You are on page 1of 29

Barbarze Jean, żonie i przyjaciółce,

która kochała i czekała


„Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału,
lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom,
przeciw władcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom
duchowym zła na wyżynach niebieskich”.
List do Efezjan 6,12
Tytuł oryginału:
This Present Darkness
Przekład:
Aleksandra Czwojdrak
Redakcja:
Elżbieta Skoczylas
Korekta:
Zespół VOCATIO
Redakcja techniczna:
Małgorzata Biegańska-Bartosiak
Projekt okładki:
Krzysztof Krawiec

Copyright © 1986 by Frank E. Peretti.


published by Crossway Books a division of Good News Publishers
Wheaton, Illinois 60187, USA
This editon published by arrangement with Good News Publishers
All rights reserved

Copyright for the Polish edition © 1992 by Oficyna Wydawnicza VOCATIO.


All rights to the Polish edition reserved.
Wydanie V (2012).
Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.
Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,
fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,
ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:
Oficyna Wydawnicza VOCATIO
02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1
e-mail: vocatio@vocatio.com.pl
Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50,
Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78,
e-mail: handlowy@vocatio.com.pl
Księgarnia Wysyłkowa
02-798 Warszawa 78, skr. poczt. 54,
tel. (603) 861 952
e-mail: ksiegarnia@vocatio.com.pl
www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-029-2
Rozdział 1

P
ewnej niedzielnej, księżycowej nocy na autostradzie 27,
tuż koło niewielkiego miasteczka uniwersyteckiego Ashton,
pojawiły się dwie postacie w roboczych ubraniach: wyso-
kie, ponad dwumetrowe, muskularne, o doskonałych propor-
cjach: jedna – o ostrych rysach i ciemnych włosach, druga – jas-
nowłosa, emanująca siłą. Z odległości jakichś ośmiuset metrów
spoglądały w kierunku miasta, wsłuchując się w zgiełk wesołości
napływający ze sklepików, ulic i alei. Aż w końcu ruszyły w tam-
tym kierunku.
Festiwal Letni w Ashton osiągnął właśnie moment kulmina-
cyjny. Jak co roku o tej porze, miasto było pełne rozwiązłości
i chaosu, jak gdyby próbowało powiedzieć: „Wróćcie tu znów”
lub „Było miło z wami” pod adresem tych ośmiuset czy więcej
studentów Whitmore College, dla których właśnie rozpoczynał
się okres długo oczekiwanej przerwy w zajęciach. Większość spa-
kuje rzeczy i rozjedzie się do domów, ale na razie każdy pozostał
tu na tyle długo, by móc nacieszyć się różnymi festynami, ulicz-
nymi dyskotekami, karuzelami, fotoplastykonami i masą innych
atrakcji, w których można było mniej lub bardziej legalnie brać
udział. Nastał okres szaleństwa, w czasie którego łatwo można
się upić, równie łatwo zajść w ciążę, zostać pobitym, oszukanym,
złapać jakąś chorobę – a wszystko w ciągu tylko jednej nocy.
Pewien właściciel z widocznie rozwiniętym poczuciem lokal-
nego patriotyzmu udostępnił wędrownej trupie spory kawałek
swojej parceli w samym centrum miasta, aby mogła rozstawić
wesołe miasteczko: karuzele, rozmaite namioty i przenośne


toalety. Karuzele i kolejki najładniej prezentowały się w ciem-
ności: połyskujący rdzawymi odcieniami, kolorowo oświetlony
„diabelski młyn”, wprawiany był w ruch przez stojące opodal
obnażone silniki traktorów, konkurujące z rozdygotaną świą-
teczną muzyką. Owej ciepłej, letniej nocy przelewające się z miej-
sca na miejsce, oblepione cukrową watą tłumy chciały się tylko
bawić, bawić i nic więcej. „Diabelski młyn” obrócił się powoli i na
chwilę się zatrzymał, wpuszczając następną partię osób. Prze-
kręcił się znów kawałek, by wypuścić poprzednią turę. Potem
rozpędził się i wykonał kilka pełnych obrotów, dając pasażerom
rozrywkę, za którą zapłacili. Karuzela wirowała w jaskrawym,
barwnym świetle. Konie, z których odpadała już farba, częściowo
pozbawione kończyn, cwałowały w kółko, w rytm nagranej melo-
dii organów parowych. Goście lunaparku rzucali piłkami do ko-
szy, monetami do popielniczek, strzałkami w balony i pieniędzmi
na wiatr na zaludnionej, zapełnionej centralnej alei, gdzie stra-
ganiarze recytowali do znudzenia swoje „Popróbuj pan szczęś-
cia”.
Przybysze stanęli pośród zgiełku, wysocy i milczący, dziwiąc
się, w jaki sposób miasteczko liczące dwanaście tysięcy osób, wli-
czając w to studentów college’u, mogło zrodzić tak wielkie tłumy.
Na ulice wylegli spokojni zwykle ludzie, sprowokowani przez
szukających rozrywki przybyszów z innych miast. Zapełniły się
do ostatka ulice, knajpy, sklepy, aleje, parkingi. Można było po-
zwolić sobie na wszystko, tłum nie zwracał uwagi na łamiących
prawo. Policja miała pełne ręce roboty: każdy awanturnik, wan-
dal, pijak czy prostytutka w kajdankach był sygnałem, że jeszcze
z tuzin podobnych jest na wolności i buszuje w mieście. Tej ostat-
niej nocy festiwal osiągnął apogeum. Przypominał ogromną bu-
rzę, której nie dało się zapobiec. Można było jedynie czekać, aż
minie, a potem tylko próbować doprowadzić wszystko jakoś do
porządku.
Dwóch przybyszów powoli torowało sobie drogę przez zatło-
czony lunapark. Przysłuchiwali się rozmowom i obserwowali, co
się dzieje. Byli ciekawi tego miasta, nie śpieszyli się więc, patrząc
to tu, to tam, na lewo i na prawo, przed siebie i za siebie. Stłoczo-
ne rzesze przepływały obok nich, przewijały się z jednej strony
ulicy na drugą, jakby w nieprzeniknionym, nigdy niekończącym


się potoku. Dwie wysokie postacie wciąż przyglądały się tłumo-
wi. Kogoś szukały.
— Tam! — powiedział ciemnowłosy.
Spostrzegli ją obaj. Była młoda, bardzo ładna, lecz najwyraź-
niej czuła się niepewnie. Rozglądała się naokoło, ściskając w dło-
niach aparat fotograficzny. Na jej twarzy było widać determina-
cję.
Pośpieszyli poprzez tłum i stanęli obok niej, ale nie zauwa-
żyła ich.
— Wiesz — powiedział ciemnowłosy do dziewczyny — mo-
głabyś spróbować popatrzeć tam — i po tych słowach położył
dłoń na jej ramieniu i poprowadził w kierunku jednego z namio-
tów znajdujących się na centralnej alejce. Weszła na trawnik za-
śmiecony papierkami po cukierkach i skierowała kroki w stronę
namiotu, gdzie paru nastolatków zachęcało się nawzajem do rzu-
cania strzałkami w balony. Nie było to dla niej interesujące.
Wtem jej uwagę przykuły jakieś cienie poruszające się ukrad-
kiem poza namiotem. Trzymając aparat w pogotowiu, zbliżyła
się po cichu, ostrożnie, a potem szybko przystawiła go do oka.
Błysk flesza oświetlił drzewa poza namiotem. Postacie rozbiegły
się spłoszone.

