Professional Documents
Culture Documents
7 J a c o b s , Dispossesing of..., s . 8 .
zachodzie, w pobliżu prerii — na bizony. Z pomniejszej
zwierzyny chwytano bobra, szopa, skunksa, wiewiórkę
i piżmoszczura. Rojące się w rzekach i jeziorach ryby
łowiono na wszelkie sposoby: siecią, na wędkę, przez
zastawianie tam i jazów, zatruwanie, wbijanie na oszczep
czy ustrzelenie z łuku.
Wszyscy ci Indianie ubierali się w odzież ze skór łosich
lub jelenich. Mężczyźni nosili mokasyny, nagolenniki zwane
leginami, przepaski biodrowe i koszule. Kobiety nosiły się
podobnie. W dni gorące mężczyźni poprzestawali na przepas
ce biodrowej, a kobiety na spódnicy. Zimą członkowie
obojga płci zakładali futrzane płaszcze. Odzież wyszywano
wysuszonymi kolcami jeżozwierza, a po przybyciu białych
szklanymi paciorkami. Krzywolinijne roślinne desenie zdo
biły i ubrania, i przedmioty codziennego użytku. Zarówno
kobiety, jak i mężczyźni malowali różnymi kolorami i na
różne sposoby swe ciała. Popularnością, zwłaszcza wśród
wojowników, cieszył się tatuaż. Pozbywano się owłosienia
twarzy i ciała, zaś włosy zaczesywano na różne sposoby.
Kobiety wiązały je w węzeł przypominający ogon bobra,
a starsi mężczyźni puszczali je luźno po ramiona. Młodsi
wojownicy golili głowy, zostawiając jedynie na czubku tak
zwany kosmyk skalpowy albo grzywę biegnącą przez środek
czaszki od czoła po szyję.
Za ozdoby służyły naszyjniki, kolczyki i bransoletki
wykonane z włosia, kości, miedzi, barwnych kamyków,
piór i muszli, podobnie jak małe wydrążone muszelki
zwane wampumami. Nazwa pochodzi z języka Algonkinów
z Nowej Anglii i znaczy mniej więcej „sznur białych
muszelek”8, choć odnosi się do muszli tak jaśniejszej, jak
i ciemniejszej barwy. Pozyskanie metalowych szydeł i gwo
ździ wielce ułatwiło drążenie kawałeczków muszli i sznury
albo pasy wampumów zaczęły odgrywać bardzo ważną
8 Frederick Webb H o d g e , Handbook of American Indians North of
Mexico, Washington, Smithsonian Institution 1907, 1910, s. 904-909.
rolę w stosunkach międzyplemiennych, będąc symbolem
porozumienia między Indianami oraz między nimi i białymi
ludźmi. Wizerunki osób, zwierząt, drzew, ścieżek ułożone
z muszelek na pasie wampumu przypominały o zaistniałym
wydarzeniu. Takie wampumy przechowywano w bezpiecz
nym miejscu, pod opieką wyznaczonych po temu osób.
Wszystkim ważnym politycznym wydarzeniom oraz
większości ceremonii religijnych towarzyszyło palenie
tytoniu w fajkach. Postrzegane było ono jako środek
porozumiewania się z siłami nadprzyrodzonymi. Zwyczaj
ten przyjął się na całym kontynencie. Fajkę nosił zawsze
wysłannik do innych plemion, gdyż zapewniała mu bez
pieczeństwo, będąc czymś w rodzaju listu żelaznego.
Składała się z długiego cybucha, często bogato zdobionego
i malowanego barwami o powszechnie zrozumiałym zna
czeniu oraz glinianej lub kamiennej główki, również
przystrajanej piórami i głowami ptaków. Te „fajki pokoju”
znane są powszechnie pod francuską nazwą kalumetu 9.
9 Tamże, s. 191-194.
przodków. Kilka lub kilkanaście klanów tworzyło plemię,
zaś niektóre plemiona łączyły się w luźne konfederacje.
Podczas wspólnych letnich zbiorów i wiosennych łowów
członkowie klanu przebywali razem, zaś resztę roku po
szczególne rodziny spędzały osobno. Każdy klan posiadał
swoją radę oraz sachema, czyli wodza obieranego na czas
pokoju. Wódz ten nie posiadał szczególnej władzy i na
współplemieńców mógł wpływać jedynie perswazją, a w peł
nieniu obowiązków pomagali mu obwoływacze zwołujący
na powszechne obrady, przewodniczący im i pełniący inne
funkcje. Oprócz sachemów istnieli również wodzowie
wybierani na czas wojny, będący znanymi wojownikami.
Tacy wodzowie też mieli swych zastępców i kierowali
oddziałem wojowników czuwającym nad porządkiem
w wiosce i podczas wspólnych łowów.
U Irokezów podstawę społeczeństwa stanowiła tak
zwana owaczira (ohwahira) czyli grupa krewnych po
linii matki, zamieszkujących jeden długi dom. Obejmowała
kilka rodzin kierowanych przez matronę będącą babką,
matką, starszą siostrą lub wujenką innych kobiet. Mę
żczyźni przenosili się do długiego domu swych żon,
lecz pozostawali obcymi w tym sensie, że nie posiadali
tutaj prawa własności i dziedziczenie dóbr, majątku
i stanowisk odbywało się od strony matki. Ziemia była
wspólną własnością wszystkich członków owacziry, ko
biety pracowały razem i dzieliły się plonami.
Kilka spokrewnionych owaczir stawiało swe długie domy
obok siebie, ale nie dotyczyło to klanów, do których
należały. Każdy klan, a liczba ich różnie przedstawiała się
u różnych plemion irokeskich, miał w każdej wiosce swych
przedstawicieli. Tak jak i u Algonkinów jego członkowie
musieli sobie pomagać i mścić krzywdy swych bliskich,
mieli swą radę i wodzów. Kobiety, co zrozumiałe, od
grywały wiodącą rolę w życiu klanu. Oprócz Mohawków
i Oneidów u Irokezów występowały także tak zwane
połowy, czyli dwa ugrupowania skupiające pewną liczbę
klanów. Połowy były egzogamiczne, a członkowie jednej
wyprawiali pogrzeby i składali kondolencje członkom
drugiej. W ogóle organizacja społeczna Irokezów była
bardziej rozwinięta niż u Algonkinów, choć na przykład
Delawarowie również posiadali matrylinealne klany, łączące
się w trzy bractwa, zaś Menomini oraz Saukowie i Lisy
posiadali połowy, uczestnictwo w których zależało raczej
od urodzenia aniżeli od przynależności klanowej.
Każde z plemion irokeskich zajmowało odrębne teryto
rium, mówiło odrębnym dialektem i różniło się od siebie
w ten czy inny sposób. Każde posiadało swą radę, złożoną
z przedstawicieli poszczególnych klanów, a która reprezen
towała plemię na obradach Wielkiej Rady Konfederacji,
zwoływanych przynajmniej raz w roku w dolinie Onon
daga, koło współczesnego Syracuse w stanie Nowy Jork.
Omawiano tam szczegółowo sprawy, a decyzja zapadała
jednomyślnie. Oprócz dziedzicznych sachemów Irokezi
posiadali jeszcze przywódców zwanych Wodzami Sosny,
którzy swą pozycję osiągnęli poprzez wyczyny na polu
bitwy. Radę Ligi tworzyło czterdziestu dziewięciu lub
pięćdziesięciu sachemów, przy czym nie każde plemię
posiadało w niej równą liczbę przedstawicieli. Onon-
dagowie, na przykład, mieli ich 14, w tym naczelnego
wodza Ligi, zaś Senekowie tylko 8. Nie miało to jednak
większego znaczenia, bowiem plemiona głosowały osobno,
a decyzje zapadały jednomyślnie. Sachemami byli mężczy
źni, ale kobieta występowała w charakterze regenta
niepełnoletniego, a w rodzinie i klanie godność sachema
była dziedziczna. Kobiety mianowały następcę zmarłego
sachema, którym zostawał często młodszy brat lub syn
siostry nieboszczyka. Możność obierania sachemów przez
kobiety, usuwanie ich w razie potrzeby z tego stanowiska,
a także występowanie w roli regenta dawały im nie
spotykane gdzie indziej znaczenie i władzę. Irokezi byli
najprawdopodobniej jedynym społeczeństwem, gdzie w peł
ni wykształcił się matriarchat.
Zachowało się wiele przekazów o tym, jak po szybko
odbytym porodzie algonkińskie i irokeskie kobiety wracały
do codziennych zajęć, co w pełni odpowiadało prawdzie.
Irokezi porównywali kobietę rodzącą dziecko do wojownika
na polu bitwy, gdyż — mimo pomocy doświadczonych
akuszerek — umierało wtedy dużo matek i dzieci. Wkrótce
po urodzeniu Irokezki obdarzały dziecko jednym z klano
wych imion. Ponieważ nie mogło się ono nazywać jak inna
żyjąca osoba, imię jego podawano jak najszybciej do
ogólnej wiadomości. Nowe imię otrzymywało po osiąg
nięciu pełnoletności. Wśród Algonkinów zwracano się po
imieniu głównie podczas wielkich uroczystości, unikając
tego na co dzień. Dorośli mogli również przyjmować nowe
imiona, jeśli stare przestały im odpowiadać.
Dopóki dziecko nie nauczyło się chodzić, spoczywało
w kołysce noszonej na plecach matki i do drugiego roku życia
karmione było piersią. Rzadko karano je cieleśnie, a u Iro
kezów wojownicy niewiele czasu poświęcali swemu potom
stwu. I algonkińskie i irokeskie dziewczęta przechodzące swą
pierwszą miesiączkę przebywały te chwile w odosobnieniu.
Wchodzący w wiek męski chłopcy doznawali wielu udręczeń
ze strony krewnych, co działo się głównie u Algonkinów.
Delawarowie, na przykład, zmuszali ich do kąpieli w lodowa
tej wodzie i do picia szkodliwych i odurzających wywarów.
Byli również zawstydzani, ośmieszani i obrażani, aż uciekali
z wioski w poszukiwaniu pomocy sił nadprzyrodzonych.
Panowała wiara, że biednemu, upokarzanemu chłopcu łatwiej
będzie pozyskać pomoc i współczucie duchów. Większość
tych dobrowolnych wygnańców znajdowała swego opiekuń
czego ducha, który prowadził ich przez resztę życia i napeł
niał tak potrzebną im wiarą w siebie.
U wszystkich tych plemion przedmałżeńskie stosunki
płciowe były czymś normalnym i nie gorszyły nikogo.
Wśród Irokezów o zawarciu małżeństwa decydowały matki,
rzadko pytając dzieci o zdanie. Jak tylko młodzieniec wykazał
się myśliwskim kunsztem, matka wyszukiwała odpowiednią
dziewczynę z innego klanu i z innej połowy, omawiała
sprawę z jej matką i następowała wymiana darów. Uczta,
na której spożywano kukurydzianą mąkę oblubienicy i dzi
czyznę lub ryby nowożeńca, pieczętowała związek. Irokezi
byli monogamistami i wierność małżeńską ceniono bardzo
wysoko. Choć każda ze stron mogła bez trudu uzyskać
rozwód, zdarzało się to nader rzadko, co bardzo dobrze
świadczyło o mądrości kobiet kojarzących dwoje młodych.
W przeciwieństwie do niektórych Algonkinów z północy,
którzy zostawiali swemu losowi ludzi starych i niedołężnych,
Irokezi potrafili zatroszczyć się o swych starców i chorych.
Ciało zmarłego malowano i ubierano w najpiękniejszy strój.
Członkowie drugiej połowy przejmowali zwłoki i grzebali je
na klanowym cmentarzu. Wszystkie plemiona wierzyły, że
duchy zmarłych są niebezpieczne i mogą sprowadzić na
żyjących chorobę lub dręczyć ich w jakiś inny sposób, toteż
składano im żywność w ofierze. Kiedy żałoba się skończyła,
krewni i przyjaciele zbierali się na ucztę, gdyż wiadomo już
było, że dusza przebywa w zaświatach, daleko na zachodzie.
Wierzenia i obrzędy religijne Irokezów pod pewnymi
względami różniły się znacznie od wierzeń ich algonkińskich
sąsiadów. Różnice te brały się głównie z bardziej złożonej
i sformalizowanej struktury irokeskiego społeczeństwa. In
dianie ci, żyjący w licznie zamieszkałych wioskach, mieli
warunki dla przeprowadzenia długotrwałych, wyszukanych
uroczystości, których pozbawieni byli liczni Algonkinowie,
bytujący w małych rozproszonych grupach. Jeśli chodzi
jednak o podstawowe wierzenia, to różnice nie były aż tak
widoczne. Jedni i drudzy, na przykład, dzielili wiarę w niezbyt
dokładnie określoną istotę najwyższą czyli Wielkiego Ducha.
U Irokezów był on stworzycielem pozostałych bóstw oraz
wszelkiego życia na ziemi. Miał bliźniaczego brata — Złego
Ducha, odpowiedzialnego za stworzenie potworów, jadowitych
węży, trujących roślin i wszelkiego zła nękającego ludzi.
Oprócz nich w panteonie irokeskim znajdowali się Bóg
Grzmotu rządzący deszczem, Bóg Słońca zajmujący się
wojną i polowaniem, Duch Wiatru oraz Trzy Siostry, piękne
kobiety nazywane Naszym Życiem, kryjące się pod postacią
kukurydzy, fasoli i dyni. Do pomniejszych bóstw zaliczano
liczne elfy, kilku Kamiennych Olbrzymów, różne potwory,
wiedźmy, demony, duchy zmarłych i inne.
Tak samo mniej więcej rzecz przedstawiała się u Algon
kinów. Na przykład bóstwom Delawarów przewodziła istota
zwana Wielką Mocą lub Stwórcą, daleka i raczej obca
sprawom ludzi. Stwórca ów kierował jednak światem
poprzez swych rzeczników, do których należały różne
niebiańskie bóstwa, Piorun, Matka-Ziemia i Cztery Strony
Świata. Delawarowie wierzyli również w liczne pomniejsze
bóstwa, takie jak Matka-Kukurydza czy duchy zwierząt
i roślin. Prócz wiary w te wszystkie wymienione istoty
Irokezi i Algonkinowie uważali, że światem rządzi po
wszechna, bezosobowa siła, przenikająca przyrodę, zwie
rzęta, ludzi, przedmioty martwe. Ci pierwsi nazywali ją
orenda, ci drudzy manito. Siłę tę czasami mylono z Wielkim
Duchem i choć Indianie rzadko wnikali w te zawiłości,
istnieją podstawy do rozróżnienia obu rodzajów wierzeń10.
Uprawa ziemi odgrywała tak ważną rolę w życiu Irokezów,
że co najmniej sześć razy w roku obchodzili święta plonów
i zbierania dzikich owoców i jagód. Uroczystość z okazji
siewu trwała przez tydzień i tyle samo, gdy kukurydza
nadawała się do spożycia. Krócej trwały obrzędy po
żniwach i po zbiorach fasoli, malin i poziomek. Irokezi
obchodzili również jednotygodniowe święto w połowie
zimy, podczas którego składali w ofierze białego psa. Było
to święto budzenia się do nowego życia, kiedy gaszono
stary ogień, rozpalano nowy i każdy poddawał się grupowej
terapii, prosząc innych o wyjaśnienie znaczenia swoich
snów. Wierzono, że wypełnienie postawionych we śnie
zadań przyniesie pożądany skutek, więc ludzie rezygnowali
10 William W. N e w c o m b , Jr., North American Indians: An Anth
ropological Perspective, Pacific Palisades, California, Goodyear Publishing
Company 1974, s. 74.
z pełnionych stanowisk, poddawali się torturom i za
chowywali w inny niezwyczajny sposób. Irokezi posiadali
szereg bractw czarowników parających się leczeniem,
z których najbardziej znanym było bractwo Fałszywych
Twarzy. Wiosną i jesienią jego członkowie zakładali
groteskowe maski i wędrowali od domu do domu, aby
wyganiać duchy niosące ludziom choroby i wędrówkę tę
kończyli tańcem. Oprócz nich działały inne takie stowarzy
szenia zabiegające o przychylność takiego czy innego
ducha, z własnym rytuałem, pieśniami, tańcami i strojem.
