You are on page 1of 191

Wyobcowani

Jerzy Bronisławski
OD AUTORA

Wiele ostatnio czytałem wydanych za granicą pozycji traktujących o Polsce, o naszym społeczeostwie.
Nie były to jawnie antykomunistyczne czy antypolskie pozycje. Zadziwiał obraz nas wszystkich,
kreślony przez, ludzi pióra interesujących się polską problematyką. Zupełnie jak w krzywym
zwierciadle - niby to samo, a jednak co innego. Znałem niektórych autorów osobiście. Nie byli skłonni
do fałszerstw, chociaż i takie się zdarzały. To zmuszało do szukania odpowiedzi na pytanie, gdzie
tkwią przyczyny, iż portrety naszego społeczeostwa kreślone na Zachodzie są jakże często fałszywe.

Poszedłem śladami autorów piszących o naszym kraju. Spotykałem ludzi, którzy ich informowali -
ludzi żyjących na marginesie środowiska kulturalnego, wyobcowanych z tego środowiska, a nawet z
całego społeczeostwa. Już od pierwszego dnia oblegają każdego przybysza zza granicy. We wszystkim
starają się przypodobad zagranicznym rozmówcom, na wszystko, co rodzime, wybrzydzają, ba,
pogardzają nim - taka wśród nich obowiązuje zasada. Są jak chorobotwórcza tkanka na zdrowym
organizmie.

„Reprezentują polskie społeczeostwo” wobec ludzi zagranicy, którzy przybywają do nas nie tylko z
przyjaznymi zamiarami i chętnie słuchają negatywnych, wypaczonych opinii o życiu naszego kraju. Te
fałszywe opinie służą z kolei malowaniu zniekształconego obrazu - koło się więc zamyka. Jakże często
przychodziło mi w takich chwilach przypomnied sobie słowa starego powstaoca śląskiego, który przed
kamerami Polskiej Telewizji oznajmił, że „najgorsze ptaki, co kalają swoje gniazda”.

Niniejszą książka jest próbą przedstawienia pewnych mechanizmów, które służą organizowaniu
wrogiej nam propagandy, i ukazuje, po części, ludzi w to zaangażowanych. Z tego też względu osoby,
poza kilkoma wymienionymi z imienia i nazwiska, są fikcyjne, fakty natomiast jak najbardziej
autentyczne.
Rozdział I

Na Zalewie Zegrzyńskim

Życie jest sumą oddzielnych zdarzeo. To, o czym opowiem, było naprawdę czystym przypadkiem...

Sobotnie gazety, pamiętam, zamieszczały artykuły okolicznościowe o moim ulubionym pisarzu,


publicyście i dramaturgu, Leonie Kruczkowskim, w pierwszą rocznicę jego zgonu. W sierpniowe
popołudnie nad stolicą zawisły ołowiane chmury. Mimo że Warszawa wyczekiwała deszczu od wielu
dni, ani kropla nie padła ma rozpalone chodniki śródmieścia. Nocą za to zaczęło się na dobre.
Wodnego szaleostwa nie można było już nazwad ulewą. Niebo kreśliły bezładne zygzaki błyskawic, a
grzmoty bez przerwy przewalały się po horyzoncie. Echo potęgowała kamienna pustynia placu
Defilad położonego u stóp piaskowego kolosa w centrum miasta. Po północy rozwścieczony
„oberpiorun” wyrżnął z taką siłą w drapiącą niebo iglicę pałacu, iż wydawało się, że co najmniej
połowa monumentalnej budowli legła w gruzach. Zadygotały domy w sąsiedztwie, poruszyły się
szklane naczynia w kuchennych szafkach. Trzydziestoletni warszawski dziennikarz, Roman Wilkosz,
wstał z łóżka przerażony nie na żarty. Zamknął balkon. Kiedyś wyczytał w lotniczym tygodniku, że
bywają odmiany kulistego piorunu, który potrafi wpaśd do mieszkania, dokonad spustoszenia i
pomknąd dalej.

- Z wycieczki na plażę nici - powiedziała przebudzona Bina i nie mając ochoty do rozmowy, wtuliła w
poduszkę czerniejącą na pościeli grzywę.

Niedzielny ranek wstał pochmurny. Gładząc nie ogolony podbródek Roman obserwował omijających
kałuże przechodniów znikających w zejściu do tunelu śródmiejskiego dworca. Mimo nie najlepszej
pogody szkoda mu było tracid wolny dzieo w mieście.

- Jeżeli nie plaża, to może żaglówka? - zaproponował.

W sprawach niedzielnych wojaży byli jednomyślni. W święta przychodziły im do głowy najbardziej


zwariowane pomysły. Budząc się nie wiedzieli, czy będą jedli obiad w Nidzicy, w Kazimierzu nad
Wisłą, w Szczytnie, Puławach, Łowiczu czy gdzie indziej. Tym razem opel redaktora Wilkosza nie
nocował, jak zwykle, w garażu na przedmieściu, lecz za jedyne dziesięd złotych powierzony został
opiece dziadka o pomarszczonej twarzy na parkingu pod Pałacem Kultury. Wkrótce jego koła syczały
na mokrym asfalcie ku Nieporętowi...

Tafla wody mocno marszczyła się. Na otwartej przestrzeni wiatr przeradzał się w biały szkwał. Kilku
śmiałków odważyło się wypłynąd na zalew. Łodzie z niepełnym ożaglowaniem jakby próbowały sił w
pobliżu brzegów. W oczy rzucał się zgrabny hornet. Wyszedł na pełnych żaglach głębokim trawersem
zza załamania ochraniającego przystao „Wisły”. Wzdęty grot- żagiel w czerwono-zielone i fioletowe
pasy prawie dotykał fal. Czarny fok, wybrany jak najprawidłowiej, nie miał żadnej zmarszczki

Poznali go od razu. Hornetem pływał samotnie przystojny brunet lat około trzydziestu paru, o
oliwkowej cerze i równych, białych zębach. Spotkad go można było w każdą niedzielę, w soboty i
niektóre popołudnia. Do Nieporętu przyjeżdżał od strony Warszawy czerwonym jaguarem. Samochód
stawiał w cieniu drzew, naprzeciwko przystanku autobusowego przy poczcie. Z fajką w zębach i dużą
turystyczną torbą w ręku podążał ku przystani. Z nikim nie zawierał znajomości. Po kilkudziesięciu
minutach wypływał na wody zalewu. Nazwali go Piratem...

- Wariat! Przy takim szkwale popisuje się balastem - powiedziała dziewczyna. Romek Wilkosz podążył
za jej wzrokiem. Wychylony na desce balastowej daleko za burtę brunet niemal że dotykał plecami
wody. Ukazywało się srebrzystoszare dno łodzi i kiedy wydawad się mogło, że szkwał położy żagle na
fali, on zgrabnie zwalniał szoty. Robił nieznaczny manewr sterem i stawiał z powrotem żaglówkę w
pozycji pionowej. Wymagało to cyrkowej ekwilibrystyki.

- Położy się!

- Nie!

- Zakład! - Leży!

Na brzegu zebrała się spora gromadka ubranej z cudzoziemska młodzieży. Przybyła tu samochodami
ojców, też zagranicznych marek. Organizowała naprędce totalizatora sportowego. Przedmiotem
zakładów bywały trunki zagraniczne o wyszukanych nazwach. Topielice z rozpuszczonymi na ramiona
włosami piszczały z wrażenia. Brunet robił coraz bardziej ryzykowne manewry, jakby chciał
powiedzied: „Popatrzcie, ciapciaki, jak wygląda prawdziwe żeglarstwo”. Wreszcie zawiedzeni, że nie
zaznał przymusowej kąpieli, zaczynali się wolno rozchodzid. Nie zaszczycili wzrokiem krajowej „balii”
redaktora Wilkosza z łopocącym połatanym grotem, przy skrzypiącym molo. Popłynął z Biną śladem
Pirata ku Zegrzynkowi. U nabrzeża kołysał się tu na wodzie biały statek warszawskiej żeglugi. Brunet
dłuższą chwilę żeglował przy przystani. Nie wzbudził większego zainteresowania tych na brzegu.
Kilkadziesiąt osób, które przyjechały do schroniska niebieskim autokarem, bezradnie kręciło się wokół
zamkniętej jeszcze restauracji PTTK. Co zapobiegliwsi uciekali w krzewy, kryjące ich przed
podmuchami wiatru. Tam rozwijali wałówki... Ot, normalna niedziela jakiegoś warszawskiego zakładu
pracy.