Poruszali się płynnie, pewnie, mijając centralną część miasta


żwawym krokiem. Zmierzali do miejsca położonego o milę dalej,
idąc w prawo ulicą Topolową, a potem gdzieś z pół mili w górę,
na Wzgórze Morgana. Minęła tylko krótka chwila, gdy już stanę-
li na miniaturowym parkingu przed jakimś białym kościółkiem.
Trawnik wokół był starannie przystrzyżony, a tablica informa-
cyjna gustownie wykonana. Na samej jej górze widniała nazwa:
„Kościół Lokalny w Ashton”, a obok umieszczono napis: „Henry
L. Busche, pastor” wymalowany pośpiesznie na jakimś innym
nazwisku.
Spojrzeli za siebie. Z wysokiego wzgórza można było objąć
wzrokiem całe miasto. Na zachodzie mienił się kolorowymi
światłami lunapark. Gmachy Whitmore College na wschodzie
wyglądały dostojnie i majestatycznie. Wzdłuż autostrady, prze-


chodzącej przez miasto pod nazwą ulicy Głównej, znajdowały się
małe biura, odpowiedni do rozmiarów miasteczka dom handlowy
Sears, parę stacji benzynowych, sklep z artykułami żelaznymi
True Value, siedziba lokalnej gazety, kilka małych rodzinnych
przedsiębiorstw. Typowo amerykańskie miasteczko: małe, nie-
winne, nieszkodliwe, dobre tło dla każdego obrazu Normana
Rockwella.
Dwaj przybysze nie patrzyli wyłącznie oczami. Nawet w tak
dogodnym punkcie obserwacyjnym prawdziwe jądro Ashton nie
przestawało atakować ich ducha i umysłu. Wyczuwali je jako na-
rastający, niespokojny, silny, dogłębnie przemyślany i celowy...
bardzo szczególny rodzaj zła.
Często podczas kolejnych misji każdy z nich zadawał pyta-
nia, badał, próbował. Nierzadko na tym właśnie polegało ich za-
danie. Teraz także wahali się i zastanawiali: dlaczego są akurat
tutaj?
Trwało to jednak tylko chwilę. Być może stało się to za spra-
wą ich wyostrzonej wrażliwości, instynktu, czy też słabego,
a jednak rozpoznawalnego bodźca. Wystarczyło to, by obaj znik-
nęli w jednej chwili za węgłem kościoła, niemal stapiając się
z karbowaną ścianą, prawie niezauważalni w ciemności. Nie od-
zywali się, ale z uwagą wpatrywali w coś, co nadchodziło.
Nocna sceneria spokojnej ulicy była collage’em przejrzystej
niebieskości blasku księżyca i niezgłębionych cieni. Jeden z cieni
zachowywał się odmiennie, nie poruszał się wraz z wiatrem, jak
cienie drzew, ani też nie stał nieruchomo, jak cienie budynków.
Pełzł, drgał, sunął wzdłuż ulicy w kierunku kościoła, a wszelkie
światło, na jakie natknął się po drodze, wydawało się wsiąkać
w jego czerń, niczym w szczelinę, która nagle pojawiła się w prze-
strzeni. Cień ten miał kształt żywej istoty, jakby zwierzęcia,
a gdy przybliżył się do kościoła, można było usłyszeć różne dźwię-
ki: skrobanie pazurów o ziemię i cichy szelest wiatru w błonia-
stych skrzydłach unoszących się nad ramionami stworzenia.
Miało ono ramiona i tylne łapy, a wydawało się poruszać bez
ich pomocy. Przesunęło się w poprzek jezdni i wspięło na schodki
u wejścia do kościoła. W złośliwych wyłupiastych ślepiach odbi-
jała się czysto niebieska światłość księżyca, nabierająca specy-
ficznego żółtawego odcienia. Guzowata głowa wyrastała spośród


przygarbionych ramion, a wstęgi wydychanych przezeń czerwo-
nawych zjełczałych oparów wiły się wśród mozolnych syczeń
między rzędami wyszczerbionych kłów. Śmiało się, czy też poka-
sływało – bo charczenie wychodzące z głębi gardzieli można było
wziąć za jedno lub za drugie. Pełzający kształt podniósł się nagle,
stanął na dwóch łapach i powiódł wzrokiem po okolicy. Czarne
pierzaste szczęki ściągnęły się w formę szkaradnie wykrzywionej
maski. Zbliżył się do drzwi frontowych. Czarna dłoń przeszła
przez nie, niczym włócznia poprzez ciecz. Cielsko pokuśtykało
nieco w przód i częściowo przedarło się przez drzwi.
Wtem, jakby potężnie uderzone, zwaliło się do tyłu i stoczyło
po schodach w oszalałych koziołkach, ciągnąc za sobą korkociąg
rozżarzonych czerwonawych oparów.
Krzycząc przeraźliwie z gniewu i wściekłości podniosło się
z chodnika i utkwiło wzrok w dziwnych drzwiach, których nie
dało się przejść. Błony na grzbiecie zaczęły falować, przetaczając
między sobą wielkie masy powietrza. Wydając ogłuszający ryk,
poszybowało w stronę drzwi, przeleciało przez nie do przedsion-
ka i wpadło prosto w obłok białego gorącego światła.
Cielsko ryknęło przeraźliwie i zakryło ślepia. Za chwilę po-
czuło, że chwyta je niczym imadło jakaś ogromna, mocarna dłoń.
W sekundę później szybowało w przestrzeni jak szmaciana ku-
kła, znowu wyrzucona nieznaną siłą.
Skrzydła zafurgotały we mgle, stworzenie zanurkowało
w ostrym skręcie, wracając w kierunku tych samych drzwi. Noz-
drza sapały wściekle wstęgami czerwonawego dymu, szpony były
obnażone i gotowe do ataku, z gardzieli dobywała się przeraźli-
wie upiorna syrena ryku. Niby strzała przez swój cel, niby kula
poprzez tarczę, przedarło się przez drzwi...
I natychmiast poczuło, że coś rozrywa jego wnętrzności.
Eksplozja odurzających oparów, ostatni krzyk, tłuczenie
o powietrze więdnących ramion i łap. I nie zostało już nic, prócz
słabnącego odoru siarki i owych dwóch przybyszów, którzy nagle
pojawili się w kościele.
Potężny blondyn umieścił w pochwie połyskujący miecz.
Otaczające go białe światło znikło.
— Duch niepokoju? — zapytał.
— Albo zwątpienia... Albo strachu... Kto wie?


