach kolejne nieżywe szczury. Stwierdził też,

że o martwych zwierzętach wszyscy w tej dzielnicy mówią. Po powrocie do domu zastał żonę gotową już do drogi oraz towarzyszącą jej pielęgniarkę.

Odwiózł kobiety na pociąg i umieścił w wagonie sypialnym. Wychodząc z dworca, otarł się o sędziego Othona. Obu mężczyzn minął człowiek niosący

skrzynkę pełną martwych szczurów, co doktorowi utkwiło w pamięci. Po południu do Bernarda przybył Rambert - dziennikarz, który przeprowadzał dla

paryskiego dziennika ankietę na temat warunków życia Arabów. Zapytał o warunki sanitarne, w jakich żyją, ale Bernard nie udzielił mu odpowiedzi, gdyż

okazało się, że dziennikarz nie będzie mógł prawdopodobnie napisać całej prawdy, a doktor nie znosił niesprawiedliwości i kłamstwa. O siedemnastej,

wychodząc na kolejny obchód pacjentów, doktor natknął się na Jeana Tarrou, który przyglądał się konwulsjom przedśmiertnym kolejnego szczura.

Tarrou uważał to nagłe pojawienie się zdychających masowo gryzoni za ciekawe, gdyż dotąd nic podobnego nie miało miejsca. Wracając, doktor

spotkał ponownie dozorcę, który czuł się nieco nieswojo, ale przyczyny tego stanu doszukiwał się w troskach wywołanych przez zdechłe szczury. Stary

Michel dowiedział się już też o znajdowaniu martwych gryzoni w sąsiednich budynkach.

18 kwietnia rano Bernard przywiózł ze stacji swą matkę, która przyjechała, aby zająć się domem pod nieobecność chorej małżonki doktora. Poważnie

już zaniepokojonemu doktorowi obecność matki dodała otuchy, zaraz też zadzwonił do dyrektora miejskiej służby odszczurzania, aby służba zajęła się

martwymi gryzoniami.

Każdego dnia ilość znajdowanych martwych szczurów rosła. W końcu zaczęły one wychodzić i zdychać masowo. Wszyscy mieszkańcy miasta byli

tym niezwykle zdziwieni. Z czasem jednak zdziwienie zaczął zastępować lęk, ponieważ tajemnicze zjawisko o nieznanej przyczynie wyglądało

groźnie. 28kwietnia agencja Infdok przekazała przez radio informację o tym, że zebrano 8000 szczurów. W mieście zaczęła się szerzyć panika, którą

jednak następnego dnia uspokoiło doniesienie agencji o nagłym ustaniu zjawiska. Jednak tego dnia w południe doktor spotkał przed domem starego

Michela, który szedł niepewnym krokiem, podtrzymywany przez ojca Paneloux. Okazało się, że wyszedł na spacer, ale zawrócił z powodu silnego bólu

szyi oraz okolicy pach i pachwin. Po południu doktor został wezwany telefonicznie przez Josepha Granda do jego sąsiada Cottarda, który usiłował się
powiesić. Grand na szczęście był w pobliżu i w porę odciął samobójcę. Doktor nie stwierdził poważniejszych uszkodzeń u przytomnego już mężczyzny,

który błagał, aby lekarz nie składał obowiązkowego meldunku na komisariacie. Po wyjściu Bernard oznajmił jednak Grandowi, że meldunek musi złożyć,

ale poprosi komisarza o zwłokę w przeprowadzeniu dochodzenia. Po powrocie do domu lekarz odwiedził Michela, który właśnie wymiotował żółcią i

krwią. Poza tym miał wysoką temperaturę, nabrzmiałe i stwardniałe gruczoły szyi oraz kończyny, a także poczerniałe usta i czarne plamy na ciele.

Cierpiał z powodu silnego bólu głowy i brzucha. Dręczyło go też pragnienie. Zalecając dietę i środek oczyszczający krew, doktor zakończył wizytę.

Richard, znajomy doktora, ceniony lekarz, stwierdził wystąpienie dwóch podobnych przypadków. Wieczorem dozorca miał 40-stopniową gorączkę i

majaczył. Następnego ranka gorączka spadła nieco, ale w południe powróciła wraz z innymi objawami. Doktor zdecydował o konieczności przewiezienia

chorego do szpitala. W karetce Michel zmarł.

Znów głos zabiera narrator we własnym imieniu, przytaczając przez chwilę treść notatek Jeana Tarrou. Jean był przybyszem spoza miasta, który pojawił

się kilka tygodni wcześniej. Był człowiekiem zamożnym i przybył do Oranu w poszukiwaniu spokoju wewnętrznego. Jego jedyną rozrywką i

przyzwyczajeniem były spotkania z licznie zamieszkującymi w mieście hiszpańskimi muzykami i tancerzami. Jego notatki były związane ze zdarzeniami

mniej ważnymi - zajmował się on drugorzędnymi dla całej historii szczegółami. Pomiędzy swymi wrażeniami dotyczącymi miasta i jego mieszkańców

przytacza m.in. opis postaci i dziwnego zachowania pewnego staruszka, który - stojąc na balkonie znajdującym się naprzeciw okna Tarrou - darł na

strzępy kartkę papieru i rzucał na dół. Spadające strzępy przyciągały uwagę wylegujących się w cieniu kotów, które wychodziły na środek ulicy,

zbliżając się do balkonu. W tym momencie staruszek pluł na zwierzęta, kwitując każde trafienie śmiechem. Podczas zdarzeń ze szczurami koty

przestały się pojawiać, co staruszka zaniepokoiło i jakby zbiło z tropu. Tarrou wspomina też o momencie, kiedy usłyszał od dyrektora hotelu o

pierwszych przypadkach zachorowań. Dziwna choroba zaczyna od tej chwili coraz bardziej interesować Jeana, co przejawia się większą częstotliwością

wzmiankowania o niej. Tarrou zanotował, iż wraz ze zniknięciem szczurów pojawiły się na nowo koty i staruszek powrócił do swego przyzwyczajenia. W

tym samym miejscu Jean wspomina też z obojętnością o 12 - w większości śmiertelnych - przypadkach tajemniczej gorączki. Tarrou opisuje też

doktora Bernarda: jest to mężczyzna wyglądający na 35 lat, średniego wzrostu, o mocnych ramionach i kwadratowym zarysie twarzy, ciemnych oczach,

dużym i regularnym nosie oraz pełnych wargach. Choć roztargniony jako kierowca, Bernard „wygląda na człowieka zorientowanego w sytuacji”.

Następuje tu powrót do przerwanej opowieści. Po odizolowaniu ciała Michela, Bernard dowiaduje się od Richarda o dwóch przypadkach śmierci

spowodowanej gorączką. Przez kolejnych kilka dni podobne wieści uzyskał też od innych lekarzy. Podejrzewając, że może to być epidemia choroby

zakaźnej, zwrócił się z prośbą do Richarda, aby wszystkich nowych chorych izolować. Jednak Richard stwierdził, że nie jest upoważniony do

podejmowania takich działań i obiecał jedynie porozmawiać z prefektem. W kilka dni później Bernard asystował przy rozmowie komisarza policji z

Cottardem. Niedoszły samobójca obawiał się przesłuchania, jednak uspokojony obecnością doktora i jego obietnicami, że nie pozwoli, aby choremu

stała się jakaś krzywda, zgodził się na rozmowę, w której jednak - mimo nalegań komisarza - nie podał powodów, dla których targnął się na życie. Inny

sąsiad Granda miał wieczorem gorączkę i majaczył, a obok typowych objawów dziwnej choroby pojawiły się u niego również ropiejące wrzody. Bernard

po powrocie do domu próbował ściągnąć ze składu produktów farmaceutycznych odpowiednie leki, ale nic nie załatwił. Ponieważ wrzody takie pojawiały

się też u innych pacjentów, lekarz doszedł do wniosku, że należy je przecinać, wypuszczając z nich papkę zmieszaną z krwią. Gazety nic nie

wspominały o chorobie, co jeden z lekarzy, Castel, starszy kolega Bernarda, skomentował jako obawę przed wzbudzeniem paniki. Sam znał tę chorobę

z Chin, w których przebywał przez pewien czas, oraz z samego Paryża. Właśnie Castel w rozmowie z Bernardem po raz pierwszy nazywa dziwną

chorobę po imieniu - dżuma, stwierdzając jednocześnie, że prasa i władze nie tylko obawiają się szerzenia niepokoju przedwczesnymi - zdawałoby

się - opiniami, ale równocześnie są przekonane, że dżuma jako epidemia nie jest już zagrożeniem, gdyż postęp nauki i rozwój cywilizacyjny wykreślił ją

z listy czyhających na miasta i państwa niebezpieczeństw.