Pirat skierował łódź ku południowo-wschodniej części zalewu, tej najniebezpieczniejszej, obfitującej


w pnie drzew zatopionych przy nawadnianiu akwenu. Nieoznakowane stanowiły utrapienie dla
wędkarzy i śmiałków żeglarstwa, którzy zapuszczali się w te rejony.- Jakby przeczuwając, że może stad
się coś niedobrego, popłynęli śladem oddalającego się z dużo większą szybkością horneta.

Wolno przesuwało się położone na wysokiej skarpie miasteczko z górującą nad nim wieżą
późnogotyckiego szesnastowiecznego kościoła - fundacji ostatnich książąt mazowieckich. Na
zboczach schodzących łagodnym łukiem ku łąkom i Bugowi, który już od wieków średnich był
żywicielem i linią łączącą miasto zwane najpierw Szyroczec, a potem Sierociec, widoczne były liczne
budowle z oknami zwróconymi ku wodzie. Bez trudu można było odgadnąd, że mieszkaocy
dzisiejszego Serocka postanowili wykorzystad okazję nowego przeznaczenia regionu.
Zagospodarowywali go własnym przemysłem. Dawna tarcza stolicy, która ochraniała Warszawę
wysyłanymi stąd na rozkaz Napoleona oddziałami generała Niemojewskiego, która przyjmowała na
siebie ataki wojsk carskich w okresie postyczniowym, wyludniona latami okupacji hitlerowskiej,
potem zaminowana przez uciekających fryców, przygotowywała się do nowej roli: serca i płuc
Warszawy.

Póki istniało budowlano-gospodarcze prowizorium, zjeżdżali nad oba brzegi amatorzy „polskich
czterech kółek”. Odmienna to kategoria ludzi. Już nie ci, którzy muszą się tłoczyd w przepełnionych
autobusach lub zdążad na określoną godzinę z wałówką do przystani, a jeszcze nie o takim standarcie,
jak przybywający luksusowymi samochodami do nowo otwartych ośrodków w Nieporęcie.
Przeważały warszawy, syrenki, wartburgi, trabanty oraz tak zwane koktajle motoryzacji, często
dychawiczne i poruszające się tylko dzięki sekretom ich właścicieli. W wolny od pracy dzieo poblakła
zieleo upstrzona była kolorami strojów, koców i suszącej się na wietrze bielizny. Tu i ówdzie
przykucnął namiocik. Syczały kochery, pobrzękiwały naczynia. Śmigały kolorowe piłki. Patres
familiarum w zależności od upodobao brodzili w wodzie z wędkami albo z zawziętością czyścili
wszelkimi odmianami polerów i balsamów pudła swoich toczydeł. Pirat zaintrygował ich, mężczyźni
nawet przerwali zajęcia. Sprawnie śmigał wśród wystających z wody kęp trawy. Wiatr był tak silny, że
płynąc bez foka musiał przerzucad balast z burty na burtę. Hornet pruł falę leżąc prawie bokiem na
wodzie.

Bina puściła na moment szot foka. Zwinęła dłonie w trąbkę i krzyknęła w stronę tamtego:

- Eheej! Ostroożniee! Drzewaa!

Pomachał dłonią, ale manewrów nie zaniechał. Widocznie nie dosłyszał.

- Podpłyomy bliżej. Rozwali się jak amen w pacierzu - powiedziała.

Redaktor podciągnął ster na siebie; szedł teraz po przekątnej do kursu horneta. Jeszcze tylko zwrot i
znajdziemy się w zasięgu głosu. Właśnie ów zwrot. Zajęci manewrem nie zauważyli, co się działo z
Piratem.

Usłyszeli nagle krzyk zgrozy na brzegu i trzask łamanego drzewa. Kiedy bom z łopoczącym grotżaglem
przemknął nad ich głowami, Romek dostrzegł, jak złamany maszt horneta padając uderzył sternika.
Szarpnęło żagle, a sternik wyrzucony został z deski balastowej efektownym saltem za burtę. Rozpruty
przez podwodny pieo bok łodzi, natknięty nao, powoli osuwał się w dół. Brunet nie wypływał na
powierzchnię.

Od miejsca wypadku dzieliło ich kilkadziesiąt metrów. Jeden szkwał, drugi i znaleźli się tam. Chcieli
oboje uniknąd pułapki, a jednocześnie trzeba było ratowad niefortunnego żeglarza. W obliczu
niebezpieczeostwa rozumieją się doskonale. Poszedł w dół grot i na samym foku, posługując się
bosakiem, dotarli do zatopionej łodzi. Wilkosz zsunął się po wraku w wodę, starając się zorientowad,
czy tamten nie leży gdzieś na dnie zaplątany w ożaglowanie. Nie znalazł. Nie pomogło nurkowanie.

- Tu jest! - wykrzyknęła stojąca na dziobie Bina. Mocowała się z bosakiem zahaczonym o pieo drzewa,
ukazującym się pomiędzy falami, które koniecznie chciały znieśd ich łódź.

Pod wodą ręce redaktora natrafiły na dres tamtego. Z trudem wydobył go na powierzchnię. Do
utalentowanych pływaków nie należał, a pojęcie o ratowaniu tonących miał raczej teoretyczne.
Wypluwając cuchnącą szlamem wodę, ledwie złapał koocówkę rzuconej mu linki. Holowany nie
dawał znaku życia; we dwoje nie daliby rady. Z pomocą przyszło trzech rybaków łowiących opodal z
dużej wiosłowej łodzi. Co sześd rąk, to nie dwie, w dodatku damskie. Wilkosz czuł, że sam zaraz
będzie potrzebował pomocy.

Nieznajomy leżał w łodzi twarzą w dół, przewieszony przez środkową ławkę. Jeden z mężczyzn
zajmował się wypompowywaniem z niego wody. Pozostali energicznie wiosłowali do brzegu. Ktoś z
biwakujących był lekarzem. Nim łódź rybacka dobiła do brzegu, szpakowaty mężczyzna w niebiesko-
czerwonym dresie zaczął udzielad wskazówek. Dopiero teraz zauważyli, że z ucha ratowanego płynie
cieniutka strużka krwi.

- Ostrożnie! - uprzedził doktor. - Może byd pęknięcie podstawy czaszki. - Fachowo zajął się
nieprzytomnym. Po kilkunastu minutach brunet otworzył oczy.

- Szybko do szpitala - zdecydował lekarz.

Wybór padł na wartburga combi. Wóz zaledwie w połowie został wypolerowany. Druga częśd
karoserii wyglądała jakby ochlapana wapnem. Kto jednak w takiej chwili zwraca uwagę na drobiazgi.
Ułożono rannego na pneumatycznym materacu. Na sygnale i włączonych reflektorach samochód
wyskoczył przy prostokątnym serockim rynku na szosę. Najbliższy szpital był w Nowym Dworze...

- Pan jest znajomym rannego? - zapytał lekarz redaktora, kiedy w szpitalu udzielono pierwszej
pomocy i przewieziono bruneta do pachnącej chloroformem sali operacyjnej.

Wilkosz, sam nie wiedząc dlaczego, przytaknął.

- Siostro, proszę spisad personalia rannego i świadków oraz powiadomid milicję o wypadku - wydał
polecenia, znikając za oszklonymi drzwiami.