Algonkinowie również posiadali swe święta na cześć
budzenia się do życia na nowo, jakim u Delawarów było
Święto Wielkiego Domu. Główną uroczystością religijną
Odżibuejów, Menominich, Potawatomich i innych algon
kińskich plemion z północy i znad Wielkich Jezior były
spotkania członków bractwa Midewiwin, czyli Tajem
niczego Szałasu. Zajmowali się oni leczeniem i ustępowali
sobie rangą, nabywaną drogą stosownego wtajemniczenia.
Spotkania ich odbywały się raz lub dwa razy w roku, przy
czym pozwalano uczestniczyć w nich widzom. Mogli
przyglądać się, jak trafiony białą muszlą członek Midewi-
winu zapadał w trans. Zaintrygowani biali doszukiwali się
korzeni tego stowarzyszenia u europejskich masonów.
Wydarzenia i pieśni zachodzące podczas tych uroczystości
przekazywano potomnym pismem obrazkowym na korze
brzozowej11.
przyniosły one plemieniu zagłady, gdyż o ile w 1666 roku liczyło sobie
10 tysięcy głów, to w kilka lat po zakończeniu działań pozostało ich
kilkuset otoczonych opieką sąsiednich plemion.
w żaden sposób nie mogli sobie pozwolić5. Przyznawali tym
samym, że Indianie są suwerennymi narodami i panami ziem
przez siebie zamieszkałych. Wszystkim, co Francuzi na nich
posiadali, był tylko łańcuch fortów, gdzie prowadzono handel
futrami i władza ich nie sięgała dalej niż na odległość strzału
z muszkietu oddawanego z ich bastionów, jak pięknie to
określił William Eccles6. Oni sami nigdy nie rościli sobie praw
do zwierzchnictwa nad czerwonoskórymi i ich ziemiami.
W rozmowach z nimi nigdy nie podejmowali tego tematu, za
to z całą ostrością stawiali go podczas obrad z Anglikami. Tym
mówili bez ogródek, że Indianie nie są ich poddanymi, zatem
nie mogą ich powstrzymać od najazdów na angielskie osiedla.
Roszczenia do ziemi wysuwali tylko wobec Anglików, nigdy
wobec czerwonoskórych. Będąc tak słabymi liczebnie, nie
pożądali terenów Indian i ze wszystkich sił starali się, by nie
wpadły w angielskie ręce. Dla wszystkich tych powodów
Indianie w swej większości popierali ich w wojnach toczonych
w XVII i XVIII wieku, widząc w nich sojusznika, który
pomaga im w walce z pozbawiającym ich ziemi i środków do
życia anglo-amerykańskim osadnictwem.
Anglików indiańskie plemiona mogły popierać jedynie
z czysto koniunkturalnych względów. Nawet najbardziej im
sprzyjający zdawali sobie sprawę z prawdziwości tych słów
katolickich Irokezów skierowanych w 1754 roku, w wigilię
wojny Francuzów i Indian, do plemion znad Ohio: „Bracia,
czy naprawdę nie widzicie różnicy między naszym ojcem
(królem Francji) i Anglikami? Idźcie do fortów, jakie pobu
dował nasz ojciec, a zobaczycie, że wokół nich lasy nadal roją
się od zwierzyny, że stoją tylko w tych miejscach, gdzie
zjawiamy się po potrzebne nam rzeczy. Anglicy zaś nie
prędzej osiądą w danym miejscu, aż odejdą zwierzęta, padną
lasy i opustoszeje ziemia”7. Torując sobie drogę siekierą
16 Ian K. S t e e l e , Betrayals..., s . 4 9 .
z łatwością francuskiej inwazji. W ten sposób między
wrogimi fortami powstał pas ziemi niczyjej, a Francuzi pod
koniec roku postawili na przeciwnym brzegu Jeziora Jerzego
fort Carillon zwany przez Anglików Ticonderoga.
17 I a n K . S t e e l e , Warpaths..., s. 198.
Najazdy te doprowadziły do upadku kwakierskiego rządu
Pensylwanii. Jego członkowie, którzy długo i całkiem
słusznie dowodzili, że tarczą ich kolonii jest światła polityka
wobec Indian, musieli radzić sobie z atakami, za które nie
można już było obarczać mieszkańców pogranicza. Gdy
Pensylwania przystąpiła do wojny, kwakrzy musieli ustąpić
z rządu. Mianowany pułkownikiem Benjamin Franklin
zarządził wzniesienie fortów przy najbardziej uczęszczanych
szlakach w zachodniej Pensylwanii. 8 września oddział jej
milicji pod dowództwem pułkownika Johna Armstronga
przeprowadził najbardziej skuteczną akcję odwetową Ang
lików w tej wojnie, paląc Kittanning, wieś Delawarów nad
górną Alleghenną, będącą bazą wypadową niszczących
najazdów na wschód, kierowanych przez budzących po
wszechny lęk na pograniczu Shingę i Kapitana Jacobsa,
wodzów plemienia, na których głowy Anglicy wyznaczyli
cenę. Do 1758 roku Wirginia wystawiła 27 fortów między
Alleghenami a Górami Błękitnymi, ale nie były one w stanie
powstrzymać najazdów i same padały ich ofiarą. Tak było
choćby z fortem Granville nad Juniatą zdobytym 2 sierpnia
1756 roku przez Delawarów Shingi i Kapitana Jacobsa18.
Sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że — jak donoszono do
Quebecu — gubernator Pensylwanii obiecywał Indianom
swobodne przejście do Wirginii pod warunkiem, że
oszczędzą osiedla w jego kolonii19. Wszystko to jak
najbardziej dogadzało planom gubernatora Vaudreuil, gdyż
indiańskie najazdy zmuszały Wirginię i Maryland do
obrony własnej, nie dając im aż do 1758 roku włączyć się
do działań prowadzonych na północy. Także i Pensyl
wania, raz już wciągnięta do wojny, musiała myśleć
głównie o swej obronie.
20 Tamże, s. 206.
Rok 1757 okazał się dla Anglików jeszcze gorszy od
poprzedniego. Potężny, choć niezbyt fortunnie usytuowany, fort
Carillon stanowił bazę wypadową ich przeciwników. W lipcu
z Montrealu wyruszyła na zdobycie fortu William Henry nad
Jeziorem Jerzego blisko ośmiotysięczna armia Montcalma.
Znajdowało się w niej do tysiąca wojowników z „dalekich
krajów”, jak nazywali Francuzi tereny nad Wielkimi Jeziorami
i nad Missisipi oraz ośmiuset „oswojonych” Abenaków,
Algonkinów, Caughnawagów i Nipissingów. Towarzyszyli im
ich misjonarze i oficerowie kanadyjskiej milicji, od lat walczący
wraz z nimi przeciw Anglikom i służący im jako tłumacze
i doradcy. Czerwonoskórzy z miejsca ruszyli w przedzie wojsk
francuskich, a pierwsze znaczące zwycięstwo stało się ich
udziałem. 24 lipca podpułkownik George Monro, komendant
William Henry, wysłał w dół Jeziora Jerzego dwadzieścia dwie
łodzie z 350 żołnierzami z New Jersey i z Nowego Jorku, aby
postarali się o jakieś wieści o przeciwniku. Tylko dwie łodzie
wróciły z zasadzki, w jaką wyprawę wciągnęło 600 Ottawów
i Odżibuejów w okolicy nazywanej Niedzielnym Miejscem.
Około 160 Anglików zginęło, potonęło lub poszło na tortury;
151 trafiło w niewolę. Ta bitwa na wodzie, w której Indianie
mieli tylko jednego lekko rannego wojownika, sprawiła, że
dwustu czerwonoskórych uznało, iż czas wracać do domu.
Odnieśli zwycięstwo, zdobyli skalpy i łupy i chcieli odejść wraz
z jeńcami. Uczynili to mimo wszelkich perswazji Francuzów, ale
pozostało ich wystarczająco wielu, by pomóc w oblężeniu
William Henry.
Rozpoczęło się ono 3 sierpnia i zakończyło po sześciu
dniach kapitulacją liczącego 2200 ludzi garnizonu. Mieli oni
odejść wolno, ze wszystkimi honorami, pod warunkiem, że
przez osiemnaście miesięcy nie podniosą broni przeciw Francji,
a Monro uzyska zwolnienie wszystkich będących w angielskiej
niewoli Indian i Francuzów. Wodzowie przystali na te warunki,
ale nie pogodzili się z nimi ich wojownicy. Kiedy Anglicy,
kroczący z rozwiniętymi sztandarami i z biciem w bębny,
znaleźli się na drodze do fortu Edwarda, rozległ się przeraźliwy
okrzyk wojenny i czerwonoskórzy runęli naprzód, wydzierając
im broń, ubrania i pieniądze. Kto stawił opór, ginął na
miejscu. Ogarnięci paniką żołnierze rozbiegli się na wszystkie
strony i nim Montcalm i jego oficerowie zaprowadzili ład,
spośród 2456 osób zabito 69, a kilkaset uprowadzono w nie
wolę. Zrażeni postawą Francuzów, którzy za wszelką cenę
starali się osłaniać jeńców, w zdecydowanej większości wrócili
do domu, kończąc tym kampanię. Woleli raczej zabić wziętych
do niewoli niż oddać ich z powrotem. Oto jak ich nastroje
wyraził pewien wojownik: „Walczę o łupy, skalpy i jeńców.
Wam wystarcza wzięcie fortu i pozwalacie żyć waszemu
i mojemu wrogowi. Ja nie chcę trzymać takiej padliny do
jutra. Gdy się jej pozbędę, nigdy mi już nie zagrozi”21.
Wracali do domu w ponurych nastrojach, zanosząc tam
czarną ospę, którą zarazili się od przybyłych z Europy
żołnierzy, aby już więcej nie wrócić w znaczniejszej sile na
pomoc Nowej Francji.
Na razie jednak zdawało się, że nic jej nie może zagrażać.
Granice angielskich kolonii cofnęły się głęboko na południe
od Jeziora Jerzego i za Allegheny. Jezioro Ontario należało
niepodzielnie do Francuzów, którzy wraz z Indianami nieśli
wrogom wojnę na całym pograniczu. Lord Chesterfield pisał
z Londynu: „Tej zimy, moim zdaniem, musi stanąć taki czy
inny pokój. Nie będzie on z pewnością dla nas dobry, ale
zdaje się lepszy od tego, którego można spodziewać się za
rok”22. Anglicy, choć zdecydowanie górowali liczebnie nad
wrogiem, nie potrafili tego wykorzystać. Przeciwnik bił ich
prawie w każdym spotkaniu i ani na chwilę nie wątpił o swej
nad nimi przewadze. Niemrawe poczynania floty angielskiej
na Atlantyku nie potrafiły przejmować zaopatrzenia i posiłków
z Francji. Brak stosownej liczby oddziałów do prowadzenia
wojny podjazdowej sprawiał, że Anglicy trwali w zasadzie
cały czas w defensywie. Garść Indian i Kanadyjczyków
zbliżających się ku osiedlom wzbudzała niesamowitą trwogę,
21 Ian K. S t e e l e , Warpaths..., s. 205.
22 Tamże, s. 233.
wiążąc na miejscu duże siły wroga, mogące być użyte gdzie
indziej. Poza tym wszystkim panujący w południowych
koloniach lęk przed buntem niewolników nie pozwalał im na
wysłanie większych oddziałów poza własne granice.
Największą słabością Nowej Francji była niezgoda panu
jąca w jej najwyższych władzach, a mianowicie spory
między gubernatorem Vaudreuil a generałem Montcalmem.
Nieprzepadający nigdy za sobą szybko zaczęli się zwalczać,
zaniedbując sprawy związane z prowadzeniem wojny.
Montcalm wciągnął w ten spór również niektórych swych
oficerów, którym sposób prowadzenia wojny w północno
amerykańskich puszczach niezbyt przypadł do smaku.
Gubernator, sprawujący też naczelne dowództwo sił zbroj
nych, był zwolennikiem działań ofensywnych, polegających
na pustoszeniu angielskich kolonii wyprawami Indian
i Kanadyjczyków, co unieruchamiało ich wojska i zapobie
gało uderzeniu na Kanadę. Jego oponent, który doświad
czenie wojskowe zdobył na europejskich polach bitew
gardził tego typu działaniami i ludźmi, którzy je prowadzili.
Dążył do rozstrzygających starć, w których o zwycięstwie
przesądzały lepsza taktyka, dyscyplina i siła ognia. W 1758
roku, po odwołaniu się do dworu w Paryżu, zwyciężył
w swej walce z gubernatorem. Otrzymał zwierzchnictwo
nad całością sił zbrojnych i Vaudreuil miał mu odtąd
podlegać w sprawach prowadzenia wojny. Na nieszczęście
dla francuskiej sprawy Montcalm nie wierzył w zwycięstwo
i szybko uznał, że Kanady nie da się utrzymać.
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press.
2002, s. 8.
scy Dzicy”2. Jak tylko jego imię stało się słynne w angiel
skich koloniach, zaczęto przypisywać mu czyny, jakich nie
dokonał i rolę, jakiej nie odegrał. Oddając należny jego
talentom hołd trzeba od razu zaznaczyć, że geniuszem
wojskowym nie ustępowali mu, a może i przewyższali
wodzowie Odżibuejów Matchikiwis i Minavavana, jego
bliski krewny i przyszły następca Equeshawey, wodzowie
Seneków Guyasuta i Sayenqueraghta czy też Delawarowie
Shinga i Shamokin Daniel3. Wodzom z doliny Ohio ustępo
wał na pewno doświadczeniem w rokowaniach z białymi,
gdyż pierwsza pewna wzmianka o jego udziale w wojnie
Francuzów i Indian pochodzi z 1757 roku, kiedy to wygłosił
przemówienie w forcie Duquesne4. Niemniej to, że pierwszy
wystąpił zbrojnie, że tak długo i nieustępliwie oblegał główną
twierdzę angielską na Zachodzie i że w końcu zginął
niepokonany i podejrzewany o nowe wystąpienie przeciw
Anglikom, sprawiło, że po dziś dzień uważany jest za tego,
który porwał indiańskie plemiona do walki ze śmiertelnym
zagrożeniem, którego sobie w pełni nie uświadamiały.
Oczywiście przyczynił się do tego Francis Parkman, pod
którego piórem Pontiak wyrósł na antycznego herosa,
górującego inteligencją i koncepcjami politycznymi nad
rzeszą nieuświadomionych czerwonoskórych, genialnego
przywódcę mówiącego im, co mają zrobić, by oprzeć się
czerwonym kurtkom i amerykańskim kolonistom. Wizerunku
stworzonego przez Parkmana nie potrafiły, a przynajmniej nie
wszędzie, zretuszować późniejsze badania takich historyków
jak Howard H. Peckham, Ian K. Steele czy Gregory E. Dowd.
5 Tamże, s. 15.
Parkman chyba myli się co do wieku wodza, mówiąc iż
w roku 1763 liczył sobie pięćdziesiąt lat. Jak na tak
aktywnego mężczyznę musiał ich mieć nieco mniej.
Nie wiadomo też dokładnie, co znaczy jego imię.
Andrew J. Blackbird, piszący w końcu XIX wieku historyk
z plemienia Ottawa, podaje, że współplemieńcy nazywali
go Obwandiyag (w języku Ottawa przedrostek O jest
zaimkiem), co w ich ustach brzmiało Bwon-diac. Bon lub
Bwon znaczy „powstrzymanie” więc Obwon można prze
tłumaczyć mniej więcej na „powstrzymujący go”. Nie
wiadomo natomiast, co miałyby znaczyć „diyag” albo
„diac”. Francuzi i Anglicy wymawiali to imię tak, jak
brzmiało w ich uszach, więc pierwsi Pondiag a drudzy
Pontiak. My oczywiście przyjmiemy bardziej popularną
angielską wersję.
