You are on page 1of 22

BORUTA

W dawnych czasach wielką rolę w życiu ludzi odgrywał niewątpliwie diabeł. Dowodem - jednym z
wielu - ilość nazw, które w ciągu wieków wymyślono na oznaczenie tego przedstawiciela piekieł.
Spróbujmy je wyliczyć: diabeł, szatan, czart, duch ciemności, strącony anioł, lucyper, bies, piekielnik,
pokuśnik, czarny, rokita, licho, zły, kusy, Boruta, Mefistofel, demon, Asmodeusz - a może nawet
jeszcze inne, zachowane w różnych gwarach lokalnych. Tylu synonimów nie ma chyba żadne inne
pojęcie w naszym języku.

Język żywy przechowuje wiele pojęć, które dla współczesnych mają już tylko znaczenie symboliczne.
Przykładem tego jest właśnie diabeł. Dawniej było inaczej. Zły duch był wszędzie. Był rzeczywistością,
postrachem, groźbą. "Niech się temu nikt nie dziwi, bo z diabłami rzecz nie lada!".

Szatan potrafił wszędzie się wśliznąć jak wąż, jak mysz, jak czerw, a czasem wejść otwarcie, śmiało i
sięgnąć po swą zdobycz.

Tak było z Twardowskim, który już w młodości zaprzedał się diabłom i miał w nich do pewnego czasu
wyrękę. Tu nawiasowo warto wspomnieć, że Twardowski nosił imię Piotr, o czym nie wszyscy wiedzą.
Jeszcze do dzisiaj słyszy się takie określenia: "piekielny Pietrek", "piekielny Piotruś", "czarny Piotruś" -
to właśnie od czasów Twardowskiego.

Diabły były różne: niemieckie, francuskie, polskie i międzynarodowe. Były zdolne opętać każdego.
Nawet - o zgrozo! - osoby duchowne. Mogły wejść w każdego człowieka; a także w zwierzę. Te
metamorfozy pociągały za sobą poważne konsekwencje.

Typem polskiego diabła był Boruta. Nie zajmował się drobnymi szachrajstwami. Boruta to diabeł
poważny. O ile nie przebywał w Pińczowie, gdzie karawany kupieckie zwodził i wciągał w bezdenne
bagna, siedział w Krakowie, w lochach piwnicznych pałacu "Krzysztofory". Tu miał swój skarbiec
najważniejszy, którego strzegł.

Piwnice w Krzysztoforach były i są ogromne. Dawniej jeszcze większe, ciągnęły się pod Rynkiem, a
stąd tajemnicze, wąskie przesmyki prowadziły aż pod Wawel, a może nawet do Smoczej Jamy i Wisły.

Boruta, jak powiedziano, lubił wody, moczary i skarby, a że w Krakowie i wokół miasta bagien było
niemało i ludzi zamożnych także - upodobał sobie nasz gród.

Razu pewnego w Krzysztoforach odbywał się bal, a raczej trzydniowa, magnacka uczta weselna w
gronie trzystu zaproszonych gości; nie licząc tych, co się przyłączyli po drodze, gdy orszak weselny z
kościoła Mariackiego kroczył do Krzysztoforów po wyłożonym przez Rynek szkarłatnym suknie.
Czwartego dnia, po zabawie, służba czyniła w pałacu porządek. Znoszono do piwnic opróżnione
beczki i gąsiory. Oświecał drogę Błażej, zwany Łakomy, ze wsi Marcyporęba, niedawna zgodzony do
służby. Raptem, jakby wiatr powiał chłodny, pochodnia w ręce Błażeja zgasła. Idący za nim parobek
zaklął, cisnął pustą beczkę i zawrócił. Błażej został sam. Odłożył zgaszoną pochodnię, szuka krzesiwa
- nie znajduje. Aż tu z głębi jakby odblask światła uderza na przeciwległy mur. Idzie w tym kierunku
coraz pewniej, aż wchodzi w krąg jasności tak mocnej, że oczy mruży. Na środku wielkiej sklepionej
sali stoi stół, a na nim worki dukatów i rozsypane wokół migotliwe złoto. Za stołem szlachcic z pańska
ubrany liczy pieniądze.

Błażej Łakomy zrazu mniemał, że to jakiś możny pan zawieruszył się w czasie zabawy aż do piwnicy.
Zdumiał i przeraził go ogrom złota - gębę otwarł z podziwu. Nieznajomy podciągnął brew w górę,
spojrzał, ale liczenia nie przerywa. Łakomy słyszy wyraźnie: sto tysięcy dziesięć, sto tysięcy dziewięć,
sto..sięcy siedem...

- Tyla pieniędzy! Tyla pieniędzy! - dziwuje się Błażej. - Ale cóż to u diabła! - zaklął. - Do tyłu pan liczy
czy jak?

Skoro tylko padło przekleństwo, pan kopnął w stół, że podskoczyły góry złota. Podniósł złe oczy na
pachołka.
- Zmyliłeś mi rachunek! - oznajmił. - Czy wiesz, że wzywać mnie na darmo nie wolno?! - spytał
surowo. Przysunął się bliżej.

Teraz dopiero Błażej Łakomy poznał, że to diabeł. Nieznajomy miał tylko jeden but - piękną żółtą
cholewę, druga noga kusa, z kopytem czarnym jak u karego konia, mocno w pęcinie obrośnięta.

Łakomego strach zdjął, począł się sumitować, przepraszać. Boruta milczał, jeno ogonem, jak u krowy,
jął kręcić niczym kot; któremu coś się nie widzi. Wreszcie rzekł:

- Tak przez trzy dni hulaliście na górze; że mi wory z pieniędzmi podskakiwały. Niektóre, że stare,
popękały. Trza mi od nowa liczyć wszystko! Masz! - cisnął mu mieszek pękaty - i nie gadaj nikomu,
coś tu widział!

Błażej wyciągnął obie ręce, ale mieszek, snadź zetlały, pękł w powietrzu - rozleciały się pieniądze jak
ptaki. Błażej zdołał schwycić zaledwie trzy złote monety, a tu nagle światło zgasło. Uczynił się swąd i
chłód. Posłyszał brzęk i łoskot. Trzymając dukaty w zaciśniętej garści, cofał się szukając wyjścia. Włos
mu się jeżył na głowie. Że zaciśniętą pięścią trudno macać po ścianach w zupełnej ciemności, włożył
pieniądze za pazuchę i chciał ruszyć raźniej. Wtem świeczki mu stanęły w oczach, a potem ciemność
paląca...

Dopiero na drugi dzień parobcy znaleźli Błażeja z guzem na głowie dużym jak włoski orzech w łupinie.

- Gdzieś był? Coś robił, u biesa!

Błażej Łakomy oprzytomniał, palec położył na gębie:

- Cyyyt! Co było, to było! Gadać nie wolno!

- Czemu nie wolno? Przecieżeś w kuchni, nie na pańskich pokojach. Zgłupiał chłop, zgłupiał. Diabeł
go opętał!

Błażej sięgnął za pazuchę, zmacał pieniądze. Nic nie odpowiedział. Wydrapał się na swoje wyrko nad
stajnią i spał przez trzy dni i trzy noce. Gdy przyszedł do siebie, że go paliła ciekawość i łakomstwo,
wypił ukradkiem flaszkę wina, wziął na odwagę i poszedł do lochu. Przeszedł siedem sal i siedem
wąskich, krętych korytarzy. Trafił na stare miejsce. Boruta przyjął go grzecznie.

- Żeś nic nie gadał, nagroda ci się należy - i podał mu sakiewkę. - Idź do domu. Tu już nie wracaj,
rozumiesz?! Masz więcej niż za pańską służbę do końca żywota.
Łakomy wrócił szczęśliwie, pieniądze schował pod siennik. Na drugi dzień wyjął je, obejrzał, przeliczył,
wreszcie wziął jednego dukata i zaprosił kolegów do szynku. Z wyrachowania to uczynił: "Przecie tak
łatwo poszło, że nad podziw... A gdybyż tak iść jeszcze raz... w kompanii... Dyć Boruta złota ma
dużo... A znowu diabeł nie taki straszny, jak to gadają!"

Gdy podpił, dopuścił do tajemnicy dwóch pachołków i poszli rychło w trójkę. Błażej prowadził. Zaraz na
początku drogi pochodnie, stoczki zapasowe im pogasły, beczki zagrodziły drogę. Gdy przystanęli i jęli
krzesać ogień, rozległo się w głębi takie diabelskie dudnienie; że cisnęli wszystko. Uciekli.