— I to jeszcze jeden z tych m n i e j s z y c h ?
— Nigdy nie widziałem mniejszego.
— To prawda. Jak myślisz, ile ich jeszcze jest?
— Więcej, o wiele więcej niż nas. Są wszędzie. I nigdy nie
śpią.
— Wiem — westchnął potężny. — Ale co tu robią? Przecież
nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiej koncentracji sił. Przynaj-
mniej nie tutaj.
— Jestem pewien, że wkrótce poznamy powód — poprzez
drzwi przedsionka spojrzał do wnętrza. — Przyjrzyjmy się teraz
mężowi Bożemu.
Ruszyli spod drzwi poprzez mały przedsionek. Tablica ogło-
szeń na ścianie informowała o zapotrzebowaniu na artykuły
żywnościowe dla niezamożnych rodzin, zamieszczonych było kil-
ka próśb o pilnowanie dzieci i jedna o modlitwę za chorego misjo-
narza. Wielki plakat zapowiadał robocze zebranie w najbliższy
piątek.
Sprawozdanie z cotygodniowych wpływów z ofiar, znajdują-
ce się na przeciwległej ścianie, wskazywało na ich spadek w ciągu
minionego tygodnia, podobnie było z frekwencją, która spadła
z sześćdziesięciu jeden do czterdziestu dwóch.
Ruszyli do przodu dość krótką i wąską nawą główną, mijając
równo poustawiane rzędy ciemnych, drewnianych ławek, w kie-
runku oświetlonego małym reflektorem prostego, nieociosanego
krzyża, który wisiał z przodu. Pośrodku nakrytego nieco wytar-
tym dywanem podwyższenia stał mały stoliczek i kazalnica z le-
żącą na niej otwartą Biblią. Umeblowanie było skromne, funk-
cjonalne, ale niezbyt wymyślne. Mogło świadczyć zarówno
o pokorze tych ludzi, jak i o ich niedbalstwie.
Wtem do obrazu dołączył pierwszy dźwięk: cichy stłumiony
szloch, dobiegający z końca ławki po prawej stronie. Tam, pogrą-
żony w szczerej modlitwie, z głową opartą o drewniany blat,
z zaciśniętymi żarliwie dłońmi, klęczał jakiś młody człowiek,
bardzo młody – jak się początkowo wydawało jasnowłosemu:
młody i niedoświadczony. Wszystko to widniało na jego twarzy,
na której malowały się teraz ból, smutek i miłość. Wargi porusza-
ły się bezdźwięcznie, gdy ów człowiek wylewał z siebie ze łzami
imiona, błagania i uwielbienie.

10
Nie mogli się powstrzymać, by nie przystanąć tam na chwilę
i przyjrzeć się, zbadać, zastanowić.
— Mały wojownik — powiedział ciemnowłosy.
Potężny blondyn próbował w ciszy znaleźć słowa, spogląda-
jąc w dół na modlącego się, skruszonego człowieka.
— Tak — rzucił — to ten. Nawet teraz się wstawia za in-
nych, staje przed Panem przez wzgląd na tych ludzi i na to mia-
sto...
— Jest tu niemal co noc.
Na tę uwagę potężny uśmiechnął się:
— Nie jest tak nieistotny, jak by się mogło wydawać.
— Ale jest tylko jeden. Jest sam.
— Nie — potężny potrząsnął głową. — Są inni. Zawsze są
inni. Trzeba ich tylko znaleźć. Na razie ta samotna, czujna mod-
litwa to początek.
— Będzie zraniony, wiesz o tym.
— Tak jak i ten redaktor. Jak i my.
— Ale zwyciężymy?
Oczy potężnego wydawały się płonąć na nowo roznieconym
ogniem.
— Będziemy w a l c z y ć .
— Będziemy walczyć — zgodził się jego przyjaciel.
Stali z obu stron klęczącego wojownika, a wnętrze zaczęła
wypełniać powolutku, jak gdyby rozkwitał kwiat, biała światłość.
Oświetliła krzyż na frontowej ścianie, powoli wydobyła kolory
i słoje każdej deski w każdej ławce, nabierała intensywności, aż
w końcu prosta i skromna świątynia ożyła nieziemskim pięk-
nem. ściany lśniły, wytarte dywany emanowały jasnością, mała
kazalnica wydawała się smukła i dostojna niczym wartownik
w pełnym słońcu.
Dwaj mężczyźni byli teraz świetliście biali, poprzednie odzie-
nie zmieniło się w szaty, które wydawały się wprost płonąć. Jaś-
niejące twarze miały barwę brązu, oczy błyszczały niczym ogień,
a każdy z nich miał na sobie lśniący złoty pas, z którego zwisał
połyskujący miecz. Położyli dłonie na ramionach młodego czło-
wieka, a wówczas, niczym rozwijający się z wdziękiem balda-
chim, rozkładały się znad ich pleców i ramion jedwabiste, migo-
czące, niemal przezroczyste skrzydła. Spotykały się i zachodziły

11
na siebie wysoko ponad ich głowami, falując lekko w duchowym
wietrze.
Wspólnie przekazywali pokój swemu młodemu podopieczne-
mu, a jego łzy nie płynęły już tak gwałtownie.

„Ashton Clarion” była typową popularną małomiasteczkową ga-


zetą odzwierciedlającą życie miasta: niewielka i ciekawie redago-
wana, bezpretensjonalna, choć może czasem wykazująca brak
zorganizowania. Jej niewielkie biura mieściły się przy ulicy
Głównej, w centrum miasta. Był to jednopiętrowy budyneczek,
z wielkim oknem wystawowym i potężnymi drzwiami z otworem
na listy, noszącymi w swej dolnej części wyraźne ślady kopania.
Gazeta wychodziła dwa razy w tygodniu: we wtorki i w piątki,
i nie przynosiła dużych zysków. Po wyglądzie redakcji i jej wypo-
sażeniu można się było zorientować, że nie obraca się tutaj wiel-
kimi kwotami.
We frontowej części budynku znajdowało się biuro i coś
w rodzaju działu informacji. Były tam trzy biurka, dwie maszyny
do pisania, dwa kosze na śmieci, dwa telefony, ekspres do kawy
i stosy papierów, wyglądających na rozrzucone notatki, gazety,
papiery listowe i typowe drobiazgi znajdujące się w każdym biu-
rze. Stary, wypłowiały kontuar, zdobyty na jakiejś likwidowanej
stacji kolejowej, tworzył przedział między miejscem pracy a miej-
scem przyjęć. Nad drzwiami wisiał dzwoneczek, brzęczący za
każdym razem, gdy ktoś wchodził.
Nieco z tyłu tego skromnego labiryntu znajdował się jeden
luksusowy obiekt: oszklone wewnętrzne biuro redaktora naczel-
nego. Był to zresztą całkiem świeży nabytek. Nowy naczelny,
a jednocześnie właściciel, pracował poprzednio jako dziennikarz
w wielkim mieście i posiadanie oszklonego biura było jednym
z marzeń jego życia.
Tym nowym człowiekiem był Marshall Hogan, potężnie zbu-
dowany, energiczny facet, o którym jego podwładni – zecer, ko-
bieta spełniająca funkcje sekretarki, dziennikarki i dziewczyny
od anonsów, redaktor techniczny oraz dziennikarka, a zarazem
felietonistka – mówili między sobą: Attyla. Kupił gazetę przed