Znów pojawia się komentarz narratora, dotyczący przemyśleń i przeżyć doktora Rieux związanych z zaistniałą sytuacją. Tak jak inni mieszkańcy miasta

nie dopuszczał do swej świadomości możliwości wybuchu zarazy, gdyż uważał po części epidemie za kataklizm właściwy bardziej starożytności czy też
średniowieczu. Zaraza w dwudziestym wieku wydawała mu się czymś nierealnym. Pomimo więc, iż zetknął się już przecież z nazbyt wieloma

przypadkami, aby wątpić w urzeczywistnienie tej katastrofalnej wizji, świadomość tego przenikała do jego umysłu dość opornie. Przypomniał

sobiehistorię trzydziestu wielkich epidemii dżumy, które zabrały w ciągu wieków około 100 000 000ludzi. Próbował uzmysłowić sobie ogrom tej

liczby, jednak nie był w stanie. Aura wiosennego dnia, którą dostrzegał przez okno, również zdawała się przeczyć tym pesymistycznym rozważaniom -

spokój i cisza ciepłego, słonecznego dnia odbiegała nazbyt od rozgrywającej się w zaciszach domów tragedii. Doktor wyrywa się jednak w końcu z

kręgu obaw przed nadchodzącą niewiadomą, a prawdopodobnie straszną rzeczywistością i powraca do normalnego, racjonalnego rozumowania, zdając

sobie sprawę, że „najważniejsze to dobrze wykonywać swój zawód”.

Jego rozmyślania przerywa przybycie Josepha Granda, który przyniósł doktorowi kopię sporządzanego przez siebie wykazu zgonów. Liczby mówią,

że choroba zabrała 11 osób w ciągu ostatnich 48 godzin. Wraz z Grandem przyszedł też Cottard. Doktor wybierał się do laboratorium, dlatego

wyszli razem, jednak tuż po zapadnięciu zmierzchu Grand pożegnał towarzyszy i udał się do domu, aby zająć się swą pracą, którą zajmował się - jak

mówił - od lat, a o której nie powiedział nic konkretnego. Po rozstaniu z Cottardem doktor zastanawiał się, jakiej to pracy może się poświęcać z taką

gorliwością ten wrażliwy, grzeczny, spokojny i - mimo nie najlepszych warunków finansowych - zadowolony z życia urzędnik. Rozważając całą dostępną

wiedzę o tym człowieku, doktor doszedł do wniosku, że Joseph pisze prawdopodobnie książkę, gdyż jego marzeniem było zawsze nauczyć się

precyzyjnie wyrażać własne myśli i uczucia. Mając świadomość, że w mieście tym żyje skromny urzędnik, który poświęca się „czcigodnej manii”, nie

mógł sobie wyobrazić, jak człowiek taki mógłby funkcjonować z tym swoim przyzwyczajeniem w mieście, w którym szalałaby zaraza. Z tego powodu,

choć wiedział, że taka myśl jest nieracjonalna, dowodził sobie samemu, że dżuma nie może zapanować w tym mieście.

Następnego dnia Bernardowi udało się doprowadzić do tego, że w prefekturze utworzono komisję sanitarną, która miała rozważyć kwestię zagrożenia

i podjąć odpowiednie kroki zapobiegawcze. W skład komisji wchodzili lekarze, którzy w większości obawiali się - wraz z prefektem - wzniecania

niepokoju i rozszerzenia paniki przedwczesnymi - ich zdaniem - i nie do końca uzasadnionymi groźbami. Tylko Castel podzielał w pełni opinię Bernarda

i nie obawiał się wypowiedzieć słowa „dżuma” w powiązaniu z niepokojącą chorobą. Głównym oponentem Bernarda był Richard, który poddawał w

wątpliwość takie rozpoznanie. Jego zarzuty Rieux zbijał za pomocą rzeczowych argumentów, z których koronnym była groźba śmierci mogącej - w

przypadku nie podjęcia odpowiednich działań zapobiegawczych - zabrać w ciągu dwóch miesięcy połowę mieszkańców miasta. Po długich sporach

zniechęceni lekarze opowiadający się za stanowiskiem Richarda, zgodzili się jednak w końcu uznać istnienie niebezpieczeństwa rozszerzenia się

epidemii zakaźnej choroby, co równało się podjęciu przez prefekta miasta odpowiednich środków.

Następnego dnia zrobiono wszystko, aby nie niepokoić zbytnio opinii publicznej - „w najskromniejszych zakątkach miasta” rozwieszono afisze z

informacją o pojawieniu się kilku przypadków złośliwej gorączki, co do której nie ma pewności, że nie jest zaraźliwa. Należy zatem zachować jak

największą czystość, zgłaszać przypadki zachorowań lekarzom i nie przeciwstawiać się izolowaniu chorych w specjalnych oddziałach szpitala, w

których zapewnione im będą odpowiednie warunki leczenia. Należy też poddać dezynfekcji pomieszczenia, w których leżeli chorzy, zaś ich rodziny

miały pozostawać pod kontrolą lekarzy. Te nazbyt ostrożne sformułowania irytowały Bernarda tym bardziej, że chwilę po ich przeczytaniu dowiedział się

od Granda o 12 przypadkach śmiertelnych, które miały miejsce ubiegłej doby. Od Josepha dowiedział się również o tym, że Cottardpo samobójczym

zamachu bardzo się zmienił - niegdyś był zamknięty w sobie i stronił od ludzi, teraz potrafił cierpliwie wysłuchiwać nawet pewnej sprzedawczyni ze

sklepu tytoniowego, która była powszechnie uważana za „jędzę”. Z podobnych sytuacji, ale i z faktu, iż Cottard nie zawsze zachowywał się tak

poprawnie, Joseph wysnuł wniosek, że człowiek ten ma sobie coś do zarzucenia i stara się pozyskać dla siebie ludzi. Doktor Bernard sądził jednak, że

nieco nienaturalne zachowanie tego człowieka jest wywołane raczej obawą przed chorobą.

Nazajutrz Bernard cały dzień spędził na wizytach u chorych i rozmowach z ich rodzinami. Jednym z podstawowych problemów była narastająca

niechęć do oddawania chorych do szpitala. Wzbraniali się przed tym zwłaszcza najubożsi, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z warunków, jakie

panowały na wydzielonym dla zakażonych oddziale, a nie były one dobre. Doktor miał też do pokonania inne problemy. Zamówiona już dość
dawno szczepionka nie nadchodziła, zaś Richard, do którego telefonował z napomnieniem, że są potrzebne bardziej radykalne, niż zostały podjęte,

środki - takie jak np. nadzór nad pogrzebami, znów odparł, że nie może nic więcej zrobić. Castel doszedł do wniosku, że po wyginięciu szczurów zarazę

bardzo szybko roznoszą w dalszym ciągu pchły. Słoneczna i upalna pogoda również sprzyjała rozwojowi epidemii. Po kilku dniach - zgodnie z

przewidywaniami Bernarda - liczba zgonów zastraszająco wzrosła. Telefon do prefektury wywołał wreszcie reakcję - zaniepokojony rozwojem

zdarzeń prefekt zamierzał zwrócić się o pomoc do Urzędu Generalnego Gubernatora. Kolejnego dnia zmarło 40 osób. Prefekt obiecał zaostrzyć podjęte

środki: dezynfekcja i zamknięcie mieszkań, w których przebywali chorzy, obowiązek kwarantanny dla ich rodzin oraz odpowiedni nadzór nad

pogrzebami. Tydzień później przywieziono samolotem szczepionkę, która jednak mogła wystarczyć zaledwie dla tych, którzy w tej chwili podlegali

leczeniu.

W mieście jednak życie płynęło, jakby nic strasznego się nie wydarzyło. Przez pewien czas wydawało się, że epidemia ustępuje - notowano już po

12 zgonów dziennie. Jednak pewnego dnia liczba ta doszła znów do 30. Prefekt nakazał w końcu ogłosić oficjalnie epidemię dżumy i zamknąć

miasto.

