You are on page 1of 224

WSTĘP

„CZARNE WAMPUMY GŁOSZĄ WOJNĘ”,


CZYLI CO O WOJNIE PONTIAKA NAPISANO PO POLSKU

Jedynym dziełem w języku polskim, poświęconym


w całości tak zwanej wojnie Pontiaka1 jest książka
profesora Jana Szczepańskiego pod tytułem Czarne wam­
pumy głoszą wojną. Napisana została przed blisko pięć­
dziesięciu laty w oparciu o klasyczną pracę amerykań­
skiego historyka Francisa Parkmana History of the Con­
spiracy of Pontiac. Pisząc swą książkę profesor Szcze­
pański korzystał również z Das Grenzerbuch Friedricha
von Gagern, która ukazała się u nas trzydzieści osiem
lat temu w pięknym przekładzie pani Lidii Zacharskiej
pod tytułem Prawdziwe życie Skórzanej Pończochy, a jeden
z jej rozdziałów „Pontiak prowadzi wojnę” mówi o in­
teresujących nas wydarzeniach.
Cenię sobie pamięć profesora Szczepańskiego, gdyż był
bodaj jedynym w Polsce rzetelnym propagatorem historii
i kultury Indian północnoamerykańskich, po mistrzowsku
łączącym posiadaną wiedzę z niezwykle lotnym piórem,
czego nigdy nie potrafili dokonać interesujący się u nas tą
1 Znana w historiografii amerykańskiej również jako powstanie
Pontiaca (Pontiac’s Uprising) i konspiracja Pontiaka (Pontiac’s Conspiracy);
wszystkie te określenia nie odpowiadają w pełni prawdzie.
tematyką współcześni mu i potomni. Niemniej, pisząc swą
książkę, w sprawach ściśle historycznych oparł się tylko na
Parkmanie (z którego pełnymi garściami czerpał też von
Gagern) bez uwzględnienia nowszych badań amerykańskich
historyków, a w szczególności Howarda H. Peckhama.
Parkman pisał swe dzieła o indiańskich wojnach XVII
i XVIII wieku dla pokolenia Amerykanów wychowywanych
na romantycznych powieściach Jamesa Fenimore Coopera,
wolnych już od grozy najazdów Indian, o których dziadowie
opowiadali mrożące w żyłach krew historie, zafascynowa­
nych odnajdywanymi na rodzinnych polach i łąkach cmen­
tarzyskami i grotami strzał. Fascynacji tej uległ również
Parkman, toteż pisał w duchu iście cooperowskim. Nie
znaczy to jednak, że nie zasługuje on na zaufanie. Wręcz
przeciwnie, Parkman był niestrudzonym badaczem, po­
trafiącym dotrzeć do wielu ludzi, których dziadowie czy
rodzice znali Pontiaka lub osoby z nim związane. Często
bezkrytycznie podchodził do ich informacji, ale też nie
miał powodu im nie wierzyć. Przede wszystkim nie mógł
jednak dotrzeć do wszystkich materiałów, jakie znalazły
się później w angielskich, francuskich, amerykańskich czy
kanadyjskich archiwach. Tak na przykład bezcenną kore­
spondencję takich osobistości lat sześćdziesiątych XVIII
wieku jak generałowie wojsk brytyjskich Jeffery Amherst
i Thomas Gage odnaleziono dopiero w latach dwudziestych
XX wieku, a pewne papiery królewskiego pełnomocnika
do spraw Indian Williama Johnsona w roku 1957.
Czytelnik Czarnych wampumów, a tym samym dzieła
Parkmana, dostrzeże bez trudu różnice między tamtymi
książkami, a tą, którą trzyma w ręce. Polegają one głównie
na ocenie przyczyn i skutków indiańskiej wojny z lat
1763-1765, zwanej niezbyt trafnie wojną Pontiaka i na
ocenie roli, jaką odegrał w niej ów wielki przywódca.
Zabraknie tu także wielu dramatycznych scen, w jakie
obfitują narracje Parkmana i Szczepańskiego, ale Czytelnik
nic na tym nie straci, gdyż prawdziwe wydarzenia w niczym
nie ustępują dramaturgią wymyślonym czy też wyolb­
rzymionym przez informatorów Parkmana. Ich bohaterowie,
a wśród nich oczywiście Pontiak, tylko zyskają na swym
odbrązowieniu.
Książkę tę mogłem napisać tylko dzięki korespondencji
z najwybitniejszymi historykami i antropologami z Kanady
i Stanów Zjednoczonych parającymi się tą tematyką i nad­
syłanym przez nich materiałom. Należą do nich nieodżało­
wani William J. Eccles, Howard H. Peckham i Clinton A.
Weslager oraz Colin G. Calloway, Ian K. Steele i cztery
wspaniałe kobiety, którym mą książkę zadedykowałem:
LaVerne H. Clark, Olive P. Dickason, Liz G. Dulany
i Nancy O. Lurie. Wszystkim im dzięki za okazaną pomoc
i serce, a Liz Dulany z Wydawnictwa Uniwersytetu Illinois
również za benedyktyński trud wyszukiwania tak dawno
nie wznawianych dzieł jak pamiętniki Alexandra Henry’ego,
jeńca Odżibuejów z 1763 roku.
ALGONKINOWIE I IROKEZI
W POŁOWIE XVIII WIEKU

W wojnie lat 1763-1765 wzięły udział plemiona należące


do dwóch potężnych rodzin językowych: algonkińskiej
i irokeskiej. Przed przybyciem białych ludzi Algonkinowie
zamieszkiwali rozległe obszary od Atlantyku na wschodzie
po Missisipi na zachodzie i od półwyspu Labrador na
północy po rzekę Ohio na południu. Ojczyznę Irokezów
stanowiły tereny leżące na południe od jeziora Ontario
i Niagary do Rzeki Św. Wawrzyńca i rzeki Hudson. Inne
plemiona tych rodzin rozrzucone były po całym kontynencie
północnoamerykańskim. W pamiętnym 1763 roku swe
dawne ziemie zachowali jedynie Irokezi i Algonkinowie
z Zachodu, czyli z obszarów leżących między Wielkimi
Jeziorami na północy, rzeką Missisipi na zachodzie, doliną
Ohio na południu i Appalachami na wschodzie, które miały
stać się areną wielkiej wojny. Ich pobratymcy znad Atlan­
tyku, z wyjątkiem Abenaków z Maine i kanadyjskich
Mikmaków, ulegli niemal całkowitej zagładzie, a niedobitki
wywędrowały na zachód i północ, gdzie zamieszkały bądź
wymieszały się z zamieszkałymi tam narodami. Powyżej
wskazany obszar stał się ojczyzną Lenapów, bardziej
znanych pod nazwą Delawarów, którzy wyparci z New
Jersey i Delaware osiedli między rzekami Muskingum
i Ohio. Na zachód od nich, posuwając się na południe od
rzeki Scioto po rzekę Kentucky, wędrowali ich najbliżsi
przyjaciele i sojusznicy Szawanezi. Plemiona Ottawów,
Odżibuejów i Potawatomich, tworzące luźną federację
znaną jako „Trzy Ogniska”1, zamieszkiwały między jezio­
rami Huron i Michigan, nad Jeziorem Sw. Klary i rzeką
Detroit. W górnym biegu rzek Wabash, Maumee i St.
Marys żyli Majamowie (Miami). Na zachód od jeziora
Michigan, nad rzeką Fox, mieszkali należący do rodziny
językowej Siuksów Winnebagowie, nie różniący się kul­
turowo od otaczających ich Algonkinów i utrzymujący
z nimi dobre stosunki. Na północ od nich osiedli Menomini,
nad rzeką Wisconsin, na zachodzie, znajdowali się Sauko­
wie i Lisy (Fox), zaś dalej na południe, między rzekami
Rock i Illinois siedzieli Kikapu, Illinoi, Kaskaskia, Peoria
i inni. Na południowy zachód od jeziora Erie żyli irokescy
Wyandoci, zwani przez Francuzów Huronami.
Ludy te miały od wschodu za sąsiadów bodaj najbardziej
wojowniczych Indian na kontynencie. Były nimi irokeskie
plemiona tworzące tak zwaną Ligę Irokezów czyli Związek
Sześciu Narodów. Należeli doń Mohawkowie, Oneidowie,
Onondaga, Kayugowie, Senekowie i Tuskarora. Twórcami
tego powstałego około 1570 roku związku byli na wpół
mityczni Wyandot Dekanawida i jego uczeń Hiawatha
z plemienia Mohawków. Miał on na celu położyć kres
waśniom międzyplemiennym i ustanowić powszechny po­
kój, przynajmniej między ludami irokeskimi2. Tak powstała
Liga Pięciu Narodów składająca się z pięciu pierwszych
wymienionych plemion, do której przystąpili Tuskarora
wypędzeni z Północnej Karoliny przez Anglików po
przegranej wojnie lat 1711-1713. W interesującej nas

1 Podobne federacje tworzyli Majamowie, Wea i Piankaszawowie znad

brzegów Wabash i Rzeki Węgorza (Eel River) w Indianie; Illinoi,


Miczigamea, Kahokia, Kaskaskia, Peoria i Moingwena żyjący między
rzekami Illinois i Missisipi; Saukowie i Lisy z Wisconsin.
2 Aleksander S u d a k, Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Poznań,

Wydawnictwo Akcydens 1995, s. 88.


dobie z rodziny irokeskiej pozostali jedynie członkowie
Ligi Sześciu Narodów, Wyandoci i garść Susquehannow
żyjących nad rzeką o tej samej nazwie. Natomiast z kart
historii zniknęły liczne ongiś irokeskie plemiona Huronów,
Tionontatich, Wenro i Erie (z wyjątkiem tych, którzy uszli
na zachód i osiedli tam pod nazwą Wyandotów). Nie
chciały one dobrowolnie przystąpić do Ligi Irokezów, co
sprawiło, że urażeni w swej dumie jej członkowie wynisz­
czyli je niemal całkowicie, a niedobitków przyjęli do
siebie3. Liga wojowała również od niepamiętnych czasów
z Algonkinami i choć szczyt jej potęgi przypadł na
początki XVIII wieku, to jeszcze w połowie tegoż stulecia
podczas rokowań z białymi występowała jako zwierzchnik
Delawarów czy Szawanezów z racji odniesionych kiedyś
nad nimi zwycięstw 4.
Ustalenie dokładnej liczebności tych wszystkich plemion
jest teraz w zasadzie niemożliwe, ale nie ulega wątpliwości,
że w roku 1763 były na tyle liczne, by skutecznie przeciw­
stawić się europejskiemu pochodowi na zachód. Sir William
Johnson, pełnomocnik Korony Brytyjskiej w stosunkach
z Irokezami i Algonkinami, orzekł, iż te plemiona mogą
wystawić w pole do 12 tysięcy wojowników5, a zatem
z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy stwierdzić, że
liczyły łącznie do 60 tysięcy głów. Przeciw sobie miały
milion sześćset tysięcy kolonistów6, co oczywiście nie
znaczy, że w czekającej ich walce stały od razu na
straconej pozycji.

3 List Williama J. Ecclesa do autora, 5 czerwca 1994 roku.


4 Clinton A. W e s 1 a g e r, The Delaware Indians: A Histoiy, Brunswick,
N.J., Rutgers University Press 1972, s. 191.
5 Wilbur R. J a c o b s , Dispossesing the American Indian: Indians and

Whites on the Colonial Frontier, New York, Charles Scribner’s Sons


1972, s. 95.
6 Gary B. N a s h , Red, White, and Black: the Peoples of Early North

America, Englewood Cliffs, N.J., Prentice Hall 1992, s. 252.


*

Ojczyzną Irokezów i Algonkinów były bezkresne puszcze,


poprzecinane licznymi rzekami i pełne jezior. Tworzyły one
znakomity system dróg wodnych, po których Irokezi poruszali
się masywnymi łodziami z kory wiązu, natomiast wojownicy
algonkińscy radującymi oko kanu z kory brzozowej, które
biali z miejsca okrzyknęli cudem sztuki inżynierskiej. Mogące
przewieźć bardzo ciężki ładunek, tak lekkie, że bez trudu
przenosił je koło wodospadów jeden mężczyzna, budowano
wyłącznie z materiału, jakiego dostarczała puszcza. Płynęli
nimi do swych wiosek utworzonych u Algonkinów z wigwa­
mów, zaś u Irokezów z długich domów. Wigwam budowano
stawiając w kole lub owalu młode giętkie drzewa i związując
ich wierzchołki tak, że tworzyły kopulasty szkielet. Ten
pokrywano korą brzozową lub skórą i matami jak u Sauków
czy Kikapu, zostawiając miejsce na wejście po jednej lub
obydwu stronach. Pośrodku wigwamu mieściło się proste
palenisko, gdzie przyrządzano posiłki. Wokół ścian rozciągała
się niska platforma służąca za ławę i wspólne łoże. Irokeski
długi dom liczył sobie zwykle do 60 stóp długości oraz blisko
18 stóp szerokości i wysokości. Jego owalny bądź zakończo­
ny szczytami dach opierał się na szkielecie z belek pokrytym
zachodzącymi na siebie płatami kory wiązu lub cedru.
Wewnątrz biegł środkiem szeroki korytarz, a po obu jego
stronach znajdowały się pomieszczenia dla poszczególnych
rodzin dzielących wspólne ognisko z sąsiadami z naprzeciw­
ka. Na obu końcach długiego domu znajdowały się magazyny
z suszoną kukurydzą, inną żywnością i opałem. Wigwamy
i długie domy znakomicie chroniły od niepogody, lecz trudno
je było zaliczyć do idealnych mieszkań. Panował w nich mrok
i dym, często się zapalały, a mieszkańców nękały wszy, pchły
i myszy.
Wyposażenie domów Irokezów i Algonkinów nie różniło
się od siebie. Jedni i drudzy miski i łyżki sporządzali
z drewna, naczynia wypalali z gliny, zaś z włókien roślinnych
wyplatali kosze i maty. Drewno, róg i kamień stanowiły
surowiec na broń i narzędzia. Wojownicy walczyli łukiem
i strzałą, maczugą, tomahawkiem zakończonym szpicem,
hakiem bądź kamieniem oraz włócznią i tarczą. Kobiety
uprawiały ziemię za pomocą krótkiej motyki wykonanej
z drzewa, muszli lub zwierzęcej łopatki. Mąkę wyrabiano
z kukurydzy, rozcierając jej ziarna w drewnianych stępach
albo między kamieniami. Wraz z nadejściem białych pojawiła
się broń palna oraz narzędzia i naczynia z metalu, ale
zachowały się kanu, rakiety śnieżne, pozwalające swobodnie
poruszać się po śniegu oraz toboggany przyjęte od razu
z entuzjazmem przez przybyszów.
Wioski algonkińskie zamieszkiwało od kilkudziesięciu do
kilkuset mieszkańców. Otoczone palisadą i głęboką fosą wsie
irokeskie, zwane szumnie przez Anglików „zamkami”, liczyły
ich sobie zwykle więcej. Wokół wiosek rozciągały się
uprawne pola, bo i Algonkinowie, i Irokezi byli znakomitymi
rolnikami, z tym że w życiu tych ostatnich uprawa ziemi
odgrywała większą rolę. Ich kobiety uprawiały tytoń oraz 15
gatunków kukurydzy, 60 fasoli i 8 dyni. Zawsze pod ręką
znajdowały się 34 gatunki owoców i blisko 50 jadalnych
korzeni, nasion i liści7. Algonkinowie znad Wielkich Jezior,
zwłaszcza Odżibueje i Menomini oraz ich siuańscy sąsiedzi
Winnebagowie zbierali w obfitych ilościach dziki ryż.
Z kolei myślistwo i rybołówstwo było domeną Algon­
kinów, choć Irokezi niewiele im ustępowali pod tym
względem. Istniała między nimi ożywiona wymiana skór
i mięsa na płody rolne — kukurydzę i tytoń. Ponieważ
zwierzyna szybko uchodziła z zamieszkałych okolic, podej­
mowano dalekie i żmudne wyprawy w celu jej zdobycia,
głównie zimą, gdy trop widoczny był na śniegu. Polowano
głównie na jelenie i niedźwiedzie, na północy na łosie, a na

7 J a c o b s , Dispossesing of..., s . 8 .
zachodzie, w pobliżu prerii — na bizony. Z pomniejszej
zwierzyny chwytano bobra, szopa, skunksa, wiewiórkę
i piżmoszczura. Rojące się w rzekach i jeziorach ryby
łowiono na wszelkie sposoby: siecią, na wędkę, przez
zastawianie tam i jazów, zatruwanie, wbijanie na oszczep
czy ustrzelenie z łuku.
Wszyscy ci Indianie ubierali się w odzież ze skór łosich
lub jelenich. Mężczyźni nosili mokasyny, nagolenniki zwane
leginami, przepaski biodrowe i koszule. Kobiety nosiły się
podobnie. W dni gorące mężczyźni poprzestawali na przepas­
ce biodrowej, a kobiety na spódnicy. Zimą członkowie
obojga płci zakładali futrzane płaszcze. Odzież wyszywano
wysuszonymi kolcami jeżozwierza, a po przybyciu białych
szklanymi paciorkami. Krzywolinijne roślinne desenie zdo­
biły i ubrania, i przedmioty codziennego użytku. Zarówno
kobiety, jak i mężczyźni malowali różnymi kolorami i na
różne sposoby swe ciała. Popularnością, zwłaszcza wśród
wojowników, cieszył się tatuaż. Pozbywano się owłosienia
twarzy i ciała, zaś włosy zaczesywano na różne sposoby.
Kobiety wiązały je w węzeł przypominający ogon bobra,
a starsi mężczyźni puszczali je luźno po ramiona. Młodsi
wojownicy golili głowy, zostawiając jedynie na czubku tak
zwany kosmyk skalpowy albo grzywę biegnącą przez środek
czaszki od czoła po szyję.
Za ozdoby służyły naszyjniki, kolczyki i bransoletki
wykonane z włosia, kości, miedzi, barwnych kamyków,
piór i muszli, podobnie jak małe wydrążone muszelki
zwane wampumami. Nazwa pochodzi z języka Algonkinów
z Nowej Anglii i znaczy mniej więcej „sznur białych
muszelek”8, choć odnosi się do muszli tak jaśniejszej, jak
i ciemniejszej barwy. Pozyskanie metalowych szydeł i gwo­
ździ wielce ułatwiło drążenie kawałeczków muszli i sznury
albo pasy wampumów zaczęły odgrywać bardzo ważną
8 Frederick Webb H o d g e , Handbook of American Indians North of
Mexico, Washington, Smithsonian Institution 1907, 1910, s. 904-909.
rolę w stosunkach międzyplemiennych, będąc symbolem
porozumienia między Indianami oraz między nimi i białymi
ludźmi. Wizerunki osób, zwierząt, drzew, ścieżek ułożone
z muszelek na pasie wampumu przypominały o zaistniałym
wydarzeniu. Takie wampumy przechowywano w bezpiecz­
nym miejscu, pod opieką wyznaczonych po temu osób.
Wszystkim ważnym politycznym wydarzeniom oraz
większości ceremonii religijnych towarzyszyło palenie
tytoniu w fajkach. Postrzegane było ono jako środek
porozumiewania się z siłami nadprzyrodzonymi. Zwyczaj
ten przyjął się na całym kontynencie. Fajkę nosił zawsze
wysłannik do innych plemion, gdyż zapewniała mu bez­
pieczeństwo, będąc czymś w rodzaju listu żelaznego.
Składała się z długiego cybucha, często bogato zdobionego
i malowanego barwami o powszechnie zrozumiałym zna­
czeniu oraz glinianej lub kamiennej główki, również
przystrajanej piórami i głowami ptaków. Te „fajki pokoju”
znane są powszechnie pod francuską nazwą kalumetu 9.

Organizacja społeczna i polityczna Algonkinów była


słabo rozwinięta w tym znaczeniu, że licząca kilkaset osób
wioska stanowiła najliczniejsze ugrupowanie, a o plemieniu
można było mówić tylko dlatego, że jego członków łączyła
ta sama kultura. Podstawową jednostką społeczną była
rodzina, zwykle monogamiczna, choć występowało również
wielożeństwo. Rodziny łączyły się w klany skupiające
wszystkich krewnych, wywodzących się od wspólnego
przodka i skupiających krewnych po linii ojca. Były one
egzogamiczne, czyli że mężczyźni musieli szukać sobie
żon w innym klanie. Nazwy klanów pochodziły zwykle od
nazw zwierząt lub ptaków, uważanych za pierwszych ich

9 Tamże, s. 191-194.
przodków. Kilka lub kilkanaście klanów tworzyło plemię,
zaś niektóre plemiona łączyły się w luźne konfederacje.
Podczas wspólnych letnich zbiorów i wiosennych łowów
członkowie klanu przebywali razem, zaś resztę roku po­
szczególne rodziny spędzały osobno. Każdy klan posiadał
swoją radę oraz sachema, czyli wodza obieranego na czas
pokoju. Wódz ten nie posiadał szczególnej władzy i na
współplemieńców mógł wpływać jedynie perswazją, a w peł­
nieniu obowiązków pomagali mu obwoływacze zwołujący
na powszechne obrady, przewodniczący im i pełniący inne
funkcje. Oprócz sachemów istnieli również wodzowie
wybierani na czas wojny, będący znanymi wojownikami.
Tacy wodzowie też mieli swych zastępców i kierowali
oddziałem wojowników czuwającym nad porządkiem
w wiosce i podczas wspólnych łowów.
U Irokezów podstawę społeczeństwa stanowiła tak
zwana owaczira (ohwahira) czyli grupa krewnych po
linii matki, zamieszkujących jeden długi dom. Obejmowała
kilka rodzin kierowanych przez matronę będącą babką,
matką, starszą siostrą lub wujenką innych kobiet. Mę­
żczyźni przenosili się do długiego domu swych żon,
lecz pozostawali obcymi w tym sensie, że nie posiadali
tutaj prawa własności i dziedziczenie dóbr, majątku
i stanowisk odbywało się od strony matki. Ziemia była
wspólną własnością wszystkich członków owacziry, ko­
biety pracowały razem i dzieliły się plonami.
Kilka spokrewnionych owaczir stawiało swe długie domy
obok siebie, ale nie dotyczyło to klanów, do których
należały. Każdy klan, a liczba ich różnie przedstawiała się
u różnych plemion irokeskich, miał w każdej wiosce swych
przedstawicieli. Tak jak i u Algonkinów jego członkowie
musieli sobie pomagać i mścić krzywdy swych bliskich,
mieli swą radę i wodzów. Kobiety, co zrozumiałe, od­
grywały wiodącą rolę w życiu klanu. Oprócz Mohawków
i Oneidów u Irokezów występowały także tak zwane
połowy, czyli dwa ugrupowania skupiające pewną liczbę
klanów. Połowy były egzogamiczne, a członkowie jednej
wyprawiali pogrzeby i składali kondolencje członkom
drugiej. W ogóle organizacja społeczna Irokezów była
bardziej rozwinięta niż u Algonkinów, choć na przykład
Delawarowie również posiadali matrylinealne klany, łączące
się w trzy bractwa, zaś Menomini oraz Saukowie i Lisy
posiadali połowy, uczestnictwo w których zależało raczej
od urodzenia aniżeli od przynależności klanowej.
Każde z plemion irokeskich zajmowało odrębne teryto­
rium, mówiło odrębnym dialektem i różniło się od siebie
w ten czy inny sposób. Każde posiadało swą radę, złożoną
z przedstawicieli poszczególnych klanów, a która reprezen­
towała plemię na obradach Wielkiej Rady Konfederacji,
zwoływanych przynajmniej raz w roku w dolinie Onon­
daga, koło współczesnego Syracuse w stanie Nowy Jork.
Omawiano tam szczegółowo sprawy, a decyzja zapadała
jednomyślnie. Oprócz dziedzicznych sachemów Irokezi
posiadali jeszcze przywódców zwanych Wodzami Sosny,
którzy swą pozycję osiągnęli poprzez wyczyny na polu
bitwy. Radę Ligi tworzyło czterdziestu dziewięciu lub
pięćdziesięciu sachemów, przy czym nie każde plemię
posiadało w niej równą liczbę przedstawicieli. Onon-
dagowie, na przykład, mieli ich 14, w tym naczelnego
wodza Ligi, zaś Senekowie tylko 8. Nie miało to jednak
większego znaczenia, bowiem plemiona głosowały osobno,
a decyzje zapadały jednomyślnie. Sachemami byli mężczy­
źni, ale kobieta występowała w charakterze regenta
niepełnoletniego, a w rodzinie i klanie godność sachema
była dziedziczna. Kobiety mianowały następcę zmarłego
sachema, którym zostawał często młodszy brat lub syn
siostry nieboszczyka. Możność obierania sachemów przez
kobiety, usuwanie ich w razie potrzeby z tego stanowiska,
a także występowanie w roli regenta dawały im nie­
spotykane gdzie indziej znaczenie i władzę. Irokezi byli
najprawdopodobniej jedynym społeczeństwem, gdzie w peł­
ni wykształcił się matriarchat.
Zachowało się wiele przekazów o tym, jak po szybko
odbytym porodzie algonkińskie i irokeskie kobiety wracały
do codziennych zajęć, co w pełni odpowiadało prawdzie.
Irokezi porównywali kobietę rodzącą dziecko do wojownika
na polu bitwy, gdyż — mimo pomocy doświadczonych
akuszerek — umierało wtedy dużo matek i dzieci. Wkrótce
po urodzeniu Irokezki obdarzały dziecko jednym z klano­
wych imion. Ponieważ nie mogło się ono nazywać jak inna
żyjąca osoba, imię jego podawano jak najszybciej do
ogólnej wiadomości. Nowe imię otrzymywało po osiąg­
nięciu pełnoletności. Wśród Algonkinów zwracano się po
imieniu głównie podczas wielkich uroczystości, unikając
tego na co dzień. Dorośli mogli również przyjmować nowe
imiona, jeśli stare przestały im odpowiadać.
Dopóki dziecko nie nauczyło się chodzić, spoczywało
w kołysce noszonej na plecach matki i do drugiego roku życia
karmione było piersią. Rzadko karano je cieleśnie, a u Iro­
kezów wojownicy niewiele czasu poświęcali swemu potom­
stwu. I algonkińskie i irokeskie dziewczęta przechodzące swą
pierwszą miesiączkę przebywały te chwile w odosobnieniu.
Wchodzący w wiek męski chłopcy doznawali wielu udręczeń
ze strony krewnych, co działo się głównie u Algonkinów.
Delawarowie, na przykład, zmuszali ich do kąpieli w lodowa­
tej wodzie i do picia szkodliwych i odurzających wywarów.
Byli również zawstydzani, ośmieszani i obrażani, aż uciekali
z wioski w poszukiwaniu pomocy sił nadprzyrodzonych.
Panowała wiara, że biednemu, upokarzanemu chłopcu łatwiej
będzie pozyskać pomoc i współczucie duchów. Większość
tych dobrowolnych wygnańców znajdowała swego opiekuń­
czego ducha, który prowadził ich przez resztę życia i napeł­
niał tak potrzebną im wiarą w siebie.
U wszystkich tych plemion przedmałżeńskie stosunki
płciowe były czymś normalnym i nie gorszyły nikogo.
Wśród Irokezów o zawarciu małżeństwa decydowały matki,
rzadko pytając dzieci o zdanie. Jak tylko młodzieniec wykazał
się myśliwskim kunsztem, matka wyszukiwała odpowiednią
dziewczynę z innego klanu i z innej połowy, omawiała
sprawę z jej matką i następowała wymiana darów. Uczta,
na której spożywano kukurydzianą mąkę oblubienicy i dzi­
czyznę lub ryby nowożeńca, pieczętowała związek. Irokezi
byli monogamistami i wierność małżeńską ceniono bardzo
wysoko. Choć każda ze stron mogła bez trudu uzyskać
rozwód, zdarzało się to nader rzadko, co bardzo dobrze
świadczyło o mądrości kobiet kojarzących dwoje młodych.
W przeciwieństwie do niektórych Algonkinów z północy,
którzy zostawiali swemu losowi ludzi starych i niedołężnych,
Irokezi potrafili zatroszczyć się o swych starców i chorych.
Ciało zmarłego malowano i ubierano w najpiękniejszy strój.
Członkowie drugiej połowy przejmowali zwłoki i grzebali je
na klanowym cmentarzu. Wszystkie plemiona wierzyły, że
duchy zmarłych są niebezpieczne i mogą sprowadzić na
żyjących chorobę lub dręczyć ich w jakiś inny sposób, toteż
składano im żywność w ofierze. Kiedy żałoba się skończyła,
krewni i przyjaciele zbierali się na ucztę, gdyż wiadomo już
było, że dusza przebywa w zaświatach, daleko na zachodzie.
Wierzenia i obrzędy religijne Irokezów pod pewnymi
względami różniły się znacznie od wierzeń ich algonkińskich
sąsiadów. Różnice te brały się głównie z bardziej złożonej
i sformalizowanej struktury irokeskiego społeczeństwa. In­
dianie ci, żyjący w licznie zamieszkałych wioskach, mieli
warunki dla przeprowadzenia długotrwałych, wyszukanych
uroczystości, których pozbawieni byli liczni Algonkinowie,
bytujący w małych rozproszonych grupach. Jeśli chodzi
jednak o podstawowe wierzenia, to różnice nie były aż tak
widoczne. Jedni i drudzy, na przykład, dzielili wiarę w niezbyt
dokładnie określoną istotę najwyższą czyli Wielkiego Ducha.
U Irokezów był on stworzycielem pozostałych bóstw oraz
wszelkiego życia na ziemi. Miał bliźniaczego brata — Złego
Ducha, odpowiedzialnego za stworzenie potworów, jadowitych
węży, trujących roślin i wszelkiego zła nękającego ludzi.
Oprócz nich w panteonie irokeskim znajdowali się Bóg
Grzmotu rządzący deszczem, Bóg Słońca zajmujący się
wojną i polowaniem, Duch Wiatru oraz Trzy Siostry, piękne
kobiety nazywane Naszym Życiem, kryjące się pod postacią
kukurydzy, fasoli i dyni. Do pomniejszych bóstw zaliczano
liczne elfy, kilku Kamiennych Olbrzymów, różne potwory,
wiedźmy, demony, duchy zmarłych i inne.
Tak samo mniej więcej rzecz przedstawiała się u Algon­
kinów. Na przykład bóstwom Delawarów przewodziła istota
zwana Wielką Mocą lub Stwórcą, daleka i raczej obca
sprawom ludzi. Stwórca ów kierował jednak światem
poprzez swych rzeczników, do których należały różne
niebiańskie bóstwa, Piorun, Matka-Ziemia i Cztery Strony
Świata. Delawarowie wierzyli również w liczne pomniejsze
bóstwa, takie jak Matka-Kukurydza czy duchy zwierząt
i roślin. Prócz wiary w te wszystkie wymienione istoty
Irokezi i Algonkinowie uważali, że światem rządzi po­
wszechna, bezosobowa siła, przenikająca przyrodę, zwie­
rzęta, ludzi, przedmioty martwe. Ci pierwsi nazywali ją
orenda, ci drudzy manito. Siłę tę czasami mylono z Wielkim
Duchem i choć Indianie rzadko wnikali w te zawiłości,
istnieją podstawy do rozróżnienia obu rodzajów wierzeń10.
Uprawa ziemi odgrywała tak ważną rolę w życiu Irokezów,
że co najmniej sześć razy w roku obchodzili święta plonów
i zbierania dzikich owoców i jagód. Uroczystość z okazji
siewu trwała przez tydzień i tyle samo, gdy kukurydza
nadawała się do spożycia. Krócej trwały obrzędy po
żniwach i po zbiorach fasoli, malin i poziomek. Irokezi
obchodzili również jednotygodniowe święto w połowie
zimy, podczas którego składali w ofierze białego psa. Było
to święto budzenia się do nowego życia, kiedy gaszono
stary ogień, rozpalano nowy i każdy poddawał się grupowej
terapii, prosząc innych o wyjaśnienie znaczenia swoich
snów. Wierzono, że wypełnienie postawionych we śnie
zadań przyniesie pożądany skutek, więc ludzie rezygnowali
10 William W. N e w c o m b , Jr., North American Indians: An Anth­
ropological Perspective, Pacific Palisades, California, Goodyear Publishing
Company 1974, s. 74.
z pełnionych stanowisk, poddawali się torturom i za­
chowywali w inny niezwyczajny sposób. Irokezi posiadali
szereg bractw czarowników parających się leczeniem,
z których najbardziej znanym było bractwo Fałszywych
Twarzy. Wiosną i jesienią jego członkowie zakładali
groteskowe maski i wędrowali od domu do domu, aby
wyganiać duchy niosące ludziom choroby i wędrówkę tę
kończyli tańcem. Oprócz nich działały inne takie stowarzy­
szenia zabiegające o przychylność takiego czy innego
ducha, z własnym rytuałem, pieśniami, tańcami i strojem.
Algonkinowie również posiadali swe święta na cześć
budzenia się do życia na nowo, jakim u Delawarów było
Święto Wielkiego Domu. Główną uroczystością religijną
Odżibuejów, Menominich, Potawatomich i innych algon­
kińskich plemion z północy i znad Wielkich Jezior były
spotkania członków bractwa Midewiwin, czyli Tajem­
niczego Szałasu. Zajmowali się oni leczeniem i ustępowali
sobie rangą, nabywaną drogą stosownego wtajemniczenia.
Spotkania ich odbywały się raz lub dwa razy w roku, przy
czym pozwalano uczestniczyć w nich widzom. Mogli
przyglądać się, jak trafiony białą muszlą członek Midewi-
winu zapadał w trans. Zaintrygowani biali doszukiwali się
korzeni tego stowarzyszenia u europejskich masonów.
Wydarzenia i pieśni zachodzące podczas tych uroczystości
przekazywano potomnym pismem obrazkowym na korze
brzozowej11.

Wojny toczone przez Irokezów i Algonkinów w połowie


XVIII wieku już dawno utraciły swój tradycyjny charakter.
Przed przybyciem białych nie staczali oni walk o terytoria
czy o korzyści płynące z handlu. Były to działania prowa­
dzone na małą skalę, głównie latem, zrytualizowane i nie
11 Clark W i s s 1 e r, Indians of the United States, Gardern City, New
York, Doubleday & Company 1967, s. 75.
pochłaniające nadmiernych ofiar. Udział w nich zapewniał
mężczyźnie sławę i pozycję w plemieniu. Wybitni wojow­
nicy odwiedzali poszczególne wioski szukając ochotników
na wyprawę, przedstawiali swój plan i rozdawali poda­
runki. Celem wyprawy było pomszczenie krzywd do­
znanych w przeszłości, toteż wojna nosiła wyraźne cechy
wendety. Rzadko kiedy wychodziło w pole kilkuset
wojowników plemienia, którzy zresztą dzielili się na
mniejsze oddziały. Jeśli już duże siły stanęły naprzeciw
siebie, dochodziło do walnej bitwy, w której ginęło
niewielu ludzi, do niewoli trafiało kilka osób i napastnicy
wracali do swych wiosek. Najczęściej pięciu lub sześciu
wojowników czyhało w pobliżu wrogiej wioski, aby zabić
lub wziąć w niewolę nieostrożnego jej mieszkańca. Naj­
zuchwalsi zachodzili tam pod osłoną nocy, próbując
wszcząć pożar lub zdobyć skalp.
Głównym celem wyprawy było pojmanie jeńców, szcze­
gólnie mężczyzn w sile wieku. Kobiety i dzieci, o ile nie
zamierzano ich przyjąć do plemienia, zabijano, a ich skalpy
zabierano na trofea. Pojmanego wojownika krępowano
specjalnie w tym celu sporządzanymi więzami, wyrywano
paznokcie i ucinano palce, którymi napinał łuk. Zwycięzcy
przypominali mu zło, którego on i jego plemię dopuszczali
się wobec nich i nakazywali mu śpiewać jego pieśń
wojenną. Każdy wojownik posiadał taką pieśń i śpiewał ją,
by okazać pogardę wobec śmierci i swych zwycięzców.
Kierujący wyprawą wódz decydował, do jakiej wioski
skierować jeńców i często trafiali oni do rodzin, które
straciły bliskich w ostatnim czasie. Jeśli chciały one
adoptować któregoś wojownika, wówczas biegł on szpale­
rem mieszkańców wioski, okładających go biczami, kijami
i wszystkim, co było pod ręką. Jeśli padł pod ciosami,
dobijano go na miejscu; jeśli przetrzymał, otrzymywał
nowe imię, krewnych i stawał się pełnoprawnym członkiem
plemienia, w którym czekały go najwyższe godności.
Natomiast gdy jeniec od razu przeznaczony był śmierci,
doznawał straszliwych mąk trwających nieraz od pięciu do
sześciu dni. Jeśli wykazał się hartem ducha i męstwem,
jego upieczone serce zjadali po kawałku młodzi wojownicy,
by i im udzieliła się jego odwaga, zaś ciało czasem
gotowano i zjadano.
Lata kontaktu z białymi wpłynęły na charakter indiań­
skich wojen. Pozyskanie broni palnej i walka o dostęp do
europejskich towarów sprawiły, że przybrały na sile
i stały się niezwykle krwawe. Irokezi w pogoni za
zyskiem i sławą potrafili wyniszczyć całe narody. Jedno­
cześnie w swe spory międzyplemienne Indianie wciągnęli
białych przybyszów, pozyskując nowych sojuszników
i wrogów. Sami z kolei brali udział w wojnach, jakie
w Ameryce toczyli między sobą Europejczycy, głównie
Anglicy i Francuzi. Przyswajali sobie metody wojowania
białych, którym tylko nieznacznie ustępowali organizacyj­
nie, a przewyższali zdecydowanie prowadzeniem walk
w puszczy. Dlatego to dowódcy wrogich sobie armii
europejskich tak bardzo zabiegali o pozyskanie indiań­
skich sojuszników, a ci, którzy nie potrafili tego dokonać,
ponosili ciężkie klęski. Ciągłe wojny i zawleczone przez
białych choroby sprawiły, iż częstym motywem przy­
stąpienia do walki było wyrównanie poniesionych strat
w ludziach drogą adoptowania wziętych do niewoli
wrogów, których we wczesnym okresie wojen kolonial­
nych brali dla okupu. W wioskach ich zaczęli się poja­
wiać liczni „biali Indianie” — jeńcy, którzy często
pozostawali tam już na zawsze. Ciągłe wojny prowadziły
również do upadku znaczenia sachemów, na których
miejsce zaczęli się wysuwać wodzowie wojenni.
W połowie XVIII wieku Irokezi i Algonkinowie nie byli
już więc takimi, jakimi ujrzeli ich pierwsi koloniści. Życie
ich zmieniło się znacznie pod wpływem białych, których
broń palną i narzędzia z metalu cenili sobie najbardziej
i o czym już się pokrótce wspomniało. Teraz powiemy
tylko, że przyjęli te rzeczy z entuzjazmem i szybko nauczyli
się je naprawiać i konserwować, toteż najwyższy czas, by
zerwać z twierdzeniem jakoby całkowicie byli pod tym
względem uzależnieni od białych rusznikarzy i kowali. Nie
potrafili jedynie wyrabiać prochu i tak pokochali strzelbę,
że młodsi wojownicy nie umieli już posługiwać się
łukiem tak sprawnie, jak ich ojcowie. Równie gorąco
pokochali inny dar białych ludzi, a mianowicie alkohol
dostarczany do ich wiosek przez handlarzy lub nabywany
w najbliższym forcie i pity bez żadnej miary. Za brandy
potrafili oddać cały ładunek zdobytych zimą futer, przez
nią popadali w długi u handlarzy, pod jej wpływem
dopuszczali się występków, tak wobec białych, jak i wła­
snych współplemieńców, czego oczywiście żałowali po­
niewczasie. Wodzowie walczyli z tą plagą z całych
sił, lecz na dłuższą metę okazywali się bezradni, mimo
że mogli liczyć na pomoc dowódców fortów i co uczci­
wszych handlarzy. Z kolei koń, inny jeszcze dar białych,
nie znalazł wśród nich takiego uznania, jak u Indian
z rozległych równin zza Missisipi. W swoich puszczach
woleli poruszać się łódką, zaś porwanego gdzieś konia
sprzedać z zyskiem jakimś białym.
Działalność misjonarzy różnych wyznań sprawiła, że
wielu Indian stało się nominalnymi przynajmniej kato­
likami lub protestantami. O wiele większym sukcesem
w pozyskiwaniu neofitów mogli poszczycić się francuscy
jezuici i franciszkanie, których religia z wiarą w różnych
świętych, cuda, w nieśmiertelność duszy i ze swym wy­
szukanym ceremoniałem bardziej przemawiała do wy­
obraźni czerwonoskórych aniżeli proste nauki anglikań­
skich czy prezbiteriańskich duchownych. Jezuici działali
z powodzeniem zarówno wśród Algonkinów, jak i Iro­
kezów, starając się wyzwolić tych drugich spod wpływu
Anglików i pozyskać ich dla interesów Francji. Za ich
sprawą wielu Irokezów przyjęło katolicyzm i osiadło
w wioskach powstałych wokół misji nad Rzeką Sw.
Wawrzyńca, stając się członkami luźnej federacji znanej
jako Siedem Narodów Kanadyjskich12. Misjonarze angielscy
nie potrafili wykazać się takimi sukcesami, choć wielu
Oneidów przyjęło prezbiterianizm, zaś bracia morawscy
z powodzeniem działali pośród Delawarów czy Mansich
(Munsee). Stare wierzenia i obrzędy pozostały oczywiście
nienaruszone, a neofici i ich wyznający wiarę przodków
ziomkowie żyli na ogół w przykładnej zgodzie. Do waśni
między nimi dochodziło tylko z powodów politycznych,
kiedy mieli podjąć decyzję co do tak ważnych spraw, jak na
przykład opowiedzenie się po stronie któregoś z mocarstw.
Kontakt z białymi przyniósł również znaczące zmiany na
indiańskiej mapie politycznej, o czym już pokrótce się
wspominało. Oprócz wymienionej wyżej federacji Siedmiu
Narodów Kanadyjskich w dolinie Ohio zawiązała się inna,
którą tworzyli Szawanezi, Delawarowie i Mingo. Ci ostatni
byli Irokezami, którzy wywędrowali nad Ohio i prowadzili
własną politykę, nie kierując się dyktatem rady Ligi
rezydującej w Onondaga. Większość z nich stanowili
Senekowie, najdalej zamieszkujący na zachód członkowie
Związku Sześciu Narodów, sympatyzujący z Francuzami
i zdecydowanie wrodzy Anglikom. Oni to we wszystkich
wojnach angielsko-francuskich udzielali większego lub
mniejszego poparcia Francuzom, oni też po ostatniej wojnie,
zwanej w Ameryce „wojną Francuzów i Indian”, której
wynik przygotował grunt pod zryw Indian w 1763 roku,
pierwsi wystąpili z inicjatywą zbrojnego wystąpienia czer-
wonoskórych przeciw angielskiej kolonizacji. Inicjatywę tę
przypisano Pontiakowi, wodzowi Ottawów i z jego imie­
niem po wszystkie czasy wiąże się wojna lat 1763-1765,
ale nim do niej doszło, rozegrała się wspomniana wojna
Francuzów i Indian, o której opowiemy za chwilę.

12 Federację tą tworzyli katoliccy Mohawkowie z Caughnawaga,


Mohawkowie i Algonkinowie z Oka, Huroni z Lorette, Abenakowie
z Odanak oraz Kayugowie i Onondagowie z Oswegatchi. Kiedy ta
ostatnia misja przestała działać, jej mieszkańcy przenieśli się do Saint
Regis (Akwesasne).
WOJNA FRANCUZÓW I INDIAN

Wojna Francuzów i Indian, zwana w Europie Wojną Sied­


mioletnią, była czwartą1 i ostatnią, jaką o panowanie na
kontynencie północnoamerykańskim stoczyły ze sobą Anglia
i Francja. Podobnie jak w poprzednich zmaganiach, tak i teraz
po obu stronach stanęły różne plemiona Indian. Wbrew
utartemu jednak poglądowi nie były one bezwolnymi pionkami
w grze prowadzonej przez oba mocarstwa. Mieli na uwadze
przede wszystkim własny interes, zręcznie wygrywając jedno
państwo przeciw drugiemu, jak najdłużej starając się zachować
neutralność i bez skrupułów porzucając przegraną stronę.
I Algonkinowie, i Irokezi byli w tej grze mistrzami. Ci
pierwsi wraz z Wyandotami zasadniczo wspomagali Fran­
cuzów, od czasu gdy w 1609 roku Samuel de Champlain2
wyruszył z nimi na zwycięską wyprawę przeciw Mohawkom.
Liga Irokeska stała po stronie angielskiej, choć bynajmniej nie
wszyscy jej członkowie byli w tej postawie jednolici, co
tyczyło się głównie Seneków, zamieszkujących najdalej na

1 Trzema poprzednimi były wojna króla Williama z lat 1689-1697


zwana w Europie wojną Ligi Augsburskiej; wojna królowej Anny z lat
1702-1713, zwana w Europie wojną o sukcesję hiszpańską; i wojna króla
Jerzego z lat 1744-1748, zwana w Europie wojną o sukcesję austriacką.
2 Samuel de Champlain (ok. 1570-25 grudnia 1635 r.), zwany „ojcem
Kanady”, jej pierwszy gubernator, odkrywca, pisarz i kartograf. Był
szczerym przyjacielem Indian, ciesząc się w zamian ich niezmienną
sympatią.
zachód i podatnych przez to na wpływy Francuzów. Bywało
i tak, że znajdujący się we wrogich sobie obozach wojownicy
uchylali się od walki, aby nie przelewać indiańskiej krwi, na
co nie brakuje przykładów, choć bieg wydarzeń sprawił, że
nie przetrwały na dłużej w powszechnej świadomości.
Na długo nim pierwszy Anglik przekroczył Allegheny,
Francuzi dotarli w Góry Skaliste, nad Wielkie Jeziora, nad
Missisipi i Illinois, a w roku 1682 największy ich odkrywca
Rene Robert Cavelier de La Salle założył nad Zatoką
Meksykańską kolonię Luizjana. Tym samym pod koniec
XVII wieku francuskie forty i placówki handlowe rozciągały
się od Rzeki Sw. Wawrzyńca do ujścia Missisipi i od
Wielkich Jezior po dolinę rzeki Ohio. Rozmach ich poczynań
żywo kontrastował z niemrawym, acz ciągłym, pochodem
angielskiego osadnictwa na zachód. Od samego początku
rywalizujący z Anglikami, którym zawsze ustępowali liczbą
(w chwili wybuchu Wojny Siedmioletniej było ich dwadzieś­
cia razy mniej)3, dobre stosunki z Indianami uczynili
kamieniem węgielnym swej polityki. Z wielkiej rodziny
algonkińskiej jedynego wroga mieli tylko w narodzie Lisów4.
Jako że podstawę ich gospodarki stanowił handel futrami,
w ich żywotnym interesie leżała ochrona środowiska, co siłą
rzeczy jednało im sympatię Indian. Francuscy jezuici i fran­
ciszkanie prowadzili wśród nich rozległą działalność misyjną,
aby zaszczepić im najlepsze wartości kultury europejskiej
i religii katolickiej oraz łagodzić dzikość obyczajów. Zarówno
władze świeckie, jak i kler Nowej Francji szybko zarzuciły
nieśmiałe zresztą próby podporządkowania Indian francus­
kiemu prawu, zdając sobie doskonale sprawę, że upieranie
się przy tym zraziłoby do nich czerwonoskórych, na co

3 William J. E c c l e s , The Canadian Frontier, 1534-1760, Albu­


querque, University of New Mexico Press 1969, s. 174.
4 Lisy toczyli z Francuzami wojny w latach 1711-1734. Omal nie

przyniosły one plemieniu zagłady, gdyż o ile w 1666 roku liczyło sobie
10 tysięcy głów, to w kilka lat po zakończeniu działań pozostało ich
kilkuset otoczonych opieką sąsiednich plemion.
w żaden sposób nie mogli sobie pozwolić5. Przyznawali tym
samym, że Indianie są suwerennymi narodami i panami ziem
przez siebie zamieszkałych. Wszystkim, co Francuzi na nich
posiadali, był tylko łańcuch fortów, gdzie prowadzono handel
futrami i władza ich nie sięgała dalej niż na odległość strzału
z muszkietu oddawanego z ich bastionów, jak pięknie to
określił William Eccles6. Oni sami nigdy nie rościli sobie praw
do zwierzchnictwa nad czerwonoskórymi i ich ziemiami.
W rozmowach z nimi nigdy nie podejmowali tego tematu, za
to z całą ostrością stawiali go podczas obrad z Anglikami. Tym
mówili bez ogródek, że Indianie nie są ich poddanymi, zatem
nie mogą ich powstrzymać od najazdów na angielskie osiedla.
Roszczenia do ziemi wysuwali tylko wobec Anglików, nigdy
wobec czerwonoskórych. Będąc tak słabymi liczebnie, nie
pożądali terenów Indian i ze wszystkich sił starali się, by nie
wpadły w angielskie ręce. Dla wszystkich tych powodów
Indianie w swej większości popierali ich w wojnach toczonych
w XVII i XVIII wieku, widząc w nich sojusznika, który
pomaga im w walce z pozbawiającym ich ziemi i środków do
życia anglo-amerykańskim osadnictwem.
Anglików indiańskie plemiona mogły popierać jedynie
z czysto koniunkturalnych względów. Nawet najbardziej im
sprzyjający zdawali sobie sprawę z prawdziwości tych słów
katolickich Irokezów skierowanych w 1754 roku, w wigilię
wojny Francuzów i Indian, do plemion znad Ohio: „Bracia,
czy naprawdę nie widzicie różnicy między naszym ojcem
(królem Francji) i Anglikami? Idźcie do fortów, jakie pobu­
dował nasz ojciec, a zobaczycie, że wokół nich lasy nadal roją
się od zwierzyny, że stoją tylko w tych miejscach, gdzie
zjawiamy się po potrzebne nam rzeczy. Anglicy zaś nie
prędzej osiądą w danym miejscu, aż odejdą zwierzęta, padną
lasy i opustoszeje ziemia”7. Torując sobie drogę siekierą

5 William J. E c c l e s , The Canadian..., s . 7 9 .


6 Tamże, s. xiii.
7 Ian K. S t e e l e , Warpaths: Invasions of North America, New York,
Oxford University Press 1994, s. 198.
i pługiem koloniści angielscy szli znad Atlantyku zwartą ławą
osiedli, trzebiąc puszcze i niszcząc lub spychając na zachód
zamieszkujących je Indian. Na pewnych terenach, jak w dolinie
Ohio, straż przednią tej nawały stanowili traperzy i handlarze
futer, ale nie było ich zbyt wielu. Anglo-amerykańscy pionierzy
byli potencjalnymi osadnikami, wrogiem i niszczycielem
puszczańskiego środowiska, toteż ich stosunki z Indianami nie
mogły ułożyć się poprawnie. Nie sprzyjało również temu
samo nastawienie Anglików do czerwonoskórych, których na
ogół mieli za dzikich, którymi gardzili, których się lękali
i których za wszelką cenę chcieli pozbawić ziemi. Swą
pogardę potrafili okazać od razu tam, gdzie uznali, iż mogą
sobie na to pozwolić. Na opanowanych przez siebie terenach
narzucali Indianom swoje prawo karzące chłostą lub grzywną
za takie „zbrodnie” jak próżnowanie, kłamstwo, praca w nie­
dzielę, zjadanie wszy lub wielożeństwo8, co z pewnością
Francuzom nie przyszłoby do głowy. Cieplejszym uczuciem
darzyli ich jedynie misjonarze różnych protestanckich grup
wyznaniowych, nie cieszący się przez to zbytnią sympatią
ogółu współobywateli.
Takie stosunki panowały aż do wybuchu interesującej tu
nas wojny. Po raz pierwszy jednak sprawy ułożyły się tak,
że Anglicy mogli liczyć na niespotykaną dotąd pomoc ze
strony Indian, a przede wszystkim plemion z doliny Ohio.
Kończący wojnę króla Jerzego pokój, zawarty w 1748 roku
w Aix-la-Chapelle, miał potrwać bardzo krótko, krócej niż
w Europie, i teraz właśnie dolina Pięknej Rzeki, jak ją
nazywali Kanadyjczycy, stała się bezpośrednią przyczyną
wybuchu nowej wojny i początkowo głównym jej teatrem.
Przez długi czas pozostawała ona słabo zaludnionym obsza­
rem, który Irokezi uważali za swój z racji podboju, angielskie
kolonie z racji królewskiego nadania, Korona Francuska

8 Lyle K o e h l e r , Red-White Power Relations and Justice in the


Courts of Seventeenth-Century New England w : Roger L. N i c h o 1 s. The
American Indian: Past and Present, Tucson, University of Arizona Press
1986, s. 96.
z racji odkrycia, a różne plemiona Indian z racji zamieszkania.
Po roku 1701 zaczęli tam napływać uchodźcy z licznych
plemion, a na ich czele Delawarowie i Szawanezi wypędzeni
przez Anglików z ziem na wschód od Appalachów. Z zacho­
du przybywali Kikapu, Majamowie i Maskotinowie (Mascou-
ten) pragnący mieć bliższy dostęp do europejskich towarów.
Osiedli tu również liczni członkowie Związku Sześciu
Narodów, zwani Mingami, których Rada z Onondagi uważała
za „łowców”, niemających prawa podejmować samodziel­
nych decyzji politycznych. Oni jednak nie liczyli się zbytnio
z tym stanowiskiem, zaś rządom Wirginii i Pensylwanii
łatwiej było pertraktować wprost z nimi, aniżeli za pośrednict­
wem Rady. Wieść o założeniu przez Francuzów w 1701 roku
fortu Detroit ściągnęła w jego okolice Wyandotów, Ottawów,
Odżibuejów, Potawatomich, Lisów, Majamów i innych
francuskich sprzymierzeńców, którzy pozakładali swe wioski
między terenami Irokezów a doliną Ohio.
Do roku 1749 Francuzi nie wykazywali większego
zainteresowania tym obszarem. Choć ich podróżnicy,
misjonarze i kupcy od dawna udawali się w dolinę Missisipi,
to obierali raczej podróż trasą Zielona Zatoka (Green Bay)
— Rzeka Lisów (Fox River) lub w dół Illinois ku Missisipi.
W połowie XVII wieku dolina Ohio nie była już w stanie
dostarczać stosownej ilości futer, toteż jej żyzne ziemie
mogły zainteresować tylko indiańskich lub angielskich
rolników. Teraz ten drugorzędny dla handlu obszar stał się
Francuzom niezbędny dla obrony całego ich zachodniego
imperium, od kiedy okazało się, że Appalachy nie stanowią
już przeszkody dla Anglosasów.
Jak dalece handel wpływał na sojusze okazało się, kiedy
Anglicy zdobyli w 1745 roku na Francuzach port Louisbourg,
pozbawiając ich możliwości zaopatrywania Indian znad
Ohio w swe towary. Odciętym nagle od prochu i amunicji
zagroził głód i lepiej uzbrojeni wrogowie. Związane z Fran­
cuzami plemiona zwróciły się do pensylwańskich handlarzy,
przenikających przez Allegheny w dolinę Pięknej Rzeki.
W 1747 roku Orontony, wódz Wyandotów, stanął na czele
antyfrancuskiego i inspirowanego przez Irokezów sprzysię-
żenia9, do którego przystąpili jego współplemieńcy, Ot-
tawowie, Odżibueje, Majamowie i które liczyło na pomoc
Irokezów, Szawanezów oraz Czoktawów i Krików z dale­
kiego Południa. Doszło wówczas do krwawych ataków na
francuski transporty futer i splądrowania przez wodza
Majamów Memeskię fortu Miami. Niektóre z tych plemion
poprzenosiły swe wioski na wschód, nad rzeki Sandusky
i Miamiy gdzie przypieczętowały swe związki z Pensylwanią
traktatem zawartym w 1748 roku w Lancaster. Chociaż
sprzysiężenie załamało się, kiedy Francuzi na nowo zaczęli
zaopatrywać Indian i wzmocniły ich dodatkowe oddziały
wojska, to stało się ono dla nich znamiennym ostrzeżeniem.
Działalność Anglików nad Ohio nasiliła się jeszcze bardziej
w roku 1749. Zjawili się tam pod wodzą George’a Croghana
liczni handlarze z Pensylwanii, którzy w wiosce Majamów
zwanej pickawillany, leżącej u zbiegu potoku Loramie i Wielkiej
Miami, założyli prężnie działającą placówkę, przyciągającą
Indian z licznych plemion. Zagrażała ona w najwyższym stopniu
francuskim interesom, ale jeszcze agresywniej wystąpili Wirgiń-
czycy z nowo utworzonego towarzystwa dla eksploatacji doliny
Ohio (Ohio Company). Rząd królewski przyznał mu 500 000
akrów na tych terenach pod warunkiem, że zbuduje i utrzyma
fort w widłach Ohio i w ciągu siedmiu lat osadzi tam sto rodzin.
Było to pierwsze z szeregu przedsięwzięć, które przyniosły spory
między spekulantami ziemią, między koloniami oraz między
wszystkimi przybyszami a Indianami. Najpierw jednak Wirgiń-
czycy musieli zmierzyć się z Francuzami, zdecydowanymi za
wszelką cenę wyrzucić z doliny wszystkich Anglików.
Czterej kolejni gubernatorzy Kanady sprawujący swój
urząd w latach 1747-1755 oraz nowy francuski minister

9 James A. C l i f t o n , The Re-emergent Wyandot: A Study in Eth-


nogenesis on the Detroit Borderland, J747 w : K . G . P r y k e & L . L .
Kul i s e k. Papers from the Western District Conference, Essex County
Historical Society, Ontario 1979, s. 1.
spraw morskich stanowczo nie docenili plemion znad Ohio.
Poniżano wodzów, domagano się bezwzględnego posłuszeń­
stwa i naga siła zdominowała dawny, przyjazny ton rozmów
indiańsko-francuskich. Pierwszą próbą, jaką podjęli Fran­
cuzi, aby odbudować swój nadwątlony w tych stronach
prestiż, była wyprawa 265 żołnierzy, milicjantów oraz
katolickich Irokezów i Abenaków pod wodzą doświad­
czonego administratora Pierre-Josepha Celerona de Blain-
ville. Wyruszyła nad Ohio w czerwcu 1749 roku i wróciła
do Montrealu po pięciu miesiącach. Poza czasowym usu­
nięciem stamtąd pensylwańskich handlarzy nie zdziałała
praktycznie nic. Senekowie, Delawarowie, Mingo i Szawa-
nezi odnieśli się do Francuzów wrogo, a szczególnie złe
przyjęcie spotkało ich w Pickawillany. Otoczona potężną
palisadą wieś panowała nad trzema znakomitymi szlakami
wodnymi od jeziora Erie do Missisipi, a tutejszym Maja-
mom przewodził Memeskia, nieubłagany wróg Francuzów.
Blainville był za słaby, aby ich stamtąd wypędzić i stało
się to dopiero w czerwcu 1752 roku. Wyprawa 240 Ottawów
i Odżibuejów pod wodzą Charlesa-Michela Langlade, syna
Indianki Ottawa i francuskiego handlarza10 uderzyła nie­
spodzianie na Pickawillany. W wiosce było tylko 15
wojowników, więc opór trwał nie więcej niż kilka godzin.
Wbrew warunkom kapitulacji zabito Memeskię, a zwycięz­
cy ugotowali i zjedli jego ciało wraz z sercem angielskiego
handlarza. Po splądrowaniu i spaleniu magazynów najeź­
dźcy wywiesili nad wioską francuską flagę i odeszli
z trzema pojmanymi Anglikami. Handel w Pickawillany
stał się zbyt niebezpieczny tym bardziej, że ani Irokezi ani
władze Pensylwanii nie pospieszyli Majamom z pomocą.
Jeszcze zdecydowaniej wystąpili Francuzi w roku następ­
nym. Gubernator Ange Duquesne de Menneville skierował
z Montrealu 1500 regularnego żołnierza i kanadyjskiej
milicji dla budowania fortów strzegących terenów między
10 Aleksander S u d a k, Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Poznań,
Wydawnictwo Akcydens 1995, s. 109.
jeziorem Erie a rzeką Allegheny. Stanęły wówczas forty
Presqu’ile, Le Boeuf i Venango. Napotkani tutaj angielscy
handlarze powędrowali w kajdanach do Quebecu. Nieżyczący
sobie obecności Francuzów miejscowi Indianie zwrócili się
o pomoc do władz Wirginii, pozwalając im w zamian na
wybudowanie fortu w widłach Ohio. Żądający odejścia
Francuzów z fortu Le Boeuf młody plantator i udziałowiec
Towarzystwa Ohio George Washington spotkał się z grzeczną
ale stanowczą odmową. Wkrótce potem, w lutym 1754 roku,
żołnierze francuscy usunęli Anglików z budowanego przez
nich fortu u zbiegu Allegheny i Monongaheli, zniszczyli go,
a sami wznieśli w jego pobliżu potężny fort Duquesne.
Działania te przekonały Indian, że Francuzi potrafią wystąpić
z o wiele znaczniejszą siłą i o wiele szybciej aniżeli Anglicy.
Jeszcze jakiś czas temu sieur de la Chauvignerie, komen­
dant francuskiej placówki w Logstown, wiosce Szawanezów
i Mingów leżącej kilkanaście mil poniżej fortu Duquesne,
donosił o ich wrogim nastawieniu do Francuzów. Uważał, iż
wszystkie plemiona znad Ohio, podburzane przez Anglików,
tylko czekają na hasło do walki. Miał prawo tak sądzić
otoczony zewsząd potencjalnymi wrogami, mający 30 żoł­
nierzy i odcięty od zaopatrzenia, ale markiz Duquesne nie
podzielał tych obaw. Był przekonany, że zbrojna demon­
stracja uzmysłowi czerwonoskórym ich położenie. Dowo­
dzący francuskimi siłami nad Ohio Claude-Pierre Pecaudy
de Contrecoeur oświadczył Indianom, że przepędzi Anglików
z powrotem za góry i jeśli Indianie staną po ich stronie,
zostaną zmieceni z powierzchni ziemi i od nich samych
tylko zależy, czy chcą dalej istnieć czy nie11. Obecność nad
Ohio blisko tysiąca francuskich żołnierzy i wyparcie stąd
Anglików nie pozostawiało Indianom większego wyboru.
Najazd Langlade’a na Pickawillany, a następnie postawienie
fortu Duquesne świadczyły wymownie, że Francuzi potrafią
skutecznie uderzyć z dwóch stron, od Zachodu i z Kanady.