12
paroma miesiącami i jego wielkomiejski styl w zetknięciu z ich
małomiasteczkowym luzem doprowadzał niekiedy do napięć.
Marshall chciał mieć gazetę na poziomie, prowadzoną dobrze
i gładko, ukazującą się terminowo, pojemną i dobrze zorganizo-
waną. Przeprowadzka z „New York Timesa” do „Ashton Cla-
rion” równała się wyskoczeniu z pędzącego pociągu wprost na
ścianę na wpół zsiadłej galarety. Sprawy nie dawały się w tym
małym biurze tak szybko załatwiać, a więc wysoka wydajność, do
której Marshall przywykł, musiała ustąpić przed takimi kapry-
sami „Ashton Clarion”, jak na przykład odkładanie wszystkich
fusów po kawie na rzecz kompostu do ogródka sekretarki lub
przyniesienie przez kogoś długo oczekiwanego artykułu do ko-
lumny obyczajowej, ekstra ozdobionego papuzimi odchodami.
W poniedziałkowy poranek plan pracy był napięty, nie było
ani sekundy na poniedzielnego kaca. Wtorkowe wydanie powsta-
wało w pośpiechu i cały personel odczuwał bóle tworzenia. Bie-
gali tam i z powrotem pomiędzy biurkami stojącymi na przodzie
a redakcją techniczną z tyłu, przeciskali się obok siebie w wą-
skim przejściu, nosząc kopie artykułów i ogłoszeń do składu, go-
towe szczotki oraz wybrane rozmiarem i kształtem fotografie,
które znajdą się na stronach z aktualnościami.
Z tyłu, wśród jasno świecących lamp, bezładnie stojących
stolików i gwałtownie poruszających się osób, Marshall i Tom,
redaktor techniczny, schylali się nad wielką, podobną do ławki
sztalugą, składając wtorkowy „Clarion” z kawałków i kawałecz-
ków, które wydawały się walać wszędzie. Decydowali: to idzie tu,
tego się nie da, trzeba to pchnąć gdzieś indziej, to miejsce jest za
duże, czym by to wypełnić? Marshall zaczynał się irytować. Iry-
tował się zresztą w każdy poniedziałek i czwartek.
— Edie! — wrzasnął.
— Idę! — odpowiedziała sekretarka, a on po raz któryś
z kolei zaczął jej tłumaczyć:
— Szczotki kładziemy do koszy na stole, a nie na stół, nie
na...
— Nie kładłam żadnych szczotek na podłodze! — zaprotesto-
wała, śpiesząc do redakcji technicznej z następną partią szczo-
tek. Energiczna kobietka po czterdziestce, o charakterze odpo-
wiednim, by znieść obcesowość Marshalla, była wciąż osobą,

13
która wiedziała lepiej niż ktokolwiek, nawet niż sam szef, gdzie
się co w biurze znajduje.
— Wrzuciłam je w te twoje śliczne koszyczki, tak jak chciałeś.
— Więc jak się znalazły na podłodze?
— Wiatr, Marshall, i nie oczekuj ode mnie wytłumaczenia,
skąd się o n wziął!
— Dobrze, Marshall — powiedział Tom. — To by była strona
trzecia, czwarta, szósta, siódma... A pierwsza i druga? Co robimy
z tymi pustymi miejscami?
— Wsadzimy reportaż Bernie z festiwalu, z żywym komen-
tarzem, z dramatycznymi zdjęciami prosto z życia... Cały taki
kawałek, niech ona tylko raczy się tutaj zjawić i dać nam to
wszystko! Edie!
— Tak?!
— Bernie się spóźnia godzinę, na litość boską! Zadzwoń do
niej jeszcze raz, co?
— Właśnie to zrobiłam. Nikt się nie zgłasza.
— Cholera.
George, niewysoki, emerytowany zecer, który wciąż jeszcze
pracował dla czystej przyjemności, obrócił się na krześle i zapro-
ponował:
— A co byś powiedział o pikniku Koła Pań? Właśnie jestem
z tym na finiszu, a zdjęcie pani Marmaselle jest tak pikantne, że
wręcz grozi procesem.
— Taa... — jęknął Marshall — daj na pierwszą stronę, tego
mi właśnie trzeba, zrobić wrażenie.
— Więc co robimy? — zapytała Edie.
— Czy ktoś był na festiwalu?
— Byłem na rybach — powiedział George. — Ten festiwal
jest dla mnie zbyt dziki.
— Żona mnie nie puściła — powiedział Tom.
— Owszem, byłam tu i tam — powiedziała Edie.
— Zacznij pisać — rzucił Marshall. — Największe wydarze-
nie w mieście, raz do roku, musimy coś o tym mieć.
Zadzwonił telefon.
— Ten dzwonek nas uratuje — zaszczebiotała Edie, podno-
sząc słuchawkę aparatu stojącego w tylnej części biura. — Dzień
dobry, „Clarion”.

14
Rozpromieniła się nagle.
— Bernie! Gdzie ty się podziewasz!
— Gdzie ona jest?! — Marshall nie miał zamiaru długo cze-
kać na odpowiedź.
Edie słuchała, a na jej twarzy malowało się przerażenie.
— Tak... No, uspokój się już... Nie martw się, wydostaniemy
cię stamtąd.
Marshall wyrzucił z siebie:
— Gdzie ona u diabła jest!
Edie spojrzała na niego z wyrzutem i odpowiedziała:
— W areszcie!

15
Rozdział 2

M
arshall wbiegł do sutereny Departamentu Policji
w Ashton i natychmiast pożałował, że nie może sobie
zatkać nosa i uszu. Za grubą kratą bloku więziennego
woń i dźwięki dochodzące z zatłoczonych cel nie różniły się zbyt-
nio od tych z lunaparku zeszłej nocy. Idąc tu, zauważył, jak spo-
kojne były ulice dzisiejszego poranka. Nic dziwnego – cały hałas
przeniósł się do tych sześciu cel z odpadającą farbą, umieszczo-
nych w zimnym, odbijającym głos betonie. To tu znajdowali się
narkomani, wandale, bandyci, pijacy i nieudacznicy, których po-
licja zdołała usunąć z krajobrazu miasta. Byli zebrani w miejscu,
które przypominało przepełnione ZOO. Niektórzy dobrze się ba-
wili, grając o papierosy w pokera zatłuszczonymi kartami i prze-
licytowując się nawzajem opowieściami o nielegalnych wyczy-
nach. Przy końcu korytarza banda młodych samców rzucała
sprośne uwagi pod adresem klatki pełnej prostytutek, dla któ-
rych nie dało się znaleźć lepszego miejsca. Inni leżeli pod ściana-
mi, powaleni przez alkohol lub przygnębienie, a może jedno
i drugie. Reszta obrzucała go spojrzeniami spoza krat, rzucała
tanie komentarze, błagała o orzeszki ziemne. Całe szczęście, że
Marshall zostawił Kate na górze.
Jimmy Dunlop, nowy zastępca komendanta, siedział za biur-
kiem w dyżurce i wypełniał formularze, popijając mocną kawę.
— O, pan Hogan — powiedział —już pan przyjechał.
— Nie mogłem czekać... i n i e b ę d ę c z e k a ć ! — wark-
nął. Nie czuł się dobrze. To był jego pierwszy festiwal i już ten
fakt był wystarczający, a przecież nigdy by się nie spodziewał,

16
nawet mu się nie śniło, że ta agonia przedłuży się właśnie w taki
sposób. Przechylił się ponad biurkiem, a jego wysunięta do przo-
du, zwalista sylwetka podkreślała zniecierpliwienie.
— No i? — rzucił.
— Hmmm?
— Przyszedłem, bo chcę wydostać z pudła moją dzienni-
karkę.
— No tak, wiem. Ma pan pokwitowanie?
— Słuchaj pan: już zapłaciłem tym tam łebkom na górze.
Mieli tu do pana dzwonić.
— No... Nic o tym nie wiem. I muszę mieć potwierdzenie.
— Pana słuchawka jest odwieszona!
— Ooo...
Marshall postawił przed nim telefon z taką stanowczością,
że aparat aż szczęknął.
— Dzwoń!
Wyprostował się i patrzył, jak Jimmy wykręca zły numer,
kręci znowu, próbuje się połączyć. „Pasuje do tego całego mia-
sta” — pomyślał Marshall, nerwowo przeczesując palcami siwie-
jące rude włosy. No, no, to z całą pewnością przemiłe miasto.
Przyjemniutkie, może trochę durne, tak jak rozbrykany dzie-
ciak, który zawsze musi wpaść w jakieś tarapaty. „W wielkim
mieście to wszystko wcale nie wygląda lepiej” — usiłował sobie
przypomnieć.
— Hmm, panie Hogan — odezwał się Jimmy, zakrywając
dłoń słuchawką — z kim pan rozmawiał?
— Kinney.
— Poproszę z sierżantem Kinneyem — Marshall się nie-
cierpliwił:
— Proszę o klucz do bramy. Niech się dowie, że już tu je-
stem.
Jimmy dał mu klucz. Wiedział, co to znaczy spierać się
z Marshallem Hoganem.
Gdy przechodził korytarzem, z cel wylewała się fala szyder-
czych powitań, przemieszana z ciskanymi z impetem petami
i gwizdanymi melodiami marszowymi. Nie tracił czasu na szuka-
nie celi.
— Dobra, Krueger, wiem, że tam jesteś!