Przez pewien czas zaniechali dalszych wypraw. Poznali wesołe dziewczęta i rychło całe oszczędności
wydali, a potem Błażej - nie darmo przecież zwał się Łakomy - sięgnął po swe (Borutowe) złoto.
Kompanów przybywało, niebawem pieniądze zniknęły bez śladu, Teraz już nie pozostawało im nic
innego, jak z wolą czy bez woli Boruty zdobyć nowe pieniądze.

Mając już niejakie doświadczenie, przygotowali się odpowiednio. Poszli rano do kruchty klasztornej i
skropili się mocno święconą wodą, a nadto nabyli od braci szkaplerze i święconą kredę. Tak
zabezpieczeni, z tęgimi kłonicami w dłoniach - ruszyli. Zapowiadało się tym razem dobrze. Pochodnie i
stoczki gasły wprawdzie, ale mieli oszkloną latarnię, ta, acz knot syczał i skwierczał, świeciła. Krzesali
też natychmiast ogień i zapalali pochodnie na nowo. Szli długo. Otwierały się przed nimi coraz to nowe
sklepione sale, niektóre pięknie malowane, i wąskie, kręte korytarze. Wreszcie błysnęło światło.
Przyśpieszyli kroku. Błażej szedł przodem i niebawem znalazł się w znanej sobie sali. Parobcy drżąc
ze strachu stanęli za nim. Boruta, jak zwykle, liczył pieniądze rozłożone na stole.

- Wiem, po coście przyszli - rzekł. - Potrzeba wam pieniędzy na wszeteczne zabawy. Ja, diabeł, nie
będę wam w tym przeszkadzał! - I roześmiał się takim chichotem, że mróz przeszedł im po kościach.
Długo śmiał się, aż dudniły sklepienia. Wreszcie ozwał się: - Bierzcie złota, ile chcecie!

Skoczyli ku stołowi, ale - o dziwo! - dukaty, jak żywe, wymykały się im z rąk, toczyły się po stole i
ziemi, uciekały. Parobcy biegali za nimi bez skutku. Wreszcie zziajani, bezradni stanęli. Boruta
chichotał i rechotał na przemian. Aż się za boki ujął z uciechy.

- Chcecie diabelskie dukaty brać - rzekł wreszcie - a wyszliście z kościelnej kruchty... Jakże to?
Odrzućcie poświęcane odzienie. - Strach ich zdjął, ale żądza złota była przemożna. Odrzucili kapoty,
koszule, buty. - A kreda święcona w kieszeniach, a szkaplerze! - stawiał żądania Boruta. Odrzucili
wszystko. Stanęli nago. Drżeli z zimna i lęku, a przecie ręce ich wyciągały się ku złotu, oczy pałały.

- Teraz bierzcie! Nie uciekną - powiedział Boruta.

Rzucili się w przód. Chwytali złoto w garści łapczywie, więcej znacznie, niż mogli go utrzymać.
Chwytali w palce od nóg, te jednak nie były im posłuszne. Przepychali się, potrącali, choć złota było
mnóstwo. Nagarniali całe sterty, które próbowali przesuwać, przetaczać ku wyjściu... Aby najwięcej,
jak najwięcej! Boruta patrzał na nich i śmiał się, ale jakby z rosnącą odrazą. Wreszcie, za przykładem
Błażeja, jęli dukaty w gęby brać, dławiąc się i rzygając złotem. Wtedy Boruta wstał, zaśmiał się raz
jeszcze, ale tak, że zatrzęsły się sklepienia. Uniósł oburącz stół i cisnął nim o ziemię.

Tynk się posypał z murów, z trzaskiem poczęły pękać sklepienia. Kamienie i cegły z hukiem osunęły
się w dół.

Długo szukano Błażeja i jego towarzyszy. Nie znaleziono ich nigdy. Wszelki ślad po nich zaginął.

W dniu, w którym zniknęli, przerażenie ogarnęło mieszkańców Krakowa. W samo południe bowiem
odczuli silny wstrząs podziemny, szczególnie w śródmieściu. Zakołysała się wieża ratuszowa, pękły jej
ściany. Jeszcze silniej ucierpiał sam Ratusz. Na szczęście nie było ofiar w ludziach, ale gmach popadł
w ruinę i mimo wielu prób, by go ratować, nie było to już możliwe.

Wieże ratuszową wzmocniono, szczególnie od wewnątrz, murując nowe ściany, przyległe do starych.
Założono też nowe stropy poniżej dawnych. W ten sposób wieżę upchano murem jak kukłę i w takim
stanie dotrwała do naszych czasów.
Piwnice krzysztoforskie - które kiedyś sięgały aż pod Wawel - i dziś jeszcze imponują wielkością (są
udostępnione, oczyszczone, ogrzane, służą jako miejsce wystaw i spotkań z artystami). Ale to tylko
drobna część tych, w których panował i skarbów strzegł polski diabeł Boruta.

BORUTA

Do dziś dnia pod ruinami łęczyckiego zamku żyje Boruta - najsławniejszy diabeł polski. Dawniej często
widywano go, jak obchodzi swoje włości. Teraz pewnie zestarzał się, bo coraz rzadziej opuszcza
podziemia. Siedzi w lochach i strzeże czartowskiego złota. Niejeden po nie rękę wyciągał i niejeden z
wyprawy do łęczyckich piwnic nie wrócił. Ale był ktoś, kto się z Borutą oko w oko spotkał i przeżył...

Mieszkał kiedyś w pobliżu zamku szlachcic z takich, co to niczego się nie boją. Nikt się z nim ani na
szable, ani na kielichy zmierzyć nie mógł, bo szermierzem był znakomitym, a wypić potrafił więcej niż
inni. Sąsiedzi powiadali, że musi to być jakaś diabelska sprawka i zaczęli szlachcica Borutą
przezywać. Pochlebiało mu to, a że fantazję miał nie lada - pierwszym kielichem zdrowie czarta Boruty
- brata swojego, jak mawiał, wypijał. Kompanom zdawało się, że słyszą głos niski, krew w żyłach
mrożący, który zaraz "Dziękuję!" odpowiadał. Ale może to zwidy były.

Miał ów szlachcie konia, którego mu cała okolica zazdrościła: szybkiego i mądrego - w bitwie taki
najlepszy. Zmówili się kiedyś panowie bracia i tak w karczmie dumnego szlachcica zagadywać
poczęli, że na koniec zakład stanął: albo zarozumiały jegomość czartowskie złoto z zaniku wyniesie,
albo rumaka odda. Szlachcic tylko wąsa podkręcił i do czartowskiego skarbca pognał. Odgrażał się
jeszcze, że Borucie kark skręci i wszystkie zmory z podziemi wygna.

Północ biła, gdy przed wejściem do piwnic stanął. Tu dopiero strach go ogarnął, ale zaraz otrząsnął
się, ścisnął w ręku szablę niezawodną i śmiało w głąb lochów ruszył. Nikt mu na drodze nie stanął -
najmniejsze widmo, najmarniejszy duch. Coraz też szybciej i pewniej szedł przed siebie krętym
korytarzem, aż stanął w komnacie po brzegi wypełnionej złotem i klejnotami. Na środku stało ozdobne
krzesło, które zajmował szlachcic jakiś. Kontusz miał z cennego złotogłowiu uszyty, a na głowie
czapkę wielkim diamentem ozdobioną. Skłonił się przed nim nasz śmiałek, ale za nisko karku nie
zgiął.

- Witam waszmości - odkłonił się tajemniczy strażnik. - Kim waćpan jesteś?

- Boruta. A waćpan?

- I ja Boruta, ale żebym w waszmości krewnego miał, nie pamiętam.


Teraz dopiero szlachcic spostrzegł wystające spod czapki rogi, ogon czartowski przez poręcz krzesła
przewieszony, diabelskie kopyto i szponiaste paznokcie gospodarza. Nie uciekł jednak, tylko niżej
nieco pochylił głowę.

- Po złoto moje waćpan przyszedłeś? - zagadał diabeł.

- Wszystkiego nie wezmę.

- Skromnyś - zaśmiał się Boruta, aż śmiałka ciarki przeszły. - I odważny. Weź ile chcesz, panie bracie,
a później się napijemy.

Ośmielony szlachcie pewny, że nawet czart nie śmie mu się sprzeciwić i za przyjaciela mieć pragnie -
worki zaraz, co w kącie leżały, złotem i szlachetnymi kamieniami napełniać zaczął. Kieszenie też sobie
monetami i pierścieniami napchał. W pół godziny był gotów. Boruta, który się tej krzątaninie z
uśmiechem przyglądał - kielich mu podał.