Nie wiemy również wiele o życiu rodzinnym wielkiego
wodza. Nie wiemy, kiedy założył rodzinę i kim była jego
pierwsza żona. Z pewnością, kiedy osiągnął sławę i zna
czenie, mógł sobie wziąć kolejną lub mieć ich kilka.
W liście z 1768 roku dawał do zrozumienia, że ma żonę
z któregoś plemienia konfederacji Illinois. Wiadomo, że
Kantuckeegun, jedna z wdów po nim, żyła jeszcze w 1807
roku w wiosce Ottawów u ujścia Maumee. Nie wiadomo
natomiast, jak wiele Pontiak miał dzieci i żadna relacja nie
wymienia córek. Nie zachowały się imiona dwóch synów,
jakich miał w 1769 roku. Jednym mógł być Shegenaba,
który w 1775 roku przywrócił rodzinie Ezekiela Fielda,
wziętego do niewoli rok wcześniej w bitwie nad Wielką
Kanawhą. Dwóch synów wymienia niejaki Jim Pontiak,
podający się za prawnuka wodza sędziwy mieszkaniec
Michigan. Mieli nimi być zmarły bezpotomnie Kasahda
i jego młodszy brat Nebahkohum, będący z kolei jego
przodkiem. Inna informatorka, Katherine Osawagin z miej
scowości Hessel w Michigan, również uważająca się za
krewną Pontiaka, mówi, że miał tylko jednego syna
Njikwisenę i jedną córkę. Podała również, że „prawdziwe”
imię Pontiaka brzmiało Tcimjikwis.
Nawet wygląd zewnętrzny wodza każde źródło przed
stawia inaczej. Podróżnik i kartograf z połowy XIX wieku
Joseph N. Nicollet zapisał, iż dowiedział się, że Pontiak był
„uderzająco pięknym mężczyzną, ujmującym w obejściu
i ze smakiem dobierającym strój i ozdoby”. Francis Baby,
którego ojciec pozostawał z wodzem w zażyłych stosun
kach, mówił Parkmanowi, że Pontiak był „wysoki i niezbyt
przystojny”. Inny informator Parkmana John R. Williams
z Detroit słyszał z opowiadań, że wódz „był mężczyzną
średniego wzrostu, bardzo silny i mocnej budowy ciała”.
Wszyscy natomiast zgadzali się co do tego, że nosił się
władczo i z godnością, bywał wyniosły i potrafił kierować
ludźmi. Współczesny mu Robert Navarre, autor diariusza
z oblężenia Detroit, dodawał, że był „dumny, mściwy, lubił
wojnę i łatwo się obrażał”6. Był na pewno próżny, o czym
niech świadczy fakt, że żądając w maju 1763 roku kapitu
lacji Detroit, zażyczył sobie w podarunku murzyńskiego
chłopca będącego niewolnikiem handlarza Jamesa Rankina7.
Możemy jeszcze dorzucić, że cechowało go okrucieństwo,
pospolite jednak ludziom tamtej epoki, któremu dawał
ujście podczas nachodzących go napadów gniewu. Jego
ofiarą padła siedmioletnia Betty Fisher, zabrana do wsi
Ottawów nad Maumee w 1764 roku. Pontiak kazał pew
nemu Francuzowi utopić dziecko tylko za to, że — chore
na influencę — poplamiło mu odzież.
6 Tamże, s. 29.
7 Tamże, s. 140.
PRZYCZYNY WOJNY LAT 1763-1765
7 Tamże, s. 68.
przez Guyasutę i Tahaiodorisa Senekowie i Mingo w towa-
rzystwie kilku Delawarów i Szawanezów. Wystąpili z pla-
nem wojny przeciw Anglikom oraz z przeprosinami za
śmierć, jaką z rąk Irokezów ponieśli wojownicy Trzech
Ognisk pod fortem Niagara w 1759 roku. Ich wystąpienie,
które szybko udaremnił kapitan Donald Campbell, wysyła
jąc wojsko zagrożonym handlarzom w forcie Sandusky,
sprawiło, że niektórzy badacze przypisują wybuch wojny
1763 roku staraniom Irokezów i nazywają ją „wojną
Guyasuty”8. Trudno zatem mówić o tym, że pomysł
powstania Indian narodził się w głowie określonej wybitnej
jednostki, która w najgłębszej tajemnicy potrafiła je przy
gotować i konsekwentnie wcielać w czyn. Z wszystkich
dostępnych danych raczej wynika, iż z takim zamiarem
nosiły się niemal wszystkie plemiona od Trzech Ognisk
znad Wielkich Jezior do Delawarów i Mingów znad Ohio.
Równie nie potrafi przekonać pogląd, jakoby plemiona
porwały się do walki pod wpływem Francuzów, wciąż
niebędących formalnie poddanymi króla Jerzego. Miały
tego dokonać namówione przez władze kraju nad Illinois,
gdzie wciąż stały ich garnizony, przez ich handlarzy
i duchownych. Wszyscy oni rzekomo obiecywali Indianom
powrót swoich wojsk, które rozprawią się z Anglikami
I rzeczywiście przez długi czas wśród Indian krążyły takie
wieści, jak ta wśród Winnebagów, że król Francji tylko
zasnął na chwilę, ale zaraz się obudzi i wróci swym
czerwonoskórym dzieciom na ratunek9. Można jednak
wątpić, by Indianie, którzy znali już wstępne warunki
pokoju paryskiego i ani myśleli się z nimi pogodzić, byli
na tyle naiwni, by słuchać francuskich podszeptów i wierzyć
w składane im obietnice. Sami, już prowadząc wojnę,
3 Tamże, s. 67.
z pomocą życzliwych mu Kanadyjczyków. Przez noc
i następny dzień szły do fortu transporty żywności i paszy,
głównie dzięki wysiłkom Jacquesa Baby.
Pontiak również nie tracił czasu. Rankiem, 11 maja, polecił
Campbellowi napisać list do Gladwina, w którym podawał
teraz, że załoga może opuścić z bronią w ręku fort i odpłynąć
na wschód swymi statkami, ale wszystko inne musi zostawić
na miejscu. Major oświadczył, że nie będzie o niczym
rozmawiał, jeśli obaj oficerowie nie wrócą do swoich. Wódz
udał się zatem w towarzystwie nieodłącznych Bretona
i Chavinona do Francuzów, od których zażądał prochu i kul,
grożąc, że opornym zabierze je siłą. Następnie odwiedził
katolickich Wyandotów i wezwał ich do wspólnej walki
przeciw Anglikom. Do tej pory nie wzięli oni w niej udziału
i nie mieli na to większej ochoty. Pontiak zagroził im
zniszczeniem, jeśli nie przyłączą się do niego, więc mając
tylko sześćdziesięciu wojowników musieli się zgodzić. Ich
wódz Teata oświadczył jedynie, że nie prędzej wyruszą do
boju, nim przystąpią do mszy w Wielki Czwartek, następnego
dnia. Pontiak zatem zgodził się zaczekać z atakiem na fort do
chwili, gdy dołączą doń Wyandoci.
Na drugi dzień, zaraz po mszy porannej, ci żarliwi
chrześcijanie dołączyli do czuwających poniżej fortu Pota-
watomich. Na ich okrzyk wojenny Ottawowie rozpoczęli
ogień z przeciwnej strony. Strzelanina trwała przez cały
dzień, a największe straty oblegający ponieśli od kul
wstrzymujących się do ostatniej chwili od walki Wyan
dotów. Jeden oddział Indian wypadł z lasu i zajął pozycje
w kilku stodołach, znajdujących się tylko trzydzieści metrów
od tylnej ściany fortu. Prowadzili stąd ogień dotąd, aż
Gladwin zapalił je wystrzałami ze swej trzyfuntówki.
Wojownicy uszli z powrotem w las, tracąc trzech zabitych
i dziesięciu rannych. Wieczorem Pontiak wysłał Laurence
Gamelina z propozycją zwieszenia broni w celu pogrzeba
nia zabitych. Major zgodził się od razu, gdyż Campbell
i McDougall wciąż przebywali uwięzieni w domu Baptiste
Meloche’a.
Dalej na południe Indianie odnieśli kolejny sukces.
Czuwający w dole rzeki pogańscy Wyandoci wciągnęli
w zasadzkę pięć łodzi żydowskiego handlarza Chapmana
Abrahama i jego holenderskiego partnera nazwiskiem
Rackman, wiozących zaopatrzenie z Niagara. Łup był
obfity, gdyż wojownicy, oprócz żywności i rumu, zdobyli
siedemnaście baryłek z prochem. Na drugi dzień wieść
o tym przekazali załodze Detroit wrodzy jej Francuzi wraz
z fałszywą wiadomością, że Wyandoci od razu upili się do
utraty zmysłów rumem. Słysząc to Gladwin natychmiast
wysłał na pokładzie słupa 25 ochotników pod dowództwem
swego zastępcy, kapitana Hopkinsa, aby zniszczył wieś
Wyandotów i odzyskał proch. Szczęściem dla Anglików
zerwał się potężny przeciwny wiatr i Gladwin odwołał
akcję. Później dowiedział się, że w znakomicie przygoto
wanej zasadzce czekało na Hopkinsa 120 jak najbardziej
trzeźwych wojowników.
Tego dnia Indianie nie pojawili się już więcej pod
fortem, więc Gladwin wykorzystał czas, by spalić sąsiadu
jące z palisadą dom i stodoły, oczyszczając tym sobie
przedpole. Pontiak mu w tym nie przeszkadzał, gdyż zajęty
był naradą, na jaką zaprosił znaczniejszych Francuzów.
Wezwał ich tutaj, aby przyłączyli się do wojny z Anglikami,
a przede wszystkim, by pokazali jego ludziom jak należy
prowadzić prace oblężnicze. Zdawał sobie sprawę, że jego
sposoby są jak dotąd nieskuteczne, więc pragnął się nauczyć
sztuki budowania szańców i paraleli. Kanadyjczycy nie
potrafili mu jednak w tym pomóc, a ci co mieli jakieś
pojęcie o tych sprawach, nie zdradzili się z tym ani
słowem. Zawiedziony wódz postanowił więc raz jeszcze
zastraszyć garnizon. W napisanym przez kapitana Camp
bella liście ofiarował Anglikom swobodne wyjście pod
warunkiem, że odejdą od razu, gdyż w przeciwnym razie
weźmie fort szturmem, a pozostałych przy życiu każe
zamęczyć na śmierć. Gladwin odparł sucho, że nie po to
skierowano go do Detroit, by miał poddać się po pierwszym
szturmie i poradził Pontiakowi, aby amunicję zachował na
polowanie. Nie obawiał się otwartego ataku na palisady,
ale liczył się z tym, że mogą spłonąć od zapalających
strzał. Nakazał więc poustawiać na wszystkich uliczkach
beczki z wodą, ale Pontiak nie zdecydował się na podpalenie
fortu, prawdopodobnie ze względu na towary w sklepach
handlarzy, które chciał zagarnąć.
Upływał siódmy dzień wojny, kiedy nieoczekiwanie
zjawiło się u Pontiaka dwunastu przedstawicieli kanadyjskich
osadników. Przybyli doń na prośbę ojca Potiera, jezuity
działającego wśród Wyandotów, mającego nadzieję, że
skłonią go do zaprzestania wojny. Sam ojciec zagroził swym
owieczkom, że nie udzieli im żadnych sakramentów, jeśli nie
porzucą walczących i nie przeniosą się do końca działań
w jakieś inne miejsce. Osadnicy skarżyli się, że wojna
przyniesie im ruinę, gdyż ustał wszelki handel i radzili mu
zaczekać na przybycie oczekiwanych przez niego francuskich
wojsk, z pomocą których wypędzi stąd Anglików. Pontiak
odpowiedział, że sam oczyści kraj z wrogów na powitanie
swego „ojca”, a jeśli Francuzi chcą szybkiego przywrócenia
pokoju, niech tylko staną u jego boku. Stojący na czele
delegacji oświadczył, że nie mogą tego uczynić, bowiem trzy
lata temu Francja zawarła z Wielką Brytanią zawieszenie
broni. Delegaci nie osiągnąwszy celu powrócili do ojca Potier,
któremu mogli tylko powiedzieć, że po tygodniu wojny
Pontiak zadał wrogom więcej strat niż sam poniósł. Jego
wojownicy zabili piętnaścioro Anglików, ranili pięcioro,
piętnaście osób wzięli do niewoli4. Nie musieli też długo
czekać na kolejne sukcesy.
4 Tamże, s. 144.
ZWYCIĘSTWA INDIAN POZA DETROIT
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 189.
3 Ian K. S t e e l e , Warpaths: Invasions of North America, New York,
6 Tamże, s. 178.
NAJAZDY NA POGRANICZE
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 142.
udzieliła się białym do tego stopnia, że nawet w nowojor
skim hrabstwie Orange strzelanina polujących na wodne
ptactwo ich własnych myśliwych skłoniła pięćset rodzin do
ucieczki z doliny Wallkill koło Goshen. W Południowej
Karolinie setki osób porzuciły swe domostwa na wieść, że
Szawanezi zabili Haiglara, wielkiego wodza Katawbów
i sojusznika Anglików3. Krążyły fantastyczne wieści, że
walczące plemiona mogą liczyć na pomoc wszystkich
Irokezów i że Józef Brant, wschodząca sława Mohawków,
miał już przejść do obozu wroga. To siłą rzeczy nie
pozwalało Nowemu Jorkowi pospieszyć z większą pomocą
zaatakowanym koloniom, podobnie jak Massachusetts, która
skierowała do Maine dwustu żołnierzy, aby tamtejszych
Abenaków odwieść od ewentualnej próby połączenia się ze
zbuntowanymi. Do tego doszły pogłoski o buntowniczych
nastrojach wśród murzyńskich niewolników, czekających
tylko nadejścia czerwonoskórych. Murzyni Davida Van der
Heydena z Albany opowiedzieli mu, że Indianie utrzymują
kontakt z niewolnikami, których zapewnili, że z ich strony
nie mają się czego obawiać 4.
Najazdy na pogranicze rozpoczęły się niemal od razu,
gdy Delawarowie, Szawanezi i Mingo usłyszeli o zdobyciu
fortów na Zachodzie. Wojna nie trwała więcej niż miesiąc,
kiedy Shamokin Daniel i jego osiemnastu Delawarów
wyruszyli znad Ohio i po przebyciu Alleghenów skierowali
się w dolinę Susquehanny, z której zaledwie siedem lat
temu wygnali ich Anglicy. Jechali konno w dzień, śpiąc
nocą bez rozpalania ognia, nękani przez owady, myszy
i chłód. Jedli mało, głównie zimną potrawę zwaną przez
kolonistów „zielonym prochem”, a będącą mieszaniną
prażonej kukurydzy, ziół i soli. Licząc na zaskoczenie
posuwali się w stronę odosobnionych, lecz zbrojnych
3 Aleksander S u d a k. Leksykon 300 najsłynniejszych Indian, Poznań,
„Podpis” Pontiaka
Pionierzy nie wypracowali też sobie odpowiedniej
taktyki obrony przed wojownikami. System obronny
praktycznie nie istniał, nie było całodobowej straży, toteż
każde osiedle było zagrożone. Poza tym forty i blokhauzy
nie mogły pomieścić wszystkich szukających schronienia.
Czerwonoskórzy bez większych trudności przemykali
wokół fortów, omijali patrole i pustoszyli okolicę. Skutecz
na wojna z Indianami wymagała ofensywy prowadzonej
przez ściśle współdziałające ze sobą formacje. Próby
osadników walczenia na sposób indiański, czy to in
dywidualnie czy w luźno sformowanych oddziałach,
kończyły się zwykle albo klęską albo nierozstrzygniętym
starciem. Anglicy mieli niewielu tak zdolnych oficerów
jak pułkownik Bouquet, który pilnie studiował taktykę
Indian i skutecznie sobie z nimi radził. W przeciwieństwie
do niego nie każdy jakoś potrafił pojąć, że wojownicy
stosują w obliczu wroga trzy podstawowe zasady: walczyć
w rozproszeniu, uchodzić przed zdecydowanym natarciem
i powracać do ataku, gdy zelżeje nacisk nieprzyjaciela5.