17
— Chodź tu i wydostań mnie, Hogan — dobiegł w odpowie-
dzi z końca korytarza zrozpaczony i jakby urażony kobiecy
głos.
— Wystaw rękę i pomachaj mi, albo co!
Spomiędzy ciał i krat wysunęła się jakaś ręka i zamachała
z determinacją. Skoczył w tamtą stronę, uderzył w nią dłonią
i znalazł się oko w oko z aresztantką Bernice Krueger, jego naj-
lepszą felietonistką i dziennikarką. Była to młoda, dwudziesto-
paroletnia atrakcyjna kobieta z rozwichrzonymi brązowymi wło-
sami. Nosiła wielkie okulary w drewnianej oprawce, teraz całe
zabrudzone. Wyglądało, że miała za sobą ciężką noc. W tej chwi-
li natomiast znajdowała się w towarzystwie co najmniej tuzina
innych kobiet, paru starszych, paru zaś zaskakująco młodych,
w większości przygnanych tu z całą grupą prostytutek. Marshall
nie wiedział, czy śmiać się, czy splunąć.
— Powiem ci wprost: wyglądasz okropnie — powiedział.
— Próbuję tylko nadążać za mym powołaniem. Zostałam la-
dacznicą.
— Tak, tak, jest jedną z nas — zawołała jakaś krępa dziew-
czyna.
Marshall skrzywił się i potrząsnął głową:
— Jakie ty pytania zadawałaś w tych swoich wywiadach?!
— W tej chwili nie mam ochoty na żarty. Nie mam ochoty
na żadne dowcipy na temat ostatniej nocy. Nie śmieję się, jes-
tem wściekła. Po pierwsze — to zadanie to nic innego jak obel-
ga.
— Posłuchaj, k t o ś musiał się zająć festiwalem.
— A jednak nie myliliśmy się w naszych przewidywaniach:
Nie było tam z pewnością nic nowego ani pod słońcem, ani pod
księżycem.
— Ale zostałaś aresztowana — zwrócił uwagę.
— I to ma być cena przyciągnięcia czytelnika za pomocą ja-
kiejś skandalizującej interlinii! A o czym poza tym da się napi-
sać?
— Więc przeczytaj mi.
Jakaś młoda Latynoska z tyłu celi rzuciła: „Próbowała się
zadawać nie z takimi, jak trzeba”, na co cały korytarz wypełnił
się śmiechem i gwizdami.

18
— Żądam wypuszczenia! — złościła się Bernice. — A ty co,
przyssało cię do podłoża? Zrób coś!
— Jimmy właśnie rozmawia z Kinneyem. Zapłaciłem już
kaucję. Wydostaniemy cię stąd.
Przez chwilę Bernice usiłowała zdusić złość, a potem oświad-
czyła:
— A teraz odpowiedź na twoje pytanie: przeprowadzałam
tam na miejscu wywiady, próbowałam zdobyć parę dobrych zdjęć,
parę cytatów, c o k o l w i e k . Jak się zdaje, Nancy i Rosie — tu
spojrzała w stronę dwu młodych dam, być może bliźniaczek,
a one uśmiechnęły się do Marshalla — zachodziły w głowę, co ja
mogę robić, krążąc tak w kółko po lunaparku, z wyrazem oszoło-
mienia na twarzy. Zagadnęły mnie i gawędziłyśmy, na temat nie-
stety nienadający się na reportaż. Wpadłyśmy w kłopoty wtedy,
gdy Nancy zaczęła nagabywać przebranego glinę i... przyskrzy-
nili nas wszystkie.
— Hej, ja tam myślę, że dobrze by jej poszło — zażartowała
Nancy, otrzymawszy od Rosie figlarnego szturchańca.
— A pokazałaś mu jakiś dokument, legitymację prasową?
— zapytał Marshall.
— Nawet nie zdążyłam! Powiedziałam mu, kim jestem.
— No, ale czy on cię usłyszał? — Marshall zwrócił się do
dziewcząt: — Czy on ją usłyszał?
Wzruszyły tylko ramionami, natomiast Bernice przyjęła
chyba najwyższą skalę głosu i wrzasnęła:
— Czy taki głos jest dla ciebie dość donośny?! Użyłam go
właśnie ostatniej nocy, gdy zakładał mi kajdanki!
— Witamy w Ashton.
— Już ja się postaram odebrać mu tę odznakę!
— Może ci tylko pociemnieć od niej skóra — Hogan podniósł
dłoń, próbując powstrzymać następny wybuch. — Hej, posłuchaj,
ta gra jest naprawdę niewarta świeczki...
— Mamy różne zdania na ten temat!
— Bernie...
— Mam pewne rzeczy, które bardzo chcę wydrukować, na
całe cztery kolumny, a wszystko o takim jednym Superglinie
i o pewnym umywającym rączki kretyńskim szefie policji! Gdzie
on w ogóle jest?

19
— Kto? Chodzi ci o Brummela?
— On ma swój sprytny sposób na znikanie, wiesz? O n w i e ,
kim ja jestem. Gdzie on jest?
— Nie wiem. Nie dało się go dziś rano złapać.
— A zeszłej nocy odwrócił się plecami!
— O czym ty mówisz?
Nagle zamilkła, ale Marshall mógł wyraźnie wyczytać z jej
twarzy: „Nie zapomnij mnie zapytać o to później!”
W tym momencie wielka brama otworzyła się i wkroczył
Jimmy Dunlop.
— Pogadamy o tym potem — powiedział Marshall. — Wszyst-
ko załatwione, Jimmy?
Jimmy był zbyt przejęty wrzaskami, żądaniami, gwizdami
i szyderstwami dobiegającymi z klatek, by odpowiedzieć natych-
miast. Trzymał w ręku klucz do celi, a to mówiło samo za sie-
bie.
— Proszę odsunąć się od drzwi — nakazał.
— Ej ty, kiedy ci się głos zmieni? — usłyszał między innymi
w odpowiedzi. Ale odsunęły się od drzwi, Jimmy je otworzył, Ber-
nice wyskoczyła szybko, a on natychmiast zatrzasnął je za nią.
— Dobra — powiedział. — Jest pani wolna za kaucją. Będzie
pani powiadomiona o terminie rozprawy.
— Zwróćcie mi tylko moją torbę, legitymację prasową, notat-
nik, aparat! — syknęła, zmierzając do drzwi.