- Zdrowie waćpana! - wzniósł toast szlachcic i duszkiem wychylił naczynie. Zachwiały się ściany
lochów, zahuczały sowy, zakotłowały nietoperze. Zdawało się śmiałkowi, że niskie, mrożące krew w
żyłach "Dziękuję!" słyszy, a potem z osłupienia wyrwany, do ucieczki się rzucił. Worki ze złotem ledwo
zdążył porwać. Tłum zmor i upiorów po piętach mu deptał. Szczęściem, kur zapiał. Zniknęło wszystko.
Spostrzegł szlachcic, że na progu karczmy siedzi, do worków z czartowskim skarbem się tuli. A jednak
udało się! Przechytrzył diabła! Dźwignął swoje bogactwo, do izby, między panów braci, wszedł i wąsa
dumnie pokręcił. Nic nie powiedział, tylko wór otworzył i, co w nim było, na stół sypie. Ale nie złoto to,
nie monety i cenne klejnoty. Kamienie szare, polne na deski heblowane spadają. W drugim worze
takie same kamienie. I w kieszeniach. Wykpiła sąsiada brać szlachecka - i poważanie stracił, i konia.

Mało kto się do niego odtąd w karczmie przysiadał, a ci co z nim pili powiadali, że nadal zdrowie diabła
Boruty wznosił, ale go już bratem swoim nie śmiał nazywać i nisko głowę chylił spełniając toast. Nie
dziękował mu już czart głosem niskim, przejmującym. Czasem tylko puszczyk się zaśmiał albo wrona
zakrakała. Mówili też, że kto raz z czartem zadarł - tego nic nie uratuje. Jakoż w rok później szlachcic
nie wrócił z polowania i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Ludzie opowiadają sobie, że w kruka
zamieniony, śmiałków chcących się do łęczyckich lochów wedrzeć, odstrasza. Ale może to tylko bajdy.
BORUTA (1)

Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo
już niemal cztery wieki przeżył, teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o
sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy
dogryźć sąsiadowi, przeklinał: - Żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu,
dopełniał nieraz życzenia.

W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z
nim nie mógł się zamierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem
wytracał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.

Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta
pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od
prawdziwego diabła, dostał przydomek siwy, tak więc zwał się Siwy Boruta.

Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana
szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na
podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.

To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony
nią, nieraz się w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku
nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub
za piecem śmiech szyderski.

Siwy Boruta, kiedy pił, a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić, zawsze pierwszą
szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły: dziękuję!

Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił, postanowił przeto dostać się do
skarbów i wziąć z parę mieszków złota od swego miłego brata, jak nazywał diabła Borutę.

O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic ufając swojej sile i szabli, poszedł do
lochów. Wyostrzoną demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę
dookoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w
murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złota, siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi
oczyma.

Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic, spocił się potężnie ze strachu, po chwili,
przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:

- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!


Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął
wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że
zaledwie mógł się obrócić.

Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał ściągać złota, w ostatku, nie mając go gdzie włożyć,
począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć, i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z
lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.

Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły tak
dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.

Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał
dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał
sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.

Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często
przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła, odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby
przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.

BORUTA (2)

W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedział jakiś wąsaty
szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka
rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu należycie, jakby coś jej zawadzało; jakoż, kiedy
chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki
małe czarne rogi. Był to sławny diabeł, pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostał w
ukryciu od udzielnych jeszcze książąt mazowieckich. Twarz miał wielką, rumianą, wąs potężny,
obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących.
Zachmurzony siedział na próżnym antale po małmazyi (1), ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy
podkręcał w górę i aż za duże uszy sterczące zakładał.

- Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić dalej, ostatnią beczkę
węgrzyna za chwilę dopiję! - tak mówił do siebie Boruta. - Myślę, że nikt się nie poważy zajrzeć do
tych skarbów, a jakoś tu i tęskno, i nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu ponuro, a tam na
świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać
dłużej: hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch i przejdę się po świecie, trzeba jeno ubioru nieco
poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.

U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.

Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na
gankach, w izbach, bo pan Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic całej półwioski dobył woru z
zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i
po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć chmiela (2), kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość
niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie, rogatywka z
siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnymi
ostrogami. Jak stanął we drzwiach, całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki i szedł dalej, i na
ławie usiadł.

Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się
do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:
- Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem
waszeci, więc proszę! - i wskazał na drzwi.

Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia: - pić!

Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął
gąsior i wypił do kropli. Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając: - to nasz brat, nasz brat!

Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc,
porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawiwszy paszczę, łykając strumień napoju z szumem
tryskający małym otworem.

Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i


ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potem dobrze
przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany
usta i brodę krzyknął: - kapela! chmiela! - i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy
ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa zuchwalca
na szable.

Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał
czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: - po jednemu, po jednemu! - i wyszedł na
podwórze.

Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim, żeby nie uciekł; zapalono łuczywa,
wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec jak w dnia południe.

Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem
znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody
zręczniej; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawej kord na lewą rękę, czym odurzony
przeciwnik nie dostrzegł cięcia i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica,
nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z
koła otaczającej go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie
stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi
pas, porywa rękawicę, trząsa: wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na
szablę - to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy: - Boruta, Boruta!

W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedzi wąsaty szlachcic w
karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy
poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnymi
pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:

- Nie wyjdę więcej na świat, rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słońcu, ale wieczór cóż zyskałem
z tą przeklętą szlachtą, co klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież
podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak diabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę,
skaleczyli rękę, a co najgorsza poznali, że Borutę obcięli.

I kręcił ze złości wąsy, darł brodę a lizał rękę zranioną.

Odtąd już więcej z lochu nie wyszedł łęczycki diabeł.

---

(1) Wino mocne węgierskie.

(2) Pieśni weselne mazowieckie i sandomierskie.

Kazimierz Władysław Wójcicki rozszerzył swój zbiór o przypisy, których fragmenty, ze stron 208-210,
przytaczam poniżej:

O tym sławnym złym duchu [Borucie - MB] jeszcze następną opowiadają powiastkę:

Ksiądz z Łęczycy, zaproszony jadąc na obiad, przy pacierzach porannych przewidując, że nie będzie
miał czasu, odmawiał i modlitwy nieszporne. Właśnie przebywał groble wśród błota, gdy napotyka
wieśniaka, który go z rubaszną pozdrawia miną i tymi słowy: - Dobry wieczór, księże. - Zdziwiony
pleban odpowiada: - A wszakże to nie wieczór, ale rano. - Ale wieśniak rzecze z szyderstwem: - Musi
być wieczór, kiedy już po nieszporach. - Przelękniony pleban poznał, z kim rozmawia i prędzej
pojeżdżać kazał. Był to Boruta, co przybrał na się postać rubasznego wieśniaka.

Co nadmienia powiastka o Borucie, o skarbach ukrytych, podobna krąży i w samym Krakowie.

W środku rynku starożytnego grodu stoi gmach staroświecki Krzysztofory, należący niegdyś do
Krzysztofa, zwolennika magii, a w ostatnich czasach starosty kluczewskiego. Pod nim rozciągać się
mają obszerne piwnice wzdłuż całego rynku, aż do kościoła Panny Marii.

Nie wiadomo, w jakim czasie się to działo, dosyć że młoda kucharka miała zarznąć koguta, ale ten jej
uciekł do pomienionych piwnic. Dziewczyna, chcąc go koniecznie doścignąć, zapędzała się za nim
coraz dalej, nie zważając, że już przebiegła kilkanaście coraz głębszych piwnic. W końcu, nie
znalazłszy zguby, chce powracać, gdy wtem zastępuje jej drogę cieniuchny Niemczyk w
trójgraniastym kapeluszu, na kurzych stopach; był to przemieniony kogut w diabła, który uspokaja
przelękłą kucharkę, a pokazując beczki napełnione złotem, każe jej nadstawić fartuszka. Dziewczyna
wypełnia złotem swój fartuch i odbiera napomnienie, żeby się nie obejrzała poza siebie, bo wszystko
straci. Ale kucharka, mając ostatni stopień przestąpić, z ciekawości zwraca oczy za siebie; drzwi się z
łoskotem zatrzasły i choć skarby zatrzymała, utraciła piętę.

Zaraz znalazła wielu zalotników, poszła za mąż, a na pamiątkę swego zdarzenia miała ufundować
kaplicę przy kościele Panny Marii, gdzie jeszcze przed niewielą laty miano pokazywać obraz, wypadek
ten przedstawiający.