Tej taktyce można było zaradzić jedynie przez skierowanie
w pole znakomicie wyszkolonych, lotnych i zdecydowanie
górujących nad Indianami siłą ognia oddziałów. Było to
o tyle trudne, że rządy Wirginii, Marylandu, Nowego
Jorku i Pensylwanii z różnych powodów nie potrafiły
skierować w pole odpowiedniej liczby ludzi, choć były
w pełni świadome, że pobicie wojowników, wstrzymanie
ich niszczących wypraw i odzyskanie utraconych fortów
wymaga energicznych działań. Zgromadzenie Generalne
Pensylwanii, na przykład, zdominowane przez kwakrów
żyjących w spokoju ducha koło Filadelfii i przeciwnych
wojnie z religijnych powodów, powołało pod broń tylko
700 milicjantów, mających jedynie pilnować granicy i nie
wdawać się w żadne ofensywne działania. Rozwścieczyło
5 Jack M. S o s i n , The Revolutionary’ Frontier 1763-1783, Albuquer
que, University of New Mexico Press 1974, s. 9.
to nie tylko generała Amhersta, ale i samych ludzi
pogranicza, którzy poniekąd słusznie uważali, że własny
rząd porzucił ich w potrzebie. Rząd Marylandu w sprawie
obrony swych granic nie uczynił praktycznie nic, choć
w równym stopniu, co inne, ucierpiały od najazdów
i nawet najbardziej antyindiańska Wirginia ograniczyła
się do pilnowania własnego terytorium. Szczęściem dla
białych oddziały doświadczonych pionierów tych prowincji
pod wodzą Thomasa Cresapa, Adama Stephena i Thomasa
Rutherforda wyruszyły w pole. Ich działania zyskały
pochwałę Bouqueta, który szydził z pensylwańskich kwak-
rów, że z powołanych przez nich do obrony granic dwustu
od razu zdezerterowało z otrzymaną bronią i końmi.
Sukcesy Indian jaskrawo odbijały od niemrawych poczy
nań kolonistów. Wbrew pozorom wojownicy nigdy nie mieli
na celu jedynie łupu. Dwie trzecie najazdów spadły na
pograniczne osiedla leżące wzdłuż trzech strategicznie
najważniejszych dla kolonii dróg. Droga Braddocka łączyła
fort Pitt z leżącym na południowym wschodzie fortem
Cumberland w Maryland, skąd dobre drogi wiodły w wirginij-
ską dolinę Shenandoah. Droga Forbesa biegła z fortu Pitt do
Shipensburga i Carlisle, a wzdłuż niej stały forty Ligonier,
Bedford i Loudon. Trzecia droga, zwana „Drogą Wirginij-
ską”, krzyżowała się z dwoma poprzednimi, biegnąc wschod
nim krańcem Apalachów z Winchester w Wirginii na północ
przez rzekę Potomak, poprzez osiedla nad rzeką Conocechea-
gue, do Shippensburga w Pensylwanii. Wszystkie trzy
tworzyły trójkąt, którego wierzchołek wbijał się w serce kraju
Indian pod fortem Pitt. Idąca nimi korespondencja, zaopatrze
nie i posiłki oraz leżące w pobliżu osiedla stały się celem
ataków wojowników.
Poza tym trójkątem utworzyły się dwa teatry działań.
Pierwszy z nich obejmujący doliny rzek Greenbriar i Ka-
nawhy w teraźniejszej Zachodniej Wirginii na samym
początku wojny stworzyli Szawanezi. Ich 60 wojowników
prowadzonych przez słynnego Kaczana Kukurydzy6 ruszyło
w górę Kanawhy udając, że idą na wyprawę przeciwko
Czirokezom. Nad Błotnistym Potokiem zaszli do osadników
Fredericka Lea i Fil ty Yolkuma, prosząc ich o posiłek. Ci
poczęstowali ich śniadaniem, co przypłacili życiem, a ich
rodziny niewolą. Następnie Szawanezi udali się w dolinę
Greenbriar, gdzie zawitali do domu Archibalda Glendenina.
Zastali tam blisko pięćdziesiąt osób zaproszonych na barbakoę
z trzech świeżo ubitych tłustych łosi. Usiedli wraz z gos
podarzami do stołu, a wtedy jedna z kobiet poprosiła siedzącego
obok wojownika, aby zajął się jej chorą nogą. Ten odpowiedział,
że zrobi, co będzie mógł i jednym uderzeniem tomahawka
zabił ją na miejscu. W tejże chwili reszta Indian rzuciła się
na przerażonych osadników. Glendenin stracił życie i skalp,
gdy z jednym z dzieci w ramionach przeskakiwał przez płot.
W ciągu kilku minut zginęli wszyscy mężczyźni, kobiety
oszczędzono. Histeryczne krzyki pani Glendenin przeklinającej
zabójców ci uciszyli szybko, zatykając jej usta skalpem
zabitego małżonka. Dzielnej kobiecie udało się wkrótce uciec
z niewoli, kiedy powierzyła swe dziecko sąsiadce i skryła się
w gęstwinie. Kiedy odkryto jej ucieczkę, jeden z wojowników
oświadczył, że „sprowadzi krowę do jej cielęcia”. Przez jakiś
czas kazał dziecku płakać, lecz widząc, że matka nie wraca,
chwycił je za nóżki i rozbił o pień przydrożnego drzewa. Pani
Glendenin udało się powrócić do spalonego domu, gdzie
pochowała swego męża, zaś Szawanezi wraz z jeńcami
powrócili nad Błotnisty Potok. Tutaj doczekali się powrotu
wojowników, którzy ścigając jedynego ocalałego gościa Glen-
deninów uderzyli na jedno z osiedli nad rzeką Jackson
i zagarnęli tam kolejnych jeńców i łupy.
Drugi teatr wojny stworzyli Delawarowie znad Susquehan-
ny, lecz działania ich nosiły całkiem inny charakter niż
działania Szawanezów. O ile ci drudzy postawili sobie za cel
9 Tamże, s. 192.
stąd wszystkich Indian spotkały się z żywym posłuchem
u kolonistów. Gubernator John Penn, podejrzewając, że
w tych zarzutach może być nieco prawdy, postanowił
ściągnąć wszystkich Indian Morawskich do Filadelfii,
gdzie mógł zapewnić im bezpieczeństwo. Jednej z ich
grup, jak tylko wyruszyła w listopadzie do tego miasta,
zbrojny tłum puścił z dymem wioskę. Zachowali jednak
życie, co nie było już dane Conestogom. 14 grudnia
pięćdziesięciu mieszkańców Paxton, prowadzonych
przez niejakiego Lazarusa Stewarta, wtargnęło konno do
osiedla, mordując sześcioro jego mieszkańców — trzech
mężczyzn, dwie kobiety i chłopca. Pozostali, kiedy po
całodziennej pracy wrócili do domu, zabrali, co mieli
pod ręką i uciekli do Lancaster, gdzie schronili się
w przytułku dla ubogich. Teraz rada przy osobie
gubernatora postanowiła 21 grudnia sprowadzić do
Filadelfii wszystkich Conestogów, mieszkańców Wyalu-
sing oraz Morawskich Delawarów z osiedli Nain i We-
quatank leżących w widłach Lehigh i Delaware, ale dla
tych pierwszych ratunek przyszedł za późno. 27 grudnia
ludzie z Paxton wyłamali drzwi przytułku, wywlekli
stamtąd czternastu odmawiających modlitwę Indian
i pomordowali ich bez litości, zostawiając na ulicy
oskalpowane i okaleczone ciała. Stojący załogą w Lan
caster Królewscy Szkoci nie kiwnęli palcem w obronie
nieszczęśliwych. Z całą pewnością nie mieli rozkazu
strzelania do cywilów, ale ich postawa jasno świadczyła,
że czerwonoskórzy nie mają co liczyć na ochronę ze
strony wojska. „Ta krew niewinna woła o pomstę do
nieba — pisał wstrząśnięty Benjamin Franklin. — Jedy
ną zbrodnią, jaką popełnili nieszczęśni było to, że mieli
miedzianą skórę i czarne włosy jak ci, którzy pomor
dowali naszych ziomków. Nieszczęśnicy! Przyszło im
żyć w takich czasach i mieć takich sąsiadów... byliby
żyli spokojnie wszędzie na ziemi, tylko nie w sąsiedzt
wie chrześcijańskich białych barbarzyńców z Paxton
i Donegal”10. Spośród Conestogów życie ocalili jedynie
Michael i Mary, małżeństwo, które opuściło wcześniej
wieś, aby pracować w Warwick, na plantacji menonity
Hersheya, który ukrywał ich w swej piwnicy przez całą
zimę. Nigdy już nie wrócili na stare śmieci.
Teraz władzom pozostało już tylko zadbać o bezpieczeństwo
140 Indian, którzy schronili się w Filadelfii. Umieszczono ich
w barakach na wyspie na rzece Delaware, gdzie przechodzili
kwarantannę chorzy na czarną ospę. Znajdowali się wśród
nich szczerzy przyjaciele białych, jak znany nam już Papoonan,
prorok Mansich, choć był z pochodzenia Mahikanem. W na
ukach swych odrzucał sięganie po broń, wzywając czerwono
skórych znad Susquehanny do zaprzestania waśni i życia
w pokoju. Gdy wybuchła wojna Pontiaka, nie tylko nie
przyłączył się ze swoimi do walczących, ale ostrzegał
pułkownika Jamesa Burda z fortu Augusta o zamiarach
przeciwników. To on i Job Chilaway, jego obecny towarzysz
niedoli, powiadomili Anglików, że przywódcą wyprawy w ich
stronach, w lipcu 1763 roku, był Shamokin Daniel. Chilaway
jeszcze w listopadzie ostrzegł żołnierzy i osadników z okolic
Bethlehem o grożącym napadzie wojowników Mansi. Teraz
ci wierni przyjaciele kolonistów znaleźli się w ich więzieniu,
jakim w praktyce były baraki po chorych na ospę. Gubernator
Penn wiedząc, że bezpieczeństwa uchodźców nie może
zawierzyć swojej milicji, która już wcześniej nie pozwoliła,
by zamieszkali w jej koszarach, zwrócił się o pomoc do
następcy Amhersta, generała Thomasa Gage’a. Prosił go, by
trzy kompanie wojska stacjonującego w Carlisle przybyły do
Filadelfii bronić Indian. Zanim jednak ten udzielił odpowiedzi,
Penn postanowił wydalić Indian poza granice Pensylwanii.
Nie poszedł za radą Lewisa Weissa, niezłomnego obrońcy
i przyjaciela Indian Morawskich, który chciał na koszt kolonii
10 Robert M. U t l e y & Wilcomb E. W a s h b u r n , Indian Wars,
Boston, Houghton Mifflin Company 1977, s. 100.
wysłać ich na pewien czas do Anglii, ale pomyślał o sąsiednim
Nowym Jorku. Tym samym zapoczątkował politykę w pełni
realizowaną przez rząd Stanów Zjednoczonych w XIX wieku,
politykę usuwania Indian z ich ziem, co miało zachować
pokój. Tutaj Penn nie różnił się od mieszkańców Paxton,
uważając że czerwonoskórzy nie mogą żyć z białymi na
jednej ziemi.
Nocą 4 stycznia 1764 roku wyrwanych ze snu Indian
zabrano z wyspy na Delaware i odwieziono na łodziach do
Filadelfii, gdzie czekała ich eskorta 70 Królewskich Szkotów,
tych samych, co zaledwie przed czterema laty tak zacięcie
walczyli z Czirokezami. Ci odprowadzili ich bezpiecznie
przez całe New Jersey do portu Perth Amboy, mimo gróźb
i obelg zgromadzonych na trasie ich podróży tłumów. Stąd
mieli popłynąć albo lądem udać się do Albany, a potem
poprosić o gościnę Sześć Narodów. Penn jednak, wysyłając
ich w drogę, nie porozumiał się ani z władzami Nowego
Jorku ani z ministerstwem do spraw Indian. I gubernator
Cadwallader Colden, sympatyzujący z Indianami intelektuali
sta, który napisał wartościową historię Irokezów11, i sir
William Johnson stanowczo sprzeciwili się przybyciu rozgo
ryczonych Indian na ziemie Sześciu Narodów. Uważali, iż
stanowczo będzie lepiej zatrzymać ich za kogoś w rodzaju
zakładników, niż mieliby szerzyć niezadowolenie wśród
Irokezów i tak mających wystarczające powody, aby narzekać
na Anglików. Dowiedziawszy się o tym generał Gage wysłał
z Nowego Jorku trzy kompanie Królewskich Amerykanów
pod kapitanem J. Schlosserem, aby zawrócić Indian z Perth
Amboy do Filadelfii i bronić ich za wszelką cenę przed
jakimkolwiek napadem. Rozkaz ten wydał w samą porę, gdyż
trzystu osadników wyruszyło z zamiarem wybicia oddanych
mu pod opiekę czerwonoskórych, a także domagać się
lepszego zabezpieczenia granicy i zwiększenia udziału
11 Dan L. T h r a p p , Encyclopedia of Frontier Biography, Vol. IV,
Spokane, Washington, The Arthiir H. Clark Company 1994, s. 106.
przedstawicieli leżących nad nią gmin we władzach kolonii.
Prowadzonym przez Matthewa Smitha i Jamesa Gibsona
zastąpiło drogę koło Germantown pięciuset obywateli Filadel
fii z Benjaminem Franklinem na czele, a wkrótce potem
dołączyli do nich Królewscy Górale i Królewscy Amerykanie
kapitana Schlossera. Wobec takiego obrotu sprawy Paxton-
czycy musieli odejść z niczym, ale za pomordowanie
niewinnych Conestogów nie spadł im włos z głowy. Mimo
że zbrodnię szczególnie potępili Franklin i gubernator
Penn, który odebrał ją jako osobistą zniewagę, oraz wszyscy
przyzwoici ludzie, to bardzo trudno było pociągnąć wtedy
zabójcę Indianina do jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Działania na pograniczu obie strony prowadziły z całym
okrucieństwem, które zdawało się ciągle wzrastać, zwłasz
cza w następnym roku, gdy władze wyznaczyły nagrody za
skalpy wrogich Indian. Najgroźniejszego przeciwnika mieli
tu krajowcy w przybyszach ze Szkocji i Irlandii, którzy
tłumnie napływali do Ameryki po przegranym w 1745 roku
powstaniu przeciw Anglikom. Szkoccy górale, dla których
jedynym zawodem, jaki sobie cenili, był zawód żołnierza
oraz ich irlandzcy towarzysze broni wiedli w swej ojczyźnie
znojne, pełne wyrzeczeń i niebezpieczeństw życie. Pod
przewodem niezłomnych duchownych prezbiteriańskich
przynieśli na amerykańskie pogranicze waśnie klanowe,
prawo krwi i zasady sprawiedliwości wyniesione ze Starego
Testamentu, toteż od razu „stali się ciężkimi sąsiadami
Indianom”, jak się wyraził kwakier James Logan12. Władze
od razu postanowiły kierować ich w te strony, gdyż
stanowili znakomitą osłonę przed atakami Indian, a jednocze
śnie groźną siłę zaczepną. W walce z krajowcami byli
bezwzględni, nie cofając się przed mordowaniem indiańskich
kobiet i dzieci, ale pod tym względem stanowczo przewyższa-
12 Colin G. C a l l o w a y . The American Revolution in Indian Country:
Crisis and Diversity in Native American Communities, Cambridge,
Cambridge University Press 1998, s. 20.
li ich różni złoczyńcy, od jakich roiło się na pograniczu.