Kate Hogan, szczupła, elegancka, rudowłosa, usiłowała jakoś


spożytkować czas, czekając na górze w hallu sądowym. Po całym
festiwalu było tu na co popatrzeć, choć z pewnością nie było to
przyjemne: jakichś nieszczęśników wprowadzano do środka pod
eskortą lub wręcz wciągano na siłę. Próbowali zerwać kajdanki
i przez całą drogę wyrzucali z siebie sprośności. Innych dopiero
co wypuszczono po nocy spędzonej za kratami. Wyglądało to nie-
mal jak zmiana szycht w jakiejś dziwacznej fabryce: pierwsza
szychta wychodzi z niejakim zakłopotaniem, wynosząc w papie-
rowych torebkach swój niewielki dobytek, druga natomiast
wchodzi, w więzach, rozwścieczona. Większość funkcjonariuszy

20
przybyła z innych miejscowości. Przysłano ich tu po godzinach,
by zasilili niewielką obsadę w Ashton. Nie płacono im za to, żeby
byli mili i grzeczni.
Na popielniczce, która stała na głównym biurku, tliły się
dwa cygara, ale urzędująca za biurkiem pani o podwójnym pod-
bródku nie miała czasu, żeby się zaciągnąć. Wypełniała papiery
dla każdego delikwenta, który wchodził, czy też wychodził. Cała
ta operacja wydawała się Kate bardzo pośpieszna i niestaranna.
Kręciło się tam też kilku tanich adwokatów, którzy oferowali swe
usługi, ale jedna noc spędzona w więzieniu wydawała się wystar-
czającą karą dla kogokolwiek spośród tych ludzi. Myśleli teraz
tylko o jednym: jak się w spokoju wydostać z tego miasta.
Kate bezwiednie potrząsnęła głową. Pomyśleć, że biedną
Bernice gnano przez to miejsce, tak jak cały ten motłoch. Musi
być wściekła.
Poczuła, jak obejmuje ją silne, lecz czułe ramię. Zanurzyła
się w jego uścisku.
— Mmm... W końcu jakaś przyjemna odmiana — powiedziała.
— Po tym, co zobaczyłem na dole, potrzebuję trochę dojść do
siebie — oznajmił jej Marshall.
Objęła go ramieniem i przycisnęła jeszcze mocniej.
— Czy tak jest co roku? — zapytała.
— Nie, jak słyszę, co roku jest gorzej.
Potrząsnęła głową, a Marshall dodał:
— Ale „Clarion” będzie miał coś na ten temat do powiedze-
nia. Ashton powinno nieco zmienić kierunek jazdy, to się wydaje
oczywiste.
— Co z Bernice?
— Będzie z niej niezły redaktor. Wszystko w porządku. Bę-
dzie żyła.
— Masz zamiar z kimś o tym porozmawiać?
— Alfa Brummela nie ma tu nigdzie. To spryciarz. Ale póź-
niej go złapię i zobaczę, co się da zrobić. Nie miałbym nic prze-
ciwko odzyskaniu moich dwudziestu pięciu dolarów.
— Pewnie musi być zajęty. Nie chciałabym być szefem policji
w takim dniu jak dzisiejszy.
— No, jeżeli tylko mi się powiedzie, to on nie będzie tego
chciał jeszcze bardziej!

21
Powrót Bernice po nocy spędzonej w więzieniu odznaczył się
gniewnym wyrazem twarzy i ostrym, stukotliwym odgłosem
kroków na linoleum. I ona niosła papierową torbę, przetrząsając
ze złością jej zawartość, by się upewnić, że niczego nie brakuje.
Kate wyciągnęła ręce, by ją objąć w pokrzepiającym uści-
sku.
— Bernice, jak się masz?
— Imię Brummela będzie wkrótce okryte błotem, imię bur-
mistrza — łajnem, a nie da się wydrukować, czym będzie okryte
imię tego gliny! Jestem wściekła, chyba mam zaparcie, muszę się
natychmiast wykąpać.
— No — powiedział Marshall — przelej to wszystko na pa-
pier, muszę mieć ten reportaż o festiwalu we wtorkowym wyda-
niu.
Bernice zaczęła szperać po kieszeniach, wyjęła zwitek po-
miętego papieru toaletowego i wcisnęła go w dłoń Marshalla.
— Twój lojalny reporter, zawsze gotowy — powiedziała. —
Nie było nic innego do roboty, jak tylko patrzeć na odpadającą
farbę ze ścian i stać w kolejce do toalety. Wyszło, jak się zdaje,
bardzo drobiazgowe sprawozdanie, dorzuciłam tam jeszcze parę
wywiadów z kilkoma przyskrzynionymi dziwkami, dla smaczku.
Kto wie? Może uda się skłonić to miasto do pomyślenia nad tym,
dokąd zmierza.
— Jakieś zdjęcia? — zapytał Marshall.
Bernice wręczyła mu kasetę z filmem.
— Powinieneś tam znaleźć coś, co ci się przyda. Mam jeszcze
film w aparacie, ale to już interesuje mnie osobiście.
Marshall uśmiechnął się. Był pod wrażeniem.
— No, masz ode mnie wolny dzień. Jutro wszystko będzie
wyglądać inaczej.
— Może do tego czasu odzyskam moją zawodową bezstron-
ność.
— Będziesz ładniej pachnieć.
— Marshall! — zaoponowała Kate.
— W porządku — powiedziała Bernice. — On wciąż mnie
czymś takim częstuje.
Odzyskała już swoją torbę, legitymację prasową i aparat
a zwiniętą papierową torebkę pogardliwie cisnęła do kosza.

22
— A co z samochodem?
— Kate przyjechała twoim — wyjaśnił Marshall. — Gdybyś
mogła ją odwieźć do domu, to by mnie urządzało. Najpierw opa-
nuję sytuację w gazecie, a potem będę próbował znaleźć Brum-
mela.
— Brummel, no tak! Muszę z tobą pomówić — Bernice jak
gdyby odnalazła właściwy tok myśli. Zaczęła odciągać Marshalla
na bok, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Rzucił jedynie Kate
przepraszające spojrzenie i oboje zniknęli za rogiem. Stanęli
poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku, niedaleko od toalet. Ber-
nice mówiła zniżonym głosem.
— Jeżeli zamierzasz wstąpić dziś do Naczelnego Brummela,
to chcę, żebyś wiedział o tym, co ja wiem.
— Poza tym, co oczywiste?
— Poza tym, że to potwór, tchórz i kretyn? Tak, coś poza
tym. To tylko fragmenty, luźne informacje. Ale może pewnego
dnia coś z tego wyniknie. Zawsze mówiłeś, żeby zwracać uwagę
na szczegóły. Zdaje się, że widziałam jego i tego twojego pastora
razem w lunaparku wczoraj w nocy.
— Pastora Younga?
— Zjednoczony Kościół Chrześcijański w Ashton, tak?
— Przewodniczący miejscowej rady duszpasterzy. Propaguje
tolerancję religijną i piętnuje okrucieństwo wobec zwierząt.
— No tak, i co?
— Ale Brummel przecież nie chodzi do kościoła, prawda?
— No niezupełnie, chodzi do tego małego, miłego — sprosto-
wał.
— Stali z tyłu, za tym namiotem z tarczami i strzałkami,
w półmroku, z trzema innymi osobami. Jakąś blondyną, jakimś
niskim, brzuchatym facetem i jakąś upiorną czarnowłosą jędzą
w ciemnych okularach. Ciemne okulary w n o c y !
Na Marshallu nie zrobiło to wszystko jak do tej pory wielkie-
go wrażenia.
Mówiła dalej, jak gdyby próbowała go do czegoś przekonać:
— Zdaje się, że popełniłam wobec nich grzech śmiertelny.
Pstryknęłam im zdjęcie, a wygląda na to, że tego nie chcieli.
Brummel był nieźle zdenerwowany i coś tam bąkał. Young sta-
nowczym tonem poprosił mnie o odejście: „To jest prywatne