Z przemoczonej kurtki zdjętej brunetowi wydobyli kluczyki na ozdobnym breloczku. W kieszeni, w


plastykowej oprawce, znajdował się rozmiękły dowód rejestracyjny samochodu marki jaguar oraz
legitymacja korespondenta akredytowanego w Warszawie na nazwisko Federico-Maciej Jansen. Nie
zastanawiał się Wilkosz nad brzmiącym hiszpaosko-polsko-skandynawsko nazwiskiem. Musiał po
kolei i w szczegółach opowiedzied sierżantowi -milicji, co i jak było. Protokół, podpisy. Później powrót
na miejsce. Zajął się wrakiem horneta. Służba rzeczna doholowała go do brzegu. Trzeba było
odprowadzid na warszawski parking strzeżony stojący wśród drzew czerwony samochód. Potem
wrócił po swój do Nieporętu. Wieczorem poczuł się piekielnie zmęczony i głodny. Takiego
„aktywnego wypoczynku” nie zapomina się przez długie lata...
Nowa znajomość

Federico-Maciej Jansen. Rozbiór dziwnego zestawienia Wilkosz zaczął przeprowadzad w myśli


dopiero w dwa dni po owej fatalnej niedzieli. Odszukał w warszawskiej książce telefonicznej numer
agencji „Helios”1. Zatelefonował. Męski głos poinformował, że niestety pan Jansen jest nieobecny i
nie wiadomo, kiedy będzie w biurze, jak również w swym mieszkaniu w pensjonacie „Zgoda” przy
Szpitalnej.

Zawsze coś. Redaktor Wilkosz poszedł do administracji „Zgody” w nadziei, że będzie tam mógł
zostawid klucze do samochodu i dokumenty. Kierownika nie zastał, a pani z biura powiadomiła, iż
mieszkający u nich pan Jansen jest w Polsce od pół roku, „mówi po polsku bardzo dobrze, ale tak
śmiesznie” i że to w ogóle dziwny pan, który „w niedzielę wpadł pod okręt na Wiśle i omal mu głowy
nie urwało”.

W tej sytuacji Wilkosz postanowił odwiedzid nieznajomego w szpitalu i osobiście zwrócid mu


przedmioty. Dyżur tego dnia miał lekarz, który w niedzielę przyjmował rannego.

- Pan zechce wybaczyd. Dobro pacjenta nie pozwala na rozmowy z nim. Kontuzja poważniejsza, niż
przypuszczaliśmy. Konsultowaliśmy się z profesorem z Warszawy. Zalecił kilkudniowy spokój.

Cóż było robid? Roman wyszedł na rozgrzaną, cuchnącą asfaltem i wyschniętym nawozem ulicę.
Wracał trasą przez Łomianki i Bielany. Jezdnię na moście pod Modlinem tarasowała załadowana
sianem furmanka. Samochody jadące za nią w kierunku Warszawy wlokły się w żółwim tempie. W
dole - zachęcające piaszczyste łachy wiślane. Opodal przewalał się wartki prąd rzeki. Gromada
junaków rozebranych do pasa przyglądała się kilku nurkującym śmiałkom. Dziwiła go ludzka
lekkomyślnośd. Myślał o tamtym ze szpitalnej sali.

Druga wizyta w Nowym Dworze była bardziej udana. Chorego zastał siedzącego już w łóżku.
Perorował coś chłopu spod Modlina, który uległ wypadkowi przy żniwach i utracił lewą stopę. Przy
łóżku czerniały kule.

- Powiadam waszmości. Dwie godziny jazdy carem i jużeś na Acapulco. Ryby tam taakie, a i
wygrzewad się można do syta... - dobiegły słowa Jansena. Przerwał egzotyczną opowieśd o
meksykaoskim miasteczku nad Oceanem Spokojnym. Wyraźnie ucieszony zwrócił się do przybysza:

- Helo! Witaj, wadpan! Dzięki za to, żeś mnie wybawił. Białogłowy mówiły, że miałeś z tym nie lada
subiekcji. Poprzednio cię do mnie ponod nie dopuścili. Zważ no, jak tu się o zdrowie moje frasują -
przywitał wylewnie.

Ten bez stopy nie był zadowolony z odwiedzin. Doszło jego mamrotanie:

- Torowanym gościocem lada kto się wlecze. - Jakby dla podkreślenia, że to o redaktora chodzi,
dorzucił głośniej: - Gośd częsty, groch gęsty, sól gruba, gospodarza zguba, ale i taki rychło się
sprzykrzy.

1
Ze względów zasadniczych nazwę agencji traktowad musimy jako umowną.
Jansen mówił teraz bez przerwy. Dawał upust magazynowanym od dni słowom. Starannie dobierał
wyrazy. Słuchając go Wilkosz miał wrażenie, że słyszy Sienkiewiczowskich bohaterów. Moment, a
rozlegnie się brzęk szabel i w drzwiach ukaże się pan Andrzej lub mały rycerz. Zastanawiał się, ile w
tym nabytego, gdzieś daleko od granic naszego kraju, języka przodków, przekazywanego
pieczołowicie z pokolenia na pokolenie, języka wzbogaconego literaturą polską, a ile silenia się na
oryginalnośd. Kiedyś w Gdyni, w portowej knajpce, spotkał redaktor brazylijskiego marynarza.
Tamten jeszcze bardziej go zaskoczył. Był czarny jak smoła i mówił piękną archaiczną polszczyzną.
Dowiedział się, iż wywodzi się z rodziny polskich emigrantów. Prześladowani przez carat uciekali
dziadowie na daleką brazylijską ziemię...

Pacjent chyba dostrzegł jego zaaferowanie. Zapytał:

- Dziwi waszecia, skąd znam taki polski, prawda?

Zanim Wilkosz zdążył cokolwiek odpowiedzied, uprzedzał:

- Na to też przyjdzie komitywa. Akuratnie się wadpan dowiesz co i jak. Sekretów nie będzie...

Kolejne czterdzieści minut opowiadał, jak ochoczo wyrwałby się z pachnącego medykamentami
budynku. Później zainteresował się hornetem i aktualnymi wydarzeniami na świecie. Zapytał o
gazety, na które rzucił się z zachłannością rasowego dziennikarza. Przeglądając tytuły wtrącał uwagi w
rodzaju „interesujące”, „ciekawe”, „groźne”. W koocu zapytał o czerwonego jaguara.

- Stoi na parkingu przed Domem Chłopa - powiedział Wilkosz wydobywając z kieszeni kluczyki i
zamazany przymusową kąpielą dowód rejestracyjny w plastykowej oprawce.

Bawił się chwilę niklowanymi kluczykami.

- Przed Domem Chłopa. Słyszysz, Roch? - zwrócił się do sąsiada na łóżku. - Niech mnie licho weźmie!
To u ciebie. Weź. Jak świekra w gościniec przybędzie, dasz jej, by nogów nie trudziła.

Ogorzały mężczyzna nie potraktował żartu serio. Jansen zwrócił Wilkoszowi kluczyki.

- Jeżeli, przyjacielu, nie sprawi ci to mitręgi, zajmij się proszę, carem do mojego powrotu. Możesz nim
jeździd. Powiedz też koledze Johnowi z „Bristolu”, żem ja tu uwięziony. To amerykaoski dziennikarz.
Jedyny mój druh na tej obcej ziemi. A gdyby coś z autem, to oddaj tylko mojemu mechanikowi. Pan
Bogdan z ulicy Czerwonego Krzyża. Adres tam - wskazał wzrokiem dokumenty w plastykowej
oprawce.

Pielęgniarka zapowiedziała koniec odwiedzin.

- Za trzy dni - pożegnali się. - Nie zapomnij przynieśd gazet.