II
Zgodnie z zarządzeniem prefekta zamknięto bramy i nikogo nie wypuszczano z miasta ani do niego nie wpuszczano. Przerwano też połączenia
komunikacyjne ze światem zewnętrznym. Jedyny kontakt z krewnymi i przyjaciółmi, którzy wcześniej wyjechali, był możliwy przez pewien czas listownie,
choć już wkrótce potem zabroniono wysyłania listów, aby zaraza nie mogła się rozprzestrzeniać. Ograniczono też do nagłych przypadków korzystanie z
połączeń telefonicznych, gdyż mieszkańcy miasta pragnący kontaktu z najbliższymi doprowadzali do przeciążenia sieci międzymiastowej. Pozostał
jedynie telegraf, przez który każdy mógł przesłać informację złożoną z maksimum 10 słów. Ograniczenie swobody mieszkańców do poruszania się w
obrębie samego miasta, ograniczyło również aktywność orańczyków, co było przyczyną poczucia wygnania. Udrękę sprawiała także niepewność co do
tego, jak długo taki stan będzie trwać. Czas ten - bliżej nieokreślony - był przecież zarazem czasem bolesnej rozłąki z bliskimi. W tej
atmosferze wszyscy szybko zrozumieli, że każdy stoi samotnie w obliczu śmierci, gdyż każda próba podzielenia się z kimś swymi uczuciami była
odbierana jako wyraz konwencjonalnych i płytkich emocji. Jednak wśród tej masy zamkniętych w sobie jednostek znaleźli sięludzie otwarci na innych i
ich cierpienia. Byli to ci, którzy przybyli do miasta przed wybuchem epidemii, dżuma zaś odcięła ich od ich najbliższych. Ci właśnie prawdziwi wygnańcy
w wyniku miłości, która kierowała ich myśli poza zamknięte bramy, potrafili zdobyć się w obliczu niebezpieczeństwa na zimnąkrew i nie ulegali panice.
Po zamknięciu bram oraz portu zamarł handel, gdyż przestały przychodzić transporty kolejowe i morskie. Mieszkańcy miasta jakby nie zdawali sobie
sprawy z zagrażającego ich życiu niebezpieczeństwa i zaczynali okazywać rozdrażnienie wywołane sytuacją, która godziła w ich interesy. Wnosili też
protesty do prefekta przeciwko „braku elastyczności” powziętych środków, który to „brak elastyczności” przejawiał się w kategorycznym zakazie
opuszczania miasta i przybywania do niego. By uświadomić skalę zagrożenia, prefekt zaczął publikować regularne komunikaty o liczbie zmarłych,
jednak nie odniosło to oczekiwanego efektu, gdyż ludzie mieszkający w tym 200-tysięcznym mieście nie wiedzieli, ile osób dziennie umierało wcześniej
- przed wybuchem epidemii. W piątym tygodniu doniesiono o 321 zmarłych, zaś w szóstym - o 345. Wzrost ten spowodował wzrost niepokoju, ale nadal
wielu uważało, że jest to tylko stan przejściowy, który szybko się zmieni na lepsze.
Pod koniec miesiąca wprowadzono ograniczenia w rozdziale żywności i benzyny. Do Oranu przybywały już tylko niezbędne produkty. Przed
wieloma sklepami pojawiały się kolejki. Mieszkańcy zaczęli masowo uczęszczać do kin i kawiarni. Rozpowszechniło się przekonanie o skuteczności
alkoholu jako środka mogącego zapobiec zarażeniu, co spowodowało duży wzrost jego spożycia. Ogólnie jednak mieszkańcy miasta żyli podobnym do
dawnego stylem. W dwa dni po zamknięciu bram doktor Bernard spotkał Granda, który opowiedział mu historię swego życia. Wcześnie ożenił się
z dziewczyną z sąsiedztwa. Aby zapewnić sobie utrzymanie, przerwał studia i osiadł na jakiejś posadzie. Jednak z czasem - bardzo dużo pracując -
stawał się coraz bardziej przemęczony, co nie pozostało bez wpływu na życie rodzinne. Stan finansowy małżeństwa też nie ulegał w wyniku jego
wysiłków poprawie. Po kilku latach jego żona - zmęczona szarą monotonią i trudami tego pożycia - odeszła. Grand zdawał sobie sprawę, że popełnił
błąd, zaniedbując się w okazywaniu małżonce swych uczuć i chciał to naprawić. Te wspomnienia trzymały go jakby nieco z dala od zarazy i reszty
otaczającej go rzeczywistości.
W trzy tygodnie po zamknięciu bram Bernard spotkał Ramberta, który prosił go o wystawienie zaświadczenia, że nie jest zarażony. Dziennikarzowi
wydawało się, że zaświadczenie to umożliwiłoby mu wydostanie się z miasta i powrót do ukochanej kobiety. Doktor jednak odmówił wystawienia takiego
świadectwa, nie chcąc brać odpowiedzialności za możliwość rozprzestrzeniania się dżumy poza granice miasta. Rambert stwierdził wówczas, że doktor
najwyraźniej nie rozumie uczuć dwojga kochających się ludzi, którzy są zmuszeni pozostawać w przymusowym odosobnieniu.
Jednak Bernard - choć rozumiał punkt widzenia dziennikarza i jemu podobnych - zdawał sobie sprawę z tego, że możliwe jest jedynie konsekwentne
działanie i pewnego rodzaju odporność na okropne nieraz sceny, których był świadkiem, szczególnie w momentach, gdy przychodził po chorych, aby
zabrać ich do szpitala. Rodziny zadżumionych przeczuwały, że po rozstaniu z chorymi najprawdopodobniej nie zobaczą ich już więcej, dlatego też
bardzo często zarażonych musiano zabierać nawet przy użyciu siły - z pomocą policji i żołnierzy. Wiedząc, iż litość męczy, kiedy jest bezużyteczna,
doktor nie bronił się przed litością i po pewnym czasie rzeczywiście uodpornił się na rozliczne emocje powiązane z sytuacjami, z którymi codziennie się
stykał. To uodpornienie było mu jednak pomocne w jak najlepszym wykonywaniu zawodu lekarza, czyli niesieniu pomocy potrzebującym. Z tego
powodu ten pozornie negatywny proces w rzeczywistości miał raczej pozytywne efekty.
Pod koniec pierwszego miesiąca dżumy odbył się tydzień modlitw, zakończony uroczystą mszą do świętego Rocha. Podczas tej mszy płomienne
kazanie wygłosił ojciec Paneloux. Miał liczne audytorium, gdyż w niedzielny poranek zwykle oblężona była plaża, jednak obecnie zakazane zostały
morskie kąpiele i wielu amatorów pływania znalazło się w świątyni. Większość mieszkańców nie czuła jeszcze realnego zagrożenia ze strony choroby,
ale - choć orańczycy nie byli przesadnie religijni - uważała, że modlitwa nie może zaszkodzić. Kazanie, którego nastrój wspierała szalejąca za oknami
kościoła ulewa, wywarło bardzo duże wrażenie na słuchaczach. Ojciec Paneloux twierdził, że dżuma jest karą za grzechy, których dopuścili się
mieszkańcy miasta, a szczególnie za grzech zaniedbania w modlitwie. Kaznodzieja nakreślił przed słuchaczami wizję Boga, który - daremnie oczekując
swych wyznawców w świątyni - nie zaspokojony ich zdawkowymi modłami i niedzielnymi wizytami, zesłał zarazę jako napomnienie i wezwanie do
opamiętania.
Kiedy wrażenie wywołane słowami kaznodziei minęło, jedynie niektórzy mieszkańcy miasta zachowali przekonanie o uwięzieniu w tym mieście z
powodu jakiejś nie znanej im zbrodni, którą popełnili. Świadomość tego uwięzienia, które mogło zagrażać życiu zaczęła się szerzyć - pojawił się
wszechobecny strach, odczuwany przede wszystkim w ogólnie panującej atmosferze. Pewnego wieczoru doktor Bernard spotkał Granda, który zwierzył
mu się ze swych starań związanych z powstającą właśnie powieścią. Urzędnik pragnął, by jego dzieło olśniło wydawcę i wkładał bardzo wiele wysiłku w
pracę, aby osiągnąć oczekiwany efekt. Grand zaprosił nawet doktora do siebie i przeczytał mu fragment utworu o przejażdżce konnej pewnej damy.
Stwierdził też, że dopiero wówczas będzie zadowolony, kiedy np. zdanie należące do tego fragmentu będzie posiadało rytm konnego kłusu. Wychodząc
od urzędnika, doktor spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy zmierzali w stronę bram miasta z zamiarem zmylenia czujności stojących tam straży i ucieczki.
Był to jeden z przejawów utraty zdrowego rozsądku, spowodowanej poczuciem beznadziejnego uwięzienia.
Rambert należał do grupy osób, która starała się uniknąć szkodliwego wpływu narastającej paniki. On również jednak próbował wydostać się z
miasta, ale wybrał przede wszystkim drogę formalną. Chodził po wszelkich możliwych urzędach argumentując, że jako obcy w mieście powinien
uzyskać zgodę na powrót do domu i rodziny. Jednak urzędnicy obawiali się zrobić jakikolwiek wyjątek od reguły, gdyż w mieście znajdowało się
przecież więcej przybyszów, którzy również pragnęliby jak najszybciej wyjechać. Zmęczonemu chodzeniem po urzędach dziennikarzowi zaświtała
nadzieja na spełnienie marzenia o wyjeździe, gdy z prefektury otrzymał ankietę związaną z jego danymi personalnymi i życiorysem. Jednak kiedy
odnalazł urząd, z którego ankieta pochodziła, dowiedział się, że dane te są potrzebne na wypadek, gdyby zachorował na dżumę i zmarł. Chodziło o
poinformowanie rodziny i ewentualny zwrot przez rodzinę kosztów jego leczenia. Po tym zdarzeniu Rambert popadł w stan odrętwienia - błąkał się
samotnie po kawiarniach i restauracjach szukając w gazetach informacji o zbliżającym się końcu epidemii. Pewnego dnia o zmierzchu doktor Bernard
zauważył dziennikarza siedzącego w jednej z kawiarni i od razu odgadł przyczynę jego samotności - Ramberta ogarniała w tym momencie rozpacz.
Widok ten był dodatkowym bodźcem dla lekarza, który stwierdził, że trzeba jak najszybciej zwalczyć chorobę, aby dopomóc tym wszystkim daremnie
oczekującym uwolnienia. Rambert dużo czasu spędzał też w poczekalniach na opustoszałym dworcu kolejowym, dążąc w marzeniach do swej
ukochanej kobiety.
Pod koniec czerwca, niedługo po pamiętnym kazaniu, nadeszła fala upałów, które sprzyjały rozprzestrzenianiu się choroby. Ludzie zdawali sobie z
tego sprawę. W mieście ciągle narastało niezadowolenie. Patrole żandarmerii były zmuszone prawie siłą rozpędzać tłumy gromadzące się przed
zamkniętymi bramami. Z notatek Tarrou wynikało, że w tym czasie gazety, podając liczbę zmarłych, mówiły już o około stu na dzień. Obserwując też
ludzi, był świadkiem tragedii, którą przeżył mieszkający naprzeciw niego staruszek, kiedy specjalny patrol żandarmerii zastrzelił większość
gromadzących się w pobliżu kotów (były obok psów nosicielami zarazy). W notatkach Tarrou znalazło się też miejsce poświęcone pewnemu 75-
letniemu, choremu na astmę mężczyźnie, który był pacjentem doktora Bernarda. Staruszek, kramarz z zawodu, kiedy doszedł do pięćdziesiątki przerwał
swą pracę i położył się do łóżka, choć jego stan tego nie wymagał. Nie znosił widoku zegarów, więc przez cały ten okres odmierzał sobie czas pomiędzy
posiłkami, przekładając po jednym ziarenku groch z jednego garnka do drugiego. Tarrou stwierdził, że jeżeli „świętość jest zespołem przyzwyczajeń”, to
staruszek jest święty. Pomimo trudności z zaopatrzeniem miasta w papier powstał nowy dziennik - „Kurier Epidemii”, w którym oprócz informacji o
zarazie było miejsce dla wypowiedzi wszystkich tych, którzy pragnęli dodać odwagi współmieszkańcom. Tarrou opisuje również powszedni dzień
miasta. O godzinie szóstej ustawiają się kolejki po gazety, następnie przeładowane tramwaje przewożą masy ludzi z miejsca na miejsce. Niedługo
potem otwierane są pierwsze lokale i sklepy, w których brakuje już wielu produktów. Około jedenastej na głównych ulicach pojawia się wielka liczba
spacerujących młodych mężczyzn i kobiet. W południe ludzie zapełniają restauracje, co pozwala im uniknąć nieco problemów związanych ze zdobyciem
żywności. Jednak każdy z gości przed posiłkiem wyciera dokładnie naczynia i sztućce z obawy przed zarażeniem. Około godziny drugiej miasto
pustoszeje.
Pewnego wieczoru do doktora Bernarda przyszedł Tarrou z planem zorganizowania ochotniczej grupy sanitariuszy, którzy pomagaliby lekarzom
oraz zakładom pogrzebowym. Gość wyraził swe niezadowolenie z powodu małej energii wkładanej przez prefekturę miasta w przeciwdziałanie epidemii.
Zapytany o to, czemu walczy z chorobą, jeśli nie wierzy w Boga, doktor odpowiedział, że gdyby wierzył, wówczas pozostawiłby Bogu troskę o chorych i
przestał się nimi zajmować. Bernard przyznał się też do świadomości, iż jego zwycięstwa nad chorobą są jedynie tymczasowe, ale nie jest to
wystarczającym powodem, aby porzucić starania o chorych. Obaj mężczyźni pojechali później wspólnie z wizytą do starego astmatyka.