DIABEŁ ROKITA - część II


Obiegało niegdyś o Rokicie podanie, że chciawszy się poznać ze sławnym Borutą, przyleciał do
Łęczycy. Boruta z otwartym sercem i ze szczerą gościnnością przyjął niespodziewanego gościa, ale
ponieważ piskorze jego, jak nazywał szlachtę łęczycką, wypili wszystkie wino i piwo, zaprosił go do
Piotrkowa, gdzie właśnie odbywał się trybunał, a pełne były piwnice wybornego węgrzyna.

Boruta świsnął we dwa palce tak silnie, siedząc na murze bramy łęczyckiego zamku, że aż się w tumie
organista zbudził, a było to ze ćwierć mili. Zaraz przyprowadzono dwa stępaki pod sutymi rzędami.
Wsiadł Boruta, wsiadł Rokita, okryci opończami. Każdy myślał, że to szlachta, czyste karmazyny, a to
byli dwaj diabli i na diabelskich koniach jechali takich, co to niby idą stępa, ale dziesięć mil
krakowskich na godzinę uchodzą.

Boruta, co nabrał manierów szlacheckich, tak że patrząc na niego, każdy by przysiągł, iż się urodził i
wykołysał na dworze herbownika, wymusztrował także doskonale niezgrabnego spod Karpat Rokitę,
że i ten wyglądał pokaźnie.

Wprędce zajechali do Piotrkowa, stanęli w pierwszej gospodzie, a podjadłszy i podpiwszy sobie, poszli
na trybunał. Panowie palestranci zrobili nowym gościom miejsce, bo uderzyła ich olbrzymia postać
Boruty zwiastująca niedżwiedzią siłę i dorodna, wysmukłego więcej Rokity, który, nabrawszy fantazji
po gąsiorze starego węgrzyna, uśmiechał się rad i kłaniał wokoło uprzejmie. Trybunał miał właśnie
wyrokować w sprawie biednej wdowy, co stała na uboczy otoczona siedmiorgiem drobnej dziatwy.
Nieludzki starosta, stryj męża, zagarnął folwarczek, potrzeba było świadka, co by zaprzysiągł, że był
obecnym, jak za ten folwarczek nieboszczyk odebrał pieniądze do rąk swoich.

Rokita, zajęty sprawą cały, mało zważał, co się dalej działo, ale Boruta wysłuchał, jak w pobliżu stryj a
pan możny dla wydarcia biednej wdowie kawałka ziemi przekupywał szlachcica na świadka i za
fałszywą przysięgę, którą miał złożyć, z sakwy mu sto czerwonych złotych zaliczył pod oknem w sali
sądowej.

Boruta kilka słów szepnął na ucho Rokicie; znikł z jego oblicza uśmiech, oczy się zaiskrzyły i ręce
zadrżały, gdy ów szlachcic, wysunąwszy się przed kratki, w głos zawołał:

– Ja, najjaśniejszy trybunale, byłem obecny przy zapłacie i deferuję przysięgę.

Biedna wdowa padła wtedy na kolana i wyjąkała z płaczem:

– O Jezu Chryste i Ty, Matko i opiekunko sierot, zlituj się nade mną i dziećmi moimi!

Sąd szlachcica przywołał do złożenia przysięgi. Wtem straszny głos zabrzmiał, aż gmach wstrząsł się
w swoich posadach:

– Kłamca to i chce krzywoprzysięgać!

Był to głos Boruty.


Szlachcic, co podnosił już rękę do przysięgi, zbladł i począł trząść się jak w febrze, ale wkrótce
oprzytomniał i zawołał odważnie:

– Przysięgam...

Lecz dalej nie domówił, bo Rokita przeskoczywszy kratki, porwał go, przycisnął do piersi, postawił na
miejscu, a sam z Borutą szybko wynieśli się z sali trybunalskiej. Szlachcic stał przed krucyfiksem, ale
już słowa wyrzec nie mógł.

– Przysięgasz, waszeć? – zapytał najbliższy sędzia.

Szlachcic chciał znowu coś przemówić, ale z ust otwartych buchnął krwi strumień na zielone sukno
stołu. Sędziowie przerażeni porwali się ze stołków, gwar powstał wielki, przerwano sądy, a szlachcica
omdlałego wyniesiono na rynek.

Tu znaleziono ścisk narodu wielki. Przy gościńcu na stępakach siedziało dwóch szlachty: jeden
olbrzymiego wzrostu i tuszy, drugi szczuplejszy, ale rosły także. Byli to Boruta i Rokita.

Cały trybunał i palestra otoczyły ich wieńcem, słuchając, jak grzmiącym głosem mówił Boruta.

– Panowie bracia! Szlachcic, co chciał przysięgać, kłamał, bo wziął od bogatego starosty a stryja ojca
biednych sierot sto dukatów za krzywoprzysięstwo!

– Kłamiesz! – zawołał rozwścieczony starosta.

– Panowie bracia! – mówił dalej spokojnie Boruta. – Sięgnijcie do kieszeni omdlałego szlachcica, ma
on to złoto grzeszne w zielonej sakwie.

Stojący bliżej dobyli sakwę zieloną: było w niej sto dukatów.

– A co, czyja prawda? – odezwał się z drwiącą miną Boruta i pokręcił za ucho sumiastego wąsa.

– To nie dowód żaden. Szlachcic miał swoje pieniądze – odezwał się stronnik starosty.

– Kiedy tak – krzyknął gniewny Boruta – to ty, mój druhu, daj świadectwo prawdzie!

I wskazał na Rokitę. Ten zza pazuchy dobywszy kawał czerwonego i skrwawionego mięsa, zawołał:

– Oto jest język, com go własną ręką wyrwał z gardła tego niepoczciwego świadka, niech przemówi!
To wyrzekłszy, rzucił go na środek gościńca, a język, podskakując jak żaba, wykrzyknął po trzykroć:

– Skłamałem! Skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Cały tłum na to zjawisko skamieniał. Boruta wtedy przemówił:

– Tego łotra, starostę, ja sam ukarzę, a wy, panowie bracia, skarzcie krzywoprzysięzcę. Już dwanaście
razy fałszywie przysięgał, taka niecnota i samych diabłów zniecierpliwi. Nie darmo to na waszą hańbę
mówią: „piotrkowski świadek za łyżkę barszczu”.

– Prawda! Prawda! – zawołali wszyscy, gdy w tej chwili Boruta porwał starostę jak słomkę, posadził
przed sobą na siodle i wraz z Rokitą skoczywszy z kopyta zniknęli sprzed oczu patrzących.

– Zabić! rozsiekać krzywoprzysiężnika! – wołano wokoło.

Szlachcic otrzeźwiony klęczał w pokorze, sto szabel zabłysło nad jego głową, gdy poważny ksiądz
kaznodzieja jezuita powstrzymał zawziętych gorącą przemową tłumacząc im, jaki to grzech mścić się
na bezbronnym. Osłonił go swoją osobą i zaprowadził do klasztoru.

Tłum się rozbiegł, a język zabrał dziadek kościelny i pogrzebał pod murem cmentarnym. Nazajutrz, o
tej samej godzinie, język wydobył się spod ziemi, zaczął skakać i krzyczeć: Skłamałem! skłamałem!
chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Kiedy się to przez dni kilka ponawiało, i na próżno zakopywano go głęboko w ziemię, oo. jezuici wyszli
i po modlitwie pokropili go święconą wodą. Wtedy język w proch się rozsypał, a on szlachcic, co
laikiem w klasztorze został, odzyskał mowę, ale tylko do modlitwy.

Nazajutrz znaleziono starostę bez duszy pod murami trybunalskimi. Na trzeci dzień zebrany w
komplecie trybunał osądził sprawę na korzyść biednej wdowy. Sto dukatów, dane szlachcicowi, ksiądz
kaznodzieja wręczył jej na zapomogę, a zebrana szlachta i mieszkańcy Piotrkowa ofiarowali jej dwa
wozy i po parze koni do każdego, którymi zabrała się do domu z dziatkami, udarowana jeszcze hojnie
od oo. jezuitów.

Zwłoki starosty, jako bogatego pana, chciano okazale pogrzebać i złożono je na bogatym katafalku w
obszernej izbie zamożnego mieszczanina.