- Wołu bierze się za rogi, człowieka za słowo. Nakryj głowę i bądź zdrów - dogoniły redaktora w progu
słowa Rocha. Widocznie spieszno mu było wysłuchad dokooczenia opowieści o bajecznie odległym
Acapulco. Sympatyczny był. Mimo że nie bardzo zdrów i w pełni sił, nie tracił humoru. Docinków pod
swym adresem, Wilkosz nie brał mu za złe.
Lokator „Bristolu”

Zabranego z parkingu jaguara zatrzymał Wilkosz przed eklektycznym budynkiem noszącym nazwę
południowoangielskiego miasta. Ociężały gmach o bogatej sztukaterii stał w słoocu jakby na straży
cofniętego ku Wiśle pałacu Koniecpolskich (a potem Radziwiłłów). Tu właśnie przechadzały się
warszawskie „dziewczynki”. Brunetka na monstrualnie wysokich szpilkach i w rażącej oczy bielą
bluzce z koronkowym żabotem, na który zużytkowano niezliczoną chyba ilośd materiału, znacząco
zaszwargotała zachrypniętym głosem w mieszaninie języków.

- Niepotrzebnie się, laluniu, podniecasz. Nie jestem dewizowcem - oświadczył, usiłując uporad się z
tkwiącym w zamku drzwi kluczykiem.

Zawiedziona odeszła kilka kroków.

- Czego się pęta taką gablotą. Amerykanin zza Buga, psiakrew! - podzieliła się uwagą z nadchodzącą
koleżanką po fachu. Pod jego adresem popłynęła wiązanka, której nie powstydziłby się emerytowany
wilk morski z Odessy.

Wszedł do chłodnego wnętrza. W hallu kilka osób przeglądało gazety. Hindus wolno tłumaczył coś
recepcjoniście. Czytający „Express Wieczorny” windziarz w szamerowanej złotem czapce odłożył go
na bok; zaprosił do oczekującej na parterze luksusowej szklanej klatki, której w innych warszawskich
hotelach już nie znajdziesz. Wilkosz podziękował. Był na tyle wysportowany, że na pierwsze piętra nie
korzystał z wind. John z żoną i dwojgiem dzieci zajmował apartament na drugim piętrze. Przy stoliku
pod ścianą szeptem plotkowały kobiety. Korytarzowa i sprzątaczka. Pierwsza, praktyczniejsza, zajęta
była szydełkowaniem. Na bordo chodniku baraszkowało, przerzucając kolorowe klocki, dwóch
chłopców mówiących po angielsku. Młodszy nie pozwalał starszemu dotykad walącej się piramidy.
Niewiasty odprowadziły mężczyznę wzrokiem do drzwi numeru. Kiedy zapukał raz i drugi, jedna
zapytała:

- Pan do Johnów?

Potwierdził.

- Nic z tego.

Wrócił do ich stolika przy schodach.

- Od razu widad, że nie zna pan tych paostwa.

Goście hotelowi rzadko kiedy mają czas i ochotę na dysputy z personelem, toteż korytarzowa z
zapałem zaczęła informowad Wilkosza. Dowiedział się szczegółów, których nie znał przedtem. John,
którego nie dane mu było poznad tego sierpniowego popołudnia, był unikalnym typem. Do Polski
przyjechał z żoną przed dwoma laty. W przeciwieostwie do innych cudzoziemców, którzy dłuższy
pobyt w hotelu uważali za uciążliwy, małżeostwo to czuło się tutaj doskonale. Głowa rodziny - wysoki,
chudy, trzydziestoparoletni mężczyzna w okularach - niepodobny był i w tym do innych
korespondentów, że nie gonił za brukowymi sensacjami. Codziennie opracowywał serwis informacji
publikowanych w Polsce i głównie o Polsce, a następnie przekazywał je dalekopisem centrali. To
zraziło do niego innych kolegów dziennikarzy. Johna oraz jego żonę wyraźnie zaczynali lekceważyd.
Nie zabiegał o ich względy, bo i po co? Nie słuchał też cennych rad swojego attache prasowego, który
rekomendował wyjazdy w teren dla uzyskania tak zwanych „bombowych tematów”.

Te oraz inne czynniki wpłynęły na osobliwy rozkład dnia Johnów. W pogodne popołudnia grywali
zazwyczaj w tenisa na kortach nadwiślaoskich. Kiedy aura nie sprzyjała, można było ich spotkad
uganiających się za białą plastykową piłeczką pingpongową klubu w Miedzeszynie.

Klimat, jak wiadomo, pod naszą szerokością geograficzną bywa piekielnie zawodny. Mogli się wiele
razy o tym przekonad mieszkaocy stołecznej metropolii planujący urlopy. Schodził więc John w takich
przypadkach na dół do kiosku Pekao, skąd wracał z pękatą butelką ulubionej „White Horse”.
Gawędząc popijał z żoną koktajl z lodem i domieszką wody sodowej. Z czasem przemieniło się to w
nałóg.

- Tak codziennie - opowiadała pani z robótką w dłoniach. - Dzisiaj już nikt z nimi nie gada. Chłopców o
piątej nakarmię, potem umyję i ułożę do snu. Rano wszystko zaczyna się normalnie. To prezent od
paostwa - potrząsnęła kłębkiem różowej wełny leżącym w koszyczku u jej stóp. - Nie przejdą, żeby nie
zapytad, jak zdrowie.

Johna i jego żonę, Edith, poznał Wilkosz sześd tygodni od pierwszej wizyty u nich w „Bristolu”.
Stanowili dobraną parę tak zewnętrznie, jak i pod względem charakterów. Wysportowani. On w
latach studenckich był wyróżniającym się zawodnikiem uniwersyteckiej drużyny baseballowej, ona
zdobyła puchar w międzyuczelnianych zawodach pływackich w Cleveland. Oboje traktowali otoczenie
jakby z dystansu. Na rozmówcy sprawiali wrażenie ludzi roztargnionych, do których argumentacja
interlokutora dochodzi z opóźnieniem. Zwariowani na punkcie historii starożytnej. Nie najgorzej
mówili po polsku. To, co dla innych kolegów dziennikarzy stanowiło podnietę i bodziec do pisania
rewelacyjnych artykułów z naszego kraju, traktowali z dużą rezerwą i aczkolwiek z reguły na te
tematy nie dyskutowali, miny ich zdawały się mówid: „Bawcie się, dzieci, tylko bądźcie grzeczne”.
Spotykali się wiele razy przy różnych okazjach. Kiedy John odwołany został przez centralę i
mianowany korespondentem w innym kraju, kontaktów korespondencyjnych ze sobą nie zerwali...

Wyszedł Roman z hotelu na zalaną słoocem ulicę. Tu uprzytomnił sobie, iż nie wypada odwiedzad
chorego z pustymi rękoma. Zatrzymał wzrok na zasłoniętym od słooca oszklonym kiosku z kwiatami
przy Karowej. Poniechał jednak tego zamiaru; dziwnie by wyglądała ta wizyta z kwiatami. Usiadł za
kierownicą rozgrzanego pudła i postanowił pojechad na plac Zamkowy. W „Delikatesach” można było
kupid pomaraocze.

Po wyjściu ze sklepu zauważył złożony w czworo biały arkusik wsunięty za wycieraczkę przedniej
szyby. Wyjął kartkę, rozglądając się na strony. Na przystanku „125” przechadzała się blondynka w
przeciwsłonecznych okularach. Nieco dalej, żywo gestykulując, rozmawiały dwie dziewczyny,
prawdopodobnie studentki. Jakaś para robiła sobie zdjęcia na tle Kolumny Zygmunta, a potem przy
czerwonym jaguarze. Pani w słomkowym kapeluszu, ubrana w powiewną czerwoną sukienkę w duże
białe grochy, spacerowała z trzyletnim może synkiem. Która jest autorką liściku? Rozwinął kartkę:

Federico. Niedobry. Dlaczego nie dajesz znaku życia? Czy się pogniewałeś? Całuję - Mariola.

Wpadł na pomysł: powie, że pomaraocze od niej. Uratowany pacjent czuł się lepiej. Zezwolono mu
nawet na krótkie spacery. Pomaraocze wraz z karteczką przyjął, nie pytając o szczegóły dotyczące nie
znanej jeszcze Marioli. Częśd z nich wysypał na pościel siedzącego w łóżku Rocha. Żylastymi dłoomi
wziął chłop owoc wciągając w płuca aromat.