Następnego dnia Tarrou zebrał pierwszą grupę sanitariuszy-ochotników i przystąpił z nimi do pracy. Narrator wyraża w tym miejscu opinię, że właściwie

trudno tu mówić o bohaterstwie, gdyż ich postępowanie więcej miało wspólnego ze świadomością sytuacji i elementarną logiką - jedyną kwestią było dla

nich uświadomienie sobie, że wokół rzeczywiście szaleje dżuma, oraz odpowiedź na pytanie czy należy z zarazą walczyć, czy też nie. Liczna grupa

mieszkańców, którzy uświadomili sobie tragiczną rzeczywistość uważała, że wszelka walka jest bezcelowa. Jednak Tarrou i jego towarzysze uważali,

że tak nie jest. Do aktywnie walczących z epidemią zaliczał się też doktor Castel, który cały swój wysiłek włożył w przygotowanie surowicy przeciwko

dżumie, ponieważ dostawy z zewnątrz zaspokajały zapotrzebowanie w stopniu minimalnym. Wśród sanitariuszy-ochotników znalazł się Grand, który -

ze względu na swój wiek oraz pracę w urzędzie i w domu - mógł w ciągu dnia poświęcić tej pracy jedynie czas pomiędzy godziną 18.00 a 20.00. Obok

ofiarnego niesienia pomocy innym każdego dnia zmagał się też ze swą książką, co spowodowało roztargnienie podczas pracy w urzędzie. Jego szef -

niezadowolony z postawy pracownika - zganił go za zaniedbania, które przypisywał uczestnictwu w pracach drużyn sanitarnych. Grand nie był w stanie

przerwać pracy nad książką, mimo iż bolał nad swym roztargnieniem i przyznawał pod tym względem rację swemu przełożonemu. Doktor Bernard i

Tarrou byli świadkami jego udręki, a czasem także próbowali pomóc mu odnaleźć właściwe dla wyrażenia jakiejś myśli słowo.

Rambert po wyczerpaniu możliwości oficjalnych, zaczął szukać mniej legalnych dróg opuszczenia miasta. Poszukując informacji i odpowiednich ludzi

trafił przypadkiem na Cottarda, który - zajmując się przemytem do miasta towarów objętych ograniczeniami i posiadając odpowiednie znajomości -

obiecał pomóc dziennikarzowi. Tego samego popołudnia obaj mężczyźni udali się do dzielnicy de la Marine, gdzie - w małej kawiarence - uzyskali

kontakt z Garcią, około trzydziestoletnim, opalonym mężczyzną, noszącym na palcach kilka pierścieni. Garcia wyznaczył Rambertowi spotkanie, które

miało się odbyć dwa dni później, o godzinie 11.00 przy Urzędzie Celnym. Kiedy w wyznaczonym dniu Cottard wraz z dziennikarzem udawali się na

miejsce spotkania, zostali na moment zatrzymani przez Tarrou i doktora Bernarda, którzy przejeżdżali właśnie tamtędy samochodem. Do grupki

rozmawiających dołączył na chwilę sędzia Othon, który stwierdził, że w czasie epidemii zmalała liczba przestępstw pospolitych, ale za to zdarzają się
częściej wykroczenia przeciwko nowym zakazom i zarządzeniom. Niedługo potem Rambert dociera z Cottardem pod Urząd Celny, gdzie spotykają

Garcię. Ten przedstawia im Raoula, który ustala cenę 10000 franków za pomoc w wydostaniu się z miasta. Rambert zgadza się, zaś Raoul wyznacza

mu spotkanie następnego dnia w hiszpańskiej restauracji w dzielnicy de la Marine. Rambert udaje się tam - tym razem już samotnie - i spotyka Raoula

oraz Gonzalesa - potężnej postury mężczyznę o końskiej twarzy. Gonzales miał znaleźć „odpowiednich ludzi” i dać dziennikarzowi odpowiedź po

kolejnych dwóch dniach. W tym czasie Rambert spotkał się z doktorem Bernardem, którego poinformował o swych poczynaniach. Doktor nie zganił jego

starań, a nawet okazał zrozumienie dla jego pragnień. W rozmowie z lekarzem Rambert dowiedział się o dalszym rozszerzaniu się epidemii oraz o

przyjeździe dziesięciu lekarzy i stu osób z personelu pomocniczego. Doktor Bernard jednak uważał, że zaraza niedługo rozszerzy się tak bardzo, że ta

pomoc okaże się niewystarczająca. W umówiony czwartek dziennikarz udał się o godzinie ósmej rano do katedry, gdzie spotkał Gonzalesa, ale

dowiedział się, że ludzi, którzy bezpośrednio mogą mu pomóc w wydostaniu się z miasta będzie mógł spotkać dopiero następnego dnia. W piątek o tej

samej porze przy „pomniku poległych Oranu” Gonzales poznał go z dwoma młodymi żołnierzami - Marcelem i Luisem, którzy co pewien czas pełnili

wartę przy bramie miasta. Ponieważ za dwa dni rozpoczynali służbę przy bramie zachodniej wraz z dwoma żołnierzami zawodowymi, postanowili

ulokować dziennikarza u siebie - niedaleko bramy - aby można było oczekiwać na odpowiedni moment. Następne spotkanie ze strażnikami miało się

odbyć za dwa dni w hiszpańskiej restauracji. Nazajutrz Rambert spotkał w hotelu Tarrou, który zaproponował mu spotkanie z doktorem Bernardem.