O północy zjawił się dziwny korowód. Przed dom zajechała żaobna bryka, trupa do niej wrzucono, i
cztery konie, czarne jak kruki, z iskrzącymi oczyma, w galopie go uwiozły. Furman miał trójgraniasty
kapelusz niemiecki, dwóch panów było we frakach i krótkich pluderkach, a lokaj miał czerwoną
opończę. Kiedy bryka ruszyła z miejsca, stado wron, kruków, kawek i gawronów pojawiło się nagle i
wrzaskiem napełniło miasto całe. Potem wszystko znikło.

Trupa starosty nie znaleziono. W klasztorze później mówiono, że stary ojciec jezuita we śnie miał
widzenie, iż trup porwanego leży w lochu zamku łęczyckiego.

Jakoż krewniacy w parę lat dopiero wynaleźli w owym lochu ciało, które po obejrzeniu wskazywało, że
były to rzeczywiście zwłoki nieuczciwego starosty.
Niejaki Jasiński, ogrodnik z Łęczycy, znalazł podobno butelkę w gruzach zamczyska,
a w niej na skrawku na wpół zbutwiałego papieru wskazówkę, że kopiąc w narożnej
wieży, odnajdzie owe bajeczne skarby, o których ludziom ciągle się majaczy. Nie
mogąc sam podołać pracy, sprowadził brata z Warszawy i wspólnie przystąpili do
dzieła. Jedyne dotąd widoczne wejście do wieży zakrywał w owe czasy chlewik, co
pozwalało poszukiwaczom skarbów niepostrzeżenie dzień i noc pracować, a
wtajemniczona służąca miała gdzie wysypywać dobywaną koszami ziemię. Robota
szła raźno, a otwór sięgał już kilkanaście sążni w głąb, gdy - o radości! - motyka
jednego z kopaczy uderzyła o żelazne wrota.
Raz musiał być silny, gdyż zbudził śpiącego na złocie Borutę; gniewny na śmiałków, którzy mu przyszli przerwać
błogi spokój, zatrząsł zamczyskiem, a zawalająca się ziemia przytłoczyła zuchwalców. Na krzyk i wołanie służącej
pospieszyli ludzie, lecz zanim zdołali odkopać zasypanych, martwe z nich pozostały ciała. Ze zgrozą oglądali je
wszyscy, wystawione na widok publiczny w izbie dawnego mieszkania starostów, nim wspólna mogiła na
cmentarzu parafialnym nie pokryła ich pogruchotanych kości. Tak więc wiara w istnienie Boruty nowym wypadkiem
stwierdzoną została i nikt z pospólstwa nie chce słuchać tłumaczeń sceptyków, którzy w nieszczęsnej katastrofie
widzą prosty, a łatwo przewidzieć się mogący wypadek. Obok bowiem dołu, który nieszczęśliwi na zgubę swoją
kopali, leżał porzucony przez wojsko olbrzymi kocioł kuchenny; ten ciężarem swoim osunął ziemię, gniotąc
chciwych złota ludzi. Odtąd coraz częściej można słyszeć o figlach rozbudzonego Boruty: to Żydom wóz pełen
pasażerów, dążących na pociąg kolei żelaznej do Kutna, na równej drodze wywrócił; to pijanych chłopów,
powracających z jarmarku do domu, z topolskiej grobli sprowadził na bagna. I odżyły na nowo gawędy o tym, jak
to przed wielu, wielu laty diabeł niezadowolony z sąsiedztwa tumskiej świątyni chciał ją obalić, lecz granitowe mury
oparły się potężnej łapie; pięć tylko zagłębień od pazurów na jednym z węgłów kościoła świadczy o usiłowaniu
szatana. Nie zrażony zawodem, postanowił użyć innego sposobu. Zbiera więc kamienie i z nimi spieszy, aby
pokruszyć twarde mury. Zapóźnił się jednak wędrówce, kur zapiał, a diabeł, tracą siłę czarów, cały swój ładunek
wysypał na Sławoszew, Miroszewice i Zagróbki, nad którymi wówczas przelatywał. Odtąd grunta wsi tych pokryły
głazy, dopóki skrzętna ręka rolnika nie oczyściła urodzajnej gleby. Michał Rawicz-Witanowski Kraków 1898

iało się to wydarzyć wczesną wiosną w połowie XIV w.


Wybrał się w podróż z Krakowa do Łęczycy ówczesny król Polski Kazimierz Wielki. Jechał poszóstną karetą po
wąskiej grobli, co łączy pobliskie wioski z Łęczycą, kiedy to na wąskiej drodze wśród okolicznych błot gdzieś koło
Oraszewic, ciężki pojazd zapadł się tak głęboko w bagno, że w żaden sposób już strudzone drogą konie
wyciągnąć go nie mogły. Na próżno królewski fuczer ile sił trzaskał z bata, łajał, prosił i sam wraz z przyboczną
drużyną przystawiał do karety. Ani drgnęła, mimo, że płaty białej piany ukazały się na bokach końskich. Król polecił
fuczerowi poszukać ludzi w okolicy, by przyszli z pomocą i wyciągnęli go z błota, bo noc się już zbliżała, a królowi
spieszno było do "bokóweczki", która z niecierpliwością oczekiwała go na zamku w Łęczycy.
Jak się okazało, sprowadzenie pomocy nie było łatwym zadaniem. Wszędzie błota i błota otoczone ogromnym
borem. Tylko wąska dróżka wiła się między kępami i wodorostami, które zaledwie jednego człowieka z trudnością
przepuścić mogły. Fuczer rad nierad skierował się na tę drożynę, by pomoc sprowadzić. Uszedł jedną wiorstwę
przedzierając się przez trzciny, które dróżkę zarastały, i stanął na brzegu wielkiego boru. Między drzewami
mignęło mu światełko. Skierował swój krok w tamtą stronę. Idąc natknął się na polanę, na której płonęło ognisko,
wokół którego siedzieli jacyś ludzie. Byli to smolarze, którzy z sosnowego drewna wytapiali smołę. Lud okoliczny
nazywał ich borutami, bo w borze większość czasu spędzali. Na wieść o nieszczęściu, jakie przytrafiło się królowi,
jeden z nich podniósł się od ognia i zaoferował swoją pomoc. Fuczer z początku nie chciał się zgodzić, żeby tylko
jeden człowiek szedł wyciągać karetę, ale obecni przy ognisku przekonali go, że na pewno z tym sobie ten Boruta
poradzi. Chcąc nie chcąc, zgodził się na to, bo nie było innego wyjścia, skoro inni nie mieli wcale chęci podnosić
się od ogniska.
Gdy przyszli na miejsce, gdzie w błocie stała zanurzona kareta królewska, Boruta wyciągnął zza pazuchy gruby
postronek, wyprzągł konie z karety i pojedynczo, za pomocą tego wielkiego konopnego sznura zaczął konie
wyciągać. Gdy wyciągnął szóstego, przywiązał sznur do karety, konie na grobli uwiązał do drugiej strony
postronka, podparł sobą karetę i krzynąłwszy na konie: "Wio, maluśkie!", karetę na grobli osadził. Król za ten
nadzwyczajny wyczyn kazał osiłkowi koło siebie w karecie usiąść i na zamek do Łęczycy go zabrał. Tam nadał mu
szlachectwo i zarządcą dóbr królewskich na ziemi łęczyckiej uczynił. Po pewnym czasie Boruta ubrany w strój
szlachecki zapomniał skąd się wywodzi. Lud podatkami zaczął uciskać, zatrzymując pieniądze dla siebie. Po jego
śmierci ludzie na zamek królewski przyszli, by pieniądze nieprawnie przez Borutę zagarnięte odebrać. Jednak ich
nie znaleźli. Znikło także i w drugim dniu ciało Boruty. Wkrótce ludzie poczęli mówić, że był to diabeł - diabeł
Boruta. Powstawać zaczęło na ten temat wiele opowiadań, przypowieści i anegdot. Boruta zawsze w nich był
diabłem, który zamieszkał w lochach łęczyckiego zamku i tam do dnia dzisiejszego skarbów odebranych ludziom
pilnuje. Z tego czasu do chwili obecnej zachowało się ludowe przysłowie, które nie straciło na aktualności: Nie ma
diabła gorszego, gdy się stanie pan z ubogiego...
nną razą Boruta uprzykrzywszy sobie siedzieć na skarbach w lochach łęczyckich umyślił przejść się po okolicznej
szlachcie. Przypadkiem trafił na wesele, pił i hulał; a podochociwszy sobie wdał się w kłótnię, tak że musiał stanąć
szlachcicowi do korda, który, że był zawołanym rębaczem, uciął mu od razu pazur u łapy.
Odtąd Boruta nie chce wyłazić z lochu, bo mu wstyd, że go szlachcic obciął tak szkaradnie.