Byli wśród nich najróżniejsi malkontenci, dezerterzy z woj
ska, oszuści, zbiegli więźniowie, dłużnicy, wszyscy, którzy
z jakichś powodów nie mogli spokojnie przebywać na
wschodzie. Wielu osiedlało się bezprawnie na ziemiach
Indian, inni prowadzili z nimi handel, rozpijając ich i oszu
kując niemiłosiernie na każdym kroku. Zapracowali sobie
rzetelnie na gorącą nienawiść Indian i o takich to ludziach
mówił podczas rokowań z kolonistami jeszcze w dziesięć
lat po wojnie Pontiaka pewien wódz Delawarów:
„Bracia, nigdy nie brakowało złych ludzi — ani u was, ani
wśród nas — i niestety nie sposób uchronić się od bestialstwa
tych jednostek. Ale mamy przecież głowę na karku po to
właśnie, aby strzec się przed nieszczęściem, gdy szaleństwo
i zbrodnia jednostek pchają do zguby cały naród...” 13.
Doprowadzeni do rozpaczy czerwonoskórzy zwalczali
białych z determinacją, metodami stosowanymi przez nich
od niepamiętnych czasów, a które biali uznali za nieludzkie
i pozwalające im zachowywać się tak samo wobec przeciw
nika. Jakby nie pamiętali, jak okrutnie wojowały w tym
samym czasie w Europie ich armie, dopuszczające się
okrutnych mordów na ludności cywilnej. To co ich szoko
wało w krajach macierzystych jakoś przestawało razić, gdy
przyszło do rozprawy z „barbarzyńcami”. Upiorne błędne
koło mordu i odwetu toczące się na pograniczu nie ustało
na dłużej w swym biegu ani w tej wojnie ani w żadnej
z następnych, ale to chyba czerwonoskórzy częściej zdoby
wali się na ludzkie odruchy.
4 Tamże, s. 151-153.
w same twarze, który od razu powalił kilku z nich.
Nieliczni zdołali odbić od brzegu i powiosłowali jak
szaleni, zostawiając w rękach wojowników czternastu
towarzyszy. Odżibueje zagarnęli cztery bateaux z ła
dunkiem prochu i wina. Następnego dnia napadli na
inny konwój i choć nie zdołali go zagarnąć, nie dopuścili,
by wpłynął na wody Niagary.
Te zwycięstwa, świętowane tańcem, piciem zdobycznego
wina i brandy oraz rytualnym zabijaniem, a czasem też
zjadaniem jeńców utrzymywały dobre nastroje wśród
oblegających fort Indian, napawając ich wiarą w zwycięst
wo. Pontiak, tkwiący niezłomnie na miejscu, zasilany przez
cały czas napływającymi posiłkami, zyskiwał wciąż na
znaczeniu, choć nie sprawował naczelnego dowództwa
w rozumieniu białych. Odległe tym stronom plemiona
postrzegały go jako nominalnego przywódcę choćby dlate
go, że pierwszy przysłał im wampumy tej wojny, w której
odniesiono już tyle sukcesów. Niemniej zdawał sobie
doskonale sprawę, że chcąc skończyć z oblężeniem, należy
zniszczyć statki, gdyż atak na palisady przyniósłby In
dianom zbyt duże straty, a życie każdego wojownika było
dla nich bezcenne. Na wspomnianej już naradzie, odbytej
8 czerwca w wiosce Potawatomich, zapadła decyzja opa
nowania „Hurona” stojącego na kotwicy koło fortu. Na
stępnej nocy wojownicy na świeżo zdobytych bateaux,
mogących zabrać odpowiednio liczny ich oddział, mieli
uderzyć na szkuner, podczas gdy pozostali ostrzeliwaniem
fortu odwróciliby uwagę i garnizonu, i załogi statku. Dobry
ten plan nie wszedł w życie, gdyż nazajutrz hucznie witano
w obozie zwycięskich Odżibuejów znad Wielkiej Rzeki,
Potawatomich ze zdobytego fortu Św. Józefa oraz kolejnych
45 Mississaugów Sekahosa. Robert Navarre, francuski
osadnik żyjący w pobliżu fortu i który prowadził ciekawy
diariusz tych wypadków, obliczył wówczas ilu wojowników
przybyło pod Detroit. Jego zdaniem znajdowało się tam
150 Potawatomich Ninivaya, 50 Wyandotów prowadzo
nych przez Takee’ego, 250 Ottawów Pontiaka, 250 Odżi
buejów znad zatoki Saginaw prowadzonych przez Wassona
oraz 170 Odżibuejów Mississauga znad Tamizy pod
wodzą Sekahosa, czyli razem 870 wojowników. W swych
obliczeniach nie uwzględnił katolickich Wyandotów Teaty
oraz 200 wojowników, którzy wyruszyli na fort Presqu’ile,
nie wszyscy też Potawatomi wrócili z napadu na fort
Sw. Józefa.
Wkrótce doszło do pierwszych rozdźwięków między
sprzymierzeńcami. Dała im początek sprawa wina przywie
zionego z Montrealu przez francuskiego handlarza Jacquesa
Lacelle. Wraz z innymi towarami złożył je u wdowy Gervais
mieszkającej na południowym brzegu rzeki. Słysząc o tym
kilku Potawatomich zażądało trochę trunku i, aby się ich
pozbyć, Lacelle dał im dwie beczki wina. Na tę chwilę do
domu wdowy przybył Pontiak i polecił handlarzowi przenieść
towary do zagrody osadnika Labadie, tuż koło wioski
Pontiaka. W zamian za tę „ochronę” musiał on jednak dać
Ottawom pięć beczek wina. W czasie libacji doszło do bójki
między spitymi do utraty przytomności wojownikami, a całe
zajście przypłaciło życiem kilku jeńców, których ciała
wrzucono do rzeki. Potawatomim nie spodobało się ani
rozporządzenie Pontiaka w sprawie wina, ani wybicie jeńców.
Chcieli ich wymienić za trzymanych w forcie dwóch swoich
wojowników i kiedy następnego dnia nadciągnęło z pomocą
30 Odżibuejów znad Saginaw, Potawatomi udali się do nich
ze skargą. 13 czerwca, po odbytej z nimi naradzie, wysłali do
fortu trzech wysłanników upomnieć się o swych współple-
mieńców. Oświadczyli Gladwinowi, że chcą wycofać się
z wojny, do której wciągnął ich Pontiak. Major odparł na to,
że nie są chyba niewolnikami Pontiaka, którego jeszcze
własne plemię ukaże śmiercią za to, że wszczął wojnę, która
przyniesie mu zagładę. Słowa te wywarły wielkie wrażenie na
Potawatomich, którzy po dwóch dniach wrócili do fortu
i w zamian za chorążego Schlossera i dwóch żołnierzy
odzyskali jednego wojownika. Gladwin nie oddał im jednak
drugiego jeńca, który był wodzem, żądając wszystkich
Anglików, jakich plemię trzymało u siebie. Następnego
dnia wódz Washee wraz z dwoma wojownikami i dwoma
Odżibuejami znad Saginaw znów przybył do fortu, przyno
sząc wampum pokoju. Oświadczył, że przemawia w imieniu
całego swego narodu. Potawatomi pragną zakopać topór
wojenny, uwolnić jeńców i wrócić do domu. Odżibueje
dodali, że nie brali jeszcze udziału w wojnie, a że serca ich
odczuwają to samo, co serca Potawatomich, więc nie
pomogą Pontiakowi i staną mu na drodze, gdyby chciał
pójść do Michilimackinac. Gladwin pochwalił ich za podjętą
decyzję i poradził, żeby wyruszyli na polowanie.
Tego samego popołudnia w forcie pojawił się również
Teata, którego katoliccy Wyandoci nie brali udziału w wojnie,
od kiedy odradził im to ojciec Potier. On również poprosił
o pokój, podobnie jak inni obwiniając Pontiaka za wybuch
wojny, i on również otrzymał od Gladwina zapewnienie
przyjaźni wraz z brytyjską flagą. Jednak przygnębienie, jakie
mogły wywołać u sprzymierzonych te odstępstwa, ustąpiło,
gdy 18 czerwca przybył z L’Arbre Croche jezuita Du Jaunay,
kapłan tamtejszych Ottawów z wieścią o zdobyciu Michilima
ckinac i opuszczeniu przez Anglików fortu Edward Augustus.
Niemniej i przy tej okazji doszło do rozdźwięków między
Indianami, o czym na początku nie wiedziano w forcie.
Mianowicie z ojcem Du Jaunay przybyło siedmiu Ottawów
z L’Arbre Croche i ośmiu Odżibuejów z Michilimackinac pod
wodzą Kinonchameka, syna wielkiego Minavavany. Stanęli
oni obozem o milę od wioski Pontiaka, a kiedy ten wysłał im
na powitanie kilku pomniejszych wodzów, Kinonchamek
oświadczył im rozkazująco, że chce na drugi dzień zjawić się
u Pontiaka na naradzie.
Z rana następnego dnia we wsi Wyandotów zjawili się
wysłannicy Delawarów i Szawanezów. Kiedy powiedziano
im, że w pobliżu przebywa syn wielkiego Odżibueja, udali
się do niego z wizytą, nie powiadamiając o tym Pontiaka.
Na odbytej w tajemnicy naradzie było też kilku Francuzów,
którzy z pewnością poskarżyli się na sytuację, w jakiej się
znaleźli. Było oczywiste, że przybysze zbierają informacje
niezależnie od wodza Ottawów i chcą przedstawić mu swe
wspólne stanowisko. Wczesnym popołudniem północni
Ottawowie i Odżibueje wraz z Delawarami i Szawanezami
zasiedli kręgiem w obozie Pontiaka. Przemawiając w imie
niu swego ojca Kinonchamek zarzucił Ottawom okrucień
stwa popełniane podczas działań, mordowanie i zjadanie
jeńców oraz nękanie sprzymierzeńców Indian, Francuzów.
Stawiał im za przykład Odżibuejów, którzy zabijają wrogów
jedynie na polu walki, a potem opiekują się nimi i wysyłają
ich do swoich. W toku swej przemowy zwrócił się bezpo
średnio do Pontiaka:
„Ale ty, kiedy wziąłeś jeńców na jeziorze i rzece,
zawiodłeś ich do swego obozu, aby pić ich krew i jeść ich
ciało. Czy ciało ludzi godzi się jeść? Człowiek je tylko
mięso jelenia i innych zwierząt, które Pan Życia umieścił
na ziemi. Co więcej, prowadząc wojnę z Anglikami,
prowadzisz ją też z Francuzami, gdyż wyrzynasz im bydło
i zabierasz żywność, a gdy się temu sprzeciwiają, każesz
rabować ich swoim wojownikom. My tak nie postępujemy.
Prowadzimy wojnę, nie oglądając się na żywność od
Francuzów; przed uderzeniem na Anglików zadbaliśmy
o pożywienie dla nas, naszych żon i naszych dzieci.
Gdybyś postąpił tak samo, nie musiałbyś lękać się nagany
ze strony naszego Wielkiego Ojca, kiedy się tu pojawi.
Oczekujesz go, tak jak i my, ale będzie on zadowolony
tylko z nas, nie z ciebie" 5.
Przemówienie to świadczy dobitnie, że Pontiak nie
posiadał tak absolutnej władzy nad sprzymierzonymi ple
5 Tamże, s. 187.
mionami, jak sądzili Anglicy. Wódz Odżibuejów ciskał mu
zarzuty w twarz w jego własnym obozie i Pontiak mógł
odpowiedzieć jedynie ponurym milczeniem. Mógł co praw
da wypomnieć Kinonchamekowi okrucieństwa Odżi
buejów, których świadkiem był Alexander Henry, ale
okrucieństwo to potępił Minanavana wraz z większością
plemienia. Z podobnymi zarzutami wobec Pontiaka wystąpił
przedstawiciel Szawanezów, który jeszcze silniej podkreślił
krzywdy, jakie z jego strony spotkały Francuzów. Oświad
czył, iż Szawanezi i Delawarowie chcieli pomóc w ob
lężeniu fortu, ale teraz rezygnują z tego w obawie, że za
to, czego dopuścił się wobec Kanadyjczyków, obarczy
winą ich po powrocie wojsk francuskiego Wielkiego Ojca.
W dwa dni po odjeździe gości, 21 czerwca, Pontiak
otrzymał wieści, które podniosły go na duchu. Do obozu
przybyli wraz z jeńcami wojownicy spod Presqu’île,
mówiąc też o wzięciu Le Boeuf i Venango. Zagrzany nimi
wódz postanowił zagarnąć slup „Michigan”, który właśnie
powracał z Niagara i zbliżał się do ujścia Detroit.
Wojownicy zebrali się na Wyspie Indyczej i wznieśli
szańce z pni i ziemi na brzegu górującym nad zwężeniem,
przez które musiał płynąć statek. Wieczorem kapitan
Newman zaczął płynąć w górę rzeki, ale że wiatr ustał,
rzucił kotwicę na wprost Wyspy Indyczej. Indianie byli
niezmiernie ucieszeni takim obrotem sprawy, ale oficer
spodziewał się napadu i zatrzymał pod pokładem za
branych z Niagara 55 żołnierzy. Z dala widać było tylko
członków załogi i wojownicy mieli prawo sądzić, że
wezmą slup od jednego zamachu. Toteż gdy tylko zapadła
głucha noc, wsiedli do swych kanu i jęli bezgłośnie
wiosłować w stronę ciemnego i milczącego statku. War
townik dostrzegł ich na czas, lecz nie dał nic po sobie
poznać i tylko żołnierze wypełznęli na pokład i zajęli
stanowiska u burt. Indianie zbliżali się już bardzo blisko,
gdy usłyszeli uderzenie młota o pokład. Cały statek
rozbłysnął światłem, gdy huknęły armaty i rozległa się
salwa z muszkietów. Piętnastu wojowników padło, drugie
tyle było rannych. Pozostali zawrócili w pośpiechu do
swych umocnień, nie wracając już do ataku. Rankiem
„Michigan” powoli zawrócił nad jezioro Erie, aby zaczekać
na pomyślny wiatr.
Do końca tygodnia panował spokój poza sporadycznym
ostrzeliwaniem fortu. W sobotę, 26 czerwca, Pontiak
wysłuchał mszy w misji Wyandotów po drugiej stronie
rzeki. Następnie zarekwirował od osadników trzy dwukółki
i wybrał się po ściąganie zapasów. Wszędzie, gdzie znalazł
bydło albo zboże, wypisywał właścicielowi czek z wizerun
kiem szopa. Całą żywność umieszczano w domu Jeana
Baptiste Meloche’a, a czuwał nad tym stary Cuillerier. Na
drugi dzień wódz kazał kapitanowi Campbellowi napisać
kolejny list do fortu. Radził w nim Gladwinowi, aby się
poddał, bowiem za dziesięć dni powróci Kinonchamek
z 800 wojownikami, nad którymi on, Pontiak, nie będzie
w stanie zapanować. Major odparł, że nie będzie żadnych
rozmów, dopóki nie doczeka się powrotu obu oficerów.
W oporze umocnił go bezpieczny powrót „Michiganu”,
który na swym pokładzie przyniósł nie tylko posiłki pod
dowództwem porucznika Cuylera, ale też 150 beczek
z żywnością i amunicją. Mijając wioskę Wyandotów kapitan
Newman ostrzelał ją kartaczami, co przyniosło rany wielu
z nich i zmusiło resztę do ucieczki.
Pontiak zdawał sobie doskonale sprawę, że fort nie
tylko potrafi się obronić, ale na dodatek otrzymać posiłki
i zaopatrzenie. W takiej sytuacji trudno było liczyć
na wzięcie go szturmem. Wódz zwołał wobec tego
1 lipca naradę z przedstawicielami francuskich osadników.
W swym przemówieniu wezwał ich do walki z Anglikami
u swego boku. Zarzucał im bezczynność i sprzyjanie
wrogom. Zapytał ich czy — tak jak ich czerwonoskórzy
bracia — uważają się jeszcze za Francuzów. Jeśli tak,
niech podniosą wampum wojny, który rzuca im pod nogi;
jeśli nie — są dla niego Anglikami i niech się gotują do
walki.