Umówili się na wieczór w barze hotelowym. O godzinie 23.00Tarrou wraz z doktorem pojawili się w umówionym miejscu. Dziennikarz podzielił się z nimi

swoją radością z powodu zbliżającego się wyjazdu. Tarrou wyraził swe rozczarowanie, ponieważ miał nadzieję, że dziennikarz przyłączy się do jednej z

drużyn sanitarnych. W niedzielę o godzinie 19.30Rambert zajął miejsce w restauracji. Czekał tam nadaremnie do 21.00. Następne pół godziny spędził

jeszcze w kawiarni znajdującej się naprzeciw restauracji, jednak dwaj żołnierze nie pojawili się. Następnego ranka, zaczynając od nowa swe starania,

udał się do doktora Bernarda, gdzie dowiedział się, że Cottard będzie tu nazajutrz wieczorem. Kiedy o oznaczonej godzinie pojawił się u lekarza, zastał

tam Cottarda i Tarrou. Cottard umówił się na następny dzień z Rambertem w kawiarence, w której po raz pierwszy spotkali się z Garcią. Tam

wyznaczyli spotkanie Garcii, który pojawił się następnego dnia rano. Garcia stwierdził, że być może żołnierze nie mogli opuścić dzielnicy zamkniętej w

celu sprawdzenia zameldowania. Dwa dni później Rambert spotkał się ponownie z Gonzalesem, który zaproponował, aby nazajutrz udać się

do Marcela i Luisa. Ponieważ ich nie zastali, wyznaczyli im spotkanie następnego dnia na placu du Lycee. Tego samego wieczoru do dziennikarza

przyszli doktor Bernard i Tarrou, którzy byli ciekawi szczegółów całej sprawy z wyjazdem. Obaj mężczyźni dowiedzieli się, że Rambert brał udział w

wojnie w Hiszpanii „po stronie zwyciężonych”. Z wydarzeń tych dziennikarz wyciągnął wniosek, że człowiek jest zdolny dokonać wielkich czynów, ale nie

jest zdolny do wielkiego uczucia, zaś dla niego ważne jest jedynie poświęcenie, życie lub śmierć dla ukochanych osób, zaś inne odmiany bohaterstwa

go nie interesują. Dziennikarz zaatakował obu gości, twierdząc, że łatwo im przychodzi poświęcać się dla innych, ponieważ nie mają nic do stracenia.

Doktor Rieux wyszedł po tych słowach, ale Tarrou zatrzymał się jeszcze na chwilę, aby poinformować dziennikarza, że żona lekarza znajduje się

właśnie w sanatorium o kilkaset kilometrów od Oranu. Dziennikarz został sam na sam ze swym zdumieniem. Następnego dnia zadzwonił do

Bernarda i zaproponował swą pomoc do czasu wyjazdu z miasta. Doktor przyjął ofertę.

III
W połowie sierpnia zaraza osiągnęła swój szczyt i przeniosła się z dzielnic biedoty, położonych na obrzeżu miasta, do dzielnic handlowych, leżących
bliżej centrum. Władze podjęły zatem decyzję o izolowaniu najbardziej zakażonych dzielnic. Uwięzieni w mieście mieszkańcy podzieleni teraz byli na
„mniej” i „bardziej uwięzionych”. Ze wzrostem liczby zachorowań wzrosła też liczba pożarów, gdyż wielu ludzi po stracie bliskich podpalało domy w
mniemaniu, iż w ten sposób zniszczą zarazki choroby. Dopiero zagrożenie uwięzieniem, które w zaistniałych warunkach równało się prawie
nieuchronnie zarażeniu, powstrzymało podpalaczy. Dżuma szczególnie upodobała sobie zamknięte społeczności, takie jak wojsko, więzienia i oba
klasztory. Zmarłych, którzy należeli do służb więziennych, dekorowano początkowo pośmiertnie odznaczeniami wojskowymi, ale prędko tego
zaprzestano, gdyż wywołało to oburzenie wśród żołnierzy.
Nastało wielkie rozprzężenie. Nocami częściej zdarzały się ataki przypuszczane od wewnątrz na bramy miasta. Tym razem jednak napaści
dopuszczały się uzbrojone grupy mieszkańców. Zwiększyła się liczba rabunków. Władze zadecydowały o wprowadzeniu „stanu oblężenia”, który wiązał
się z zaostrzeniem kar przewidzianych za podobne wykroczenia. Jednak rozstrzelanie kilku przyłapanych rabusiów niewiele pomogło, gdyż nie miało
znaczenia wobec olbrzymiej liczby zgonów wywołanych samą chorobą. Coraz bardziej komplikowała się też sprawa pogrzebów. Początkowo grzebano
pospiesznie i bez zwyczajowych ceremonii, zniesiono też nabożeństwa pogrzebowe, odbywające się w normalnych warunkach w kościele. Zmarłemu
najczęściej nie towarzyszyła rodzina, gdyż odbywała kwarantannę. Niezbędne formalności również były załatwiane bardzo szybko, tuż przed
pogrzebem. Następnie ładowano ciało na karawan lub do specjalnie w tym celu przystosowanego ambulansu i wywożono na cmentarz, mieszczący się
za jedną z bram. Od przybycia na cmentarz do odjazdu zebranych do miasta upływało nie więcej niż 15 minut. Postępowanie takie było podyktowane
względami bezpieczeństwa. Po pewnym czasie zaczęło brakować trumien i miejsca na cmentarzu. Zaczęto więc ciała składać do dwóch (jednego
dla mężczyzn i jednego dla kobiet), a następnie jednego, wspólnego dołu wypełnionego niegaszonym wapnem. Pracujące przy grzebaniu zmarłych
ekipy były bardzo zagrożone niebezpieczeństwem zakażenia i wielu członków tych ekip rzeczywiście zapadało na dżumę, która właściwie we
wszystkich przypadkach kończyła się śmiercią. Jednak ochotników do tej pracy nie brakowało, gdyż w mieście zapanowało bezrobocie i związana z nim
ściśle nędza, za pracę zaś przy grzebaniu ciał oferowano atrakcyjną zapłatę, uwzględniającą wysoki stopień ryzyka.
Kiedy w sierpniu z powodu wielkiej liczby zachorowań zabrakło miejsca na cmentarzu, zaczęto ciała zmarłych przewozić do krematorium i tam spalać.
Piec krematoryjny znajdował się za wschodnimi bramami miasta, więc przesunięto posterunki wojskowe nieco dalej, do krematorium zaś uruchomiono
specjalną linię transportową - przystosowano do przewożenia zwłok bezużytecznie stojące tramwaje. Z początku gęsty i duszący dym opadał na
dzielnice położone w pobliżu krematorium, ale po licznych protestach ich mieszkańców, którzy nie chcieli słuchać tłumaczenia, że sam dym - jakkolwiek
przykry - nie jest niebezpieczny, skierowano go w inną stronę za pomocą skomplikowanego układu przewodów. Wszyscy mieszkańcy
cierpieli niezmiennie z powodu rozłąki z najbliższymi pozostającymi poza Oranem, jednak po kilku tygodniach ich wspomnienia wyblakły, a ludzie
zobojętnieli. Orańczycy przyzwyczaili się do tego cierpienia, które im spowszedniało i straciło wszelką posiadaną do tej pory wzniosłość. Podobnie
płaskie i bezbarwne stawało się też przeżywanie śmierci bliźnich. Każdy pragnął już tylko, aby to wszystko jak najprędzej się skończyło - nawet jeśli
oznaczało to śmierć.