11 William J. E c c l e s , The Canadian..., s. 163.


Odtąd plemiona znad Pięknej Rzeki zaczęły skłaniać się na
stronę francuską, choć Duquesne nie łudził się, że wystąpią
czynnie, jeśli nie będą pewni jej zwycięstwa.
Na razie nie mogli się spodziewać zwycięstwa Anglików.
Gubernator Wirginii Robert Dinwiddie, po otrzymaniu
z Londynu zgody na usunięcie Francuzów znad Ohio siłą,
wysłał tam w kwietniu 1754 roku Washingtona na czele
159 milicjantów i kilku zwiadowców Mingo. Na ich
spotkanie Contrecoeur skierował chorążego Josepha Coulon
de Villiers de Jumonville z oddziałkiem 33 żołnierzy
prosząc, by zechcieli opuścić francuskie terytorium. 28
maja doszło między nimi do starcia w pobliżu fortu
Duquesne, w którym zginął de Jumon ville i 10 żołnierzy,
a reszta trafiła do niewoli. Była to pierwsza bitwa w jeszcze
niewypowiedzianej wojnie, w której Anglicy pierwsi przelali
krew, toteż na reakcję przeciwnika nie trzeba było długo
czekać. Po walce Washington otrzymał wątpliwej wartości
posiłki i zamiast się szybko wycofać, założył w miejscu
zwanym Wielkie Łąki umocnioną placówkę, którą nader
trafnie nazwał fortem Necessity (Konieczność). Tutaj,
3 lipca, otoczyło go 500 Francuzów i 400 Indian pod
wodzą Louisa Coloun de Villiers, brata zabitego chorążego.
Krótkie starcie, w którym zginęło 30 Anglików, a 70
odniosło rany, zakończyło się ich kapitulacją i spiesznym
odejściem za Aleghenny. Próba wypędzenia Francuzów
znad Ohio skończyła się kompletnym niepowodzeniem.
Washington mógł tylko dziękować Bogu, że francuscy
oficerowie zdołali powstrzymać swych indiańskich sojusz­
ników od zmasakrowania jeńców.
Tego samego lata 1754 roku z inicjatywy rządu królew­
skiego odbył się w Albany zjazd przedstawicieli siedmiu
angielskich kolonii położonych na północ od Wirginii. Choć
zapamiętany przez potomnych jako ten, który podjął próbę
zjednoczenia skłóconych ze sobą kolonii, to jego głównym
celem było zapewnienie wojska i środków na wspólną
obronę i pozyskanie sobie Sześciu Narodów. Proangielscy
Irokezi przybyli na obrady w niewielkiej liczbie i w ponurych
nastrojach. Zarzucali Anglikom wdzieranie się na ich ziemie,
szykany w handlu, a nade wszystko zaniedbanie umocnień
na granicach i wystawienie Irokezów na francuskie ataki. Ich
poglądy najlepiej wyraził najwybitniejszy Irokez owej doby,
Mohawk Theyanoguin zwany przez Anglików królem Hen-
drickiem i mający opinię „pierwszego Indianina Ameryki”:
„Spójrzcie na Francuzów! Są mężami, umacniają się, gdzie
tylko mogą. Wy zaś — co przykro przyznać — jesteście
niczym kobiety, słabi i odsłonięci, pozbawieni wszelkich
umocnień”12. Mimo to Hendrick poprowadził swych Mohaw-
ków na pomoc Anglikom w tej jeszcze oficjalnie nie
rozpoczętej wojnie.
Anglicy wystąpili zaczepnie w następnym roku. W cen­
trum ich uwagi znalazły się widły Ohio, forty St. Frederick
(zwany przez nich Crow Point) i Niagara strzegące Kanady
na granicy z Irokezami oraz przesmyk Chigneto łączący
Nową Szkocję z kontynentem. Celem jednoczesnego ude­
rzenia w tych miejscach nie było zawojowanie Nowej
Francji, a jedynie powstrzymanie jej ekspansji. Ustąpienia
Francuzów z nadgranicznych fortów spodziewano się
dokonać demonstracją zbrojną, bez użycia siły13. Rzeczy­
wistość okazała się jednak zupełnie inna i tylko na
przesmyku Chigneto czekało Anglików powodzenie.
Oddzielał on Nową Szkocję od francuskiej Akadii, której
częścią była do 1713 roku, kiedy mocą pokoju zawartego
w Utrechcie przypadła Anglii. Od lat nękaną najazdami
Mikmaków, kierowanymi przez ich misjonarza Jean-Louisa
Le Loutre, zamieszkiwało 20 tysięcy Francuzów, którzy nie
złożyli przysięgi na wierność królowi Anglii, a na których
ojciec Le Loutre również wywierał niemały wpływ. Władze
francuskie pragnęły ściągnąć ich w sąsiedztwo fortów Beau-
sejour i Gaspereau, aby mogli wziąć udział w walce o odzys­
12 Ian K. S tee le, Betrayals: Fort William Henry & the „Massacre”,

New York, Oxford University Press 1990, s. 26.


13 Ian K. S t e e l e , Warpathss. 188.
kanie tej części Akadii, którą zabrali Anglicy. Oni sami
pragnęli żyć w spokoju, byle nie zmuszano ich do wystąpienia
przeciw Francji, ale zdaniem Anglików stanowili zagrożenie.
Toteż gdy pułkownik Robert Moncton na czele 2 tysięcy
ochotników z Nowej Anglii i 270 regularnych żołnierzy
z garnizonu w Halifaxie zdobył 16 czerwca po krótkim
oblężeniu fort Beausejour, a wkrótce, bez wystrzału, poddał
się fort Gasperau, władze angielskie postanowiły raz na
zawsze z zagrożeniem tym skończyć. Gubernator Nowej
Szkocji Charles Lawrence nakazał wypędzenie z prowincji
wszystkich Akadyjczyków, którzy nie złożą przysięgi na
wierność Anglii. Doszło do tego późnym latem 1755
roku, kiedy wojsko angielskie wyrzuciło ich z domów,
które puściło z dymem. Ich ziemie i stada stały się własnością
Korony Brytyjskiej, a samych, jedynie z tym, co mogli
zabrać ze sobą, załadowano na statki i wysłano do różnych
portów w angielskich koloniach, w Anglii i do kilku
we Francji. Trzymani w nieludzkich warunkach, oderwani
od rodzin, których często nie zobaczyli już nigdy, setkami
marli i tonęli na pełnym morzu. Nieliczni tylko ratowali
się ucieczką, jak tych osiemdziesięciu, którzy uszli z fortu
Cumberland (dawnego Beausejour) wykopanym tunelem
i wraz z rodzinami ukryli się w okolicznych lasach. Wielu
przygarnęli Mikmakowie, po wypędzeniu Akadyjczyków
bardziej wystawieni na angielskie ataki.
Na losy nieszczęsnych mieszkańców Akadii wpłynęła
również panika, jaka ogarnęła kolonie angielskie na wieść
o tym, co zaszło 9 lipca nad Monongahelą, w pobliżu
fortu Duquesne. Poniosła tu druzgocącą klęskę armia
angielska, którą dowodził naczelny wódz brytyjskich sił
zbrojnych w Ameryce Północnej generał major Edward
Braddock. Świeżo przybyły z Europy, zdolny i doświad­
czony oficer, stanął na czele blisko dwuipółtysięcznego
wojska, w tym 1600 regularnych żołnierzy. Część tego
wojska w sile 1450 ludzi, prowadzona osobiście przez
generała, 7 lipca przekroczyła bród na Monongaheli.
Dowodzący fortem Duquesne kapitan Pierre de Cont­
recoeur, mający pod sobą około 300 żołnierzy i kanadyj­
skich milicjantów, nosił się początkowo z zamiarem ewa­
kuowania garnizonu, ale jego zastępca, kapitan Daniel de
Beaujeu, przekonał go, iż należy walczyć. Pod fortem
obozowało od 800 do 1000 Indian — głównie Ottawów,
Odżibuejów i Potawatomich znad Wielkich Jezior, katolic­
kich Wyandotów, Caughnawagów i Abenaków z Kanady
oraz garść miejscowych Mingów, Delawarów i Szawane-
zów, do niedawna angielskich sprzymierzeńców. Począt­
kowo nie kwapili się oni do walki z tak przeważającym
liczebnie wrogiem, lecz Beaujeu potrafił się odwołać do
ich poczucia honoru. Po jego słowach: „Wyruszam na
Anglików! Cóż to, pozwolicie, aby wasz ojciec szedł
sam?!”14 gromady wojowników pospieszyły ku głównej
bramie fortu zaopatrzyć się w proch i naboje. Po przyjęciu
komunii kapitan, przybrany i pomalowany jak Indianin,
poprowadził 637 czerwonoskórych, 146 Kanadyjczyków
i 108 regularnych żołnierzy przeciw Anglikom, chcąc ich
przynajmniej powstrzymać przy brodzie na Monongaheli.
Na wroga natknął się w południe 9 lipca i ku swemu
rozczarowaniu stwierdził, że Braddock przekroczył rzekę.
Przednia jego straż maszerowała już leśnym traktem, między
wzgórzem po jednej, a wąwozem po drugiej stronie. Po
wymianie pierwszych strzałów Indianie i Francuzi rozwinęli
się wachlarzem, zajmując pozycje na wzgórzu i w wąwozie.
Idący w przedzie podpułkownik Thomas Gage cofnął się
gwałtownie przed tym nieoczekiwanym oporem i zderzył
z czołem idącej szybko naprzód głównej kolumny. Nieza-
chowana należyta odległość między awangardą a siłą
główną sprawiła, że doszło do zupełnego zamieszania.
Angielscy żołnierze wieku XVIII walczyli zwartymi for­
macjami, oddając salwy w kierunku widocznego przeciw­
nika, tu natomiast, oddzieleni od swych kompanii, musieli
14 Francis P a r k m a n , Montcalm and Wolfe, New York, Collier Books
1962, s. 159.
pojedynczo ostrzeliwać się niewidzialnemu wrogowi. Ten
zaś, ukryty wśród drzew i zarośli, z trzech stron zasypywał
kolumnę Braddocka morderczym ogniem. Indianie za­
stosowali taktykę „ciągłego ognia”, wywodzącą się z łowów
prowadzonych przez całe plemię, a polegającą na oskrzyd­
laniu przeciwnika, do którego wojownicy podchodzili
przebiegając od drzewa do drzewa i ładując broń w chwili,
gdy towarzysze prowadzili ostrzał. Skuteczność tej taktyki
zadaje kłam poglądowi, jakoby Indianie nie byli zdolni do
staczania walnych bitew, a jedynie do napadów z zasadzki15.
Żołnierze angielscy padali dziesiątkami, a ich artyleria
czyniła spustoszenie tylko w koronach drzew. Po trzech
godzinach Anglicy rzucili się do ucieczki, zabierając ze
sobą śmiertelnie rannego generała. Na polu walki zostało
456 zabitych i niektórzy spośród 541 rannych. Wśród
ocalałych rannych byli podpułkownik Gage, porucznik
Henry Gladwin i porucznik John Montrose, z którymi
jeszcze się spotkamy. Widok niedobitków wzniecił panikę
w straży tylnej i w taborach. Zniszczono wszystkie zapasy
i cała wyprawa w panicznej ucieczce zawróciła do Wirginii.
Indianie mogliby zabić o wiele więcej wrogów, gdyby nie
obfitość łupu, którego zebranie zajęło im kilka dni. W ich
ręce wpadły armaty, proch, kule, muszkiety, wozy, 100
sztuk bydła prowadzonego na ubój, stado 500 koni, worki
z mąką, odzież, narzędzia, wódka, kasa i papiery Braddocka.
Zwycięzcy stracili 27 zabitych wojowników i żołnierzy
i tylu mniej więcej rannych oraz trzech oficerów, a wśród
nich kapitana Beaujeu. Łatwe zwycięstwo sprawiło, że
plemiona indiańskie bez reszty przeszły na stronę Fran­
cuzów, a cała granica angielskich osiedli od Karoliny po
Nowy Jork stanęła w ogniu ich najazdów.
Dowództwo wyprawy na fort Niagara powierzono Willia­
mowi Shirleyowi, gubernatorowi Massachusetts. Choć nie
posiadał wojskowego doświadczenia, otrzymał stopień gene­

15 List Iana K. Steele do autora, 14 października 2004 roku.


rała majora i przez jakiś czas po śmierci Braddocka był
wodzem naczelnym wojsk angielskich. Po zwykłych sporach
z gubernatorami innych kolonii zgromadził około 2400
niewyszkolonych żołnierzy kolonialnych, w tym 500 ochot­
ników z New Jersey, wspomaganych przez setkę irokeskich
wojowników. Spory z gubernatorem Nowego Jorku i peł­
nomocnikiem królewskim do spraw Indian w północnych
koloniach, Williamem Johnsonem, który kierował wyprawą
na fort St. Frederick, toczone o zapewnienie sobie pomocy
irokeskiej, przydział armat, wozów i łodzi sprawiły, że
wojsko Shirleya dopiero w połowie września dotarło do
fortu Oswego. Trudy wyprawy, choroby i wieść o klęsce
Braddocka pomniejszyły szeregi o 800 żołnierzy. Po drugiej
stronie jeziora Ontario, w forcie Frontenac, stało 1200
Francuzów wiedzących z przejętej korespondencji Braddocka
o zamierzonej inwazji, więc Shirley nie odważył się atakować
Niagara i postanowił zaczekać z tym do przyszłego roku.
Ostatnia wyprawa wojsk angielskich wyruszyła z Albany
na fort St. Frederick nad jeziorem Champlaina. Liczyła trzy
i pół tysiąca żołnierzy kolonialnych wspomaganych przez 300
Irokezów prowadzonych przez słynnego Hendricka. Dowo­
dził nią człowiek niepospolity, a był nim pogodny, pełen
temperamentu Irlandczyk, przybyły przed dwudziestu laty
w dolinę Mohawka, aby prowadzić interesy swego wuja.
Nazywał się William Johnson, lecz Irokezi szybko uznali go
za jednego ze swoich i nazwali Warraghiyagey czyli Ten
Który Może Dużo. Mówiący biegle ich językiem, żonaty
dwukrotnie z Irokezkami cieszył się ich ogromnym zaufa­
niem, będąc jednym z nielicznych Anglików, którzy darzyli
Indian szacunkiem i sympatią i w pełni uświadamiali sobie,
jak dalece mogą wpłynąć na losy brytyjskich kolonii. Świeżo
mianowany przez Jerzego II pełnomocnikiem do spraw Indian
miał do czynienia z plemionami od Ohio i Potomaku na
południu, po Kanadę na północy i Missisipi na zachodzie.
Sprawy jednak ułożyły się tak, że cały jego talent pozwolił
Anglikom jedynie na pozyskanie skąpej pomocy Irokezów.
Teraz popłynął w górę Hudsonu, wioząc z sobą sprzęt
oblężniczy, w tym 16 armat, ważących niekiedy do trzech
ton. Po wylądowaniu w miejscu, z którego rzeka nie mogła
nieść ich dalej, 1500 ludzi odnowiło zapuszczoną, biegnącą
wzdłuż jej brzegu drogę i założyło bazę zaopatrzeniową,
nazwaną fortem Edwarda. Stąd wytyczono szesnastomilową
drogę wiodącą na północ do jeziora St. Sacrament, które
Johnson na cześć króla nazwał Jeziorem Jerzego. Nastał
już początek września, gdy do niewykończonego jeszcze
obozu nad jeziorem, wznoszonego jakie 50 mil od celu
ataku, przybyli irokescy zwiadowcy z wieścią o znalezieniu
śladów 200 indiańskich sprzymierzeńców Francji oraz
trzech silnych oddziałów francuskich.
Było to wojsko dowodzone przez niedawno przybyłego
z Europy generała Jean-Armanda barona de Dieskau,
znakomitego oficera i ulubieńca legendarnego Maurycego
Saskiego. Liczyło ono blisko trzy tysiące ludzi, w tym
1000 regularnych żołnierzy, 1300 kanadyjskich milicjantów
i ponad 600 indiańskich zwiadowców, z których blisko
połowę stanowili Irokezi z Caughnawaga. Jego dowódca
postanowił zaskoczyć Johnsona rzucając połowę swych sił,
aby zniszczyć bazę zaopatrzeniową Anglików w forcie
Edwarda. Kiedy jednak pojawił się tam 7 września, jego
indiańscy sprzymierzeńcy odmówili udziału w ataku na
fort. Caughnawagowie, którzy mieli krewnych wśród wro­
gich Irokezów i prowadzili zyskowny, choć nielegalny
handel ze stroną przeciwną, namówili wojowników z innych
plemion, aby powstrzymali się od ataku na niedokończony
fort, broniony przez jedno tylko działo.
W tej sytuacji baronowi de Dieskau pozostało jedynie
skłonić Indian do ataku na obóz Johnsona, założony na
drugim końcu zbudowanej przez niego nowej drogi. Nie
zwlekał zatem ani chwili, gdy otrzymał wieść, iż idzie nią
część sił angielskich i ustawił w zasadzce Indian i Kanadyj­
czyków, zaś swych grenadierów skierował do zalesionego
wąwozu, blokując drogę jakie cztery mile od obozu
Johnsona. W ich stronę szli „indiańskim szeregiem”, czyli
gęsiego, jak zawsze, gdy prowadzili większe siły przez
wrogie terytorium, Mohawkowie Hendricka, za nimi zaś
pułk ochotników z Massachusetts. Przedwcześnie oddany
strzał zdradził czekających w ukryciu, ale i tak zasadzka
przyniosła śmierć 50 Anglikom i 40 Mohawkom, w tym
Hendrickowi, który zginął od ciosu bagnetem, gdy wydo­
bywał się spod powalonego konia. Pozostali przy życiu
w panice zawrócili do obozu, gdzie pośpiesznie wzniesiono
barykadę z pni, wozów i łodzi, bronioną przez cztery
wielkie działa polowe. Dieskau, który chciał na karkach
uciekających wjechać do ich obozu, znów natrafił na opór
swoich Indian. Odnieśli już oni zwycięstwo, zdobyli wiele
skalpów przy nieznacznych stratach własnych i nie mieli
zamiaru wystawiać się na ogień angielskich armat. Do
szturmu na obóz Johnsona przystąpili więc sami żołnierze
regułami, ale przyniósł im klęskę oraz ciężkie rany i niewolę
ich generałowi, na zawsze przekonanemu, że tylko pragnący
ostrzec swych ziomków zdradziecki Caughnawaga pozbawił
go zwycięstwa16. Doszło jeszcze do jednego krwawego
spotkania pod koniec dnia, w którym Francuzi pobili
odsiecz, jaka nadciągnęła z fortu Edwarda. W trzech tych
starciach znanych jako bitwa nad Jeziorem Jerzego Anglicy
mieli 331 zabitych, rannych i zaginionych, zaś Francuzi
339. Straty, jakie ponieśli w niej Irokezi, sprawiły, że przez
cztery najbliższe lata nie pospieszyli Anglikom ze znacz­
niejszą pomocą, co zmusiło tych ostatnich do powołania
tak zwanych rangersów czyli formacji zwiadowczej, na
czele której stanął Robert Rogers, a któremu poświęcimy
jeszcze nieco uwagi. Żadna ze stron nie odniosła tutaj
zdecydowanego zwycięstwa. Amerykańscy ochotnicy utrzy­
mali plac boju, lecz nie odważyli się pójść na fort St.
Frederick i musieli wznieść fort William Henry, gdyż
droga, jaką doprowadzili tutaj z Albany, posłużyłaby

16 Ian K. S t e e l e , Betrayals..., s . 4 9 .
z łatwością francuskiej inwazji. W ten sposób między
wrogimi fortami powstał pas ziemi niczyjej, a Francuzi pod
koniec roku postawili na przeciwnym brzegu Jeziora Jerzego
fort Carillon zwany przez Anglików Ticonderoga.

Kiedy pułkownik Thomas Dunbar i George Washington


uchodzili na wschód z niedobitkami armii Braddocka,
Delawarowie, Szawanezi i Mingo wyruszyli na własną
wojnę przeciw pogranicznym osiedlom Pensylwanii, Mary­
landu i Wirginii. Mieli oto sposobność obronić się przed
inwazją anglo-amerykańskich osadników i jako sojusznicy
Francuzów zdobywać skalpy i łup. Wielu z nich rozumo­
wało tak jak wódz Delawarów Ackowanothio, który nie
widział większej różnicy między najściem ich kraju przez
Francuzów w 1753 roku a wkroczeniem wojsk Braddocka,
ale uważał, iż przy pomocy Francuzów „wygnamy Ang­
lików i przy najbliższej sposobności zrobimy to samo
z nimi”17. W myśl ścisłych wskazówek nowego gubernatora
Kanady, Pierre de Rigaud de Vaudreuil, który zastąpił
markiza Ange de Duquesne, w forcie imienia jego poprzed­
nika służono im bronią, amunicją i poradą.
Najazdy na pogranicze niosły niesamowite spustoszenie,
napełniając grozą kraj. Jesienią Delawarowie napadli na
Gnadenhutten, osiedle zamieszkiwane przez ich własnych
współplemieńców, którzy przyjęli chrzest z rąk braci moraw­
skich, zabili 10 misjonarzy, a 200 ich podopiecznych uprowa­
dzili ze sobą. Wiosną 1756 roku obliczano, że poniosło
śmierć lub trafiło do niewoli siedmiuset kolonistów, a do
jesieni liczba ta sięgnęła trzech tysięcy osób. Ponad dwa
tysiące wrogów, a wśród nich szukający przygód wojownicy
znad Wielkich Jezior i liczni Kanadyjczycy, zapuszczało się
setki mil poza łańcuch nowo wystawionych angielskich fortów.

17 I a n K . S t e e l e , Warpaths..., s. 198.
Najazdy te doprowadziły do upadku kwakierskiego rządu
Pensylwanii. Jego członkowie, którzy długo i całkiem
słusznie dowodzili, że tarczą ich kolonii jest światła polityka
wobec Indian, musieli radzić sobie z atakami, za które nie
można już było obarczać mieszkańców pogranicza. Gdy
Pensylwania przystąpiła do wojny, kwakrzy musieli ustąpić
z rządu. Mianowany pułkownikiem Benjamin Franklin
zarządził wzniesienie fortów przy najbardziej uczęszczanych
szlakach w zachodniej Pensylwanii. 8 września oddział jej
milicji pod dowództwem pułkownika Johna Armstronga
przeprowadził najbardziej skuteczną akcję odwetową Ang­
lików w tej wojnie, paląc Kittanning, wieś Delawarów nad
górną Alleghenną, będącą bazą wypadową niszczących
najazdów na wschód, kierowanych przez budzących po­
wszechny lęk na pograniczu Shingę i Kapitana Jacobsa,
wodzów plemienia, na których głowy Anglicy wyznaczyli
cenę. Do 1758 roku Wirginia wystawiła 27 fortów między
Alleghenami a Górami Błękitnymi, ale nie były one w stanie
powstrzymać najazdów i same padały ich ofiarą. Tak było
choćby z fortem Granville nad Juniatą zdobytym 2 sierpnia
1756 roku przez Delawarów Shingi i Kapitana Jacobsa18.
Sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że — jak donoszono do
Quebecu — gubernator Pensylwanii obiecywał Indianom
swobodne przejście do Wirginii pod warunkiem, że
oszczędzą osiedla w jego kolonii19. Wszystko to jak
najbardziej dogadzało planom gubernatora Vaudreuil, gdyż
indiańskie najazdy zmuszały Wirginię i Maryland do
obrony własnej, nie dając im aż do 1758 roku włączyć się
do działań prowadzonych na północy. Także i Pensyl­
wania, raz już wciągnięta do wojny, musiała myśleć
głównie o swej obronie.

18 Aleksander S u d a k, Leksykon..., s. 102.


19 William J. E c c l e s , The Canadian..., s. 173.
Na północy wojna nie ustawała ani na chwilę, a inicjatywa
w dalszym ciągu należała do Francuzów, których regularnym
wojskiem dowodził następca Dieskau, generał Louis-Joseph
markiz de Montcalm. To nie Anglicy zdobyli — tak jak
planowali — w 1756 roku fort Niagara, ale Francuzi zdobyli
fort Oswego. Podobnie jak wiele innych fortów był on
początkowo placówką handlową i stał w dolinie rzeki o tej
samej nazwie. Vaudreuil chciał nim zawładnąć już rok
wcześniej, zaraz po objęciu stanowiska gubernatora, i teraz
uczynił go głównym celem swej kampanii. Zimą 1755-1756
roku wysłał tam na rozpoznanie dwa małe oddziałki Indian
i Kanadyjczyków, z których jedna spaliła 60 łodzi dowożących
zaopatrzenie do fortu rzekami Mohawk i Oswego. Pod koniec
marca wyprawa 166 Kanadyjczyków, 136 misyjnych Indian
i 60 żołnierzy po dwustumilowym marszu przybyła na
rakietach śnieżnych pod fort Buli pilnujący przejścia między
oboma rzekami. Padł on po jednym szturmie tracąc 60
zabitych i 30 wziętych w niewolę obrońców, a zwycięzcy,
którzy mieli tylko czterech zabitych, wysadzili go w powietrze
wraz z całą amunicją i wszelkim zaopatrzeniem przeznaczo­
nym dla Oswego. W lipcu wciągnęli w zasadzkę silny konwój
łodzi zaledwie osiem mil od fortu. Jego nękany od pół roku
garnizon, liczący 1800 ludzi, otoczyła wreszcie w sierpniu
ponadtrzytysięczna armia Montcalma, w której znajdowało
się 260 indiańskich wojowników. Po czterech dniach oblężenia
i nieznacznych stratach Anglicy poddali się, a Indianie
wymordowali blisko trzydziestu rannych jeńców ku oburzeniu
swych francuskich sprzymierzeńców. Pozostali, w tym 120
kobiet i dzieci, powędrowali w charakterze jeńców wojennych
do Kanady. Upadek Oswego sprawił, że Irokezi zaczęli się
przechylać na stronę Francji. Ich przedstawiciele, goszczący
w listopadzie w Montrealu, zręcznie „wyrazili markizowi de
Vaudreuil podziękowania za zniszczenie Oswego, gdyż przy­
wrócił przez to Pięciu Narodom kraj, który do nich należał” 20.

20 Tamże, s. 206.
Rok 1757 okazał się dla Anglików jeszcze gorszy od
poprzedniego. Potężny, choć niezbyt fortunnie usytuowany, fort
Carillon stanowił bazę wypadową ich przeciwników. W lipcu
z Montrealu wyruszyła na zdobycie fortu William Henry nad
Jeziorem Jerzego blisko ośmiotysięczna armia Montcalma.
Znajdowało się w niej do tysiąca wojowników z „dalekich
krajów”, jak nazywali Francuzi tereny nad Wielkimi Jeziorami
i nad Missisipi oraz ośmiuset „oswojonych” Abenaków,
Algonkinów, Caughnawagów i Nipissingów. Towarzyszyli im
ich misjonarze i oficerowie kanadyjskiej milicji, od lat walczący
wraz z nimi przeciw Anglikom i służący im jako tłumacze
i doradcy. Czerwonoskórzy z miejsca ruszyli w przedzie wojsk
francuskich, a pierwsze znaczące zwycięstwo stało się ich
udziałem. 24 lipca podpułkownik George Monro, komendant
William Henry, wysłał w dół Jeziora Jerzego dwadzieścia dwie
łodzie z 350 żołnierzami z New Jersey i z Nowego Jorku, aby
postarali się o jakieś wieści o przeciwniku. Tylko dwie łodzie
wróciły z zasadzki, w jaką wyprawę wciągnęło 600 Ottawów
i Odżibuejów w okolicy nazywanej Niedzielnym Miejscem.
Około 160 Anglików zginęło, potonęło lub poszło na tortury;
151 trafiło w niewolę. Ta bitwa na wodzie, w której Indianie
mieli tylko jednego lekko rannego wojownika, sprawiła, że
dwustu czerwonoskórych uznało, iż czas wracać do domu.
Odnieśli zwycięstwo, zdobyli skalpy i łupy i chcieli odejść wraz
z jeńcami. Uczynili to mimo wszelkich perswazji Francuzów, ale
pozostało ich wystarczająco wielu, by pomóc w oblężeniu
William Henry.
Rozpoczęło się ono 3 sierpnia i zakończyło po sześciu
dniach kapitulacją liczącego 2200 ludzi garnizonu. Mieli oni
odejść wolno, ze wszystkimi honorami, pod warunkiem, że
przez osiemnaście miesięcy nie podniosą broni przeciw Francji,
a Monro uzyska zwolnienie wszystkich będących w angielskiej
niewoli Indian i Francuzów. Wodzowie przystali na te warunki,
ale nie pogodzili się z nimi ich wojownicy. Kiedy Anglicy,
kroczący z rozwiniętymi sztandarami i z biciem w bębny,
znaleźli się na drodze do fortu Edwarda, rozległ się przeraźliwy
okrzyk wojenny i czerwonoskórzy runęli naprzód, wydzierając
im broń, ubrania i pieniądze. Kto stawił opór, ginął na
miejscu. Ogarnięci paniką żołnierze rozbiegli się na wszystkie
strony i nim Montcalm i jego oficerowie zaprowadzili ład,
spośród 2456 osób zabito 69, a kilkaset uprowadzono w nie­
wolę. Zrażeni postawą Francuzów, którzy za wszelką cenę
starali się osłaniać jeńców, w zdecydowanej większości wrócili
do domu, kończąc tym kampanię. Woleli raczej zabić wziętych
do niewoli niż oddać ich z powrotem. Oto jak ich nastroje
wyraził pewien wojownik: „Walczę o łupy, skalpy i jeńców.
Wam wystarcza wzięcie fortu i pozwalacie żyć waszemu
i mojemu wrogowi. Ja nie chcę trzymać takiej padliny do
jutra. Gdy się jej pozbędę, nigdy mi już nie zagrozi”21.
Wracali do domu w ponurych nastrojach, zanosząc tam
czarną ospę, którą zarazili się od przybyłych z Europy
żołnierzy, aby już więcej nie wrócić w znaczniejszej sile na
pomoc Nowej Francji.
Na razie jednak zdawało się, że nic jej nie może zagrażać.
Granice angielskich kolonii cofnęły się głęboko na południe
od Jeziora Jerzego i za Allegheny. Jezioro Ontario należało
niepodzielnie do Francuzów, którzy wraz z Indianami nieśli
wrogom wojnę na całym pograniczu. Lord Chesterfield pisał
z Londynu: „Tej zimy, moim zdaniem, musi stanąć taki czy
inny pokój. Nie będzie on z pewnością dla nas dobry, ale
zdaje się lepszy od tego, którego można spodziewać się za
rok”22. Anglicy, choć zdecydowanie górowali liczebnie nad
wrogiem, nie potrafili tego wykorzystać. Przeciwnik bił ich
prawie w każdym spotkaniu i ani na chwilę nie wątpił o swej
nad nimi przewadze. Niemrawe poczynania floty angielskiej
na Atlantyku nie potrafiły przejmować zaopatrzenia i posiłków
z Francji. Brak stosownej liczby oddziałów do prowadzenia
wojny podjazdowej sprawiał, że Anglicy trwali w zasadzie
cały czas w defensywie. Garść Indian i Kanadyjczyków
zbliżających się ku osiedlom wzbudzała niesamowitą trwogę,
21 Ian K. S t e e l e , Warpaths..., s. 205.
22 Tamże, s. 233.
wiążąc na miejscu duże siły wroga, mogące być użyte gdzie
indziej. Poza tym wszystkim panujący w południowych
koloniach lęk przed buntem niewolników nie pozwalał im na
wysłanie większych oddziałów poza własne granice.
Największą słabością Nowej Francji była niezgoda panu­
jąca w jej najwyższych władzach, a mianowicie spory
między gubernatorem Vaudreuil a generałem Montcalmem.
Nieprzepadający nigdy za sobą szybko zaczęli się zwalczać,
zaniedbując sprawy związane z prowadzeniem wojny.
Montcalm wciągnął w ten spór również niektórych swych
oficerów, którym sposób prowadzenia wojny w północno­
amerykańskich puszczach niezbyt przypadł do smaku.
Gubernator, sprawujący też naczelne dowództwo sił zbroj­
nych, był zwolennikiem działań ofensywnych, polegających
na pustoszeniu angielskich kolonii wyprawami Indian
i Kanadyjczyków, co unieruchamiało ich wojska i zapobie­
gało uderzeniu na Kanadę. Jego oponent, który doświad­
czenie wojskowe zdobył na europejskich polach bitew
gardził tego typu działaniami i ludźmi, którzy je prowadzili.
Dążył do rozstrzygających starć, w których o zwycięstwie
przesądzały lepsza taktyka, dyscyplina i siła ognia. W 1758
roku, po odwołaniu się do dworu w Paryżu, zwyciężył
w swej walce z gubernatorem. Otrzymał zwierzchnictwo
nad całością sił zbrojnych i Vaudreuil miał mu odtąd
podlegać w sprawach prowadzenia wojny. Na nieszczęście
dla francuskiej sprawy Montcalm nie wierzył w zwycięstwo
i szybko uznał, że Kanady nie da się utrzymać.

W międzyczasie w Anglii premierem rządu został William


Pitt, wbrew zdaniu licznych członków Parlamentu nie
myślący o pokoju, lecz o doprowadzeniu wojny aż do
zwycięskiego końca. Zdając sobie sprawę, że same kolonie
nie uporają się z wrogiem, zażądał miliona funtów rocznie
na prowadzenie wojny i wysłania za ocean kilku tysięcy
regularnych żołnierzy. Wyznaczono nowych dowódców
mających zdobyć Louisbourg oraz forty Carillon i Duquesne
i o wiele więcej uwagi poświęcono sprawom morskim. Flota
angielska w 1758 roku liczyła sobie 98 okrętów wojennych,
a po roku działań 107 ich liniowców miało przeciw sobie
jedynie 50 takich okrętów króla Francji. Pitt też zapewnił
rządy kolonialne, że angielscy podatnicy zwrócą im koszta,
jeśli w swojej obronie wystawią i będą utrzymywać 25
tysięcy żołnierzy, co je wreszcie skłoniło do większego
zaangażowania w finansowanie prowadzenia wojny.
Zdobycie Louisbourga Pitt powierzył rozważnemu aż do
przesady generałowi Jeffery’emu Amherstowi, zwanemu
przez swych podwładnych „ostrożnym komendantem”. Jego
powolne, choć systematyczne działania nie pozwoliły na
szybszy podbój Nowej Francji. Teraz też, gdy 8 czerwca
1758 roku flota wysadziła jego trzynaście tysięcy żołnierzy
pod murami Louisbourga, zdobywał twierdzę aż do końca
lipca, choć jej garnizon trzykrotnie ustępował im liczbą.
Jego poświęcenie uniemożliwiło Anglikom zajęcie w tym
samym roku i Louisbourga, i Quebecu, zaś nad jeziorem
Champlaina ponieśli nową klęskę. Na tym froncie dowodził
generał major James Abercromby, który na czele piętnasto-
tysięcznej armii, w tym 7 tysięcy regularnego żołnierza, miał
opanować tamtejsze francuskie forty. Powiadomiony przez
swych zwiadowców, że trwają jeszcze prace przy ob-
warowywaniu fortu Carillon, postanowił 8 lipca wziąć tę
potężną fortecę za jednym zamachem bez wsparcia ze strony
artylerii. Znakomicie umocnieni, trzykrotnie słabsi liczebnie
Francuzi pod osobistym dowództwem Montcalma odparli
krwawo kilka ciężkich szturmów, kładąc trupem 464 wrogów.
Tym razem towarzyszyło im jedynie 16 indiańskich zwiadow­
ców, którzy raz jeszcze mieli sposobność podziwiać bohater­
stwo europejskich żołnierzy, graniczące ich zdaniem z głu­
potą. Generał angielski niepowodzenie pod fortem Carillon
powetował sobie zdobyciem fortu Frontenac. W sierpniu
licząca 3600 ludzi, składająca się głównie z ochotników,
armia podpułkownika Johna Bradstreeta zmusiła do kapitu­
lacji tamtejszy garnizon, liczący 70 ludzi. Anglicy spalili
fort oraz znajdującą się tam francuską flotę na jeziorze
Ontario. Sam fort nie przedstawiał sobą większej wartości,
lecz utrata zaopatrzenia dla placówek nad Ohio wraz
z przewożącymi je łodziami niezmiernie utrudniła położenie
Francuzów na południowym zachodzie.
Okazało się to wkrótce, gdy potężna, licząca siedem
tysięcy ludzi armia angielska ruszyła na fort Duquesne.
Wiedli ją generał John Forbes i pułkownik Henry Bouquet.
Za główne zadanie wyznaczyli sobie zbudowanie bezpiecznej
drogi do celu. Prowadziła ona przez blisko 200 mil puszczy,
a idące nią wojsko mogło zaopatrywać się w pobudowanych
przy niej fortach i umocnionych placówkach, leżących nie
dalej od siebie niż o czterdzieści mil. Na spotkanie Anglików
wyszło kilkuset zawezwanych w ostatniej chwili Odżibuejów,
Ottawów, Potawatomich i Wyandotów spod Detroit. 11
września, w odległości kilku mil od fortu, pokonali oni
idącego w straży przedniej majora Jamesa Granta. Z jego
ośmiuset ludzi padło w boju lub dostało się razem z nim do
niewoli 275, podczas gdy Indianie i Francuzi mieli tylko
ośmiu zabitych i tyluż rannych. Zwycięstwo podniosło
niezmiernie Francuzów na duchu, ale nie zagroziło w niczym
pobudowanym przy drodze do Duquesne angielskim fortom.
Już miesiąc później jeden z nich, Ligonier, obronił się przed
groźnym atakiem Indian i Kanadyjczyków i choć atakujący
ponieśli o wiele mniejsze straty od przeciwników, to porażka
ta przygnębiła plemiona znad Ohio. Były one mocno
zmęczone wojną, a zbudowana przez Forbesa droga za­
prowadziła Anglików do serca ich kraju. Doznane od nich
krzywdy popchnęły tutejszych Delawarów, Szawanezów
i Mingów na wojenną ścieżkę, ale niektórzy ich przywódcy
nadal nie życzyli sobie tutaj fortu Duquesne. Teraz uznali,
że pozbędą się go angielskimi rękami. Za pośrednictwem
brata morawskiego Christiana Fredericka Posta, kwakrów
i Delawarów znad Susquehanny, którzy przed rokiem zawarli
pokój, doszło do rokowań z kolonistami. 26 października
w pennsylwańskim Easton stanął traktat podpisany z jednej
strony przez 500 Indian występujących w imieniu piętnastu
plemion, a z drugiej przez gubernatorów Pensylwanii i New
Jersey oraz pułkownika Boqueta. Indianie zgodzili się
odstąpić Francuzów w zamian za unieważnienie oszukań­
czego nabycia ziem Delawarów przez władze Pensylwanii
i zapewnienie, że Anglicy odejdą z wideł Ohio. Wieść
o zawartym porozumieniu szybko obiegła wioski czerwono-
skórych znad Pięknej Rzeki i 18 listopada nad Kuskuski,
najważniejszą z nich, załopotała angielska flaga. W tydzień
później Francuzi spalili fort Duquesne, który natychmiast
obsadzili żołnierze Forbesa i na cześć premiera swego rządu
nazwali fortem Pitt.

W końcu 1758 roku wszystko wskazywało na to, że


zwycięstwo Anglików jest przesądzone i tak też myślał
Montcalm od dawna przekonany, że Kanada padnie w jednej
z najbliższych kampanii. Jego niewiara i energiczne dzia­
łania przeciwnika musiały przynieść takie, a nie inne
skutki. Angielski plan przyszłorocznej kampanii zakładał
decydujące uderzenie w serce Nowej Francji. Polegał on na
połączeniu inwazji drogą lądową, wiodącą w dół jeziora
Champlaina z atakiem w górę Rzeki Sw. Wawrzyńca,
przeprowadzonym od strony morza. Po utracie fortów
Frontenac i Duquesne najważniejszą placówką francuską
na zachodzie stał się teraz fort Niagara, nie osłonięty już
niczym przed atakiem Anglików. Położenie jego było tym
groźniejsze, że sąsiadujący z nim Irokezi, w swej większości
zachowujący dotąd neutralność, przeszli na stronę wroga.
Sygnał do tego dali Senekowie, na których ziemiach stał
fort, mając nadzieję, iż Amherst zrobi dla nich to, co
zdawałoby się nad Ohio zrobił dla Szawanezów i Delawa­
rów Forbes. Wobec takiego stanu rzeczy Amherst z końcem
maja 1759 roku posiał na Niagara generała Johna Prideaux.
Tysiąc ochotników z Nowego Jorku odbudowało i stanęło
załogą w forcie Oswego, zaś dwa tysiące regularnego
żołnierza i tysiąc Irokezów otoczyło 7 lipca fort Niagara.
Dowodzący tutaj kapitan Pierre Pouchot pozbył się wcześ­
niej części swych sił, oddając je do fortu Venango pod
komendę kapitana Francois-Marie de Ligneris, planującego
odbić fort Duquesne. Teraz, mając nieco ponad 500 ludzi
załogi, w tym 30 Indian, posłał do Lignerisa z prośbą
o wsparcie.
Podczas oblężenia Niagara okazało się w pełni, że
Indianie nie mają zamiaru wykrwawiać się bez potrzeby
w interesie obu mocarstw. Dwóm wysłannikom Irokezów
pozwolono wejść do fortu, gdzie na naradzie z będącymi tu
Senekami, Mississaugami i Ottawami postanowili położyć
kres wzajemnym walkom. Od nich też dowiedzieli się, że
z Venango nadchodzi odsiecz w sile sześciuset Francuzów
i Kanadyjczyków oraz tysiąca Indian z „dalekich krajów”.
Po powrocie wysłanników Irokezi natychmiast odstąpili od
oblężenia i stanęli w pobliskiej La Belle Famille, zaś
wojownicy Lignerisa zawrócili z drogi i udali się nad
jezioro Erie walczyć tam z Anglikami. W obozie francuskim
pozostało zatem tylko 30 Indian Pouchota. Oni też obser­
wowali starcie, do jakiego doszło między Anglikami
i Francuzami 22 lipca koło La Belle Famille.
500 żołnierzy i stu milicjantów z Nowego Jorku pod
dowództwem pułkownika Bouqueta czekało tu za umoc­
nieniami na ludzi Lignerisa. Zbyt pewni siebie Francuzi
dostali się pod morderczy ogień przeciwnika, a potem,
zaatakowani bagnetami, rzucili się do ucieczki. Za nimi
ruszyli w pogoń niebiorący dotąd udziału w bitwie Irokezi.
Padło ponad dwustu Francuzów, a co najmniej stu dostało
się do niewoli. W ferworze walki od tomahawków irokes-
kich zginęło też kilku Indian znad Ohio, co na całe lata
popsuło ich wzajemne stosunki. Po dwóch dniach kapitan
Pouchot poddał fort i trafił z całą załogą do niewoli,
natomiast jego 30 Indianom, za którymi wstawili się
Irokezi, pozwolono odejść do domu. Wraz z upadkiem
Niagara skończyło się francuskie panowanie nad jeziorami
Erie i Ontario oraz w dolinie Ohio.
Miało się też ku końcowi na wschodzie. Rankiem, 13
września 1759 roku, na leżącej u stóp Quebecu równinie
zwanej Błoniami Abrahama doszło do walnej bitwy. Trwała
zaledwie pół godziny i skończyła się wygraną Anglików.
Poległ w niej dowodzący nimi generał James Wolfe,
a Montcalm odniósł śmiertelną ranę. O wyniku starcia
zadecydował błąd wodza Francuzów, który rzucił do boju
tylko jedną trzecią swej szesnastotysięcznej armii, nie
czekając na żadne posiłki. Było w niej około tysiąca
indiańskich wojowników, w zdecydowanej większości z ka­
tolickich Siedmiu Narodów Kanadyjskich. Tylko trzystu
przybyło z „dalekich krajów”, w tym 150 Kri nie biorących
dotąd udziału w wojnie. W jej ostatniej fazie Indianie nie
odegrali już większej roli. Uznali, że klęska Francuzów jest
przesądzona, co w pełni odpowiadało prawdzie. Chociaż
Kanada jeszcze długo mogła stawiać opór, a jej wojska
mimo śmierci Montcalma nie były bynajmniej pokonane,
Paryż pogodził się z utratą swych amerykańskich kolonii.
Brak pomocy ze strony metropolii sprawił, że Kanadyjczycy
musieli złożyć broń. Ostatnie walki o Quebec stoczono
w maju 1760 roku, zaś 8 września gubernator Vaudreuil
poddał siedemnastotysięcznej armii Amhersta broniony przez
niecałe trzy tysiące ludzi Montreal. Wojna na ziemi pół­
nocnoamerykańskiej dobiegła końca, a jej wyniki zatwierdzić
miał zawarty w Paryżu 10 lutego 1763 roku pokój. Mocą
jego postanowień wszystkie ziemie francuskie na wschód od
Missisipi dostawały się Koronie Brytyjskiej, podobnie jak
należąca do Hiszpanii Floryda, gdyż w ostatniej fazie wojny
państwo to stanęło po stronie Francji. Ta wynagrodziła jej
poniesione koszta i utratę Florydy odstąpieniem Luizjany,
nie chcąc by ten ogromny i bogaty kraj dostał się w angielskie
ręce. Żadnej z negocjujących stron nie przyszło oczywiście
na myśl zapytać, co o tym sądzą plemiona indiańskie
— rzeczywiści władcy ziem, o które targowali się przy stole
obrad. Wodzowie ich na wieść o tych postanowieniach
zareagowali z wściekłością mówiąc, że Francuzi nie mieli
prawa sprzedawać ziemi, która do nich nie należy i że nie
pozwolą wejść na nią Anglikom.
Indianie po skończonej wojnie musieli podjąć decyzję, jak
się zachować w zaistniałej sytuacji. O swoim losie myśleli już
od dawna, pod koniec konfliktu coraz bardziej oddalając się
od sprawy francuskiej. Marsz Forbesa do fortu Duquesne
przekonał plemiona znad Ohio, że należy zawrzeć pokój,
a Sześć Narodów skłonił do czynnego wystąpienia po stronie
Anglików. Zdawali sobie doskonale sprawę, że czas zerwać
z dawnymi urazami i stworzyć wspólny front wobec białego
zagrożenia, o czym świadczą działania ich dyplomatów
podczas oblężenia fortu Niagara. Teraz musieli rozważyć co
czynić, gdy pozostali już sami w obliczu zwycięskich Ang­
lików, nie mogąc liczyć na mniej lub bardziej zdecydowaną
pomoc Francuzów. Oni sami wcale nie uważali się za
pokonanych w wojnie, w której pospieszyli na pomoc królowi
Francji. Wojnę tę przegrali tylko Francuzi, a nie oni. Takiego
zdania byli szczególnie Indianie z „górnych krajów”, którzy
w każdej z bitew z Anglikami wychodzili zwycięsko. Niemniej
nie mogli nie zastanowić się nad szeregiem palących zagad­
nień, z których na plan pierwszy wysuwały się następujące:
co się stanie z Indianami, którzy walczyli po stronie Fran­
cuzów?; kto będzie kontrolował bezwzględnych angielskich
handlarzy pozbawionych jakiejkolwiek konkurencji?; kto
powstrzyma żądnych ziemi anglo-amerykańskich osadników,
którzy niczym robactwo padlinę pokryli atlantyckie wybrzeże?;
kto zapobiegnie walkom między indianożercami z pogranicza
a młodymi wojownikami płacącymi im tą samą monetą?;
i wreszcie czy walka z jedynym dostarczycielem broni palnej
i prochu nie przyniesie im tego losu, który stał się udziałem
plemion znad Atlantyku? Na niektóre z tych pytań odpowiedzi
udzieliły trzy wydarzenia, jakie zaszły po upadku fortu
Duquesne w listopadzie 1758 roku. Wbrew postanowieniom
traktatu w Easton Anglicy wznieśli na jego miejscu fort Pitt
i obsadzili go dwustuosobową załogą. Nie opuścili go już
nigdy pod pozorem ochrony ziem indiańskich i przebywają­
cych tam angielskich handlarzy. Na nic zdały się protesty
wodzów wskazujących na to, że odejście armii angielskiej
z wideł Ohio było jednym z warunków, na jakich zgodzili się
odstąpić Francuzów. Drugim wydarzeniem był nakazany
przez Amhersta najazd na Odanak, wieś katolickich Abenaków
znad Rzeki Św. Franciszka, z której wychodziły mordercze
wyprawy na pogranicze. Dokonał go major Robert Rogers na
czele swych 140 rangersów, pewnego październikowego ranka
1759 roku puszczając wieś z dymem i zabijając trzydzieścioro
jej mieszkańców. Najazd nie miał żadnego znaczenia strate­
gicznego, chodziło jedynie o sterroryzowanie Indian. Chociaż
nastąpił podczas wojny, podobnie jak najazd na Kittanning,
nie był absolutnie czymś koniecznym, bowiem po angielskich
sukcesach pod fortami Duquesne i Niagara Indianie w zasadzie
przeszli na neutralne pozycje. Pokazał natomiast czego
czerwonoskórzy mogą się spodziewać po zwycięskich Ang­
likach. Dotyczyło to zwłaszcza Amhersta, który Indianami
gardził, a od czasu „masakry” pod fortem William Henry stał
się im zdecydowanie wrogi.
Trzecim wreszcie wydarzeniem, które wzbogaciło czer-
wonoskórych o nowe i cenne doświadczenia była wojna
irokeskich Czirokezów z dolin Apalachów przeciw Anglikom
w latach 1759-1761. Ponieważ nie wzięli oni udziału
w wojnie Pontiaka i bardzo nieznaczny w wojnie Francuzów
i Indian, kiedy to dostarczyli kilkuset zwiadowców wyprawie
Forbesa, omówimy ją w najogólniejszym zarysie. Bezpo­
średnią jej przyczyną były drobne rozboje, jakich na po­
graniczu Wirginii dopuścili się kiepsko wynagrodzeni przez
Forbesa wracający do domu czirokescy wojownicy. Latem
1758 roku doszło do starć ze ścigającą ich milicją, w których
padły ofiary po obu stronach. Czirokezi nie chcieli wydać
„morderców” w ręce Anglików, więc gubernator Południowej
Karoliny William Lyttelton zabronił dostarczać im broni
oraz prochu i latem 1759 roku wyruszył przeciw nim na
czele 1500 ludzi i, w tym kompanii regularnego wojska.
Wyprawa powróciła do fortu Prince George z 28 zakład­
nikami, którym miano zwrócić wolność po wydaniu przez
plemię zabójców osiedleńców. Czirokezi nie chcieli na to
przystać i nie zmienili zdania, mimo że Anglicy uwolnili
sześciu jeńców i obiecali dostarczyć trzy tony prochu oraz
stosowną ilość amunicji i muszkietów. W lutym następnego
roku ich wódz Oconostota próbował zaskoczyć garnizon
fortu Prince George i uwolnić zakładników, lecz skończyło
się to jedynie śmiercią jego dowódcy, indianożercy nazwis­
kiem Coytmore, zabitego podczas pertraktacji. W odwecie
rozwścieczeni żołnierze pomordowali swych bezbronnych
jeńców. Napady Czirokezów cofnęły granicę osadnictwa
o dobre sto mil i przyniosły oblężenie fortu Loudoun, więc
gubernator Lyttelton zwrócił się o pomoc do Wirginii i do
generała Amhersta o nadesłanie regularnego żołnierza. Ten
odpowiedział przysłaniem 1300 Górali i Królewskich Szko­
tów pod komendą pułkownika Archibalda Montgomery’ego
i majora Jamesa Granta. W czerwcu naszli oni kraj Dolnych
Czirokezów, obracąjąc go w perzynę. Indianie nie ponieśli
jednak większych strat, gdyż wśród zabitych i wziętych
w niewolę było zaledwie kilku wojowników. W walkach
poległo 17 białych, a kilkudziesięciu było rannych. Mont­
gomery zawrócił do Charlestonu święcie przekonany, że
wygrał kampanię, ale to Czirokezi mieli się za zwycięzców.
Odparli wroga, który nie zagroził wioskom Środkowych
i Górskich Czirokezów, choć tak zapowiadał, a jego odwrót
przypieczętował los fortu Loudoun. 7 sierpnia zupełnie
pozbawiony żywności jego garnizon skapitulował za obiet­
nicę swobodnego pójścia z bronią w ręku do najbliższego
angielskiego fortu. Jednak dwa dni później Czirokezi uderzyli
na wycofujących się Anglików, zabijając ponad trzydziestu
żołnierzy oraz trzy kobiety i biorąc do niewoli blisko
dwieście osób. Ich zwycięstwo rozniosło się szeroko wśród
innych plemion, lecz Czirokezi zaczęli wkrótce odczuwać
trudy prowadzonej wojny, gdyż nie mogli spodziewać się
spokojnej zimy z braku żywności i prochu. Doszło wkrótce
do rokowań i częściowej wymiany jeńców, ale nie osiągnięto
w tej sprawie pełnego porozumienia. Generał Amherst żądał
surowego ukarania plemienia. W czerwcu 1761 roku do
kraju Czirokezów powrócił major Grant na czele armii
liczącej 2800 ludzi, z czego połowę stanowili regułami
żołnierze. Ze zwiadowcami Katawba, Czikasawów i Mohaw-
ków na czele pomaszerowali ku wioskom Środkowych
i Górskich Czirokezów, pustosząc kraj. W ciągu trzydziestu
trzech dni kampanii spalili piętnaście wiosek i zniszczyli
1400 akrów kukurydzy i sady brzoskwiniowe. Indianie nie
ponieśli większych strat w ludziach, lecz zbliżająca się zima
zmusiła ich do zabiegów o pokój, który zawarto w grudniu.
Obie strony zobowiązały się do wydania swoich jeńców
i ukarania śmiercią winnych dopuszczenia się morderstw
popełnionych na stronie przeciwnej. Ustalono linię graniczną
biegnącą czterdzieści mil na wschód od stojącego na krańcu
ich ziem fortu Prince George. Po podpisaniu pokoju czirokes-
cy negocjatorzy nie przyjęli ofiarowywanej im odzieży,
poprosili natomiast o proch, potrzebny im na polowanie.
Plemiona z doliny Ohio i znad Wielkich Jezior wielce
skorzystały z lekcji, jakiej udzieliła im wojna Czirokezów.
Amherst polecił rozgłaszać sir Williamowi Johnsonowi,
jaka surowa kara spotkała plemię, o popalonych wioskach
i zniszczonych plonach, o głodujących wśród gór ucieki­
nierach. Jednak Indianie dowiedzieli się również o pod­
stępach, które omal nie doprowadziły do zdobycia fortu
Prince George, o pomyślnym oblężeniu fortu Loudoun,
o tym, jak wojsko angielskie nie potrafiło zmusić Cziroke­
zów do walnej rozprawy w polu i o tym jak Indianie przez
trzy lata potrafili się obejść bez większych dostaw musz­
kietów, ołowiu i prochu. Mogli też przekonać się, że armia
angielska bez wahania ruszy na Indian toczących wojnę
z kolonistami. Amherst nie dał im jeszcze odczuć wrogości
i pogardy, jakimi ich darzył, ale w koloniach znany był
z tego od dawna. Kiedy usłyszał o upadku fortu Loudoun,
oświadczył, że po raz pierwszy w dziejach żołnierze króla
skapitulowali przed Indianami i że „garnizon zasługuje
przez to na potępienie”. Nie wysunął stąd oczywistego
wniosku, że odosobnione forty na pograniczu zdane są na
łaskę sąsiadujących z nimi czerwonoskórych. Ci zaś w pełni
zdawali sobie z tego sprawę, o czym wszyscy mieli się już
niedługo przekonać. Przekonali się też jeszcze, jak w to­
czonej z białymi wojnie potrzebne jest zapewnienie sobie
sojuszników, czego Czirokezi w zadziwiający sposób nie
potrafili dokonać. Wiedza ta miała w pełni zaowocować
już za dwa lata w starciu, które największą sławę przyniosło
Pontiakowi, wodzowi Ottawów spod Detroit.
PONTIAK

Wielu słynnych przywódców indiańskich wzięło udział


w wojnie lat 1763-1765 przeciw Anglikom, lecz wszysl
kich ich przyćmił sławą Pontiak, wódz Ottawów spod
Detroit. Sława ta otoczyła go już za życia, a utrwaliła się
po jego śmierci. Złożyło się na to wiele przyczyn. Klęski
poniesione przez Anglików w pierwszej fazie wojny
sprawiły, że ich armia musiała znaleźć osobę za to
odpowiedzialną. Nie mógł nią być pierwszy lepszy pogai
dzany przez jej oficerów czerwonoskóry, ale jakaś nic
przeciętna jednostka, jaka może zdarzyć się nawet wśród
dzikich. Znany nam już generał Thomas Gage, zastępca
Amhersta i późniejszy wódz naczelny angielskich wojsk
w Ameryce, tak mówił o nim, gdy wojna trwała zaledwie
rok: „Jest on nie tylko dzikusem posiadającym najbardziej
rafinowaną chytrość, naturalną u Indian, ale także osobą
o nadzwyczajnych zdolnościach. Człowieka tego powili
niśmy sobie zjednać albo skrócić o głowę”1. Jednym
z pierwszych przyznających się do znajomości z nim był
dowódca rangersów major Robert Rogers, który też napisał
o nim wystawiany na deskach londyńskich teatrów już
w 1765 roku dramat pod tytułem „Pontiak czyli Amerykań-
1 Gregory E. D o w d, War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations

& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press.
2002, s. 8.
scy Dzicy”2. Jak tylko jego imię stało się słynne w angiel­
skich koloniach, zaczęto przypisywać mu czyny, jakich nie
dokonał i rolę, jakiej nie odegrał. Oddając należny jego
talentom hołd trzeba od razu zaznaczyć, że geniuszem
wojskowym nie ustępowali mu, a może i przewyższali
wodzowie Odżibuejów Matchikiwis i Minavavana, jego
bliski krewny i przyszły następca Equeshawey, wodzowie
Seneków Guyasuta i Sayenqueraghta czy też Delawarowie
Shinga i Shamokin Daniel3. Wodzom z doliny Ohio ustępo­
wał na pewno doświadczeniem w rokowaniach z białymi,
gdyż pierwsza pewna wzmianka o jego udziale w wojnie
Francuzów i Indian pochodzi z 1757 roku, kiedy to wygłosił
przemówienie w forcie Duquesne4. Niemniej to, że pierwszy
wystąpił zbrojnie, że tak długo i nieustępliwie oblegał główną
twierdzę angielską na Zachodzie i że w końcu zginął
niepokonany i podejrzewany o nowe wystąpienie przeciw
Anglikom, sprawiło, że po dziś dzień uważany jest za tego,
który porwał indiańskie plemiona do walki ze śmiertelnym
zagrożeniem, którego sobie w pełni nie uświadamiały.
Oczywiście przyczynił się do tego Francis Parkman, pod
którego piórem Pontiak wyrósł na antycznego herosa,
górującego inteligencją i koncepcjami politycznymi nad
rzeszą nieuświadomionych czerwonoskórych, genialnego
przywódcę mówiącego im, co mają zrobić, by oprzeć się
czerwonym kurtkom i amerykańskim kolonistom. Wizerunku
stworzonego przez Parkmana nie potrafiły, a przynajmniej nie
wszędzie, zretuszować późniejsze badania takich historyków
jak Howard H. Peckham, Ian K. Steele czy Gregory E. Dowd.