Osadnicy już od miesiąca wiedzieli o zawartym ostatecz
nie pokoju między Anglią i Francją, nie ośmielili się
jednak powiedzieć Indianom, że uczynił on ich angielskimi
poddanymi. Wielu z nich życzyło sobie przegranej Ang
lików, ale nie zamierzali się narażać na zarzut otwartego
popierania Indian. Gdyby Pontiak zmusił ich do porzucenia
swej udawanej neutralności, to prędzej poparliby Anglików
niż jego. Jeden z osadników przyniósł na naradę odpis aktu
kapitulacji Kanady z 1760 roku i przypomniał Indianom jego
znaczenie. Zapewnił ich, że on i jego ziomkowie od razu
pójdą za nimi, jeśli tylko znajdzie się jakiś sposób, aby
zerwać więzy, jakimi tym papierem związali im ręce królowie
Anglii i Francji. Pontiak widząc, że Francuzi za wszelką cenę
chcą odwlec decyzję, wezwał do walki młodych ludzi
i kawalerów, jeśli nie mogą tego uczynić ojcowie rodzin. Ku
zmieszaniu i przestrachowi osadników od ogniska powstał
wówczas Zacharias Cicotte i podniósł rzucony przez Pontiaka
wampum wojny. „Ja i moi wojownicy — powiedział
— zrywamy narzucone nam więzy. Wszyscy przyjmujemy
wampum, który nam ofiarowałeś i idziemy wraz z tobą!
Pójdziemy poszukać innych młodych, aby poszli z nami. Jest
ich wystarczająco wielu i zobaczysz, że niedługo zdobędzie
my fort i wszystko, co się w nim znajduje” 6.
Ostrożniejsi spośród Francuzów natychmiast opuścili
naradę, ale Cicotte i kilku innych zaczęli werbować
chętnych do walki. Pierwsi zgłosili się Alexis Cuillerier
oraz dwaj synowie i zięć Labadie’ego. Charles Dusette,
posiadający karabin sir Roberta Davera i róg z prochem
porucznika Charlesa Robertsona, z Pierre’em Barthe mieli
zebrać ochotników z okolicy. Mayerin zapewnił Pontiaka,
6 Tamże, s. 193.
że wszyscy chwycą za broń. Podobno Indianie mogli liczyć
na pomoc blisko trzystu Francuzów, również tych miesz
kających wewnątrz fortu. Ci mieli sporządzić klucze do
jednej z bram i użyć ich podczas nocnego ataku na
twierdzę. Choć z jakiegoś powodu plan ten się nie powiódł,
to trzy takie klucze jednak wykonano. Widząc co się
święci, kilku Francuzów przeniosło się z rodzinami do
fortu, aby ich nie zmuszono do podjęcia broni.
Bladym świtem następnego dnia porucznik McDougall,
holenderski handlarz Abraham Van Eps i jeszcze jeden
Anglik jakimś cudem uciekli Indianom i przedostali się do
fortu. McDougall chciał zabrać ze sobą kapitana Campbella,
lecz ten — będąc tłustym i krótkowzrocznym — nie chciał
obarczać sobą towarzyszy. Pontiak odpowiedział na to
jedynie listem, w którym ostatni raz wzywał Gladwina, aby
poddał Detroit. Ten jednak myślał raczej o ofensywie.
4 lipca wysłał porucznika Haya, aby zniszczył szańce, jakie
na północny wschód od fortu usypali Indianie i ich nowi
francuscy sprzymierzeńcy. Ci stawili zacięty opór i uszli
dopiero przed posiłkami dowodzonymi przez kapitana
Hopkinsa. Utarczka nie miałaby większego znaczenia,
gdyby jeden z dwóch zabitych Indian nie stracił prócz
życia również skalpu z rąk żołnierza, który niegdyś prze
bywał w indiańskiej niewoli. Tym oskalpowanym wojow
nikiem był siostrzeniec Wassona, wodza Odżibuejów z do
liny Saginaw.
Gdy Wasson posłyszał o losie krewniaka, udał się do
Pontiaka i zażądał, aby wydał mu kapitana Campbella.
Bolał nad śmiercią w swej rodzinie, co pośrednio przypi
sywał nieporadnym działaniom wodza Ottawów i płonął
żądzą zemsty. Pontiak bez słowa sprzeciwu wydał mu
jeńca. Odżibueje porwali go do swego obozu, gdzie odartego
z odzienia Wasson zabił jednym uderzeniem tomahawka,
pokaleczył, wydarł mu serce z piersi i zjadł jego kawałek.
Wrzucone do rzeki ciało popłynęło w stronę fortu, gdzie
wyłowiła je załoga i uczciła należnym pogrzebem. Cała ta
sprawa wzburzyła nie tylko białych, ale także Ottawów,
choć zupełnie z innego powodu. Byli niezmiernie dotknięci
tym, z jaką pogardą sąsiednie plemię potraktowało ich
jeńca i postanowili powetować sobie tę zniewagę zabijając
jeńca Wyandotów, chorążego Paulie. Ten jednak, gdy
dowiedział się, co spotkało Campbella, przepłynął rzekę
i kiedy załoga zasiadała do kolacji, pojawił się przed
palisadą, ubrany i pomalowany jak Indianin. On to opowie
dział swoim, co zdarzyło się z kapitanem.
Francuzi musieli teraz zająć zdecydowane stanowisko
wobec indiańsko-angielskiej wojny, gdyż nie mogli już
udawać, że nie znają postanowień pokoju paryskiego.
Mieszkający w forcie wstąpili do kompanii milicji utwo
rzonej przez Gladwina, dowódcą której został James
Sterling. Żyjący poza palisadami skupili się wokół misji
Wyandotów i postanowili nie udzielać Indianom żadnej
pomocy. O tym, jakie postanowienia zapadły w Paryżu,
dowiedzieli się od Gladwina, który polecił im je przekazać
za pośrednictwem Roberta Navarre.
Sam Gladwin zdecydował się teraz na ofensywę. 6 lipca
wysłał w górę rzeki „Michigan”, aby ostrzelał obóz
Pontiaka. Na pokładzie znajdowali się kierujący ogniem
kapitan Hopkins i chorąży Paulie. Statek poruszał się
jednak bardzo wolno przy słabym wietrze i wódz — domyś
lając się zamiarów wroga — zdążył usunąć z wioski
kobiety i dzieci. Kartacze wyrządziły jednak wielkie szkody
opuszczonym wigwamom, toteż Pontiak nakazał przenieść
wioskę dalej na południowy wschód, na drugą stronę bagna
zwanego Grand Marais. Nowe obozowisko leżało trzy mile
powyżej starego, jakie pięć mil od fortu.
W tym czasie gdy „Michigan” ostrzeliwał wieś Ottawów,
Gladwin przyjął u siebie delegację Potawatomich. Oświad
czyli oni, że wiedzą o pokoju zawartym między Anglią
i Francją, chcą więc opuścić Pontiaka i oddać dwóch
żołnierzy za wodza, którego trzyma u siebie. Major nie
omieszkał wypomnieć im, że tylko kilka dni temu napadli
na slup płynący górnym biegiem Detroit, ale wybacza im
to i poleci ich względom generała Amhersta, jeśli tylko
wydadzą wszystkich jeńców. Ci powrócili na drugi dzień
wraz z kilkoma Wyandotami, zaniepokojonymi atakiem
statku na obóz Pontiaka. Wyrazili chęć zawarcia pokoju
i wydania trzymanych u siebie jeńców, z czego też się
szybko wywiązali. 9 lipca przekazali Gladwinowi chorążego
Christie i ośmiu innych. Powiedzieli, że wynoszą się z tej
okolicy i że ufortyfikują swą wioskę, gdyby Pontiak chciał
ich zaatakować.
Ten nie wiedział o odstępstwie Potawatomich i Wyan
dotów, bowiem zastanawiał się jak zniszczyć szkuner i slup
za pomocą płonących tratew, które chciał puścić z prądem
w ich stronę. Cztery zdobyte bateaux połączono razem
i załadowano chrustem, korą brzozową i smołą. Nocą
9 lipca Indianie zepchnęli tę potężną tratwę do wody,
podpalili i puścili w dół rzeki. Marynarze, spostrzegłszy
zbliżające się niebezpieczeństwo, uwolnili jeden łańcuch
z każdej kotwicy. Statki zaczęły obracać się kołysane przez
prąd i płonąca tratwa spłynęła bezsilnie obok nich w dół
rzeki. Anglicy odetchnęli z ulgą, zaś wojownikom pozostało
zaczynać od nowa. Przystąpili do dzieła o północy 11 lipca,
ale tym razem zbudowali dwie tratwy. Druga miała po
płynąć po tym, jak pierwsza zmusi statki do obrócenia się.
Kapitan Hopkins, który tej nocy czuwał na pokładzie
„Michiganu”, wystrzelił z dział do pierwszej tratwy, jak
tylko zobaczył płomień. Salwa tak zmieszała Indian stoją
cych w rzece z drugą tratwą, że wypuścili ją z rąk, zanim
zdążyli ją zapalić. Odpłynęła z prądem, a gdy przepływała
koło Anglików, ci pochwycili ją i wyciągnęli na brzeg.
Pontiak w dalszym ciągu nie rezygnował z użycia płoną
cych tratew. W celu ich zbudowania kazał rozebrać dwie
stodoły. W forcie opowiadano, że zbudował sześć tratew,
innym razem, że jedną, ale długą na 90 metrów; jeszcze
innym razem, że ma ich dwadzieścia cztery. Chcąc się
pozbyć tego niebezpieczeństwa Gladwin wyłożył okrężnice
burt dwóch bateaux grubą, dębową tarcicą, aby zabezpieczyć
wioślarzy i na każdym ustawił działo obrotowe. Wysłane
24 lipca dla wypatrzenia stanowisk budowy tratew nie
znalazły niczego, ale kursując w obie strony dołem rzeki,
ściągały na siebie nieskuteczny ogień Indian, marnujących
bezcenną amunicję. Widok tych łodzi sprawił, że wojownicy
zrezygnowali z tratew, gdyż wiadomo było, że zostaną
przechwycone, nim dotrą do statków.
Niepowodzenia te z pewnością nie sprzyjały dobremu
samopoczuciu Pontiaka, któremu dodatkowych trosk przy
sparzało postępowanie Potawatomich i Wyandotów. 10
lipca zagroził wojną tym ostatnim, jeśli nie powrócą znów
w jego szeregi, ale z pewnością nie mówił tego poważnie
mając Anglików na karku. Wiedział, że tylko zwycięstwo
w walce z nimi przywróci mu poparcie nie tylko Wyan
dotów, ale i Potawatomich. Ci ostatni 12 lipca przekazali
Gladwinowi dziesięciu swych jeńców, w zamian nie otrzy
mując żadnego ze swoich. Zwolniony przez nich Chapman
Abraham oświadczył, że przetrzymują u siebie jeszcze
innych jeńców i to sprawiło, iż major odprawił ich z niczym.
Takie postępowanie Anglików było na rękę Pontiakowi,
lecz z większym optymizmem zaczął postrzegać sytuację
od 24 lipca. Tego dnia przybyło doń 70 Odżibuejów
z Michilimackinac w towarzystwie pięciu Menominich
z Wisconsin. Nie wiadomo o czym rozmawiali, ale następ
nego dnia przybyli do wsi Wyandotów wysłannicy Szawa-
nezów i Delawarów poprosili o zwołanie wspólnej narady.
Trwała dwa dni i omawiano na niej sposoby prowadzenia
wojny. Nieznane są oczywiście szczegóły, ale Pontiak
odniósł pełne zwycięstwo. Przekonał wszystkich, że wojnę
z Anglikami należy doprowadzić do zwycięskiego końca.
Kiedy na koniec zaczął śpiewać swą pieśń wojenną,
zgromadzeni wodzowie jęli śpiewać wraz z nim, nawet
Potawatomi i większość Wyandotów. Jego krasomówstwo
zatriumfowało raz jeszcze.
Na tę chwilę przybyło wysłane do Illinois poselstwo
Pontiaka z Jacquesem Godfroyem i Mini Chesne na czele,
przynosząc odpowiedź i dla Indian i dla osadników. Listy
dla Indian nie napawały otuchą. Major Neyon de Villiers
radził Francuzom, aby nie mieszali się do wojny. Pontiakowi
donosił, że nie może mu w tej chwili służyć żadną pomocą,
gdyż doszły go wieści o zawarciu pokoju między Anglią
i Francją. Wysłał jednak kurierów do Nowego Orleanu, aby
zbadali sprawy na miejscu i jeśli wieść okaże się niepraw
dziwa, zrobi wszystko, co będzie mógł.
Tak miały się sprawy 28 lipca 1763 roku. Dzień ten
przeszedł bez żadnych działań, a w nocy ciężka mgła
zawisła nisko nad rzeką. Około wpół do piątej nad ranem
od strony wioski Wyandotów doszedł grzechot strzałów
karabinowych i huk działa. Żołnierze natychmiast zajęli
swe stanowiska, zaś kapitan Hopkins z dwunastoma żoł
nierzami w bateau wymknął się cicho bramą wodną na
zwiad. Garnizon zamarł w niespokojnym oczekiwaniu. Po
męcząco długim czasie z mgły wyłoniło się bateau z żoł
nierzami w czerwonych kurtkach, potem następne, potem
jeszcze jedno. Ich niewiarygodnie długi szereg defilował
przed fortem wśród niemilknących okrzyków rozradowanej
załogi zgromadzonej przy palisadzie. Było ich dwadzieścia
dwie, wiozły 260 żołnierzy czyli więcej niż liczył sobie
garnizon Detroit, a dowodził nimi kapitan James Dalyell.
KRWAWY MOST I KRZEWIASTY POTOK
4 Tamże, s. 145.
Bitwa, choć stoczona na Ostrym Wzgórzu, przeszła do
historii jako bitwa nad Krzewiastym Potokiem, płynącym
o milę dalej. Tam też Bouquet stanął obozem, by dać
wytchnienie rannym i zaopatrzyć się w wodę. Miał pięć
dziesięciu zabitych, w tym trzech oficerów oraz sześć
dziesięciu rannych i pięciu zaginionych. Indianie raz tylko
ostrzelali mu obóz, po czym wycofali się na dobre do
ujścia Scioto. Nie wiadomo ilu ich zginęło, gdyż nikt nie
policzył ciał, ale prawdopodobnie nie więcej niż żołnierzy.
Boleśnie musieli odczuć śmierć wodzów Delawarów Kikius-
kunga i jego syna Wilka, choć z pewnością nie mieli się za
pokonanych. Powszechnie uważana za błyskotliwe zwycięs
two Anglików, a często za decydującą o losach wojny,
bitwa nad Krzewistym Potokiem była w zasadzie nieroz
strzygniętym starciem. Indianie nie zdołali zniszczyć wojska
idącego z odsieczą fortowi Pitt, ale nie pozwolili zaopatrzyć
go w wystarczającym stopniu. Bouquet musiał zostawić
większość zapasów na polu bitwy, gdyż nie było czym
przetransportować rannych. Straty w ludziach były tak
wielkie, że pułkownik nie był w stanie dać żadnej pomocy
Gladwinowi ani też wojsku z Niagara przy odbudowywaniu
fortu Presqu’ile. Amherst zalecał mu przejście do ofensywy
i współdziałanie w tym celu z ochotnikami z Wirginii, ale
nie mogło być o tym mowy. Bouquet nie miał czym
wyżywić dodatkowych ludzi i musiał odesłać na wschód
wszystkie kobiety i dzieci, a nawet niektórych żołnierzy.
Z pozostałymi mógł jedynie pilnować dróg łączących fort
ze światem. Podobnie jak w Detroit wojsko musiało
porzucić marzenia o rzuceniu Indian na kolana i przygoto
wać się na spędzenie następnej zimy w oblężonym forcie.
Podobnie jak w Detroit ich przeciwnicy również musieli
wyzbyć się myśli o zdobyciu fortu jeszcze tego roku.
DZIAŁANIA POD FORTEM NIAGARA
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 137.
tak że nikt nie dowiedział się, co im zgotował los. Wkrótce
potem zabili dziewięciu innych, a głowę jednego zatknęli na
tyczce koło obozu w Dolnej Przystani. Takie działania
sprawiły, że Anglicy dopiero w końcu października mogli
podjąć poważniejszą próbę odciążenia Detroit, a była to już
późna pora roku, pełna groźnych, zdradliwych burz szaleją
cych na jeziorze Erie.