23
spotkanie”. Brzuchaty facet odwrócił się tyłem, a ta upiorna ko-
bieta gapiła się na mnie z otwartymi ustami.
— Czy pomyślałaś, jak to wszystko będzie wyglądać, kiedy
się już wykąpiesz i porządnie wyśpisz?
— Daj mi skończyć, a potem zobaczymy, dobrze? No więc
zaraz po tym drobnym incydencie wpadły na mnie właśnie Nan-
cy i Rosie. Uważaj dobrze — to nie ja do nich podeszłam, ale one
do mnie i wkrótce potem zostałam aresztowana, a mój aparat
skonfiskowany.
Wiedziała, że to jakoś do niego nie dociera. Spoglądał wokół
niecierpliwie, próbując wycofać się do hallu.
— No dobrze już, dobrze, jeszcze tylko jedna rzecz — powie-
działa, usiłując przytrzymać go w miejscu. — Brummel tam był,
Marshall. Widział to wszystko.
— Jakie wszystko?
— Moje aresztowanie! Próbowałam wytłumaczyć temu gli-
nie, kim jestem, próbowałam mu pokazać legitymację prasową,
ale on zabrał moją torbę i aparat i zakuł mnie w kajdanki. Spoj-
rzałam w stronę namiotu ze strzałkami i zobaczyłam, że Brum-
mel przygląda się temu wszystkiemu. Natychmiast się zmył, ale
przysięgam, że widziałam, jak się przygląda! Marshall, ja prze-
myślałam to wszystko zeszłej nocy, przypominałam to sobie raz
po razie i myślę... No, nie wiem, co myśleć, ale to na pewno coś
znaczy.
— Jeśliby pociągnąć dalej ten scenariusz — odezwał się
Marshall — to z twojego aparatu powinien zniknąć film.
Bernice sprawdziła.
— Jest dalej w aparacie, ale to o niczym nie świadczy.
Hogan westchnął i przemyślał wszystko jeszcze raz.
— Dobra, wypstrykaj resztę rolki i spróbuj z tego zrobić coś,
co moglibyśmy użyć, zgoda? Potem wywołaj i zobaczymy. Może-
my już iść?
— Czy kiedykolwiek przedtem popełniałam takie impulsyw-
ne, nierozsądne, uogólniające błędy?
— Z całą pewnością.
— Daj spokój. Jeszcze tym razem obdarz mnie odrobiną za-
ufania.
— Spróbuję przymknąć oczy.

24
— Twoja żona czeka.
— Wiem, wiem.
Marshall nie bardzo wiedział, co powiedzieć Kate, kiedy wró-
cili.
— Przepraszam... — wymamrotał.
— No więc — odezwała się Kate, próbując wrócić do miejsca,
gdzie przerwali — mówiliśmy o samochodach. Bernice, mu-
siałam tu przyjechać twoim, żebyś miała czym wrócić do domu,
gdybyś więc mogła wysadzić mnie po drodze koło naszego
domu...
— Tak, tak — powiedziała Bernice.
— Marshall, muszę jeszcze dzisiaj zrobić parę rzeczy. Móg-
łbyś odebrać Sandy po zajęciach z psychologii?
Marshall, nie powiedział ani słowa, ale jego twarz mówiła
wyraźne „nie”. Kate wyjęła z torebki pęk kluczy i wręczyła je
Bernice.
— Twój samochód jest zaraz za rogiem, tuż obok naszego,
w zatoczce dla prasy. Może podjedź nim tutaj?
Bernice zrozumiała i wyszła. Kate objęła Marshalla i przez
chwilę usiłowała czytać w jego twarzy.
Kiedy ruszyli w stronę drzwi, Marshall spojrzał wokoło, pró-
bując wyczuć, o co w tym wszystkim chodzi.
— Czy potrafisz rozgryźć to miasto, Kate? — powiedział
w końcu. — To jakby jakaś choroba. Każdy tutaj cierpi na tę
samą dziwną chorobę.

Słoneczny poranek zawsze sprawia, że problemy ostatniej nocy


nie wydają się aż tak poważne. Tak właśnie pomyślał Hank Bu-
sche, kiedy otworzył zasuwane frontowe drzwi i stanął na nie-
wielkim betonowym tarasie. Nieopodal kościoła wynajmował
tani domek z jedną sypialnią. Wyglądało to jak białe pudełko,
z porosłym mchem dachem, karbowanymi ścianami i ogrodzo-
nym żywopłotem podwórkiem. Nie było to nic wielkiego, ale je-
dynie na tyle mógł sobie pozwolić za swoją pensję. W każdym
razie nie skarżył się. On i Mary czuli się tu wygodnie i bezpiecz-
nie, a jeszcze teraz ten piękny poranek!

25
Był to dzień, w którym mogli dłużej pospać. Dwie kwaterki
mleka czekały koło schodków, Hank chwycił je, marząc o talerzu
płatków pszennych. Na chwilę zapomniał o utrapieniach i cier-
pieniach.
Od dawna wiedział, co znaczą tarapaty. Jego ojciec był pasto-
rem w czasie, kiedy Hank dorastał. Obaj przeżyli masę wzlotów
i upadków, tak to bywa, kiedy w różnych miejscach zakłada się
wspólnoty, kiedy jest się pastorem, kiedy nieustannie się podró-
żuje. Już od wczesnej młodości Hank wiedział, że takiego właś-
nie życia pragnie dla siebie, że w taki sposób chciałby służyć
Panu. Kościół był dla niego zawsze bardzo wymarzonym miej-
scem pracy. Interesujące było pomaganie ojcu we wczesnych la-
tach, interesujący był pobyt w szkole biblijnej, w seminarium,
a potem dwa lata wikariatu. Również teraz było ciekawie, lecz
przypominało to raczej podniecenie, jakie Teksańczycy musieli
czuć pod Alamo. Hank miał dopiero dwadzieścia sześć lat i był
zwykle pełen zapału, ale jego pierwszy pastorat, tutaj właśnie,
nie wydawał się najłatwiejszym miejscem, by ten zapał rozprze-
strzenić. Hank jeszcze nie wiedział, co ma z tym wszystkim zro-
bić. Z jakiegoś powodu przegłosowano go na pastora, co oznacza-
ło, że komuś w kościele musiał się podobać typ posługi, jaką
oferuje, ale byli tam również ci wszyscy, którzy... hm, powodowa-
li, że stawało się to ekscytujące. Działo się tak za każdym razem,
gdy Hank mówił o pokucie, za każdym razem, gdy zwracał uwa-
gę na grzech w społeczności, kiedykolwiek mówił o krzyżu Chry-
stusa i o posłaniu zbawienia. W tej chwili głównym czynnikiem,
który utrzymywał go wciąż w gotowości do walki, stojącego twar-
do mimo strzałów kierowanych w jego stronę, była wiara i pew-
ność, że znajduje się tam, gdzie Bóg chce. „No cóż” — myślał
sobie Hank — „cieszmy się przynajmniej z tego poranka. Pan dał
go dziś specjalnie dla mnie”.
Gdyby wycofał się z powrotem do domu i nie obracał, unik-
nąłby zniewagi i zachował dobry humor. Jednak obrócił się,
żeby wejść, i natychmiast napotkał wzrokiem wielkie, czarne
ociekające litery, wymalowane sprayem na przedniej ścianie
domu: „JUŻ NIE ŻYJESZ, TY...”. Ostatnie słowo było niecen-
zuralne. Jego oczy zauważyły napis, a potem przejechały powoli
od jednego końca domu do drugiego, próbując objąć wszystko.