2 Wilbur R. J a c o b s , Dispossesing the American Indian: Indians and


Whites on the Colonial Frontier, New York, Charles Scribner’s Sons
1972, s. 188.
3 Aleksander S u d a k, Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Poznan,

Wydawnictwo Akcydens 1995, s. 73, 86, 133, 183, 188.


4 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 47.
Prawda natomiast wygląda tak, że Pontiak nie musiał
uświadamiać Indianom korzyści płynących z międzyplemien-
nej współpracy ani niebezpieczeństwa grożącego im ze
strony anglo-amerykańskiego osadnictwa. Wiedzieli o tym
od dawna, a Indianie z doliny Ohio o wiele dawniej niż
plemiona znad Wielkich Jezior. Pontiak nie był również
naczelnym wodzem Trzech Ognisk czyli Ottawów, Odżi-
buejów i Potawatomich, bowiem taką możliwość wykluczała
luźna struktura społeczna tych plemion. Skoro nie mógł być
nim u ludów sobie bliskich, złączonych więzami krwi
i mówiących praktycznie tym samym językiem, to tym
bardziej nie mógł liczyć na podporządkowanie sobie pozo­
stałych plemion. Jego wielkie zdolności, a przede wszystkim
wyczyny na polu bitwy i dar przemowy, zyskały mu
licznych i oddanych zwolenników od Detroit i Michilimac-
kinac do Illinois przez trzy lata wojny, poczynając od 1763
roku, jak się o tym wkrótce przekonamy. Przekonamy się też
jednak, że nawet nimi nie mógł rządzić despotycznie, co mu
przypisywali współcześni, a co powtórzyli potomni.

O dacie urodzin Pontiaka, jego rodzicach i miejscu


przyjścia na świat nie mamy żadnej pewnej relacji. Wiado­
mo, że urodził się pośród Ottawów, tylko nie wiadomo
które z rodziców pochodziło z tego plemienia. Najpraw­
dopodobniej nie był Ottawą pełnej krwi, bo szereg źródeł
podaje, że matką była Majamka albo Odżibuejka. Pogłoski,
jakoby był Katawbą wziętym w dzieciństwie do niewoli
i wychowanym przez Ottawów nie należy raczej poważnie
traktować\ Przyszedł na świat najpewniej na północnym
brzegu rzeki Detroit, we wsi Ottawów, między 1720 a 1725
rokiem. Jesteśmy tu oczywiście skazani na domysły, ale

5 Tamże, s. 15.
Parkman chyba myli się co do wieku wodza, mówiąc iż
w roku 1763 liczył sobie pięćdziesiąt lat. Jak na tak
aktywnego mężczyznę musiał ich mieć nieco mniej.
Nie wiadomo też dokładnie, co znaczy jego imię.
Andrew J. Blackbird, piszący w końcu XIX wieku historyk
z plemienia Ottawa, podaje, że współplemieńcy nazywali
go Obwandiyag (w języku Ottawa przedrostek O jest
zaimkiem), co w ich ustach brzmiało Bwon-diac. Bon lub
Bwon znaczy „powstrzymanie” więc Obwon można prze­
tłumaczyć mniej więcej na „powstrzymujący go”. Nie
wiadomo natomiast, co miałyby znaczyć „diyag” albo
„diac”. Francuzi i Anglicy wymawiali to imię tak, jak
brzmiało w ich uszach, więc pierwsi Pondiag a drudzy
Pontiak. My oczywiście przyjmiemy bardziej popularną
angielską wersję.
Nie wiemy również wiele o życiu rodzinnym wielkiego
wodza. Nie wiemy, kiedy założył rodzinę i kim była jego
pierwsza żona. Z pewnością, kiedy osiągnął sławę i zna­
czenie, mógł sobie wziąć kolejną lub mieć ich kilka.
W liście z 1768 roku dawał do zrozumienia, że ma żonę
z któregoś plemienia konfederacji Illinois. Wiadomo, że
Kantuckeegun, jedna z wdów po nim, żyła jeszcze w 1807
roku w wiosce Ottawów u ujścia Maumee. Nie wiadomo
natomiast, jak wiele Pontiak miał dzieci i żadna relacja nie
wymienia córek. Nie zachowały się imiona dwóch synów,
jakich miał w 1769 roku. Jednym mógł być Shegenaba,
który w 1775 roku przywrócił rodzinie Ezekiela Fielda,
wziętego do niewoli rok wcześniej w bitwie nad Wielką
Kanawhą. Dwóch synów wymienia niejaki Jim Pontiak,
podający się za prawnuka wodza sędziwy mieszkaniec
Michigan. Mieli nimi być zmarły bezpotomnie Kasahda
i jego młodszy brat Nebahkohum, będący z kolei jego
przodkiem. Inna informatorka, Katherine Osawagin z miej­
scowości Hessel w Michigan, również uważająca się za
krewną Pontiaka, mówi, że miał tylko jednego syna
Njikwisenę i jedną córkę. Podała również, że „prawdziwe”
imię Pontiaka brzmiało Tcimjikwis.
Nawet wygląd zewnętrzny wodza każde źródło przed­
stawia inaczej. Podróżnik i kartograf z połowy XIX wieku
Joseph N. Nicollet zapisał, iż dowiedział się, że Pontiak był
„uderzająco pięknym mężczyzną, ujmującym w obejściu
i ze smakiem dobierającym strój i ozdoby”. Francis Baby,
którego ojciec pozostawał z wodzem w zażyłych stosun­
kach, mówił Parkmanowi, że Pontiak był „wysoki i niezbyt
przystojny”. Inny informator Parkmana John R. Williams
z Detroit słyszał z opowiadań, że wódz „był mężczyzną
średniego wzrostu, bardzo silny i mocnej budowy ciała”.
Wszyscy natomiast zgadzali się co do tego, że nosił się
władczo i z godnością, bywał wyniosły i potrafił kierować
ludźmi. Współczesny mu Robert Navarre, autor diariusza
z oblężenia Detroit, dodawał, że był „dumny, mściwy, lubił
wojnę i łatwo się obrażał”6. Był na pewno próżny, o czym
niech świadczy fakt, że żądając w maju 1763 roku kapitu­
lacji Detroit, zażyczył sobie w podarunku murzyńskiego
chłopca będącego niewolnikiem handlarza Jamesa Rankina7.
Możemy jeszcze dorzucić, że cechowało go okrucieństwo,
pospolite jednak ludziom tamtej epoki, któremu dawał
ujście podczas nachodzących go napadów gniewu. Jego
ofiarą padła siedmioletnia Betty Fisher, zabrana do wsi
Ottawów nad Maumee w 1764 roku. Pontiak kazał pew­
nemu Francuzowi utopić dziecko tylko za to, że — chore
na influencę — poplamiło mu odzież.

6 Tamże, s. 29.
7 Tamże, s. 140.
PRZYCZYNY WOJNY LAT 1763-1765

Korzenie zrywu indiańskich plemion, do jakiego doszło


w 1763 roku, tkwią w wielu przyczynach i nie sposób ustalić,
która z nich zadecydowała o nim w pierwszym rzędzie.
Wydaje się, że w równym stopniu przyczyniła się do tego
polityka, jaką władze angielskie przyjęły wobec Indian po
wygranej z Francuzami wojnie, szerzące się wśród czerwono­
skórych ruchy religijne, ugruntowana podczas wojny solidar­
ność międzyplemienna, nowe zaznane krzywdy i konkretne
wydarzenia, stawiające przysłowiową kropkę nad i. Wszyst­
kim tym czynnikom należy poświęcić nieco uwagi.
Wśród Delawarów z dolin Ohio i Susquehanny, oszukań­
czym traktatem z 1737 roku wygnanych z ich ziem na
wschodzie, pojawili się liczni prorocy i reformatorzy,
których sława rozniosła się daleko poza zamieszkiwane
przez nich wioski. Wszyscy oni twierdzili, że nieszczęścia,
jakie dotknęły Indian, a szczególnie groźne choroby zakaź­
ne, wzięły się z woli Pana Życia, srodze rozgniewanego,
gdyż całkowicie uzależnili się od strzelb, alkoholu i innych
rzeczy otrzymywanych od białych. Głosili, że odnowa
moralna może przyjść jedynie poprzez rytualne oczysz­
czanie się, stopniowe odchodzenie od handlu z białymi
i nauczanie młodzieży tego, co przynosiło szczęście przod­
kom. Wizje te nie były zwyczajnymi tęsknotami, bowiem
zrewolucjonizowały pewne podstawowe elementy życia
duchowego Indian, wychodząc daleko poza krąg tradyc­
jonalistów, aby udzielić się wszystkim czerwonoskórym.
Niektórzy z nich, jak nieznana z imienia, młoda prorokini
Delawarów z odłamu Unami zamieszkała w wiosce Wy­
oming nad Susquehanną, głosili osobne stworzenie Indian,
Murzynów i białych, kroczących z tej racji inną drogą
wiodącą do zbawienia1. Jedni, jak Papoonan z odłamu
Mansi byli zdecydowanymi pacyfistami; inni, jak wspo­
mniana Prorokini z Wyoming czy Wingenund, inny wódz
Mansich, byli zdecydowanie wrodzy zaborczym Anglikom,
w przeciwieństwie do Francuzów pozbawiających ich ziemi.
Do nich należał również najsłynniejszy z proroków delawar-
skich Neolin, z którego nauk czerpał bezpośrednio Pontiak.
Wszyscy oni ujmowali słuchaczy szczerością i żarliwością
swych wypowiedzi, a byli znakomitymi mówcami. Oto
przykład retoryki Neolina, bardziej znanego jako Prorok
Delawarów, który płakał przekazując czerwonoskórym
słowa Stwórcy:
„To ja jestem tym, co stworzył niebo i ziemię, drzewa,
jeziora, rzeki, wszystkich ludzi i wszystko, co macie i co
oglądacie na ziemi. Ponieważ darzę was miłością, róbcie to,
co jest mi drogie, a nie róbcie tego, co mi nienawistne.
Nienawidzę jak upijacie się do utraty zmysłów, nienawidzę,
gdy zwalczacie się między sobą. Macie po kilka żon, albo
uganiacie się za żonami innych. To również jest mi wstrętne,
gdyż winniście mieć tylko jedną żonę i być jej wierni po grób
Kiedy wybieracie się na wojnę, odprawiacie czary, myśląc że
zwracacie się do mnie. Mylicie się, gdyż ten, do którego się
zwracacie to Manitou — zły duch, od którego nie spodziewaj-
cie się nic dobrego, gdyż nie pozwala wam mnie słuchać.
Kraj, który zamieszkujecie, stworzyłem dla was, dla
nikogo więcej. Dlaczego pozwoliliście osiąść w nim białym ?
1 Gregory E. Do wd. War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins Univcrsity Press
2002, s. 30.
Czy nie możecie żyć bez nich? Wiem, że ci, których
nazywacie dziećmi waszego Wielkiego Ojca (króla Francji),
dostarczają potrzebnych wam rzeczy, ale gdybyście nie
byli ludźmi tak złymi, byłyby wam zbędne. Moglibyście
żyć jak wówczas, gdyście ich nie znali, nim ci, których
nazywacie braćmi, zawitali do waszego kraju. Czy nie
żyliście dzięki łukom i strzałom? Nie wiedzieliście nic
o strzelbach i prochu ani im podobnych rzeczach, a mimo
to waszym łupem padała zwierzyna, byście mieli co jeść
i w co się ubrać. Kiedy jednak spostrzegłem, że oddaliście
się złu, zawiodłem zwierzęta w głąb puszczy, byście
musieli prosić waszych braci o żywność i o odzież. Bądźcie
na powrót dobrymi i postępujcie zgodnie z moją wolą,
a sprowadzę zwierzęta, które was wyżywią. Nie zabraniam
wam gościć wśród siebie dzieci waszego Ojca, gdyż również
je kocham. Znają mnie one i czczą, toteż daję im to
wszystko, co one przekazują wam. Ale jeśli chodzi o tych,
co przyszli zabrać wam kraj (Anglików), to przepędźcie ich
stąd, ponieście im wojnę. Są mi nienawistni, nie darzą
mnie szacunkiem i są moimi wrogami, tak jak i wrogami
waszych braci. Wygońcie ich do kraju, który stworzyłem
dla nich i nie pozwólcie im tu nigdy powrócić” 2.
Proroctwa te stanowiły siłę same w sobie, lecz na ich
gwałtowne szerzenie się po 1760 roku wpłynęło też rosnące
poczucie zagrożenia Indian i sposób, w jaki pozwalali
sobie traktować ich Anglicy po zajęciu francuskich fortów
w dalekich krajach. Dowództwo armii angielskiej, jak tylko
uznało, że już może korzystać z owoców zwycięstwa,
zaczęło żądać wydania wszystkich jeńców, którzy znaj­
dowali się w indiańskich rękach. Od tego głównie warunku
uzależniało rozpoczęcie rozmów pokojowych, jak miało to
miejsce podczas wojny z Czirokezami. Chociaż Indianie
podczas rokowań zwracali niedawno wziętych w niewolę
2 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 114-115.
jeńców, traktując to jako część protokołu dyplomatycznego,
nigdy nie dotyczyło to jeńców żyjących wśród nich od lal
i będących pełnoprawnymi członkami ich społeczności.
Nad Ohio w zasadzie nie brano jeńców dla okupu, w prze
ciwieństwie do pogranicza Nowej Anglii, gdzie ich sprzedaż
przynosiła Abenakom zysk, zaś Kanadyjczykom ręce do
pracy, a oni sami mogli liczyć, że zostaną wykupieni przez
swe rodziny, parafie czy władze kolonialne3. Zdobywanie
jeńców w celu wzmocnienia siebie, a osłabienia wroga
zawsze było celem indiańskich wojen. Liczne branki
poślubiły wojowników, obdarzyły ich potomstwem i ani
myślały o powrocie między białych, zaś te, które nad Ohio
trafiły we wczesnym dzieciństwie tylko w Indianach
widziały swoich najbliższych. Po oddaniu jeńców, którzy
chcieli wrócić do Anglików, Delawarowie i Szawanezi nie
mieli zamiaru rozdzielać rodzin dla kaprysu wyniosłych
wrogich oficerów, którzy nawet nie chcieli wykupić ziom
ków czy też ich uwolnienie potraktować za część uroczys-
tości wymieniania darów. Anglicy nie odstępowali od
swych żądań, co budziło podejrzenie Indian, że chcą ich
w ten sposób osłabić liczebnie i w kolejnej wojnie zagarnąć
resztę ich ziem 4.
Również po 1760 roku ze zdwojoną siłą dali o sobie
znać nieustannie wdzierający się na indiańskie tereny
biali osadnicy. Niektórym z nich, za służbę w wojsku,
Wirginia przyznała prawo do zamieszkania w dolinie
Ohio, toteż zaczęli się budować w sąsiedztwie angielskich
fortów, trzebiąc puszczę i wybijając zwierzynę. Postę
powaniem tym jawnie pogwałcili traktat zawarty w Easton,
gdyż zlekceważyli zupełnie żyjących tu Indian i nie
zawarłszy jeszcze formalnego pokoju z Francuzami nie

3 Aleksander S u d a k, Biali Indianie kolonialnej Ameryki Północnej.

Z historii akulturacji, „Tawacin”, 2/62/ lato 2003, s. 8-12.


4 Ian K. S t e e l e , Warpaths: Invasions of North America, New York.

Oxford University Press 1994, s. 235.


mogli wiedzieć, jak zrekompensować im odejście z tego
kraju. Skargi Indian skłoniły pułkownika Bouqueta do
wydania w październiku 1761 roku proklamacji zabrania­
jącej wszystkim białym osiedlać się i polować na zachód
od Alleghenów. Kto by się ośmielił naruszyć ten zakaz,
miał pójść pod sąd połowy w forcie Pitt. To stanowisko
władz wojskowych zasługuje na pełny szacunek, choć nie
przyniosło w praktyce większych efektów poza paleniem
co jakiś czas bezprawnie pobudowanych chat lub konfis­
katą koni i jelenich skór. Nie ukróciło też nielegalnych
praktyk w handlu wznowionym po upadku fortu Duquesne.
Amerykańscy handlarze potrzebni byli Indianom, ale ceny
za ich towary, wśród których dominowały whisky i rum,
były niezwykle wysokie. Czerwonoskórzy wkrótce zarea­
gowali na to sporami, kradzieżami, a czasem zabójstwami
kupców. W styczniu 1761 roku dowódca fortu Pitt donosił,
że wykupił sporo whisky sprowadzonej przez handlarzy,
aby nie dotarła ona do rąk Indian. Zakaz sprzedaży rumu
okazał się zupełnym fiaskiem i rozwścieczył zarówno
sprzedających, jak kupujących. Próbując kontrolować bia­
łych myśliwych, handlarzy i osadników, armia angielska
wzięła na siebie rolę policjanta wobec Indian i Ameryka­
nów. Decyzja ta, podjęta ze względów czysto wojskowych,
w kraju gdzie jeszcze nie zapanował pokój, nie znalazła
sobie jednak wielu zwolenników ani wśród jednych, ani
wśród drugich.
Napięte stosunki między Anglikami i Amerykanami
Indianie z pewnością by wykorzystali dla swoich celów,
gdyby nie fakt, że uwagę ich zaprzątała teraz nader ważna
decyzja, jaką wobec nich powzięło naczelne dowództwo
wojsk angielskich. Wstrzymanie przez generała Amhersta
darów dla czerwonoskórych słusznie uważane jest za jeden
z najważniejszych powodów wybuchu indiańskiej wojny.
Rząd londyński niezmiernie drogo kosztowała Wojna
Siedmioletnia, więc w celu ograniczenia jej kosztów obrał
politykę, która na długo przed buntem Amerykanów wzbu
dziła opór Indian. W dalekich krajach regularne rozdzielanie
darów stanowiło nieodłączną część francuskiej dyplomacji
i dary te Indianie mogli postrzegać jako rentę gruntową za
forty, opłatę za prowadzenie handlu, symbol sojuszu,
a nawet jako daninę. Rozdzielający te dary wodzowie
wzmacniali pozycję ich dawców oraz własną, udowadniając
współplemieńcom słuszność obranej polityki. Anglicy w peł-
ni zdawali sobie sprawę z symbolicznego wymiaru roz
dawania darów, gdyż Indianie sami wyraźnie stwierdzali,
że brak darów dla przybywających do fortów oznacza brak
szacunku. Historycy pojmowali dawniej ich wojnę jako
bunt przeciw gospodarczej polityce Anglików, ale dary
nigdy nie były aż tak liczne ani tak cenne, by same w sobie
mogły stanowić powód do wojny. Indianie wszczęli ją| nie
po to, by zachować stary obyczaj czy też zaprotestować
przeciw gospodarczym szykanom, ale dlatego, by nie
dopuścić do swej społecznej i politycznej degradacji.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że dary składane przez angiels-
kich oficerów i urzędników przywódcom Indian odbierane
są przez nich jako oznaka szacunku. Toteż gdy w roku
1761 władze angielskie postanowiły wstrzymać ich wyda-
wanie i zaprowadzić nowe rządy, pod którymi czerwono-
skorzy z sojuszników mieli stać się poddanymi, zaś
tradycyjny handel ustąpić miejsca wymogom rynku angiel-
skiego, brak darów w równym stopniu zagroził pozycji
społeczno-politycznej Indian jak obecność wojsk Anglików
na ich ziemi. William Johnson, jako pełnomocnik królewski
do spraw Indian, zamierzał utrzymać i kontrolować ten
system, lecz nie dysponował budżetem niezależnym od
Amhersta. Ten zaś po prostu uważał Anglików za zwycięz-
ców w ostatniej wojnie, a Indian za poddanych, których
przychylności nie wolno kupować darami, natomiast trzeba
karać za złe czyny. Pragnął prowadzić z nimi handel wolny
od nadużyć i nie dopuszczać do zabierania im ziemi, ale
pierwszego zamiaru nie zrealizował wystarczająco szybko,
zaś drugi sabotowało wiele wpływowych osobistości zainte­
resowanych nabyciem indiańskich ziem, między innymi sam
Johnson i jego zastępca George Croghan. Przestrzegali oni
przed stosowaniem takiej polityki, proponując jej przełożenie,
stopniowe wprowadzanie bądź ponowne jej zredagowanie.
Zerwanie z systemem darów nastąpiło w chwili, gdy nie
przywrócono regularnego handlu, biali łowcy i osadnicy
przetrzebili stada jeleni, zaś głodującym Indianom zabrakło
prochu. Amherst nie tylko nie umieścił go na liście darów,
ale rozkazał sprzedawać czerwonoskórym w bardzo małych
ilościach. Sprawa ta jątrzyła tym bardziej, że proch był
potrzebny Indianom znad Ohio także do obrony przed
Czirokezami, będącymi też wrogami Anglików, którzy
jeszcze niedawno wzywali ich do walki z tym plemieniem.
Z zagadnieniem darów wiązała się ściśle sprawa trak­
towania czerwonoskórych przez Anglików. W przeciwień­
stwie do Amhersta to Indianie znad Wielkich Jezior
i z doliny Ohio mieli się za zwycięzców Anglików
i kolonistów w ostatniej wojnie. Minavavana, wódz Od-
żibuejów, jasno wyłożył to angielskiemu handlarzowi
Alexandrowi Henry’emu, będącemu na jesieni 1761 roku
w Michilimackinac, uświadamiając mu jednocześnie, co
dla Indian znaczy przekazywanie sobie darów:
„Angliku, choć pokonaliście Francuzów, nie poko­
naliście nas! Nie jesteśmy waszymi niewolnikami. Te
jeziora, puszcze i góry zostawili nam nasi przodkowie.
To nasze dziedzictwo i nie będziemy go dzielić z nikim.
Twoi ziomkowie przypuszczają, że my — jak biali
— nie możemy się obejść bez chleba, wieprzowiny
i wołowiny! Wiedz zatem, że Wielki Duch i Pan Życia
dał nam pożywienie w tych rozległych jeziorach i w tych
lesistych górach.
Angliku, ojciec nasz, król Francji, zabrał naszych wojow­
ników na wojnę z twoim narodem. Podczas niej zginęło ich
wielu, więc nasz obyczaj każe nam mścić się dotąd, aż
duchy zabitych zaznają ukojenia. Duchy zabitych można
zadowolić w dwojaki sposób: albo przez rozlanie krwi
tych, z których ręki zginęli, albo przez przybranie ich ciał,
co uśmierzy gniew i ból ich krewnych. To czyni się przez
składanie darów.
Angliku, twój król nigdy nie posłał nam żadnych darów
ani nie zasiadł z nami do narady, więc on i my nadal
prowadzimy wojnę. Zatem dopóki tego nie zrobi, twier­
dzimy, że nie mamy wśród białych innego przyjaciela ani
ojca jak tylko króla Francji...” 5.
Ludzi ceniących siebie tak wysoko i przemawiających
z taką godnością musiały do żywego jątrzyć buta i lek­
ceważenie przybłędów, traktujących ich jak pariasów na
własnej ziemi. Należałoby się temu dziwić, gdyż wielu
Anglików doskonale zdawało sobie sprawę z wysokiej
samooceny Indian, a sposób ich zachowywania się nazywało
„wyniosłym”. „Żaden naród na ziemi — pisał pewien
uczestnik Wojny Siedmioletniej i wojny Pontiaka — nie
ceni sobie wolności tak wysoko, jak Indianie Ameryki
Północnej”6. Mimo to postępowanie wielu wyższych ofice­
rów armii angielskiej wprost popychało wojowników do
wystąpień. Major Henry Gladwin, dowódca fortu Detroit,
nie tylko nie przekazywał im darów, ale nie pozwalał
miejscowemu rusznikarzowi naprawiać ich strzelb. Wy­
rzucał ich ze swego domu, ubliżając od świń i psów, zaś
na dwa tygodnie przed wybuchem wojny kazał publicznie
powiesić pewną niewolnicę z plemienia Paunisów za udział
w zamordowaniu jej pana, angielskiego handlarza. Indianie
znad Wielkich Jezior mieli przed oczami przykład tego, co
może ich oczekiwać ze strony Anglików, gdy ci na dobre
5 Alexander H e n r y , Travels and Adventures in Canada and the
Indian Territories between the Years 1760 and 1776, Rutland, Vermont,
Charles E. Tuttle Company 1969, s. 44-45.
6 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s . 6 9 .
umocnią się w ich kraju. Dowodzący wojskiem w forcie
Pitt kapitan Simeon Ecuyer w rozmowie z przybyłymi na
rokowania Żółtym Jastrzębiem z plemienia Szawanezów
i Delawarami Wingenundem i Białymi Oczami tak groził
i ubliżał, że Indianie nie chcieli przy pożegnaniu podać ręki
Anglikom. Im i im podobnym nie mieściło się w głowie,
że Indianom nie odpowiada rola obywateli niższej kategorii
w imperium brytyjskim. W listach z tamtego okresu
nazywają czerwonoskórych ironicznie „szlachtą”, mając na
myśli szlachtę angielską całkowicie zależną od sprawującej
rządy bogatej arystokracji ziemskiej. Tym jednym pogard­
liwym określeniem skwitowano żądania Indian do godnego
traktowania, ziemi i niezależności. Wszystko to nie przy­
sługiwało „tej szlachcie”, „tym czerwonym łbom”, „tej
miedziankowej szlachcie” i „tym miedziankom”, których
wybitnych przedstawicieli nazywano „mister Pontiak” albo
„mister Niniway”7. Swej nienawiści mieli dać ujście podczas
wojny, stosując metody, jakich by się z pewnością nie
dopuścili wobec „cywilizowanego” przeciwnika.
Indianie mieli zatem wiele powodów, aby wystąpić
zbrojnie przeciw Anglikom i nie musieli czekać na jakiegoś
geniusza, który by im uświadomił zagrożenie z ich strony.
Już w wigilię oddania Anglikom fortu Detroit, 28 listopada
1760 roku, miejscowi Potawatomi, Wyandoci, Odżibueje
i Ottawowie zjawili się u jego dowódcy kapitana Francoisa-
Marie de Belestre. Nie było wśród nich Pontiaka, o którym
w tamtym okresie nie wspomina żadne źródło. Prosili
Francuzów, by nie oddawali twierdzy, a wiosną przyłączyli
się do wojny, jaką plemiona zamierzały wydać czerwonym
kurtkom. W jaki tydzień potem rozeszła się wieść, że
Indianie z Detroit zaprosili do siebie na wiosnę Irokezów,
aby wraz z nimi zastanowić się jak wypędzić znad jezior
Anglików. W ustalonym terminie przybyli prowadzeni

7 Tamże, s. 68.
przez Guyasutę i Tahaiodorisa Senekowie i Mingo w towa-
rzystwie kilku Delawarów i Szawanezów. Wystąpili z pla-
nem wojny przeciw Anglikom oraz z przeprosinami za
śmierć, jaką z rąk Irokezów ponieśli wojownicy Trzech
Ognisk pod fortem Niagara w 1759 roku. Ich wystąpienie,
które szybko udaremnił kapitan Donald Campbell, wysyła
jąc wojsko zagrożonym handlarzom w forcie Sandusky,
sprawiło, że niektórzy badacze przypisują wybuch wojny
1763 roku staraniom Irokezów i nazywają ją „wojną
Guyasuty”8. Trudno zatem mówić o tym, że pomysł
powstania Indian narodził się w głowie określonej wybitnej
jednostki, która w najgłębszej tajemnicy potrafiła je przy­
gotować i konsekwentnie wcielać w czyn. Z wszystkich
dostępnych danych raczej wynika, iż z takim zamiarem
nosiły się niemal wszystkie plemiona od Trzech Ognisk
znad Wielkich Jezior do Delawarów i Mingów znad Ohio.
Równie nie potrafi przekonać pogląd, jakoby plemiona
porwały się do walki pod wpływem Francuzów, wciąż
niebędących formalnie poddanymi króla Jerzego. Miały
tego dokonać namówione przez władze kraju nad Illinois,
gdzie wciąż stały ich garnizony, przez ich handlarzy
i duchownych. Wszyscy oni rzekomo obiecywali Indianom
powrót swoich wojsk, które rozprawią się z Anglikami
I rzeczywiście przez długi czas wśród Indian krążyły takie
wieści, jak ta wśród Winnebagów, że król Francji tylko
zasnął na chwilę, ale zaraz się obudzi i wróci swym
czerwonoskórym dzieciom na ratunek9. Można jednak
wątpić, by Indianie, którzy znali już wstępne warunki
pokoju paryskiego i ani myśleli się z nimi pogodzić, byli
na tyle naiwni, by słuchać francuskich podszeptów i wierzyć
w składane im obietnice. Sami, już prowadząc wojnę,

8 Wilbur R. J a c o b s , Dispossesing the American Indian: Indians and

Whites on the Colonial Frontier, New York, Charles Scribner’s Sons


1972, s. 86.
9 List Nancy O. Lurie do autora, 22 lutego 2004 roku.
rozgłaszali pogłoski o tym, że Anglicy walczą w Europie
przeciw wszystkim, że ponieśli klęski w dolnym biegu
Missisipi i pod Quebekiem i że Francuzi namawiający
Indian do złożenia broni, pójdą z woli ich króla na szafot10.
Czynili to, aby sobie zapewnić pomoc lub neutralność
Francuzów w toczonej przez siebie walce. Francuscy
handlarze nie mogli im obiecywać broni i amunicji, gdyż
wojna tak ich zubożyła, że sami nie mieli jej w nadmiarze;
pogłoski takie rozgłaszali ich angielscy koledzy po fachu,
chcąc pozbyć się konkurencji. Francuscy misjonarze, którzy
w czasie Wojny Siedmioletniej zapewnili swemu królowi
pomoc tylu katolickich wojowników, teraz mieli czynić
wszystko, by odwieść swe owieczki od wystąpienia. Siedem
Narodów Kanadyjskich nie udzieliło walczącym ziomkom
żadnej znaczącej pomocy, czego tak bardzo obawiali się
Anglicy. Jeden podobno tylko Abenak pojawił się pod
Detroit! 11 Sprzymierzeni mogli liczyć na pełną pomoc
jedynie
/
ze strony katolickich Potawatomich znad Rzeki
Sw. Józefa i o wiele mniej szczerą ich współbraci w wierze
— Wyandotów spod Detroit, a nawet współplemieńców
Pontiaka z okolic Michilimackinac. Wszystkie te okolicz­
ności nie pozwalają zatem przyznać racji tym, którzy
wybuch wojny Pontiaka upatrywali głównie w podszeptach
francuskich osadników i władz z Illinois.

Dla wymienionych wyżej powodów plemiona znad


Wielkich Jezior i z doliny Ohio postanowiły wydać Ang­
likom wojnę same, bez wsparcia ze strony europejskich
potęg. Poniosły ją wojskom angielskim i kolonistom na
ogromnym obszarze od Ontario i Nowego Jorku do Arkan­
sas i od Wisconsin do Południowej Karoliny. Choć o za-
10 Gregory E. Dow d, War under Heaven..., s. 113.
11 List Colina G. Callowaya do autora. 29 listopada 2004 roku.
planowanej przez siebie strategii nie pozostawiły na piśmie
żadnej wzmianki, to działania ich wojowników w naj­
mniejszym stopniu nie wyglądają na przypadkowe. Przede
wszystkim postanowili wyprzeć angielskie wojsko za
Allegheny, toteż ich strategia wyglądała następująco: zdobyć
stojące na ich ziemiach forty, odciąć od świata te, które
zdołają się obronić, ogołocić doszczętnie tereny, na których
nie da się przeciąć linii komunikacyjnych wroga i wreszcie
tak sterroryzować tych osadników, którzy by uszli z życiem
lub nie trafili w niewolę, aby na zawsze odeszli z kraju
Indian. Ich sukcesy miały zaimponować Francuzom z II
linois i skłonić ich do udzielenia choćby częściowej pomocy
czerwonoskórym. Do realizacji swych wielkich zamierzeń
ruszyli z furią, ale i te cele i ta furia miały swe granice.
Zabili wielu spośród swych jeńców, ale pod tym względem
przewyższyli ich przeciwnicy. Nie mieli najmniejszego
zamiaru powybijać wszystkich białych. Tomahawki ich
nigdy nie zwróciły się przeciw lokalnym Francuzom, chyba
że nie chcieli dzielić się z nimi żywnością lub pomagali
Anglikom. Nie przeprowadzili frontalnego ataku na angiel-
skie kolonie, ale w ich najazdach nie było nic przypad-
kowego. W centrum ich zainteresowania leżały forty,
prowadzące do nich linie zaopatrzenia, magazyny z żyw-
nością, stada bydła rzeźnego pędzonego dla garnizonów,
zwierzęta pociągowe niosące sprzęt dla wojska, składy
z paszą. Niewątpliwie wielu wojowników pobudzały do
najazdów wizje, jakich doznawali podczas snów i postów
albo żądza zemsty, ale nie szkodziło to w niczym przyjętej
ogólnie strategii. Była to — powtarzając za Gregorym E.
Dowdem — agresywna obrona, zakładająca pozbycie się
angielskich wojsk i kolonistów12.
Przeciwko sobie mieli wroga nieskończenie górującego
nad nimi liczbą, co ich jednak nie przerażało. Generał

12 Gregory E. D o w d, War under Heaven..., s. 115.


Amherst miał pod swą komendą blisko 8 tysięcy żołnierzy,
ale ponad 5 tysięcy z nich stacjonowało w dolnym biegu
Rzeki Sw. Wawrzyńca oraz w Nowej Szkocji i na Przylądku
Bretońskim, skąd władze nie chciały ich zabrać, niepewne
postawy tamtejszych Francuzów i Mikmaków. Stąd na
początku wojny Anglicy mogli skierować przeciw Indianom
nawet mniej ludzi od walczących z nimi wojowników,
których nigdy nie było więcej jak 3 i pół tysiąca. Czer-
wonoskórzy bardziej musieli liczyć się z tym, że wojsko
dysponuje potężną bazą zaopatrzeniową, że posiada twier­
dze, artylerię i flotę. Zdawali sobie sprawę, że do walki,
choć z opóźnieniem, włączą się też kolonialne milicje.
Wiedzieli także, iż czerwonym kurtkom nie brakuje już
doświadczenia w walkach w puszczy, wyniesionego z gorz­
kich lekcji, jakich udzieliła im Wojna Siedmioletnia. Oni
sami jednak też wiele wynieśli z tej wojny. Nauczyli się
oblegać forty, zdobywać kanonierki, współpracować z bia­
łymi na polu walki, mobilizować się i manewrować na
skalę pułku. Wielu walczyło u boku Dieskau i Montcalma,
wiedzieli więc jak walczą wielkie armie, widzieli jak idą
w rozsypkę całe pułki. Nadal nikt nie dorównywał im
w prowadzeniu wojny w puszczy i mieli pełne prawo
sądzić, że wzbogaceni o nowe doświadczenia odniosą
zwycięstwo w czekającym ich starciu. Z całą determinacją
i wiarą rzucili się więc do walki, a pierwsze oddane w niej
strzały rozległy się pod fortem Detroit.
WYBUCH WOJNY.
OBLĘŻENIE FORTU DETROIT

Fort Pontchartrain du Detroit, najważniejszy z przejętych po


Francuzach fortów nad Wielkimi Jeziorami, Anglicy nazwali
po prostu Detroit. Panował on nad strategicznie ważną cieśniną,
łączącą jezioro Erie z jeziorem Huron, będąc ważnym
ogniwem na szlaku wodnym prowadzącym od Rzeki Sw.
Wawrzyńca do ujścia Missisipi. Stanowił również ośrodek
ożywionego handlu z Indianami różnych plemion, którzy na
wieść o jego powstaniu, pozakładali w pobliżu swe wioski.
W chwili wybuchu wojny mieszkało w nich ponad dwa
tysiące mieszkańców, mających za sąsiadów równych im
liczbą kanadyjskich Francuzów. Ci żyli w osiedlu leżącym po
obu stronach rzeki Detroit. Przy równolegle ciągnących się do
rzeki drogach stały ich domy, za nimi sady, pola i pastwiska
Zaopatrywali oni w zboże i nabiał garnizon oraz swych
indiańskich sąsiadów, z którymi żyli w przykładnej zgodzie
Zaraz za ich domami, na południowym brzegu Detroit, prawie
naprzeciw fortu, stała wioska Wyandotów. Potawatomi założyli
swoją w dolnym jej biegu, na terenie Michigan, zaś Ottawowie
mieli jedną koło Jeziora Sw. Klary w kanadyjskim Ontario,
a drugą w Michigan, w pobliżu tegoż jeziora i rzeki Rouge.
Jeszcze inni Potawatomi żyli w wiosce nad rzeką Ecorse.
W nadchodzącym starciu Pontiak mógł tu liczyć na tomahawki
550 wojowników.
Fort stał na wyniosłym półncnym brzegu rzeki Detroit.
Ustępował on siłą i rozmiarami takim twierdzom jak Pitt czy
Niagara, lecz doskonałe położenia sprawiało, że był niezmier­
nie trudny do zdobycia. W przeciwieństwie do innych fortów
budowanych na kształt gwiazdy, przypominał jakąś przykuc­
niętą żabę. Trzy małe bastiony pilnowały nabrzeża długiego
na trzy mile i tylko jeden zwracał się w stronę lądu, co
wskazywało, że Francuzi bardziej lękali się ataku od strony
rzeki. Anglicy jednak, zdający sobie sprawę z sentymentu,
jakim ich darzą Indianie, pobudowali na zewnątrz palisady
dwa małe blokhauzy strzegące dostępu od północy. Potężna,
dębowa palisada, wysoka na jakieś siedem metrów otaczała
blisko sto domów mieszkalnych, komendanturę, baraki
żołnierzy, sklepy handlarzy i mały kościółek. Dowodzona
przez majora Henry’ego Gladwina załoga liczyła blisko 120
żołnierzy z dwóch kompanii Królewskich Amerykanów
i Rangersów Królowej (Queen’s Rangers) i zawsze mogło ją
wzmocnić ponad dwudziestu miejscowych angielskich hand­
larzy. Gladwin rozporządzał nieliczną artylerią, na którą
składały się dwie sześciofuntówki, stojące na placu ćwiczeń
i przez to bezużyteczne, jedna trzyfuntówka na północnym
bastionie oraz trzy moździerze. Przy nabrzeżu stał dwumasz-
towy szkuner „Huron” z dziesięcioma działkami na pokładzie
i nieco większy slup „Michigan”, dzięki którym fort podczas
całej wojny nie stracił łączności ze światem. Równie
pomocne były w tym załodze wysiłki wielu indiańskich
i francuskich stronników, informatorów i szpiegów, jakich
zdołał sobie w ciągu dwóch lat pozyskać zdolny, umiejący
żyć z tubylcami kapitan Donald Campbell, poprzedni dowód­
ca fortu, a teraz zastępca Gladwina.
Na ten to fort miało spaść pierwsze uderzenie Indian. 27
kwietnia, a potem 5 maja 1763 roku Pontiak zwołał dwie
wielkie narady: pierwszą w swej wiosce, leżącej jakie
dziesięć mil na południowy zachód od Detroit, na której
wezwał Indian do wojny i drugą, we wsi Potawatomich,
położonej tylko trzy mile od fortu, gdzie przedstawił
dokładny plan ataku. W swych przemówieniach przypo­
mniał wszystkie krzywdy, jakie spotkały czerwonoskórych
ze strony Anglików, powołał się na nauki Neolina niosącego
słowa Pana Życia i wspomniał o możliwej pomocy ze
strony Francuzów. Na pierwszej naradzie postanowiono, że
1 maja uda się wraz z dziesięcioma ludźmi na zwiad do
fortu, zaś na drugiej, że 7 maja zdobędą go podstępem.
W tym celu Pontiak na czele sześćdziesięciu wybranych
wojowników z ukrytą pod kocami bronią miał udać się do
majora Gladwina i poprosić go o rozmowę. Pozostali
Ottawowie, mężczyźni i kobiety, również z bronią w zanad­
rzu, powinni zgromadzić się w pobliżu miejsca narad i na
dany znak rzucić się na niespodziewających się niczego
wrogów. Wyandotom i Potawatomim przypadło w udziale
zagarnąć wszystkich Anglików pracujących poza palisadą
oraz udać się z dolnym biegiem Detroit i stawić czoło
wszelkim dążącym do fortu posiłkom lub statkom. Następ­
nie należało posłać gońców na północ i wschód po
tamtejszych Ottawów, Odżibuejów i Mississaugow. Poza
Pontiakiem obradom przewodzili Ninivay Potawatomich,
Takee Wyandotów i Mackatepelecite Ottawów. Wszyscy
oni jak jeden mąż opowiedzieli się za wojną i tylko wódz
katolickich Wyandotów spod Detroit Teata wyrażał się
powściągliwie o całym przedsięwzięciu.
Spaliło ono na panewce, albowiem Anglicy w porę
dowiedzieli się o wszystkim. Do dzisiaj nie wiadomo, komu
zawdzięczali ostrzeżenie, które przyszło na dzień przed
umówionym spotkaniem Pontiaka z dowódcą fortu. Legenda,
utrzymująca się do dziś, mówi, że Gladwina powiadomiła
o planach Indian jego kochanka, młoda i piękna dziewczyna
z plemienia Odżibuejów. Tak twierdził Henry Conner, żyjący
na początku XIX wieku w Detroit i pracujący tu jako tłumacz,
który dodawał, że po latach wpadła po pijanemu do kadzi
z wrzącym syropem klonowym i ugotowała się żywcem.
Znajdujący się natomiast w forcie handlarz John Porteous
twierdził, iż Indianie podejrzewali o wydanie tajemnicy
Katarzynę, „starą i brzydką papistkę z narodu Potawatomi”,
wychłostaną z rozkazu Pontiaka do utraty przytomności1.
Innymi informatorami Gladwina mieli być Kanadyjczycy
Pierre La Butte i Thomas Gouin, młody jeniec Odżibuejów
William Tucker, którego uprzedziła o planowanym ataku
na fort jego przybrana siostra, pewien niewolnik z plemienia
Paunisów, a nawet niechętny Pontiakowi Ottawa imieniem
Mahiganne. Inna romantyczna legenda dorównująca legen­
dzie romansu Gladwina i Katarzyny, mówi, że Detroit
zawdzięcza ocalenie Angelice Cuillerier, córce przyjaciela
Pontiaka. Zakochana w miejscowym handlarzu Jamesie
Sterlingu, z którym wzięła później ślub, dowiedziawszy się
we własnym domu o spisku, w lęku o życie lubego
natychmiast pośpieszyła uprzedzić Gladwina.
Kimkolwiek by nie był informator majora, jego ostrze­
żenie dotarło do Anglików we właściwym czasie. Kiedy
w sobotni ranek, 7 maja, blisko 300 Indian z Pontiakiem
na czele przebyło w swych kanu rzekę, ku swemu za­
skoczeniu ujrzało, iż w forcie nie pojawił się żaden Francuz
i że opuściły go mieszkające w nim kobiety i dzieci. Już to
świadczyło, że załoga spodziewa się rozlewu krwi. Hand­
larze pozamykali sklepy i zgromadzili się wszyscy koło
domu Jamesa Sterlinga. Uzbrojeni byli po zęby, podobnie
jak żołnierze, których mijali wojownicy idąc do domu
kapitana Campbella, gdzie miała się odbyć narada. Tych,
którzy nie mieli służby, zgromadził na placu ćwiczeń
kapitan Joseph Hopkins z Rangersów Królowej. Na miejscu
narady oczekiwali wodzów tylko Gladwin i Campbell
w towarzystwie tłumaczy. Inni oficerowie znajdowali się
przy bramach i wśród żołnierzy, co nie zostawiało już
1 Gregory E. D o w d, War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 119.
najmniejszej wątpliwości, że Anglicy spodziewają się
jakiegoś niebezpieczeństwa. Wśród wodzów rozległ się
pomruk, który umilkł, gdy Pontiak zwrócił się do majora:
„Jesteśmy niezmiernie zaskoczeni twym postępowaniem,
bracie, tym, że wszyscy żołnierze stoją pod bronią i że nie
ma na naradzie twych młodych wodzów, tak jak dotąd
bywało. Bardzo chcielibyśmy poznać tego przyczynę, gdyż
zdaje się, że jakiś zły ptak przyniósł wam o nas złe wieści.
Radzimy wam, bracie, nie wierzyć im, gdyż te złe ptaki
chcą jedynie poróżnić cię z Indianami, twymi braćmi,
którzy zawsze darzyli przyjaźnią swych angielskich braci” 2.
Gladwin odparł, że spodziewa się odwiedzin przedstawicie­
li innych narodów i dlatego postawił garnizon pod bronią.
Bojąc się, że przybysze mogą się obrazić za takie przyjęcie,
postanowił zacząć ten zwyczaj od Ottawów, swych najwięk­
szych przyjaciół, gdyż wie, że mu tego nie poczytają za złe.
Było to oczywiste kłamstwo, lecz Pontiak musiał udawać, że
przyjmuje je do wiadomości. Trzymając w ręku pas wampu­
mu, wyłożony od góry białymi, a od dołu zielonymi
muszelkami, wygłosił długie przemówienie o sześciu wo­
dzach Ottawów zmarłych ubiegłej zimy. Prosił w nim swych
angielskich braci o dary, które by złagodziły żal ich krewnych
i przyjaciół. Podniesienie na koniec wampumu odwróconego
zieloną stroną albo okrzyk wojenny miały być sygnałem do
ataku. Pontiak nie zdecydował się jednak na ten krok.
Gladwin podarował wodzom sześć mundurów oraz nieco
chleba i tytoniu. Narada się skończyła i wodzowie w milczą­
cej furii wrócili z powrotem do swej wioski. W równie
ponurym nastroju byli ich wojownicy, którzy w zwołanej od
razu naradzie wyrzucali Pontiakowi, że nie dał hasła do ataku.
Byli gotowi narazić się na straty, byle tylko utoczyć krwi
„angielskim psom”. Wódz obiecał im znaleźć stosowną po
temu okazję. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakim
2 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 131.
ciosem dla Indian była nieudana próba zaskoczenia Detroit.
Nie tylko stracił sposobność zniszczenia twierdzy, ale nie
zdobył też broni i amunicji zalegającej jej magazyny
i sklepy. Mógł teraz wziąć ją jedynie głodem, jakimś
nagłym szturmem albo czekać na inną sposobność. Następ­
nego więc dnia, wraz z trzema wodzami Ottawów Macate-
pilesisem, Bretonem i Chavinonem popłynął do fortu, aby
uśmierzyć niepokoje Anglików. Oświadczył tu komendan­
towi, że nie powinien wątpić w przyjazne uczucia, jakimi
darzą go Indianie i zapowiedział się nazajutrz z wizytą na
czele kilkuset współplemieńców. Gladwin przyjął ofiarowaną
mu fajkę pokoju, ale odparł, że nie widzi powodu, dla
którego miałby rozmawiać ze wszystkimi wojownikami,
a nie tylko z wodzami. Toteż gdy nazajutrz, 9 maja, flotylla
kanu przywiozła do fortu blisko czterysta osób, w tym
również wiele kobiet, kazał poprzez tłumacza wracać im
do domu, a za palisadę zaprosił jedynie 60 wodzów
i wybitnych wojowników. Zawiedziony Pontiak zrzucił
wówczas maskę i zdecydował się na atak. Swą wioskę
przeniósł na drugi brzeg rzeki, na teren posiadłości Kanadyj­
czyka Jeana Baptiste’a Meloche’a. Leżała teraz dwie mile
powyżej fortu osłaniana odeń małą rzeczką zwaną Rodziciel­
skim Potokiem. Tutaj wódz podzielił swych wojowników na
kilka oddziałów, z których pierwszy wrócił z powrotem za
rzekę i napadł na leżące o milę od fortu gospodarstwo
niejakiej pani Turnbull, mieszkającej tu z dwoma synami. Po
zabiciu wszystkich trojga Ottawowie podpalili zabudowania
i odeszli z zagarniętym bydłem. Inni wojownicy wsiedli do
kanu i powiosłowali na wyspę au Cochon (współczesną
Belle Isle) sprowadzić pasące się tam, będące własnością
garnizonu, krowy. Pilnowało ich tego dnia trzech żołnierzy,
mających za sąsiadów mieszkającego tam z żoną, czworgiem
dzieci i służącą Jamesa Fishera, emerytowanego sierżanta
armii angielskiej. Troje dzieci, służąca i jeden żołnierz trafili
w niewolę, zaś pozostali ponieśli śmierć. Zginął też zatrud-
niony przez Fishera francuski drwal Francois Goslin, którego
Ottawowie wzięli za Anglika. Po powrocie do wioski i zdaniu
relacji Pontiakowi wojownicy ruszyli w stronę fortu. Niektórzy
z nich zajęli pozycje w ogrodzie tłumacza La Butte, w odległo­
ści zaledwie trzydziestu metrów od palisady. Stamtąd prowa­
dzili chaotyczny ogień, na który również bez większego
powodzenia odpowiadali żołnierze i armatki stojącego tam na
kotwicy szkunera „Huron”. Pontiak posłał Francuzom ostrzeże­
nie, że każdy, kto dostarczy Anglikom żywności czy pomoże
w jakiś inny sposób, zapłaci za to życiem.
Pod koniec dnia do oblegających dołączyła wyprawa
Odżibuejów z doliny Saginaw. Opowiedzieli im o zwycięst­
wie, jakie odnieśli przy ujściu Jeziora Św. Klary nad
wracającym do Detroit oddziałem porucznika Charlesa
Robertsona. Liczył on sobie dwunastu ludzi, wśród których
znajdował się zwiedzający Wielkie Jeziora i badający języki
tutejszych Indian sir Robert Davers, turysta z Anglii. 6 maja
płynących w dwóch łodziach żołnierzy zwabiły na brzeg
zachęcającymi gestami odżibuejskie kobiety, prowadząc ich
prosto pod lufy strzelb ukrytych w zaroślach wojowników. Od
pierwszej salwy zginęli dowódca oddziału, dwaj marynarze
i sir Robert; pozostali, a wśród nich pauniski niewolnik
i młody handlarz John Rutherford poszli do niewoli. Zwycięz­
cy ugotowali i zjedli ciało porucznika Robertsona, a ze skóry
jego ramienia zrobili kapciuch na tytoń. Rutherforda wziął
sobie do posług wódz Perwash. O wszystkim tym Gladwin
dowiedział się od cieśli Petera Desnoyers, któremu Odżibueje
pozwolili zanieść wieści do fortu.
Noc upłynęła na wymianie chaotycznego ognia z załogą
szkunera i dopiero o czwartej nad ranem Indianie przystąpili
do ciągłego, prowadzonego z trzech stron ostrzeliwania fortu.
Później uwagę swą poświęcili na nowo obu statkom, lecz i tu
nie odnieśli większego powodzenia. Zniecierpliwiony Pontiak
zwołał więc przed południem 10 maja naradę wodzów
i wybitniejszych Francuzów. Odbyła się ona w domu jego
przyjaciela Antoine Cuillera, ojca pięknej Angeliki, która
rzekomo miała ocalić fort. Był on szwagrem Bellestre’a,
ostatniego francuskiego dowódcy Detroit i jednym z nielicz
nych Kanadyjczyków, którzy otwarcie poparli powstanie
Indian. Jego też Pontiak upatrzył sobie na komendanta
fortu po opuszczeniu go przez Anglików. Na naradzie
postanowiono uzyskać od Gladwina zawieszenie broni,
podczas którego miano omówić warunki pokoju. Nie wia-
domo, czy była to szczera propozycja Pontiaka, czy też
krył się za tym jakiś podstęp. W każdym razie major
zgodził się na rokowania, na które, po długich wahaniach
i wbrew ostrzeżeniom Francuzów, pozwolił pójść kapitanowi
Campbellowi. Krótkowzroczny, „otyły i niezgrabny”, ale
pogodny, energiczny i waleczny Szkot3 uparł się, że pozo­
stającego z nim w zażyłości Pontiaka skłoni do opamiętania,
a w misji tej postanowił towarzyszyć mu porucznik George
McDougall. Niestety, kiedy przybyli do domu Cuilleriera,
oświadczono im, że jeśli Anglicy chcą pokoju, otrzymają
go na takich warunkach jak Francuzi, czyli złożą broń,
wydadzą wszelkie zapasy i pod indiańską eskortą udadzą
się na wschód.
Te warunki zanieśli do fortu Kanadyjczycy, gdyż Pontiak
zatrzymał obu oficerów jako zakładników, choć zastrzegł,
że wypuści ich po dwóch dniach. Gladwin oświadczył, iż
nie będzie żadnych rozmów dopóki jego wysłannicy nie
wrócą i zarzucił Francuzom współudział w ich uwięzieniu.
Pontiak natomiast pochwalił się tak cenną zdobyczą Pota-
watomim i Wyandotom. Tym pierwszym, prowadzonym
przez Ninivaya, polecił otoczyć fort i nie dopuścić, by
ktokolwiek mógł się doń przedostać. Wkrótce przyprowa-
dzili oni Pontiakowi dwóch ludzi jadących z listem od
dowódcy fortu St. Joseph. Gladwin natomiast przerwę
w działaniach wykorzystał na zaopatrywanie garnizonu

3 Tamże, s. 67.
z pomocą życzliwych mu Kanadyjczyków. Przez noc
i następny dzień szły do fortu transporty żywności i paszy,
głównie dzięki wysiłkom Jacquesa Baby.
Pontiak również nie tracił czasu. Rankiem, 11 maja, polecił
Campbellowi napisać list do Gladwina, w którym podawał
teraz, że załoga może opuścić z bronią w ręku fort i odpłynąć
na wschód swymi statkami, ale wszystko inne musi zostawić
na miejscu. Major oświadczył, że nie będzie o niczym
rozmawiał, jeśli obaj oficerowie nie wrócą do swoich. Wódz
udał się zatem w towarzystwie nieodłącznych Bretona
i Chavinona do Francuzów, od których zażądał prochu i kul,
grożąc, że opornym zabierze je siłą. Następnie odwiedził
katolickich Wyandotów i wezwał ich do wspólnej walki
przeciw Anglikom. Do tej pory nie wzięli oni w niej udziału
i nie mieli na to większej ochoty. Pontiak zagroził im
zniszczeniem, jeśli nie przyłączą się do niego, więc mając
tylko sześćdziesięciu wojowników musieli się zgodzić. Ich
wódz Teata oświadczył jedynie, że nie prędzej wyruszą do
boju, nim przystąpią do mszy w Wielki Czwartek, następnego
dnia. Pontiak zatem zgodził się zaczekać z atakiem na fort do
chwili, gdy dołączą doń Wyandoci.
Na drugi dzień, zaraz po mszy porannej, ci żarliwi
chrześcijanie dołączyli do czuwających poniżej fortu Pota-
watomich. Na ich okrzyk wojenny Ottawowie rozpoczęli
ogień z przeciwnej strony. Strzelanina trwała przez cały
dzień, a największe straty oblegający ponieśli od kul
wstrzymujących się do ostatniej chwili od walki Wyan­
dotów. Jeden oddział Indian wypadł z lasu i zajął pozycje
w kilku stodołach, znajdujących się tylko trzydzieści metrów
od tylnej ściany fortu. Prowadzili stąd ogień dotąd, aż
Gladwin zapalił je wystrzałami ze swej trzyfuntówki.
Wojownicy uszli z powrotem w las, tracąc trzech zabitych
i dziesięciu rannych. Wieczorem Pontiak wysłał Laurence
Gamelina z propozycją zwieszenia broni w celu pogrzeba­
nia zabitych. Major zgodził się od razu, gdyż Campbell
i McDougall wciąż przebywali uwięzieni w domu Baptiste
Meloche’a.
Dalej na południe Indianie odnieśli kolejny sukces.
Czuwający w dole rzeki pogańscy Wyandoci wciągnęli
w zasadzkę pięć łodzi żydowskiego handlarza Chapmana
Abrahama i jego holenderskiego partnera nazwiskiem
Rackman, wiozących zaopatrzenie z Niagara. Łup był
obfity, gdyż wojownicy, oprócz żywności i rumu, zdobyli
siedemnaście baryłek z prochem. Na drugi dzień wieść
o tym przekazali załodze Detroit wrodzy jej Francuzi wraz
z fałszywą wiadomością, że Wyandoci od razu upili się do
utraty zmysłów rumem. Słysząc to Gladwin natychmiast
wysłał na pokładzie słupa 25 ochotników pod dowództwem
swego zastępcy, kapitana Hopkinsa, aby zniszczył wieś
Wyandotów i odzyskał proch. Szczęściem dla Anglików
zerwał się potężny przeciwny wiatr i Gladwin odwołał
akcję. Później dowiedział się, że w znakomicie przygoto­
wanej zasadzce czekało na Hopkinsa 120 jak najbardziej
trzeźwych wojowników.
Tego dnia Indianie nie pojawili się już więcej pod
fortem, więc Gladwin wykorzystał czas, by spalić sąsiadu­
jące z palisadą dom i stodoły, oczyszczając tym sobie
przedpole. Pontiak mu w tym nie przeszkadzał, gdyż zajęty
był naradą, na jaką zaprosił znaczniejszych Francuzów.
Wezwał ich tutaj, aby przyłączyli się do wojny z Anglikami,
a przede wszystkim, by pokazali jego ludziom jak należy
prowadzić prace oblężnicze. Zdawał sobie sprawę, że jego
sposoby są jak dotąd nieskuteczne, więc pragnął się nauczyć
sztuki budowania szańców i paraleli. Kanadyjczycy nie
potrafili mu jednak w tym pomóc, a ci co mieli jakieś
pojęcie o tych sprawach, nie zdradzili się z tym ani
słowem. Zawiedziony wódz postanowił więc raz jeszcze
zastraszyć garnizon. W napisanym przez kapitana Camp
bella liście ofiarował Anglikom swobodne wyjście pod
warunkiem, że odejdą od razu, gdyż w przeciwnym razie
weźmie fort szturmem, a pozostałych przy życiu każe
zamęczyć na śmierć. Gladwin odparł sucho, że nie po to
skierowano go do Detroit, by miał poddać się po pierwszym
szturmie i poradził Pontiakowi, aby amunicję zachował na
polowanie. Nie obawiał się otwartego ataku na palisady,
ale liczył się z tym, że mogą spłonąć od zapalających
strzał. Nakazał więc poustawiać na wszystkich uliczkach
beczki z wodą, ale Pontiak nie zdecydował się na podpalenie
fortu, prawdopodobnie ze względu na towary w sklepach
handlarzy, które chciał zagarnąć.
Upływał siódmy dzień wojny, kiedy nieoczekiwanie
zjawiło się u Pontiaka dwunastu przedstawicieli kanadyjskich
osadników. Przybyli doń na prośbę ojca Potiera, jezuity
działającego wśród Wyandotów, mającego nadzieję, że
skłonią go do zaprzestania wojny. Sam ojciec zagroził swym
owieczkom, że nie udzieli im żadnych sakramentów, jeśli nie
porzucą walczących i nie przeniosą się do końca działań
w jakieś inne miejsce. Osadnicy skarżyli się, że wojna
przyniesie im ruinę, gdyż ustał wszelki handel i radzili mu
zaczekać na przybycie oczekiwanych przez niego francuskich
wojsk, z pomocą których wypędzi stąd Anglików. Pontiak
odpowiedział, że sam oczyści kraj z wrogów na powitanie
swego „ojca”, a jeśli Francuzi chcą szybkiego przywrócenia
pokoju, niech tylko staną u jego boku. Stojący na czele
delegacji oświadczył, że nie mogą tego uczynić, bowiem trzy
lata temu Francja zawarła z Wielką Brytanią zawieszenie
broni. Delegaci nie osiągnąwszy celu powrócili do ojca Potier,
któremu mogli tylko powiedzieć, że po tygodniu wojny
Pontiak zadał wrogom więcej strat niż sam poniósł. Jego
wojownicy zabili piętnaścioro Anglików, ranili pięcioro,
piętnaście osób wzięli do niewoli4. Nie musieli też długo
czekać na kolejne sukcesy.