20 października major Wilkins opuszczał fort Schlosser,
prowadząc flotyllę 22 bateaux wiozących 600 żołnierzy
i pięćdziesiąt beczek z żywnością i amunicją. Kiedy dwie
ostatnie łodzie spuszczano na wody Erie, dostały się pod
silny ogień strzelających z brzegu Seneków. Zginęli dwaj
oficerowie i sześciu żołnierzy, zaś jedenastu ludzi, w tym
dwóch oficerów, odniosło rany. Konwój mimo to popłynął
w dalszą drogę, ale nie dotarł dalej jak do półwyspu Pointe
aux Pine, już blisko ujścia Detroit. W nocy 7 listopada
wściekła wichura wzburzyła fale jeziora, które stało się
grobem dla trzech oficerów i 67 żołnierzy. Na dno poszło
18 łodzi, 52 beczki z żywnością i cała amunicja. W tej
sytuacji Wilkins — jak tylko naprawiono uszkodzone
łodzie — zawrócił do Niagara. Chyba jednak burza uchro
niła wojsko od jeszcze większej klęski, gdyż Pontiak
wysłał mu na spotkanie siedmiuset wojowników. Takiego
zdania był w każdym razie major Rogers, w pełni docenia
jący sztukę wojenną Trzech Ognisk i cały czas lękający się
o losy wyprawy. Jej fiasko sprawiło, że Gladwin musiał
odesłać na wschód kolejnych żołnierzy, nie mogąc wyżywić
ich u siebie. Porażki Anglików sprawiły, że poruszyli się
Mississaugowie znad Ontario, którzy najazdami nad Rzeką
Sw. Wawrzyńca mogliby odciąć od świata fort Niagara.
Nadchodzące do generała Amhersta wieści o tych wszys
tkich klęskach niemal przyprawiały głównodowodzącego
armią o rupturę. Od początku noszący się z zamiarem
surowego stłumienia powstania, teraz ponowił rozkazy
bezlitosnego wytępienia zbuntowanych. „Nie należy ich
uważać za godnego nas przeciwnika — pisał w liście do
Gladwina o Senekach i Indianach znad Wielkich Jezior
— lecz za najpodlejszą rasę stworzeń, jaka zanieczyszcza
sobą ziemię i którą trzeba wytępić dla dobra ludzkości. Ma
Pan zatem nie brać żadnych jeńców, lecz tracić wszystkich,
jacy wpadną w Pańskie ręce, za niczym nie usprawied
liwione i okrutne napaści, jakich się dopuścili wobec nas”3.
Za skalpy Pontiaka i Wassona wyznaczył po sto funtów
nagrody, a gdy usłyszał o klęsce i śmierci Dalyella,
w przypływie bezsilnej wściekłości podwoił tę sumę. Swą
nienawiść do Indian posunął do tego stopnia, że odrzucił
propozycję sir Williama Johnsona, aby w tej wojnie sięgnąć
po pomoc Irokezów, Siedmiu Narodów Kanadyjskich czy
Mahikanów ze Stockbridge. Kiedy ci ostatni oświadczyli
23 lipca, że są gotowi walczyć z Pontiakiem, stwierdził, że
nigdy by nie skorzystał z pomocy tak „nędznego plemienia”,
chociaż w czasie wojny Francuzów i Indian niezmiernie
przysłużyli się sprawie angielskiej. Co do Irokezów i Sied
miu Narodów Kanadyjskich powiedział, iż nie chce ich
w swoich szeregach, gdyż „nigdy nie zawierzyłby nikomu
z indiańskiej rasy”4. Jego graniczące z głupotą uprzedzenie
było tym bardziej zastanawiające, że Indianie zdążyli już
w tej wojnie oddać niemałe usługi Anglikom. Wyandot
imieniem Andrew regularnie, z narażeniem życia, kursował
z listami między Pitt i Detroit, Kapitan Daniel Mohawków
wsławił się podczas bitwy przy wraku „Michiganu”. Takich
przykładów można by znaleźć więcej. Na zwołanej przez
siebie naradzie, jaka się odbyła 7 września w jego domu
w dolinie Mohawka, Johnson nie zdradził się przed za-
proszonymi Irokezami i Indianami znad Rzeki
rzyńca, że wie, jakim sentymentem darzy swych indiańskich
przyjaciół wielki wódz Anglików. Miał nadzieję, że skłoni
3 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
Wayne State University Press 1994, s. 226.
4 Gregory E. Do wd, War under Heaven..., s. 149.
ich do wystąpienia przeciw wrogim plemionom, ale nie
uzyskał wiele. Mimo przyjaznej atmosfery i wzajemnych
zapewnień o przyjaźni Irokezi obiecali jedynie skłonić
Seneków do zejścia z wojennej ścieżki, zaś Indianie
z Kanady zanieść Pontiakowi wampum wzywający do
zawarcia pokoju. Johnson zresztą nie tyle liczył na ich
aktywny udział w działaniach, co na samą obecność u boku
Anglików, mającą przygnębić wroga i dodać ducha wojsku.
Lękał się, że tępy upór Amhersta w tej sprawie zmieni
potencjalnych indiańskich sojuszników w otwartych wro
gów, ale wkrótce doczekał się dobrej nowiny. Na początku
października sir Jeffery wezwał go na naradę do Albany,
by powiadomić o wysłaniu majora Wilkinsa na odsiecz
Detroit i o zgodzie Jego Królewskiej Mości na swój powrót
do ojczyzny. Dowództwo nad armią przekazał generałowi
Thomasowi Gage i 17 listopada z ulgą wsiadł na statek
odpływający do Anglii. W nowym naczelnym wodzu swej
armii Anglicy znaleźli oficera, który choć gardził Indianami
w takim samym stopniu co Amherst, to w pełni zdawał
sobie sprawę z tego, jak groźnym są wrogiem i — w prze
ciwieństwie do swego poprzednika — nigdy nie pozwolił
sobie na luksus ich lekceważenia. Z pewnością był przez
to dla czerwonoskórych o wiele groźniejszym przeciw
nikiem niż Amherst.
ODSTĄPIENIE PONTIAKA SPOD DETROIT.
OFENSYWA ANGLIKÓW
2 Tamże, s. 238.
Kanadyjczycy, lękający się zemsty Anglików. Postronny
obserwator mógłby sądzić, iż czerwonoskórzy przebywają
na zimowych łowach, gdyż była to właśnie ta pora. Były
to jednak wielkie wioski, a nie myśliwskie obozy, a Pon
tiak nie wyzbył się jeszcze nadziei na pomoc Francuzów.
Jego nowa wieś leżała na głównym szlaku od Detroit do
Illinois. Daleki od zawarcia pokoju na jesieni 1763 roku,
następnej wiosny odzyskał pewność siebie. Liczył się ze
wzmocnieniem Detroit przez Anglików i z odwetem z ich
strony, a tu, nad Maumee, mógł im wydać walkę na
własnych warunkach. Choć oddał im Detroit, przynajmniej
do czasu zapewnienia sobie francuskiej pomocy, to bez
Indian było ono jedynie zagubionym w puszczy kanadyjs
kim osiedlem. Anglicy mogli sobie panować nad tamtej
szymi cieśninami, ale nie nad wojownikami, którzy po
prostu wycofali się na inne pozycje. Walczyli do końca
i może jeszcze przed swym odejściem nad Maumee
Pontiak posłyszał o ostatnim na jesieni ataku Seneków
koło fortu Schlosser, którzy w Dolnej Przystani napadli na
dziesięcioosobowy oddział, zabijając siedmiu żołnierzy,
a dwóch uprowadzając ze sobą.
Rok 1763 rozpoczął się od inicjatywy Indian, przyniósł im
liczne sukcesy. Wraz z jego końcem znaleźli się w martwym
punkcie. Chociaż zajęli szereg fortów i odrzucili osadników
daleko na wschód, to nie zdołali zająć najważniejszych
twierdz i zaczynało brakować im amunicji. Bardziej jednak
dał im się we znaki brak poparcia ze strony tych, którzy
mogliby im ułatwić osiągnięcie zwycięstwa — władz francus
kich i większości Kanadyjczyków. Nigdy nie poparło ich
katolickich Siedem Narodów Kanadyjskich z okolic Montrea
lu i Quebecu, zawiedli ich Ottawowie z L’Arbre Croche,
odstąpili katoliccy Wyandoci spod Detroit. Po ich stronie
stanęli liczni Senekowie, odnosząc świetne zwycięstwa, ale
Liga Irokezów w swej całości nigdy ich nie poparła i w końcu
podniosła przeciw nim broń.
*
4 Tamże, s. 160.
wodzem, który odegrał poważniejszą rolę w działaniach
przeciw Anglikom, Ottawowie znad Maumee przysłali
Atawanga i Shemandawę, miejscowych reprezentował
Manitou. Potawatomi delegowali Kiouąuę i Naneąuobę,
a nie Niniwaya czy Washee’ego. Majamów przedstawiał
Naranea, nie znamy natomiast imion przywódców Wyan
dotów. Poza nimi zjawili się rzecznicy ludów, które tak jak
Menomini nie wzięły w wojnie większego udziału bądź jak
Siuksowie Santee czy Kri znad Jeziora Górnego w ogóle
do niej nie przystąpiły. Wasson, zabójca kapitana Camp-
bella, otworzył obrady słowami: „W ubiegłym roku Bóg
opuścił nas; teraz otworzył nam oczy i chcemy być
wysłuchani. Bóg sprawił, że odmieniły się nasze serca”5.
Podobnie wypowiedzieli się inni, w tym przybyły nieco
później słynny Wabbicomigot. Shemandawa oświadczył,
że Pontiak również żałuje swych uczynków i prosi o wy
baczenie, co oczywiście było tylko dyplomatycznym wy
biegiem wysłanych przez niego Ottawów. Powiódł się on
w pełni, gdyż Bradstreet obiecał wszystkim amnestię pod
warunkiem zaprzestania walki i wydania jeńców. Otworzył
też na nowo handel z Indianami, którego tak bardzo
potrzebowali, a którym — ku wściekłości Johnsona i Crog-
hana, nieżyczących sobie konkurencji — zajęli się miejs
cowi Francuzi. Na koniec oświadczył, że udaje się do fortu
Sandusky na spotkanie z Indianami znad Ohio, gdzie
spodziewa się też spotkać z Pontiakiem. Wyruszył tam też
niezwłocznie, lecz na miejscu, 18 września, nie zastał
nikogo. Doczekał się natomiast listu od Gage’a, w którym
ten surowo skarcił go za zawarcie pokoju z Szawanezami
i Delawarami. Gdyby spotkał się z Pontiakiem i zawarł
z nim pokój, mógłby nie obawiać się zarzutów przełożone
go, lecz w tej sytuacji wszelkie argumenty stały po stronie
Gage’a. Bradstreet wysłał zatem przeciw nieprzyjacielowi
& the British Empire, Baltimore, The Johns Hopkins University Press
2002, s. 169.
2 Howard H. P e c k h a m , Pontiac and the Indian Uprising, Detroit,
3 Tamże, s. 219.
Pierwszym natomiast oficjalnym wysłannikiem do Illinois
ze strony władz angielskich był porucznik John Ross.
Wyruszył on lądem z Mobile, przez kraj Czoktawów
i Czikasawów, w towarzystwie handlarza Hugha Crawforda,
byłego jeńca Potawatomich. Mieli oni skłonić plemiona
z Illinois, aby nie stawiały oporu czerwonym kurtkom, kiedy
wkroczą obsadzić tutejsze forty. Kapitan St. Ange, którego
Ross niesłusznie podejrzewał o zachęcanie Indian do dalszej
walki, zorganizował im 4 kwietnia w swym forcie spotkanie
z przedstawicielami konfederacji Illinoich, na którym zjawili
się też rzecznicy Osedżów i Missourich zza Missisipi oraz
Potawatomich i Odżibuejów z północy. Obrady toczyły się
w atmosferze zdecydowanie nieprzychylnej Anglikom. Tama-
rois, wódz Kaskaskiów, oświadczył, iż wszyscy Indianie
pragną wojny i nie wpuszczą Anglików na swe ziemie. Kiedy
zważymy Francuza i Anglika — powiedział — Anglik będzie
ważył więcej, „gdyż napełniony jest nikczemnością i nie ma
białego serca jak nasz ojciec”6. St. Ange wkrótce ostrzegł
Anglików, że Odżibueje i Potawatomi chcą ich uwięzić, więc
Ross i Crawford opuścili nocą fort Chartres, w którym zaraz
na drugi dzień zjawili się Pontiak i Minavavana. Uchodzący
w dół Missisipi wysłannicy minęli po drodze płynący do
Illinois potężny konwój, z którym zabrał się wracający
z Nowego Orleanu Kaske.
Wymienieni wodzowie nie musieli długo czekać na
przybycie następnego wysłannika Anglików. Z misją do
plemion w Illinois udał się teraz ściśle współpracujący
z George’em Croghanem były porucznik 77 Pułku Piechoty
Alexander Fraser, biegle mówiący po francusku i kore
spondujący szyfrem z generałem Gage. Obaj z Croghanem
przybyli z końcem zimy do fortu Pitt, aby zaczekać na
wielką karawanę z darami dla Indian, w tym również dla
plemion z Illinois. Czekali jednak daremnie, gdyż zamiast
6 Tamże, s. 210.
niej przyszła wieść, że 6 marca 1765 roku została napadnięta
i obrabowana przez tak zwanych Dzielnych Chłopców albo
Czarnych Chłopców, gdyż malowali się i przystrajali jak
Indianie. Pochodzili z pustoszonej przez czerwonoskórych
doliny Conococheague, a przewodził im były jeniec Caug-
hnawagów znad Ohio James Smith, biegle mówiący języ
kiem Mohawków i Ottawów. W tym miejcu należy po
święcić im nieco uwagi, gdyż jak najbardziej mylnie
i niezasłużenie utożsamiano ich przez lata z indianożercami
z Paxton. Zwalczali Indian nigdy nie dopuszczając się
okrucieństw. Ich przywódca, człowiek inteligentny i —jak
na tamte warunki i czasy — wykształcony, autor ciekawych
wspomnień, choć nie darzył czerwonoskórych nadmierną
sympatią, pod wieloma względami stawiał ich za wzór
swym „cywilizowanym ziomkom”. „Nikt u nich nie okrada
innych w imieniu prawa — pisał. — Nie mają u siebie
czcigodnych łotrów budujących swą wielkość i bogactwo
na trudzie ubogich. Nie mają u siebie kościoła i państwa
będących machiną do robienia pieniędzy”7. Jego ludzie
wzięli udział w kampanii Bouqueta na jesieni ubiegłego
roku. Teraz otrzymawszy wiadomość, że z fortu Loudoun
wyrusza 81 koni jucznych z darami dla Indian, zasadził się
z dwustu towarzyszami wśród pagórków pasma zwanego
Pobocznym Wzgórzem, ciągnącego się między fortami
Loudoun i Bedford. Po zatrzymaniu karawany i przepędze
niu jej obsługi puścili z dymem ładunek dźwigany przez 63
konie, uznając że jego zawartość (w tym broń i amunicja)
pomoże wrogim Indianom prowadzić dalszą wojnę. Nie
ruszyli natomiast niczego, co znajdowało się na grzbietach
pozostałych osiemnastu koni, przede wszystkim wódki.
Podobne działania prowadzili przez najbliższe trzy lata.
Teraz sprawili, że Croghan musiał dłużej posiedzieć
w forcie Pitt, aby zebrać nowe towary dla Indian oraz
9 Tamże, s. 230.
Sinnotta, zastępcy Johna Stuarta i dawnego kapitana
tutejszej milicji Harpaina de la Gauterais. Przybyli oni
z Nowego Orleanu i również niczego nie osiągnęli.
Indianie przyjęli ich wrogo, do czego w dużym stopniu
przyczyniły się szorstkie maniery i brak taktu Sinnotta.