Boruta z Biesiekier

ieznany z imienia rycerz założył się z diabłem Borutą, że zbuduje od


podstaw zamek bez użycia siekiery. Faktycznie - sprowadził
niemieckich majstrów, którzy zamek na niewielkiej wysepce pośród
sztucznego stawu, wymurowali z cegły i okolicznych kamieni. Rycerz
pewnie, dzięki temu fortelowi, zakład by wygrał, gdyby nie to, że jeden z kmieciów
zwożących kamienie na budowę nazwany był Siekierka. Rycerz o tym nie wiedział i
zapłacił za to duszą. Zamek co prawda się ostał, a miejscowość nazwano
Besiekiery, ale diabeł przypilnował tego, co do niego należało i z czasem zamek
obrócił w malowniczą ruinę, w której podobno spotkać można go czasami po zmroku

Boruta 2
tym sławnym złym duchu jeszcze następną opowiadają powiastkę;
Ksiądz z Łęczycy, zaproszony jadąc na obiad, przy pacierzach porannych,
przewidując, że nie będzie miał czasu, odmawiał i modlitwy nieszporne.
Właśnie przebywał groble wśród błota, gdy napotyka wieśniaka, który go z
rubaszną pozdrawia miną i tymi słowy;
- Dobry wieczór księże. -Zdziwiony pleban odpowiada;
- A wszakże to nie wieczór, ale rano.
Ale wieśniak rzecze z szyderstwem:
- Musi być wieczór, kiedy już po nieszporach.
Przelękniony pleban poznał z kim rozmawia i prędzej pojeżdżać kazał. Był to Boruta, co przybrał na się postać
rubasznego wieśniaka.

Jak Boruta rzucał za mną pecynami


iałem jeszcze drugie, spotkanie z Borutą. Przechodziłem raz koło
kapliczki, gdzie mówili, że straszą. Widzieli tam świniaka, a to kozę, a to
cielaka. Ja wtenczas nie widziałem nic takiego specjalnego, ale za mną
zaczęło coś rzucać pecynami, grudami ziemi. To było w zimie, więc
myślałem z początku, że to któryś z kolegów gdzieś się przyczaił i dla żartów na mnie
rzuca. Powiedziałem więc tylko: ,,Czego rzucasz?". Uderzyć mnie to nie uderzyło. I
niby na tym się skończyło- Ale później kiedyś znów wracam w lecie, w nocy to było.
Maj. l tak sobie pomyślałem: ,,Zawsze mówią, że tutaj straszą". Oglądam się czy ten
strach wyjdzie. Znów ta sama historia. Za mną bęc, bęc jedna, druga, trzecia pęka.
Stanąłem i mówię: ,,Jeżeli masz do mnie jakaś sprawę do załatwienia, to przecież w
ten sposób nie zaczynaj, tylko proszę wyjść i pokazać się, czego chcesz ode mnie". Ale niestety nie było nic. Na
drugi dzień z ciekawości, bo to blisko mojej wsi było, poszedłem zobaczyć, czy faktycznie tam będą jakieś ślady.
Niestety żadnych śladów nie było, a jednak słyszałem, że coś rzuca za mną.

Sposób na Diabła
oźnice i stangreci, którzy dawniej we dworach i majątkach końmi imi powozili, zwani byli potocznie
„foćmanami". Stanowili oni pewną, zamkniętą grupę ludzi, kierującą się własnymi normami i
postępującą według własnych zwyczajów, nie zawsze zrozumiałych dla innych.
Któregoś dnia pewien szlachcic z Grabowa wczesnym rankiem jechał do Łęczycy. Wiózł go po raz pierwszy,
młody, niedoświadczony jeszcze foćman.
Kiedy powóz dojeżdżał pod kościół w Błoniu, konie nagie dęba stanęły, zaczęły rzucać pyskami, parskać i
niespokojnie walić kopytami w ziemię.
- Co się stało? - pyta zniecierpliwiony szlachcic.
- Nie wiem, ale konie nie chcą iść dalej - odpowiada foćman i schodzi z siedzenia. Ogląda powóz, wszystko w
porządku, na drodze też nic nie leży. A konie w dalszym ciągu niespokojne, nie chcą iść dalej.
- Zrób coś - denerwuje się pan - musimy Jechać dalej.
A był taki zwyczaj, że każdy foćman, kiedy wyjeżdżał pierwszy raz w drogę, przed podróżą miał obowiązek zrobić
na ziemi, przed końmi znak krzyża. Młody woźnica nie dopełnił tego zwyczaju i został za to ukarany. Przy drodze,
w krzakach siedział diabeł Boruta i tylko czekał na takich zapominalskich woźniców, którzy przed wyjazdem nie
dopełnili swoich foćmańskich obowiązków. Karał ich zatrzymywaniem pojazdów i uniemożliwiał dalszą jazdę.
Lecz ten woźnica wiedział na szczęście, co robić. Szybko zdjął but. Wyciągnął owijkę, którą miał na nodze.
Uderzył butem w dyszel, każdemu koniowi przejechał owijką po czole. Ledwo zdążył wskoczyć na wóz, bo konie
już ruszyły do przodu.
Boruta
ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej, siedział na
beczce jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas
złotolity, na rzemyku szabla; czapka rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu
należycie, jakby coś jej zawadzało; jakoż kiedy chciał się poskrobać po głowie,
ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki — małe czarne rogi. Był to sławny diabeł, pan
Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt Mazowieckich.
Twarz miał wielką, rumianą; wąs potężny, obwisły spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w
plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony siedział na próżnym antale po małmazji, ale kiedy miał się uśmiechnąć,
wąsy podkręcał w górę i aż za duże uszy sterczące zakładał, „Już dosyć wysiedziałem się w tym loszysku
ciemnym i wilgotnym, nie ma co i pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję" — tak mówił do siebie
Boruta.
„Myślę, że nikt się teraz nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęschno i nudno. Sto lat tak siedzieć na
jednym miejscu, i kamień mchem obrasta; zawsze ciemno, chłodno, ponuro; a tam na świecie słonko świeci ptaki i
ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi, Trudno wytrzymać dłużej. Hulaj dusza bez kontusza.
Zamknę loch i przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru co poprawić, aby dobrze przyjęto gościa."
U szlachcica Kaliny, o milę od zamku łęczyckiego, brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż. Ćma
krewniaków napełniła całe domostwo; beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na ganku w izbach, bo pan
Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic całej półwioski. dobył woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na
tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć chmielą, kiedy we
drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas zlotolity, czapka na głowie
rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla. rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnymi
ostrogami. Jak stanął we drzwiach, całe zawalił; kiwnął głową, nie zdejmując czapki, i szedł dale] i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta.
Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł; „Panie bracie: zawsze
możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci.. więc... proszę." I wskazał
na drzwi. Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia: „Pić". Pan Kalina kazał
podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do kropli. Szlachta
łęczycka klaszcze z radości, wołając; „To nasz brat, nasz brat". Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy
w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawił
paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskający małym otworem. Wszyscy z podziwieniem nieznajomego
otoczyli wieńcem; niewiasty i panny postawały na stole i ławkach, patrząc na pijaka, Nieznajomy łykał, sapiąc tylko
nosem; wkrótce uniósł beczkę, potem dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko.
Wtedy, połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę, krzyknął; „Kapela, chmielą !" i porwał za rękę pannę młodą.
Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie, nie zważając nieznajomy na jej przestrach, staje w obronie pan młody i
wyzywa zuchwalca na szable. Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że
zaledwie przytrzymał czapki na głowie, a od drugich poczuł na karku silne razy, zawołał; „Po jednemu, po
jednemu", I wyszedł na podwórze. Zawyły psy, jakby wilka poczuły; szlachta wybiegła za nim, żeby nie uciekł;
zapalono łuczywa, wyniesiono świece, i zajaśniał podwórzec jakby od słońca w południe.
Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż święty na ziemi swoim kordem
znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli;, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniej, widząc
zaś, że mu nie podoła, przerzucił z prawej ręki kord w lewą, czym odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia i
oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła czarna rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionej
dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty, zostawiając na ziemi
pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we
wszystkich nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa; wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem
palcy. Pan młody patrzy na szablę; to pogańska; nie masz na niej znaku krzyża świętego, tylko księżyc turecki. I
wołają wszyscy: „Boruta, Boruta". W ciemnym lochu łęczyckiego zamku przy rozpalonej drzazdze smolnej siedzi
wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy
poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnemi pazurami, bo
dwóch brakło, i tak prawił do siebie: „Nie wyjdę więcej na świat. Rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słonku;
ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że
im przecie podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak sam diabeł, Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi
czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę obcięli". I kręcił ze złości wąsy, darł brodę, a lizał rękę
ranioną. Odtąd już więcej z lochu zamkowego nie wyszedł łęczycki diabeł.