4 Tamże, s. 144.
ZWYCIĘSTWA INDIAN POZA DETROIT

Wysłany 21 maja przez Gladwina do ujścia rzeki Detroit slup


„Michigan” stał tam na kotwicy już tydzień. Było to nieomyl­
nym znakiem dla Indian, iż żołnierze spodziewają się przybycia
posiłków lub zaopatrzenia. W związku z tym wyprawa
wojowników Trzech Ognisk ruszyła na wschód północnym
brzegiem jeziora Erie, aby zajść drogę komukolwiek nad­
chodzącemu z fortu Niagara. Wojownicy czuwali również
koło niedawno zdobytego fortu Sandusky, gdyby wrogie
łodzie pojawiły się od południa albo gdyby jakaś juczna
karawana nadchodziła lądem od fortu Pitt. Tym razem
czerwonoskórzy mieli zmierzyć się z flotyllą dowodzoną
przez porucznika Comeliusa Cuylera, która 13 maja wyruszyła
z fortu Niagara. Liczyła sobie dziesięć bateaux czyli francus­
kich wielkich, płaskodennych łodzi, o wysokich burtach,
poruszanych wiosłami lub żaglem i przeznaczonych głównie
do przewozu towarów. Wiozły one 96 Rangersów Królowej
i 139 beczek z zaopatrzeniem. Cuyler nic oczywiście nie
wiedział o walkach pod Detroit, toteż bez pośpiechu płynął
jeziorem i 28 maja, o dziesiątej wieczorem, wysadził swych
ludzi na półwyspie Point Pelee, jakie dwadzieścia pięć mil od
rzeki Detroit. Zamierzał spędzić tu ostatnią noc na piaszczystej
plaży, szerokiej na czterdzieści metrów, za którą wznosiła się
ściana lasu. Żołnierze zabrali się do rozbijania obozu nie­
świadomi obecności czających się wśród drzew wojowników.
Jeden z żołnierzy z towarzyszącym mu chłopcem udał
się na skraj plaży nazbierać chrustu na opał. Nagle jak
spod ziemi wyrośli czerwonoskórzy obezwładniając chłop­
ca, zaś żołnierz z przeraźliwym krzykiem popędził do
obozu. Porucznik Cuyler ledwo zdążył ustawić ludzi
w półkole, kiedy niewidzialni wojownicy — chronieni
przez wysokie wzgórze — zasypali ich morderczym
ogniem ze skrzydeł, a potem ruszyli do ataku. Ogarnięci
paniką rangersi rzucili się do łodzi, padając pod ciosami
tomahawków lub idąc do niewoli. Pięć łodzi odbiło od
brzegu, lecz Indianie wsiedli do dwóch innych i zapędzili
uciekających z powrotem na brzeg. Ucieczką ratowały się
tylko dwie łodzie unoszące czterdziestu żołnierzy z ran­
nym dowódcą na czele. Udali się oni do fortu Sandusky,
ale zastawszy tam tylko jego zgliszcza, popłynęli do
Presqu’ile, gdzie sześciu zostało wzmocnić tutejszy gar­
nizon. Cuyler udał się do Niagara, aby zdać sprawozdanie
swym przełożonym i wrócić wkrótce do Detroit. W tym
czasie wojownicy Trzech Ognisk wracali z łupem pod
oblężony fort, a przy wiosłach bateaux zasiedli zmuszeni
do tego jeńcy.
Płynąc w górę Detroit nie spotkali „Michiganu”, gdyż
dowodzący nim kapitan Newman porzucił nadzieję napot­
kania posiłków i pożeglował do Niagara. Rankiem 30 maja
znaleźli się pod fortem, którego załoga jak jeden mąż
wyległa na palisadę, powitać płynących z odsieczą. Radosne
okrzyki szybko jednak ustąpiły przekleństwom i narzeka­
niom, kiedy się okazało, że wiosłujący żołnierze są jeńcami.
Wojownicy defilowali wyzywająco przed oblężonymi mio­
tając groźby i zniewagi. Kiedy jednak mijali stojącego na
kotwicy „Hurona”, czterech żołnierzy z pierwszej łodzi
obezwładniło swych strażników i zaczęło płynąć w stronę
szkunera. Wprawdzie jeden z nich padł od indiańskiej kuli,
ale trzej pozostali dotarli do swoich wraz z siedmioma
beczkami mąki i solonej wieprzowiny.
Wydarzenie to nie zakłóciło na dłużej dobrego nastroju
Indian. Było to już trzecie zwycięstwo, jakie odnieśli w ciągu
dwóch tygodni. Wczorajszego dnia inna ich wyprawa
zagarnęła dwie bateaux z jedną kobietą i osiemnastoma
żołnierzami i wioślarzami sierżanta Shawa, wracające z fortu
Michilimackinac. i 6 maja padł natomiast fort Sanduski leżący
nad rzeką o tej samej nazwie, pierwszy, jaki Anglicy stracili
w tej wojnie. Dokonali tego nieliczni Ottawowie i Wyandoci
spod Detroit z pomocą mieszkających tu współplemieńców
tych ostatnich. Podeszli pod palisadę i oświadczyli strażniko-
wi, że pragną porozmawiać z dowódcą. Na spotkanie wyszedł
im chorąży Christopher Pauli i widząc wśród nich znajomych,
zaprosił siedmiu wojowników na naradę. Weszli zatem do
budynku komendantury i zasiedli w milczeniu, paląc fajkę. Po
jakimś czasie jeden z Indian podniósł głowę i na ten znak jego
towarzysze siedzący po obu stronach oficera rzucili się na
niego i powalili na ziemię. Kiedy znaleźli się na dworze,
ujrzał całą swą piętnastoosobową załogę leżącą pokotem.
Zginęli również liczni znajdujący się w forcie handlarze, a ich
niezmierne dostatki, w tym broń i amunicja, dźwigane przez
sto koni jucznych, dostały się w ręce Indian. Cały atak odbył
się bez jednego wystrzału. Wieczorem, w blasku łuny bijącej
od płonącego fortu, flotylla kanu wyruszyła w drogę do
Detroit. W pierwszym, nad którym powiewała angielska
flaga, płynął jedyny jeniec czerwonoskórych, chorąży Pauli
W wiosce Ottawów powitano ich wybuchem radości. Wojow
nicy od razu stanęli szpalerem, okładając razami biegnącego
nim oficera. Kiedy wreszcie dotarł do jego końca, ciężko
pobity i potłuczony, wpadł tam w ramiona owdowiałej
niedawno squaw z plemienia Wyandotów. Oświadczyła, że
bierze go sobie za męża i w ten sposób uniknął dalszych
tortur. Przebywał wśród Wyandotów do 3 lipca, kiedy to
udało mu się uciec do Detroit.
Następnym fortem zdobytym przez Indian był fort Św
Józefa znad rzeki tak samo się nazywającej, stojącym tam,
gdzie teraz znajduje się Niles w Michigan. Garnizonem
liczącym 15 żołnierzy dowodził chorąży Francis Schlosser.
Rankiem 25 maja dowiedział się, że jacyś Potawatomi spod
Detroit przybyli odwiedzić mieszkających w okolicy krew­
nych i chcą mu złożyć wizytę. Kiedy wychodził już ze swej
kwatery, zaszedł do niego miejscowy Francuz mówiąc, że
przybysze knują coś złego. Zaniepokojony pobiegł do
koszar żołnierzy, każąc im stanąć pod bronią. Było tam już
wielu Indian, więc wydał odpowiednie rozkazy sierżantowi
i wrócił na kwaterę, gdzie czekali nań wodzowie, którym
przewodził Washee. Ledwo jednak zdążył ich powitać, od
strony koszar rozległy się okrzyki i goście natychmiast
rzucili się na niego. W ciągu dwóch minut padło ośmiu
żołnierzy, a potem przystąpiono do plądrowania fortu.
Schlosser i pozostali jego ludzie powędrowali do Detroit,
gdzie 14 czerwca Potawatomi wymienili ich na swoich
wojowników, wziętych do niewoli przez załogę podczas
jakiejś wycieczki.
Trzecim fortem, jaki wpadł w ręce czerwonoskórych był
Miamis (obecny Fort Wayne w Indianie) położony nad
rzeką Maumee. Tutaj nie można było posłużyć się taktyką
zastosowaną przy wzięciu Sandusky i Św. Józefa, gdyż
chorąży Robert Holmes domyślał się, że Indianie zamierzają
coś złego. Nie wiedział wprawdzie nic o losie tych fortów,
ale pewien Francuz, który odwiedził go 23 maja, opowiadał
mu o armatniej kanonadzie dobiegającej gdzieś z kierunku
Detroit. Podwoił więc środki ostrożności, a dołożyłby
z pewnością jeszcze większych starań, gdyby wiedział
o poselstwie Pontiaka, zdążającym tędy do Francuzów
z Illinois. Znajdujący się w nim Kanadyjczycy Mini Chesne
i Jacques Godfroy pojmali w pobliżu fortu angielskiego
handlarza Welsha i uprowadzili go do wioski Majamów,
którzy na wieść o powstaniu plemion wzięli 25 maja do
niewoli trzech żołnierzy z Miamis. Na zwołanej naradzie
doszli do wniosku, że Holmes nie wpuści za palisadę swej
placówki większej grupy wojowników, toteż postanowili
sprowadzić go do siebie. W dwa dni później do fortu
zawitała kochanka chorążego, prosząc go, by upuścił krew
jej chorej siostrze. Ponieważ nic jeszcze nie wiedział
o losie swych trzech podkomendnych, a wigwam jego
ukochanej stał zaledwie o sto kroków od fortu, więc udał
się w ślad za nią. Kiedy dochodzili na miejsce, huknęły
dwa strzały i Holmes padł martwy na miejscu. Zaniepoko­
jony sierżant, który niebacznie popędził za nim, trafił
w ręce zaczajonych wojowników. Pozostałych dziewięciu
żołnierzy zatrzasnęło bramę i wyległo na palisadę, ale atak
nie nastąpił. Przed fortem, w towarzystwie Godfroya
i Chesne’a, pojawił się Welch i wezwał ich do kapitulacji,
w przeciwnym bowiem razie zostaną zmasakrowani wraz
z kolegami trzymanymi przez Majamów. Po krótkiej
naradzie złożyli broń i czterech z nich odesłano Pontiakowi
pod Detroit, natomiast nie wiadomo, co stało się z resztą
ich towarzyszy.
Wysłannicy Pontiaka, w towarzystwie licznych wojow­
ników, popłynęli teraz w dół Wabash, niosąc wampum
wojny tamtejszym Weom, Maskotinom i Kikapu. Wojow­
nicy tych ludów zgromadzili się rankiem 1 czerwca koło
fortu Ouiatenon (obecne Lafayette w Indianie). Ich wodzo­
wie zaprosili jego dowódcę, porucznika Edwarda Jenkinsa,
na rozmowę do chaty stojącej w pobliżu palisady. Kiedy
wszedł do środka, zastał tam pod ścianą kilku swoich
powiązanych żołnierzy. Indianie polecili mu, aby kazał się
poddać pozostałym, bo w przeciwnym razie zginą wszyscy.
Porucznik spełnił ten rozkaz i cały dwudziestoosobowy
garnizon poszedł do niewoli bez rozlewu krwi. Czerwono-
skórzy trzymali ich u siebie ponad miesiąc, a potem, na
początku sierpnia, odstawili do fortu Chartres. Sam Jenkins
udał się w dół Missisipi i okrętem dotarł do Nowego Jorku.
Cztery te forty zagarnęli czerwonoskórzy bez większych
trudności. Piątym był największy z nich, posiadający
najliczniejszą załogę Michilimackinak. Stał po południowej
stronie cieśniny Mackinac, łączącej jeziora Huron i Michi­
gan. Zbudowany był z potężnych cedrowych bali, a w cieniu
jego palisady chroniło się blisko sto małych, schludnych
domków i kościół. Załogą liczącą trzydziestu pięciu ludzi,
których w każdej chwili mogli wzmocnić miejscowi hand­
larze, dowodził kapitan George Etherington. Otrzymał on
już tyle doniesień o wrogich nastrojach panujących wśród
okolicznych Indian, że w końcu przestał zwracać na nie
uwagę. Chętnie się zgodził, kiedy wodzowie Odżibuejów
Minavavana i Matchikiwis zaprosili go wraz z całą załogą
na mecz baggatiway, jaki u bram fortu chcieli rozegrać
z będącymi u nich z wizytą Saukami. 2 czerwca, chłodnym
słonecznym rankiem, gromady Indian pojawiły się przy
otwartej bramie fortu. Szybko przygotowano tutaj plac do
gry długości kilometra. Mogło wziąć w niej udział do
kilkuset zawodników używających rakiet sporządzonych
z wygiętych w półkole kijów wyplecionych ścięgnami,
a polegała ona na tym, by od słupa na środku pola wbić
piłkę do bramki przeciwnika. Gra zaczęła się od razu,
a pochłonięci nią Anglicy zapomnieli o całym świecie.
Stawiający na Odżibuejów Etherington nie zauważył, jak
powoli zaczynają go otaczać wodzowie obu plemion. Po
kilku godzinach gry, około południa, Matchikiwis rzucił
piłkę w otwartą bramę fortu i gromada zawodników pognała
w ślad za nią. Rozległ się potężny okrzyk wojenny, kiedy
wojownicy rzucili rakiety i przejęli od znajdujących się
w forcie swych kobiet tomahawki i włócznie, jakie ukryły
pod kocami. Zaskoczeni żołnierze stawili bardzo słaby
opór. Kapitan Etherington i porucznik William Leslie, jego
zastępca, z miejsca obezwładnieni i skrępowani nie zdążyli
nawet dobyć broni. Poległ, walczący do ostatka porucznik
John Jamet, a kiedy padł, wojownicy obcięli mu głowę.
Znajdujący się na miejscu, znany nam handlarz Alexander
Henry, ukryty przez indiańską służącą Charlesa Langlade’a
w żywej pamięci zachował te sceny, pisząc po latach:
„Przez otwór pozwalający mi oglądać wszystko, co działo
się w forcie, widziałem triumf zwycięskich barbarzyńców
w jego najohydniejszej i najokrutniejszej postaci. Widzia­
łem jak skalpowano i kaleczono zwłoki, umierający
krzyczeli i rzęzili pod nienasyconym nożem i tomahaw­
kiem, a w rozprutych wnętrznościach oprawcy zanurzali
dłonie i chłeptali łapczywie krew wśród zwycięskich
i mściwych okrzyków....Wkrótce padł ostatni, który dostał
się im w ręce, a wówczas ze wszystkich piersi dobył się
okrzyk: «Po wszystkim». Po chwili usłyszałem, jak do
domu, w którym się ukryłem, wchodzi kilku Indian”1.
Osłabiona wiekiem pamięć Henry’ego kazała mu zawyżyć
straty Anglików, które szacował na siedemdziesiąt osób,
gdyż ze współczesnych raportów wynika, że zginęło
piętnastu żołnierzy i jeden handlarz. Walczący na białą
broń wojownicy zdobyli teraz mnóstwo strzelb i pięć­
dziesiąt beczek z prochem.
Odżibueje postanowili zająć Michilimackinac jak tylko
usłyszeli, że Pontiak rozpoczął wojnę. Minanavana swe
plany utrzymał w takiej tajemnicy, że nie dowiedzieli się
o nich nie tylko miejscowi Francuzi, ale i najbliżsi sąsiedzi
jego plemienia, Ottawowie z leżącej u ujścia jeziora
Michigan, jakie dwadzieścia mil na zachód od fortu, wsi
L’Arbre Croche (teraźniejsze Cross Village). Było to
kamieniem obrazy, gdyż miejscowych 200 wojowników
ominęła sposobność zdobycia sławy i łupu. W dwa dni
później ich wódz Okinochumake nadciągnął do fortu i mimo
protestów zaskoczonych gospodarzy, zabrał im wszystkich
jeńców. Po dwudniowych gorących obradach uzgodniono,
że Odżibueje oddadzą Ottawom część łupów oraz dwóch
handlarzy i 13 żołnierzy, a wśród nich Etheringtona
1 Alexander H e n r y . Travels and Adventures in Canada and the
Indian Territories between the Years 1760 and 1776, Rutland, Vermont,
Charles E. Tuttle Company 1969, s. 80-81.
i Leslie’ego. Sami zatrzymali jednego handlarza i czterech
żołnierzy, lecz tym czerwonym kurtkom nie było już dane
długo cieszyć się życiem. 8 czerwca zostali zabici przez
Odżibuejów, którzy nie zdążyli wziąć udziału w ataku na
fort i w ten sposób chcieli zaznaczyć swój udział w zwycięs­
twie. Wojownicy ugotowali i zjedli ciało jednego z nich.
Upadek fortu Michilimackinak przesądził o losie fortu
Edward Augustus, dawnego francuskiego La Baye znad
Zielonej Zatoki (obecne Green Bay w Wisconsin). Po
zawiadomieniu Gladwina o zaszłych wydarzeniach, kapitan
Etherington poprosił Ottawów, by oddali jego list tamtej­
szemu dowódcy, porucznikowi Jamesowi Gorrellowi. Pole­
cał mu, by opuścił fort i z całą załogą, liczącą 17 ludzi,
przybył do L’Arbre Croche. Porucznik zwołał więc na
naradę sąsiednich Sauków, Lisów, Menominich i Win-
nebagów, na której oświadczył, że odchodzi i zostawia fort
w ich rękach. Indianie ci nie życzyli sobie wojny i nie
darzyli zbytnią sympatią Francuzów, z którymi Lisy pro­
wadzili w przeszłości długoletnie wojny, więc teraz orzekli,
że odprowadzą Anglików bezpiecznie do wsi Ottawów. Ci,
po dotarciu na miejsce, połączyli się z ludźmi Etheringtona
i wraz z nimi, pod opieką Ottawów, wyruszyli 18 lipca do
Montrealu, gdzie dotarli w połowie przyszłego miesiąca,
odzyskując w końcu wolność.
Michilimackinac był ostatnim fortem wziętym przez
Indian z zaskoczenia. Teraz wojownicy musieli walczyć
z uprzedzonymi już o niebezpieczeństwie Anglikami,
a mimo to zwycięstwo nadal kroczyło ich śladem. Upłynęła
zaledwie druga dekada czerwca, gdy w rękach ich były już
wszystkie placówki między jeziorem Erie i fortem Pitt, co
całkowicie odcięło Detroit od Anglików zamieszkujących
w górnym biegu Ohio. Ten łańcuch fortów i droga, której
broniły, od dawna stanowiły źródło skarg Seneków, Min-
gów, Szawanezów, Delawarów i Wyandotów, gdyż pobu­
dowano je nie pytając w zasadzie Indian o zgodę. Anglicy
daremnie oczekiwali, że czerwonoskórzy pogodzą się z tym
faktem i wszystko skończy się na bezsilnych pomrukach.
Teraz w głównej roli wystąpili Senekowie ze wsi Chenussio,
leżącej nad nowojorską rzeką Genesee, którzy od dawna
burzyli się przeciw decyzji o osiedlaniu byłych żołnierzy
na ziemiach wokół fortu Niagara, a wiosną 1761 roku
wzywali Indian znad jezior do wojny z Anglikami. Najpierw
uderzyli na fort Venango, leżący osiemdziesiąt mil na
północ od fortu Pitt, tam gdzie obecnie stoi miasto Franklin
w Pensylwanii. Z liczącej siedemnastu żołnierzy załogi nie
uszła żywa noga, więc nie znamy dokładnej daty jego
zdobycia, ale stało się to prawdopodobnie 16 czerwca. Tak
twierdził pewien wódz Mohawków, który opowiedział
o wszystkim sir Williamowi Johnsonowi. Senekowie po
wdarciu się do blokhauzu, gdzie schronili się żołnierze,
wybili ich wszystkich bez litości. Wzięty do niewoli
porucznik Francis Gordon zapisał na karcie papieru, którą
wojownicy zostawili w ruinach fortu, powody, dla jakich
chwycili za broń. Były dwa: wysokie ceny na skąpo
dostarczany proch i wzniesienie tylu fortów na indiańskiej
ziemi, że Indianie pozbyli się wszelkich złudzeń, iż Anglicy
nie chcą jej zagarnąć. Po napisaniu tego szczególnego
wypowiedzenia wojny porucznik Gordon spłonął przy palu
męczarni. Był to ten sam porucznik Gordon, który rok
wcześniej nie chciał wydać niczego ze swych magazynów
zagłodzonym Senekom i Mingom i którzy odgrażali się
spotkanym po drodze Delawarom, że powrócą i puszczą
fort z dymem2. Jak widać, dotrzymali obietnicy.
Teraz, po zdobyciu Venango, ruszyli na fort Le Boeuf
(współczesny Waterford w Pensylwanii) obsadzony przez
dwunastu żołnierzy, dowodzonych przez chorążego Geo-
rge’a Price’a. Tutaj wiedziano już o walkach pod Detroit,
2 Gregory E. D o w d , War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press.
2002, s. 74-75.
lecz mimo to atak 18 czerwca zaskoczył żołnierzy. Wojow­
nicy zajęli domostwa położone niedaleko potężnego blok­
hauzu, w którym schroniła się załoga i zasypali go
zapalającymi strzałami. Żołnierze z najwyższym trudem
gasili przez cały dzień pożary, a nocą uszli przez okno
w las. Chorąży i pięciu szeregowców, zmyliwszy pogoń
Indian, dotarli do ruin fortu Venango, a stamtąd udali się
do fortu Pitt, gdzie stanęli 26 czerwca. Na drugi dzień
zjawiło się tam dalszych czterech wraz z jedną kobietą; nie
wiadomo, jaki los spotkał dwóch pozostałych.
Zwycięscy wojownicy pociągnęli na północ, ku fortowi
Presqu’ile stojącemu w miejscu współczesnego Erie. Była
to o wiele silniejsza placówka, broniona przez 29 żołnierzy
pod dowództwem chorążego Johna Christie. Tutaj do
Seneków dołączyli Wyandoci, Odżibueje i Ottawowie spod
Detroit. Dwustu pięćdziesięciu czerwonoskórych w naj­
większej ciszy zaległo nocą 19 czerwca wokół fortu.
Znajdujący się wśród nich liczni weterani Wojny Siedmio­
letniej znaleźli sposobność, aby skorzystać z nabytego
doświadczenia. Po zajęciu dwóch niewielkich wzgórz
wznoszących się na południe i północ od fortu rozpoczęli
kopanie rowów strzeleckich, skąd mogli skutecznie prowa­
dzić ostrzał. Wczesnym rankiem grupy wojowników
wszczęły ogień zaporowy, osłaniając nim towarzyszy
zajętych budowaniem szańców wiodących do palisady oraz
ryciem podkopu pod jej ścianę i plac apelowy. Trwał on
przez cały dzień. Płonące strzały lecące z indiańskich
okopów postawiły w ogniu wszystkie budynki w forcie,
oprócz narożnego blokhauzu, w którym schronili się upadli
na duchu żołnierze. Udało im się co prawda zabić kilku
napastników, ale położenie ich było beznadziejne. Przez
jakiś czas łudzili się, że krążący po jeziorze w odległości
dwóch mil od brzegu „Huron” przybędzie im z odsieczą,
ale nie było tam żadnego miejsca, skąd mógłby ostrzeliwać
Indian albo osłonić wysłany desant. Wkrótce stało się
oczywiste, że wojownicy mogą podpalić blokhauz w ka­
żdej chwili. Kiedy po dwóch dniach oblężenia żyjący
od lat wśród Wyandotów i walczący u ich boku Anglik
zapewnił Christie’ego, że Indianom zależy tylko na
forcie, zaś załoga pójdzie sobie w swoją stronę, chorąży
skapitulował. Wcześniej tylko wysłał na rozmowę z wo­
dzami dwóch żołnierzy, by upewnili się, jak wielkie
jest zagrożenie. Ci stwierdzili, iż wszelki opór jest
daremny i załoga zgromadziła się przed palisadą, aby
odejść do fortu Pitt. Tutaj jednak większość z nich
padła pod tomahawkami wojowników, którzy zaraz rzucili
się na nich. Christie’ego wraz z czterema szeregowcami
i jedną kobietą Wyandoci zabrali do Detroit, gdzie
wszystkich, prócz trzech żołnierzy, wymienili na swoich,
wziętych przez załogę fortu do niewoli. Z całego garnizonu
Presqu’ile tylko jeden żołnierz ratował się ucieczką
i po długiej wędrówce po puszczy dotarł do fortu Pitt
przekonany, że tylko on jeden ocalił życie.
Teraz przyszła kolej na fort Pitt. Potężną twierdzą, daleko
silniejszą od Detroit, dowodził najemnik ze Szwajcarii,
kapitan Ecuyer, mający pod sobą 250 regularnych żołnierzy
i milicjantów. Jej kamiennych ścian strzegło szesnaście dział
i głęboka fosa. Miała ona wkrótce stawić czoło plemionom
z doliny Ohio, które burzyły się od dawna i tylko czekały na
hasło do ataku. Tym hasłem był pas wampumu, jaki
Delawarowie otrzymali od Wyandotów z Sandusky wraz
z wieścią o zdobyciu tego fortu i oblężeniu Detroit. Nienawi
dzili oni Anglików bodaj najbardziej ze wszystkich plemion
za podstępne wypędzenie ich z wideł rzeki Delaware na
zachód, w dolinę Sususquehanny, a potem w dolinę Ohio.
Teraz, niemal w wigilię wybuchu wojny, nocą 19 kwietnia
1763 roku, otrzymali od nich nowy cios. Spłonęła wówczas
w tajemniczy sposób wieś Wyoming nad Susquehanną, a pod
jej zgliszczami na zawsze pozostał Teedyuscung, wybitny
wódz od lat walczący o zachowanie jedności plemienia
i z całych sił opierający się próbom wysiedlenia z tych
stron. Jego śmierć była niezwykle na rękę udziałowcom
towarzystwa dla eksploatacji doliny Susquehanny (Sus­
quehanna Company), więc nic dziwnego, że Indianie
obwinili o nią Anglików3. Miarka została przebrana. 27
maja Delawarowie i Mingo, prowadzeni przez wodza
imieniem Wilk, wymienili w forcie Pitt swe futra na proch
i ołów, po czym na drugi dzień napadli na małe osiedle
pułkownika Williama Claphama, leżące nad rzeką Youg-
hiogheny, jakie dwadzieścia pięć mil poniżej fortu. Tutaj
okrutnie pomordowali pięć osób, w tym dwie kobiety
i dziecko. Mijając z powrotem fort, zastrzelili dwóch
żołnierzy pracujących w garnizonowym tartaku. Kolejne
ostrzeżenie nadeszło późnym popołudniem 30 maja, kiedy
do fortu przygalopował pomocnik handlarza Thomasa
Calhouna z wieścią, że jego pryncypał wraz z czternastoma
ludźmi poniósł śmierć w Tuscarawas, wiosce Delawarów
Tamaquay i Shingi. Przybyły rankiem następnego dnia
Calhoun opowiedział, że wodzowie donieśli mu o zdobyciu
Detroit, o napadach na Anglików i radzili mu uchodzić.
Dla swych nieuzbrojonych ludzi otrzymał eskortę trzech
wojowników, która natychmiast umknęła w las, kiedy
ostrzelano ich nad Potokiem Bobra. Od pierwszej salwy
zaczajonych wrogów, Delawarów bez wątpienia, padło na
miejscu dziesięciu handlarzy i tylko Calhoun z trzema
innymi ratował się ucieczką.
Fort Pitt jął się gotować do obrony. Ecuyer kazał oczyścić
przedpole, burząc domy mogące kryć oblegających Indian,
a oni sami spalili inne, włącznie z nową rezydencją George’a
Croghana stojącą w górze rzeki. Na bastionach poustawiano
stosy skór jelenich jako dodatkową osłonę. Krążący wokół
fortu wojownicy czekali na nawoływanie wart, szyderczo
powtarzając za nimi „bez zmian, bez zmian!”. 10 czerwca
3 Anthony F. C. W a l l a c e , King of the Delawares: Teedyuscung,
1700-1763, Syracuse, New York, Syracuse University Press 1990, s. 260.
ostrzelali pluton wysłany dla pobudowania płotu w odleg­
łości strzału karabinowego od ścian fortu. Do pierwszego,
słabego zresztą, ataku doszło dopiero w dwanaście dni
później. Ostrzeliwanie twierdzy nie przeszkadzało też
Indianom w prowadzeniu rokowań. 24 i 26 czerwca przed
bramą stanęli Serce Żółwia, Mamaltee, Shinga, Wingenund
i Białe Oczy wzywając załogę do złożenia broni. Oświad­
czyli, że wszystkie placówki aż po fort Ligonier na
wschodzie są w rękach Indian i że nadciąga „mnóstwo
Indian”, w tym wojownicy Sześciu Narodów, ale oni
pozwolą załodze spokojnie odejść, jeśli tylko uczyni to bez
zwłoki. Ecuyer wyniośle podziękował im za ostrzeżenie,
oświadczając, że ma dość ludzi i zapasów, by bronić się
przed wszystkimi Indianami puszczy. Podczas pierwszej
wizyty podarował wodzom dwa koce i chustkę do nosa
wzięte z garnizonowego szpitala od chorych na czarną
ospę! Przebywający wśród Delawarów jeniec opowiedział
później, że straszna ta choroba szalała wśród nich, Szawa-
nezów i Mingów do wiosny następnego roku. Teraz jednak
wojownicy tych plemion, wzmocnieni Wyandotami otoczyli
fort szczelnym pierścieniem, choć poważny szturm przypuś­
cili dopiero 28 lipca. Tego dnia otworzyli gwałtowny ogień
z szańców usypanych na brzegach rzek otaczających
warownię. Ich wyborowi strzelcy brali na cel każdego, kto
choć przez chwilę ukazał się na palisadzie, zabijając
jednego i raniąc siedmiu żołnierzy; sam Ecuyer został
trafiony z łuku w lewą nogę. Koszary i dach komendantury
zajęły się od zapalających strzał, ale większości spośród
330 mężczyzn, 104 kobiet i 106 dzieci chroniących się
w forcie nie stało się nic złego. Oblężenie skończyło się
1 sierpnia. Kosztowało ono garnizon 12 zabitych, 13
rannych i 2 zaginionych, natomiast — zdaniem Ecuyera
— oblegający stracili do dwudziestu zabitych i rannych.
Na przełomie czerwca i lipca Delawarowie uderzyli
również na fort Ligonier, leżący w głębi Alleghenów i na
fort Bedford na wschód od tych gór. Wojownicy oświadczyli
obrońcom, że „ten kraj należy do nich, że wypędzono ich
stąd podstępem i że dotąd będą prowadzić wojnę, aż spalą
Filadelfię”4. Oba forty, z których szły dostawy do Pitt,
zdołały się obronić, ale inne placówki trzeba było ewaku­
ować. Garnizon fortu Burd znad ujścia Potoku Czerwonego
Kamienia (Redstone Creek) leżącego na ważnej strategicz­
nie drodze z fortu Cumberland w Marylandzie do Pitt
odmaszerował w połowie czerwca do tej pierwszej placó­
wki; to samo uczyniły załogi placówek znad Krzewiastego
Potoku (Bushy Run) i Potoku Czerwonego Kamienia.
Pontiak nie kierował tymi działaniami, ale od niego poszedł
przykład i przez to wpływ jego utrzymywał się daleko poza
Detroit. On to posłał na północ z wieścią, że ma zamiar
zdobyć Detroit, co zmobilizowało Odżibuejów z Michilimac-
kinac. Jego wysłannicy byli przy kapitulacji Miamis i Ouiate-
non. Jego Ottawowie zdobywali Sandusky, Miami i Pres-
qu’ile, skąd liczni jeńcy trafili do wiosek pod Detroit. Sposób,
w jaki zdobyto forty na zachód od Sandusky, wskazuje, że to
on zainspirował wojowników. W ciągu niecałych dwóch
miesięcy plemiona znad Ohio i Wielkich Jezior zniszczyły
wszystkie angielskie garnizony na swych ziemiach, z wyjąt­
kiem Pitt, Detroit i Niagara. Fortece te były zbyt silne, by
wziąć je szturmem, toteż można było tylko myśleć o wzięciu
ich głodem. Wojna nabrała teraz zupełnie innego charakteru,
zmuszając Indian do działań, do których nie mieli szczegól­
nych predyspozycji ani zamiłowania.

4 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s. 130.


WŁADZE ANGIELSKIE WOBEC KONFLIKTU

Pierwsze doniesienia o wybuchu indiańskiej wojny sir


Jeffery Amherst, naczelny wódz angielskich sił zbrojnych
na ziemi amerykańskiej, otrzymał w leniwe gorące popołu­
dnie 6 czerwca 1763 roku. Wprawiły go w zdecydowanie
zły humor, gdyż lada dzień oczekiwał z Londynu ze­
zwolenia na powrót do domu z Ameryki, w której przebywał
od pięciu lat, którą zdobył dla Korony Brytyjskiej i której
szczerze nie znosił. Nie liczył się nigdy z poważniejszym
oporem ze strony Indian, zwłaszcza teraz, gdy 20 lutego
między Anglią i Francją stanął wreszcie pokój kończący
Wojnę Siedmioletnią. Toteż z irytacją rzucił na biurko list
pułkownika Bouqueta, do którego ten dołączył raporty
kapitana Ecuyera z fortu Pitt. O ile pułkownika darzył on
pełnym zaufaniem, o tyle zlekceważył doniesienia kapitana.
Niezadowoleni dzicy dopuścili się zwyczajnych im drob­
nych rozbojów i zabójstw, a teraz pochowali się w mysie
dziury i drżą przed odwetem. Sprawą tą powinni zająć się
Johnson albo Croghan, a tu jemu zawracają głowę. Amherst
nigdy nie darzył Indian sympatią i nie miał zbyt wysokiego
mniemania o ich intelektualnych możliwościach. Nie zwra­
cał większej uwagi na zdanie ludzi takich jak Johnson,
którzy wiek życia spędzili wśród czerwonoskórych i uważał,
iż tylko on jeden wie, jak sobie z nimi poradzić. Teraz też
załatwienie niepokojów pod fortem Pitt zlecił Bouquetowi,
bez powiadamiania indiańskich agentów, i powrócił do
zwykłych zajęć.
Po tygodniu uznał jednak, że sprawy wyglądają daleko
poważniej niż sądził. W kolejnej depeszy Bouquet powia­
damiał go, że fort Pitt stracił łączność z Venango, że
Ligonier jest w oblężeniu i że do Bedford napływają tłumy
uciekinierów. Tym razem zdecydował się powiadomić
Johnsona, do którego pisał następująco:
„Słyszał Pan bez wątpienia, że Indianie z okolic
Pitt dopuścili się wobec nas przeniewierstwa i wydaje
się, iż stan rzeczy przedstawia się o wiele groźniej
niż sądziłem do tej pory. Załączam tutaj Panu odpisy
tego, co dostałem od pułkownika Bouqueta. Końcowe
doniesienia wydają się jednak być zdecydowanie prze­
sadzone, gdyż nie dopuszczam myśli, by potrafili odciąć
od świata Detroit lub inne placówki, gdzie stacjonują
oficerowie Jego Królewskiej Mości” 1.
W podobnym tonie pisał do Johna Stuarta, pełnomocnika
Korony do spraw Indian z Południa, wyrażając obawę, że
rozruchy mogą objąć również Wirginię. Nadal jednak
uważał, iż wszystko wróci do dawnego stanu rzeczy, jak
tylko na miejscu zaburzeń pojawią się wystarczająco silne
oddziały wojska. Jego złudzenia rozwiały się jednak, gdy
otrzymał raport od majora Johna Wilkinsa, dowódcy fortu
Niagara. W liście z 6 czerwca powiadamiał on głów­
nodowodzącego o klęsce porucznika Cuylera na jeziorze
Erie. W niecały tydzień później nadszedł list od Gladwina,
w którym ten pisał szczegółowo o oblężeniu Detroit. To
już ostatecznie przekonało Amhersta, że należy zdecydo­
wanie działać. W pierwszym rzędzie postanowił utrzymać
trzy niezdobyte jeszcze przez Indian warownie — Detroit,
Pitt i Niagara. Z angielskimi koloniami łączyły je trzy
następujące drogi: Droga Braddocka z fortu Pitt do Wirginii,
1 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Vprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 174.
Droga Forbesa z Pitt do wschodniej Pennsylwanii oraz
szlak wodny wiodący z Detroit przez Niagara do jeziora
Ontario, a stamtąd do Montrealu lub Albany. Zdecydowa­
ny na poniesienie strat i niemający zamiaru brać jeńców,
skupił się na zabezpieczeniu tych dróg. Po zdjęciu ob­
lężenia ze wspomnianych fortów zmasowany atak na
indiańskie wioski miał wybić czerwonoskórym z głowy
myśl o ponownym powstaniu. W walce z nimi wojsko nie
powinno cofać się przed niczym, co niektórzy wyżsi
oficerowie podchwycili z entuzjazmem. Bouquet radził
polować na „to robactwo” z psami, na sposób hiszpański.
Ecuyer, który zdążył już zarazić czarną ospą wojowników
oblegających jego garnizon, proponował użycie wnyków
bobrowych i łapek na wrony, gdyż „pasują kształtem do
ich mokasynów”2. Ciężkie pieniądze wypłacane za skalpy
zbuntowanych stanowiły dodatkową zachętę, aby koloni­
ści wstępowali do oddziałów milicji, gdyż suma 50
funtów stanowiła równowartość rocznego dochodu wielu
farmerów 3.
Równie jak Amherst, a może jeszcze bardziej, był
zaskoczony takim obrotem spraw sir William Johnson.
Wiadomość o wybuchu wojny otrzymał najpierw z Niagara,
a potem od Bouqueta i Amhersta. Od razu zdał sobie
sprawę z powagi sytuacji i pierwsze swe kroki skierował
do Irokezów, wiedząc, że za wszelką cenę nie można
dopuścić, aby wzięli udział w wojnie po stronie zbun­
towanych. Uważał, że wybuchła ona z inspiracji Seneków,
gdyż nie chciał wprost uwierzyć, by Delawarowie i Szawa-
nezi mogli zdecydować się na jakieś stanowcze działanie,
nie radząc się jego Irokezów. Co do plemion znad jezior,

2 Gregory E. D o w d, War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations

& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 189.
3 Ian K. S t e e l e , Warpaths: Invasions of North America, New York,

Oxford University Press 1994, s. 228.


to sądził, że pozyskał je dła Anglików na jesieni 1761
roku podczas swego pobytu w Detroit. Zjawił się tam
wówczas, by uśmierzyć niepokoje związane z wizytą
Seneków Guyasuty i Tahaiadorisa wzywających je do
walki z Anglikami. Teraz pchnął wysłanników do Iro­
kezów, prosząc aby zjawili się na naradzie w połowie
lipca, której miejsce obrał na Niemieckiej Równinie
nad rzeką Mohawk, oddzielającą ją od współczesnego
Herkimer w stanie Nowy Jork. Senekowie odrzucili
zaproszenie, więc na miejscu zjawili się tylko przed­
stawiciele pięciu irokeskich narodów. Ci zapewnili An­
glików o swych przyjaznych względem nich uczuciach,
obwinili Francuzów i plemiona z Zachodu o wywołanie
tak bezsensownej wojny i obiecali, że skłonią Seneków
do opamiętania. Obiecali też wystąpić czynnie po stronie
Anglików, ale zwlekali z tym do ostatniej chwili i nie
mieli najmniejszego zamiaru w myśl ich zaleceń wybijać
powstańców do nogi, o czym się później przekonamy.
W międzyczasie wieść o powstaniu Indian dotarła na
Wschód. Siłą rzeczy pierwsi posłyszeli ją mieszkańcy
Filadelfii. Tamtejsza „Pennsylvania Gazette” opublikowała
fragment listu kapitana Ecuyera z fortu Pitt, który wysłał
do Amhersta 30 maja. Tę samą wiadomość zamieścił 13
czerwca „New York Mercury”, zaś „South Carolina Gazet­
te” zamieściła ją w dodatku nadzwyczajnym 4 lipca.
Każdego tygodnia napływały coraz to nowe i coraz groź­
niejsze wiadomości. Na ogół gazety Nowej Anglii otrzy­
mywały wiadomości z Albany i Niagara, zaś do Nowego
Jorku i Filadelfii docierały z fortu Pitt. Zamieszczano
w nich wyciągi z raportów wojskowych i wywiady z ob­
rabowanymi handlarzami.
Za radą Amhersta gubernator Pensylwanii James Hamil­
ton zwołał Zgromadzenie Generalne prowincji, aby powo­
łać oddziały milicji mające współdziałać z wojskiem Jego
Królewskiej Mości oraz powstrzymać uciekających w pa-
nice na wschód osadników. Zgromadzenie, po długich
obradach, kolejny raz świadczących o niechęci kwakrów
do rozlewu krwi, decyzją z 4 lipca postanowiło wysłać
w pole siedmiuset ludzi i dostarczyć środki transportu.
Teraz głównodowodzący, wiedząc że wiadomości o wojnie
dotrą wkrótce do Londynu, postanowił złożyć oficjalny
raport lordowi Egremont, ministrowi spraw wewnętrznych.
W liście z 27 czerwca jej wybuch przypisywał nieuzasad­
nionym pretensjom czerwonoskórych i knowaniom Fran­
cuzów, pisząc następująco:
„Trudno mi znaleźć, Wasza Lordowska Mość, wystar­
czające przyczyny, które skłoniły tych barbarzyńców do
tak perfidnego wystąpienia. Podobno bardzo ubolewali, że
nie dostają rumu, a sami ich wodzowie na wszelkich
obradach oficjalnie żądali, by więcej go nie przysyłać.
Jeden z ich jeńców oświadczył, że ruszyli do walki pomścić
śmierć dwóch wodzów, poległych pod Niagara4. Najpraw­
dopodobniej jednak wszystko to zaczęło się od wampumu
wojny, przysłanego jakiś czas temu Majamom. Sir William
Johnson twierdzi, że przysłali go Francuzi i sądzę, że
krajowcy od dawna nosili się z tą zdradą, czekając tylko
pierwszej sposobności” 5.
Wieść o powstaniu Indian dotarła do Londynu wcześ­
niej niż sprawozdanie Amhersta. 16 lipca w tutejszej
„London Chronicie” podano o „indiańskiej insurekcji pod
fortem Pitt, Sundusky i Detroit”. „Gentleman’s Magazi­
ne”, miesięcznik literacki, podsumowujący też wydarzenia
miesiąca, wspomniał o nim w sierpniowym numerze. Nic
tam nie ma ani o Detroit ani o Pontiaku. Wydawca
jeszcze we wrześniu nie posiadał pewnych wiadomości,
gdyż w artykule „Relacja o Zaburzeniach w Ameryce
Północnej” pisze o Detroit jako o „francuskim forcie nad
4 Mowa tu o bitwie pod La Belle Famille koło fortu Niagara 22 lipai

1759 roku. Patrz s. 25.


5 Howard H. P e c k h a m , Pontiac.... s. 177.
rzeką Illinois”. Imię Pontiaka angielscy czytelnicy poznali
dopiero po przeczytaniu numeru „London Chronicie” z 18
października 1763 roku 6.
Członkowie rządu króla Jerzego II, w przeciwieństwie
do redaktorów londyńskich gazet i ich czytelników, wie­
dzieli gdzie leży Detroit, kim jest Pontiak i zdawali sobie
w pełni sprawę z powagi sytuacji. Od dawna już sprawa
wytyczenia stałej granicy między terenami Indian a osad­
nictwem białych stanowiła przedmiot ich obrad. Z jednej
strony chcieli zaspokoić uznawane przez nich roszczenia
czerwonoskórych, z drugiej zaś powstrzymać rozrost kolonii
w obawie, że powstające tam miasta rozwiną własny
przemysł, konkurując pod tym względem z metropolią.
Wieść o indiańskiej wojnie przyspieszyła tę decyzję i 7 paź­
dziernika 1763 roku w imieniu króla wydano proklamację
ustanawiającą Appalachy zachodnią granicą kolonii angiel­
skich. Z pewnością zadowoliłoby to Indian, ale decyzja ta
zapadła już po wybuchu wojny, a poza tym nigdy by się
nie pogodzili z nią mieszkańcy pogranicza, gdyż godziła
w ich żywotne interesy, a oni sami od początku musieli
odpierać najazdy znienawidzonych Indian.

6 Tamże, s. 178.
NAJAZDY NA POGRANICZE

Niemal jednocześnie z atakami na angielskie forty uderzenie


Indian spadło na osiedla pogranicza. Jego ofiarą padały
początkowo rodziny pionierów żyjące w odosobnieniu, na
zachodnich krańcach Pensylwanii, Marylandu i Wirginii, ale
wkrótce wojna rozszalała się na całej granicy. Wróciły czasy
wojny Francuzów i Indian. Płonęły domy i gospodarstwa,
zagarniano bądź wybijano konie i bydło, ludzie ginęli albo
szli do niewoli. George Croghan obliczał, że ofiarą indiańskich
najazdów padło do dwóch tysięcy poddanych króla Jerzego1
i choć z pewnością przesadził, to nie sama liczba zabitych
mogła świadczyć o skuteczności poczynań Indian. Ich wy­
prawy prowadzone w sile od 7-8 do 50 wojowników siały
taką grozę i tak niszczyły kraj, że w sieipniu w większych
miejscowościach na wschodzie schroniło się do czterech
tysięcy przerażonych, rozgoryczonych i wściekłych uciekinie­
rów z Pensylwanii i Wirginii. W samym Shippensburgu
znalazło się blisko 1400 osób zmuszonych „sypiać w oborach,
stajniach, piwnicach i starych dziurawych szopach”2. Panika

1 Wilbur R. J a c o b s , Dispossesing the American Indian: Indians and

Whites on the Colonial Frontier, New York, Charles Scribner’s Sons


1972, s. 151.
2 Gregory H. D o w d , War under Heaven: Pontiac, the British Nations

& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 142.
udzieliła się białym do tego stopnia, że nawet w nowojor­
skim hrabstwie Orange strzelanina polujących na wodne
ptactwo ich własnych myśliwych skłoniła pięćset rodzin do
ucieczki z doliny Wallkill koło Goshen. W Południowej
Karolinie setki osób porzuciły swe domostwa na wieść, że
Szawanezi zabili Haiglara, wielkiego wodza Katawbów
i sojusznika Anglików3. Krążyły fantastyczne wieści, że
walczące plemiona mogą liczyć na pomoc wszystkich
Irokezów i że Józef Brant, wschodząca sława Mohawków,
miał już przejść do obozu wroga. To siłą rzeczy nie
pozwalało Nowemu Jorkowi pospieszyć z większą pomocą
zaatakowanym koloniom, podobnie jak Massachusetts, która
skierowała do Maine dwustu żołnierzy, aby tamtejszych
Abenaków odwieść od ewentualnej próby połączenia się ze
zbuntowanymi. Do tego doszły pogłoski o buntowniczych
nastrojach wśród murzyńskich niewolników, czekających
tylko nadejścia czerwonoskórych. Murzyni Davida Van der
Heydena z Albany opowiedzieli mu, że Indianie utrzymują
kontakt z niewolnikami, których zapewnili, że z ich strony
nie mają się czego obawiać 4.
Najazdy na pogranicze rozpoczęły się niemal od razu,
gdy Delawarowie, Szawanezi i Mingo usłyszeli o zdobyciu
fortów na Zachodzie. Wojna nie trwała więcej niż miesiąc,
kiedy Shamokin Daniel i jego osiemnastu Delawarów
wyruszyli znad Ohio i po przebyciu Alleghenów skierowali
się w dolinę Susquehanny, z której zaledwie siedem lat
temu wygnali ich Anglicy. Jechali konno w dzień, śpiąc
nocą bez rozpalania ognia, nękani przez owady, myszy
i chłód. Jedli mało, głównie zimną potrawę zwaną przez
kolonistów „zielonym prochem”, a będącą mieszaniną
prażonej kukurydzy, ziół i soli. Licząc na zaskoczenie
posuwali się w stronę odosobnionych, lecz zbrojnych
3 Aleksander S u d a k. Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Poznań,

Wydawnictwo Akcydens 1995, s. 87.


4 Gregory E. D o w d, War under the Heaven..., s. 144.
i spodziewających się już niebezpieczeństwa osiedli. 10
lipca dotarli nad Juniatę, dopływ ich ukochanej, na zawsze
nlraconej Susqehanny, w dolinie której pozostała już tylko
garść ich współplemieńców. O świcie lekkim stukaniem do
drzwi wywabili przed dom Williama White’a. Następna
salwa położyła trupem dwóch kolonistów, którzy z bronią
w ręku ukazali się w progu. Czwarty zginął, gdy wydostawał
się przez okienko na strychu. Rannego syna Williama
Riddle’a wojownicy wzięli do niewoli, a on sam ocalił się
ucieczką przez wybitą w dachu dziurę. Sąsiad White’a,
niejaki McMachen, który nadjechał na miejsce, umknął
z kulą w ramieniu, w porę zawracając konia do ucieczki.
Wojownicy nie ścigali go zbyt długo, zajęci zbieraniem
łupu. Po spaleniu zabudowań i wyrżnięciu bydła ruszyli
w dalszą drogę. Było południe, gdy o półtorej mili dalej
przebyli Juniatę i wpadli do domu Roberta Campbella,
gdzie sześciu białych siedziało akurat przy obiedzie. Tylko
jeden z nich zdążył ujść, zabijając Danielowi jednego
wojownika. Reszta padła pod tomahawkami Delawarów.
Pod wieczór znaleźli się pięć mil dalej, w górze rzeki,
gdzie zabili Williama Andersona i jego dwoje dzieci.
Wczesnym rankiem następnego dnia do Daniela dołączyła
inna wyprawa, złożona z ośmiu wojowników i razem
pociągnęli ku przełęczy w górach Tuscarora, łączącej
doliny Juniaty i Sherman. Tutaj stanęli w zasadzce, w ocze­
kiwaniu pogoni. Ta nadeszła w sile dwunastu ludzi,
z których pięciu już nigdy nie wróciło do swoich. Tym
samym dwie wyprawy Delawarów liczące łącznie tylko 27
wojowników dotarły w głąb Pensylwanii, zabijając co
najmniej 18 osób, w tym troje dzieci. Ponadto zranili
dwóch kolonistów, uprowadzili jednego, tracąc tylko jed­
nego ze swoich. Dokonali tego w odległości zaledwie
dwudziestu mil od ludnego Carlisle, gdzie schroniły się
setki uciekinierów, daleko na wschód poza linią angielskich
fortów. Rozległe pola leżały odłogiem, zaś stada bydła
i koni, mogące żywić wojsko bądź dźwigać zaopatrzenie,
były wybijane lub uprowadzane.
Małe liczebnie wyprawy Delawarów i Szawanezów napeł­
niały niesamowitą grozą pogranicze, choć niezmiernie ustępo­
wały napadanym i liczbą, i uzbrojeniem. W przeciwieństwie
do wyprawy Daniela większość z nich poruszała się pieszo,
gdyż tak łatwiej było zachować ciszę. Zaopatrzeni bardzo
skąpo, żyli z tego, co udało im się zdobyć na wrogu.
Wojownicy mogli jedynie atakować wybrane cele i musieli to
czynić błyskawicznie, gdyż wieść o napadzie rozchodziła się
równie szybko i pościg mógł nadejść w każdej chwili.
W ciągu miesiąca potrafili przebyć i trzysta mil, i napaść na
jedno czy dwa osiedla, ale niewielka ich grupa mogła w sumie
unieść niewiele łupu i uprowadzić kilku jeńców, z którymi
trzeba było jak najszybciej wracać z powrotem poprzez góry.
W obliczu takich skoncentrowanych ataków Indian nie
na wiele zdawały się tradycyjna broń i obronna taktyka
mieszkańców pogranicza. Podejmowane przez nich próby
odwetu nie wyrządzały zbytnich szkód nieuchwytnym,
ruchliwym i bezwzględnym wrogom. Słynne pensylwańskie
strzelby zwane długimi strzelbami z Kentucky sprawdzały
się na polowaniu i stanowiły śmiercionośne narzędzie
w r ęku doświadczonego Strzelca, jeśli miał czas wymierzyć
i wystrzelić, ale na polu bitwy zdecydowanie ustępowały
mniej celnym, lecz szybciej strzelającym muszkietom.
Ponieważ te smukłe strzelby nie miały ujednoliconych luf
i nie można było zakładać na nie bagnetów, zatem nie
nadawały się na broń zaczepną. Sam ich ogień nie był
w stanie powstrzymać zdecydowanego natarcia, o ile
koloniści nie górowali zdecydowanie liczbą albo nie byli
dobrymi strzelcami. Romantyczne ballady i powieści, co
przeszło nawet do historii, uczyniły pionierów z pogranicza
tymi, którzy pokonali i ujarzmili Indian, lecz tylko nieliczni
zawodowi łowcy umieli po mistrzowsku strzelać; sztuka ta
była obca większości osadników.
Major Henry Gladwin na
obrazie Johna Halla.
Zdolny oficer potrafił
obronić Detroit, lecz je­
go pogardliwe traktowa­
nie Indian i nakazane
przezeń powieszenie
pewnej Indianki po­
pchnęło wojowników do
walki

Major Henry Gladwin


pod koniec życia
Plan fortu Pitt z 1759
roku. Mógł nigdy nie
zaistnieć na tym pla­
nie, ale jego rozmiary
świadczą, że Anglia
zamierzała na zawsze
postawić swą stopę
nad Ohio
Robert Rogers w rycinie Thomasa Harta z 1776 roku. Słynny dowódca
rangersów pokazany jest tutaj jako ten, co zdolny jest przewodzić
Indianom
Wojownik Ottawów z końca XVII wieku
Indianie na obradach
z pułkownikiem Bouqu-
etem na obrazie Benja­
mina Westa. W imieniu
sprzymierzonych ple­
mion przemawia wódz
Szawanezów Kaczan
Kukurydzy

Fort Detroit i okolica w latach 1763-1764 na mapie Johna Montresora.