- Chod podchyciny człek zjada, ale brzydko wygląda - Roch miał i na tę okazję ludowe porzekadło.
Obrawszy pomaraoczę rozdzielił ją na części. Częstując stwierdził: - Chodbyś zjadł i wołu, a nie
pospołu, to nic nie świadczy.

W miarę odwiedzin redaktor zżył się z nim do tego stopnia, że żal mu było zostawiad Rocha samego,
gdy Federico opuszczał szpital. Obecnie, kiedy zapuszcza się samochodem w rejon Sierpca lub jedzie
na wybrzeże, zawsze wykroi kilkadziesiąt minut, by go odwiedzid. Roch nie traci humoru. Dorobił się
protezy. Tylko uważnemu obserwatorowi udaje się zauważyd, iż gospodarz utyka. On też przy okazji
odwiedza Wilkoszów w Warszawie. Ostatnio nie udało mu się ulokowad syna w jednej z warszawskich
burs. Westchnął na pożegnanie:

- Człowiek projektuje, Pan Bóg dysponuje. Człowiecza rzecz chcied, a Boska naznaczyd.
Inni znajomi

Poznał ich redaktor w koocu września 1963 roku. Federico miewał pomysły, które zaskakiwały
wszystkich. Dla Wilkosza do kooca był zagadką. Gdyby dziś przyszło mu napisad jego pełną
charakterystykę, nie byłby w stanie tego uczynid.

Kiedy Wilkosz przyszedł po południu do jego mieszkania w pensjonacie, cudzoziemiec zajęty był
pisaniem długiego artykułu. Tego lata modne były tematy dotyczące stosunków paostwo-Kościół.

- Co o tym sądzisz? - podsunął arkusz maszynopisu.

Polak zatrzymał wzrok na interesującym tytule:

„Paostwo komunistyczne godzi się na pertraktacje z Kościołem”. Czytał pokreślony czerwonym


długopisem maszynopis:

„(...) Według pogłosek, jakie krążą w Warszawie i których nie da się sprawdzid, pp. Władysław
Gomułka i kardynał Stefan Wyszyoski odbyli jakoby 26 września tajną, trwającą siedem godzin
rozmowę. Pogłoski te nie mówią nic ani na temat miejsca, w jakim się odbyło spotkanie, ani na temat
okoliczności, które je spowodowały. Rozmowa dotyczyła jakoby głównych spraw spornych, które od
wielu miesięcy ujemnie wpływają na stosunki między Kościołem a paostwem, a szczególnie sprawy
nauczania katechizmu, która - jak wiadomo - była przedmiotem proklamacji podpisanej przez
prymasa i wszystkich biskupów polskich, a także problemu podatków nałożonych na dochody
Kościoła. W kołach katolickich polskich, w których spotkanie to uważa się za fakt dowiedziony, są
podstawy do przypuszczeo, iż stosunki pomiędzy paostwem i Kościołem mogłyby wejśd w lepsze
stadium zaraz po tej rozmowie, a przynajmniej ulec odprężeniu” - koocówki nie zdążył jeszcze
dopisad.

Wilkosz uśmiechając się zwrócił autorowi kartkę maszynopisu.

- W Polsce taki sposób dziennikarskiego informowania nazywają wróżeniem z fusów. - Wyjaśnił, że to


popularne warszawskie powiedzonko ma oznaczad przysłowiową bujdę na resorach.

Jansen przyglądał mu się z niedowierzaniem. Później zaś, gdy zdawało mu się, że Wilkosz tego nie
widzi, zgniótł kartkę, wrzucając ją do kosza. Zbyt mało się jeszcze znali, by pewne tematy głębiej
omawiad.

Resztę wieczora przesiedzieli, gawędząc przy drinku. W perspektywie ulicy Kruczej wolno przesuwały
się czerwone pudła trolejbusów.

Na pożegnanie Federico z tajemniczą miną wręczył gościowi białą kopertę z wyciśniętym w rogu
emblematem agencji. Wilkosz, zdziwiony, wyjął złożony we dwoje arkusz sztywnego papieru
zadrukowany stylizowanym pismem.

- Ino szyków nie psuj. Wszydko pięknie obmyślane - poprosił Federico.

Warszawski korespondent agencji „Helios”, dr Federico-Maciej-Alvaro Jansen de Silva, ma zaszczyt


zaprosid na koktajl wydany z okazji swego cudownego ocalenia na Zalewie Zegrzyoskim.
Na ekstrawagancje Romek nie miał ochoty.

- Nie frasuj się, miły. Towarzystwo będzie niewielkie i bardzo dobrane. Przyjaciele i przyjaciele moich
przyjaciół. Raptem dwa tuziny człeka. Poczujesz się jak u siebie w domu. Przyjdź, ino punktualnie,
proszę.

W sobotę Fed - postanowili, że tak go będzie Wilkosz nazywał - ubrany był z wyszukaną elegancją.
Redaktor był pierwszym gościem, nie licząc wynajętych na ten wieczór kelnera i poruszającej się z
gracją pokojówki. Po dziewiętnastej zaczęli przybywad inni. Wysoki szatyn z wąsikiem, w niedbałym
stroju był w towarzystwie tęgiej ciemnej blondynki.

- Jacques - kolega z konkurencyjnej agencji, a to jego satelita, pani Hannelore Linz - przedstawił
oboje.. - „Potem przyszedł John z żoną i jego amerykaoski: kolega Eugene, który robił wrażenie
sennego, jakby był pod działaniem narkotyków. Przyszedł polski pisarz, którego znajomi w Warszawie
nazywali Adasiem. Przybył Tomcio, dziennikarz, w towarzystwie Eda o historycznym nazwisku z
warszawskiej telewizji. Towarzyszył im „Ziemianin” ponod doskonale zapowiadający się poeta, artysta
plastyk i kompozytor w jednej osobie. Przyszedł niechlujnie ubrany Amerykanin Mike w towarzystwie
nowej dozgonnej miłości, pani Melanii - gwiazdy polskiego ekranu. Perliście śmiejąc się wpadła jak
bomba Jagusia-modelka. Za nią wtoczył się prezes wydawnictwa Janek i dyrektorowa Marysia, która -
jak się dowiedział redaktor na wstępie - ma uciążliwego tasiemca. Był inspektor Gucio - osoba dobrze
poinformowana w stolicy, redaktor Andrzejek z tygodnika, krytyk literacki o tymże imieniu, norweski
stypendysta Olaf, który odbywał staż w Uniwersytecie Jagiellooskim, filmowiec Stasio, który jeszcze
się nie raz pojawi na kartach tej książki.

Ubrany z wyszukaną elegancją, pachnący lawendą profesor był w towarzystwie blond dziewoi,
ubranej w obcisłą suknię ze srebrnej lamy. Blondyna przedstawiona została jako żona. Podała na
powitanie wysmukłą, starannie wypielęgnowaną dłoo i z uśmiechem a la Jean Mansfield podążyła do
następnego pokoju. Wrzaskiem „Cześd, stara”! - powitał ją tam redaktor Andrzejek.

Krótko potem na dole rozległ się klakson, ale z tych fanfarowych, co to wygrywają przeróżne melodie.

- O! Franceschini! - stwierdził gospodarz;

W progu stanęła śliczna szatynka o wprost nieprzyzwoicie dużych oczach. Podkreślał je staranny
makijaż. Zdawała sobie sprawę, że jest dostatecznie piękna, aby nie nosid wyszukanej garderoby. Za
nią, jakby w cieniu, stąpał ognisty brunet, także elegancko ubrany.

- Redaktor Franceschini z żoną - przedstawił Fed i szeptem dorzucił: - Lilka jest Polką. Fajna
dziewczyna. Twierdzi, że Włosi to pięknoduchy i samochwały w sprawach intymnych.