IV
Nadszedł wrzesień i deszczowy październik, choroba jednak nie ustępowała. Lekarze i członkowie ekip sanitarnych odczuwali coraz większe znużenie
monotonią otaczającej ich śmierci. Doktor Bernard, Rambert, Tarrou i Grand - tak jak wielu innych - nie zwracali już uwagi na statystyki i stracili rachubę
zmarłych. Każdy z nich próbował też w jakiś sposób - mniej lub bardziej świadomie - oderwać się od okropnej rzeczywistości. Grand łączył pracę w
merostwie z funkcją sekretarza doktora Bernarda oraz pracą nad swą książką. Bernard z kolei coraz częściej wybiegał myślą do swej żony. Pewnego
razu zatelegrafował do opiekującego się nią w sanatorium lekarza i otrzymał wiadomość o pogorszeniu jej stanu zdrowia. Tarrou - bardziej odporny od
dwóch poprzednich - pozornie poświęcał swą uwagę Cottardowi, jednak interesował się ciągle szczegółami codziennego życia miasta postawionego w
niecodziennej sytuacji. Castel doprowadził do końca prace związane z wyhodowaniem nowej szczepionki, którą postanowiono podać jako
pierwszemu synkowi sędziego Othona. Doktor Bernard - w wyniku przemęczenia - coraz częściej tracił kontrolę nad swoją wrażliwością, choć
wszelkimi sposobami starał się myśleć jedynie o niesieniu pomocy chorym. Nie było to łatwe, gdyż bardzo jasno widział, że jest wobec zarazy i śmierci
bezsilny, zaś jego rola sprowadziła się do informowania rodzin zarażonych o tym fakcie i zabrania chorego do szpitala. Jego pojawienie się było niegdyś
traktowane jako zbawienne, teraz zaś odbierano je jako wieść o wyroku śmierci na bliską osobę. Rieux i jego przyjaciele ograniczyli też z konieczności
wszelkie gesty współczucia, gdyż nie byli już w stanie okazywać tego współczucia każdemu choremu z osobna. Liczba przypadków, z którymi się stykali
doprowadziła ich też do zaniedbania podstawowych środków ostrożności i higieny, związanych z wizytami u chorych i dezynfekcją. Na to również nie
było po prostu czasu.
Jedynym człowiekiem w mieście, który nie poddał się zniechęceniu i rozpaczy, był Cottard, który trzymał się na uboczu, jednak nie izolował się od
innych. Szczególnie przypadł mu do gustu Tarrou, który mimo znużenia wciąż na nowo znajdował energię do działania i życzliwości. Tak więc Cottarda i
Tarrou połączyła rozwijająca się przyjaźń. Tarrou obserwował też dokładnie przyjaciela, czego odbicie znalazło się w jego notatkach. Pisał on, że
Cottard, nad którym za jakieś dawne grzechy ciążyłoby w normalnej rzeczywistości widmo śledztwa i uwięzienia, należał w tym momencie do jednej
wielkiej grupy skazanych oczekujących łaski. To, że sam wyrok odnosił się do innej płaszczyzny - dla niego była to wcześniej sprawa kryminalna, dla
wszystkich w tej chwili zaś była to kwestia wyroku w zawieszeniu: zachorowania i śmierci - nie przeszkodziła mu w budowaniu stosunku do innych ludzi
pełnego zrozumienia dla ich sytuacji, którą on przeżywał wcześniej. Tarrou razem z Cottardem - w miarę wolnego czasu - odbywali wspólnie spacery po
ulicach miasta, obserwując zmianę w obyczajowości mieszkańców. Dostrzegali oni, jak ludzie w obliczu prawie pewnej śmierci zaczynają naprawdę -
choć bez przesady - korzystać z życia. Pewnego razu wybrali się do Opery Miejskiej na spektakl „Orfeusz i Eurydyka”. Przedstawienie to było regularnie
i niezmiennie grane co piątek od początku zarazy, gdyż odtwarzał je zespół, który został uwięziony w Oranie przez dżumę. Spektakle te stanowiły dla
widzów również ucieczkę od rzeczywistości, gdyż każdy przywiązywał tu dużą wagę do stroju, jak gdyby wytworna suknia lub frak były w stanie
odpędzić dżumę. Tego wieczoru śpiewak grający Orfeusza w trzecim akcie dobrał moment, w którym rozkraczony i z odsuniętymi od ciała rękami upadł,
odgrywając scenę śmierci. Ta pozycja tak charakterystyczna dla chorych na dżumę sprowadziła publiczność do poziomu codziennej rzeczywistości,
jednak sielankowa dekoracja oraz nagła zmiana nastroju wywołały piorunujący efekt: wszyscy w milczeniu, ale szybko zaczęli się rozchodzić.
Na początku września Rambert poprosił doktora Bernarda o jeden dzień wolnego, gdyż miał się spotkać z dwoma żołnierzami, którzy mieli mu ułatwić
wydostanie się z miasta. Okazało się, że strażnicy obejmą posterunek przy bramie w przyszłym tygodniu, ale padła równocześnie propozycja, aby
dziennikarz od razu udał się do ich domu i tam zamieszkał, co zapobiegnie problemom z nawiązaniem kontaktu w odpowiednim czasie. Oczekiwanie
przeciągnęło się do dwóch tygodni, podczas których Rambert - choć pracował bez wytchnienia od rana do nocy - nie potrafił przestać myśleć o
zbliżającym się wyjeździe. Pewnego dnia doktor powtórzył mu podczas rozmowy słowa Othona, który radził, aby dziennikarz starał się trzymać z dala
od podejrzanego środowiska przemytników. W następnym tygodniu Rambert przeniósł się do domu młodych żołnierzy. Tam dużo czasu spędzał
samotnie lub na rozmowach ze starą Hiszpanką, matką chłopców, gdyż proszono go, aby starał się jak najrzadziej wychodzić. Stara kobieta pytała go
wówczas, czy nie boi się zarazić swej żony, gdy się z nią spotka. Odpowiadał, że rzeczywiście istnieje ryzyko, ale niewielkie. Na pytanie o to, czy żona
jest ładna i miła, odpowiadał twierdząco, zaś przecząco na pytanie o to, czy wierzy w Boga. Odpowiedź na te pytania wyjaśniała starszej kobiecie fakt,
że jego żona jest dla niego jedyną wartością i dlatego za wszelką cenę próbuje do niej powrócić. We środę dziennikarz dowiedział się, że następnej
nocy będzie mógł opuścić miasto. O czwartej po południu Rambert, który zachowywał się tego dnia dość niespokojnie, udał się z wizytą do doktora
Bernarda. W jego biurze spotkał Tarrou, który - ze względu na przemęczenie lekarza - starał się odizolować go od zbędnych spotkań i problemów.
Jednak dziennikarz postawił na swoim i wspólnie udali się do szpitala, gdzie zastali doktora, który właśnie przecinał jednemu z pacjentów nabrzmiałe
wrzody. Rambert, Tarrou i Bernard pojechali wspólnie do domu doktora. W drodze dziennikarz oznajmił, że po przemyśleniu sprawy doszedł do
wniosku, iż jednak sprawa zarazy dotyczy również jego, dlatego postanowił pozostać i pomóc przyjaciołom w zmaganiach z dżumą.
Pod koniec października zachorował synek sędziego Othona. Wizyta doktora Bernarda w domu sędziego przebiegała spokojnie, choć matka dziecka
- pozornie spokojna - była na progu załamania nerwowego, gdyż potwierdziło się, iż chłopiec zapadł na dżumę. Rodzice jednak bez zbytnich skarg
podporządkowali się obowiązującym prawom - zgodzili się bez oporu oddać dziecko do szpitala, sami zaś mieli poddać się kwarantannie, choć było to
związane z rozłąką, gdyż w hotelu, służącym za miejsce odosobnienia, znalazło się miejsce jedynie dla matki z córeczką, podczas gdy ojciec miał udać
się do obozu odosobnienia, ulokowanego na stadionie miejskim. Doktor zabrał chłopca ze sobą do szpitala, gdzie stwierdził, że stan dziecka jest
beznadziejny. Wpadł więc na pomysł, aby zastosować nowe serum (szczepionkę) Castela, co zrobiono jeszcze tego samego wieczora. Ponieważ z
działaniem szczepionki wiązano duże nadzieje, wokół łóżka małego pacjenta od czwartej rano czuwali: doktor, Castel i Tarrou, a później dołączyli
jeszcze: ojciec Paneloux, Grand oraz Rambert. Wszyscy musieli walczyć ze sobą, aby wytrwać w miejscu, gdzie byli narażeni na oglądanie
okropnych cierpień konającego niewinnie dziecka. Chłopiec jęczał i zwijał się z bólu przez kilka godzin, jednak serum tylko przedłużyło jego
cierpienia, gdyż dziecko jednak skonało. Oglądanie jego agonii było dla wszystkich zgromadzonych wysiłkiem prawie ponad siły. Doktor Rieux stracił
nawet nad sobą panowanie, gdyż miał również w pamięci prośbę matki o uratowanie dziecka i jej ufność w skuteczność działań lekarskich. Pod
wpływem tych przeżyć doktor zaatakował słownie ojca Paneloux, wyrzucając mu jego pamiętne słowa o dżumie jako karze za grzechy. Lekarz
stwierdził też, że nie jest w stanie kochać świata, w którym „ dzieci są torturowane”. Po chwili jednak Bernard opamiętał się, ale - jak stwierdził
jezuita - nie dał się przekonać o istnieniu łaski i o tym, że działa dla zbawienia człowieka. Lekarz stwierdził w odpowiedzi, że zarówno on, jak i kapłan
wspólnie kroczą drogą znoszenia zła i walki z nim, choć ich nastawienie do zła tak bardzo się różni.
Ojciec Paneloux od początku swej działalności w formacjach sanitarnych bardzo ofiarnie pracował dla dobra chorych. Po śmierci małego Othona
zaszła w nim jakaś zmiana. Pewnego razu zaproponował doktorowi, aby przyszedł do kościoła na kazanie, które miało mieć związek z rozprawą
przygotowywaną przez jezuitę na temat: „Czy kapłan może radzić się lekarza”. Kościół był tego dnia wypełniony jedynie w trzech czwartych, gdyż od
początku panowania dżumy ludzie odeszli w dużej mierze od praktyk religijnych, zaczęli bardzo cenić sobie rozmaite przepowiednie, które wydawcy,
czując w tym dobry interes, rozpowszechniali masowo, zaś medaliki i amulety św. Rocha były traktowane jak magiczne talizmany chroniące przed
zachorowaniem. To drugie od początku zarazykazanie ojca Paneloux było wygłoszone w odmiennym od poprzedniego tonie. Przede wszystkim
utożsamiał się ze słuchaczami, mówiąc „my” oraz przemawiając łagodniej i z większym zastanowieniem. Motywem głównym kazania było cierpienie
niewinnych dzieci w odniesieniu do wiary w Boga i Jego dobroć oraz problemy, które wiążą się z rozumowym podejściem do tego zjawiska. Kapłan
uznał owo cierpienie za jedną z tajemnic, która mimo wysiłków nie może zostać przez człowieka zrozumiana, ale równocześnie nie może zostać