26
Była to jedna z takich spraw, dla których dotarcie do świado-
mości wymaga czasu. W tej chwili stać go było jedynie na to,
by postać tam przez chwilę i pomyśleć, kto to mógł zrobić, i dla-
czego, i czy to kiedykolwiek da się usunąć. Spojrzał z bliska
i dotknął palcem. Musiało to być zrobione w nocy. Było całkiem
suche.
— Kochanie — dobiegł głos Mary ze środka — dlaczego nie
zamkniesz drzwi?
— Mhm... — nie mógł znaleźć nic lepszego do powiedzenia.
Wolałby, żeby o niczym nie wiedziała.
Wszedł do środka, zamykając mocno drzwi i dołączył do mło-
dej, pięknej, noszącej długi warkocz Mary. Siedziała nad talerzem
płatków i gorącymi grzankami.
Na pochmurnym niebie w sercu Hanka było jedno słoneczne
miejsce — ta wesoła, śmiejąca się melodyjnie żona. Śliczna jak
lalka, ale z charakterem. Hank tak często żałował, że Mary musi
wspólnie z nim zmagać się z losem. Mogła przecież wyjść za ja-
kiegoś statecznego nudnego księgowego czy agenta ubezpiecze-
niowego. Była jednak wielką pomocą, trwała zawsze przy nim,
ufając, że Bóg ma dla nich to, co najlepsze, a także niezmiennie
wierzyła w Hanka.
— Co się stało? — zapytała natychmiast.
„A niech to! Robię, co się da, żeby to ukryć, próbuję się za-
chować normalnie, a ona j e d n a k to wyczuje” — pomyślał.
— Ee... — próbował zacząć.
— Wciąż się martwisz tym posiedzeniem rady?
No, Busche, jesteś uratowany!
— No tak, trochę.
— Nawet nie słyszałam, kiedy wróciłeś. Bardzo długo to
trwało?
— Nie. Alf Brummel musiał wyjść wcześnie na jakieś ważne
spotkanie, o którym nic nie powiedział, a inni, no wiesz, powie-
dzieli, co mieli do powiedzenia, i poszli do domu. A ja zostałem,
żeby lizać rany. Myślę, że to podziałało. Potem czułem się już
dobrze.
Rozpromienił się nieco:
— Tak naprawdę to rzeczywiście czułem, że Pan mnie pocie-
sza tej ostatniej nocy.

27
— Ciągle się zastanawiam, dlaczego wybrali taki dziwny mo-
ment na posiedzenie rady, akurat podczas festiwalu — powie-
działa.
— I to w niedzielę wieczorem — rzucił, przełykając płatki.
— Wystarczy, że poproszę o wyjście do przodu podczas nabożeń-
stwa, a oni już zwołują posiedzenie rady.
— Znów na ten sam temat?
— Och, zdaje mi się, że oni po prostu używają Lou jako pre-
tekstu, żeby robić zamieszanie.
— No i co im powiedziałeś?
— Znowu to samo. Zrobiliśmy tak, jak mówi Biblia: Najpierw
ja sam poszedłem do Lou, potem poszliśmy tam z Johnem, na-
stępnie przedstawiliśmy tę sprawę całemu kościołowi, a potem
— no, potem usunęliśmy go ze społeczności.
— Cóż, zdawało się, że była to decyzja całej wspólnoty. Ale
dlaczego rada nie może się z nią pogodzić?
— Nie potrafią czytać. Czy w Dziesięciu Przykazaniach nie
ma nic na temat cudzołóstwa?
— Wiem, wiem.
Hank odłożył łyżkę, żeby móc swobodniej gestykulować.
— Zeszłej nocy oni byli wściekli n a m n i e ! Zaczęli mnie
znowu przekonywać, żeby nie sądzić, bo się będzie sądzonym...
— K t o to mówił?
— No, cała ta paczka Alfa Brummela: Alf, Sam Turner, Gor-
don Mayer... Wiesz, stara gwardia.
— Nie daj im tylko sobą manipulować!
— W każdym razie nie zmienię decyzji. Nie wiem tylko, czy
daje mi to jakąkolwiek gwarancję na utrzymanie posady.
Teraz Mary zaczynała się denerwować.
— A cóż to znowu dolega temu Alfowi Brummelowi? Co mu
się nie podoba: Biblia czy prawda? Czy jeszcze coś innego...
— Jezus go kocha, Mary — przypomniał Hank. — On po
prostu czuje porządne wyrzuty sumienia. Zawinił, jest grzeszny,
wie o tym, i tacy faceci jak ja zawsze będą działać na nerwy takim
jak on. Poprzedni pastor głosił tutaj Słowo i to się Alfowi nie
podobało. Teraz ja głoszę Słowo i nie podoba mu się to w dalszym
ciągu. Ma wielkie wpływy w kościele, więc — jak się zdaje —
uważa, że może dyktować, co ma być mówione z kazalnicy.

28
— Ależ nie może!
— W każdym razie nie w moim przypadku.
— Dlaczego więc nie pójdzie gdzie indziej?
Hank podniósł palec w dramatycznym geście:
— To jest dobre pytanie, droga małżonko! W jego szaleń-
stwie chyba jest metoda. Wygląda to tak, jakby wykańczanie pa-
storów było misją jego życia.
— Oni malują twój określony wizerunek, a przecież w ogóle
taki nie jesteś!
— Hmm... Tak, malują. Gotowa?
— Gotowa na co?
Hank wziął głęboki oddech i westchnął, a potem spojrzał na
nią.
— Zeszłej nocy mieliśmy jakichś gości. Oni, hm, wymalowali
napis na przedniej ścianie naszego domu.
— Co? Na n a s z y m domu?
— No... domu naszych gospodarzy.
Wstała.
— Gdzie?
Wyszła przez przednie drzwi, szurając puszystymi kapciami.
— O nie!
Stanął obok. T o wciąż tam było, wciąż tak namacalne.
— Jaka jestem wściekła! — krzyknęła i zaczęła płakać. —
Czy myśmy kiedykolwiek komuś zrobili coś złego?
— Myślę, że rozmawialiśmy o tym przed chwilą — zasugero-
wał Hank.
Nie zwróciła uwagi na to, co powiedział. Miała własną, naj-
bardziej oczywistą teorię na ten temat.
— Może to ten festiwal. Zawsze wyciąga z ludzi to, co najgor-
sze.
Hank również miał swoją własną teorię, ale nie powiedział
nic. „To musi być ktoś z kościoła” — myślał. Nazywano go już
wieloma określeniami: bigot, niedołęga, przesadnie moralny in-
trygant. Oskarżano go nawet o homoseksualizm i bicie żony.
Mógł to zrobić jakiś rozeźlony członek wspólnoty, może jakiś
przyjaciel cudzołożącego Lou Stanleya, może sam Lou. Prawdo-
podobnie nigdy się nie dowie, trudno. Bóg przecież wie.

29

You might also like