Nie dokooczył. Pojawili się - literat Grześ, otyły pan w okularach, z ekscentrycznie ubraną żoną Rają.
Oboje znał redaktor z widzenia. Nie cierpiał jej głosu zachrypniętej wilczycy.

Na koniec przybył ubrany w czarny sweter wysoki mężczyzna w okularach, z rozwianym włosem.
Podawał dłoo tak, jakby to było nie lada wyróżnienie; w towarzystwie tęgiej blondyny, obdarzonej
niecodziennych rozmiarów biustem, przeszedł do pokoju, skąd dobiegały dźwięki ostatnich
szlagierów odtwarzanych z taśmy magnetofonowej..Ich tropem podążył zgarbiony, szpakowaty
mężczyzna pod pięddziesiątkę.
- Tomasz Harlan. Pisze demaskatorskie dzieło o zbrodniach faszyzmu - powiedział Fed, kiedy tamci
przeszli w głąb mieszkania. - Pani Krystyna pomaga mu w: tym. Ostatni to Leon, pułkownik z guardia
civil., Wilkosz zdziwił się:

W Skąd u ciebie hiszpaoski pułkownik? Sorry! - zaśmiał się Fed. - On jest od waszej guardia civil, ale
nie teraz. Pięd lat temu nazad... conprende? - nie mógł znaleźd odpowiedniego słowa.

- Zwolniony?

-Właśnie.

Kelner włączył stojący na stoliku w rogu pokoju stereofoniczny magnetofon. Z głośników popłynęły
dźwięki fanfar. Pokojówka zapaliła wszystkie światła. Ktoś sypnął płatkami kwiatów. Błysnęły flesze.
Rozległ się dźwięk szkła i oklaski. Fed dłonią nakazał milczenie, skłonił się na obie strony i po
hiszpaosku oznajmił:

- Szanowne panie, mości panowie. Miałem zaszczyt zaprosid was, by łaskawie podziękowad Bogu i
Opatrzności za cudowne ocalenie. Przy okazji chcę poznad paostwa z moim wybawcą. Redaktor
Roman Wilkosz. Od dnia dzisiejszego uznaję go za brata i tak wszystkich, ze względu na stosunek do
mnie, traktowad go proszę - poklepał Polaka po ramieniu całując z dubeltówki. Powtórzył to po
polsku, angielsku, francusku i niemiecku. - Norweskiego nie znam - wyznał, trącając się z Romanem
kielichem. Przekrzykując zebranych oznajmił: - Za zdrowie mojego nowego brata!

W atmosferze, żywcem zapożyczonej z książek Sienkiewicza, Maya i Londona Wilkosz czuł się
doskonale. Gospodarz przed każdym posiłkiem robił dłonią znak krzyża. Ani tego wieczora, ani
następnego Romek nie mógł dociec, co korespondent czyni z przekonaniem, a co podyktowane jest
cechującą południowców fantazją. Trunków nie brakowało. Gwar odbijał się echem o Sąsiednie
kamienice.

Około północy towarzystwo było solidnie podpite. Modelka Jagusia ni stąd, ni zowąd zaczęła
organizowad strip-tease, ku uciesze Tomcia-dziennikarza i pana z telewizji o historycznym nazwisku.
Pierwszy szybko się nią zaopiekował. Zabrał części porozrzucanej po stołach garderoby i wyprowadził
Jagusię do numeru piętro wyżej, zajmowanego przez Harlana. Wrócili po trzeciej. Nikt ich
nieobecności nie zauważył. Chwiejący się na nogach „Ziemianin” - poeta, kompozytor i plastyk w
jednej osobie - czytał rozgrzanemu alkoholem prezesowi Jankowi swoje ostatnie dzieło „Hejnaliści i
trębacze”, przezornie przyniesione na przyjęcie.

Leon, Mike i pozostali dwaj Amerykanie chichotali, gdy prezes nieudolnie tłumaczył fragmenty dzieła.

- Prezesuniu, wydaj! Skręcą się ze złości, gdy przeczytają - zachwalał autor swój towar.

W progu następnego pokoju dyrektorowa Marysia wiodła zażartą dysputę z Adasiem-literatem.


Podtrzymywał go krytyk literacki Andrzejek. Przy akompaniamencie czkawki, z miną proroka, wsparty
na potężnym biuście przyjaciółki Krystyny, wtrącał uwagi Harlan. Padały słowa: „Mówię ci, nie bądź
frajer. Bierz delegację z kilku redakcji i jedź. Wyjdziesz na swoje, a jeszcze zarobisz”. „Mam w d...
patriotyzm, grunt to forsa, rrozumiesz?”

W pomieszczeniu stawało się duszno. Roman wyszedł na balkon. Przechylana przez poręcz wdychała
chłodne powietrze artystka Melka. Słysząc kroki odwróciła się. Objęła go ramieniem i powiedziała:
- Chodź, kochany. Zostaw tych idiotów. -Chwilę przyglądała się jego twarzy. - Ciebie jeszcze nie
całowałam.

Przysunęła się bliżej, niosąc mdławo-wonny zapach perfum. Bez związku zaczęła chichotad.

- Widzisz tego byka w okularach?

Milczał.

- Mike! Hi, hi, hi! Mój narzeczony. Przedwczoraj wyznał mi miłośd. Chce się żenid. Nie idiota?! Ze
mną! Co o tym myślisz?

Wrócili do wnętrza. Jedni taoczyli, inni dyskutowali, a jeszcze inni gęsto oblegali barek, na którym
stały rzędem butelki z kolorowymi etykietami - chluba Federico-Macieja. Niemka, Hannelore Linz,
siedząc w fotelu bawiła się trzymanym w palcach kieliszkiem napełnionym do połowy winem.

***

Wilkosz niepostrzeżenie opuścił pensjonat. Chłód ulicy działał orzeźwiająco. Ulicą Szpitalną wolno
przejeżdżała polewaczka. Na Rutkowskiego przed kinem „Atlantic” dozorca zamiatał chodnik
wzniecając tumany kurzu. Kobieta w towarzystwie kilkunastoletniej dziewczynki roznosiła butelki z
mlekiem. Tanecznym krokiem usiłował iśd prosto pijany mężczyzna. Przejeżdżający Marszałkowską
taksówkarze rozglądali się w nadziei, że uda im się jeszcze złapad spóźnionego przechodnia. Wilkosz
postanowił iśd do domu pieszo. Patrząc na ożywiającą się ulicę doszedł do wniosku, że tamten świat
stał się nagle odległy i nierealny - podobnie jak przed godziną obcą dla tamtych była warszawska
ulica. Sąsiedztwo, a jak przy tym odległe.

Posłyszał za sobą czyjeś kroki. Odwrócił się. Doganiał go jeden z gości - redaktor Łukasz Dąbek. Romek
znał go dotąd z widzenia i z lektury jego artykułów. W stolicy mawiano, że Dąbek w okresie
międzywojennym nastawiony był antylewicowo. Dawał nie raz temu wyraz w swoich publikacjach na
łamach czasopisma studenckiego. Opowiadano, że po wojnie chyba dwa razy był aresztowany za
jakieś sprawy polityczne. To zjednywało mu przyjaciół w jednych kręgach, a w drugich zażartych
oponentów. Często bywał w towarzystwie cudzoziemców, zwłaszcza tych parających się piórem.

- Pan kolega do domu pieszo? - zagadnął.

- Mhm. Chętnie odetchnę świeżym powietrzem - odparł niechętnie Wilkosz. Zapalił papierosa
ostentacyjnie nie częstując tamtego.

Kilkadziesiąt metrów przeszli w milczeniu.

- Co pan sądzi, kolego, o tamtych? - usiłował nawiązad dialog Dąbek.

Wilkosz wzruszył ramionami.

- Każdy ma takich przyjaciół, na jakich zasługuje - odpowiedział.

Nie dyskutując poszli dalej przez olbrzymi zlany wodą polewaczek plac.

Postanowił poznad bliżej tych ludzi.