pominięta w rozważaniach i powinna prowadzić do poszukiwania w nieszczęściach dotykających chrześcijanina „tego, co jest dla niego
dobrodziejstwem”. Kaznodzieja stwierdził też, że w czasie trwania zarazy lub jakiegokolwiek innego kataklizmu zaburzającego „normalny” porządek
życia i wiary nie wolno ani poniechać działań związanych z wyjściem z ciężkiej czy pozornie beznadziejnej sytuacji, ani też zaniechać środków
ostrożności i rozsądnego postępowania. Należy natomiast próbować wręcz po omacku szukać odpowiedniej drogi postępowania i starać się czynić
dobro innym ludziom. Niektórzy słuchacze wynieśli z tego kazania wrażenie, że ojciec Paneloux jest bliski herezji. Pewien diakon stwierdził też, że
wspominana uprzednio rozprawa jezuity nie uzyska „imprimatur” (aprobaty władz kościelnych na rozpowszechnianie jako myśli zgodnej ze
stanowiskiem Kościoła). Kilka dni później Paneloux przeniósł się do domu pewnej „starej i pobożnej pani”. Pewnego rana gospodyni zastała go w łóżku
złożonego gorączką i dusznościami. Zaproponowała, że sprowadzi lekarza, jednak on nie wyraził zgody, tłumacząc się swymi zasadami. Tłumaczenie
to gospodyni potraktowała jako efekt działania gorączki, ale nie nalegała dłużej. Chorego dręczył też silny kaszel i wrażenie, że w głębi gardła tkwią mu
blokujące oddech kawałki waty. W dwa dni później chory uznał, że sprowadzenie lekarza nic mu już nie pomoże, ale zgodził się, aby wezwać doktora
Bernarda. W południe został zabrany do szpitala, gdzie Bernard stwierdził, że oprócz obrzęku gardła i duszności, kapłan nie ma innych objawów dżumy.
Chory nie życzył sobie niczyjego towarzystwa, poprosił jedynie o krucyfiks (stojący krzyż), który trzymał od tej pory w rękach. Gorączka wzrastała,
wzmagał się też kaszel. Następnego dnia rano kapłan już nie żył. Stwierdzono, że jego przypadek jest wątpliwy - nie było wiadomo, czy to
rzeczywiście dżuma.
Dzień Wszystkich Świętych obchodzony zawsze uroczyście, tym razem minął jakby nie zauważony - ludzie mieli każdego dnia zbyt wiele okazji do
obcowania ze zmarłymi, aby jeszcze dodatkowo świętować ich dzień. Dżuma już nie rozprzestrzeniała się: liczba zmarłych utrzymywała się na stałym
poziomie. Miejsce choroby związanej z występowaniem wrzodów zastąpiły przypadki „dżumy płucnej”, której przebieg był podobny do choroby ojca
Paneloux - brak wrzodów i szybsza śmierć. Zaraza zabrała też w tym czasie doktora Richarda, który zatrzymanie się choroby przypisywał
optymistycznie działaniu serum uzyskanego przez Castela. Na szpitale przeznaczono już wszystkie budynki użyteczności publicznej, oprócz samego
merostwa. Na jeden z obozów przeznaczonych dla odbywających kwarantannę przeznaczono też miejski stadion, którego wysokie mury izolowały
skutecznie mieszkające w rozbitych na jego płycie namiotach rodziny zadżumionych. W pewne niedzielne popołudnie na stadion ten wybrali się Tarrou i
Rambert, którym towarzyszył Gonzales - piłkarz, bardzo tęskniący do swego zajęcia i z powodu bezczynności godzący się objąć zarząd nad tym
właśnie obozem. Wśród odbywających kwarantannę panowało poczucie nieznośnej rozłąki z krewnymi i znajomymi, połączone z nie mniej nieznośną
świadomością, że bliscy zagłębieni w troski codziennego życia nie są w stanie o nich ciągle pamiętać i w gruncie rzeczy zapominają o odosobnionych.
Podczas pobytu na stadionie spotkali się oni z Othonem, którego upewnili w przekonaniu, że jego syn Filip nie cierpiał wiele przed śmiercią. Sędzia -
który wciąż był elegancko ubrany, jednak nie dbał już o siebie tak jak dawniej - prosił też, aby przekazali jego podziękowania doktorowi Bernardowi.
W mieście wzmagały się niepokoje i rozmaite zamieszki. Pewnego wieczoru Rieux i Tarrou odwiedzili starego astmatyka, który również mówił wiele
o zamieszkach i przewidywał, że dojdzie do wybuchu wśród niezadowolonych, którzy rekrutowali się spośród najuboższych mieszkańców miasta.
Niezadowolenie to miało swe korzenie w niewystarczającym zaopatrzeniu najuboższych w żywność. Po rozmowie ze starcem obaj mężczyźni wyszli na
taras, znajdujący się na dachu domu. Tam Tarrou opowiedział historię swego życia i wyjaśnił motywy swego postępowania. Był synem zastępcy
prokuratora generalnego. Jego ojciec był poczciwym i nie wyrastającym zbytnio ponad przeciętność - mimo zajmowanego wysokiego stanowiska -
człowiekiem. Miał jedną pasję - kolejowy rozkład jazdy Chaixa, w którym znajdowały się informacje o kursowaniu pociągów w całej Europie. Rozkładu
tego uczył się na pamięć i często z pamięci podawał zachwyconemu synowi szczegóły dotyczące rozmaitych tras oraz czasu przejazdu pociągów
między poszczególnymi stacjami. Pewnego razu chłopiec został zaproszony przez ojca na jedną z rozpraw sądowych. Na ławie oskarżonych siedział
wówczas bardzo niespokojny, niewysoki, rudy, trzydziestoletni mężczyzna, któremu groziła kara śmierci. Starszy Tarrou w roli prokuratora okazał się
być całkiem innym niż w życiu rodzinnym człowiekiem. Walczył o karę śmierci dla winowajcy i osiągnął swój cel. Później jeszcze - zgodnie z przepisami
- poszedł też na egzekucję. Od dnia rozprawy młody Tarrou zaczął nienawidzić sądów, wyroków śmierci i egzekucji. Egzekucje odbywały się
wcześnie rano, więc ojciec udając się na nie, wstawał wcześniej niż zwykle. Kiedy pewnego razu - w rok później - pożyczył od syna budzik i rankiem
wyszedł, po powrocie nie zastał już syna w domu. Chciał, aby syn powrócił, ale młody Tarrou zagroził, że jeśli zostanie do tego zmuszony, popełni
samobójstwo. Po śmierci ojca zabrał żyjącą jeszcze matkę do siebie. Po jej śmierci zajął się polityką i zaczął zwalczać między innymi karę śmierci, którą
uznawał za morderstwo. Przez jakiś czas jednak wierzył też w hasła, iż w dążeniu do powstania „lepszego” świata trzeba kilka osób uśmiercić. Kolejnym
przełomem była egzekucja, którą oglądał na Węgrzech. W odległości 1,5 metra od skazańca stał pluton egzekucyjny, zaś kule wymierzone
w sercewyrwały w piersi zabitego wielką dziurę. Od tej pory młody Tarrou uważał, że nie wolno przyznawać komukolwiek prawa do wydawania
wyroku śmierci w imię jakichkolwiek wyższych racji, stan zaś taki uznał za swoistą dżumę, której podlegają w mniejszym lub większym stopniu
wszyscy członkowie europejskiego (i chyba nie tylko) społeczeństwa. Doszedł też do wniosku, że należyodrzucić każde postępowanie, które
prowadzi do odebrania komuś życia lub w sposób bezpośredni je odbiera. Wszyscy ludzie dzielą się według niego na trzy kategorie: zarażonych,
ofiary i lekarzy. Tych ostatnich, którzy walczą ze śmiercią, jest bardzo mało. Tarrou zaś postanowił zawsze stawać po stronie ofiar i w ten sposób
dążyć do wejścia do trzeciej kategorii, której osiągnięcie według niego było równoznaczne z osiągnięciem spokoju. Uważał też, że jedyną drogą do
osiągnięcia spokoju jest „sympatia”. Po tej rozmowie obaj mężczyźni udali się na plażę, na którą mogli wejść jedynie dzięki odpowiednim przepustkom i
długo pływali w ciepłym i cichym morzu - między innymi dla oderwania się od rzeczywistości i dla odprężenia potrzebnego dla normalnego
funkcjonowania i pracy w tych trudnych warunkach.
Dżumy nie powstrzymało nadejście chłodów, które trwały przez cały grudzień. Pod koniec miesiąca doktor Bernard otrzymał list od sędziego Othona,
który zawiadamiał, że z powodu pomyłki administracji jest nadal przetrzymywany w obozie, chociaż jego żona została już wypuszczona. Składała ona
protest w prefekturze, jednak nie odpowiedziano niego to pozytywnie. Na polecenie Rieux Rambert zajął się sprawą i sędzia spotkał się kilka dni później
z doktorem Bernardem. Zaskoczył go prośbą o powrót do obozu, tym razem jednak w charakterze pomagającego tam ochotnika. Lekarz umożliwił mu
spełnienie tej prośby. Boże Narodzenie tego roku różniło się nastrojem od poprzednich - mieszkańcy byli smutni i ponurzy, zaś z powodu trudności w
zaopatrzeniu na jakiekolwiek przyjemności związane ze świętami stać było tylko najbogatszych, którzy byli w stanie zapłacić za nie złotem. Dzień
wcześniej Grand nie stawił się o umówionej godzinie, więc następnego ranka przyjaciele rozpoczęli poszukiwania. Po południu doktor Bernard odnalazł
go stojącego przed ciemną wystawą sklepową. Stary mężczyzna płakał. Doktor wiedział, że wspomina on w tej chwili jedne z minionych świąt i moment
swych zaręczyn z Jeanne. Doktor chciał zabrać przyjaciela do domu, ten jednak wyrwał mu się i zaczął uciekać, jednak po chwili upadł na ziemię.
Został zabrany do domu, gdzie lekarz stwierdził dżumę płucną. Zdecydowali z Tarrou nie przewozić chorego do szpitala i pielęgnować go na miejscu.
Kilka godzin później Grand poprosił doktora o odczytanie tekstu z pięćdziesięciu stron jego rękopisu. Okazało się, że jest to jedno jedyne zdanie
powtarzane w najrozmaitszych wersjach. Na ostatniej stronie widniał świeży napis: „Moja droga Jeanne, dziś jest Boże Narodzenie...”. Chory rozkazał
doktorowi spalić rękopis. Po zrobieniu zastrzyku Rieux poinformował Tarrou, że chory nie przetrzyma tej nocy, jednak ku ich zdumieniu następnego dnia
gorączka ustąpiła i już nie powróciła. W tym czasie przywieziono też do szpitala chorą dziewczynę, u której wystąpiła podobna reakcja. W ciągu
tygodnia przypadki wyzdrowienia zdarzyły się jeszcze czterokrotnie. Pod koniec tygodnia stary astmatyk zawiadomił doktora o pojawieniu się nie
widzianych w mieście od kwietnia szczurów.Zaraza zaczęła ustępować.
Od tego momentu zaraza cofała się coraz wyraźniej. Jednak początkowo mieszkańcy miasta nie dawali się zbytnio ponieść radości, która - jak się