DIABELSKIE PIENIĄDZE
ewnego razu kilka dziewcząt wybrało się do łęczyckiego parku. Usiadły na ławce, rozmawiają, przyglądają
spacerującym ludziom. Nagle w alejce pojawia się elegancko ubrany mężczyzna. Przechodzi obok nich raz i drugi,
w końcu uśmiecha się i zagaduje. Zaprasza je na spacer wokoło parku, a za fatygę obiecuje pieniądze. Żadna z
dziewcząt nie ma jednak ani odwagi ani chęci na przechadzkę. W końcu jedna z nich, najbardziej odważna -
decyduje się. Obchodzą park wokoło, mężczyzna proponuje jeszcze przechadzkę tumską drogą, ale dziewczyna
nie ma już na nią ochoty.
- Mam ci zapłacić, żebyś poszła? - pyta mężczyzna.
A ona na to;
- Możesz zapłacić, a możesz nie, jak chcesz.
Wtedy on z woreczka, który cały czas trzymał w ręku wyciąga pieniądze. Dziewczyna wygładza rękoma swój
fartuszek i nadstawia go. Mężczyzna wsypuje w niego pieniądze i odchodzi w stronę Tumu. Dziewczyna wraca do
koleżanek, a one śmieją się i żartują z jej kawalera, a nawet go przezywają, l nagle dziewczyna z przerażeniem
spostrzega, że w fartuchu zamiast pieniędzy ma same końskie boby.
Wtedy wszystkie przestają się śmiać i uświadamiają sobie, że ten elegancki pan - to nie żaden pan, tylko sam
diabeł Boruta. Spoglądają w stronę, gdzie poszedł, ale tam już nie ma nikogo. Słychać tylko szyderczy śmiech, a
później zalega cisza i po diable nie ma już śladu.

Czarcie zaloty
ewna dziewczyna z podłęczyckiej wsi nie miała wcale powodzenia,
choć urody Jej nie brakowało.
Na zabawach i potańcówkach żaden z chłopców nie prosił jej do tańca, ciągle
podpierała ściany, aż ludzie się z niej podśmiewali. Któregoś dnia umalowała się,
wystroiła i poszła na zabawę. Wchodząc na zatłoczoną salę powiedziała sama do
siebie:
- Jak mnie znowu nikt nie poprosi do tańca, to chyba sam diabeł Boruta mnie weźmie.
W czasie zabawy dziewczyna jednak sama stoi i nikt nie kwapi się z nią tańczyć.
Nagle dzieje się cud!
Na sali pojawia się jakiś nieznajomy mężczyzna, kłania się nisko przed dziewczyną i prosi ją do tańca. Raz, potem
drugi, bawi się z nią przez cały czas, wreszcie odprowadza do domu.
Na drugi dzień kawaler ten przychodzi do dziewczyny do domu, na trzeci także. Za trzecim jednak razem, kiedy
mężczyzna wychodzi i przekracza próg, matka dziewczyny zauważa, że zamiast nogi ma on końskie kopyto.
- Rzeczywiście - potwierdza to dziewczyna w czasie następnej wizyty kawalera, który w międzyczasie już się
oświadczył i nalega na szybkie wesele.
- To musi być diabeł - decydują dziewczyna z matką i udają się po radę do księdza. Ksiądz bierze kropidło, ukrywa
się w domu dziewczyny i czeka na kawalera. Ale ten coś wyczuł, nie wchodzi do mieszkania, nie pojawia się tak,
jak zwykle.
- Co się z nim stało? - zastanawiają się wszyscy – Może wszedł do komina? - Ksiądz
bierze kropidło w rękę i zaczyna święcić w kominie.
Rozlega się wielki rumor, hałas okropny i nagle z komina wyjeżdża diabeł, tak jakby go
ogień w tyłek palił.
l więcej się już u dziewczyny nie pokazał, a ona na zabawach znowu sama ściany
podpierała.

Biesiekiery
łęczyckich stronach koło Grabowa
Taka się jeszcze legenda chowa
Że w Biesiekierach, gdzie dziś ruiny
Stał niegdyś zamek sławnej rodziny.
W tym zamku mieszkał pan pełen złości
Pan pełen pychy i przewrotności.
Nie wierzył w Boga, słabą miał wiarę
No i w rozpustach przebierał miarę.
W Dzień Narodzenia Chrystusa Pana
Lud na pasterkę śpieszy od rana,
A dziedzic zamku jak na skaranie
Zwołuje ludzi na polowanie.
Bierze psów sforę, pędzi do lasa
A tu mu jeleń rogaty hasa.
Wtem jeleń sforę psów jak zobaczył.
Wnet jaśnie panu na głowę skoczył.
Wnet za jeleniem psy się rzuciły.
W myśliwca ciało pazury wpięły.
Trzy córki pańskie na ganku stały
Bo do kościoła już jechać miały,
Gdy w takim stanie ojca ujrzały,
„Boże się zlituj”- z jękiem wołały-
„Daruj nam winy i nieprawości”
Serca im pękły z wielkiej żałości
I po dziś dzień tam w Dzień Narodzenia
Ludzie tam mają straszne widzenia:
Kareta pędem po moście jedzie,
Dziedzic rogaty siedzi na przedzie
I z bicza trzaska, ponuro woła:
„Czas do kościoła, czas do kościoła”.
Lecz nie dojedzie, bo kur zapieje
I wszystko się gdzieś we mgle rozwieje.

(autor nieznany) zapisano w Biesiekierach rok 1949

Boruta na piątkowskiej majówce

rzynastego w piątek wybrał się diabeł Boruta na majówkę do Piątku.


Piwa i jadła było tam dosyć, więc czart dobrze sobie podpiwszy, postanowił zabawić się z jakąś piękną panną.
Przedtem jednak schował swój ogon pod długą marynarką, a widły wcisnął do rękawa, bo nie chciał urodziwej
panny diabelskimi atrybutami zbyt szybko przestraszyć.
Kapela jednak skocznie grała, Borucie w tańcu ogon się opuścił, a widły na podłogę upadły. Panna zobaczywszy
co się stało, nie straciła rezonu, tylko sztachetę z płota wyrwała i okładając nią Borucie boki, pogoniła aż pod samą
Łęczycę. Długo jeszcze pamiętał Boruta tę piątkowską majówkę. Panna zaś, jak wieść niesie, nigdy za mąż nie
wyszła. Kawalerowie w całej okolicy choć podziwiali jej urodę, bali się jej silnej ręki.

WESELE KARCZMARKI JAGUNI


edle Olkusza, przy drodze, stała karczma, a w niej szynkowała piwo i miody
szynkareczka Jagunia. Młoda była i rumiana, a tak harda i niedostępna, iż
kto ją ujrzał, powiadał:
— Głaz z niej, a nie dziewczyna. Kilku młodych panoszów zabiegało na
próżno o jej względy, to samo czynili synowie mieszczan i cechowi mistrze,
a nawet kupiec Balcerek zapragnął ją pojąć za żonę.
Lecz Jagunia odpalała wszystkich niemiłosiernie, mówiąc:
— Nie takiego będę miała męża!
I szeptano cicho, iż Jaga pragnie się wydać za królewicza z Wawelu., Gościła go raz i poiła, gdy znużony łowami
zatrzymał się w gospodzie na odpoczynek. A królewicz zamiast jednej nocy cały tydzień spędził w oberży,
smakując w napitkach i Jagusinych ustach. A gdy potem odjechał, zostawiając jej na pamiątkę złoty pierścień,
wydało się głupiej dziewce, iż jest królewną z Wawelu i posłuch się jej należy i wielkie uważanie.
Śmiali się z tego ludzie i pytali:
— Kiedyż, Jagusiu, wstąpisz na tron?
A dziewka zła odpowiadała:
—— Czekajcie, ale gdy to się stanie, pozazdrościcie mi wszyscy.
I wypatrywała dziewczyna oczy, czy na krakowskim trakcie nie ukaże się wawelski królewicz, aby ją poślubić.
Patrzyła jeden miesiąc, drugi, czekała od zimy do lata. Daremnie! A gdy zagwizdały wiatry styczniowe i ciemne
noce rozłożyły się po świecie, cierpliwość jej przebrała miarę. Siostry zaś szydziły:
—Chciałybyśmy potańczyć w dniu twych imienin na lustrzanej sali, a tu już jutro świętej Agnieszki, kawaler zaś
dotąd nie przyjechał.
— Drużkami mi będziecie, a gdy się nie wydam za królewicza, diabłu przysięgnę wierność i zostanę jego żoną!
I ledwie wyrzekła te słowa, zadudniło na gościńcu i układny młodzieniec wszedł do izby.
Struchlało serce w Baśce i w Marynie, precz uciekły, zostawiając siostrę sam na sam z przybyszem.
— W swaty przyjechałem, mościa panno, jestem posłem Jasnie -oświeconego wojewody Boruty.
— Za mało mi województwa i mogąc być królewną, nie chcę zostać wojewodziną — odpowiedziała dziewczyna.
— Jeśli wyswatasz mnie za Lucyfera, godzę się na zamęście.
Markotno było wracać posłowi z rekuzą, więc jął tłumaczyć, jakie ją czekają zbytki i w jakim pałacu będzie panią:

Na wysokiej górze
W fioletowej chmurze
Stoi zamek wielki.
Dach ma pozłacany
I ze srebra ściany,
A z bursztynów belki.

Lucyfer-król, najmocniejszy z wszystkich cesarzy, panuje nad księżycem i planetami, i w każdym kraju, i na każdej
gwieździe ma swego namiestnika.

Niektóre światy już mu uległy i zapchane są po brzegi jego poddanymi, a w wielu krajach możne jego władztwo.
Tylko w Polsce idzie diabłowi kulawo, więc kryć się musi po gąszczach i wertepach, aby stamtąd napadać na łudzi
jak rzezimieszek.
Ale na pewno będzie inaczej, gdy Boruta się ożeni i ustatkuje. Szaławiła jest bowiem i hulaka; aż strach pomyśleć,
jaki z niego lichy namiestnik. Nie posyła żadnych dusz do piekła, kościoły się w Polsce mnożą, cnotliwych coraz
więcej przybywa i diabły nie mają żadnej pociechy z Polaków. Więc Lucyfer postanowił ożenić Borutę, aby się
ustatkował i dostawszy babę, myślał więcej o urzędzie niż o hulankach.
Tak wymownie prawił poseł, pobrzękując kiesą ognistych dukatów, iż zmiękło na poły serce Jaguni, a gdy wysypał
sznur korali, płonących jak jarzębiny, sięgła po nie dziewczyna.
Lecz korale rozwiały się w mgłę za dotknięciem jej ręki, a poseł, czytając z oczu dziewczyny pragnienie posiadania
bogactw, wyrzekł uśmiechnięty:

Hola, mościa panno,


Wolne takie żarty,
Nie dają podarków
Darmo nawet czarty.

— Więc powiedz panu twemu, iż go czekam, i niech mnie bierze— wybełkotała na pół przytomna szynkareczka.
Rozparł się Boruta w kolasie, strojny w jedwabny żupan i rysi kołpak. Cztery karosze śmigają poprzez pola.
Miotają z pyska ognistą parę, a z bicza strzela Kusy, wierny pacholik wojewody. Pysk ma nieco szpetny, więc
nasunął na twarz wilczurę, a wymachując nogami cienkimi jak badyle, przyśpiewuje uciesznie:
wilczurę, a wymachując nogami cienkimi jak badyle, przyśpiewuje uciesznie:
Jedzie diabeł, jedzie
Na swoje wesele,
Kontusz ma jedwabny,
Złotą karabele.

Hop! To koło zawadziło o granicę, aż jęknął resor, a Kusy podskoczył na trzy łokcie w górę. Zaśmiał się i nucił
dalej:
Weźmie sobie pannę
O ślicznej gębusi,
Szkoda, że ją w smole
Zaraz skąpać musi.
Deń! To karoca nachyliła się w prawo, aż gibnął się Boruta, a Kusy zarył nosem w błocie. Otarł pysk rękawem i
śpiewał znowu:
Na nockę jej nigdy
Od siebie nie puści,
Ale na dzień zamknie
W piekielnej czeluści.

Zit! To pojazd śmignął przez rzekę, nurzając w wodzie Kusego, który nie zauważył przeszkody, składając piosenki.
Parsknął pacholik z chłodu i przerażenia, podciął karosze i stanął przed karczmą.

Co to było za wesele!
Trzysta białych kaczorów, trzysta czarnych kogutów, trzysta cieląt i trzysta baranów zabito na ucztę weselną.
Stado wołów i wieprzów padło pod nożami rzeźników, a pijatyka była tak straszna, że sam Lucyfer spadł pod stół,
a diabliska potraciły rozumy z opilstwa i obżarstwa.
Tej pamiętnej nocy nie zabłądził żaden człowiek na bezdroże, nikogo nie:
przeraził rechot diabli w pustkowiu i cicho było, i spokojnie na świecie.
Tylko na Łysej Górze trwały hałasy i trzęsła się ziemia od muzyki i łomotu czartowskich kopyt.
A gdy diabły posnęły, przysunął się pan młody do Jaguni i przemówił
najdelikatniejszym głosem:
— Jaguś, może byś chciała odpocząć? Tam wedle czeka na nasze przybycie
ustrojona komnata.
A szynkarka spoglądnęła zimno na męża i odrzekła:
— Nie chce mi się spać!
— Jaguniu, serce moje, rad bym cię pocałować — szeptał czule Boruta,
pochylając się nad małżonką. I byłby ją mlasnął w same usta, lecz odtrąciła go
Jagunia, spluwając
z obrzydzeniem, gdyż przypomniała sobie pocałunki królewicza. Żachnął się
piekielny wojewoda i chwycił ją wpół, chcąc siłą zmusić do całowania.
Odskoczyła i okręciwszy się :na pięcie rzekła:
— Nie chcę!
Więc diabeł w perswazje, nuż obiecywać, nakłaniać, grozić, zachęcać, a Jagunia ciągle powtarzała z uporem:
— Nie chcę!
Rozeźlił się strasznie Boruta, gdyż żadna dotąd dziewka nie stawiała mu takiego oporu, i huknął, aż zagrzmiało:
— Musisz być posłuszna!
— Nie chcę! — odpowiedziała Jagunia.
I już świt dobrze wyjrzał na niebo, a nowożeńcy certolili się jeszcze bez ustanku.. A gdy jasne wzeszło słońce,
diabły w śmiech. Tłuką się ogonami po bokach i wyją z radości, że Boruta tak polepił sprawę z dziewką. I dalej w
kpiny ze swego brata, aż go wstyd jął, zawołał Kusego i cichcem wyjechał do Łęczycy, zostawiając gości i żonę. A
diabły w radę: Co zrobić z Jagą, czy wypędzić ją do karczmy, skąd przyszła, czy porwać żywcem do piekła i
usmażyć w smole, czy też pozostawić na Łysej Górze?
Zabierali glos najmędrsi i najuczeńsi w piśmie doktorzy i kauzyperdy i uchwalili:
— Nie mą rady. Jagunia jest małżonką Boruty, więc nie należy jej ani wypędzać, ani też wtrącać do piekła. Należą
się jej honory i względy przystojne małżonce wysokiego dostojnika. Niech przeto pozostanie, gdzie jest, sześciu
pacholików trzeba jej dać do posługi i otoczyć fraucymerem, aby nie robić piekłu wstydu. Może się wreszcie
namyśli i zaniecha fochów. Wojewodziną jest i basta!
Często przypomina sobie Boruta, że ma na Łysej Górze małżonkę, i próbuje zalotów.
Dawniej, gdy był młodszy, raz wraz zjawiał się pod Łysą Górą i wzdychał, płakał, zaklinał, tłukł łbem o głazy, ale
zawsze odchodził z niczym.
A teraz, gdy się postarzał, raz w rok, w rocznicę swego wesela, która przypada w imieniny Jaguni, śmiga karocą
do swej żony w nadziei, iż ją ucałuje i przyhołubi. Pędzi pojazd na przełaj po polach i drogach, a Kusy trzaska z
bicza i pośpiewuje żałośnie:
Kłopotu miał diabeł mało,
Nigdy nie bolał go leb,
Żony mu naraz się chciało
Z czarta zrobił się kiep.
Ojej!...
A diabelski jęk słyszą ludzie i wcale im się serce nie kraje, lecz mówią:
— Dobrze mu tak!

You might also like