Portret bohatera

Portret nie powstał od razu. Bałem się uproszczeo. Nie chodziło o wizualną stronę. Niekiedy latami
współżyjemy, spotykamy się z kimś prawie codziennie, by potem stwierdzid, że właściwie nic o nim
nie możemy powiedzied. Podobnie było z Federico-Maciejem.

Z opowiadao, z listów, ze wspomnieo matki, która wakacje w roku 1964 spędziła w nie znanym a
bliskim kraju, z dowcipów kolegów, z gestów Feda i reakcji na pewne sprawy układała się mozolna
mozaika. Do problemów genealogicznych, jak większośd mieszkaoców drugiej półkuli, znaczenia nie
przywiązywał.

Wilkosz doszedł do wniosku, że znajomośd przodków była tu niebagatelna. Inżynierostwo - Dominik i


Pelagia Strumiłłowie - pradziadowie Feda po linii polskiej, ziemie ojczyste opuścili krótko po wydaniu
przez prowokatora władzom carskim przywódcy powstania styczniowego, Romualda Traugutta. Miał
powód do obaw pan Dominik, świeżo upieczony inżynier, absolwent petersburskiego
„techniczeskogo ucziliszcza”. Już w roku 1861, jako syn ziemianina z rodziny liberałów, zwących siebie
„millenerami”, związany był z obozem Białych, którym tajnie przewodził Zamoyski. Młody Strumiłło
kilkakrotnie spotykał się z przywódcami ruchu: Majewskim, Ruprechtem i Gieysztorem. Wywarli
ponod na nim duże wrażenie. Bez reszty popart więc ich stanowisko: nie walka zbrojna z caratem,
lecz wychowanie kadr w duchu patriotycznym może przyczynid się do wyzwolenia umęczonej
ojczyzny.

Życie toczyło się według własnych praw. Powstanie styczniowe stało się faktem dokonanym.
Towarzysze linii politycznej młodego inżyniera Strumiłły znaleźli się w opozycji. Przywódcy
Czerwonych - Dąbrowski, Chmieleoski, Sierakowski i Szwarce - tryumfowali. Dla ziemiaostwa została
jednak nadzieja: generał Marian Langiewicz, sam przeciwny przekształceniu powstania w wojnę
ludową. Ale on po słynnej bitwie marcowej w 1863 roku pod Grochowiskami przeszedł granicę
galicyjską.

Srodze zawiódł się na swoich patronach szlachcic Dominik Strumiłło rodem z ziemi podolskiej. Czasu
na rozmyślanie niewiele zostało. Carat zarządził nową brankę i co niesforniejszych na Sybir
przeznaczył. Nie wnikał, kto Czerwonym, a kto Białym mianował się.

Spakował więc podręczny bagaż Strumiłło, przygotował do drogi młodą, śliczną żonę i pod opieką
sługi wiernego Siergieja podążył kibitką na południe. Tam miasto było przez Greków starożytnych
założone i osadą Istrian zwane. Potem Słowianie Kaczubą je nazwali (dzisiejsza Odessa). Okno to na
świat carskiej Rosji. Wydostali się przez nie małżonkowie do Turcji, a stąd dalej na południe. Francuski
inżynier Ferdinand Marie Lessepes organizował tam budowę Kanału Sueskiego. Nie przypuszczał
nawet, że za lat sto z górą swoim przedsięwzięciem skomplikuje sytuację polityczną w tym węzłowym
punkcie świata.

Inżynier stronił od polityki. Otrzymał pracę i wraz z żoną zamieszkał niedaleko miejsca robót na
dalekim przedmieściu Suezu. W roku 1886 przyszedł na świat syn Leonard. On studia ukooczył w
paryskiej Sorbonie. A że w młodym duch przodków odezwał się, pędziło go z jednego kraju do
drugiego, do czasu, gdy w niewielkim hiszpaoskim miasteczku poznał czarnobrewą pięknośd Dolores.
Pozostał Polak z daleka od swojej ojczyzny, w mieście portowym Walencja zwanym. Rodzina, mimo
że mieszana, za wzorową uchodzid mogła. Pięciorga dzieci się dochowała, z których każde swobodnie
posługiwało się i polskim, i hiszpaoskim.

Matka Federico-Macieja najmłodsza była z rodzeostwa. Szczupła dziewczynka, o dużych czarnych


oczach i bladej cerze, stała się oczkiem w głowie seniora rodu. W każdą niedzielę po mszy - której
rodzina z namaszczeniem wysłuchiwała w siedemnastowiecznym klasztorze zamykającym masywną
budowlą plac, gdzie zamieszkiwało inżynierostwo - brał pan Leonard córkę do portu. Podziwiali błękit
rozciągającego się w dole morza. A gdy pogoda sprzyjała, wypływali jachtem księcia Caballera, w
którego stoczni zatrudniony był inżynier, daleko w morze ku Balearom.

Do ważnego portu śródziemnomorskiego we wschodniej Hiszpanii przybywały statki ze wszystkich


stron świata po wino i cytrusy. W roku 1926 przy walenckim nabrzeżu zacumowała fregata z
wymalowaną na burcie staroskandynawską nazwą „Walkiria”. Właścicielem był brodaty wilk morski,
kapitan Niels Jansen rodem spod Trondheim w Norwegii. Brodacz gościł kiedyś w domu Strumiłłów
de Silva. Pani Dolores, wspominając tamte czasy w okresie pobytu w Warszawie, wyznała, że była to
miłośd od pierwszego wejrzenia. Odtąd jej domem stał się pokład „Walkirii”. W trzydziestym
czwartym roku na świat przyszła córka, którą nazwano Gabrielą-Anitą, a młodszego o dwa lata syna w
księgach parafialnych kościoła rzymskokatolickiego świętego Dionizego, w mieście portowym Bahia
Blanca, zapisano pod imionami Federico-Maciej-Alvaro. Lata, gdy na Atlantyku okręty podwodne
hitlerowskiej Kriegsmarine siały postrach wśród floty handlowej całego świata, a prasa
południowoamerykaoska przynosiła suche sprawozdania o krwawych zmaganiach na odległych gdzieś
terenach Europy i Azji, rodzina Jansenów spędziła w hacjendzie przy ujściu rzeki Colorado. Pykając
fajkę wychodził stary na brzeg morza i spoglądał tęsknie w bezkres wód. Napatrzywszy się do syta
wracał do domu, na którego werandzie świetnośd dawną przypominały koło sterowe i busola
przeznaczonej do kasacji w 1938 roku „Walkirii”.

Jansen senior mawiał do wracającego z parafialnej szkoły syna:

- Ty marynarzem już nie będziesz. Ucz się, byś wyrósł na człowieka.

Szedł potem na brzeg, wypatrując tam nie wiadomo czego. Kiedyś nie wrócił. Nip pojawił się w dniu
następnym ani potem.

- Matka odchodziła od zmysłów - opowiedział Romkowi o tym Fed. - Po dwóch tygodniach morze
wyrzuciło zwłoki...

Ciężar trosk spadł na matkę. Marzyła, by Federico skooczył studia i aby, broo Boże, nie zechciał pójśd
w ślady ojca. Przerażenie ją ogarniało na samą myśl, że żywioł może odebrad drugą bliską osobę.
Znienawidziła ocean. W 1948 roku sprzedała nadmorską posiadłośd i przeniosła się do Cordoby. Tam
Fed studiował. Chciała byd bliżej niego, zwłaszcza że po nagłej śmierci ojca córka stała się dziwnie
zamknięta w sobie. Nie żałowała pani Dolores pesos, by chłopiec mógł dopiąd celu. Okłamywała, iż
ojciec pozostawił majątek. Wszystko się wydało, gdy Gabriela w 1950 roku zachorowała na zapalenie
opon mózgowych. Potrzebne były pieniądze na lekarza.