obawiali - mogła okazać się przedwczesna. W miarę upływu czasu coraz więcej zarażonych osób odzyskiwało zdrowie. Dżuma ustępowała

nieregularnie - zdarzały się jeszcze okresy, kiedy umierało po kilka osób więcej niż zwykle, ale były to już jej ostatnie porywy. Przez cały styczeń

panowała też wśród mieszkańców miasta jeszcze zmienna atmosfera - z nadziei i radosnego podniecenia zmieniała się w stany depresji. Zdarzały się

też jeszcze przypadki ucieczki z miasta, w większości udane. Uciekali ci, z których dżuma wykorzeniła całkowicie nadzieję. Życie powoli powracało do

normy. Na nowo zorganizowały się klasztory, powrócili też do koszar rozproszeni żołnierze. 25 stycznia prefektura po naradzie z komisją lekarską

uznała, iż epidemia uległa zahamowaniu. Ogłoszono też ostrożnie, że o ile zaraza nie powróci w ciągu dwóch tygodni, bramy miasta zostaną otwarte.

Był to dzień powszechnej radości, choć nie wszyscy się cieszyli. Były to rodziny, które jeszcze odbywały kwarantannę oraz ci, którzy oczekiwali na

wiadomości o stanie zdrowia bliskich przebywających właśnie w szpitalu. Do nielicznych pechowców, którzy zmarli w tym okresie powracającej

nadziei zbliżającego się wyzwolenia, należał sędzia Othon.

Jeden tylko człowiek podążał pod prąd ogólnego nurtu uczuć i nadziei. Był nim Cottard. Powrót miasta do normalnego życia napawał go lękiem,

gdyż na nowo zaczął się obawiać aresztowania. Wywołało to wyraźną zmianę w jego zachowaniu - z domu wychodził bardzo rzadko i tylko

ukradkiem, pod wieczór, przestał prawie spotykać się z ludźmi. Podczas wizyt u doktora Bernarda wciąż dopytywał się o możliwy rozwój wypadków

związanych z epidemią i jakby podsycał w sobie nadzieję na powrót dżumy. Kiedy pewnego dnia Tarrou odprowadzał Cottarda do domu, na ich

spotkanie wyszło dwóch mężczyzn, którzy zapytali o Cottarda. Ten usłyszawszy to, odwrócił się nagle i uciekł. Zaskoczeni nieco funkcjonariusze udali

się spokojnym krokiem za nim.

Dwa dni później Tarrou zachorował. Doktor Bernard doszedł wraz ze swą matką do wniosku, że będą się opiekować chorym w domu. Miał on objawy

obu odmian dżumy - dręczyły go zarówno wrzody, jak i ciężki kaszel z krwawymi wymiotami. Przez dwa dni każdą wolną chwilę Rieux i jego matka

poświęcali na czuwanie przy chorym. Lekarz odczuwał teraz wyjątkową bezsilność wobec postępującej choroby. Mimo zastosowania wszelkich

możliwych środków, jego przyjaciel zmarł. Matka zaproponowała Bernardowi wyjazd w góry, do sanatorium, aby tam odpoczął, a przy okazji spotkał

się z chorą żoną. Jednak następnego ranka Bernard otrzymał telegram z wiadomością, iż jego żona zmarła przed ośmioma dniami. Wiadomość tę

przyjął ze spokojem i rezygnacją. Pewnego lutowego poranka otwarto bramy miasta. Życie powróciło do normy - na nowo pojawiły się pociągi i statki.

Zorganizowano dla uczczenia tego zdarzenia wiele zabaw. Zakochani, którym do tej pory czas rozłąki niezmiernie się dłużył, pragnęli nagle, aby zwolnił

swój bieg dla wynagrodzenia im chwil samotności. Rambert, oczekując niecierpliwie na stacji na przyjazd żony, zdawał sobie zarazemsprawę, że

dżuma odmieniła go, że nie jest już tym samym co niegdyś człowiekiem. Zaraza wycisnęła na jego życiu niezatarte piętno. Wszyscy inni mieszkańcy

Oranu mniej lub bardziej świadomie przeżywali tę chwilę podobnie, choć moment powitania bliskich zagłuszył w nich takie myśli. Tego samego

popołudnia doktor Bernard szedł pogrążony w rozmyślaniach poprzez napełnione rozradowanymi parami ulice. Zastanawiał się nad sensem rozłąki,

która była przez tak długi czas udziałem tych ludzi. Doszedł do wniosku, że sens ten nie jest ważny, ważna za to jest „odpowiedź na nadzieję ludzi”.

Odpowiedź tę znaleźli ci wszyscy, którzy oczekiwali na czułość ze strony drugiego człowieka, czegoś, czego osiągnięcie mogło zależeć od nich samych.

Ci wszyscy zaś, którzy - podobnie jak Tarrou - szukali czegoś więcej, czegoś ponad człowiekiem, nie zostali zaspokojeni.

W tym miejscu narrator przedstawia się jako doktor Bernard Rieux, któremu zależało na „tonie obiektywnego świadka”. Pragnął też opisywać

uczucia i przeżycia wszystkich członków dotkniętej zarazą społeczności. Jednak stwierdza, że był człowiek, w imieniu którego nie mógł się wypowiadać

- to Cottard. Idąc tego samego popołudnia w kierunku domu Granda, został zatrzymany przez kordon policjantów, którzy poinformowali go, że jakiś

szaleniec strzela do tłumów. Chwilę później pojawił się też w tym miejscu Grand, który ze wzburzeniem spostrzegł, że strzały padają z okna Cottarda. W

jakiś czas potem przybył samochód z ekipą specjalną. Strzały z karabinu maszynowego odegnały szaleńca od okna, sześciu policjantów zaś wbiegło w

bramę domu. Wywleczono stamtąd siłą małego człowieczka, w którym Grand rozpoznał swego sąsiada. Niedługo potem urzędnik pożegnał lekarza

stwierdzając, że jest zadowolony, ponieważ napisał do Jeanne, ze zdania zaś, nad którym tak usilnie pracował usunął wszystkie przymiotniki. Rieux
udał się do swego starego pacjenta - astmatyka, który słysząc o śmierci Tarrou stwierdził, że - jak to w życiu bywa - odchodzą najlepsi. Wyraził też

przekonanie, że ludzie „zawsze są tacy sami”. Patrząc z tarasu na niebo rozpostarte nad miastem doktor Bernard wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące

z radującego się miasta i rozmyślał o bliskich, których stracił i zapomnieniu, w które się oni pogrążyli. W tym momencie postanowił napisać

opowiadanie, które stanowiłoby kronikę i zawierało doświadczenie wyniesione z czasu panowania zarazy: „w ludziach więcej rzeczy zasługuje na

podziw niż na pogardę”. Słysząc okrzyki radości zdawał sobie też doskonale sprawę z tego, o czym nie pamiętali ci wszyscy wyrażający swą

nieopisaną radość - że radość ta zawsze jest zagrożona, gdyż „bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika” i pewnego dnia może się na nowo

uaktywnić nawet po wielu latach, atakując nie spodziewających się niczego ludzi.

You might also like

  • Kursanci Tetsing
    Kursanci Tetsing
    Document1 page
    Kursanci Tetsing
    kasiajestsuper
    No ratings yet
  • WŁOCHY
    WŁOCHY
    Document12 pages
    WŁOCHY
    kasiajestsuper
    No ratings yet
  • WŁOCHY
    WŁOCHY
    Document12 pages
    WŁOCHY
    kasiajestsuper
    No ratings yet
  • Cuda
    Cuda
    Document10 pages
    Cuda
    kasiajestsuper
    No ratings yet
  • Cuda
    Cuda
    Document10 pages
    Cuda
    kasiajestsuper
    No ratings yet
  • Cuda
    Cuda
    Document10 pages
    Cuda
    kasiajestsuper
    No ratings yet