Postać odpoczywającego Indianina kłóci się z faktem, że wokół szaleje
wojna. Fort ze swymi silniejszymi umocnieniami od strony rzeki znajduje
się pośrodku, domy i pola francuskich osadników po obu stronach rzeki,
zaś wieś Wyandotów na południowym (kanadyjskim) brzegu, w dole na
lewo indiańskie strzały ukazują bieg rzeki, a lilie burbońskie północ
Indianie oddają jeńców Bouquetowi. Obraz B. Westa
Sir William Johnson na obrazie Johna Wollastona tworzącego w latach
1736-1767. Mógł wtedy jeszcze nie nosić swego tytułu, ale przed­
stawiony jest jako typowy szlachcic epoki
Nota kapitulacyjna Pontiaka z 31 października 1763 roku

„Podpis” Pontiaka
Pionierzy nie wypracowali też sobie odpowiedniej
taktyki obrony przed wojownikami. System obronny
praktycznie nie istniał, nie było całodobowej straży, toteż
każde osiedle było zagrożone. Poza tym forty i blokhauzy
nie mogły pomieścić wszystkich szukających schronienia.
Czerwonoskórzy bez większych trudności przemykali
wokół fortów, omijali patrole i pustoszyli okolicę. Skutecz­
na wojna z Indianami wymagała ofensywy prowadzonej
przez ściśle współdziałające ze sobą formacje. Próby
osadników walczenia na sposób indiański, czy to in­
dywidualnie czy w luźno sformowanych oddziałach,
kończyły się zwykle albo klęską albo nierozstrzygniętym
starciem. Anglicy mieli niewielu tak zdolnych oficerów
jak pułkownik Bouquet, który pilnie studiował taktykę
Indian i skutecznie sobie z nimi radził. W przeciwieństwie
do niego nie każdy jakoś potrafił pojąć, że wojownicy
stosują w obliczu wroga trzy podstawowe zasady: walczyć
w rozproszeniu, uchodzić przed zdecydowanym natarciem
i powracać do ataku, gdy zelżeje nacisk nieprzyjaciela5.
Tej taktyce można było zaradzić jedynie przez skierowanie
w pole znakomicie wyszkolonych, lotnych i zdecydowanie
górujących nad Indianami siłą ognia oddziałów. Było to
o tyle trudne, że rządy Wirginii, Marylandu, Nowego
Jorku i Pensylwanii z różnych powodów nie potrafiły
skierować w pole odpowiedniej liczby ludzi, choć były
w pełni świadome, że pobicie wojowników, wstrzymanie
ich niszczących wypraw i odzyskanie utraconych fortów
wymaga energicznych działań. Zgromadzenie Generalne
Pensylwanii, na przykład, zdominowane przez kwakrów
żyjących w spokoju ducha koło Filadelfii i przeciwnych
wojnie z religijnych powodów, powołało pod broń tylko
700 milicjantów, mających jedynie pilnować granicy i nie
wdawać się w żadne ofensywne działania. Rozwścieczyło
5 Jack M. S o s i n , The Revolutionary’ Frontier 1763-1783, Albuquer
que, University of New Mexico Press 1974, s. 9.
to nie tylko generała Amhersta, ale i samych ludzi
pogranicza, którzy poniekąd słusznie uważali, że własny
rząd porzucił ich w potrzebie. Rząd Marylandu w sprawie
obrony swych granic nie uczynił praktycznie nic, choć
w równym stopniu, co inne, ucierpiały od najazdów
i nawet najbardziej antyindiańska Wirginia ograniczyła
się do pilnowania własnego terytorium. Szczęściem dla
białych oddziały doświadczonych pionierów tych prowincji
pod wodzą Thomasa Cresapa, Adama Stephena i Thomasa
Rutherforda wyruszyły w pole. Ich działania zyskały
pochwałę Bouqueta, który szydził z pensylwańskich kwak-
rów, że z powołanych przez nich do obrony granic dwustu
od razu zdezerterowało z otrzymaną bronią i końmi.
Sukcesy Indian jaskrawo odbijały od niemrawych poczy­
nań kolonistów. Wbrew pozorom wojownicy nigdy nie mieli
na celu jedynie łupu. Dwie trzecie najazdów spadły na
pograniczne osiedla leżące wzdłuż trzech strategicznie
najważniejszych dla kolonii dróg. Droga Braddocka łączyła
fort Pitt z leżącym na południowym wschodzie fortem
Cumberland w Maryland, skąd dobre drogi wiodły w wirginij-
ską dolinę Shenandoah. Droga Forbesa biegła z fortu Pitt do
Shipensburga i Carlisle, a wzdłuż niej stały forty Ligonier,
Bedford i Loudon. Trzecia droga, zwana „Drogą Wirginij-
ską”, krzyżowała się z dwoma poprzednimi, biegnąc wschod­
nim krańcem Apalachów z Winchester w Wirginii na północ
przez rzekę Potomak, poprzez osiedla nad rzeką Conocechea-
gue, do Shippensburga w Pensylwanii. Wszystkie trzy
tworzyły trójkąt, którego wierzchołek wbijał się w serce kraju
Indian pod fortem Pitt. Idąca nimi korespondencja, zaopatrze­
nie i posiłki oraz leżące w pobliżu osiedla stały się celem
ataków wojowników.
Poza tym trójkątem utworzyły się dwa teatry działań.
Pierwszy z nich obejmujący doliny rzek Greenbriar i Ka-
nawhy w teraźniejszej Zachodniej Wirginii na samym
początku wojny stworzyli Szawanezi. Ich 60 wojowników
prowadzonych przez słynnego Kaczana Kukurydzy6 ruszyło
w górę Kanawhy udając, że idą na wyprawę przeciwko
Czirokezom. Nad Błotnistym Potokiem zaszli do osadników
Fredericka Lea i Fil ty Yolkuma, prosząc ich o posiłek. Ci
poczęstowali ich śniadaniem, co przypłacili życiem, a ich
rodziny niewolą. Następnie Szawanezi udali się w dolinę
Greenbriar, gdzie zawitali do domu Archibalda Glendenina.
Zastali tam blisko pięćdziesiąt osób zaproszonych na barbakoę
z trzech świeżo ubitych tłustych łosi. Usiedli wraz z gos­
podarzami do stołu, a wtedy jedna z kobiet poprosiła siedzącego
obok wojownika, aby zajął się jej chorą nogą. Ten odpowiedział,
że zrobi, co będzie mógł i jednym uderzeniem tomahawka
zabił ją na miejscu. W tejże chwili reszta Indian rzuciła się
na przerażonych osadników. Glendenin stracił życie i skalp,
gdy z jednym z dzieci w ramionach przeskakiwał przez płot.
W ciągu kilku minut zginęli wszyscy mężczyźni, kobiety
oszczędzono. Histeryczne krzyki pani Glendenin przeklinającej
zabójców ci uciszyli szybko, zatykając jej usta skalpem
zabitego małżonka. Dzielnej kobiecie udało się wkrótce uciec
z niewoli, kiedy powierzyła swe dziecko sąsiadce i skryła się
w gęstwinie. Kiedy odkryto jej ucieczkę, jeden z wojowników
oświadczył, że „sprowadzi krowę do jej cielęcia”. Przez jakiś
czas kazał dziecku płakać, lecz widząc, że matka nie wraca,
chwycił je za nóżki i rozbił o pień przydrożnego drzewa. Pani
Glendenin udało się powrócić do spalonego domu, gdzie
pochowała swego męża, zaś Szawanezi wraz z jeńcami
powrócili nad Błotnisty Potok. Tutaj doczekali się powrotu
wojowników, którzy ścigając jedynego ocalałego gościa Glen-
deninów uderzyli na jedno z osiedli nad rzeką Jackson
i zagarnęli tam kolejnych jeńców i łupy.
Drugi teatr wojny stworzyli Delawarowie znad Susquehan-
ny, lecz działania ich nosiły całkiem inny charakter niż
działania Szawanezów. O ile ci drudzy postawili sobie za cel

6 Aleksander S u d a k, Leksykon..., s. 97.


wyrzucić osadników z powrotem poza Appalachy, to pier­
wszym chodziło wyłącznie o zemstę. Byli to najbliżsi
współplemieńcy wielkiego Teedyuscunga, który zaledwie
w kwietniu zginął w niewyjaśnionych okolicznościach,
a oni musieli opuścić swe ziemie zagarnięte przez członków
towarzystwa dla eksploatacji doliny Susquehanny, przybyłych
w te strony z Connecticut. Teraz, pod wodzą Kapitana
Byka, jednego z synów Teedyuscunga, jako ostatni przyłą­
czyli się do powstania, co całkowicie zaskoczyło Anglików.
Bezpośrednią przyczyną ich wystąpienia był atak milicji
pensylwańskiej Johna Armstronga, tego samego co podczas
wojny Francuzów i Indian zniszczył Kittanning, na wieś
Kapitana Byka na Wielkiej Wyspie leżącej na Zachodniej
Odnodze Susquehanny. Doszło do niego we wrześniu
i choć Indianie zdołali ujść, poszły z dymem ich domy
i zgromadzona żywność. W odwecie, na początku następnego
miesiąca, Kapitan Byk uderzył na osadników z hrabstwa
Northampton. W dwóch osiedlach pod tomahawkami De­
lawarów padły pięćdziesiąt cztery osoby, a ich wódz
chełpił się później, że własną ręką zabił 26 białych. Następnie
Byk pojawił się 15 października w ojczystym Wyoming,
zamieszkanym teraz przez przybyszów z Connecticut. Za­
skoczeni Jankesi nie stawili prawie żadnego oporu. Dzie­
więciu mężczyzn i jedna kobieta ponieśli śmierć w strasz­
liwych męczarniach; kobietę spalono żywcem, mężczyzn
zostawiono z szydłami w oczach i podziurawionych jak
sito włóczniami, strzałami i widłami. Blisko 20 osób trafiło
w niewolę i tylko cztery ratowały się ucieczką7. Delawarowie
Kapitana Byka ponieśli płomień wojny nawet w sąsiedztwo
fortów Allen i Henry, docierając na wschodzie aż do samej
Delaware i jej małego dopływu Lackawaxen.
Najazdy Indian miały przede wszystkim na celu unie­
ruchomienie wojsk angielskich. Wojownicy atakowali czasem
7 C. A. W e s 1 a g e r, The Delaware Indians: A History, New Bruns­
wick, New Jersey, Rutgers University Press 1972, s. 246.
idące pod silną strażą konwoje, ale że swoje wyprawy
przeprowadzali w niewielkich grupach, więc ich ofiarą padali
kurierzy, drwale w lesie, żeńcy na polu, rodziny osadników.
Czerwone kurtki i milicja źle zaopatrzeni, pozbawieni
transportu, zepchnięci do defensywy i nieświadomi zamiarów
nieprzyjaciela nie mogli wiele zdziałać. Najazdy tego rodzaju
nasiliły się, kiedy czerwonoskórzy zdali sobie sprawę, że ani
szturmem, ani podstępem nie wezmą Pitt i Detroit. Jedyną
nadzieję pokładali w odcięciu ich od świata, z czego Anglicy
zdawali sobie doskonale sprawę. Major William Eyre, szef
korpusu wojsk inżynieryjnych, zauważył, że Indianie nie
zdobędą siłą większych fortów, ale „w mniejszym lub
większym stopniu pozbawią je łączności ze światem, przez co
uczynią je bezużytecznymi czyli faktycznie je opanują”. Przez
rok od najazdu Daniela Indianie nie ustawali w atakach na
drogi prowadzące do Pitt i Detroit oraz na spichlerze
zachodniej Pensylwanii, Marylandu i Wirginii. Panowali na
całym rozległym obszarze aż po fort Bedford na wschodzie
tak gruntownie, że „nawet mysz nie mogła się stamtąd
wydostać”. Zabili lub pojmali osiemnastu tutejszych żołnie­
rzy, „odcinając Anglików całkowicie od świata” 8.
Wyprawy wojowników, prowadzone często z całym
okrucieństwem, siały grozę, budząc głuchą nienawiść
i żądzę zemsty, której ofiarą — jak to najczęściej bywa
w takich wypadkach — padali niewinni czerwonoskórzy,
żyjący w najbliższym sąsiedztwie białych, nie biorący
udziału w walkach współbraci. Jako pierwszych zamor­
dowano czworo nawróconych przez braci morawskich
Delawarów — Zachary’ego, jego żonę, dziecko i jeszcze
jedną kobietę. Zginęli z rąk milicji pensylwańskiej 20
sierpnia 1763 roku w forcie Allen nad rzeką Lehigh, dokąd
przybyli sprzedać futra. Mordercy zapowiedzieli, że postąpią
tak samo z każdym Indianinem, jaki znajdzie się na ich

8 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s. 145.


drodze. Wkrótce potem znaleziono dwóch Conoyów i jedne­
go Nantikoka zamordowanych koło fortu Augusta nad
Susąuehanną. Następnie przyszła wieść, że Wirgińczycy
napadli na przebywających u siebie Kayugów, zabijając
pięciu z nich. Choć w danym przypadku można raczej mówić
o nieporozumieniu niż o świadomie dokonanym zabójstwie,
wśród Irokezów zapanowało olbrzymie wzburzenie. Sir
William Johnson drżał z obawy, jak zachowają się w tej
sytuacji, gdyż stanowczo potępili poprzednie morderstwa,
bowiem ich ofiary pochodziły z plemion, które uważali za
swych podopiecznych i wasali. Nadchodziła szybko chwila,
gdy jego obawy miały wzrosnąć jeszcze bardziej.
Na zachodnim brzegu Susquehanny, jakie osiem mil od
miasteczka Lancaster leżała indiańska wioska Conestoga
zamieszkała przez spokrewnionych ze sobą Seneków,
Susquehannow, Delawarów i innych w liczbie dwudziestu
dwóch osób. Założono ją w 1717 roku na mocy traktatu
z rządem Pensylwanii i Conestogowie, jak ich nazywano,
gospodarzyli spokojnie na swych 200 hektarach ziemi,
żyjąc z otaczającymi ich zewsząd osadnikami w najlepszej
zgodzie. Thomas McKee, rezydujący w Lancaster agent
do spraw Indian, pisał, że „ci Indianie zawsze żyli
w pokoju i harmonii ze swymi sąsiadami i nie wierzę, aby
kiedykolwiek żywili wobec nas złe zamiary”9. Nie uchro­
niło ich to jednak od zagłady, jaka dosięgła ich z rąk
mieszkańców miasteczek Paxton, Donegal i Hempfied,
leżących niedaleko na północny zachód od Conestogi. Ich
przywódca, prezbiteriański duchowny i pułkownik milicji
pensylwańskiej John Elder oskarżył Conestogów i miesz­
kańców Wyalusing — wsi nad Susquehanną, zamieszkałej
przez Morawskich Delawarów, Mansich, Conoyów i Nan-
tikoków, o wspomaganie pustoszących te strony wojow­
ników Kapitana Byka. Jego nawoływania do usunięcia

9 Tamże, s. 192.
stąd wszystkich Indian spotkały się z żywym posłuchem
u kolonistów. Gubernator John Penn, podejrzewając, że
w tych zarzutach może być nieco prawdy, postanowił
ściągnąć wszystkich Indian Morawskich do Filadelfii,
gdzie mógł zapewnić im bezpieczeństwo. Jednej z ich
grup, jak tylko wyruszyła w listopadzie do tego miasta,
zbrojny tłum puścił z dymem wioskę. Zachowali jednak
życie, co nie było już dane Conestogom. 14 grudnia
pięćdziesięciu mieszkańców Paxton, prowadzonych
przez niejakiego Lazarusa Stewarta, wtargnęło konno do
osiedla, mordując sześcioro jego mieszkańców — trzech
mężczyzn, dwie kobiety i chłopca. Pozostali, kiedy po
całodziennej pracy wrócili do domu, zabrali, co mieli
pod ręką i uciekli do Lancaster, gdzie schronili się
w przytułku dla ubogich. Teraz rada przy osobie
gubernatora postanowiła 21 grudnia sprowadzić do
Filadelfii wszystkich Conestogów, mieszkańców Wyalu-
sing oraz Morawskich Delawarów z osiedli Nain i We-
quatank leżących w widłach Lehigh i Delaware, ale dla
tych pierwszych ratunek przyszedł za późno. 27 grudnia
ludzie z Paxton wyłamali drzwi przytułku, wywlekli
stamtąd czternastu odmawiających modlitwę Indian
i pomordowali ich bez litości, zostawiając na ulicy
oskalpowane i okaleczone ciała. Stojący załogą w Lan­
caster Królewscy Szkoci nie kiwnęli palcem w obronie
nieszczęśliwych. Z całą pewnością nie mieli rozkazu
strzelania do cywilów, ale ich postawa jasno świadczyła,
że czerwonoskórzy nie mają co liczyć na ochronę ze
strony wojska. „Ta krew niewinna woła o pomstę do
nieba — pisał wstrząśnięty Benjamin Franklin. — Jedy­
ną zbrodnią, jaką popełnili nieszczęśni było to, że mieli
miedzianą skórę i czarne włosy jak ci, którzy pomor­
dowali naszych ziomków. Nieszczęśnicy! Przyszło im
żyć w takich czasach i mieć takich sąsiadów... byliby
żyli spokojnie wszędzie na ziemi, tylko nie w sąsiedzt­
wie chrześcijańskich białych barbarzyńców z Paxton
i Donegal”10. Spośród Conestogów życie ocalili jedynie
Michael i Mary, małżeństwo, które opuściło wcześniej
wieś, aby pracować w Warwick, na plantacji menonity
Hersheya, który ukrywał ich w swej piwnicy przez całą
zimę. Nigdy już nie wrócili na stare śmieci.
Teraz władzom pozostało już tylko zadbać o bezpieczeństwo
140 Indian, którzy schronili się w Filadelfii. Umieszczono ich
w barakach na wyspie na rzece Delaware, gdzie przechodzili
kwarantannę chorzy na czarną ospę. Znajdowali się wśród
nich szczerzy przyjaciele białych, jak znany nam już Papoonan,
prorok Mansich, choć był z pochodzenia Mahikanem. W na­
ukach swych odrzucał sięganie po broń, wzywając czerwono­
skórych znad Susquehanny do zaprzestania waśni i życia
w pokoju. Gdy wybuchła wojna Pontiaka, nie tylko nie
przyłączył się ze swoimi do walczących, ale ostrzegał
pułkownika Jamesa Burda z fortu Augusta o zamiarach
przeciwników. To on i Job Chilaway, jego obecny towarzysz
niedoli, powiadomili Anglików, że przywódcą wyprawy w ich
stronach, w lipcu 1763 roku, był Shamokin Daniel. Chilaway
jeszcze w listopadzie ostrzegł żołnierzy i osadników z okolic
Bethlehem o grożącym napadzie wojowników Mansi. Teraz
ci wierni przyjaciele kolonistów znaleźli się w ich więzieniu,
jakim w praktyce były baraki po chorych na ospę. Gubernator
Penn wiedząc, że bezpieczeństwa uchodźców nie może
zawierzyć swojej milicji, która już wcześniej nie pozwoliła,
by zamieszkali w jej koszarach, zwrócił się o pomoc do
następcy Amhersta, generała Thomasa Gage’a. Prosił go, by
trzy kompanie wojska stacjonującego w Carlisle przybyły do
Filadelfii bronić Indian. Zanim jednak ten udzielił odpowiedzi,
Penn postanowił wydalić Indian poza granice Pensylwanii.
Nie poszedł za radą Lewisa Weissa, niezłomnego obrońcy
i przyjaciela Indian Morawskich, który chciał na koszt kolonii
10 Robert M. U t l e y & Wilcomb E. W a s h b u r n , Indian Wars,
Boston, Houghton Mifflin Company 1977, s. 100.
wysłać ich na pewien czas do Anglii, ale pomyślał o sąsiednim
Nowym Jorku. Tym samym zapoczątkował politykę w pełni
realizowaną przez rząd Stanów Zjednoczonych w XIX wieku,
politykę usuwania Indian z ich ziem, co miało zachować
pokój. Tutaj Penn nie różnił się od mieszkańców Paxton,
uważając że czerwonoskórzy nie mogą żyć z białymi na
jednej ziemi.
Nocą 4 stycznia 1764 roku wyrwanych ze snu Indian
zabrano z wyspy na Delaware i odwieziono na łodziach do
Filadelfii, gdzie czekała ich eskorta 70 Królewskich Szkotów,
tych samych, co zaledwie przed czterema laty tak zacięcie
walczyli z Czirokezami. Ci odprowadzili ich bezpiecznie
przez całe New Jersey do portu Perth Amboy, mimo gróźb
i obelg zgromadzonych na trasie ich podróży tłumów. Stąd
mieli popłynąć albo lądem udać się do Albany, a potem
poprosić o gościnę Sześć Narodów. Penn jednak, wysyłając
ich w drogę, nie porozumiał się ani z władzami Nowego
Jorku ani z ministerstwem do spraw Indian. I gubernator
Cadwallader Colden, sympatyzujący z Indianami intelektuali­
sta, który napisał wartościową historię Irokezów11, i sir
William Johnson stanowczo sprzeciwili się przybyciu rozgo­
ryczonych Indian na ziemie Sześciu Narodów. Uważali, iż
stanowczo będzie lepiej zatrzymać ich za kogoś w rodzaju
zakładników, niż mieliby szerzyć niezadowolenie wśród
Irokezów i tak mających wystarczające powody, aby narzekać
na Anglików. Dowiedziawszy się o tym generał Gage wysłał
z Nowego Jorku trzy kompanie Królewskich Amerykanów
pod kapitanem J. Schlosserem, aby zawrócić Indian z Perth
Amboy do Filadelfii i bronić ich za wszelką cenę przed
jakimkolwiek napadem. Rozkaz ten wydał w samą porę, gdyż
trzystu osadników wyruszyło z zamiarem wybicia oddanych
mu pod opiekę czerwonoskórych, a także domagać się
lepszego zabezpieczenia granicy i zwiększenia udziału
11 Dan L. T h r a p p , Encyclopedia of Frontier Biography, Vol. IV,
Spokane, Washington, The Arthiir H. Clark Company 1994, s. 106.
przedstawicieli leżących nad nią gmin we władzach kolonii.
Prowadzonym przez Matthewa Smitha i Jamesa Gibsona
zastąpiło drogę koło Germantown pięciuset obywateli Filadel­
fii z Benjaminem Franklinem na czele, a wkrótce potem
dołączyli do nich Królewscy Górale i Królewscy Amerykanie
kapitana Schlossera. Wobec takiego obrotu sprawy Paxton-
czycy musieli odejść z niczym, ale za pomordowanie
niewinnych Conestogów nie spadł im włos z głowy. Mimo
że zbrodnię szczególnie potępili Franklin i gubernator
Penn, który odebrał ją jako osobistą zniewagę, oraz wszyscy
przyzwoici ludzie, to bardzo trudno było pociągnąć wtedy
zabójcę Indianina do jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Działania na pograniczu obie strony prowadziły z całym
okrucieństwem, które zdawało się ciągle wzrastać, zwłasz­
cza w następnym roku, gdy władze wyznaczyły nagrody za
skalpy wrogich Indian. Najgroźniejszego przeciwnika mieli
tu krajowcy w przybyszach ze Szkocji i Irlandii, którzy
tłumnie napływali do Ameryki po przegranym w 1745 roku
powstaniu przeciw Anglikom. Szkoccy górale, dla których
jedynym zawodem, jaki sobie cenili, był zawód żołnierza
oraz ich irlandzcy towarzysze broni wiedli w swej ojczyźnie
znojne, pełne wyrzeczeń i niebezpieczeństw życie. Pod
przewodem niezłomnych duchownych prezbiteriańskich
przynieśli na amerykańskie pogranicze waśnie klanowe,
prawo krwi i zasady sprawiedliwości wyniesione ze Starego
Testamentu, toteż od razu „stali się ciężkimi sąsiadami
Indianom”, jak się wyraził kwakier James Logan12. Władze
od razu postanowiły kierować ich w te strony, gdyż
stanowili znakomitą osłonę przed atakami Indian, a jednocze­
śnie groźną siłę zaczepną. W walce z krajowcami byli
bezwzględni, nie cofając się przed mordowaniem indiańskich
kobiet i dzieci, ale pod tym względem stanowczo przewyższa-
12 Colin G. C a l l o w a y . The American Revolution in Indian Country:
Crisis and Diversity in Native American Communities, Cambridge,
Cambridge University Press 1998, s. 20.
li ich różni złoczyńcy, od jakich roiło się na pograniczu.
Byli wśród nich najróżniejsi malkontenci, dezerterzy z woj­
ska, oszuści, zbiegli więźniowie, dłużnicy, wszyscy, którzy
z jakichś powodów nie mogli spokojnie przebywać na
wschodzie. Wielu osiedlało się bezprawnie na ziemiach
Indian, inni prowadzili z nimi handel, rozpijając ich i oszu­
kując niemiłosiernie na każdym kroku. Zapracowali sobie
rzetelnie na gorącą nienawiść Indian i o takich to ludziach
mówił podczas rokowań z kolonistami jeszcze w dziesięć
lat po wojnie Pontiaka pewien wódz Delawarów:
„Bracia, nigdy nie brakowało złych ludzi — ani u was, ani
wśród nas — i niestety nie sposób uchronić się od bestialstwa
tych jednostek. Ale mamy przecież głowę na karku po to
właśnie, aby strzec się przed nieszczęściem, gdy szaleństwo
i zbrodnia jednostek pchają do zguby cały naród...” 13.
Doprowadzeni do rozpaczy czerwonoskórzy zwalczali
białych z determinacją, metodami stosowanymi przez nich
od niepamiętnych czasów, a które biali uznali za nieludzkie
i pozwalające im zachowywać się tak samo wobec przeciw­
nika. Jakby nie pamiętali, jak okrutnie wojowały w tym
samym czasie w Europie ich armie, dopuszczające się
okrutnych mordów na ludności cywilnej. To co ich szoko­
wało w krajach macierzystych jakoś przestawało razić, gdy
przyszło do rozprawy z „barbarzyńcami”. Upiorne błędne
koło mordu i odwetu toczące się na pograniczu nie ustało
na dłużej w swym biegu ani w tej wojnie ani w żadnej
z następnych, ale to chyba czerwonoskórzy częściej zdoby­
wali się na ludzkie odruchy.

13 Friedrich von G a g e r n , Prawdziwe Życie Skórzanej Pończochy,


Historia Pogranicza w latach 1607-1813, Warszawa 1966, s. 95.
OBLĘŻENIA DETROIT CIĄG DALSZY

Tymczasem oblężenie Detroit, najsilniejszej twierdzy an­


gielskiej na zachodzie, nie ustawało ani na chwilę. Gladwin,
po zebraniu tylu zapasów żywności, ile mógł zgromadzić
dzięki pomocy sprzyjających mu Kanadyjczyków oraz po
całkowitym oczyszczeniu przedpola z ostatnich domów
i płotów, spoza których wojownicy dotąd ostrzeliwali
palisady, mógł już tylko bronić się i czekać odsieczy. Tę
mógł otrzymać przede wszystkim drogą wodną. Od poja­
wienia się Anglików w Detroit po tutejszej rzece i jeziorze
Erie kursowały regularnie liczne bateaux i wielkie kanu
obsługiwane głównie przez Indian i Francuzów. Masywne
bateaux trudno było przenosić przy wodospadach, lecz
mogły przewieźć do dwunastu ton ładunku, znakomicie
spisywały się na płytkich wodach, a podczas dobrej pogody
i na głębokich. Równie swobodnie poruszały się do przodu,
jak i do tyłu. Kanu nie były tak obszerne, ale za to lżejsze
i znakomicie nadające się do obchodzenia wodospadów.
Największe mogły unieść pięć ton ciężaru wraz z załogą.
Alexander Henry tak opisuje kanu mogące zabrać cztery
tony i które niosło tylko czterech silnych mężczyzn: ,,Miało
32 stopy długości i 4,5 stopy w najszerszym miejscu,
zrobione było z kory brzozowej grubości jednej czwartej
cala, wyłożonej cedrowymi łubkami i dodatkowo wzmoc­
nione żebrami z cedrowego drewna. Małe korzenie świer­
kowe zwane «wattap» służą do zszywania płatów kory, zaś
żywica z sosny zastępuje smołę i pakuły. Każde kanu ma
w zapasie korę, wattap i żywicę potrzebne do częstych
napraw”1. Płynąc po głębi Indianie i Francuzi stawiali na
takich kanu żagle, co kapitan Campbell z powodzeniem
zastosował na bateaux. Ale ani jedne, ani drugie łodzie nie
były na tyle stabilne, by w pełni polegać na nich na
burzliwych wodach Wielkich Jezior, a poza tym, ich załogi
musiały odpoczywać na lądzie, co podczas wojny zawsze
groziło niebezpieczeństwem.
Świadomi tych wszystkich mankamentów angielscy
oficerowie domagali się budowy większych rozmiarami
kanonierek. Latem 1761 roku zwodowano dwa takie statki:
slup „Michigan” z sześcioma czterofuntówkami i ośmioma
działkami obrotowymi na pokładzie i szkuner „Huron”
mający cztery czterofuntówki i sześć dział obrotowych.
Ich marynarze, chronieni za burtami z grubego drzewa
przed bronią ręczną Indian, mogli zmieść kartaczami
każde kanu z kory brzozowej będące w zasięgu ich
armat. Tylko dzięki tym statkom fort mógł się utrzymać
i Indianie doskonale wiedzieli o tym. Cały też swój
wysiłek skupili na ich zniszczeniu. Uczestnik obrony
kapitan Jehu Hay zapisał w swym diariuszu, że 14 a potem
21 maja wojownicy zajęli się przede wszystkim ostrze­
liwaniem statków, dając nieco wytchnienia ludziom przy
palisadach. Jak tylko „Huron” płynął w dół Detroit,
Indianie strzelali doń z okopów. W dwa dni później,
kiedy na chwilę zatrzymał się na brzegu przy ujściu
rzeki, Pontiak stojący na wysokiej skarpie zaproponował,
że za statek odda trzymanego u siebie kapitana Campbella.
Propozycja nie została przyjęta i „Huron” popłynął dalej.
8 czerwca na swej naradzie Indianie omawiali jedynie
1 Alexander H e n r y , Travels and Adventures in Canada and the
Indian Territories between the Years 1760 and 1776, Rutland, Vermont,
Charles E. Tuttle Company 1969, s. 14.
sprawę zdobycia statków. W lipcu próbowali zapalić je
przy pomocy płonących tratew, ale załogi zażegnały
niebezpieczeństwo. Anglicy oczywiście posądzali Fran­
cuzów o podsunięcie tego pomysłu wojownikom, ale nie
był on niczym nowym dla tych z nich, którzy walczyli
podczas oblężenia Quebecu w 1759 roku 2.
W równie ważnym stopniu co statki uwagę Indian
pochłaniała sprawa zaopatrzenia. Gromady stale przybywa­
jących wojowników musiały coś jeść, a nie była to pora
gromadzenia zapasów i nie przeprowadzano łowów. 17
maja Pontiak polecił więc francuskim osadnikom, aby
zaopatrywali jego ludzi w żywność, gdyż w przeciwnym
razie wyrżnie im bydło. Ottawów mieli żywić Kanadyjczycy
mieszkający na północ i wschód od fortu, Potawatomich
— żyjący od niego na południowy zachód, zaś Wyandotów
— osadnicy z drugiego brzegu rzeki. Poza tą tak istotną
sprawą wodzowie postanowili maksymalnie ograniczyć
wszelką wymianę informacji między kanadyjskimi osad­
nikami, a załogą Detroit i mieszkańcami fortu. Zdawali
sobie doskonale sprawę, że osadnicy donoszą Gladwinowi
o wszystkim, co dzieje się u Indian, dodając tym otuchy
oblężonym. Po dwudziestu wojowników stanęło od wschod­
niej i zachodniej strony fortu, aby położyć kres tym
praktykom.
Następnie Pontiak postanowił zmusić Francuzów do
czynnego zaangażowania się po stronie Indian. Na naradzie,
jaką zwołał na drugi dzień z udziałem wszystkich wodzów
i wielu Kanadyjczyków, byli też obecni Campbell i McDou-
gall. Z wojennym wampumem w ręku wygłosił przemó­
wienie, w którym oświadczył Francuzom, że wysyła do
zwierzchnika ich wojsk w Illinois, majora Pierre Josepha
Neyona de Villiers wysłanników z prośbą, aby przysłał do
2 Gregory E. D o w d , War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 135.
Detroit jednego ze swych oficerów. Indianie chcą mieć
w jego osobie komendanta fortu, którym zostanie po
wypędzeniu Anglików i swego przewodnika zarazem.
Obecni tu Odżibueje są tego samego zdania, więc ma
nadzieję, że i bracia Francuzi nie odmówią mu tej przyjem­
ności i dołączą swe słowa do prośby sprzymierzonych
plemion. Pontiak zręcznie postawił tu Francuzów w sy­
tuacji bez wyjścia, gdyż jego jedynym zamiarem było
pozyskanie od de Villiersa zdolnego oficera, który po­
prowadziłby oblężenie fortu i którego obecność skłoniłaby
francuskich osadników znad rzeki Detroit do otwartego
opowiedzenia się po stronie czerwonoskórych. Zmieszani
i zatrwożeni w najwyższym stopniu osadnicy napisali
krótkie oświadczenie do de Villiersa, w którym wyjaśniali
swą niebezpieczną sytuację i prosili o wskazówki, jak
się w niej zachować. Zadowolony Pontiak wyznaczył
Indian i Francuzów mających udać się do Illinois. Znaleźli
się wśród nich znani nam już Jacques Godfroy i Mini
Chesne oraz po jednym przedstawicielu rodzin Cuillerier,
Chauvin i Labadie. Wszyscy oni stali otwarcie po stronie
Indian i — jak już wiemy — pomogli w zdobyciu
fortów Miamis i Quiatenon.
21 maja do obozu Pontiaka przybyli radośnie witani
Odżibueje Mississauga znad Tamizy w sile 120 wojow­
ników prowadzonych przez Sekahosa. W tym samym
jednak dniu siły Indian uległy osłabieniu, gdyż pogańscy
Wyandoci w tajemnicy przed Pontiakiem wysłali do Glad­
wina swego tłumacza Jacquesa St. Martin. Ich wódz Takee
oświadczał, że zostali wciągnięci do wojny przez Ottawów,
ale uwolnią trzymanych przez siebie handlarzy i zapłacą za
wyrządzone szkody, jeśli major zawrze z nimi pokój. Ten
odparł, że jeśli wytrwają w swym postanowieniu i odwiodą
innych od pomagania Pontiakowi, wówczas zaleci ich
względom generała Amhersta. Nie przywiązywał zresztą
większej wagi do słów Wyandotów, gdyż wiedział, że
najbliższy sukces Indian sprowadzi ich znów w ich szeregi.
Pochłonięty był ściąganiem zapasów od mieszkających
w forcie Francuzów, od których pobierał za pokwitowaniem
pszenicę, kukurydzę, groch, tłuszcz, sadło, olej. Francuzi
znaleźli się teraz między młotem a kowadłem, z jednej
strony poddani angielskim rekwizycjom, z drugiej na­
chodzeni przez wojowników, nieraz gwałtem zabierającym
żywność. Osadnicy żyjący poza fortem lękali się długiego
oblężenia, wiedząc że przez cały czas będą musieli utrzy­
mywać krajowców. W tej sytuacji i ci, co trzymali stronę
Indian i ci, co chcieli pokoju z Anglikami, postanowili
temu jakoś zaradzić.
Piętnastu z nich, znanych i łubianych przez Pontiaka,
przybyło doń w dniu 25 maja. Był zaskoczony tą niespodzie­
waną wizytą, lecz chętnie posłał po wodzów Potawatomich
i Wyandotów, jako że Odżibueje obozowali wraz z Ottawami.
Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, przedstawiciel osadników
rozpoczął przemowę. Skarżył się, że Indianie zabierają swym
francuskim braciom mąkę i inwentarz, a obiecali przecież nie
czynić im krzywdy. Mówił, że traktują ich pogardliwie, na co
sobie nie zasłużyli. Nie prosił o zaprzestanie przez nich
działań, ale żeby swą broń zwrócili tylko przeciw Anglikom.
Zagroził na koniec zemstą francuskiego króla, który upomni
się o swe pokrzywdzone dzieci i surowo ukaże swoje inne
buntownicze dzieci, jakimi okazali się Indianie. Pontiak
wysłuchał z należną uwagą przemówienia, odczekał stosowną
chwilę i odpowiedział w te słowa:
„Bracia, nigdy nie mieliśmy zamiaru wyrządzać wam
krzywd czy szkód i pozwolić na to komukolwiek. Jednak
wśród moich młodych wojowników, podobnie jak i u was,
są tacy, co czynią zło mimo wszelkich podejmowanych
przeciw temu kroków. Co więcej, wojny przeciw Anglikom
podjąłem się nie tylko z osobistych powodów; walczę
zarówno za was, bracia, jak i za nas. Kiedy Anglicy
obrażali nas podczas narad, obrażali również was, choć nic
nie było wam o tym wiadomo. Ponieważ zaś, że i ja,
i wszyscy moi bracia wiemy, iż Anglicy pozbawili was
wszystkiego, byście mogli się pomścić sami, rozbrajając
was i zmuszając do podpisania papieru, który zabrali do
swego kraju (a czego nie byli w stanie zrobić nam), więc
chcemy pomścić was na równi z nami i przysięgam
zniszczyć każdego, kto wtargnie na naszą ziemię.
Co więcej, nie znacie wszystkich powodów mego postępo
wania. Powiedziałem wam tylko to, co was dotyczy, a resztę
poznacie w swoim czasie. Wiem, bracia, że wielu z was
uważa mnie za szaleńca, ale zobaczycie czy jestem takim, za
jakiego biorą mnie ludzie i czy to ja nie mam racji. Wiem
również, bracia, że są wśród was tacy, co stoją w tej wojnie
wraz z Anglikami przeciwko nam i to przejmuje mnie
smutkiem. Co do nich, to znam ich dobrze i kiedy wróci nasz
Wielki Ojciec wymienię ich imiona i wtedy zobaczymy, kto
na koniec będzie zadowolony z obrotu spraw: my czy oni?
Nie wątpię, bracia, że wojna ta przyczynia wam wiele
trosk, że nasi bracia ciągle nachodzą wasze domy. Przykro
mi z tego powodu i nie myślcie, że ja jestem tego
powodem. Na dowód tego przypomnę wam wojnę z Lisami
siedemnaście lat temu i jak się wówczas zachowałem
wobec was. Wtedy, gdy Odżibueje i Ottawowie z Michili-
mackinac i wszystkie północne narody przybyli wraz
z Saukami i Lisami, aby was zniszczyć, to kto stanął
w waszej obronie? Czy nie ja i moi wojownicy?
Kiedy Mackinac, wielki wódz tych wszystkich ludów,
powiedział na naradzie, że poniesie do swej wsi głowę
waszego komendanta, zje jego serce i wypije jego krew,
czy to nie ja stanąłem u waszego boku, nie ja poszedłem
do jego wioski i nie powiedziałem, że jeśli chce wybić
Francuzów, to musi zacząć ode mnie i moich wojowników?
Czy nie pomogłem wam pokonać ich i przepędzić? 3 Nie,
3 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit.
Wayne State University Press 1994, s. 35.
bracia! Jestem tym samym francuskim Pontiakiem, co
pomagał wam przed siedemnastu laty. Jestem Francuzem
i chcę umrzeć Francuzem i raz jeszcze powtarzam, że
mszczę wasze i moje krzywdy. Dajcie mi wykonać me
plany. Nie żądam waszej pomocy, bo wiem, że udzielić jej
nie możecie. Proszę tylko o żywność dla mnie i moich
ludzi. Jeśli jednak zechcielibyście pomóc, nie odmówiłbym
nigdy. Ucieszyłoby mnie to niezmiernie, a was szybciej
pozbawiło trosk, bo obiecuję, że gdy Anglicy odejdą stąd
albo wyginą, wrócimy —jak każe zwyczaj — do naszych
wiosek, by czekać przybycia naszego francuskiego Ojca.
Znacie więc, bracia, me uczucia wobec was. Nie lękajcie
się. Dopilnuję, aby nikt z nas lub z innych Indian nie
niepokoił was więcej, ale proszę, by nasze kobiety mogły
zasiać kukurydzę na waszych polach i ugorach. Będę
wielce zobowiązany, gdy wyrazicie swą zgodę” 4.
Tym mistrzowskim posunięciem Pontiak uśmierzył oba­
wy Francuzów, oddalił ich pretensje i, nie wyjawiając
wszystkich swych planów, zapewnił sobie ich wszelką
możliwą pomoc, jakiej mu w danych warunkach mogli
udzielić. Już tego samego popołudnia na francuskich polach
pojawiły się gromady squaw i sami osadnicy ruszyli pomóc
im swymi pługami. Wierny danemu słowu surowo zakazał
wojownikom zabierania czegokolwiek na własną rękę.
W ślad za sukcesem przy stole obrad jeszcze tego
wieczora przyszła wieść o zdobyciu fortu Sandusky. Później
równie pomyślne napływały niemal każdego dnia. 9 czerwca
przypłynęło 20 Mississiaugów znad ujścia Wielkiej Rzeki
(Grand River) w Ontario. Równy tydzień temu napadli oni
flotyllę handlarzy, prowadzoną przez Johna Wendella
i „niejakiego Van Veghtena”, kiedy tylko w odległości
czterdziestu mil od rzeki Niagara stanęli obozem przy
brzegu. Ze spowitych już mrokiem zarośli powitał ich ogień

4 Tamże, s. 151-153.
w same twarze, który od razu powalił kilku z nich.
Nieliczni zdołali odbić od brzegu i powiosłowali jak
szaleni, zostawiając w rękach wojowników czternastu
towarzyszy. Odżibueje zagarnęli cztery bateaux z ła­
dunkiem prochu i wina. Następnego dnia napadli na
inny konwój i choć nie zdołali go zagarnąć, nie dopuścili,
by wpłynął na wody Niagary.
Te zwycięstwa, świętowane tańcem, piciem zdobycznego
wina i brandy oraz rytualnym zabijaniem, a czasem też
zjadaniem jeńców utrzymywały dobre nastroje wśród
oblegających fort Indian, napawając ich wiarą w zwycięst­
wo. Pontiak, tkwiący niezłomnie na miejscu, zasilany przez
cały czas napływającymi posiłkami, zyskiwał wciąż na
znaczeniu, choć nie sprawował naczelnego dowództwa
w rozumieniu białych. Odległe tym stronom plemiona
postrzegały go jako nominalnego przywódcę choćby dlate­
go, że pierwszy przysłał im wampumy tej wojny, w której
odniesiono już tyle sukcesów. Niemniej zdawał sobie
doskonale sprawę, że chcąc skończyć z oblężeniem, należy
zniszczyć statki, gdyż atak na palisady przyniósłby In­
dianom zbyt duże straty, a życie każdego wojownika było
dla nich bezcenne. Na wspomnianej już naradzie, odbytej
8 czerwca w wiosce Potawatomich, zapadła decyzja opa­
nowania „Hurona” stojącego na kotwicy koło fortu. Na­
stępnej nocy wojownicy na świeżo zdobytych bateaux,
mogących zabrać odpowiednio liczny ich oddział, mieli
uderzyć na szkuner, podczas gdy pozostali ostrzeliwaniem
fortu odwróciliby uwagę i garnizonu, i załogi statku. Dobry
ten plan nie wszedł w życie, gdyż nazajutrz hucznie witano
w obozie zwycięskich Odżibuejów znad Wielkiej Rzeki,
Potawatomich ze zdobytego fortu Św. Józefa oraz kolejnych
45 Mississaugów Sekahosa. Robert Navarre, francuski
osadnik żyjący w pobliżu fortu i który prowadził ciekawy
diariusz tych wypadków, obliczył wówczas ilu wojowników
przybyło pod Detroit. Jego zdaniem znajdowało się tam
150 Potawatomich Ninivaya, 50 Wyandotów prowadzo­
nych przez Takee’ego, 250 Ottawów Pontiaka, 250 Odżi­
buejów znad zatoki Saginaw prowadzonych przez Wassona
oraz 170 Odżibuejów Mississauga znad Tamizy pod
wodzą Sekahosa, czyli razem 870 wojowników. W swych
obliczeniach nie uwzględnił katolickich Wyandotów Teaty
oraz 200 wojowników, którzy wyruszyli na fort Presqu’ile,
nie wszyscy też Potawatomi wrócili z napadu na fort
Sw. Józefa.
Wkrótce doszło do pierwszych rozdźwięków między
sprzymierzeńcami. Dała im początek sprawa wina przywie­
zionego z Montrealu przez francuskiego handlarza Jacquesa
Lacelle. Wraz z innymi towarami złożył je u wdowy Gervais
mieszkającej na południowym brzegu rzeki. Słysząc o tym
kilku Potawatomich zażądało trochę trunku i, aby się ich
pozbyć, Lacelle dał im dwie beczki wina. Na tę chwilę do
domu wdowy przybył Pontiak i polecił handlarzowi przenieść
towary do zagrody osadnika Labadie, tuż koło wioski
Pontiaka. W zamian za tę „ochronę” musiał on jednak dać
Ottawom pięć beczek wina. W czasie libacji doszło do bójki
między spitymi do utraty przytomności wojownikami, a całe
zajście przypłaciło życiem kilku jeńców, których ciała
wrzucono do rzeki. Potawatomim nie spodobało się ani
rozporządzenie Pontiaka w sprawie wina, ani wybicie jeńców.
Chcieli ich wymienić za trzymanych w forcie dwóch swoich
wojowników i kiedy następnego dnia nadciągnęło z pomocą
30 Odżibuejów znad Saginaw, Potawatomi udali się do nich
ze skargą. 13 czerwca, po odbytej z nimi naradzie, wysłali do
fortu trzech wysłanników upomnieć się o swych współple-
mieńców. Oświadczyli Gladwinowi, że chcą wycofać się
z wojny, do której wciągnął ich Pontiak. Major odparł na to,
że nie są chyba niewolnikami Pontiaka, którego jeszcze
własne plemię ukaże śmiercią za to, że wszczął wojnę, która
przyniesie mu zagładę. Słowa te wywarły wielkie wrażenie na
Potawatomich, którzy po dwóch dniach wrócili do fortu
i w zamian za chorążego Schlossera i dwóch żołnierzy
odzyskali jednego wojownika. Gladwin nie oddał im jednak
drugiego jeńca, który był wodzem, żądając wszystkich
Anglików, jakich plemię trzymało u siebie. Następnego
dnia wódz Washee wraz z dwoma wojownikami i dwoma
Odżibuejami znad Saginaw znów przybył do fortu, przyno­
sząc wampum pokoju. Oświadczył, że przemawia w imieniu
całego swego narodu. Potawatomi pragną zakopać topór
wojenny, uwolnić jeńców i wrócić do domu. Odżibueje
dodali, że nie brali jeszcze udziału w wojnie, a że serca ich
odczuwają to samo, co serca Potawatomich, więc nie
pomogą Pontiakowi i staną mu na drodze, gdyby chciał
pójść do Michilimackinac. Gladwin pochwalił ich za podjętą
decyzję i poradził, żeby wyruszyli na polowanie.
Tego samego popołudnia w forcie pojawił się również
Teata, którego katoliccy Wyandoci nie brali udziału w wojnie,
od kiedy odradził im to ojciec Potier. On również poprosił
o pokój, podobnie jak inni obwiniając Pontiaka za wybuch
wojny, i on również otrzymał od Gladwina zapewnienie
przyjaźni wraz z brytyjską flagą. Jednak przygnębienie, jakie
mogły wywołać u sprzymierzonych te odstępstwa, ustąpiło,
gdy 18 czerwca przybył z L’Arbre Croche jezuita Du Jaunay,
kapłan tamtejszych Ottawów z wieścią o zdobyciu Michilima­
ckinac i opuszczeniu przez Anglików fortu Edward Augustus.
Niemniej i przy tej okazji doszło do rozdźwięków między
Indianami, o czym na początku nie wiedziano w forcie.
Mianowicie z ojcem Du Jaunay przybyło siedmiu Ottawów
z L’Arbre Croche i ośmiu Odżibuejów z Michilimackinac pod
wodzą Kinonchameka, syna wielkiego Minavavany. Stanęli
oni obozem o milę od wioski Pontiaka, a kiedy ten wysłał im
na powitanie kilku pomniejszych wodzów, Kinonchamek
oświadczył im rozkazująco, że chce na drugi dzień zjawić się
u Pontiaka na naradzie.
Z rana następnego dnia we wsi Wyandotów zjawili się
wysłannicy Delawarów i Szawanezów. Kiedy powiedziano
im, że w pobliżu przebywa syn wielkiego Odżibueja, udali
się do niego z wizytą, nie powiadamiając o tym Pontiaka.
Na odbytej w tajemnicy naradzie było też kilku Francuzów,
którzy z pewnością poskarżyli się na sytuację, w jakiej się
znaleźli. Było oczywiste, że przybysze zbierają informacje
niezależnie od wodza Ottawów i chcą przedstawić mu swe
wspólne stanowisko. Wczesnym popołudniem północni
Ottawowie i Odżibueje wraz z Delawarami i Szawanezami
zasiedli kręgiem w obozie Pontiaka. Przemawiając w imie­
niu swego ojca Kinonchamek zarzucił Ottawom okrucień­
stwa popełniane podczas działań, mordowanie i zjadanie
jeńców oraz nękanie sprzymierzeńców Indian, Francuzów.
Stawiał im za przykład Odżibuejów, którzy zabijają wrogów
jedynie na polu walki, a potem opiekują się nimi i wysyłają
ich do swoich. W toku swej przemowy zwrócił się bezpo­
średnio do Pontiaka:
„Ale ty, kiedy wziąłeś jeńców na jeziorze i rzece,
zawiodłeś ich do swego obozu, aby pić ich krew i jeść ich
ciało. Czy ciało ludzi godzi się jeść? Człowiek je tylko
mięso jelenia i innych zwierząt, które Pan Życia umieścił
na ziemi. Co więcej, prowadząc wojnę z Anglikami,
prowadzisz ją też z Francuzami, gdyż wyrzynasz im bydło
i zabierasz żywność, a gdy się temu sprzeciwiają, każesz
rabować ich swoim wojownikom. My tak nie postępujemy.
Prowadzimy wojnę, nie oglądając się na żywność od
Francuzów; przed uderzeniem na Anglików zadbaliśmy
o pożywienie dla nas, naszych żon i naszych dzieci.
Gdybyś postąpił tak samo, nie musiałbyś lękać się nagany
ze strony naszego Wielkiego Ojca, kiedy się tu pojawi.
Oczekujesz go, tak jak i my, ale będzie on zadowolony
tylko z nas, nie z ciebie" 5.
Przemówienie to świadczy dobitnie, że Pontiak nie
posiadał tak absolutnej władzy nad sprzymierzonymi ple­

5 Tamże, s. 187.
mionami, jak sądzili Anglicy. Wódz Odżibuejów ciskał mu
zarzuty w twarz w jego własnym obozie i Pontiak mógł
odpowiedzieć jedynie ponurym milczeniem. Mógł co praw­
da wypomnieć Kinonchamekowi okrucieństwa Odżi­
buejów, których świadkiem był Alexander Henry, ale
okrucieństwo to potępił Minanavana wraz z większością
plemienia. Z podobnymi zarzutami wobec Pontiaka wystąpił
przedstawiciel Szawanezów, który jeszcze silniej podkreślił
krzywdy, jakie z jego strony spotkały Francuzów. Oświad­
czył, iż Szawanezi i Delawarowie chcieli pomóc w ob­
lężeniu fortu, ale teraz rezygnują z tego w obawie, że za
to, czego dopuścił się wobec Kanadyjczyków, obarczy
winą ich po powrocie wojsk francuskiego Wielkiego Ojca.
W dwa dni po odjeździe gości, 21 czerwca, Pontiak
otrzymał wieści, które podniosły go na duchu. Do obozu
przybyli wraz z jeńcami wojownicy spod Presqu’île,
mówiąc też o wzięciu Le Boeuf i Venango. Zagrzany nimi
wódz postanowił zagarnąć slup „Michigan”, który właśnie
powracał z Niagara i zbliżał się do ujścia Detroit.
Wojownicy zebrali się na Wyspie Indyczej i wznieśli
szańce z pni i ziemi na brzegu górującym nad zwężeniem,
przez które musiał płynąć statek. Wieczorem kapitan
Newman zaczął płynąć w górę rzeki, ale że wiatr ustał,
rzucił kotwicę na wprost Wyspy Indyczej. Indianie byli
niezmiernie ucieszeni takim obrotem sprawy, ale oficer
spodziewał się napadu i zatrzymał pod pokładem za­
branych z Niagara 55 żołnierzy. Z dala widać było tylko
członków załogi i wojownicy mieli prawo sądzić, że
wezmą slup od jednego zamachu. Toteż gdy tylko zapadła
głucha noc, wsiedli do swych kanu i jęli bezgłośnie
wiosłować w stronę ciemnego i milczącego statku. War­
townik dostrzegł ich na czas, lecz nie dał nic po sobie
poznać i tylko żołnierze wypełznęli na pokład i zajęli
stanowiska u burt. Indianie zbliżali się już bardzo blisko,
gdy usłyszeli uderzenie młota o pokład. Cały statek
rozbłysnął światłem, gdy huknęły armaty i rozległa się
salwa z muszkietów. Piętnastu wojowników padło, drugie
tyle było rannych. Pozostali zawrócili w pośpiechu do
swych umocnień, nie wracając już do ataku. Rankiem
„Michigan” powoli zawrócił nad jezioro Erie, aby zaczekać
na pomyślny wiatr.
Do końca tygodnia panował spokój poza sporadycznym
ostrzeliwaniem fortu. W sobotę, 26 czerwca, Pontiak
wysłuchał mszy w misji Wyandotów po drugiej stronie
rzeki. Następnie zarekwirował od osadników trzy dwukółki
i wybrał się po ściąganie zapasów. Wszędzie, gdzie znalazł
bydło albo zboże, wypisywał właścicielowi czek z wizerun­
kiem szopa. Całą żywność umieszczano w domu Jeana
Baptiste Meloche’a, a czuwał nad tym stary Cuillerier. Na
drugi dzień wódz kazał kapitanowi Campbellowi napisać
kolejny list do fortu. Radził w nim Gladwinowi, aby się
poddał, bowiem za dziesięć dni powróci Kinonchamek
z 800 wojownikami, nad którymi on, Pontiak, nie będzie
w stanie zapanować. Major odparł, że nie będzie żadnych
rozmów, dopóki nie doczeka się powrotu obu oficerów.
W oporze umocnił go bezpieczny powrót „Michiganu”,
który na swym pokładzie przyniósł nie tylko posiłki pod
dowództwem porucznika Cuylera, ale też 150 beczek
z żywnością i amunicją. Mijając wioskę Wyandotów kapitan
Newman ostrzelał ją kartaczami, co przyniosło rany wielu
z nich i zmusiło resztę do ucieczki.
Pontiak zdawał sobie doskonale sprawę, że fort nie
tylko potrafi się obronić, ale na dodatek otrzymać posiłki
i zaopatrzenie. W takiej sytuacji trudno było liczyć
na wzięcie go szturmem. Wódz zwołał wobec tego
1 lipca naradę z przedstawicielami francuskich osadników.
W swym przemówieniu wezwał ich do walki z Anglikami
u swego boku. Zarzucał im bezczynność i sprzyjanie
wrogom. Zapytał ich czy — tak jak ich czerwonoskórzy
bracia — uważają się jeszcze za Francuzów. Jeśli tak,
niech podniosą wampum wojny, który rzuca im pod nogi;
jeśli nie — są dla niego Anglikami i niech się gotują do
walki.
Osadnicy już od miesiąca wiedzieli o zawartym ostatecz­
nie pokoju między Anglią i Francją, nie ośmielili się
jednak powiedzieć Indianom, że uczynił on ich angielskimi
poddanymi. Wielu z nich życzyło sobie przegranej Ang­
lików, ale nie zamierzali się narażać na zarzut otwartego
popierania Indian. Gdyby Pontiak zmusił ich do porzucenia
swej udawanej neutralności, to prędzej poparliby Anglików
niż jego. Jeden z osadników przyniósł na naradę odpis aktu
kapitulacji Kanady z 1760 roku i przypomniał Indianom jego
znaczenie. Zapewnił ich, że on i jego ziomkowie od razu
pójdą za nimi, jeśli tylko znajdzie się jakiś sposób, aby
zerwać więzy, jakimi tym papierem związali im ręce królowie
Anglii i Francji. Pontiak widząc, że Francuzi za wszelką cenę
chcą odwlec decyzję, wezwał do walki młodych ludzi
i kawalerów, jeśli nie mogą tego uczynić ojcowie rodzin. Ku
zmieszaniu i przestrachowi osadników od ogniska powstał
wówczas Zacharias Cicotte i podniósł rzucony przez Pontiaka
wampum wojny. „Ja i moi wojownicy — powiedział
— zrywamy narzucone nam więzy. Wszyscy przyjmujemy
wampum, który nam ofiarowałeś i idziemy wraz z tobą!
Pójdziemy poszukać innych młodych, aby poszli z nami. Jest
ich wystarczająco wielu i zobaczysz, że niedługo zdobędzie­
my fort i wszystko, co się w nim znajduje” 6.
Ostrożniejsi spośród Francuzów natychmiast opuścili
naradę, ale Cicotte i kilku innych zaczęli werbować
chętnych do walki. Pierwsi zgłosili się Alexis Cuillerier
oraz dwaj synowie i zięć Labadie’ego. Charles Dusette,
posiadający karabin sir Roberta Davera i róg z prochem
porucznika Charlesa Robertsona, z Pierre’em Barthe mieli
zebrać ochotników z okolicy. Mayerin zapewnił Pontiaka,