Wojownicy wkrótce obrabowali go z towarów, jakie
przywiózł i przepędzili wraz z towarzyszem. Przed swym
odejściem zdążyli się jeszcze jednak dowiedzieć, że
w Illinois pojawił się nareszcie George Croghan.
Tak długo tutaj oczekiwanego, zdawałoby się daremnie,
przez co Indianie dwukrotnie zdążyli zmienić zdanie co do
zawarcia pokoju, zatrzymały w forcie Pitt najważniejsze
w danej chwili dla Anglików sprawy, ściśle związane z jego
wyjazdem. Były nimi rokowania z Szawanezami i Delawarami
znad Ohio oraz ponowne zbieranie funduszy na dary znisz
czone przez Czarnych Chłopców Jamesa Smitha. Rokowania
ze wspomnianymi plemionami posuwały się wolno, miały
jeszcze u siebie licznych jeńców. Wschodni Delawarowie,
żyjący teraz w dolinach Susquehanny i Genesee zawarli
w maju formalny pokój z Williamem Johnsonem, podobnie
jak ich nieliczni współplemieńcy z Zachodu. Johnson wiedział
jednak, że Senekowie i Delawarowie, a szczególnie ci znad
Ohio tylko pod przymusem wywiążą się z wziętych na siebie
zobowiązań, toteż zatrzymał czterech zakładników. Kiedy
jednak jeden z nich, Krojący Dynię, wybitny przywódca znad
Susquehanny, zmarł na czarną ospę, sir William puścił
pozostałych do domu. Krążyły groźne pogłoski, że zachodni
Delawarowie szykują się do wojny, ale w kwietniu zwolennicy
pokoju opanowali sytuację. Wysiłkom ich z pewnością
dopomogły słowa proroka Neolina, który głosił teraz, że
Wielki Duch wzywa do zgody z kwakrami. W pierwszych
dniach maja stawili się w forcie Pitt, skąd wysłali swych
przedstawicieli do Johnson Hall. Tutaj zawarli ostateczny
pokój w obecności przywódców Sześciu Narodów. W zamian za
królewskie przebaczenie pozwolili Anglikom swobodnie wędro
wać po swych terenach, obiecali pomóc im odzyskać Illinois
z rąk Francuzów oraz zwrócić pozostałych jeńców. Ci z nich,
co pomordowali poddanych Jerzego III, mieli stanąć przed
sądami w koloniach. Delawarowie znad Ohio winni też
podporządkować się Lidze Irokezów. Handlarzy poszkodowa
nych w czasie wojny obdarowano ziemią, wydzielaną w obec
ności Irokezów i urzędników królewskich. Plemię musiało
również zgodzić się na każdą granicę ustanowioną przez
Anglików i Sześć Narodów, czego wkrótce miało gorzko
pożałować. Przyznawanie weteranom wojennym ziemi leżącej
w obrębie strzału armatniego oddanego z angielskiego fortu
leżało bowiem wyłącznie w gestii Irokezów i władz angielskich.
Dopiero 10 maja zawinęła do Pitt flotylla kanu wioząca
Szawanezów. Przy biciu w bębny i śpiewaniu pieśni pokoju
wkroczyli w bramę fortu, prowadząc czterdziestu czterech
jeńców. Witający ich Croghan i dowodzący garnizonem
major William Murray od razu zauważyli, że jest to tylko
połowa tych, których plemię trzymało u siebie. Chcąc
jednak zapewnić sobie spokój z jego strony nie upominali
się o nich, ku wściekłości mieszkańców pogranicza. Pamię
tali dobrze, iż Szawanezi wysłali do Johnsona tylko jednego
swego przedstawiciela, podczas gdy ze strony Delawarów
i Mingów zjawili się tam wszyscy wybitniejsi przywódcy.
Woleli teraz nie zauważać ich wyzywającego zachowania
tym bardziej, że Szawanezi po raz pierwszy nazwali
Anglików swoim „ojcem”, którym to tytułem dotąd ob
darzali tylko Francuzów. Poza tym Croghan koniecznie
chciał zabrać kogoś z ich przywódców do Illinois, aby swą
obecnością uwiarygodnili wieść o zawartym z nimi pokoju.
Dwa miesiące później Szawanezi zjawili się w Johnson
Hall, by ostatecznie rozmówić się z sir Williamem, przystać
na te same warunki, co poprzednio Delawarowie i uznać
się za dzieci króla Jerzego.
Natychmiast po zakończeniu obrad w forcie Pitt, 15 maja,
Croghan wyruszył na zachód. Tym razem towarzyszyli mu
wybitni wodzowie z plemion znad Ohio, mający potwierdzić
wobec Indian z Illinois, że pokój z Anglikami został
zawarty, a najbardziej znanymi spośród nich byli Nimwha,
brat Kaczana Kukurydzy i Guyasuta. Czas podróży w dół
Ohio upływał im szybko, aż 7 czerwca minęli ujście
Wabash. Tutaj, następnego dnia, na ich obóz uderzyło
o świcie osiemdziesięciu Maskotinów i Kikapu. Po oddanej
salwie, od której zginęło dwóch białych i trzech szawanes-
kich wodzów, ruszyli do ataku z tomahawkami w ręku.
Tylko trzech posłów uniknęło ran, sam Croghan broczył
krwią z rozbitej czaszki. Na tę chwilę powrócił na miejsce
bitwy Nimwha, który z przestrzelonym udem uszedł w las.
Po rozpoznaniu napastników stanął między nimi i oświad
czył, że napadli na poselstwo Szawanezów, za co czeka ich
zemsta z rąk plemion znad Ohio. Napad potępili również
Wea i Piankaszawowie z okolic Vincennes, dokąd za
prowadzono jeńców. Maskotinowie i Kikapu, zastraszeni
i lękający się zemsty, uwolnili pojmanych Indian, którzy na
prośbę Croghana udali się do fortu Chartres, do kapitana
St. Ange, a pozostałych zabrali do swej wioski leżącej koło
fortu Ouiatenon. Tłumaczyli się, że wojowników towarzy
szących Croghanowi wzięli za wrogich Czirokezów, którym
Anglicy mieli rzekomo odstąpić ich tereny. Jednak Croghan
odzyskał wolność dopiero 1 lipca po powrocie od Illinoich
wodzów Maskotinów i Kikapu, którzy potępili postępowanie
swych wojowników. Lękając się zemsty Szawanezów chcie
li zapewnić sobie teraz ochronę ze strony angielskich
żołnierzy. Na naradę przybyli także Majamowie. Pontiak
tracił ostatnich sprzymierzeńców i w tej sytuacji posłał do
Croghana z wieścią, że chciałby się z nim spotkać i naradzić.
Agent niezwłocznie wyruszył na spotkanie wodza.
W pobliżu teraźniejszego Allerton w Illinois napotkał go
w towarzystwie posłów Szawanezów, Delawarów i Mingów,
których zabrał ze sobą z Kaskaskii oraz czterech wodzów
konfederacji Illinoich. Razem zawrócili do Ouiatenon,
gdzie odbyła się uroczysta narada. Po raz pierwszy Pontiak
spotkał się z zastępcą rzecznika króla do spraw Indian
i zobowiązał się do utrzymania pokoju. Zawarte tu po
stanowienia miały mieć moc wiążącą, lecz musiał je
później zatwierdzić ostatecznie William Johnson.
Pontiak wielokrotnie podkreślał, że zajęcie przez Ang
lików francuskich fortów nie daje im prawa do zasiedlania
kraju, bo nigdy nie należał on do Francuzów, którzy tutaj
siedzieli tylko z łaski Indian. Powiadomiony o tym generał
Gage oświadczył, że nigdy się na to nie zgodzi, gdyż
Francuzi pierwsi przed Indianami zasiedlili Illinois, nie
powiedział jednak, na jakiej podstawie tak twierdzi. Sam
Croghan potakiwał Pontiakowi, ale w duchu nie miał
najmniejszego zamiaru przystawać na ten warunek. Choć
rozumiał Indian o wiele lepiej niż jego zwierzchnicy, to nie
uznawał Indian za równych białym, suwerennych ludzi.
Gdzie tylko to było możliwe starał się wzbogacić ich
kosztem, gdyż tak jak Johnson zajmował się handlem
futrami i spekulacją ziemią. Podobnie jak Fraser darzył
Pontiaka podziwem, ale nie sympatią, starając się wykorzys
tać go dla sprawy angielskiej. Teraz, dzięki wodzowi nie
musiał jechać dalej w głąb Illinois, więc powiadomił tylko
Gage’a, że można już spokojnie zajmować fort de Chartres.
Wraz z Pontiakiem i innymi wodzami wyruszył do Detroit,
zbierając po drodze z wiosek Majamów i Ottawów znad
Maumee ostatnich ich jeńców. 17 sierpnia stanęli na miejscu
witani przez licznych Odżibuejów, Ottawów, Wyandotów
i Potawatomich, przybyłych tu na zaproszenie Bradstreeta
wydane poprzedniej jesieni. Po raz pierwszy od pamiętnego
dnia 8 maja 1763 roku Pontiak przekroczył bramę fortu.
Po tygodniu rozpoczęły się obrady z Indianami. Doszło do
pięciu konferencji, które odbyły się między 23 sierpnia
a 4 września 1765 roku. Przewodniczyli im Croghan
i komendant fortu, pułkownik John Campbell. Na pierwszej,
odbytej z przedstawicielami Majamów, Weów, Piankasza-
wów, Kikapu i Maskotinów agent skarcił ich za słuchanie
podszeptów złych ludzi, ci zaś poprosili o przebaczenie
i o dary od dowódców fortów, będących odtąd ich „ojcami”.
Croghan donosił zwierzchnikom, że uznali całkowitą swą
zależność od Jego Królewskiej Mości i obiecali wszelką
pomoc w przejęciu fortów oddanych przez Francuzów. Nic
podobnego nie zachowało się w oficjalnych sprawozdaniach
z tych obrad, choć Indianie rzeczywiście uderzali w tony
pokory tak miłe dla ucha angielskich oficerów. Podobnie
miał się zachowywać Pontiak, który na drugi dzień prze
mawiał w imieniu Trzech Ognisk oraz Wyandotów. Puł
kownik Campbell wręcz pisał o jego pokorze i przywiązaniu
do Anglików. Wódz jednak już tego dnia zaczął stawiać
warunki, jakby przygotowując rozmówców na niełatwe
negocjacje, jakie miały nastąpić w przyszłym tygodniu.
Odrzucił żądanie Croghana, aby wszyscy byli mieszkańcy
Detroit wrócili tu znad Maumee, mówiąc, że dla czerwono-
skórych i Anglików będzie lepiej, gdy zamieszkają osobno.
Zażądał od handlarzy kredytu dla indiańskich łowców.
Następnie wręczył agentowi wielką fajkę wraz z przywią
zanym do niej pasem wampumu z prośbą, by na znak
pokoju wręczył ją sir Williamowi. W tym miejscu wodzowie
Trzech Ognisk przypomnieli, jak przed dwoma laty Gladwin
zgubił gdzieś podarowany mu przez Ottawów kalumet. Na
koniec Pontiak poprosił o rum, aby uczcić nim zawarty pokój.
Trzy następne zebrania prowadzone już były w całkiem
innym nastroju. Wojownicy wprost wypominali arogancję
Anglikom, mówiąc że nie mają żadnych praw do ich kraju.
30 sierpnia Indianie znad Wabash oświadczyli Croghanowi,
że dopóki angielscy handlarze nie pojawią się w ich
wioskach, oni będą się zaopatrywać u kupców z Illinois,
sprowadzających towary z Nowego Orleanu. „Przyjmijcie
do wiadomości — rzekli bez ogródek — że Francuzi nigdy
nas nie podbili i nie kupili od nas ani piędzi ziemi. Nie
mają więc żadnych praw, aby ją wam odstąpić. Myśmy
tylko pozwolili im na niej osiąść, za co byli nam wdzięczni
i stosownie do tego nas traktowali”10. Tego samego wyma
gali od Anglików. Dokładnie tak samo wypowiadali się
2 września Wyandoci, a dwa dni później w imieniu Trzech
Ognisk Pontiak. Indianie nigdy nie sprzedali ziemi Fran
cuzom — powiedział — Francuzi tylko ją zamieszkiwali.
Ponieważ są oni teraz poddanymi króla Anglii, więc
powinien on odpowiednio zapłacić czerwonoskórym za
ziemie, na jakich dali im zamieszkać. Kraj ludów Trzech
Ognisk jest wielki i mogą one dać tyle ziemi, ile potrzebują
angielscy ojcowie, by prowadzić handel, ale pod warunkiem,
że nie poniosą one z tego tytułu żadnych strat.
Indianie bezsprzecznie mieli słuszność. Francuzi byli
tylko dzierżawcami na ich ziemiach i siedzieli na nich
tylko z ich łaski, stale się za to opłacając darami. Władze
angielskie kierowały się jednak w swym postępowaniu
zasadami obowiązującego wówczas międzynarodowego
prawa, które nie było bynajmniej prawem powszechnym.
Indianie nie należeli do „rodziny narodów” i nie mieli
prawa odwoływania się do trybunału narodów. Zdaniem
Anglików jedynie Francja miała prawo do Kanady, Illinois
i Luizjany z racji ich odkrycia i zasiedlenia i mogła je
odstąpić komu chciała. Indianie nie mieli większych praw
do swych ziem niż zwierzyna, wraz z którą je przemierzali.
Trzeba się było jednak liczyć z nimi, zawierać różnego
rodzaju traktaty i składać dary już choćby dlatego, aby się
ustrzec przed krwawą i kosztowną wojną. Tym samym
uznawali fakt obecności czerwonoskórych na tych ziemiach,
ale nigdy nie mieli ich za prawowitych właścicieli.
Croghan z pewnością nie mówił o tym wodzom. W jego
obecności Pontiak obdarzył ziemią koło Detroit łubianych
przez siebie poruczników Edwarda Abbotta i Johna Cardena
oraz Kanadyjczyków Maison ville’a i George’a Anthona.
10 Tamże, s. 252.
Świadczyło to o suwerenności wojowników, choć było
w oczywistej niezgodzie z postanowieniami królewskiej
proklamacji z 1763 roku, zabraniającymi nabywania prywat
nie ziemi od Indian. Wódz nie robił tego bezinteresownie,
gdyż zobowiązywał przez to względem siebie angielskich
oficerów, których — tak jak Kanadyjczyków — prosił
o wszelką pomoc, jaką mogą udzielić Indianom. Anglicy
w każdym razie nie mieli nic przeciwko takiemu po
stępowaniu i Croghan z satysfakcją donosił o tym przeło
żonym. 26 września, zaraz po zakończonych obradach,
wsiadł do swego kanu z kory brzozowej i popłynął do
Niagara na spotkanie z Gage’em i Johnsonem. Również
Pontiak, pożegnawszy agenta, udał się nad Maumee, spędzić
tam zimę, aby w przyszłym roku zjawić się w Oswego
i zawrzeć ostateczny już pokój z królewskim pełnomoc
nikiem do spraw Indian sir Williamem Johnsonem.
Wstęp ....................................................................................................... 7
Algonkinowie i Irokezi w połowie XVIII wieku .................................. 10
Wojna Francuzów i Indian .................................................................... 27
Pontiak ................................................................................................... 59
Przyczyny wojny lat 1763-1765 ............................................................ 64
Wybuch wojny. Oblężenie fortu Detroit ............................................... 77
Zwycięstwa Indian poza Detroit ............................................................ 89
Władze angielskie wobec konfliktu .................................................... 103
Najazdy na pogranicze ........................................................................ 109
Oblężenia Detroit ciąg dalszy ............................................................. 124
Krwawy Most i Krzewiasty Potok ...................................................... 143
Działania pod fortem Niagara ............................................................. 154
Odstąpienie Pontiaka spod Detroit. Ofensywa Anglików .... 161
Działalność Pontiaka w Illinois. Pokój a Anglikami .......................... 183
Pokłosie ............................................................................................... 206
Bibliografia .......................................................................................... 215
Wykaz ilustracji ................................................................................... 218