6 Tamże, s. 193.
że wszyscy chwycą za broń. Podobno Indianie mogli liczyć
na pomoc blisko trzystu Francuzów, również tych miesz­
kających wewnątrz fortu. Ci mieli sporządzić klucze do
jednej z bram i użyć ich podczas nocnego ataku na
twierdzę. Choć z jakiegoś powodu plan ten się nie powiódł,
to trzy takie klucze jednak wykonano. Widząc co się
święci, kilku Francuzów przeniosło się z rodzinami do
fortu, aby ich nie zmuszono do podjęcia broni.
Bladym świtem następnego dnia porucznik McDougall,
holenderski handlarz Abraham Van Eps i jeszcze jeden
Anglik jakimś cudem uciekli Indianom i przedostali się do
fortu. McDougall chciał zabrać ze sobą kapitana Campbella,
lecz ten — będąc tłustym i krótkowzrocznym — nie chciał
obarczać sobą towarzyszy. Pontiak odpowiedział na to
jedynie listem, w którym ostatni raz wzywał Gladwina, aby
poddał Detroit. Ten jednak myślał raczej o ofensywie.
4 lipca wysłał porucznika Haya, aby zniszczył szańce, jakie
na północny wschód od fortu usypali Indianie i ich nowi
francuscy sprzymierzeńcy. Ci stawili zacięty opór i uszli
dopiero przed posiłkami dowodzonymi przez kapitana
Hopkinsa. Utarczka nie miałaby większego znaczenia,
gdyby jeden z dwóch zabitych Indian nie stracił prócz
życia również skalpu z rąk żołnierza, który niegdyś prze­
bywał w indiańskiej niewoli. Tym oskalpowanym wojow­
nikiem był siostrzeniec Wassona, wodza Odżibuejów z do­
liny Saginaw.
Gdy Wasson posłyszał o losie krewniaka, udał się do
Pontiaka i zażądał, aby wydał mu kapitana Campbella.
Bolał nad śmiercią w swej rodzinie, co pośrednio przypi­
sywał nieporadnym działaniom wodza Ottawów i płonął
żądzą zemsty. Pontiak bez słowa sprzeciwu wydał mu
jeńca. Odżibueje porwali go do swego obozu, gdzie odartego
z odzienia Wasson zabił jednym uderzeniem tomahawka,
pokaleczył, wydarł mu serce z piersi i zjadł jego kawałek.
Wrzucone do rzeki ciało popłynęło w stronę fortu, gdzie
wyłowiła je załoga i uczciła należnym pogrzebem. Cała ta
sprawa wzburzyła nie tylko białych, ale także Ottawów,
choć zupełnie z innego powodu. Byli niezmiernie dotknięci
tym, z jaką pogardą sąsiednie plemię potraktowało ich
jeńca i postanowili powetować sobie tę zniewagę zabijając
jeńca Wyandotów, chorążego Paulie. Ten jednak, gdy
dowiedział się, co spotkało Campbella, przepłynął rzekę
i kiedy załoga zasiadała do kolacji, pojawił się przed
palisadą, ubrany i pomalowany jak Indianin. On to opowie­
dział swoim, co zdarzyło się z kapitanem.
Francuzi musieli teraz zająć zdecydowane stanowisko
wobec indiańsko-angielskiej wojny, gdyż nie mogli już
udawać, że nie znają postanowień pokoju paryskiego.
Mieszkający w forcie wstąpili do kompanii milicji utwo­
rzonej przez Gladwina, dowódcą której został James
Sterling. Żyjący poza palisadami skupili się wokół misji
Wyandotów i postanowili nie udzielać Indianom żadnej
pomocy. O tym, jakie postanowienia zapadły w Paryżu,
dowiedzieli się od Gladwina, który polecił im je przekazać
za pośrednictwem Roberta Navarre.
Sam Gladwin zdecydował się teraz na ofensywę. 6 lipca
wysłał w górę rzeki „Michigan”, aby ostrzelał obóz
Pontiaka. Na pokładzie znajdowali się kierujący ogniem
kapitan Hopkins i chorąży Paulie. Statek poruszał się
jednak bardzo wolno przy słabym wietrze i wódz — domyś­
lając się zamiarów wroga — zdążył usunąć z wioski
kobiety i dzieci. Kartacze wyrządziły jednak wielkie szkody
opuszczonym wigwamom, toteż Pontiak nakazał przenieść
wioskę dalej na południowy wschód, na drugą stronę bagna
zwanego Grand Marais. Nowe obozowisko leżało trzy mile
powyżej starego, jakie pięć mil od fortu.
W tym czasie gdy „Michigan” ostrzeliwał wieś Ottawów,
Gladwin przyjął u siebie delegację Potawatomich. Oświad
czyli oni, że wiedzą o pokoju zawartym między Anglią
i Francją, chcą więc opuścić Pontiaka i oddać dwóch
żołnierzy za wodza, którego trzyma u siebie. Major nie
omieszkał wypomnieć im, że tylko kilka dni temu napadli
na slup płynący górnym biegiem Detroit, ale wybacza im
to i poleci ich względom generała Amhersta, jeśli tylko
wydadzą wszystkich jeńców. Ci powrócili na drugi dzień
wraz z kilkoma Wyandotami, zaniepokojonymi atakiem
statku na obóz Pontiaka. Wyrazili chęć zawarcia pokoju
i wydania trzymanych u siebie jeńców, z czego też się
szybko wywiązali. 9 lipca przekazali Gladwinowi chorążego
Christie i ośmiu innych. Powiedzieli, że wynoszą się z tej
okolicy i że ufortyfikują swą wioskę, gdyby Pontiak chciał
ich zaatakować.
Ten nie wiedział o odstępstwie Potawatomich i Wyan­
dotów, bowiem zastanawiał się jak zniszczyć szkuner i slup
za pomocą płonących tratew, które chciał puścić z prądem
w ich stronę. Cztery zdobyte bateaux połączono razem
i załadowano chrustem, korą brzozową i smołą. Nocą
9 lipca Indianie zepchnęli tę potężną tratwę do wody,
podpalili i puścili w dół rzeki. Marynarze, spostrzegłszy
zbliżające się niebezpieczeństwo, uwolnili jeden łańcuch
z każdej kotwicy. Statki zaczęły obracać się kołysane przez
prąd i płonąca tratwa spłynęła bezsilnie obok nich w dół
rzeki. Anglicy odetchnęli z ulgą, zaś wojownikom pozostało
zaczynać od nowa. Przystąpili do dzieła o północy 11 lipca,
ale tym razem zbudowali dwie tratwy. Druga miała po­
płynąć po tym, jak pierwsza zmusi statki do obrócenia się.
Kapitan Hopkins, który tej nocy czuwał na pokładzie
„Michiganu”, wystrzelił z dział do pierwszej tratwy, jak
tylko zobaczył płomień. Salwa tak zmieszała Indian stoją­
cych w rzece z drugą tratwą, że wypuścili ją z rąk, zanim
zdążyli ją zapalić. Odpłynęła z prądem, a gdy przepływała
koło Anglików, ci pochwycili ją i wyciągnęli na brzeg.
Pontiak w dalszym ciągu nie rezygnował z użycia płoną­
cych tratew. W celu ich zbudowania kazał rozebrać dwie
stodoły. W forcie opowiadano, że zbudował sześć tratew,
innym razem, że jedną, ale długą na 90 metrów; jeszcze
innym razem, że ma ich dwadzieścia cztery. Chcąc się
pozbyć tego niebezpieczeństwa Gladwin wyłożył okrężnice
burt dwóch bateaux grubą, dębową tarcicą, aby zabezpieczyć
wioślarzy i na każdym ustawił działo obrotowe. Wysłane
24 lipca dla wypatrzenia stanowisk budowy tratew nie
znalazły niczego, ale kursując w obie strony dołem rzeki,
ściągały na siebie nieskuteczny ogień Indian, marnujących
bezcenną amunicję. Widok tych łodzi sprawił, że wojownicy
zrezygnowali z tratew, gdyż wiadomo było, że zostaną
przechwycone, nim dotrą do statków.
Niepowodzenia te z pewnością nie sprzyjały dobremu
samopoczuciu Pontiaka, któremu dodatkowych trosk przy­
sparzało postępowanie Potawatomich i Wyandotów. 10
lipca zagroził wojną tym ostatnim, jeśli nie powrócą znów
w jego szeregi, ale z pewnością nie mówił tego poważnie
mając Anglików na karku. Wiedział, że tylko zwycięstwo
w walce z nimi przywróci mu poparcie nie tylko Wyan­
dotów, ale i Potawatomich. Ci ostatni 12 lipca przekazali
Gladwinowi dziesięciu swych jeńców, w zamian nie otrzy­
mując żadnego ze swoich. Zwolniony przez nich Chapman
Abraham oświadczył, że przetrzymują u siebie jeszcze
innych jeńców i to sprawiło, iż major odprawił ich z niczym.
Takie postępowanie Anglików było na rękę Pontiakowi,
lecz z większym optymizmem zaczął postrzegać sytuację
od 24 lipca. Tego dnia przybyło doń 70 Odżibuejów
z Michilimackinac w towarzystwie pięciu Menominich
z Wisconsin. Nie wiadomo o czym rozmawiali, ale następ­
nego dnia przybyli do wsi Wyandotów wysłannicy Szawa-
nezów i Delawarów poprosili o zwołanie wspólnej narady.
Trwała dwa dni i omawiano na niej sposoby prowadzenia
wojny. Nieznane są oczywiście szczegóły, ale Pontiak
odniósł pełne zwycięstwo. Przekonał wszystkich, że wojnę
z Anglikami należy doprowadzić do zwycięskiego końca.
Kiedy na koniec zaczął śpiewać swą pieśń wojenną,
zgromadzeni wodzowie jęli śpiewać wraz z nim, nawet
Potawatomi i większość Wyandotów. Jego krasomówstwo
zatriumfowało raz jeszcze.
Na tę chwilę przybyło wysłane do Illinois poselstwo
Pontiaka z Jacquesem Godfroyem i Mini Chesne na czele,
przynosząc odpowiedź i dla Indian i dla osadników. Listy
dla Indian nie napawały otuchą. Major Neyon de Villiers
radził Francuzom, aby nie mieszali się do wojny. Pontiakowi
donosił, że nie może mu w tej chwili służyć żadną pomocą,
gdyż doszły go wieści o zawarciu pokoju między Anglią
i Francją. Wysłał jednak kurierów do Nowego Orleanu, aby
zbadali sprawy na miejscu i jeśli wieść okaże się niepraw­
dziwa, zrobi wszystko, co będzie mógł.
Tak miały się sprawy 28 lipca 1763 roku. Dzień ten
przeszedł bez żadnych działań, a w nocy ciężka mgła
zawisła nisko nad rzeką. Około wpół do piątej nad ranem
od strony wioski Wyandotów doszedł grzechot strzałów
karabinowych i huk działa. Żołnierze natychmiast zajęli
swe stanowiska, zaś kapitan Hopkins z dwunastoma żoł­
nierzami w bateau wymknął się cicho bramą wodną na
zwiad. Garnizon zamarł w niespokojnym oczekiwaniu. Po
męcząco długim czasie z mgły wyłoniło się bateau z żoł­
nierzami w czerwonych kurtkach, potem następne, potem
jeszcze jedno. Ich niewiarygodnie długi szereg defilował
przed fortem wśród niemilknących okrzyków rozradowanej
załogi zgromadzonej przy palisadzie. Było ich dwadzieścia
dwie, wiozły 260 żołnierzy czyli więcej niż liczył sobie
garnizon Detroit, a dowodził nimi kapitan James Dalyell.
KRWAWY MOST I KRZEWIASTY POTOK

Kapitan James Dalyell był młodym, ambitnym oficerem,


pochodzącym ze starej, dobrze ustosunkowanej rodziny1. Nie
tylko jednak protekcja zapewniła mu stopień oficerski w re­
nomowanym Pierwszym Pułku Piechoty i stanowisko adiutanta
generała Amhersta. W wojnie Francuzów i Indian zasłużył się
w działaniach pod fortem Frontenac w 1758 roku i dwa lata
później pod Montrealem. Teraz miał pójść na odsiecz Detroit
i stłumić powstanie Indian, co w pełni odpowiadało jego
nadziejom na robienie dalszej kariery w armii. Wyruszył
z Albany, zabierając ze sobą swego dawnego towarzysza
broni majora Roberta Rogersa i jego 21 rangersów. Resztę
jego oddziału stanowili żołnierze z 55 i 60 pułków piechoty,
zaś po dotarciu do fortu Niagara otrzymał od dowodzącego
tam majora Wilkinsa 40 ludzi z 80 Pułku Piechoty. Spieszył
się do czynu tak bardzo, że nie czekał na eskortę dla swojej
flotylli, jaką miał być wysłany po posiłki do Niagara „Huron”.
Gdy znalazł się na jeziorze Erie, wysiadł na brzeg, aby
zobaczyć miny fortu Presqu’ile. Podobnie postąpił, gdy
wpłynął do zatoki Sandusky, z tym że — po obejrzeniu
spalonego fortu Sandusky — zniszczył leżącą trzy mile dalej
Junundat, wioskę Wyandotów, której mieszkańcy na widok
wojska uszli w lasy.
1 Dan L. T h r a p p , Encyclopedia of Frontier Biography, Vol. IV,
Spokane, Washington, The Arthur H. Clark Company 1994, s. 125.
Dalszą tak niebezpieczną podróż do Detroit odbył szczęśli­
wie i tylko już w pobliż:u fortu, koło wsi Wyandotów, został
ostrzelany z obu brzegów rzeki, co piętnastu żołnierzy
przypłaciło ranami. Po przybyciu na miejsce pozwolił swym
ludziom na dwa dni spoczynku i gotów był do działania.
Wieczorem 30 lipca zaszedł do kwatery Gladwina i wyłusz-
czył mu swój plan zaatakowania Pontiaka. Należało to zrobić
przed nastaniem świtu, ryzyko jest minimalne, gdyż czerwo­
noskórzy nie mogą się mierzyć z wojskiem Jego Królewskiej
mości i należy się jedynie obawiać, że przestraszony
nadejściem posiłków Pontiak uchyli się od walki i ujdzie
z okolicy. Dalyell, tak jak i Amherst, nie miał zbyt wysokiego
mniemania o Indianach, choć własne doświadczenie powinno
pouczyć go, jak groźnym są przeciwnikiem w puszczy. Mimo
przedłożeń Gladwina, że daleko ustępują liczebnie czerwono-
skórym i że tylko fort może im zapewnić bezpieczeństwo,
upierał się przy swoim, dając do zrozumienia, że tego samego
zdania jest głónodowodzący armią. Pokonany tym argumen­
tem major dał w końcu swe zezwolenie, tym bardziej że
istniała pewna szansa powodzenia całego przedsięwzięcia,
choć do końca nie wyzbył się wątpliwości.
Tego samego dnia Wyandoci, którzy lękali się ponow­
nego ostrzelania swej wsi, wsiedli wraz z rodzinami
i dobytkiem do kanu i powiosłowali w dół rzeki, z dala od
fortu. Udawali, że gotują się do zimowych łowów, a tym­
czasem, gdy dotarli na brzeg, ukryli kobiety i dzieci
w lasach, a sami wrócili i zajęli pozycje na skraju swojej
wioski. Tutaj daremnie czekali w zasadzce na Anglików,
spodziewając się, że przyjdą ją splądrować i zniszczyć.
Zawiedzeni sprowadzili znów do chat swych bliskich.
Pontiak oczywiście wiedział o przybyciu posiłków do
fortu i liczył się z możliwością ataku ze strony garnizonu.
Sprzyjający mu Francuzi w obawie, że przerazi go takie
wzmocnienie wroga, próbowali mu wmówić, że to nie
żadne posiłki, a tylko podstęp Gladwina, który wypuścił
podczas mgły swych żołnierzy, każąc im wracać nad
ranem. Wódz jednak potrafił liczyć i pilnie czuwał, widząc,
że teraz jest w forcie o wiele więcej ludzi i łodzi niż
poprzednio. W obserwacjach pomagało mu samo położenie
fortu. Stał on na skarpie wychodzącej z rzeki i ktoś stojący
na jej drugim brzegu mógł zajrzeć przez palisadę i zobaczyć,
co się dzieje w górnej części fortu. Nawet gdyby Dalyell
zebrał swych żołnierzy w ciszy i w ciemności, Indianie
i Francuzi zza rzeki mogli dostrzec ich ruchy.
Kapitan Dalyell zabrał ze sobą oddział liczący 247 ludzi.
O wpół do trzeciej nad ranem zaczęli wychodzić przez
wschodnią bramę fortu. Szli dwójkami drogą wiodącą w górę
rzeki, ubrani lekko i zbrojni w szable i muszkiety. Równolegle
z nimi posuwały się rzeką dwie kanionierki, każda z działem
obrotowym na pokładzie, dowodzone przez poruczników
Dietricha Brehma i Edwarda Abbotta. Miały one zabrać
zabitych i rannych do fortu i osłaniać odwrót. Ludzie szli
w zupełnej ciszy, zakłócanej jedynie ich miarowym krokiem
i chrzęstem broni. Po ujściu półtorej mili od fortu sformowano
plutony i w straży przedniej poszło 25 ludzi z porucznikiem
Archibaldem Brownem na czele. Dalej szła siła główna pod
kapitanami Dalyellem i Robertem Grayem, zaś pochód
zamykał ze strażą tylną kapitan James Grant. W takim
porządku doszli do wąskiego drewnianego mostu na Rodziciel­
skim Potoku, łączącego jego brzegi na wprost domu Baptiste’a
Meloche’a, gdzie oczekiwał ich Pontiak.
Od swych francuskich przyjaciół wiedział o planowanym
ataku, zanim jeszcze żołnierze wyszli z fortu. Natychmiast
wyprawił z wioski kobiety i dzieci, na miejscu zostali tylko
przy swych zajęciach starcy. Pod swymi rozkazami miał
ponad czterystu wojowników, głównie Ottawów i Odżibuejów,
choć później przyłączyła się doń garść Wyandotów zza rzeki.
Wódz podzielił ich na dwa oddziały, z których większy,
liczący 250 ludzi ustawił w lesie koło gospodarstwa Chauvina,
niecałą milę od fortu. Mieli oni odciąć odwrót Anglikom,
gdyż Pontiak chciał nie tylko odeprzeć napastników, lecz
wybić ich do nogi. Drugi oddział, w sile 160 wojowników,
mszył w dół Rodzicielskiego Potoku. Tutaj zajęli pozycje
wokół domu Meloche’a i w jego ogrodzie oraz na zboczu tuż
za mostem i oczekiwali nadejścia wroga. Księżyc świecił
dość jasno, by widzieć, co się dzieje na drodze, a strzelać
mieli, gdy żołnierze przejdą połowę mostu.
Wkrótce jego deski zadudniły pod butami żołnierzy
porucznika Browna. Z odległości kilku metrów wymierzyli
w ich stronę lufy muszkietów. i nagle ściana ognia
zalała nadchodzących. Rozkazy, jęki, przekleństwa, wo­
jenne okrzyki Indian zlały się z trzaskiem wystrzałów,
niosąc się szeroko w dal. Brown upadł z kulą w udzie,
a wraz z nim połowa jego ludzi. Z pomocą natychmiast
przyszli im żołnierze z oddziału głównego i ci przeszli
przez most. Także i oni dostali się w krzyżowy ogień,
na który odpowiadali w bezładzie, nie widząc przeciwnika.
Znajdującego się daleko w tyle kapitana Granta również
powitała salwa z lewej strony, co uświadomiło mu,
że wojsko znalazło się w śmiertelnej pułapce. Szybko
zebrał wokół siebie ludzi i odpowiedział salwą w stronę
niewidzialnego wroga. Indianie cofnęli się i Grant ruszył
w ślad za nimi. Posłyszawszy w tyle strzały Dalyell
pojął, że grozi mu okrążenie i posłał do Granta, by
ten obsadził domy i płoty po swojej stronie, aby za­
bezpieczyć powrót do fortu.
W międzyczasie główny oddział rozpaczliwie walczył
o życie. Na odgłos pierwszych wystrzałów major Rogers
rozejrzał się za jakąś osłoną. Jego rangersi obsadzili
masywny dom Jacquesa Campau’a, zamieniając go w blok­
hauz i w ten sposób zapobiegli okrążeniu oddziału na jego
wydłużonej tu flance. Natomiast lekko ranny w udo Dalyell
pokuśtykał na tyły, naradzić się z Grantem. Po raz pierwszy
zdawał się nie wiedzieć, co robić i Grant poradził atakować
lub wracać do fortu, nim zostaną okrążeni. Wstawał już
świt, kiedy Dalyell wrócił na czoło kolumny i nakazał
odwrót. Oddział zaczął się cofać w należytym porządku,
osłaniany przez placówkę Rogersa, zaś Dalyell polecił
Grantowi, by cofnął się do ogrodu i domu, które wskaże
mu francuski przewodnik wyprawy Jacques Baby.
Indianie wciąż zajmowali silną pozycję, dzięki której
panowali nad drogą. Obsadzili sągi drzewa na opał i piwnice
świeżo wykopane pod jakieś nowe domostwo. Stąd od godziny
powstrzymywali odwrót i tylko atak na bagnety mógł temu
położyć kres. Waleczny Dalyell osobiście poprowadził natarcie,
lecz tylko po to, by zginąć od kuli wystrzelonej przez
Geyette’a, szwagra Pontiaka. Miejsce dowódcy zajął kapitan
Gray i choć również padł ciężko ranny w bark i w brzuch,
wojownicy nie przyjęli walki wręcz. Podjęto odwrót. Ciężko
rannych Graya, Browna i porucznika Johna Luke’a oraz kilku
żołnierzy zabrała do fortu kanonierka porucznika Abbotta,
udającego się tam po amunicję. Z jakiejś przyczyny nie udało
się zabrać ciała kapitana Dalyella.
Wojsko odeszło pozostawiając Rogersa oblężonego ze
wszystkich stron. Porucznik George McDougall powiadomił
Gran ta, że teraz on przejmuje dowództwo, zaś porucznik
James Blain doniósł o położeniu Rogersa. Grant natychmiast
wysłał kanonierkę porucznika Brehma w górę rzeki, aby
osłaniała odwrót rangersów, zaś chorąży Paulie i 20
żołnierzy wrócili pod sągi drzewa pomóc im z tej strony.
Obaj dowódcy wywiązali się z zadania i Rogers wrócił
bezpiecznie ze swoimi ludźmi. Oddziały osłonowe, które
Grant ustawił wzdłuż drogi również połączyły się z główną
kolumną, wspomagając się wzajemnie ogniem i o godzinie
ósmej brama fortu zamknęła się za ostatnim żołnierzem.
Teraz przystąpiono do obliczania strat. Zginęli kapitan
Dalyell, jeden sierżant i 18 żołnierzy. Rany odnieśli trzej
oficerowie i 34 szeregowców, a trzej z nich śmiertelne.
Porucznik McDougall obliczał, że wojownicy mogli mieć
7 zabitych i kilkunastu rannych, stąd łatwo sobie wyobrazić,
jakie nastroje zapanowały w forcie, a jakie wśród Indian.
Ci drudzy byli upojeni zwycięstwem. Rodzicielski Potok,
który spłynął krwią, nazwano Krwawym Potokiem, zaś
leżący na nim most Krwawym Mostem. Ciało zabitego
Dalyella wojownicy zawlekli do obozu i w euforii wyrwali
mu serce, wycierając nim twarze jeńców. Obcięli mu też
głowę i zatknęli na tyczce, zaś pokaleczone ciało wrzucili
do rzeki. Następnego dnia wyłowił je Jacques Campau
i oddał do fortu. Nie wiadomo czy wziął on udział
w uczcie, jaką Pontiak po zwycięstwie wyprawił w swym
obozie, ale wnuk będącego na niej Petera Descompts
Labadie’ego przekazał dla potomności taką anegdotę:
„Po bitwie Pontiak zaprosił do siebie znaczniejszych
francuskich osadników, aby wraz z nim uczcili zwycięstwo.
Wśród nich znajdował się Labadie, który później został
teściem mej matki. Częstowano obficie mięsem i drobiem,
ale nie było wódki. Kiedy wszyscy już zjedli, Pontiak
zwrócił się do Labadie’ego i spytał: «Jak smakowało ci
mięso? Dobra cielęcina, prawda? Podejdź, zobaczysz, co
jadłeś». Po czym podniósł z ziemi leżący za nim worek
i wyjął z niego zakrwawioną głowę angielskiego żołnierza.
Trzymając ją wysoko za włosy, powiedział szczerząc zęby:
«Oto młoda cielęcina»” 2.
Pontiak odniósł świetne zwycięstwo, które niezmiernie
podniosło go w oczach sprzymierzeńców i przysporzyło mu
dodatkowych 200 wojowników z nieznanych nam plemion.
Na wieść o nim zjawili się pod Detroit w kilka dni po bitwie.
Gladwin lękał się, że liczba oblegających przekroczy tysiąc,
podczas gdy sam miał tylko 214 zdolnych do boju ludzi.
Bitwa przy Krwawym Moście zniweczyła plany Anglików na
podjęcie jakiejś ofensywy pod Detroit i gniew ich zwrócił się
przeciw miejscowym Francuzom, którym od dawna zarzucali,
że podburzyli Indian do wojny, a teraz uprzedzili przed
atakiem Dalyella. James Sterling mówił, że wie „wystarczająco
wiele o tym francuskim gnieździe łotrów, aby posłać na
szubienicę co najmniej tuzin z nich ...całą zaś resztę (oprócz
trzech albo czterech) co najmniej wyrzucić z okolicy”. Gladwin
uważał, iż do pokonania Indian musiałby mieć do tysiąca
2 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Upraising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 209.
pięciuset żołnierzy, a i ta liczba nie wydawała mu się
wystarczająca. „Oczekuje się ode mnie czynów, których nie
mogę dokonać — wyrwało mu się z głębi serca. — Gdybym
tak skończył służbę siedem lat temu i ktoś inny teraz tu
dowodził!”3. Daleki był jednak od kapitulacji i sam występował
zaczepnie. Od czasu do czasu przeprowadzał wycieczki z fortu,
zaś statki i cztery kanonierki zagrażały Indianom od strony
rzeki. Pontiak mógł na to odpowiedzieć tylko przeniesieniem
w nocy 17 sierpnia swego obozowiska nad rzekę Rouge, na
południowy zachód od fortu. Tutaj miał większą szansę
przechwycić statki płynące najwęższym korytem rzeki. Na
posunięcie to wpłynęło również wycofanie się Potawatomich
z dalszej walki. Następnego dnia Wasson podyktował list do
Gladwina, w którym radził mu poddać fort. Miało to najpew­
niej odwrócić uwagę od planowanego przez wojowników
uderzenia z drugiego końca jeziora Erie. Nie mogąc prze­
szkodzić statkom na wejście z zaopatrzeniem do Detroit,
postanowili nie dopuścić do ich wyjazdu z fortu Niagara.

O ile na Zachodzie Indianie odnieśli dotąd swe największe


zwycięstwo, to w tym samym czasie sprawy nie ułożyły się
tak pomyślnie walczącym dalej na wschód Delawarom,
Szawanezom i Mingom. Przeciwko nim z bazy założonej
w pensylwańskim Carlisle wyruszył pułkownik Bouquet,
najemnik ze Szwajcarii, najzdolniejszy oficer w armii angiel­
skiej. Pod swymi rozkazami miał jednostki z 42 i 77 Pułku
Królewskich Szkotów, batalion 60 Pułku Królewskich Ame­
rykanów i oddział rangersów — razem około 500 ludzi.
Kłopoty z aprowizacją, a nade wszystko brak wozów i zwierząt
pociągowych, sprawiły że ruszył w drogę dopiero 18 lipca.
Jego głównym zadaniem było zdjęcie oblężenia z fortu Pitt
3 Gregory E. D o w d, War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 136.
oraz przywrócenie spokoju na terenach między tą twierdzą
a Carlisle. Nim wyruszył w drogę, otrzymał wiadomość
o upadku Presqu’Isle, Le Boeuf i Venango, toteż przechodząc
przez forty Bedford, Lyttleton i Ligonier postarał się wzmocnić
je w miarę swych możliwości, zostawiając im część ludzi
i zapasów. Ponieważ placówki te były całkowicie odcięte od
świata i nikt nie wiedział, co się dzieje w Pitt, zaniepokojony
postanowił pozbyć się wozów i przyspieszyć marsz. Gdy
2 sierpnia opuszczał Ligonier, prowadził już tylko 460
żołnierzy, wielu z nich chorych, oraz 340 koni jucznych,
obładowanych mąką. Szedł teraz głuchą puszczą, zachowując
najwyższą ostrożność, bo od Bedford indiańscy zwiadowcy
nie spuszczali go już z oka. Ostrożność tę posunął tak daleko,
że nakazał zmienić trasę marszu prowadzącą w pobliżu
Potoku Żółwia, tam gdzie Braddock poniósł tak straszną
klęskę osiem lat temu. Żołnierze ruszyli ku Krzewiastemu
Potokowi (Bushy Run), gdzie mieli odpocząć, a potem udać
się już wprost do fortu Pitt. 5 sierpnia, około pierwszej po
południu, przednia straż dochodziła już do celu, gdy nagle
przy wzniesieniu zwanym Ostrym Wzgórzem, jakie 26 mil od
fortu, zatrzymał ją silny ogień muszkietów. Wkrótce strzały
zaczęły padać także z boków i Boquet od razu pojął, że ma
przed sobą poważne siły wroga.
Wyszło mu tutaj na spotkanie kilkuset Delawarów, Sza-
wanezów, Mingów i Wyandotów znad Sandusky, wspoma­
ganych przez nielicznych Majamów, Mahikanów i Ottawów.
W ich szeregach znajdowali się sami wybrani — Sfringa,
Serce Żółwia, Wilk i Kikiuskung Delawarów, Kaczan
Kukurydzy Szawanezów, Guyasuta Mingów, Mały Żółw
Majamów. Wojownicy zastosowali tutaj swą taktykę ^ciąg­
łego ognia”, dzięki której święcili już triumfy w przeszłości.
Atak dwóch kompanii posłanych przez Bouqueta na pomoc
straży przedniej powstrzymali ciągłymi salwami z głębi lasu.
Atakowali cały czas, nie dopuszczając do walki wręcz
i strzelając spoza drzew, krzaków i głazów. Pułkownik
ściągnął swych ludzi na szczyt wzgórza, ustawił ich Kołem,
wewnątrz którego, za jukami zdjętymi z koni, umieścił
rannych i zwierzęta. Wojownicy nacierali ze wszystkich
stron, nie dając Anglikom ani chwili wytchnienia. Nie mieli
zbyt wiele amunicji, więc starali się przede wszystkim
zagarnąć żołnierzom konie. Manewr ten się nie powiódł,
lecz Anglicy udaremniali go z najwyższym trudem. Ataki
Indian i kontrataki żołnierzy, którzy nie ośmielali się jednak
pójść głębiej w las za ustępującym przeciwnikiem, trwały aż
po noc. Nie przyniosła ona jednak białym wypoczynku.
Nieustanne okrzyki wojowników nie pozwalały im na dłużej
zasnąć. Położenie ich było coraz cięższe. Byli zmęczeni
marszem i bitwą, nie mieli wody. Pierwszego dnia bitwy
stracili sześćdziesięciu zabitych i rannych, padło wiele koni.
Czerwonoskórzy nie ustępowali ani na krok, walcząc — jak
się wyraził Bouquet — „z niespotykanym męstwem” 4.
Wczesnym świtem bitwa rozgorzała na nowo. Wojownicy
podchodzili coraz bliżej, celując tylko z pewnej odległości
i rzadko wystawiając się na strzały. Coraz więcej żołnierzy
ubywało z szeregów, Indianie byli coraz bardziej pewni
zwycięstwa. Wreszcie uznali, że nadszedł czas, by zadać
śmiertelne uderzenie. Stało się to o godzinie dziesiątej, gdy
dwie kompanie wojska w ataku na bagnety rozerwały ich
krąg i jęły uchodzić na wschód. Pozostali żołnierze skupili
się, spłaszczając krąg z jednej strony. Wojownicy ruszyli
na oślep w to miejsce, aby skończyć z osłabionym przeciw­
nikiem. Zdawało się, że nic już nie ocali Anglików od
zguby, gdy w toku zaciętej walki wręcz, kompanie, które
wcześniej wyrwały się z kręgu, wróciły na pole bitwy,
uderzając w bok czerwonoskórym. Zaskoczeni i zdezorien­
towani wojownicy zaczęli przedzierać się w stronę lasu,
lecz nim dotarli do pierwszych drzew, dosięgną! ich
morderczy ogień innych dwóch kompanii, które ruszyły ich
śladem. Odwrót czerwonoskórych zmienił się w paniczną
ucieczkę i wkrótce zniknęli w puszczy.

4 Tamże, s. 145.
Bitwa, choć stoczona na Ostrym Wzgórzu, przeszła do
historii jako bitwa nad Krzewiastym Potokiem, płynącym
o milę dalej. Tam też Bouquet stanął obozem, by dać
wytchnienie rannym i zaopatrzyć się w wodę. Miał pięć­
dziesięciu zabitych, w tym trzech oficerów oraz sześć­
dziesięciu rannych i pięciu zaginionych. Indianie raz tylko
ostrzelali mu obóz, po czym wycofali się na dobre do
ujścia Scioto. Nie wiadomo ilu ich zginęło, gdyż nikt nie
policzył ciał, ale prawdopodobnie nie więcej niż żołnierzy.
Boleśnie musieli odczuć śmierć wodzów Delawarów Kikius-
kunga i jego syna Wilka, choć z pewnością nie mieli się za
pokonanych. Powszechnie uważana za błyskotliwe zwycięs­
two Anglików, a często za decydującą o losach wojny,
bitwa nad Krzewistym Potokiem była w zasadzie nieroz­
strzygniętym starciem. Indianie nie zdołali zniszczyć wojska
idącego z odsieczą fortowi Pitt, ale nie pozwolili zaopatrzyć
go w wystarczającym stopniu. Bouquet musiał zostawić
większość zapasów na polu bitwy, gdyż nie było czym
przetransportować rannych. Straty w ludziach były tak
wielkie, że pułkownik nie był w stanie dać żadnej pomocy
Gladwinowi ani też wojsku z Niagara przy odbudowywaniu
fortu Presqu’ile. Amherst zalecał mu przejście do ofensywy
i współdziałanie w tym celu z ochotnikami z Wirginii, ale
nie mogło być o tym mowy. Bouquet nie miał czym
wyżywić dodatkowych ludzi i musiał odesłać na wschód
wszystkie kobiety i dzieci, a nawet niektórych żołnierzy.
Z pozostałymi mógł jedynie pilnować dróg łączących fort
ze światem. Podobnie jak w Detroit wojsko musiało
porzucić marzenia o rzuceniu Indian na kolana i przygoto­
wać się na spędzenie następnej zimy w oblężonym forcie.
Podobnie jak w Detroit ich przeciwnicy również musieli
wyzbyć się myśli o zdobyciu fortu jeszcze tego roku.
DZIAŁANIA POD FORTEM NIAGARA

Pewien spokój, jaki zapanował po bitwach stoczonych przy


Krwawym Moście i nad Krzewiastym Potokiem, nie ozna­
czał, że Indianie postanowili zaprzestać walki. Wręcz
przeciwnie, wysiłki swe skierowali teraz na niedopuszczenie
transportów z posiłkami i zaopatrzeniem do Detroit idących
tam z fortu Niagara. Na zdobycie tej kamiennej twierdzy
— dzieła sztuki inżynierskiej kapitana Pouchota — wojow­
nicy mieli bodaj jeszcze mniej szans niż na zdobycie Pitt
czy Detroit, za to droga wiodąca od niej do jeziora Erie
obfitowała w miejsca sprzyjające zasadzkom. Sam fort stał
u ujścia rzeki Niagary do jeziora Ontario. Tutaj z Montrealu,
z Nowego Jorku i Albany ściągały transporty z zaopat­
rzeniem przeznaczonym dla placówek na Zachodzie. Statki
z pełnym ładunkiem płynęły jakiś czas w górę rzeki do tak
zwanej Dolnej Przystani (obecne Lewiston w stanie Nowy
Jork), tam je rozładowywano i towary, złożone na wozach,
szły w górę krętą, stromą drogą, ciągnącą się dziewięć mil
przez las i wąwozy aż do wodospadów. Okoliczni Seneko­
wie znad rzeki Genesee, którzy najmowali się tutaj za
tragarzy, nazywali tę okolicę Di-jih-heh-ah czyli „chodzenie
na czworakach”. U wodospadów stał fort zwany Małym
Niagara albo fortem Schlosser, od nazwiska swego budow­
niczego, ojca chorążego Schlossera z fortu Sw. Józefa.
Tutaj towary składano na łodziach, które opływały Wielką
Wyspę i spływały po bystrzynach na wody jeziora Erie.
Przy ujściu Bizoniego Potoku, tam gdzie stoi obecne
Buffalo, blisko źródeł Niagary, rzucały kotwicę statki
z Detroit i tam odbywał się załadunek.
Sąsiedzi Niagara, Senekowie znad Genesee byli zaciętymi
wrogami Anglików, choć do tej pory nie wystąpili czynnie
w tych okolicach. Groźniejszą postawę zaczęli przyjmować
dopiero pod koniec sierpnia, choć jeszcze nie atakowali
zdążających tędy konwojów. Stanęło za to w okolicy 150
Ottawów i Odżibuejów, ukrywających się dotąd koło
Presqu’ile, gdzie czatowali na każdy oddział mogący wrócić
do tego fortu, który łączył Pitt z Niagara i Detroit. W jakiś
sposób rozkaz odbudowania fortu, jaki Amherst wydał
Bouquetowi i dowodzącemu w Niagara majorowi Wilkin-
sowi, doszedł do wiadomości Indian. Zaistniałe warunki
nie pozwoliły na jego wykonanie, ale Ottawowie i Odżi­
bueje znaleźli wkrótce sposobność do zadania ciosu.
16 sierpnia na Bizonim Potoku pojawił się wysłany
z Detroit „Huron”, a nieco później po nim wiozący rannych
„Michigan”. Czekał tu na nie z zaopatrzeniem porucznik
John Montresor, oficer wojsk inżynieryjnych, wysłany od
Amhersta z listami do Gladwina Po załadunku i odczekaniu
na sprzyjające wiatry „Michigan” ruszył 26 sierpnia z po­
wrotem, wioząc prócz zapasów posiłki w postaci siedem­
nastu żołnierzy z 17 Pułku Piechoty. Pierwszego już dnia
odwrócił się wiatr, a drugiego rozszalał potężny sztorm.
Znajdujący się na środku jeziora slup zaczął nabierać
wody, załoga rzuciła się do pomp i wyrzucania dział za
burtę. Burza zagnała statek na południowo-wschodni brzeg,
gdzie rozbił się w pobliżu Potoku Zębacza. Nikt z załogi
nie stracił życia i porucznik Montresor od razu zapędził
wszystkich do wznoszenia obronnego obozu na wzgórzu
leżącym jakie 70 stóp nad wodą. Kiedy przysłana na
pomoc przez Wilkinsa setka żołnierzy dotarła tu drugiego
września, potężne umocnienia były już prawie gotowe.
Pobudowano je w porę, jak również w porę wezwano
posiłki, gdyż nim wstał świt następnego dnia potężny
okrzyk wojenny rozdarł ciszę nocy. Odżibueje i Ottawowie
spod Presqu’ile podczołgali się na odległość pięćdziesięciu
metrów od zasieków i rozpoczęli ostrzał. Potyczka trwała
do godziny dziesiątej, kiedy wojownicy wycofali się, ścigani
pociskami działa obrotowego. Polegli trzej żołnierze, ale
Indianie nie ponowili już ataku, choć pozostali jeszcze
jakiś czas w pobliżu.
Slup został stracony bezpowrotnie i należało go już tylko
odholować do fortu Schlosser. Wysłany jednak w tym celu
przez Wilkinsa silny oddział 240 ludzi w 23 łodziach nie
zabrał ze sobą stosownego sprzętu! Sytuację uratował
„Huron”, który przez ten czas zdążył powrócić z Detroit.
Wojsko popłynęło do Niagara, opuszczając obóz Montresora
18 września, zaś sam porucznik dokończył przerwaną
podróż do Detroit na pokładzie „Hurona”.
W czasie gdy Ottawowie i Odżibueje nękali Anglików
nad Potokiem Zębacza, Senekowie postanowili uderzyć
przy wodospadach. Nie wiadomo czy byli wraz z nimi
Indianie spod Detroit, choć tak sądził Bouquet, ale na
miejscu znalazło się od 300 do 500 wojowników. Przewo­
dził im słynny Sayengeraghta — czyli Dymem Spowity,
którego Anglicy uważali za lojalnego wobec nich Irokeza1,
późniejszy bohater amerykańskiej wojny o niepodległość.
14 września stanęli w zasadzce przy przepaści, zwanej
Czarcią Jamą, jakie pięć kilometrów poniżej wodospadów.
Nie czekali długo, gdy oczom ich ukazał się konwój
dwudziestu pięciu wozów zaprzężonych w konie i woły
pełznący z wolna w dół drogi z fortu Schlosser do fortu
Niagara. Uzbrojonych od stóp do głów poganiaczy eskor­
towało trzydziestu żołnierzy z oficerem na czele. Gdy
dochodzili nad przepaść, z lewej strony, ze stromego

1 List Barbary Graymont do autora, 10 listopada 1992 roku.


zbocza powitała ich potężna salwa z muszkietów, po której
Senekowie z dzikim okrzykiem ruszyli do natarcia. Spło­
szone zwierzęta wraz z wozami waliły się w przepaść,
poganiacze ginęli zaplątani w uprząż pod kopytami wierz­
gających koni. Przerażeni żołnierze ginęli pod ciosami kolb
i tomahawków, nie mogąc sformować szyku ani ponownie
załadować broni. Ziejąca za plecami otchłań nie pozwalała
na ratunek, a Indianie nie brali jeńców. Tylko dwóch ludzi
zdołało się skryć w gęstwinie i ujść z życiem.
Na odgłos strzałów z Dolnej Przystani ruszyły z odsieczą
dwie kompanie 80 Pułku Piechoty w sile osiemdziesięciu
ludzi. Dowodził kapitan Johnston z trzema innymi oficerami.
Biegnąc na ślepo, zwartą kolumną, bez żadnego rozpoznania,
trafili w zasadzkę, którą Senekowie zastawili w odległości
mili poniżej Czarciej Jamy. Od jednej salwy padła połowa
żołnierzy, a na pozostałych, wśród przerażających okrzyków,
wypadli z lasu wojownicy. Znów w walce wręcz muszkiety
nie sprostały tomahawkom. Anglicy prawie nie stawiali
oporu, tylko garść uszła z pogromu. Przybyły z całym
garnizonem na pole bitwy major Wilkins zastał tylko obdarte
z odzieży i oskalpowane ciała 5 oficerów i 67 żołnierzy,
ośmiu ocalałych w obu zasadzkach odniosło ciężkie rany.
Były to najwyższe straty, jakie wojsko angielskie poniosło
w całej wojnie. Sława indiańskiego zwycięstwa rozniosła się
daleko, a w Illinois opowiadano, że z rąk Seneków zginęło
tysiąc pięciuset żołnierzy2. Zdobyli mnóstwo amunicji,
strzelb, mundurów i koni, wybili wiele zwierząt pociągowych
i zniszczyli wiele wozów, co w dużym stopniu utrudniło
zaopatrywanie Detroit. Anglicy musieli teraz sprowadzać
środki transportu z Oswego, zaś Indianie bynajmniej nie
spoczęli na laurach. W połowie października, w sobie tylko
znany sposób zagarnęli koło wodospadów czterech żołnierzy,
2 Gregory E. D o w d, War wider Heaven: Pontiac, the Indian Nations

& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 137.
tak że nikt nie dowiedział się, co im zgotował los. Wkrótce
potem zabili dziewięciu innych, a głowę jednego zatknęli na
tyczce koło obozu w Dolnej Przystani. Takie działania
sprawiły, że Anglicy dopiero w końcu października mogli
podjąć poważniejszą próbę odciążenia Detroit, a była to już
późna pora roku, pełna groźnych, zdradliwych burz szaleją­
cych na jeziorze Erie.
20 października major Wilkins opuszczał fort Schlosser,
prowadząc flotyllę 22 bateaux wiozących 600 żołnierzy
i pięćdziesiąt beczek z żywnością i amunicją. Kiedy dwie
ostatnie łodzie spuszczano na wody Erie, dostały się pod
silny ogień strzelających z brzegu Seneków. Zginęli dwaj
oficerowie i sześciu żołnierzy, zaś jedenastu ludzi, w tym
dwóch oficerów, odniosło rany. Konwój mimo to popłynął
w dalszą drogę, ale nie dotarł dalej jak do półwyspu Pointe
aux Pine, już blisko ujścia Detroit. W nocy 7 listopada
wściekła wichura wzburzyła fale jeziora, które stało się
grobem dla trzech oficerów i 67 żołnierzy. Na dno poszło
18 łodzi, 52 beczki z żywnością i cała amunicja. W tej
sytuacji Wilkins — jak tylko naprawiono uszkodzone
łodzie — zawrócił do Niagara. Chyba jednak burza uchro­
niła wojsko od jeszcze większej klęski, gdyż Pontiak
wysłał mu na spotkanie siedmiuset wojowników. Takiego
zdania był w każdym razie major Rogers, w pełni docenia­
jący sztukę wojenną Trzech Ognisk i cały czas lękający się
o losy wyprawy. Jej fiasko sprawiło, że Gladwin musiał
odesłać na wschód kolejnych żołnierzy, nie mogąc wyżywić
ich u siebie. Porażki Anglików sprawiły, że poruszyli się
Mississaugowie znad Ontario, którzy najazdami nad Rzeką
Sw. Wawrzyńca mogliby odciąć od świata fort Niagara.
Nadchodzące do generała Amhersta wieści o tych wszys­
tkich klęskach niemal przyprawiały głównodowodzącego
armią o rupturę. Od początku noszący się z zamiarem
surowego stłumienia powstania, teraz ponowił rozkazy
bezlitosnego wytępienia zbuntowanych. „Nie należy ich
uważać za godnego nas przeciwnika — pisał w liście do
Gladwina o Senekach i Indianach znad Wielkich Jezior
— lecz za najpodlejszą rasę stworzeń, jaka zanieczyszcza
sobą ziemię i którą trzeba wytępić dla dobra ludzkości. Ma
Pan zatem nie brać żadnych jeńców, lecz tracić wszystkich,
jacy wpadną w Pańskie ręce, za niczym nie usprawied­
liwione i okrutne napaści, jakich się dopuścili wobec nas”3.
Za skalpy Pontiaka i Wassona wyznaczył po sto funtów
nagrody, a gdy usłyszał o klęsce i śmierci Dalyella,
w przypływie bezsilnej wściekłości podwoił tę sumę. Swą
nienawiść do Indian posunął do tego stopnia, że odrzucił
propozycję sir Williama Johnsona, aby w tej wojnie sięgnąć
po pomoc Irokezów, Siedmiu Narodów Kanadyjskich czy
Mahikanów ze Stockbridge. Kiedy ci ostatni oświadczyli
23 lipca, że są gotowi walczyć z Pontiakiem, stwierdził, że
nigdy by nie skorzystał z pomocy tak „nędznego plemienia”,
chociaż w czasie wojny Francuzów i Indian niezmiernie
przysłużyli się sprawie angielskiej. Co do Irokezów i Sied­
miu Narodów Kanadyjskich powiedział, iż nie chce ich
w swoich szeregach, gdyż „nigdy nie zawierzyłby nikomu
z indiańskiej rasy”4. Jego graniczące z głupotą uprzedzenie
było tym bardziej zastanawiające, że Indianie zdążyli już
w tej wojnie oddać niemałe usługi Anglikom. Wyandot
imieniem Andrew regularnie, z narażeniem życia, kursował
z listami między Pitt i Detroit, Kapitan Daniel Mohawków
wsławił się podczas bitwy przy wraku „Michiganu”. Takich
przykładów można by znaleźć więcej. Na zwołanej przez
siebie naradzie, jaka się odbyła 7 września w jego domu
w dolinie Mohawka, Johnson nie zdradził się przed za-
proszonymi Irokezami i Indianami znad Rzeki
rzyńca, że wie, jakim sentymentem darzy swych indiańskich
przyjaciół wielki wódz Anglików. Miał nadzieję, że skłoni
3 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 226.
4 Gregory E. Do wd, War under Heaven..., s. 149.
ich do wystąpienia przeciw wrogim plemionom, ale nie
uzyskał wiele. Mimo przyjaznej atmosfery i wzajemnych
zapewnień o przyjaźni Irokezi obiecali jedynie skłonić
Seneków do zejścia z wojennej ścieżki, zaś Indianie
z Kanady zanieść Pontiakowi wampum wzywający do
zawarcia pokoju. Johnson zresztą nie tyle liczył na ich
aktywny udział w działaniach, co na samą obecność u boku
Anglików, mającą przygnębić wroga i dodać ducha wojsku.
Lękał się, że tępy upór Amhersta w tej sprawie zmieni
potencjalnych indiańskich sojuszników w otwartych wro­
gów, ale wkrótce doczekał się dobrej nowiny. Na początku
października sir Jeffery wezwał go na naradę do Albany,
by powiadomić o wysłaniu majora Wilkinsa na odsiecz
Detroit i o zgodzie Jego Królewskiej Mości na swój powrót
do ojczyzny. Dowództwo nad armią przekazał generałowi
Thomasowi Gage i 17 listopada z ulgą wsiadł na statek
odpływający do Anglii. W nowym naczelnym wodzu swej
armii Anglicy znaleźli oficera, który choć gardził Indianami
w takim samym stopniu co Amherst, to w pełni zdawał
sobie sprawę z tego, jak groźnym są wrogiem i — w prze­
ciwieństwie do swego poprzednika — nigdy nie pozwolił
sobie na luksus ich lekceważenia. Z pewnością był przez
to dla czerwonoskórych o wiele groźniejszym przeciw­
nikiem niż Amherst.
ODSTĄPIENIE PONTIAKA SPOD DETROIT.
OFENSYWA ANGLIKÓW

Tymczasem oblężenie Detroit nie ustawało ani na chwilę.


Czekający na obiecanych mu przez Amhersta sześciu-
set-siedmiuset żołnierzy, co pozwoliłoby mu myśleć o podję­
ciu ofensywy i wyparciu Indian z okolicy, Gladwin mógł
jedynie przeprowadzać wycieczki przeciw nękającym garni­
zon wojownikom. Ci nie stawali do walki wręcz, uchodzili
w las przed idącym na bagnety wrogiem i wracali ostrzeliwać
palisady, jak tylko brama zamknęła się za ostatnim z nich.
Prowadzone w ten sposób działania nie podnosiły na duchu
żołnierzy niepokojonych przez cały czas, żyjących w ciągłym
napięciu nerwowym, źle odżywianych, schorowanych i nie
mogących zmusić nieprzyjaciela do rozstrzygającego spotka­
nia. Ich wycieczki były jednak do pewnego stopnia skuteczne,
gdyż straty, jakie przynosiły Indianom — choć nieznaczne
— były bolesne, obniżając morale wojowników. 31 sierpnia,
na przykład, stracili jednego z wodzów Mississaugów, a na
drugi dzień siostrzeńca samego Pontiaka. Im również oblęże­
nie coraz bardziej dawało się we znaki, a jeszcze bardziej ich
rodzinom, zaczynającym już odczuwać głód. Należało myśleć
o zimowych łowach, na które trzeba było się udać bez
amunicji wystrzelanej na polach bitew. Fort nie poddawał się,
załogę wzmocniły liczne posiłki, Indianie zniechęcali się
coraz bardziej.
W tym położeniu Pontiak otrzymał wiadomości, które
niezmiernie podniosły go na duchu. 2 września przybyli
doń dwaj Francuzi z fortu de Chartres informując go, że
nikt oficjalnie nie potwierdził pogłosek o zawartym pokoju
i że major de Villiers dostarczył Weom ołowiu i prochu.
Pontiak — koniecznie potrzebujący zapewnienia, że Francja
nadal prowadzi wojnę — musiał odebrać to jako zapowiedź
francuskiej pomocy. Drugą pomyślną wiadomość przynieśli
mu nazajutrz osadnicy, wracający z pokładu „Hurona”,
który do wsi Wyandotów Teaty przywiózł sześciu Mohaw-
ków, wysłanników sir Williama Johnsona. Osadnicy sprze­
dali załodze warzywa i ku swemu zaskoczeniu stwierdzili,
że liczy ona tylko dwunastu ludzi. Kiedy powiadomili
o tym Pontiaka, ten z miejsca postanowił zaatakować nocą.
Wyandotom polecił gościć u siebie Mohawków, a sam
poprowadził ku ujściu Detroit około 350 wojowników,
prawie samych Odżibuejów i Ottawów. Nocą, 4 września,
po wiosło wali w swych kanu ku szkunerowi, który w tym
czasie rzucił kotwicę w cieśninie między Wyspą Indyczą
a zachodnim brzegiem. W głębokiej ciszy, kryjąc się wśród
sitowia, dopłynęli już na sto metrów od celu, gdy krzyk
bosmana postawił na nogi załogę. Wojownicy odpowiedzieli
okrzykami i nawoływaniem, wiosłując z całych sił. Działo
na dziobie zdołało wypalić tylko raz w ich stronę, po czym
kanu otoczyły statek ze wszystkich stron. Wojownicy
wdarli się na pokład pod ostrzałem broni ręcznej i dział
obrotowych. W zaciętej walce wręcz zginęli kapitan Horsey
i jeden żołnierz, czterej inni odnieśli rany, lecz pozostali
odparli nacierających pikami. Indianie zdobyliby jednak
szkuner, gdyby pewien wojownik nie uwolnił jednego
z łańcuchów kotwicznych. Ku zaskoczeniu czerwonoskó-
rych statek zaczął obracać się w miejscu, zmiatając otacza­
jące go kanu. Ta szczęśliwa zmiana położenia znów
pozwoliła sześciu pozostałym marynarzom na oddanie
salwy z dział i muszkietów. Mat Jacobs wezwał kolegów,
by ostatni z nich wysadził wszystko w powietrze i kiedy
walczący wraz z Indianami Adam Brown przekazał te
słowa towarzyszom, rzucili się do kanu i odpłynęli na
brzeg. Mieli ośmiu zabitych i dwudziestu rannych, z których
siedmiu zmarło po jakimś czasie. Straty ich nie były więc
znaczne, ale Indianom trudno się było z nimi pogodzić.
Gladwin na wieść o bitwie wysłał na pomoc cztery
kanonierki pod dowództwem kapitana Hopkinsa, który
nazajutrz sprowadził szkuner do fortu. Major rozdzielił sto
funtów wśród jego bohaterskiej załogi, po czym posłał, jak
już nam wiadomo, po ocalałych z katastrofy „Michiganu”.
Indianie w przygnębieniu wrócili do swych wiosek. Nie
zdobyli statku, nie wzięli żadnych jeńców, ponosząc ciężkie
według nich straty. W odwecie spalili stodołę Pierre’a
Reaume’a wraz z 1000 buszli pszenicy, która mogłaby
dostać się załodze fortu. Nie poprawiło to im jednak
nastroju, a już na pewno nie na dłuższy czas. 9 września
zjawili się u Gladwina Potawatomi znad Rzeki Sw. Józefa
z prośbą o zawarcie pokoju, a po dziesięciu dniach całe ich
plemię odeszło spod Detroit. Ich odstępstwo zachwiało
wiarą Odżibuejów i Ottawów w zwycięstwo. Po raz
pierwszy część własnego plemienia porzuciła Pontiaka,
obierając na jego miejsce niejakiego Manitou. Wódz
w danej chwili mógł na to odpowiedzieć jedynie wysłaniem
Charlota Kaske, przywódcy Szawanezów, do majora de
Villiers, ponawiając wezwanie o pomoc i nie przyjmować
do wiadomości informacji o zawartym między Anglią
i Francją pokoju.
Nie znaczy to, że zaniechał oblężenia. 24 stracił życie
i skalp sierżant, który nieostrożnie wysunął się z fortu,
a podczas napadu wojowników na patrolującą łódź zginął
inny żołnierz. W tydzień później cztery bateaux pod
dowództwem poruczników Brehma, Haya i Abbotta wyru-
szyły na wyspę au Peche u ujścia Jeziora Sw. Klary,
sprawdzić czy można stamtąd brać drewno dla fortu.
Z szańców usypanych na brzegu Ottawowie otworzyli do
nich ogień, lecz gdy łodzie się nie zatrzymały, ruszyli za
nimi w pościg w dwudziestu pięciu kanu i bateaux. Doszli
wrogów poza Piękną Wyspą, lecz gdy pierwsze kanu
zbliżyło się na czterdzieści metrów od łodzi porucznika
Brehma, zasypały je kartacze z jej czterofuntówki. Z 15
będących w nim wojowników tylko dwóch zdołało utrzymać
się przy wiosłach i odpłynąć do brzegu. Ich śladem poszły
załogi pozostałych kanu.
Te działania nie wpływały dodatnio na morale garnizonu,
któremu pozostało mąki już tylko na trzy tygodnie, ale
w obozie przeciwnika sytuacja wyglądała jeszcze gorzej.
1 października przybył do Pontiaka Wabbicomigot, naczelny
wódz Mississaugów z Ontario, cieszący się powszechnym
szacunkiem sprzymierzonych plemion. Po tygodniu powiado­
mił Gladwina, że chce porozmawiać z nim w sprawie
zawarcia pokoju. Na wieść o tym połowa spośród setki
przybyłych pod fort Majamów znad górnej Maumee natych­
miast wróciła do domu, a pozostali orzekli, że uczynią to, co
poradzą Wyandoci. Wabbicomigot przeprowadził natomiast
z Gladwinem trzy rozmowy w dniach 11, 12 i 13 październi­
ka, podczas których występował również w imieniu Odżibue­
jów i Ottawów. Wpływ jego sprawił, że następnego dnia ci
pierwsi przybyli do fortu z sześcioma jeńcami, jakich trzymali
u siebie, a to samo uczynili Potawatomi, aby odzyskać od
Gladwina swego wciąż więzionego przezeń wodza. Widok
ogromnych płatów śniegu, jakie naniosła szalejąca tego dnia
przez cztery godziny śnieżyca, z pewnością wpłynął na tę
decyzję. Po trzech dniach zjawili się na obrady Wasson
i Manitou. Oblężenie fortu dobiegało kresu.
Trwał przy nim tylko Pontiak, mimo że odstępowali go
kolejni sprzymierzeńcy. 20 października raz jeszcze zwołał
wielką naradę u ujścia rzeki Rouge, na której wzywał do
dalszej walki, obiecując pomoc Francuzów. Powoływał się
na słowa przybysza z Illinois, który łgał, że nadchodzi
stamtąd oddział kapitana Louisa de Beaujeu z karawaną
czterdziestu koni obładowanych żywnością i amunicją. Nie
musiało to jednak wywrzeć na sprzymierzonych większego
wrażenia, gdyż już po trzech dniach Odżibueje wznowili
rozmowy z Gladwinem. 29 października przyszły ciężkie
mrozy, a wraz z nimi kadet Dequindre przywiózł listy de
Villiersa do Pontiaka, do Francuzów i do Gladwina.
Zadawały one sprawie indiańskiej cios decydujący. Pan
Życia — brzmiał główny tenor epistoły do Indian — na­
tchnął wielkiego króla Francuzów i wielkiego króla Ang­
lików myślą o zawarciu pokoju. Wszyscy wodzowie i wo­
jownicy mają zakopać topory wojny. „Jaka to radość
widzieć Francuzów i Anglików palących z jednej fajki,
jedzących z jednej łyżki i żyjących wreszcie jak bracia”.
Zapomnijcie o złych podszeptach, które niesie wiatr. Król
francuski nie oddał waszej ziemi, zrzekł się tylko tego, co
było jego własnością. Przestańcie lać krew waszych angiel­
skich braci, gdyż są oni tego serca, co my. Nie możecie
walczyć z jednym narodem, nie czyniąc sobie z drugiego
wroga. Francuzi nigdy nie porzucą swych dzieci i zawsze
będą je wspomagać z tamtej strony Missisipi. Posyłam
wam wszystkim pożegnanie. Żyjcie w pokoju1.
W listach do swych ziomków i do Gladwina de Villiers
wyrażał się prozaiczniej. Tym pierwszym pisał, że pokój
z Anglikami stanął już ostatecznie i że musi im wydać fort
de Chartres. Kto nie chce pozostać pod panowaniem
angielskim, niech uda się na zachód, za Missisipi, na
ziemie odstąpione Hiszpanii. Radzi im przestrzegać pokoju,
który nakazał Indianom. Nie pisał natomiast o tych, którzy
czynnie poparli sprawę czerwonoskórych. W rezultacie
w ciągu następnych czterech dni osadnicy sprzedali Glad-
winowi prawie 4 tony pszenicy, której tak bardzo po­
trzebował. Jemu samemu de Villiers napisał, że jak tylko
1 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,

Wayne State University Press 1994, s. 236.


dowiedział się oficjalnie o zawarciu pokoju, polecił uspo­
koić Indian i czeka na przybycie władz angielskich, aby
przekazać im swój fort.
Pontiakowi nie pozostało nic innego, jak chwilowo
pogodzić się z porażką. W podyktowanym liście do
Gladwina, który do fortu zaniósł Dequindre, major odczytał,
co następuje:
„Bracie
Zgodziłem się ze słowami mego ojca, nakazującymi mi
pokój, wszyscy moi wojownicy zakopali topory wojny.
Myślę, że zapomnisz całe zło, jakie do niedawna miało
miejsce. I ja zapomnę o wszystkim, co mnie spotkało z Twej
strony, aby zapanowało już tylko dobro. Ja, Odżibueje,
Wyandoci — wszyscy pójdziemy pomówić z Tobą, jeśli nas
zaprosisz. Daj nam swoją odpowiedź. Chciałbym, byś się
zapoznał z tym przesłaniem. Jeśli żywisz te same co ja
uczucia, daj swą odpowiedź. Życzę Ci dobrego dnia.
Pontiak”2
Gladwin odpisał od razu, mówiąc, że o pokojowych
zamiarach wodza powiadomi generała Amhersta i jak tylko
przyjdzie jego odpowiedź, przekaże ją Pontiakowi. Jego
samego nie wpuści jednak za palisadę fortu, a to dla jego
własnego bezpieczeństwa, którego nie byłby mu w stanie
zapewnić. Należy wątpić czy wódz zmartwił się tą od­
powiedzią. Na czele 150 Ottawów i Odżibuejów udał się
w puszcze nad Maumee, jakie dziewięćdziesiąt mil na
południowy zachód od Detroit i kilkanaście mil powyżej
bystrzyn na tej rzece założył nową wioskę. Trzydzieści mil
dalej w górę rzeki osiadło z rodzinami dalszych 40
Ottawów. Sprzymierzeni z Pontiakiem Wyandoci też za­
mieszkali w tej okolicy. Łącznie przebywało tam do tysiąca
dwustu Indian. Wraz z nimi znaleźli się tam również
Baptiste Campau, Alexis Cuillerier, St. Vincent oraz inni

2 Tamże, s. 238.
Kanadyjczycy, lękający się zemsty Anglików. Postronny
obserwator mógłby sądzić, iż czerwonoskórzy przebywają
na zimowych łowach, gdyż była to właśnie ta pora. Były
to jednak wielkie wioski, a nie myśliwskie obozy, a Pon­
tiak nie wyzbył się jeszcze nadziei na pomoc Francuzów.
Jego nowa wieś leżała na głównym szlaku od Detroit do
Illinois. Daleki od zawarcia pokoju na jesieni 1763 roku,
następnej wiosny odzyskał pewność siebie. Liczył się ze
wzmocnieniem Detroit przez Anglików i z odwetem z ich
strony, a tu, nad Maumee, mógł im wydać walkę na
własnych warunkach. Choć oddał im Detroit, przynajmniej
do czasu zapewnienia sobie francuskiej pomocy, to bez
Indian było ono jedynie zagubionym w puszczy kanadyjs­
kim osiedlem. Anglicy mogli sobie panować nad tamtej­
szymi cieśninami, ale nie nad wojownikami, którzy po
prostu wycofali się na inne pozycje. Walczyli do końca
i może jeszcze przed swym odejściem nad Maumee
Pontiak posłyszał o ostatnim na jesieni ataku Seneków
koło fortu Schlosser, którzy w Dolnej Przystani napadli na
dziesięcioosobowy oddział, zabijając siedmiu żołnierzy,
a dwóch uprowadzając ze sobą.
Rok 1763 rozpoczął się od inicjatywy Indian, przyniósł im
liczne sukcesy. Wraz z jego końcem znaleźli się w martwym
punkcie. Chociaż zajęli szereg fortów i odrzucili osadników
daleko na wschód, to nie zdołali zająć najważniejszych
twierdz i zaczynało brakować im amunicji. Bardziej jednak
dał im się we znaki brak poparcia ze strony tych, którzy
mogliby im ułatwić osiągnięcie zwycięstwa — władz francus­
kich i większości Kanadyjczyków. Nigdy nie poparło ich
katolickich Siedem Narodów Kanadyjskich z okolic Montrea­
lu i Quebecu, zawiedli ich Ottawowie z L’Arbre Croche,
odstąpili katoliccy Wyandoci spod Detroit. Po ich stronie
stanęli liczni Senekowie, odnosząc świetne zwycięstwa, ale
Liga Irokezów w swej całości nigdy ich nie poparła i w końcu
podniosła przeciw nim broń.
*

Planując cokolwiek na przyszły rok Anglicy powinni


uwzględnić rady, jakich udzielił Amherstowi w swym
memoriale major Gladwin. Zalecał on naczelnemu wodzowi
przykładne ukaranie kilku Francuzów spod Detroit, których
Anglicy wciąż uważali za właściwych sprawców wojny,
ale uważał iż koniecznie trzeba wiosną zawrzeć pokój
z Indianami, którzy na gwałt będą potrzebować prochu
i nie myśleć o dalszej wojnie. Jego zdaniem działania
przeciw tak rozproszonemu i ruchliwemu przeciwnikowi
będą nader trudne i kosztowne. Indianie co najwyżej
zostaną wyparci dalej na zachód, gdzie podburzą tamtejsze
plemiona. Wojna zrujnuje również handel futrami i angiel­
scy handlarze utracą rynki zbytu. De Villiers już zaprosił
czerwonoskórych, aby przybywali za Missisipi, co w naj­
wyższym stopniu utrudni, jeśli wręcz nie uniemożliwi
Anglikom zajęcie Illinois, gdyż Francuzi będą zaopatrywać
ich we wszystko. Jeśli generał chce już koniecznie ukarać
ich za popełnione czyny, to niech pozwoli sprzedawać im
bez ograniczeń rum, a to — bez żadnego uszczerbku dla
królewskiego skarbu — wyniszczy ich bardziej niż ogień
i miecz. Amherst, czego oczywiście należało oczekiwać,
uparł się jednak złamać Indian poprzez wysłanie pułkownika
Johna Bradstreeta nad Wielkie Jeziora, a pułkownika
Bouqueta w dolinę Ohio. Sam nie zdążył już patronować
temu przedsięwzięciu i kampanię 1764 roku poprowadził
generał Gage.
Rozpoczęły ją w lutym działania pozyskanych przez
Johnsona Irokezów. Henry Montour w towarzystwie Johna
Johnsona, syna sir Williama, na czele 140 swoich Seneków
i kolonialnych rangersów wyruszył przeciw Delawarom
znad Susquehanny. W drodze na południe zatrzymali się na
kilka dni w Auqvauge, rodzinnej wiosce Montoura. Tutaj
otrzymali wiadomość, że idą do nich w gości Delawarowie
ze słynnym Kapitanem Bykiem na czele. Kiedy ten i sześciu
innych wodzów pierwsi zaszli do wioski, zostali z miejsca
powaleni i skrępowani. Zaraz następnego dnia, 28 lutego,
oddział Montoura otoczył obozujących w okolicy i nie-
spodziewających się niczego ludzi Byka, biorąc w niewolę
jedenastu mężczyzn, osiem kobiet i troje dzieci. Zostali
odesłani do Johnson Hall, rezydencji sir Williama, który
niezwłocznie pochwalił się zwycięstwem, nie wspominając
jednak ani słowem, że zostali podstępnie uwięzieni tam,
gdzie spodziewali się gościnnego przyjęcia. Również Mon­
tour rozpowiadał, że zaskoczył o świcie wieś Delawarów,
co w oczach Indian przynosi zaszczyt prowadzącemu
wojnę. Liczba jeńców wzrosła w gazetach z 29 do 41.
Czternastu z nich, samych mężczyzn, wysłano do Nowego
Jorku, by ludność mogła cieszyć się zwycięstwem, resztę
— głównie kobiety i dzieci — rozdzielono między Irokezów
oprócz jednej kobiety, którą wojownicy wraz z pasem
wampumu dali sir Williamowi w miejsce ojca, którego
niedawno utracił. Trzeba tu od razu powiedzieć, że byli to
bodaj jedyni jeńcy — poza tymi, którzy oddawali im się
w niewolę jako zakładnicy — jakich Anglicy postarali się
zachować przy życiu.
Po pojmaniu Byka i jego Delawarów oddział Montoura
ruszył w dolinę Susquehanny niszcząc napotkane po drodze,
opuszczone wioski wrogów. Ich celem było przede wszyst­
kim Kanestio, „gniazdo łotrów, zamieszkane głównie przez
Seneków i Szawanezów oraz garść Delawarów”3. Johnson
w liście do Gage’a wyrażał obawę, że jego zbiegli miesz­
kańcy uszli na południe lub na zachód, ale ku jego
zaskoczeniu znaleźli gościnę na północy, u Irokezów
Kayuga, członków Długiego Domu. Irokezi ani myśleli
darmo rozlewać indiańskiej krwi, a już na pewno znęcać
3 Gregory E. Dow d. War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 153.
się nad pokonanymi. Oneidowie i Tuskarorowie, którym
Johnson obiecał po pięćdziesiąt dolarów za skalpy wodzów
Delawarów Krojącego Dynię i Długiej Kurty wcale nie
palili się do działania. Podczas liczącej zaledwie dziesięciu
wojowników wyprawy, prowadzonej przez Oneidę Thomasa
Kinga, po napadzie 9 marca na dziewięciu Delawarów,
zabili tylko jednego z nich, a trzech wzięli do niewoli. Ku
rozczarowaniu Johnsona podobnie postępowali przez cały
czas prowadzonej kampanii.
Niemniej na jego wezwanie 650 ich wojowników stawiło
się pod koniec czerwca w Niagara, aby dołączyć do
wyruszającego nad jezioro Erie pułkownika Bradstreeta.
Dowodził on blisko 1200 żołnierzami, w większości ochot­
nikami z Nowego Jorku, New Jersey i z Connecticut.
Widok tak znacznych sił wywarł wielkie wrażenie na
Senekach znad Genesee, którzy zawarli pokój z Anglikami,
obiecali wydać im trzymanych u siebie Delawarów, odstąpić
królowi okolice wodospadów Niagara, gdzie odnosili tak
świetne zwycięstwa i dostarczyć zwiadowców na wyprawę.
Ich śladem poszli Ottawowie z L’Arbre Croche, Missis-
saugowie znad jeziora Ontario, Nipissingowie, ich sąsiedzi
z północy i Odżibueje znad rzeki Sault Ste. Marie. Rozen­
tuzjazmowany Johnson pisał do generała Gage’a, że nowi
sojusznicy płoną chęcią zmierzenia się z Delawarami
i Szawanezami. Idylla ta nie trwała jednak długo. Nieufność
i pogardliwe traktowanie ich ze strony oficerów i żołnierzy
sprawiły, że wojownicy Trzech Ognisk odeszli do domu.
Nie życzyli sobie dłużej znosić obelg szeregowców i prób
zaprowadzenia wśród nich dyscypliny panującej w wojsku
angielskim. Toteż gdy Bradstreet wyruszył w końcu 6 sier­
pnia na zachód, szli już z nim tylko Irokezi, Caugh-
nawagowie i Mahikanie. Miał w pierwszym rzędzie zdjąć
oblężenie z Detroit, a potem uderzyć na indiańskie wioski
nad Maumee. To drugie posunięcie zalecał mu mianowany
świeżo podpułkownikiem Gladwin, radząc by uderzył przed
żniwami i zniszczył kukurydzę Ottawów, co będzie dla
nich gorszym ciosem niż przegrana w polu. W miarę
jednak jak posuwał się naprzód, otrzymał nowe zadania,
między którymi przyszło mu wybierać. Gage nakazał mu
pójść znad Sandusky ku Scioto i uderzyć od północnego
zachodu na Szawanezów i Delawarów, których w kleszcze
wziąłby idący od wschodu Bouquet. Ku wściekłości głów­
nodowodzącego nie wykonał tego rozkazu, uważając że
marsz nad Scioto nadmiernie rozciągnie jego siły. Pamiętał
o katastrofie Wilkinsa, toteż wojsko wyruszyło w drogę na
wielkich, świeżo zaprojektowanych galarach, o długości
blisko 14 metrów i mogących zabrać dwudziestu siedmiu
ludzi. Oczekujący je nad Maumee Pontiak miał pod bronią
trzystu wojowników, więc rozsyłał na wszystkie strony
wampumy wojny w oczekiwaniu sojuszników.
Silne, przeciwne wiatry zmusiły flotyllę do wylądowania
12 sierpnia koło L’Anse aux Feuilles na południowym brzegu
jeziora Erie, przy ruinach fortu Presqu’ile. Tutaj Bradstreeto-
wi złożyli wizytę wodzowie Delawarów, Szawanezów,
Mingów i Wyandotów znad Sandusky. Zaproponowali pokój,
który czerwone kurtki mogą zerwać, jeśli Indianie nie
wypełnią w ciągu dwudziestu pięciu dni jego warunków.
Uznali oni prawo Anglików do zajmowania istniejących
fortów i do pobudowania nowych oraz do ziemi rozciągającej
się wokół nich na odległość armatniego strzału. W połowie
września obiecali zjawić się znów w forcie Sandusky i oddać
wszystkich jeńców. Bradstreet ze swej strony obiecał natych­
miast posłać do Bouqueta, by ten powstrzymał się z wyprawą
na Szawanezów i Delawarów.
Zawarte z Indianami porozumienie ściągnęło nań burzę
ze strony Gage’a i Johnsona, i to z kilku powodów. Przede
wszystkim obaj notable uważali, iż wojownicy przystąpili
do rokowań, aby zyskać na czasie, odwlec atak wojska
i obserwować jego ruchy. Choć zostawili sześciu zakład­
ników, to wśród nich znajdowała się tak naprawdę jedna
tylko wybitna osobistość, słynny Guyasuta. Rokowania
posłużyły również Irokezom za pretekst do uchylenia się
od dalszej walki. Ich zdaniem pochód Bouqueta w dolinę
Ohio był już zbyteczny, skoro zawarto pokój. Chcieli też
uchronić przed zemstą Anglików Szawanezów i Delawarów,
których ciągle mieli za swoich podopiecznych i wasali.
Takimi też byli w oczach Johnsona i w sprawach ich
dotyczących chciał rozmawiać jedynie z Sześcioma Naro­
dami. Pogląd ten podzielał również Gage, który nie wyraził
zgody na pokój zawarty przez Bradstreeta i polecił Bouqu-
etowi nie zwlekać z atakiem na oba plemiona, jeśli nie
wydadzą sprawców wywołania wojny i nie wyślą do sir
Williama z prośbą o pokój.
Tymczasem nieświadomy całej krytyki i ciągle maszeru­
jący do Detroit Bradstreet dotarł do ujścia Maumee. Stąd
posłał porucznika Thomasa Morrisa z 17 Pułku Piechoty,
aby powiadomił Pontiaka o pokoju zawartym w L’Anse aux
Feuilles. Młody, wykształcony, literacko uzdolniony oficer
wyruszył wraz z Oneidami Thomasa Kinga w tę niebezpie­
czną podróż, z której sporządził bardzo interesujący diariusz.
I on, i King mieli nadzieję, że zaprzestanie wojny przez
sojuszników znad Ohio skłoni Ottawów do tego samego
kroku. Następnie mieli udać się do Illinois przejąć formalnie
tamtejsze forty z rąk Francuzów. 27 sierpnia stanęli w pier­
wszej wiosce Ottawów wodza Atawanga, gdzie Indianie
natychmiast rozdzielili ich, zabierając do różnych wiosek.
Traktowali Morrisa szorstko, lecz nie wyrządzili mu żadnej
krzywdy. Gorzej obeszli się z Oneidami Kinga, których
nazywali angielskimi sługusami i obwiniali ich o wszelkie
zło, jakiego zaznali z rąk czerwonych kurtek. Wódz i kapi­
tan połączyli się na nowo w wiosce Trzech Ognisk Pontiaka,
gdzie spotkali niejakiego St. Vincenta, przybyłego z Francji
oficera. Morris dowiedział się później, że był on kiedyś
tylko doboszem w armii francuskiej. Teraz zaprowadził
kapitana do Pontiaka, opowiadając mu po drodze, że już
nadciągają wojska francuskie, aby wyswobodzić Wielkie
Jeziora spod brytyjskiego jarzma. Pontiak natomiast oświa­
dczył, że nie wierzy w żaden pokój między Anglikami
i plemionami znad Ohio, gdyż właśnie teraz otrzymał
od nich wampumy wojny. Nie lęka się armii Bradstreeta,
gdyż nadchodzi mu z pomocą król Francji. Na dowód
tego pokazał mu list od króla z wieścią, że ten „zmarł,
ale obudził się do życia i teraz wysyła w górę Missisipi
60 żaglowców ze wszystkim, co jest potrzebne do pro­
wadzenia wojny”4.
To wszystko, z czym zetknął się Morris, postrzegano
jako intrygi Francuzów za wszelką cenę pragnących odwlec
wkroczenie wojsk angielskich na te ziemie i zwodzących
naiwnych Indian obietnicą interwencji z Europy. Najpraw­
dopodobniej to jednak Pontiak zainscenizował cały ten
spektakl z francuskim wyższym oficerem, z listem od
Ludwika XIV i flagami z lilią burbońską powiewającymi
z dachów wigwamów. Miał on dodać otuchy jego towarzy­
szom broni, natchnąć wiarą w zwycięstwo Indian z Illinois
i zyskać im poparcie i choćby nieznaczną pomoc francus­
kich osadników. Morris i King stwierdzili, że Pontiak nie
dopuszcza myśli o poddaniu się Anglikom, ale zależy mu
na pokoju. Na dowód tego pozwolił im udać się ze swą
misją do Illinois, lecz w okolicy fortu Miamis zatrzymali
ich miejscowi Majamowie, nakazując im wracać do Detroit.
Morris wracał do swoich wzbogacony o znajomość z Pon­
tiakiem, którego nazywał niezwykle rozsądnym i wpływo­
wym Indianinem, mogącym w razie pozyskania go dla
sprawy angielskiej oddać jej niezmierne usługi oraz o jakiś
tom Szekspira, który mu za garść prochu odstąpił Atawang.
Po wyprawieniu Morrisa nad Maumee Bradstreet pociąg­
nął do Detroit, gdzie pierwsi powitali go Ottawowie
i Odżibueje z Wassonem na czele. Był on tutaj jedynym

4 Tamże, s. 160.
wodzem, który odegrał poważniejszą rolę w działaniach
przeciw Anglikom, Ottawowie znad Maumee przysłali
Atawanga i Shemandawę, miejscowych reprezentował
Manitou. Potawatomi delegowali Kiouąuę i Naneąuobę,
a nie Niniwaya czy Washee’ego. Majamów przedstawiał
Naranea, nie znamy natomiast imion przywódców Wyan­
dotów. Poza nimi zjawili się rzecznicy ludów, które tak jak
Menomini nie wzięły w wojnie większego udziału bądź jak
Siuksowie Santee czy Kri znad Jeziora Górnego w ogóle
do niej nie przystąpiły. Wasson, zabójca kapitana Camp-
bella, otworzył obrady słowami: „W ubiegłym roku Bóg
opuścił nas; teraz otworzył nam oczy i chcemy być
wysłuchani. Bóg sprawił, że odmieniły się nasze serca”5.
Podobnie wypowiedzieli się inni, w tym przybyły nieco
później słynny Wabbicomigot. Shemandawa oświadczył,
że Pontiak również żałuje swych uczynków i prosi o wy­
baczenie, co oczywiście było tylko dyplomatycznym wy­
biegiem wysłanych przez niego Ottawów. Powiódł się on
w pełni, gdyż Bradstreet obiecał wszystkim amnestię pod
warunkiem zaprzestania walki i wydania jeńców. Otworzył
też na nowo handel z Indianami, którego tak bardzo
potrzebowali, a którym — ku wściekłości Johnsona i Crog-
hana, nieżyczących sobie konkurencji — zajęli się miejs­
cowi Francuzi. Na koniec oświadczył, że udaje się do fortu
Sandusky na spotkanie z Indianami znad Ohio, gdzie
spodziewa się też spotkać z Pontiakiem. Wyruszył tam też
niezwłocznie, lecz na miejscu, 18 września, nie zastał
nikogo. Doczekał się natomiast listu od Gage’a, w którym
ten surowo skarcił go za zawarcie pokoju z Szawanezami
i Delawarami. Gdyby spotkał się z Pontiakiem i zawarł
z nim pokój, mógłby nie obawiać się zarzutów przełożone­
go, lecz w tej sytuacji wszelkie argumenty stały po stronie
Gage’a. Bradstreet wysłał zatem przeciw nieprzyjacielowi

5 Howard H. P e c k h a m , Pontiac..., s. 261.


swych indiańskich sprzymierzeńców, ale i tu spotkał go
srogi zawód. Oddział Odżibuejów wrócił po kilku dniach
nie spotkawszy śladu ani jednego wrogiego mokasyna, zaś
Irokezi w ogóle nie wyruszyli z obozu. King i Tannaw-
honega oświadczyli, że nie chcą zrywać zawartego
w L’Anse aux Feuilles rozejmu, zaś Henry Montour wprost
powiedział, iż zawarcie pokoju z Delawarami i Szawane-
zami było ich celem od samego początku.
W Sandusky Bradstreet zawarł jeszcze jeden pokój, tym
razem z miejscowymi Wyandotami. Jego warunki były takie
jak w Detroit, z tym że wiosną Indianie mieli się tam
przenieść, z dala od zgubnego wpływu Pontiaka znad
Maumee i Francuzów z Illinois. Szczególnie tych ostatnich
pułkownik obwiniał za wszelkie zło i za podburzanie szczerze
pragnących pokoju czerwonoskórych. Po miesiącu stanął
w Detroit, definitywnie kładąc kres jego oblężeniu, skierował
na jezioro Huron mający na stałe patrolować je statek i bez
rozlewu krwi opanował fort Michilimackinac. Te niewątpliwe
sukcesy nie przyniosły mu dostatecznego uznania ze strony
głównodowodzącego, bowiem jego silna armia nie zniszczyła
indiańskich wiosek, nie posiała koniecznego postrachu,
zadowalając się wywalczeniem wątpliwego pokoju. Pozba­
wieni amunicji Indianie znad Wielkich Jezior obronili się
przed inwazją przy stole obrad. Wciąż byli w stanie
rozmawiać z Anglikami z pozycji siły, jak równy z równym.
Podobnie miała się sprawa z plemionami z doliny Ohio,
przeciw którym od dłuższego już czasu działał pułkownik
Bouquet.

Półtoratysięczna, znakomicie wyposażona armia Bouqu-


eta, którą tworzyli Królewscy Szkoci, Królewscy Amery­
kanie oraz pensylwańska i wirgińska milicja w połowie
sierpnia znajdowała się jeszcze na wschód od Alleghenów.
Ochotnicy nadciągali bardzo powoli, choć na pograniczu
nie ustawały najazdy, z których największe wzburzenie
wywołała świeżo dokonana masakra w dolinie Conocoche-
ague; jej ofiarą padło dziesięcioro dzieci ze szkółki Enocha
Browna, pomordowanych i oskalpowanych wraz z nau­
czycielem. Dopiero 1 października wojsko opuściło fort
Pitt i skierowało się na zachód, ku górnej Muskingum,
w serce kraju Delawarów. W myśl ustaleń z Gage’em
i Johnsonem jego dowódca miał wydać wojnę temu
plemieniu oraz Szawanezom i Mingom i zmusić ich do
zawarcia pokoju na następujących warunkach: wydania
winnych pomordowania osadników i handlarzy; wypłacenia
odszkodowania za poniesione straty tym handlarzom, którzy
pozostali przy życiu; wydania wszystkich trzymanych
u siebie białych, nawet tych, którzy nie zechcą wrócić;
uznać nad sobą zwierzchnictwo Sześciu Narodów; oraz
zrzec się wszelkich praw do ziem leżących na wschód od
Ohio. Aby tego dokonać, musiał odbyć tygodniowy marsz
ku stolicy Delawarów i kilku pomniejszym wsiom Szawa-
nezów nad Muskingum, później udać się w jeszcze dłuższą
drogę ku najważniejszym wioskom tego narodu nad Scioto
i dopiero w początkach grudnia wrócić do fortu Pitt.
Bouquet był zbyt doświadczonym i znającym puszczę
żołnierzem, by nie zdawać sobie sprawy, iż zadanie takie
jest w zasadzie niewykonalne. Plemiona znad Ohio, choć
przetrzebione przez epidemię ospy i pozbawione większej
ilości amunicji, były na to po prostu za silne.
Teraz ich zwiadowcy od dwóch tygodni nie spuszczali
oka z maszerującego na zachód wroga. 15 października
w opuszczonej przez mieszkańców Tuscarawas, głównej
wsi Delawarów, powitał Bouqueta ze swymi Mingami
i Senekami Guyasuta, którzy na drugi dzień wydali mu
osiemnastu swoich jeńców. Po kilku dniach zjawił się
Custaloga Delawarów ofiarowując pułkownikowi 42 kije
oznaczające tyluż jeńców trzymanych w jego wsi. Po nim
przybył brat słynnego Shingi, niemniej znany Tamaqua,
czyli Bóbr z 41 kijami. Wodzowie Delawarów poprosili
Bouqueta o kilka dni zwłoki, aż nadejdą przywódcy
Szawanezów, ale ten wolał z każdym plemieniem rokować
osobno. Przez pięć dni konferował z Delawarami i Mingami,
a 20 października pojawili się Szawanezi. Wszyscy oni
zostawili zakładników, wśród których znaleźli się tak
wybitni przywódcy jak prorok Neolin i Kaczan Kukurydzy,
mających ręczyć za to, że za dwa tygodnie zjawią się na
ostateczne rokowania koło szawaneskiej wsi Wapatomika,
leżącej w widłach Ohio. Tam mieli oddać wszystkich
jeńców niezależnie od narodowości czy koloru skóry,
a także oddać wszystkie dzieci urodzone przez branki.
Wojsko stanęło na umówionym miejscu 25 paździer­
nika. Nadchodzące mrozy uzmysłowiły Bouquetowi, że
nie wykona postawionych mu zadań. Mógł zadać ciężkie
ciosy Delawarom i Szawanezom nad górną Muskingum,
lecz odległość do szawaneskich wiosek leżących w dole
rzeki wynosiła osiemdziesiąt pięć mil w linii prostej,
a powrót przez wrogie terytorium, w sercu zimy, był nie
do pomyślenia. Już musiałby się starać o żywność dla
swych ludzi, a paszy dla koni nie dostałby nigdzie.
Przestał domagać się wydania na śmierć „autorów” woj­
ny, zrezygnował ze zniszczenia pól i wiosek, gdyż taki
krok — siłą rzeczy — przyniósłby ataki Indian na
pogranicze. Tym samym przyznał, że nie da ich się
jeszcze pokonać, tym bardziej że do Szawanezów znad
dolnej Muskingum docierała amunicja od Francuzów
z Illinois.
Również i plemiona znad Ohio nie mogły marzyć
o zwycięstwie nad Anglikami. Mając w swych wioskach
wojsko Delawarowie i Mingo musieli rokować, a nie było
to zadanie proste. Tamaqua zażądał natychmiastowego
otwarcia handlu, lecz Bouquet odparł, że należy z tym
zaczekać, aż zawrą oficjalny pokój z pełnomocnikiem
króla sir Williamem Johnsonem. Ze swej strony nalegał,
aby wraz z Szawanezami dali czternastu zakładników, póki
nie zwrócą wszystkich jeńców zagarniętych od wojny
Francuzów i Indian. Delawarowie wraz z Mingami przystali
na to żądanie i wydali mu 200 jeńców, w większości
całkowicie już zżytych z nimi. Niektórzy byli już sierotami
zrodzonymi z wziętych do niewoli matek i takie dzieci nie
miały już czego szukać w kolonialnym społeczeństwie.
Szawanezi burzliwie protestowali przeciw temu i ustąpili
dopiero wobec perswazji sprzymierzeńców, ale głównie po
to, aby się pozbyć Bouqueta. 13 listopada przyprowadzili
czterdzieści osób i obiecali, że oddadzą osiemdziesiąt
pozostałych; dali też sześciu wodzów jako zakładników,
wśród nich jeszcze raz Kaczana Kukurydzy.
Powrót Bouqueta z 200 jeńcami do fortu Pitt, jaki
nastąpił w połowie listopada stanowił znaczny sukces
Anglików, ale nie aż tak znaczny jak sądził generał Gage.
Głównodowodzący armią uznał, że teraz już łatwo będzie
„prowadzić” upokorzonych Indian, co jednak okazało się
nie takie proste. Mingowie nadal kradli wojsku konie
sprzed nosa, a nawet uwolnieni jeńcy sprawiali nieoczeki­
wane kłopoty. „Wielu z nich za żadne skarby nie chce się
rozstać ze swymi dzikimi panami” — pisał Bouquet,
nazywając tak ich indiańskich mężów i ojców6. Ci „dzicy
panowie” z narażeniem życia szli w ślad za wojskiem aż
do osiedli białych, żeby choć rzucić okiem na odebrane im
żony i dzieci. Niektóre z nich zdołały się wymknąć
rozstawionym wokół strażom i z powrotem dotrzeć do
swoich. Szerokim echem rozeszła się wieść o ucieczce
Elizabeth Studebaker, wziętej w dzieciństwie do niewoli
przez Delawarów przepięknej dziewczyny, ulubienicy
całego plemienia. Przy pierwszej dogodnej sposobności
wymknęła się z obozu i po dziesięciu dniach wędrówki

6 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s. 166.


przez puszczę wróciła do Indian7. Powrót między białych
nie przyniósłby jej chyba nic dobrego. Najpewniej żyłaby
z piętnem kobiety skażonej pożyciem z „dzikusem”, będąc
obiektem fałszywego współczucia. Gorzki los czekał te
dzieci, na które w koloniach nie czekali żadni krewni. Rząd
Pennsylwanii postanowił, że tacy chłopcy zostaną „oddani
do rzemiosła”, zaś dziewczęta tam, „gdzie nie trzeba
będzie ich utrzymywać kosztem publicznym”8. Bouquet
i Johnson doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak
okrutny los zgotowali tym dzieciom, lecz usprawiedliwiali
to chęcią zmniejszenia liczby potencjalnych wrogów.
Na szczęście wielu białych „jeńców” pozostało ze swymi
indiańskimi rodzinami. Sami Szawanezi mieli ich jeszcze
blisko 90, a Bouquet nie miał sił, by wymusić ich oddanie.
Słaba aprowizacja sprawiła, że musiał rozpuścić do domu
znaczną część łudzi. W tym samym czasie na dodatek
zakładnicy Mingo ukradli Anglikom sześć strzelb i wszyscy
zbiegli. W pierwszych dniach grudnia pułkownik wysłał
zakładników Szawanezów, Delawarów i Caughnawagów
znad Ohio na rokowania z Johnsonem, lecz Szawanezi, gdy
tylko znaleźli się za bramą fortu, zaczęli uciekać na
zachód. W pościg za nimi wysłał nielicznych kanadyjskich
Indian, jakich miał w Pitt z niejakim Davidem Owensem
w charakterze tłumacza.
Nie mógł dokonać gorszego wyboru. Nawet jak na
pogranicze, gdzie roiło się od różnych mętów, Owens był
wyjątkowo obrzydliwą kanalią. W 1759 roku zdezerterował
z pensylwańskiej milicji i dostał się do niewoli Indian,
wśród których przebywał przez pięć lat. Wiosną 1764 roku
udał się na polowanie wraz ze swą szawaneską żoną
i grupą jej krewnych, składającą się z jeszcze jednej

7 J. Norman H e a r d , Handbook of the American Frontier: Four


Centuries of Indian-White Relationships, Volume II: Northeastern Wood­
lands, Lanham, Maryland, The Scarecrow Press, Inc. 2002, s. 350.
8 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s. 166.
kobiety, trzech mężczyzn i dwojga dzieci; wraz z nimi
znajdowało się jeszcze w obozie pojmane białe dziecko.
W nocy pomordował pogrążonych we śnie Szawanezów,
nie oszczędzając dzieci i swojej żony i wraz z białym
chłopczykiem uszedł do najbliższego osiedla, które zaalar­
mował fałszywą wieścią o zbliżaniu się dziewięciuset
wrogich Indian. Wybaczono mu tu dezercję, za skalpy
wypłacono nagrodę, ale otaczała go ogólna pogarda i nie­
ufność9. Teraz poprowadził za uciekającymi pościg, ale
choć w wynikłej strzelaninie zginął jeden Szawanez,
ścigający wrócili do fortu z pustymi rękami.
Wyprawa Bouqueta w dolinę Ohio tradycyjnie przed­
stawiana jako błyskotliwe zwycięstwo, które przesądziło
o wyniku wojny, uzmysłowiła Anglikom, że tylko dalsze
rokowania, a nie naga siła, mogą przynieść pokój. Do­
prowadziła ona jedynie do odzyskania ponad dwustu
jeńców i zawarcia rozejmu, czyli nie przyniosła większych
rozstrzygnięć niż wyprawa Bradstreeta. Wojsko i tutaj
ani nikogo nie zwyciężyło, ani nie ukarało. Mingo i Sza­
wanezi byli zdecydowanie nieprzychylni Anglikom i ta
postawa — choć nie w takim stopniu — udzielała się
Delawarom. Johnson był zdania, że przywiązują tak małą
wagę do zawartych dotąd porozumień, że wiosną mogą
podjąć walkę z jeszcze większym ożywieniem. Niepokoiły
go doniesienia o transportach broni i amunicji idących
w górę Missisipi przez tereny nad Ohio i nad Wielkimi
Jeziorami, ale zdaje się, iż były to przedwczesne obawy.
Jeśli plemiona z tych stron miały dostęp do tej amunicji,
to nie w takim stopniu, by myśleć o podjęciu wiosną
wojny. Myślały raczej o zachowaniu dotychczasowego
stanu posiadania, zdobywając się nawet na przyjazne
gesty. Kiedy grupa Wirgińczyków udała się do wiosek
9 Colin G. C a l l o w a y , Neither White nor Red: White Renegades on
the American Indian Frontier, „The Western Historical Quarterly”, January
1986, s. 43-66.
Szawanezów, by upomnieć się o pozostałych jeszcze u nich
dziewięćdziesięciu jeńców i omal nie zginęła w puszczy
wśród śniegów, wojownicy pośpieszyli im na ratunek.
Następnie, wraz z dziewięcioma jeńcami, odprowadzili ich
bezpiecznie do fortu Pitt. Tutaj ich wódz Benevissica
oświadczył, że jego plemię zatrzymało pozostałych jeńców
u siebie, nie chcąc ich narażać na trudy, jakie niesie ze
sobą zima. Ani myśleli o oddaniu tych, którzy nie chcieli
się z nimi rozstać i wiedzieli, że Anglicy nie mają siły, aby
im w tym przeszkodzić. Podobnie jak plemiona znad
Wielkich Jezior mieli się za zwycięzców w tej wojnie,
a już na pewno nie za pokonanych.
DZIAŁALNOŚĆ PONTIAKA W ILLINOIS.
POKÓJ Z ANGLIKAMI

Kiedy zawiodła próba usunięcia Anglików z Detroit i Pitt,


Pontiak i ci, co postanowili walczyć dalej, zwrócili swe
oczy ku Illinois. Piękny ten żyzny, o zdrowym klimacie
kraj, leżący w dolinach Missisipi, Ohio i Wabash, nie
widział jeszcze u siebie czerwonych kurtek. Był on ojczyzną
sfederowanych Illinoich, Kaskaskiów, Kahokiów, Peoriów,
Tamaroów, Meczich (Metchi) zamieszkujących nad Mis­
sisipi i Kaskaskią, na południe od rzeki Illinois; nad
dopływami Wabash siedzieli Kikapu, Maskotinowie, Pian-
kaszawowie, Wea i Majamowie, zaglądali też tutaj wieczni
wędrowcy — Szawanezi. We francuskich osiedlach, pobu­
dowanych w cieniu strzegących je fortów, żyło do trzech
tysięcy mieszkańców, w jednej trzeciej będących murzyń­
skimi niewolnikami i jeńcami z plemienia Paunisów.
Najsilniejszą twierdzą w Illinois był fort de Chartres na
wschodnim brzegu Missisipi. Nazywany przez Anglików
„najpiękniejszą twierdzą w zachodniej” Ameryce stał
w połowie drogi między ujściami Missouri i Kaskaskii,
posiadał kamienne ściany i koszary, zaś jego załoga liczyła
do 300 żołnierzy. Pozostałe forty były o wiele słabsze.
Francuscy mieszkańcy Illinois żyli ze swymi indiańskimi
sąsiadami w jak najlepszej komitywie. Gospodarczy dobrobyt
zapewniała im Missisipi, którą szły dwa razy do roku
z Nowego Orleanu potężne konwoje z towarami, których
potrzebowali dla siebie, a także na dary dla Indian, cemen­
tujące ich przyjaźń. Sami zaś posyłali na południe zboże
oraz znakomite wino i jeszcze lepsze piwo, jakie dawały
ich urodzajne pola i winnice. Podczas wojny Anglicy
obawiali się, że tą drogą walczące plemiona będą otrzymywać
zaopatrzenie, co najlepiej wyraził John Stuart, pełnomocnik
Korony do spraw Indian z Południa: „To kanał, przez który
Pontiak i jego banda będą w stanie prowadzić wojnę” 1.
Pontiak udał się do Illinois jeszcze w marcu 1764 roku,
idąc śladem wysłanego przez siebie na jesieni ubiegłego
roku wodza Szawanezów Charlota Kaske. Kaske, przyjęty
27 października przez de Villiersa w obecności niedawno
wypuszczonego z niewoli porucznika Jenkinsa, spotkał się
z zimnym przyjęciem, odwożąc Pontiakowi nieprzyjęte
przez Francuzów wampumy wojny. Ten osobiście zjawił
się teraz u de Villiersa w forcie Chartres i przeprowadził
z nim dwie rozmowy, 15 i 17 kwietnia. Nie dały one
większych rezultatów. Major odmówił wydania Indianom
większej ilości broni i amunicji, zasłaniając się zawartym
pokojem i zakazami swych władz. Radził im również
zawrzeć pokój z Anglikami i ostrzegł, że jeśli dojdzie
w Illinois do rozlewu krwi, to tylko z ich winy. Pontiak
odpowiedział jak zwykle, że walczy nie tylko za sprawę
Indian, ale i ich francuskich braci i że nie rozleje krwi na
tej ziemi. „Bądź spokojny, ojcze — rzekł — nie rozleję
krwi na twych ziemiach. Rozleję ją na wodach twej rzeki
(Missisipi), której prąd poniesie ją dalej”2. Zaniepokojony
w najwyższym stopniu de Villiers poprosił go, by jeszcze raz
przemyślał swą decyzję i odwiedził go nazajutrz, lecz wódz

1 Gregory E. D o w d, War under Heaven: Pontiac, the Indian Nations

& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 169.
2 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,

Wayne State University Press 1994, s. 250.


już się więcej nie pojawił. Najpewniej udał się między
plemiona konfederacji Illinoi zagrzewać je do stawienia
oporu Anglikom, jeśli przybędą do ich kraju. Już wcześniej,
przed jego rozmowami z de Villiersem, 20 marca uderzyli
oni na wojsko angielskie, wysłane z Nowego Orleanu dla
obsadzenia fortów w Illinois. Liczyło ono 320 żołnierzy 22
Pułku Piechoty pod dowództwem majora Arthura Loftusa.
Prowadzony przez francuskich pilotów, tłumaczy i przewod­
ników wiózł poza tym w konwoju dziesięciu bateaux
i dwóch pirog 30 kobiet i 17 dzieci. Flotylla płynęła bez
przeszkód w górę Missisipi, aż 20 marca dotarła rankiem
do punktu zwanego Skałą Daviona, tam gdzie obecnie leży
Fort Adams w stanie Missisipi. Rzeka tutaj zwęża się na
odległość zaledwie dwunastu metrów i z obydwu wysokich,
pokrytych gęstym lasem brzegów grad kul zasypał płynące
przodem pirogi. Wśród przeraźliwych okrzyków zaczajonych
tam i strzelających nieustannie Ofogoulów, Avoyellow,
Tuników i Czoktawów łodzie zaczęły się wycofywać. Od
pierwszej salwy padło sześciu żołnierzy, siedmiu innych
odniosło rany. Nie mogąc opanować paniki Loftus dał
rozkaz do odwrotu. Później okazało się, że konwój atakowało
jedynie trzydziestu wojowników, których zdecydowany
atak łatwo mógłby wyprzeć z zajmowanej pozycji. Loftus
dodatkowo rozwścieczył Indian, gdy w drodze powrotnej
ostrzelał z dział mijaną wieś Tuników. Pewnego dezertera
z jego oddziału zabili później Quapawowie.
Nie wiadomo, na ile do ataku na oddział Loftusa przyczyniła
się agitacja Pontiaka czy też Kaske’a, ale Anglicy nie mieli
co do tego większych wątpliwości. Zaniepokojony generał
Gage od razu powiadomił o tym ministra spraw wewnętrznych,
lorda Halifax. W tym to właśnie liście zawarł swą już
przytoczoną przez nas niezwykle pochlebną ocenę zdolności
wodza. Ten zaś nie ustawał w swych staraniach o pozyskanie
indiańskiej sprawie znaczniejszej pomocy Francuzów. Na
wieść o tym, że dowódcą ich wojsk w Illinois w miejsce
Villiersa mianowano sędziwego kapitana Louisa St. Ange de
Bellerive, z miejsca pośpieszył doń z wizytą. Stary przyjaciel
Indian nie mógł jednak zrobić nic więcej, jak dać mu nieco
amunicji na polowanie. Jej brak sprawił, że ani on, ani jego
sprzymierzeńcy z Illinois i znad Wabash nie mogli z całą siłą
podjąć wojny w 1764 roku. Nie osiągnąwszy więc zamierzo­
nego celu opuścił 1 lipca fort de Chartres i powrócił nad
Maumee, gdzie wkrótce odwiedził go kapitan Morris.
Nie opuszczał jednak rąk, o czym świadczą nie za­
sługujące zresztą zbytnio na wiarę doniesienia Johna Stuarta
i gubernatora Zachodniej Florydy George’a Johnstone,
jakoby w październiku spotkał się z Moździerzem, wodzem
Krików i Alabama Mingo, wodzem Czoktawów, aby
połączyć te nieprzyjazne sobie plemiona w wojnie z Ang­
likami — wrogami wszystkich Indian. Pewne jest natomiast,
że posłał wampumy wojny plemieniu Arkansa żyjącemu
w połowie drogi do ujścia Missisipi z wezwaniem, by
uderzyli na czerwone kurtki, gdyby ci chcieli znów ruszyć
w górę „Ojca Wód”. W tym okresie najbliższego sobie
współpracownika znalazł w osobie Charlota Kaske. Był to
człowiek naprawdę niezwykły. Przyszedł na świat ze
związku Szawanezki i śmiertelnie nienawidzącego Ang­
lików pensylwańskiego Niemca, który tę nienawiść wpoił
synowi na całe życie. Wyrósł wśród Szawanezów, pojął za
żonę białą brankę swego plemienia, które z czasem wybrało
go jednym ze swoich wodzów. Szanowany przez wszystkie
plemiona dla swej mądrości i zdrowego rozsądku, nigdy
nie brał alkoholu do ust. Na wieść o tym, że Szawanezi
zawarli pokój z Anglikami, rozgoryczony i wściekły,
zamieszkał pośród Kikapu3. Podczas wojny działał głównie
na rzecz pozyskania dla sprawy Indian pomocy francuskiej,
często występując niezależnie od Pontiaka, ale — podobnie
3 J. Norman H e a r d , Handbook of the American Frontier: Four
Centuries of Indian-White Relationships, Volume II, Northeastern Wood­
lands, Lanham, Maryland, The Scarecrow Press 2002, s. 176.
jak on — z niewielkim powodzeniem. W listopadzie udał
się znów do St. Ange’a, lecz tu otrzymał jedynie nieco
towarów i żadnej wiążącej obietnicy. Niezrażony postanowił
kołatać do wyższych instancji i 9 listopada 1764 roku
zabrał się wraz z żoną konwojem płynącym do Nowego
Orleanu. Tutaj stanął przed obliczem znanego mu jeszcze
z wojny Francuzów i Indian gubernatora Luizjany Jean-
Jacquesa-Blaise D’Abbadie’ego. W rozmowie z nim wyraził
swój smutek i przygnębienie, iż znane mu z dawnych lat
miasto zmieniło się tak bardzo i że odeszło na zawsze
wielu starych przyjaciół, którzy mogliby mu pomóc w spra­
wie, w jakiej się tutaj zjawił. „Błagam cię, ojcze — powie­
dział wręczając mu wielki wampum z symbolami czterdziestu
siedmiu wiosek, w których imieniu występował — byś
pomógł Szawanezom, swym dzieciom, co zawsze trzymały
się dłoni Francuza. Naszych wojowników, starców, nasze
kobiety i dzieci przepełnia smutek, gdyż nie widują już
Francuzów... Francuzi przybyli tylko po to, by nas osłaniać
i bronić, tak jak dobry ojciec osłania i broni swoje dzieci.
Dali nam w dłoń tomahawk, aby bić Anglików, co też
uczyniliśmy; tomahawk ten zachowamy na zawsze”4. Głę­
boko wzruszony D’Abbadie, który wiedział już o odstąpieniu
Illinois Anglikom a Luizjany Hiszpanom, mógł mu jednak
tylko doradzać pokój.
Kaske spędził zimę w Nowym Orleanie wraz z Levache-
rem, wodzem Illinoich, który przybył tu w tej samej co on
misji. Obaj pożegnali zmarłego 4 lutego 1765 roku Ab­
badie’ego, którego zwłokom złożył również hołd przybyły
w ślad za nimi Chacoretony, wódz Kaskaskiów, nieubłagany
wróg Anglików. Wszyscy oni udali się później na audiencję
do nowego gubernatora, którym został Charles Aubry.
W jego komnacie zastali jednak ku swemu żywemu rozczaro­
waniu angielskich urzędników i oficerów. W ich obecności

4 Gregory E. D o w d , War under Heaven..., s. 219.


gubernator odrzucił ofiarowane sobie wampumy wojny
i poprosił Indian, by pogodziłi się z Anglikami, którzy są
teraz przyjaciółmi i braćmi Francuzów, a których przyjaźń
przyniesie Indianom wieczne korzyści. Kaske odrzekł na
to, że może uścisnąć ręce Anglików, ale nie życzy sobie
ich obecności nad Scioto, gdyż niosą oni zagładę indiańskim
ludom. Po wymianie ostrych słów wodzowie z ciężkim
sercem popłynęli do domu, pod prąd „Ojca Wód”.
Po powrocie w połowie maja do Illinois Kaske klęskę
swej misji zamienił w triumf. Mimo że władze francuskie
zapowiedziały nie tylko opuszczenie Illinois i Kanady, ale
i Luizjany, wódz po powrocie oświadczył czekającym nań
Indianom i Francuzom, że „Francuzi zawarli z nimi
(Anglikami) pokój, ale za kilka miesięcy przystąpią do
wojny i od was (Indian) będzie zależeć czy będziecie mieć
tyle broni i amunicji ile chcecie” 5.
Wystąpieniem swym Kaske pomieszał szyki działającym
w Illinois Anglikom. Na ich rzecz od dłuższego czasu
pracowali już tam nowi poddani nowo panującego Jerzego
III. Alexander Maisonville i Jacques Godfroy, któremu
pułkownik Bradstret puścił w niepamięć aktywny udział
w walce po stronie Indian, nie zdziałali wiele, ale potrafili
zorientować się w nastrojach mieszkańców Illinois. Ci,
dalecy od chęci poparcia Indian z bronią w ręku, skarżyli
się na doznane z ich rąk zniewagi, a niektórzy z nich wręcz
prosili Anglików o ochronę. Nie wszyscy też Indianie
pragnęli wojny. Najbardziej wrodzy Anglikom byli Kaho-
kiowie i Kaskaskia, ale Czarna Mucha, wódz Piankaszawów
i wódz Maskotinów Washion oświadczyli, że ich plemiona
pragną pokoju. Podobnie wyrazili się Wea z okolic Quia-
tenon, toteż obaj Kanadyjczycy po powrocie do Detroit 21
lutego oświadczyli, że choć do zawarcia pokoju daleka
droga, to nie jest on bynajmniej niemożliwy.

3 Tamże, s. 219.
Pierwszym natomiast oficjalnym wysłannikiem do Illinois
ze strony władz angielskich był porucznik John Ross.
Wyruszył on lądem z Mobile, przez kraj Czoktawów
i Czikasawów, w towarzystwie handlarza Hugha Crawforda,
byłego jeńca Potawatomich. Mieli oni skłonić plemiona
z Illinois, aby nie stawiały oporu czerwonym kurtkom, kiedy
wkroczą obsadzić tutejsze forty. Kapitan St. Ange, którego
Ross niesłusznie podejrzewał o zachęcanie Indian do dalszej
walki, zorganizował im 4 kwietnia w swym forcie spotkanie
z przedstawicielami konfederacji Illinoich, na którym zjawili
się też rzecznicy Osedżów i Missourich zza Missisipi oraz
Potawatomich i Odżibuejów z północy. Obrady toczyły się
w atmosferze zdecydowanie nieprzychylnej Anglikom. Tama-
rois, wódz Kaskaskiów, oświadczył, iż wszyscy Indianie
pragną wojny i nie wpuszczą Anglików na swe ziemie. Kiedy
zważymy Francuza i Anglika — powiedział — Anglik będzie
ważył więcej, „gdyż napełniony jest nikczemnością i nie ma
białego serca jak nasz ojciec”6. St. Ange wkrótce ostrzegł
Anglików, że Odżibueje i Potawatomi chcą ich uwięzić, więc
Ross i Crawford opuścili nocą fort Chartres, w którym zaraz
na drugi dzień zjawili się Pontiak i Minavavana. Uchodzący
w dół Missisipi wysłannicy minęli po drodze płynący do
Illinois potężny konwój, z którym zabrał się wracający
z Nowego Orleanu Kaske.
Wymienieni wodzowie nie musieli długo czekać na
przybycie następnego wysłannika Anglików. Z misją do
plemion w Illinois udał się teraz ściśle współpracujący
z George’em Croghanem były porucznik 77 Pułku Piechoty
Alexander Fraser, biegle mówiący po francusku i kore­
spondujący szyfrem z generałem Gage. Obaj z Croghanem
przybyli z końcem zimy do fortu Pitt, aby zaczekać na
wielką karawanę z darami dla Indian, w tym również dla
plemion z Illinois. Czekali jednak daremnie, gdyż zamiast

6 Tamże, s. 210.
niej przyszła wieść, że 6 marca 1765 roku została napadnięta
i obrabowana przez tak zwanych Dzielnych Chłopców albo
Czarnych Chłopców, gdyż malowali się i przystrajali jak
Indianie. Pochodzili z pustoszonej przez czerwonoskórych
doliny Conococheague, a przewodził im były jeniec Caug-
hnawagów znad Ohio James Smith, biegle mówiący języ­
kiem Mohawków i Ottawów. W tym miejcu należy po­
święcić im nieco uwagi, gdyż jak najbardziej mylnie
i niezasłużenie utożsamiano ich przez lata z indianożercami
z Paxton. Zwalczali Indian nigdy nie dopuszczając się
okrucieństw. Ich przywódca, człowiek inteligentny i —jak
na tamte warunki i czasy — wykształcony, autor ciekawych
wspomnień, choć nie darzył czerwonoskórych nadmierną
sympatią, pod wieloma względami stawiał ich za wzór
swym „cywilizowanym ziomkom”. „Nikt u nich nie okrada
innych w imieniu prawa — pisał. — Nie mają u siebie
czcigodnych łotrów budujących swą wielkość i bogactwo
na trudzie ubogich. Nie mają u siebie kościoła i państwa
będących machiną do robienia pieniędzy”7. Jego ludzie
wzięli udział w kampanii Bouqueta na jesieni ubiegłego
roku. Teraz otrzymawszy wiadomość, że z fortu Loudoun
wyrusza 81 koni jucznych z darami dla Indian, zasadził się
z dwustu towarzyszami wśród pagórków pasma zwanego
Pobocznym Wzgórzem, ciągnącego się między fortami
Loudoun i Bedford. Po zatrzymaniu karawany i przepędze­
niu jej obsługi puścili z dymem ładunek dźwigany przez 63
konie, uznając że jego zawartość (w tym broń i amunicja)
pomoże wrogim Indianom prowadzić dalszą wojnę. Nie
ruszyli natomiast niczego, co znajdowało się na grzbietach
pozostałych osiemnastu koni, przede wszystkim wódki.
Podobne działania prowadzili przez najbliższe trzy lata.
Teraz sprawili, że Croghan musiał dłużej posiedzieć
w forcie Pitt, aby zebrać nowe towary dla Indian oraz

7 Howard H. P e c k h a m , Pontiac..., s. 273.


wyszukać wpływowych Irokezów, Szawanezów i Delawarów,
którzy zechcieliby towarzyszyć mu w jego misji do Illinois.
Wobec tego porucznik Fraser puścił się tam przodem
w towarzystwie świeżo przybyłego z Detroit Maisonville’a
oraz Wyandota Andrewa i dwóch innych Indian. Wielkie
wojskowe bateau, z załogą 9 żołnierzy wyruszyło 22 marca
w dół Ohio, przybywając w niecały miesiąc później do celu.
Tutaj Fraser, gdy dotarł do opuszczonego przez Francuzów
fortu Massac, stojącego naprzeciw współczesnego Paducah
w Kentucky, podzielił swych ludzi. Załoga bateau popłynęła
dalej do fortu Chartres, natomiast posłowie i kilku żołnierzy
ruszyli lądem do Kaskaskii. Stąd Fraser już tylko z Andre-
wem udali się do Chartres, gdzie powitali ich kapitan St.
Ange i miejscowy proboszcz. Niemal zaraz po powitaniu
Fraser zarzucił im podburzanie czerwonoskórych i zagroził
karą ze strony władz angielskich, na co kapitan odparł
chłodno, że nie jest żadnym zwierzchnikiem Indian i uprzej­
mie zaprosił Anglika na kolację. Podczas posiłku do mieszka­
nia wdarło się ośmiu wojowników z Pontiakiem na czele,
którzy zażądali wydania Frasera, nazywając go angielskim
szpiegiem w kraju Indian. Czcigodny St. Ange, od dawna
znajomy wodzowi i niemający pod sobą więcej niż pięćdzie­
sięciu żołnierzy, wstawił się jednak za swoim gościem
i poprosił Indian, by mu chociaż pozwolili spędzić noc
w forcie. Pontiak wyraził zgodę i zapowiedział, że zaprasza
ich na jutrzejszą naradę.
Na drugi dzień, 18 kwietnia, Pontiak i wodzowie Illinoich
spotkali się z Fraserem i Maisonville’em w obecności St.
Ange’a i blisko pięciuset Indian. Spory, jakie wszczęli
między sobą, obwiniając się wzajemnie o wywołanie wojny,
natchnęły Frasera nadzieją zawarcia pokoju. Pontiak rów­
nież sprawiał wrażenie skłonnego do porozumienia. Fraser
oświadczył, że Delawarowie, Szawanezi i Mingo zawarli
już pokój. Do Illinois podąża zastępca sir Williama Johnsona
George Croghan wraz z wodzami tych plemion i oni
potwierdzą jego słowa. Anglicy uważają teraz Pontiaka za
swego brata, gdyż pułkownik Bradstreet zawarł pokój
z Ottawami spod Detroit. St. Ange dodał ze swej strony, że
wszyscy Francuzi zawarli już pokój z Anglikami i gorąco
pragną, by to samo zrobili Indianie. Słowa te wywarły
wielkie wrażenie i Tamarois oświadczył, że plemiona
z Illinois pójdą za radą swych „starszych braci” — Ottawów,
prosząc Pontiaka o zabranie głosu.
„Wojnę, którą prowadzę z wami, wszcząłem jedynie na
ustawiczne prośby Delawarów, Szawanezów i Irokezów
— oświadczył wódz, w typowo indiański sposób zrzucając
z siebie odpowiedzialność za wybuch konfliktu. — Prawie
przez dwa lata namawiali mnie, bym podniósł przeciw
wam broń, aż dałem się przekonać i podzieliłem ich
zdanie. Jestem zaskoczony, że nie poradzili się mnie
względem swych zamiarów i nie przybyli, aby o nich
opowiedzieć. Jednak ty, ojcze, tak nalegasz o pokój, że nie
mogę ci już dłużej odmawiać i ulegam woli króla — mego
ojca. Nie chcę już się opierać mu dłużej i sądzę, że od tej
chwili przywróciłeś pokój wszystkim twoim dzieciom.
Odtąd uznajemy Anglików za swych braci, skoro taka jest
twoja wola, byśmy się stali jednym narodem.
Co do miejsca, w którym spotkamy się z naszymi
angielskimi braćmi, to niech je wyznaczą Illinoi, gdyż to
ich ziemia. Jutro poprosimy cię o odpowiedź. A jeśli nasi
wojownicy mogliby nosić jeszcze w sercu jakieś złe
zamiary, to daj im, ojcze, czarę waszego mleka (brandy),
aby zmyli wszelkie zło ze swych serc” 8.
Przemówienie to nie oznaczało oczywiście, że Pontiak
wyzbył się myśli o dalszej walce. Należało najpierw
sprawdzić, na ile można wierzyć słowom Frasera, czy
Szawanezi i Delawarowie rzeczywiście zawarli pokój i czy
Croghan jest w drodze. Na jego spotkanie wyruszyli czterej

8 Gregory E. Do wd, War under Heaven..., s. 224.


wodzowie Illinoich z Maisonville’em jako tłumaczem.
Oczekiwanie na ich powrót bynajmniej nie poprawiało
samopoczucia Frasera. I francuscy osadnicy, i czerwonoskó­
rzy traktowali go wrogo i tylko opieka Pontiaka zapewniała
mu względne bezpieczeństwo. Często zaczepiany, bity i lżony
przez wojowników, grożących mu śmiercią, po miesiącu
uprosił Pontiaka, aby wysłał na spotkanie Croghana drugie
poselstwo. Zanim jednak ci nowi posłowie zdążyli wyjechać,
właśnie teraz pojawił się wracający z Nowego Orleanu Kaske.
Przy odszpuntowanej wielkiej beczce rumu pokazał zebranym
wampum wojny otrzymany rzekomo od gubernatora Aub-
ry’ego i zapewnił, że kupcy francuscy nadal będą im
dostarczać dary, broń i proch. W kilka dni po Kaske’em
przybyli znad ujścia Wabash daremnie czekający tam przez
dwadzieścia cztery dni na Croghana wodzowie Illinoich,
zawiedzeni i wściekli. Krążyły pogłoski, że Anglicy chcą
odstąpić Illinois Czirokezom za pomoc w wojnie, i że
Delawarowie i Szawanezi nie zawarli żadnego pokoju. Jeden
Pontiak nie stracił głowy w całym tym zamieszaniu i obiecał
Fraserowi, że jeszcze poczeka dziesięć dni na Croghana.
W trosce o jego życie poradził mu jednak, aby opuścił wrogie
mu Illinois i udał się albo do jego wioski nad Maumee, albo
popłynął „morzem” (Missisipi) do Nowego Orleanu. Porucz­
nik wybrał to drugie i 29 maja wsiadł do małego kanu,
zamieniwszy jeszcze kilka słów z żegnającym go na brzegu
wodzem. Po dwóch tygodniach dotarł na miejsce cały
i zdrów, „dzięki Bogu i Pontiakowi”9. Listy Frasera pisane
w tym czasie wielce przyczyniły się do ukształtowania
późniejszego wizerunku wodza, o którym porucznik pisał
z żywą sympatią, nazywając go geniuszem i prawdziwym
mężem stanu oraz człowiekiem prawym i wspaniałomyślnym.
Wkrótce po ucieczce Frasera do Illinois zawitali nowi
wysłannicy władz angielskich w osobach Pierce’a Actona

9 Tamże, s. 230.
Sinnotta, zastępcy Johna Stuarta i dawnego kapitana
tutejszej milicji Harpaina de la Gauterais. Przybyli oni
z Nowego Orleanu i również niczego nie osiągnęli.
Indianie przyjęli ich wrogo, do czego w dużym stopniu
przyczyniły się szorstkie maniery i brak taktu Sinnotta.
Wojownicy wkrótce obrabowali go z towarów, jakie
przywiózł i przepędzili wraz z towarzyszem. Przed swym
odejściem zdążyli się jeszcze jednak dowiedzieć, że
w Illinois pojawił się nareszcie George Croghan.
Tak długo tutaj oczekiwanego, zdawałoby się daremnie,
przez co Indianie dwukrotnie zdążyli zmienić zdanie co do
zawarcia pokoju, zatrzymały w forcie Pitt najważniejsze
w danej chwili dla Anglików sprawy, ściśle związane z jego
wyjazdem. Były nimi rokowania z Szawanezami i Delawarami
znad Ohio oraz ponowne zbieranie funduszy na dary znisz­
czone przez Czarnych Chłopców Jamesa Smitha. Rokowania
ze wspomnianymi plemionami posuwały się wolno, miały
jeszcze u siebie licznych jeńców. Wschodni Delawarowie,
żyjący teraz w dolinach Susquehanny i Genesee zawarli
w maju formalny pokój z Williamem Johnsonem, podobnie
jak ich nieliczni współplemieńcy z Zachodu. Johnson wiedział
jednak, że Senekowie i Delawarowie, a szczególnie ci znad
Ohio tylko pod przymusem wywiążą się z wziętych na siebie
zobowiązań, toteż zatrzymał czterech zakładników. Kiedy
jednak jeden z nich, Krojący Dynię, wybitny przywódca znad
Susquehanny, zmarł na czarną ospę, sir William puścił
pozostałych do domu. Krążyły groźne pogłoski, że zachodni
Delawarowie szykują się do wojny, ale w kwietniu zwolennicy
pokoju opanowali sytuację. Wysiłkom ich z pewnością
dopomogły słowa proroka Neolina, który głosił teraz, że
Wielki Duch wzywa do zgody z kwakrami. W pierwszych
dniach maja stawili się w forcie Pitt, skąd wysłali swych
przedstawicieli do Johnson Hall. Tutaj zawarli ostateczny
pokój w obecności przywódców Sześciu Narodów. W zamian za
królewskie przebaczenie pozwolili Anglikom swobodnie wędro­
wać po swych terenach, obiecali pomóc im odzyskać Illinois
z rąk Francuzów oraz zwrócić pozostałych jeńców. Ci z nich,
co pomordowali poddanych Jerzego III, mieli stanąć przed
sądami w koloniach. Delawarowie znad Ohio winni też
podporządkować się Lidze Irokezów. Handlarzy poszkodowa­
nych w czasie wojny obdarowano ziemią, wydzielaną w obec­
ności Irokezów i urzędników królewskich. Plemię musiało
również zgodzić się na każdą granicę ustanowioną przez
Anglików i Sześć Narodów, czego wkrótce miało gorzko
pożałować. Przyznawanie weteranom wojennym ziemi leżącej
w obrębie strzału armatniego oddanego z angielskiego fortu
leżało bowiem wyłącznie w gestii Irokezów i władz angielskich.
Dopiero 10 maja zawinęła do Pitt flotylla kanu wioząca
Szawanezów. Przy biciu w bębny i śpiewaniu pieśni pokoju
wkroczyli w bramę fortu, prowadząc czterdziestu czterech
jeńców. Witający ich Croghan i dowodzący garnizonem
major William Murray od razu zauważyli, że jest to tylko
połowa tych, których plemię trzymało u siebie. Chcąc
jednak zapewnić sobie spokój z jego strony nie upominali
się o nich, ku wściekłości mieszkańców pogranicza. Pamię­
tali dobrze, iż Szawanezi wysłali do Johnsona tylko jednego
swego przedstawiciela, podczas gdy ze strony Delawarów
i Mingów zjawili się tam wszyscy wybitniejsi przywódcy.
Woleli teraz nie zauważać ich wyzywającego zachowania
tym bardziej, że Szawanezi po raz pierwszy nazwali
Anglików swoim „ojcem”, którym to tytułem dotąd ob­
darzali tylko Francuzów. Poza tym Croghan koniecznie
chciał zabrać kogoś z ich przywódców do Illinois, aby swą
obecnością uwiarygodnili wieść o zawartym z nimi pokoju.
Dwa miesiące później Szawanezi zjawili się w Johnson
Hall, by ostatecznie rozmówić się z sir Williamem, przystać
na te same warunki, co poprzednio Delawarowie i uznać
się za dzieci króla Jerzego.
Natychmiast po zakończeniu obrad w forcie Pitt, 15 maja,
Croghan wyruszył na zachód. Tym razem towarzyszyli mu
wybitni wodzowie z plemion znad Ohio, mający potwierdzić
wobec Indian z Illinois, że pokój z Anglikami został
zawarty, a najbardziej znanymi spośród nich byli Nimwha,
brat Kaczana Kukurydzy i Guyasuta. Czas podróży w dół
Ohio upływał im szybko, aż 7 czerwca minęli ujście
Wabash. Tutaj, następnego dnia, na ich obóz uderzyło
o świcie osiemdziesięciu Maskotinów i Kikapu. Po oddanej
salwie, od której zginęło dwóch białych i trzech szawanes-
kich wodzów, ruszyli do ataku z tomahawkami w ręku.
Tylko trzech posłów uniknęło ran, sam Croghan broczył
krwią z rozbitej czaszki. Na tę chwilę powrócił na miejsce
bitwy Nimwha, który z przestrzelonym udem uszedł w las.
Po rozpoznaniu napastników stanął między nimi i oświad­
czył, że napadli na poselstwo Szawanezów, za co czeka ich
zemsta z rąk plemion znad Ohio. Napad potępili również
Wea i Piankaszawowie z okolic Vincennes, dokąd za­
prowadzono jeńców. Maskotinowie i Kikapu, zastraszeni
i lękający się zemsty, uwolnili pojmanych Indian, którzy na
prośbę Croghana udali się do fortu Chartres, do kapitana
St. Ange, a pozostałych zabrali do swej wioski leżącej koło
fortu Ouiatenon. Tłumaczyli się, że wojowników towarzy­
szących Croghanowi wzięli za wrogich Czirokezów, którym
Anglicy mieli rzekomo odstąpić ich tereny. Jednak Croghan
odzyskał wolność dopiero 1 lipca po powrocie od Illinoich
wodzów Maskotinów i Kikapu, którzy potępili postępowanie
swych wojowników. Lękając się zemsty Szawanezów chcie­
li zapewnić sobie teraz ochronę ze strony angielskich
żołnierzy. Na naradę przybyli także Majamowie. Pontiak
tracił ostatnich sprzymierzeńców i w tej sytuacji posłał do
Croghana z wieścią, że chciałby się z nim spotkać i naradzić.
Agent niezwłocznie wyruszył na spotkanie wodza.
W pobliżu teraźniejszego Allerton w Illinois napotkał go
w towarzystwie posłów Szawanezów, Delawarów i Mingów,
których zabrał ze sobą z Kaskaskii oraz czterech wodzów
konfederacji Illinoich. Razem zawrócili do Ouiatenon,
gdzie odbyła się uroczysta narada. Po raz pierwszy Pontiak
spotkał się z zastępcą rzecznika króla do spraw Indian
i zobowiązał się do utrzymania pokoju. Zawarte tu po­
stanowienia miały mieć moc wiążącą, lecz musiał je
później zatwierdzić ostatecznie William Johnson.
Pontiak wielokrotnie podkreślał, że zajęcie przez Ang­
lików francuskich fortów nie daje im prawa do zasiedlania
kraju, bo nigdy nie należał on do Francuzów, którzy tutaj
siedzieli tylko z łaski Indian. Powiadomiony o tym generał
Gage oświadczył, że nigdy się na to nie zgodzi, gdyż
Francuzi pierwsi przed Indianami zasiedlili Illinois, nie
powiedział jednak, na jakiej podstawie tak twierdzi. Sam
Croghan potakiwał Pontiakowi, ale w duchu nie miał
najmniejszego zamiaru przystawać na ten warunek. Choć
rozumiał Indian o wiele lepiej niż jego zwierzchnicy, to nie
uznawał Indian za równych białym, suwerennych ludzi.
Gdzie tylko to było możliwe starał się wzbogacić ich
kosztem, gdyż tak jak Johnson zajmował się handlem
futrami i spekulacją ziemią. Podobnie jak Fraser darzył
Pontiaka podziwem, ale nie sympatią, starając się wykorzys­
tać go dla sprawy angielskiej. Teraz, dzięki wodzowi nie
musiał jechać dalej w głąb Illinois, więc powiadomił tylko
Gage’a, że można już spokojnie zajmować fort de Chartres.
Wraz z Pontiakiem i innymi wodzami wyruszył do Detroit,
zbierając po drodze z wiosek Majamów i Ottawów znad
Maumee ostatnich ich jeńców. 17 sierpnia stanęli na miejscu
witani przez licznych Odżibuejów, Ottawów, Wyandotów
i Potawatomich, przybyłych tu na zaproszenie Bradstreeta
wydane poprzedniej jesieni. Po raz pierwszy od pamiętnego
dnia 8 maja 1763 roku Pontiak przekroczył bramę fortu.
Po tygodniu rozpoczęły się obrady z Indianami. Doszło do
pięciu konferencji, które odbyły się między 23 sierpnia
a 4 września 1765 roku. Przewodniczyli im Croghan
i komendant fortu, pułkownik John Campbell. Na pierwszej,
odbytej z przedstawicielami Majamów, Weów, Piankasza-
wów, Kikapu i Maskotinów agent skarcił ich za słuchanie
podszeptów złych ludzi, ci zaś poprosili o przebaczenie
i o dary od dowódców fortów, będących odtąd ich „ojcami”.
Croghan donosił zwierzchnikom, że uznali całkowitą swą
zależność od Jego Królewskiej Mości i obiecali wszelką
pomoc w przejęciu fortów oddanych przez Francuzów. Nic
podobnego nie zachowało się w oficjalnych sprawozdaniach
z tych obrad, choć Indianie rzeczywiście uderzali w tony
pokory tak miłe dla ucha angielskich oficerów. Podobnie
miał się zachowywać Pontiak, który na drugi dzień prze­
mawiał w imieniu Trzech Ognisk oraz Wyandotów. Puł­
kownik Campbell wręcz pisał o jego pokorze i przywiązaniu
do Anglików. Wódz jednak już tego dnia zaczął stawiać
warunki, jakby przygotowując rozmówców na niełatwe
negocjacje, jakie miały nastąpić w przyszłym tygodniu.
Odrzucił żądanie Croghana, aby wszyscy byli mieszkańcy
Detroit wrócili tu znad Maumee, mówiąc, że dla czerwono-
skórych i Anglików będzie lepiej, gdy zamieszkają osobno.
Zażądał od handlarzy kredytu dla indiańskich łowców.
Następnie wręczył agentowi wielką fajkę wraz z przywią­
zanym do niej pasem wampumu z prośbą, by na znak
pokoju wręczył ją sir Williamowi. W tym miejscu wodzowie
Trzech Ognisk przypomnieli, jak przed dwoma laty Gladwin
zgubił gdzieś podarowany mu przez Ottawów kalumet. Na
koniec Pontiak poprosił o rum, aby uczcić nim zawarty pokój.
Trzy następne zebrania prowadzone już były w całkiem
innym nastroju. Wojownicy wprost wypominali arogancję
Anglikom, mówiąc że nie mają żadnych praw do ich kraju.
30 sierpnia Indianie znad Wabash oświadczyli Croghanowi,
że dopóki angielscy handlarze nie pojawią się w ich
wioskach, oni będą się zaopatrywać u kupców z Illinois,
sprowadzających towary z Nowego Orleanu. „Przyjmijcie
do wiadomości — rzekli bez ogródek — że Francuzi nigdy
nas nie podbili i nie kupili od nas ani piędzi ziemi. Nie
mają więc żadnych praw, aby ją wam odstąpić. Myśmy
tylko pozwolili im na niej osiąść, za co byli nam wdzięczni
i stosownie do tego nas traktowali”10. Tego samego wyma­
gali od Anglików. Dokładnie tak samo wypowiadali się
2 września Wyandoci, a dwa dni później w imieniu Trzech
Ognisk Pontiak. Indianie nigdy nie sprzedali ziemi Fran­
cuzom — powiedział — Francuzi tylko ją zamieszkiwali.
Ponieważ są oni teraz poddanymi króla Anglii, więc
powinien on odpowiednio zapłacić czerwonoskórym za
ziemie, na jakich dali im zamieszkać. Kraj ludów Trzech
Ognisk jest wielki i mogą one dać tyle ziemi, ile potrzebują
angielscy ojcowie, by prowadzić handel, ale pod warunkiem,
że nie poniosą one z tego tytułu żadnych strat.
Indianie bezsprzecznie mieli słuszność. Francuzi byli
tylko dzierżawcami na ich ziemiach i siedzieli na nich
tylko z ich łaski, stale się za to opłacając darami. Władze
angielskie kierowały się jednak w swym postępowaniu
zasadami obowiązującego wówczas międzynarodowego
prawa, które nie było bynajmniej prawem powszechnym.
Indianie nie należeli do „rodziny narodów” i nie mieli
prawa odwoływania się do trybunału narodów. Zdaniem
Anglików jedynie Francja miała prawo do Kanady, Illinois
i Luizjany z racji ich odkrycia i zasiedlenia i mogła je
odstąpić komu chciała. Indianie nie mieli większych praw
do swych ziem niż zwierzyna, wraz z którą je przemierzali.
Trzeba się było jednak liczyć z nimi, zawierać różnego
rodzaju traktaty i składać dary już choćby dlatego, aby się
ustrzec przed krwawą i kosztowną wojną. Tym samym
uznawali fakt obecności czerwonoskórych na tych ziemiach,
ale nigdy nie mieli ich za prawowitych właścicieli.
Croghan z pewnością nie mówił o tym wodzom. W jego
obecności Pontiak obdarzył ziemią koło Detroit łubianych
przez siebie poruczników Edwarda Abbotta i Johna Cardena
oraz Kanadyjczyków Maison ville’a i George’a Anthona.

10 Tamże, s. 252.
Świadczyło to o suwerenności wojowników, choć było
w oczywistej niezgodzie z postanowieniami królewskiej
proklamacji z 1763 roku, zabraniającymi nabywania prywat­
nie ziemi od Indian. Wódz nie robił tego bezinteresownie,
gdyż zobowiązywał przez to względem siebie angielskich
oficerów, których — tak jak Kanadyjczyków — prosił
o wszelką pomoc, jaką mogą udzielić Indianom. Anglicy
w każdym razie nie mieli nic przeciwko takiemu po­
stępowaniu i Croghan z satysfakcją donosił o tym przeło­
żonym. 26 września, zaraz po zakończonych obradach,
wsiadł do swego kanu z kory brzozowej i popłynął do
Niagara na spotkanie z Gage’em i Johnsonem. Również
Pontiak, pożegnawszy agenta, udał się nad Maumee, spędzić
tam zimę, aby w przyszłym roku zjawić się w Oswego
i zawrzeć ostateczny już pokój z królewskim pełnomoc­
nikiem do spraw Indian sir Williamem Johnsonem.

Po przedstawicieli Indian z Zachodu, mających się udać


na obrady z sir Williamem, generał Gage — do końca
niepewny czy przybędą na obrady — wysłał do Detroit
pensylwańskiego handlarza, znanego Pontiakowi Hugha
Crawforda. Zjawił się on tutaj 6 maja 1766 roku, aby
zaczekać na przybycie Pontiaka. Ten, po przybyciu znad
Maumee, stanął u ujścia Detroit, aby naradzić się z Teatą
oraz innymi wodzami Wyandotów, Trzech Ognisk i Il­
linoich. Tutaj doszło między nim a wybitnym wodzem
Peoriów Makachingą czyli Czarnym Psem do sporu, który
ten przypłacił ciężką raną od noża Ottawy. Nie przyczyniło
mu to popularności u Indian, zwłaszcza iż zaczęły wtedy
krążyć pogłoski, jakoby to Anglicy — aby go sobie
całkowicie pozyskać — przyznali mu pensję 10 szylingów
dziennie, co równało się poborom kapitana armii królew­
skiej. Illinoi zabrali współplemieńca do lekarza w Detroit
i zrezygnowali z podróży do Oswego. Pozostali Indianie
wsiedli na pokład szkunera „Victory”, dawnego „Hurona”,
który tak zasłużył się w obronie Detroit, i 20 czerwca
wyruszyli wraz z Crawfordem w drogę. Po tygodniu stanęli
w forcie Erie, niewielkiej placówce koło fortu Niagara,
gdzie Pontiak, przy butelce dobrego wina, wypalił fajkę
z majorem Robertem Rogersem, wracającym z Anglii do
Michilimackinac. Po dalszych dwóch dniach wodzowie
dotarli do Niagara, ale że spotkali się wręcz z wrogim
przyjęciem, gdyż zachowano tu w żywej pamięci klęskę
koło Czarciej Jamy, więc pospiesznie popłynęli połu­
dniowym brzegiem jeziora Ontario do fortu o tej samej
nazwie, koło Oswego, gdzie miały się odbyć obrady.
Sir William oczekiwał swych gości z rosnącym z dnia
na dzień niepokojem. Pragnął ich powitać dalej od domu
Sześciu Narodów, którego wielu członków opłakiwało
swoich krewnych pomordowanych niedawno na pograni­
czu przez żądnych zemsty osadników. Oburzony i przera­
żony biegiem wydarzeń Johnson wyliczył piętnaście
morderstw, jakich w ciągu ostatnich kilku miesięcy
Anglicy dopuścili się na Indianach, często im życzliwych
i pokojowo nastawionych. Ramię sprawiedliwości rzadko
sięgało zabójców, jak niejakiego Roberta Seamore, po­
wieszonego w grudniu 1766 roku za to, że wiosną
zamordował i ograbił nieznanego z imienia Oneidę, który
przywędrował z Nowego Jorku na targ do Minisink
w New Jersey. Wojownik ten był powszechnie tam
znany, a podczas Wojny Siedmioletniej walczył po stro­
nie Anglików. Sir William lękał się, że wieści o podob­
nych wypadkach zakłócą planowane obrady i pozbawią
go odpowiedniego poparcia Irokezów. Poza tym nie
nadeszły z Nowego Jorku medale, które chciał wręczyć
wodzom na znak szacunku i sympatii. Ich brak, niechęć
ze strony Sześciu Narodów, a także brak informacji
o jakości darów, jakie zgromadzono dla Indian nie
wpływały kojąco na samopoczucie pełnomocnika króla.
Na domiar złego jakaś choroba na kilka tygodni przykuła
go do łóżka.
Czekanie na jego przyjazd zabrało wodzom kilka tygodni,
które spędzili w gościnie u dowódcy fortu Ontario, kapitana
Jonathana Rogersa z 77 Pułku Piechoty oraz miejscowego
agenta do spraw Indian Normana McLeoda. Wreszcie, na
czele licznego orszaku urzędników, oficerów oraz irokeskich
wodzów, pojawił się 22 lipca, aby od razu, na drugi dzień,
przystąpić do obrad. Jak na tak doniosłe wydarzenie toczyły
się one przez zadziwiająco krótki czas, zaledwie przez
tydzień, wbrew wymogom i indiańskiej, i europejskiej
dyplomacji. Z zachowanego protokołu nie widać, by
panująca atmosfera szczególnie sprzyjała osiągnięciu peł­
nego porozumienia. Roi się w nim od wyniosłych, ociera­
jących się o groźbę zaleceń sir Williama i dumnych
wypowiedzi Pontiaka, nie wyrzekającego się bynajmniej
praw do rozległych terenów w sercu Ameryki Północnej.
Jedynie obrady otworzył w sposób schlebiający dumie
Indian, zapalając tę samą fajkę, jaką Ottawowie podarowali
w ubiegłym roku Croghanowi. Potem przeszedł już do
pouczeń na temat korzyści, jakie niesie im pokój i co mają
czynić, by ich nie utracić. Jeśli nie będą słuchać „złych
ptaków”, do ich wiosek zajdą handlarze z towarami, dobrzy
oficerowie w fortach zapobiegną wszelkim nadużyciom,
dobrzy tłumacze ułatwią porozumienie, dobrzy rzemieślnicy
naprawią uszkodzoną broń i narzędzia. Zażądał wydania
zabójców kolonistów, którzy osądzeni zostaną tak jak
poddani królewscy i sam obiecał, że mordercy Indian
z pogranicza również zostaną ukarani. Mowę swą zakończył
apelem, by „okazali wdzięczność najlepszemu z królów” 11.

11 5 listopada 1768 roku w forcie Stanwix stojącym u ujścia Leśnego

Potoku do Mohawka William Johnson i George Croghan zawarli traktat


z Irokezami, mocą którego rozległe ziemie Delawarów. Szawanezów
i Mingów pomiędzy rzekami Ohio i Tennessee dostały się kolonistom.
W imieniu Indian odpowiedzieli na drugi dzień Teata, a po
nim Pontiak. Fakt ten zadowolił zarówno Indian, jak i sir
Williama. Ludy Trzech Ognisk podczas obrad między ple­
miennych zawsze prosiły Wyandotów, aby zabierali głos jako
pierwsi, bowiem przed nimi osiedli na ziemiach leżących na
zachód od jeziora Erie, zaś zdaniem Johnsona Wyandoci
z racji samej przynależności do rodziny irokeskiej górowali
pod każdym względem nad Algonkinami. Niemniej wystąpie­
nie Teaty zadowoliło jedynie tych ostatnich. Wódz — choć
zapewnił Johnsona, że Indianie są w pełni usatysfakcjonowani
jego wystąpieniem — oświadczył, że nad jego żądaniami
zastanowią się po powrocie do swoich wiosek. Jego słowa
trudno byłoby nazwać jakąkolwiek kapitulacją wobec Angli­
ków. Były one wstępem do o wiele dłuższego przemówienia
Pontiaka, który mianował się w nim tym, którego słuchają
wszystkie narody z Zachodu. Oświadczył, że uczyni wszyst­
ko, aby pokój trwał po wieczne czasy, co powtórzył 29 lipca
w ostatnim już dniu obrad z angielskimi ojcami. Sir William
rozdzielił uroczyście dary między Indian i po dwóch dniach
odjechał do domu, zapraszając Pontiaka, aby odwiedził go
wiosną przyszłego roku.
Indiańska wojna lat 1763-1765 nigdy nie była w pełni
„wojną Pontiaka”, jak mogliśmy się dowodnie przekonać,
za to pokój kładący jej kres możemy nazwać jego imieniem.
Przyniósł on niespotykaną dotąd równowagę sił. Wojna
utknęła w martwym punkcie, więc musiało dojść do
kompromisu. Indianie uzmysłowili sobie, iż nie wezmą
najsilniejszych twierdz angielskich, jak również to, że
zawarcie pokoju między Anglią i Francją pozbawiło ich
alternatywnego źródła dostępu do prochu. Anglicy zajęli
Illinois i nabyli rozległe ziemie w kraju Seneków, zmusili

Ponad głowami obecnych tu przedstawicieli tych plemion Irokezi odstąpili


te tereny, powołując się na to, że zdobyli je z bronią w ręku, a żyjące ludy
są ich wasalami. Wzburzeni Indianie odpowiedzieli na to tak zwaną wojną
lorda Dunmore’a, która wybuchła w 1774 roku.
też Indian znad Susquehanny do odejścia ze swego kraju.
Wojownicy musieli też kupować sobie pokój za cenę
wydania jeńców, których setki wróciły na wschód. Anglicy
stali uparcie na stanowisku, że zwycięstwo w wojnie
z Francuzami daje im panowanie nad ziemiami Indian, lecz
tego stanowiska nie uwzględniał żaden zawarty traktat,
chyba że Anglicy tak pojmowali nazywanie swego króla
przez czerwonoskórych ojcem.
Tymczasem różne, luźno ze sobą powiązane plemiona
znad Wielkich Jezior i Ohio, nie tak zorganizowane
i konsekwentne w działaniu jak ludy konfederacji Irokezów
czy Krików, bynajmniej nie zostały pokonane. Ofiarą ich
wojowników — jeśli Croghan zbytnio nie przesadził
— padło do dwóch tysięcy osiedleńców, tylko w lecie 1763
roku blisko cztery tysiące mieszkańców Pensylwanii i Wir­
ginii musiało uciekać na wschód. W walkach padło ponad
450 regularnych żołnierzy i milicjantów, co równało się
stanowi liczebnemu półtora pułku wojsk Jego Królewskiej
Mości. W porównaniu z zadanymi sami ponieśli nader
nieznaczne straty. Gladwin obliczał, że w działaniach pod
Detroit mogło zginąć do 90 Indian, choć nie wiemy
oczywiście, ilu ich padło gdzie indziej. Zmagająca się
z trudnościami finansowymi angielska armia, licząca jedynie
siedem i pół tysiąca ludzi, nie była w stanie ich pokonać.
Równie znaczące sukcesy odnieśli przy stole obrad. Za­
chowali większość swych ziem, na długi czas wstrzymali
pochód osadnictwa, uchronili się przed zemstą Anglików,
nie oddając im jednocześnie wielu swych przybranych
krewnych — „białych Indian”. Sprawili, iż biali musieli
widzieć w nich ludy mogące się zjednoczyć i zorganizować,
tworzące siłę, z którą należy się liczyć. Osiągnęli w zasadzie
wszystko, o co walczyli: wznowiono system rozdzielania
darów, nowy angielski „ojciec” wydał proklamację chro­
niącą ich ziemie, zaś sir William ustalił zasady sprawied­
liwego, wolnego od nadużyć handlu.
Należy jednak stwierdzić, iż traktaty nie określały, w jaki
sposób chronić Indian przed nadużyciami ze strony osied­
leńców i handlarzy. W chwili zakończenia wojny Pontiaka
na wschód od Missisipi żyło ich dwadzieścia razy mniej
niż Anglików. Projekt Johnsona rozbudowania sprawniej
działającego ministerstwa do spraw Indian upadł z braku
funduszy, gdyż stanowcze weto założyli koloniści, którzy
niedawno odmówili płacenia wyższych podatków, mających
pokryć koszta Wojny Siedmioletniej. Wojsko nie było
w stanie wymusić postanowień proklamacji roku 1763,
zajęte niepokojami na wschodnim wybrzażu, które wybuch­
ły na długo przed rokiem 1768, kiedy oszukańczy traktat
z fortu Stanwix skończył z wysiłkami rządu Jego Królews­
kiej Mości kontrolowania handlu z Indianami i przesunął
granicę jeszcze dalej na zachód 12.
Wybitny historyk kanadyjski Ian K. Steele nazwał wojnę
lat 1763-1765 rewolucyjną. Do jej zakończenia angielscy
żołnierze i koloniści zwalczali Indian o wiele bardziej
nieubłaganie niż swych europejskich przeciwników. Po
roku 1765 wojsko — w przeciwieństwie do kolonistów
— więcej uwagi poświęciło ostatecznemu załatwieniu
sprawy francuskiej niż czerwonoskórym. Była to pierwsza
w historii wielka wojna z białymi, w której liczne plemiona
osiągnęły sukces, choćy już z tej racji, że zakończyła się
ugodą, a nie oczekiwaną przez przyglądających się z boku
klęską w starciu z potężnym mocarstwem. Pokój zawarty
w lipcu 1766 roku był niepodważalnym osiągnięciem
zjednoczonych Indian, choć nie dane im było zbyt długo
cieszyć się jego owocami, podobnie zresztą jak Koronie
Brytyjskiej, mającej wkrótce stracić kontynent na rzecz jej
własnych poddanych — Amerykanów.

12 Ian K. S t e e 1 e, Warpaths: Invasions of North America, New York,


Oxford University Press 1994, s. 247.
POKŁOSIE

Jeszcze dzisiaj, późną jesienią, porą wędrówki dzikiej gęsi na


północ, na wodach jeziora Huron pojawia się płynący
w swym brzozowym kanu Pontiak. Szybko wiosłuje cieśniną
łączącą rzekę Detroit z jeziorem Świętej Klary, a potem,
spłoszony okrzykiem, znika we mgłach jeziora Erie...
Wielka sława otoczyła wodza już za życia, a jej cienie
mogły przyczynić się do jego przedwczesnej śmierci. Po
zawartym z Johnsonem pokoju udał się do swojej wioski
leżącej na wyspie Indianola na Maumee. W myśl przyjętych
zobowiązań starał się teraz żyć w zgodzie z Anglikami. Nie
wiadomo czy dostarczył wybierającemu się do Illinois
Croghanowi obiecaną eskortę wojowników, ale odprawił
z niczym Gęś, wodza Weów oraz kilku Majamów, którzy
w jakiś czas po jego powrocie złożyli mu wizytę. Przynieśli
mu dwa wampumy wojny, z których jeden pochodził od
Francuzów zza Missisipi, a drugi od siuańskich Arkansów.
Oba pytały czemu zakopał topór wojenny i wzywały do
podjęcia walki z nastaniem wiosny. Wódz odpowiedział
odmownie i o wszystkim powiadomił komendanta Detroit
kapitana George’a Turnbulla. Nie powstrzymało to jednak
od dalszych działań jego dotychczasowych sprzymierzeń­
ców i Francuzów z St. Louis, z hiszpańskiego brzegu „Ojca
Wód”. U Potawatomich znad Rzeki Sw. Józefa pojawił się
pewien Indianin z siedmioma pasami wampumu, jaki
rzekomo dostał od kapitana St. Ange. Wiózł je do Was-
sona, aby ten przekazał je plemionom między Detroit
i Michilimackinac. Król Francji posyła nową armię pod
dowództwem hiszpańskiego oficera i wojownicy mają
czekać na znak do walki. Kapitan Turnbull i major
Rogers z Michilimackinac byli przekonani, że wieść jest
fałszywa, niemniej prosili Indian, aby na znak dobrej
woli wydali im ten wampum. Pontiak natomiast powia­
domił Johnsona, że odwiedzi go wiosną w Johnson Hall
wraz z innymi wodzami zachodnich plemion, po czym
udał się na zimowe łowy nad Maumee i Rzeką Białą.
W Detroit pojawił się dopiero w maju 1767 roku w to­
warzystwie licznych Kikapu, z którymi polował podczas
zimy. Ku radości handlarzy przybyli z potężnym ładun­
kiem cennych futer, ale bez trzech trzymanych jeszcze
jeńców. Wódz przebywał tu do połowy czerwca, ale
z jakiejś przyczyny nie pojechał do sir Williama; mogła
nią być niedawna śmierć jakiegoś jego dziecka, którego
grób porucznik Hay, będący teraz w Detroit agentem
do spraw Indian, „pokrył” stosowną w takich okolicz­
nościach liczbą darów. Przez całe lato nie dawał znaku
życia, za to krążyły o nim niesamowite opowieści jakoby
wraz z Minavavaną i majorem Rogersem planowali napaść
na Detroit i Illinois, a potem z łupem ujść za Missisipi.
Wcześniej schronił się tam kapitan Joseph Hopkins, dawny
towarzysz broni Rogersa, usunięty niedawno z armii
angielskiej. Miał również pojawić się nad Scioto, w kraju
Szawanezów, wzburzonych bezprawnym nachodzeniem
osadników na ich ziemie i bezczynnością wojska z fortu
Pitt nie potrafiącego temu przeszkodzić. Mówiono, że
wraz z Delawarami wysłali oni posłów do kapitana St.
Ange po amunicję i pomoc w odparciu Anglików. Na
domiar złego Odżibueje zabili białego w pobliżu Detroit,
zaś wyprawa ich pobratymców znad zatoki Saginaw oraz
Ottawów pod wodzą jakiegoś siostrzeńca Pontiaka wybiła
jedenastu angielskich handlarzy nad Ohio. Zaniepokojony
tym wszystkim Johnson wysłał do fortu Pitt Croghana, aby
zorientował się w nastrojach Szawanezów i ich sąsiadów,
a potem w tym samym celu udał się do Detroit.
Tymczasem w połowie sierpnia Pontiak powiadomił
porucznika Haya, że nie ma wystarczająco kukurydzy i musi
udać się na łowy. Raz jeszcze zapewnił Anglików o swych
przyjaznych wobec nich zamiarach i o tym, że odwiedzi sir
Williama w przyszłym roku. Jego lojalność wobec dotychcza­
sowych wrogów zyskała mu wrogość części plemienia,
dokładnie jak jego nieustępliwa walka z nimi wzbudziła
niezadowolenie Ottawów skupionych wokół Manitou. Ludzie
ci czynili wszystko, by podkopać jego autorytet, co udało się
im w wysokim stopniu i na co skarżył się w jednym z listów
do porucznika Haya. 29 sierpnia przybył do Detroit, gdzie
wstawiał się za Alexisem Cuillerierem, który trzy lata temu na
jego rozkaz utopił w Maumee malutką Betty Fisher. Opuścił
fort przed przybyciem George’a Croghana, nim ten pojawił
się tutaj 15 listopada. Przyjeżdżał on z fortu Pitt, gdzie
dowiedział się, że narada plemion znad Ohio została odłożona
do przyszłej wiosny. Wykonywał teraz drugą część swej
misji, a mianowicie rozeznanie się w nastrojach Ottawów,
Odżibuejów i Wyandotów. Na naradzie z nimi dowiedział się,
że spotkanie w wioskach Szawanezów zaproponowali Sene­
kowie wzburzeni bezprawnym najściem białych na tereny
między Alleghenami i Ohio. Wysłali oni wampum do
Mississaugów z Toronto z zawiadomieniem o konferencji
Irokezów z Indianami z Zachodu mającej się odbyć tam,
gdzie obecnie stoi Chillicothe w stanie Ohio. Ci zanieśli go
swym odżibuejskim pobratymcom znad zatoki Saginaw, a ci
powiadomili plemiona znad Illinois i Wabash oraz Delawa­
rów i Szawanezów.
Nie powiedziano natomiast o niczym Wyandotom, uważa­
jąc że zachowują się zbyt lojalnie wobec Anglików. Wodzo­
wie Odżibuejów oświadczyli Croghanowi, że kongres ple­
mion miał rozstrzygnąć spory między Irokezami a Indianami
z Zachodu i rozważyć postępowanie angielskich ojców, ale
zabrzmiało to wystarczająco groźnie w uszach agenta.
Pochwalił Wyandotów za wierne dotrzymywanie pokoju,
zaś Ottawom i Odżibuejom zagroził zemstą za niedawne
napady ich wojowników. Obiecał usunąć osadników z bez­
prawnie zajętej przez nich ziemi i na znak dobrej woli
zwrócił Odżibuejom dwóch ich ziomków, więzionych za
zabójstwo białego spod Detroit. Kryzys minął, lecz Croghan
nie wiedział, co będzie wiosną i już teraz radził Johnsonowi
i generałowi Gage gromadzić dary, jeśli kolonie nie znajdą
innych sposobów na zachowanie pokoju.
Pontiak powstrzymał się od udziału w proponowanym
przez Seneków sprzysiężeniu, co mogło przyczynić się do
jego niepowodzenia, a na pewno odebrało mu dalszych
zwolenników wśród Ottawów. Kapitan Turnbull otrzymał
wiadomość, że wódz został kilka razy pobity w swej wiosce
i że wpływ jego maleje przez cały czas. Pontiak potwierdził to
w pewnym stopniu w liście do porucznika Haya z 10 maja
1768 roku. Pisał w nim, że po zimowych łowach, które
spędził nad Wabash, w okolicy Ouiatenon, udaje się do
Illinois, aby odwiedzić krewnych swej żony pochodzącej
z jednego z tamtejszych plemion. Będąc w forcie de Chartres
złożył wizytę tutejszemu agentowi do spraw Indian Edwardo­
wi Cole, od którego otrzymał trochę amunicji. Oświadczył, że
przybył tutaj rozeznać się w nastrojach miejscowych Indian
i obiecał dostarczyć każdą wiadomość o knowaniach złych
ptaków wymierzonych w angielskich ojców.
„Złych ptaków” nie brakowało na pograniczu. W maju
Potawatomi znad Rzeki Sw. Józefa uprowadzili z Cahokii
angielskiego żołnierza wraz z żoną, a ścigający ich Kaskas-
kiowie i Miczigameowie zgubili ślad w ulewnym deszczu.
Przebywający w St. Louis wojownicy Odżibuejów, Ottawów
i Kikapu, rzekomo udający się przeciw Czirokezom, spląd­
rowali kilka angielskich osiedli. Szerokim echem rozniosła się
bitwa nad rzeką Cumberland w Kentucky, pod koniec czerwca,
w której z rąk Piankaszawów spod Vincennes zginęło jedenastu
angielskich handlarzy. W pierwszych dniach lipca zabili też
wirgińskiego trapera nad pobliską Rzeką Zieloną (Green
River). Trzeba tu jednak od razu powiedzieć, że koloniści
również pozabijali zdradziecko wielu pokojowo nastawionych
Indian, w tym niemało kobiet i dzieci.
Pontiak nie miał z tymi wypadkami nic wspólnego.
Przebywał wtedy za Missisipi, gdzie w St. Louis gościł
u swych francuskich przyjaciół. Z jakichś nam nieznanych
powodów poróżnił się przed swym powrotem z Illinois
z miejscowymi Indianami. Nie chodzi tu raczej o spór
natury politycznej, bowiem i Pontiak i wojownicy kon­
federacji Illinoi nie mieli zamiaru walczyć z Anglikami.
W grę mogła wchodzić jakaś rzeczywista czy urojona
zniewaga, gdyż Indianie byli niezwykle wrażliwi pod tym
względem. W każdym razie Pontiak opuszczał Illinois
w ponurym i gniewnym nastroju, obiecując wrócić wiosną,
kiedy zbierze tylu wojowników, by odpłacić Illinoim za
wyrządzone sobie zło, jakiej by ono nie było natury.
Nie miał on już takiego wpływu na plemiona, jakim się
cieszył jeszcze kilka lat temu, aby urzeczywistnić swą
groźbę. Teraz cieszył się już tylko szacunkiem garści
krewnych i przyjaciół, którzy zostali przy nim do końca.
Nie wiedzieli o tym jednak Indianie z Illinois, toteż gdy po
powrocie z zimowych łowów zastali go wiosną 1769 roku
nad Missisipi, ogarnęło ich zrozumiałe zaniepokojenie.
Zamieszkujący na południe od fortu de Chartres Kaskas-
kiowie przybyli tutaj 29 marca z niesamowitą wieścią, że
Pontiak przybywa na czele flotylli 150 kanu napaść na
konfederację Illinoich! Potrzebowali prochu i ołowiu, aby
się przed nim obronić. Komendant fortu podpułkownik
John Wilkins, ten sam, który jako major dowodził fortem
Niagara, otrzymał meldunek, że wódz zjawił się w Cahokii
z trzydziestoma wojownikami. I to nie odpowiadało praw­
dzie, gdyż było przy nim kilku tylko towarzyszy, w tym
dwóch jego dorosłych synów. Wynika z tego, że puścił
w niepamięć zatarg z Illinoiami, z którymi chciał handlować
i ucztować. Jak zawsze odwiedził kapitana St. Ange,
czekającego w St. Louis na objęcie tu władzy przez
Hiszpanów i zatrzymał się na kilka dni w domu Pierre’a
Laclede, handlarza i założyciela miasta.
Fatalnego dla siebie dnia 20 kwietnia 1769 roku Pontiak
udał się Cahokii, francuskiego osiedla, które przetrwało do
dziś jako przedmieście St. Louis. Tutaj wstąpił do sklepu
prowadzonego przez pracownika filadelfijskiej firmy Bayn-
ton, Wharton i Morgan. Po przeprowadzonej transakcji
udał się do leżącej tuż obok osiedla wioski Kahokiów, aby
odwiedzić znajomych. Przy boku nieuzbrojonego wodza
kroczył młody wojownik Peoriów, siostrzeniec Makata-
chingi, wodza plemienia. Kiedy wchodzili do wioski, Peoria
od tyłu, uderzeniem maczugi w głowę, powalił go na
ziemię, oszołomionego pchnął śmiertelnie nożem i uciekł.
Wielki Ottawa niemal od razu wyzionął ducha.
Możemy tylko domyślać się powodów, dla których ludy
konfederacji Illinoich postanowiły pozbyć się Pontiaka.
Może istotnie ich wodzowie sądzili, że stanowi dla nich
zagrożenie z racji jakichś zaistniałych między nimi rok
wcześniej nieporozumień. Może Makatachinga chciał po­
mścić się za ciężką ranę, jaką przed trzema laty otrzymał
od noża Ottawy. Brakuje przekonujących dowodów na to,
by Anglicy rękoma Indian chcieli usunąć Indianina, który
tak dał im się we znaki. Morderstwo zlecono członkowi
plemienia znanego powszechnie z załatwiania w ten sposób
porachunków z nieprzyjaciółmi, a którego członkowie
zawsze hałaśliwie oburzali się, kiedy zarzucano im zdra­
dzieckie czyny. Teraz żyli w trwodze przed odwetem
wojowników plemion biorących udział w wojnie lat
1763-1765, towarzyszy broni Pontiaka. Lękiem napełniło
ich zachowanie synów wodza, którzy w ponurej ciszy
wysłuchali wieści o śmierci ojca i bez słowa mszyli do
domu, nie zabierając ciała ze sobą. Na polecenie St. Ange
przeniesiono je do St. Louis i pochowano na ziemi należącej
do jego przyjaciela Pierre’a Laclede.
Przerażeni Peoriowie opuścili teraz swą wioskę i prze­
prawili się przez rzekę szukać schronienia u St. Ange’a.
Oświadczyli mu, że swego czynu dopuścili się z namowy
Anglików. Nie wiadomo czy kapitan dał temu wiarę, gdyż
słyszał już o naradzie plemiennej, na której postanowiono
zgładzić Pontiaka, ale pchnął wysłanników do plemion
z północy powiadomić je o śmierci ich niedawnego przy­
wódcy. Przezornie nie pozwolił Peoriom na zostanie
w obrębie St. Louis, nie chcąc dopuścić, by stało się ono
terenem spodziewanej walki. Indianie wrócili więc na
wschodni brzeg Missisipi, prosić o opiekę podpułkownika
Wilkinsa z fortu de Chartres. Ten jednak również nie chciał
mieć nic wspólnego z całą sprawą i poradził im, by bronili
się sami, wydzielając im nieco prochu, ołowiu i rumu.
Gdyby wytrwał w swym postanowieniu, przekonałby może
Indian, że Anglicy nie kryją się za tą zbrodnią. Zmienił
jednak zdanie i pozwolił Peoriom wznieść koło fortu silnie
ufortyfikowany obóz, otoczony szańcami i palisadą. Co
gorsza, nie zrobił nic, by znaleźć winowajcę i sprawdzić
czy nie korzystał w jakimś stopniu z angielskiej pomocy.
Tak mieli prawo sądzić Ottawowie i ich sojusznicy, więc
obawa, że pomszczą się krwawo na konfederacji Illinoich
była całkowicie uzasadniona. Wkrótce rozeszła się wieść,
że Indianie z północy uderzyli na Peoriów, zostawiając
przy życiu ledwie trzydzieści rodzin, a i te zmasakrowali
potem nad Wabash, gdzie próbowały znaleźć schronienie.
Opowieść tę w swym dziele zamieścił Parkman i tak
przetrwała do naszych czasów. W rzeczywistości nie zaszło
nic podobnego. Wewnętrzne spory Ottawów sprawiły, że
niektórym z nich śmierć Pontiaka była na rękę. Jedynie
sześciu Kaskaskiów straciło życie z rąk krążących wokół
fortu de Chartres Sauków i Lisów, co sprawiło że zaniepo­
kojony Wilkins wydał Makatachindze dla obrony znaczne
ilości amunicji.
Jedynym, kogo zamordowanie starego towarzysza broni
poruszyło na tyle, by szukać zemsty, był wielki wódz
Odżibuejów Minavavana czyli Srebrnousty, zdobywca fortu
Michilimackinac. I on jednak nie skierował jej bynajmniej
przeciw Peoriom i innym Indianom z Illinois, lecz przeciw
Anglikom, w których widział prawdziwych sprawców zbrod­
ni. W kwietniu 1770 roku pojawił się potajemnie w Cahokii,
mając ze sobą tylko dwóch wojowników. Nie znalazłszy
miejscowego agenta do spraw Indian, na którym chciał się
zemścić, zabił i oskalpował trzech jego współpracowników.
Odszedł, zostawiając ponure ostrzeżenie, że nie spocznie, aż
wytępi Indian z Illinois i ich angielskich przyjaciół. Ku ich
niewątpliwej uldze, zginął jednak kilka miesięcy później
podczas napadu jakichś handlarzy na swój obóz 1.

Pontiak odszedł. Pozostała po nim nieprzemijająca sła­


wa, o jakiej — jak każdy Indianin — na pewno marzył.
Sprawił on, że po raz pierwszy w historii tak liczne,
często ze sobą przedtem skłócone plemiona chwyciły
za broń we wspólnej sprawie. Idea stworzenia jednego
frontu wobec białych nigdy nie była Indianom obca,
ale po raz pierwszy urzeczywistniła się na taką skalę
podczas wojny lat 1763-1765. Pontiak przyczynił się
do zacieśnienia więzi plemiennych, do uświadomienia,
jak ważną jest sprawa zaniechania wzajemnych waśni,
tak nieistotnych wobec wspólnego zagrożenia. Jego dzia­
łalność podjęli w najbliższej już przyszłości, w toku
i po zakończeniu amerykańskiej wojny o niepodległość

1 List Olive P. Dickason do autora, 29 listopada 2004 roku.


inni przywódcy, często jego towarzysze broni, tacy jak
Kaczan Kukurydzy wiodący Szawanezów do nierównej walki
z białymi podczas wojny lorda Dunmore’a w 1774 roku, jak
przyrodni bracia z tego samego plemienia Wir, znany bardziej
jako Niebieski Kaftan, i Czerwony Pal, jak Mały Żółw
Majamów i Buckongahela Delawarów, którzy mieli w 1791
roku odnieść najświetniejsze w dziejach Indian zwycięstwo
nad armią amerykańską, jak mąż stanu Mohawków Józef
Brant walczący w jego wojnie po stronie Anglików czy Krik
Alexander McGillivray, którego naród w tych zmaganiach nie
wziął udziału. Z jego doświadczeń czerpali w latach
1805-1814 prorok Szawanezów Tenskwatawa i jego brat
— Tecumseh, Największy Indianin. Pamięć o nim była wciąż
żywa jeszcze w połowie XIX wieku wśród ludów indiańskich
zamieszkujących na wschód od Missisipi, kiedy wyrzucano
ich z ojczystej ziemi i pod bagnetami wojska odprowadzano
na drugi brzeg „Ojca Wód”.
Sława Pontiaka utrwaliła się również w inny i często
nieoczekiwany sposób. Znawcy chwalą sobie amerykański
samochód marki „Pontiac”, potężne browary w Detroit
pędzą piwo o nazwie „Chief Pontiac Beer”. Istnieje bogata
literatura poświęcona jego postaci, której początki biorą się
od wspomnianego już dramatu Roberta Rogersa, napisanego
w 1765 roku. Sławę oczywiście zapewnił mu swym dziełem
Parkman, które od swego ukazania się w 1851 roku
doczekało się ponad dziesięciu wydań i niezliczonych
reprintów. Pod wpływem Parkmana postacią Pontiaka
zainteresowało się wielu pisarzy z różnych krajów, w Polsce
nieodżałowany Jan Szczepański. Imieniem wodza nazwano
miasta w stanach Illinois, Kansas, Michigan, Missouri,
Nowy Jork, Ohio i Rhode Island. Jezioro Pontiak płynie
w hrabstwie Oakland w Michigan i takie samo toczy swe
wody w kanadyjskiej prowincji Ontario, w hrabstwie
również nazwanym jego imieniem.
BIBLIOGRAFIA

Colin G. C a l l o w a y , The American Revolution in Indian


Country: Crisis and Diversity in Native Indian Communities,
Cambridge, Cambridge University Press 1998.
Colin G. C a l l o w a y , Neither White nor Red: White Renegades
on the American Indian Frontier, „The Western Historical
Quarterly”, January 1986.
Colin G. C a l l o w a y , The World Turned Upside: Indian Voices
from Early America, Boston, Bedford Books of St. Martin’s
Press 1994.
James A C l i f t o n , The Re-emergent Wyandot: A Study in
Ethnogenesis on the Detroit Borderland, 1747 w : K . G .
P r y k e & L . L . K u l i s e k , Papers from the Western District
Conference, Essex County Historical Society, Ontario 1979.
Olive P. D i c k a s o n , Canada's First Nations: A History of
Founding Peoples from Earliest Times, New York, Oxford
University Press 2002.
Gregory E. D o w d , „The French King Wakes Up in Detroit”:
Pontiac's War in Rumor and History, „Ethnohistory” 37, 1990.
Gregory E. D o w d, A Spirited Resistance: The North American
Indian Struggle for Unity 1745-1815, Baltimore, The Johns
Hopkins University Press 1992.
Gregory E. D o w d , Thinking and Believing: Nativism and
Unity in the Ages and Tecumseh, „American Indian Quarterly”
16, 1992.
Gregory E. D o w d , War under Heaven: Pontiac, the Indian
Nations & the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins
University Press 2002.
William J. E c c l e s , The Canadian Frontier, 1534-1760, Al­
buquerque, University of New Mexico Press 1969.
William J. E c c l e s , France in America, New York, Harper
& Row, Publishers 1972.
Friedrich von G a g e r n , Prawdziwe Życie Skórzanej Pończochy,
Historia Pogranicza w latach 1607-1813, Warszawa, Iskry 1966.
Barbara G r a y m o n t , The Iroquois in the American Revolution,
Syracuse, New York, Syracuse University Press 1972.
J. Norman H e a r d , Handbook of the American Frontier: Four
Centuries of Indian-White Relationships, Lanham, Maryland,
The Scarecrow Press, Inc. 2002.
Alexander H e n r y , Travels and Adventures in Canada and the
Indian Territories between the Years 1760 and 1776, Rutland,
Vermont, Charles E. Tuttle Co. 1969.
Frederick Webb H o d g e , Handbook of American Indians North
of Mexico, Washington, Smithsonian Institution, 1907-1910.
Wilbur R. J a c o b s , Dispossesing the american Indian: Indians
and Whites on the Colonial Frontier, New York, Charles
Scribner’s Sons 1972.
Lyle K o e h l e r , Red-white Power Relations and Justice in the
Courts of Seventeenth-Century New England w: Roger L.
N i c h o l s , The American Indian: Past and Present\ Tucson,
University of Arizona Press 1986.
Korespondencja autora z:
Colinem G. Callowayem, styczeń 1992,
Jamese A. Cliftonem, lipiec 1988-styczeń 1998,
Olive P. Dickason, lipiec 1998,
Elizabeth G. Dulany, grudzień 1987,
Williamem J. Ecclesem, styczeń-czerwiec 1994,
Barbarą Graymont, listopad 1992-styczeń 1993,
Nancy O. Lurie, luty 1988,
łanem K. Steele, styczeń 2004,
Clintonem A. Weslagerem, lipiec 1988-kwiecień 1993.
Gary B. N a s h , Red, White, and Black: the Peoples of Early
North America, Englewood Cliffs, N. J., Prentice Hall 1974.
William W. N e w c o m b , North American Indians: an Anth­
ropological Perspective, Pacific Palisades, California, Goodyear
Publishing Co., 1974.
Howard H. P e c k h a m, Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994.
James E. S e a v e r, A Narrative of the Life of Mrs. Mary Jamison,
Norman, University Oklahoma Press 1992.
Jack M. S o s i n , The Revolutionary Frontier, 1763-1783, Al­
buquerque, University of New Mexico Press 1974.
Ian K. S t e e 1 e, Betrayals: Fort William Henry and the „Massac­
re”, New York, Oxford University Press 1990.
Ian K. S t e e l e , Warpaths: Invasions of North America, New
York, Oxford University Press 1994.
Aleksander S u d a k, Biali Indianie Kolonialnej Ameiyki Północnej
— Z Historii Akulturacji, „Tawacin” 2/62/ lato 2003.
Aleksander S u d a k, Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Po­
znań, Wydawnictwo Akcydens 1995.
John S u g d e n , Blue Jacket: Warrior of the Shawnees, Lincoln,
University of Nebraska Press 2000.
Jan S z c z e p a ń s k i , Czarne Wampumy Głoszą Wojną. Powstanie
Pontiaka 1763-1764, Warszawa, Czytelnik 1958.
Dan L. Th rap p, Encyclopedia of Frontier Biography, Lincoln,
University of Nebraska Press 1991-1994.
Robert M. U t l e y and Wilcomb E. W a s h b u r n , Indian Wars,
Boston, Houghton Mifflin Company 1977.
Anthony F. C. W a l l a c e , King of the Delawares: Teedyuscung,
1700-1763, Syracuse, New York, Syracuse University Press.
Clark W i s s 1 e r, Indians of the United States, Garden City, New
York, Doubleday & Company 1967.
WYKAZ ILUSTRACJI

Major Henry Gladwin na obrazie Johna Halla. Zdolny oficer


potrafił obronić Detroit, lecz jego pogardliwe traktowanie
Indian i nakazane przezeń powieszenie pewnej Indianki po­
pchnęło wojowników do walki.
Major Henry Gladwin pod koniec życia.
Plan fortu Pitt z 1759 roku. Mógł nigdy nie zaistnieć na tym
planie, ale jego rozmiary świadczą, że Anglia zamierzała na
zawsze postawić swą stopę nad Ohio.
Robert Rogers w rycinie Thomasa Harta z 1776 roku. Słynny
dowódca rangersów pokazany jest tutaj jako ten, co zdolny jest
przewodzić Indianom.
Wojownik Ottawów z końca XVII wieku.
Indianie na obradach z pułkownikiem Bouquetem na obrazie
Benjamina Westa. W imieniu sprzymierzonych plemion prze­
mawia tu wódz Szawanezów Kaczan Kukurydzy.
Fort Detroit i okolica w latach 1763-1764 na mapie Johna
Montresora. Postać odpoczywającego Indianina kłóci się
z faktem, że wokół szaleje wojna. Fort ze swymi silniejszymi
umocnieniami od strony rzeki znajduje się pośrodku, domy
i pola francuskich osadników po obu stronach rzeki, zaś
wieś Wyandotów na południowym (kanadyjskim) brzegu,
w dole na lewo indiańskie strzały ukazują bieg rzeki, a lilie
burbońskie północ.
Indianie odają jeńców Bouquetowi. Obraz B. Westa.
Sir William Johnson na obrazie Johna Wollastona tworzącego
w latach 1736-1767. Mógł wtedy jeszcze nie nosić swego
tytułu, ale przedstawiony jest jako typowy szlachcic epoki.
Nota kapitulacyjna Pontiaka z 31 października 1763 roku.
„Podpis” Pontiaka.
SPIS TREŚCI

Wstęp ....................................................................................................... 7
Algonkinowie i Irokezi w połowie XVIII wieku .................................. 10
Wojna Francuzów i Indian .................................................................... 27
Pontiak ................................................................................................... 59
Przyczyny wojny lat 1763-1765 ............................................................ 64
Wybuch wojny. Oblężenie fortu Detroit ............................................... 77
Zwycięstwa Indian poza Detroit ............................................................ 89
Władze angielskie wobec konfliktu .................................................... 103
Najazdy na pogranicze ........................................................................ 109
Oblężenia Detroit ciąg dalszy ............................................................. 124
Krwawy Most i Krzewiasty Potok ...................................................... 143
Działania pod fortem Niagara ............................................................. 154
Odstąpienie Pontiaka spod Detroit. Ofensywa Anglików .... 161
Działalność Pontiaka w Illinois. Pokój a Anglikami .......................... 183
Pokłosie ............................................................................................... 206
Bibliografia .......................................................................................... 215
Wykaz ilustracji ................................................................................... 218

You might also like