Pierwszy raz w życiu Fed zrobił matce wymówkę. Potem przyjął pracę gooca w redakcji miejscowej
popołudniówki. Nosił się nawet z zamiarem porzucenia studiów. Pani Dolores ubłagała syna, by tego
nie czynił.
Nastały ciężkie czasy dla rodziny Jansen de Silva. Stanowid ona zaczęła hermetycznie zamknięty
światek, do którego obcy nie mieli dostępu. Rodzina jakby żywcem wzięta ze „Szklanej menażerii”
Tennessee Williamsa. Rano krzątanie matki. Delikatnie budziła syna. Przypominała mu, iż czas
śpieszyd do redakcji. Potem obiad, do którego obie kobiety nigdy nie zasiadły, aż Fed nie wrócił.
Wspólna modlitwa przy stole. Jedzenie, jak nakazywał rodzinny rytuał, odbywało się w milczeniu i z
namaszczeniem. Później zajęcia w uniwersytecie. Wracał do redakcji. Należało odrobid popołudniowe
zaległości. Dopiero wtedy Fed mógł myśled o domu.

Przy słabej żarówce ślęczał do późnej nocy, wertując podręczniki. Niekiedy nie mogącej zasnąd matce
musiał czytad na głos książki Sienkiewicza, Reymonta lub poezje Kochanowskiego, Zimorowicza, Reja.
Książki te zachowały się w domu jeszcze po dziadkach lub z wojaży ojca po portowych antykwariatach
zachodniej Europy.

- Zawziąłem się - opowiadał. - Postanowiłem się nie poddad.

Studia skooczył z wyróżnieniem. Powierzono mu z czasem funkcję redaktora kroniki miejskiej. Do


obowiązków Feda należało teraz pilne śledzenie wypadków i możliwie zwięzły ich opis. Zapalił się do
nowej pracy. Dzięki stosunkom z sierżantem Miquelle w miejscowej dyrekcji policji zawsze pierwszy
wiedział, kogo samochód roztrzaskał na miejscu, a kto dogorywa w szpitalu komunalnym. W okresie
panowania Perona zdarzały się też inne przypadki...

- Zaczynałem sobą gardzid - nawiązał do tego epizodu w trakcie pewnej wycieczki z Wilkoszem do
Kazimierza nad Wisłą. - Odnosiłem wrażenie, iż jestem ludzkim sępem, który krążąc wypatruje cudze
nieszczęścia. Ale musiałem zarabiad.

Ambicje miał większe. W tamtych latach o pracę w tym kraju rolniczo-przemysłowym nie było łatwo. I
znowu przypadek. Pani Dolores uprosiła syna, by pojechał z nią i siostrą na uroczystości Bożego Ciała
do polskiej parafii w Buenos Aires. Słyszała, że są piękne i że odbywają się w języku jej dziadków.
Niezbyt ochoczo, ale spełnił życzenie matki. Na miejscu zdziwił się, że w Argentynie jest aż tylu
Polaków. Prezes, pan Błooski, wymienił cyfrę - sto dwadzieścia tysięcy. Za jego to sprawą Fed
otrzymał posadę w południowoamerykaoskiej agencji prasowej „Helios”. Przydzielony został do
redakcji afrykaoskiej. Był to okres, gdy Czarny Ląd budził się z wielowiekowego letargu. Nie było dnia,
aby serwis dalekopisowy nie przynosił rewelacji z tego rejonu świata. Śledził więc Fed wzmianki na
temat Afryki, które opracowywał do wieczornego biuletynu, publikowanego potem przez większośd
poważniejszej prasy latyno-amerykaoskiej.

- To już coś. Aczkolwiek nie były to artykuły podpisane moim imieniem i nazwiskiem, ale umowny
znak „Alv” powielany był w setkach, tysiącach, a może milionach egzemplarzy - powie później na ten
temat.

Praca absorbowała go bez reszty. By nie odrywad się od niej, a z kolei nie tracid czasu na dojazdy do
matki i siostry, ściągnął je obie do Montevideo-. W tamtych latach agencja miała swoją centralę w
stolicy Urugwaju. Dona Dolores przez wiele miesięcy nie mogła przyzwyczaid się do metropolii. I
chociaż mieszkali w połowie drogi do Maldonado, uważała, że jest to najruchliwszy zakątek świata.
Fed nie ustawał w wysiłkach. Zapisał się na wieczorowe kursy, które w obecnej nomenklaturze
nazwad można byłoby „studium dziennikarskim”.
- Dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia poczułem się dopiero w pięddziesiątym ósmym roku -
powiedział.

Wtedy to, z okazji wyboru prezydenta Argentyny Frondiziego, na łamach czołowych dzienników
pojawił się analityczny artykuł nie znanego dotąd F. M. Jansena de Silva. Autor sugerował elektowi, iż
najlepiej będzie, gdy swoje rządy rozpocznie od tępienia zła. Jansen dopatrywał się go w istnieniu
komunistycznej partii Argentyny. Rok potem władze rzeczywiście wydały zarządzenie likwidacji partii.
To jeszcze bardziej zwróciło uwagę na nazwisko młodego dziennikarza. W styczniu 1959 roku
dyrektor agencji poprosił Feda do gabinetu. Rozmowa była krótka i rzeczowa.

- Jest pan, kolego Jansen, utalentowanym młodym człowiekiem, nie pozbawionym cech dobrego
obserwatora. Komuniści ostatnio zaczynają penetrowad równikową Afrykę. Czuję, że rychło tam
będzie wrzało. Postanowiliśmy akredytowad korespondenta w Ghanie. Co pan o tym myśli?

Jak się Fed zachował, sam dobrze nie pamięta.

- Fala gorąca uderzyła mi do głowy - powiedział. - Przecież to pierwsza samodzielna praca.

Postanowił wykorzystad szansę. Mógł teraz o sobie z angielska powiedzied, iż jest „self-made man”
(dosłownie: człowiek zrobiony przez siebie, to znaczy człowiek, który o własnych siłach wydobył się z
biedy).
Samodzielna placówka

Tamta praca Feda zainteresowała Wilkosza podwójnie. Po pierwsze - egzotyka, która zawsze
fascynuje Europejczyka, a po wtóre - na afrykaoskim lądzie skrystalizował się dopiero charakter i
poglądy Feda. Bohater potrafił frapująco opowiadad o Ghanie, miał stamtąd mnóstwo zdjęd i - co
niebagatelne - ghaoska tematyka powodowała w ich rozmowach mniej spięd niż polska.

- O Afryce - wspominał - właściwie nic jeszcze nie wiedziałem, poza ogólnikami wyniesionymi ze
szkoły i murów uniwersyteckich. Inaczej ją sobie wyobrażałem. Konfrontacje bywają zaskakujące....

Fed wiedział przecież więcej niż przeciętny absolwent wyższej uczelni. Przez ostatnie dwa lata
zajmował się tym lądem pracując w centrali agencji.

9 marca 1959 roku łagodnym łukiem nad Akrą schodziła do lądowania kursowa caravelle
francuskiego towarzystwa „Air France”. Wiozła na pokładzie zaledwie trzydziestu siedmiu pasażerów.
Przeważali Ghaoczycy. Nie brakło też innych narodowości. Trzech Japooczyków w milczeniu zaciągało
pasy. To inżynierowie powstającego w Asctenaure zakładu wytwarzającego telewizory i tranzystory
na japooskiej oczywiście licencji. Byli również Amerykanie projektujący hutę aluminium w Temie.
Jeden Czech wiozący dokumentację prosto z Pragi do powstającej fabryki obuwia. Polskie
małżeostwo z sześcioletnim synkiem, wszędobylskim piegusem, którego ojciec zatrudniony był przy
powstającej w Takoradi cementowni. Mieli tu spędzid jeszcze dwa lata.

- Mamusia jest lekarzem. Jak będą pana boled zęby, proszę przyjechad. Naprawdę niegroźne - brzdąc
przekonywał Feda, kiedy zorientował się, iż samotnie siedzący z tyłu mężczyzna mówi po polsku.
Paweł, bo tak mu było na imię, nic sobie nie robił z zapalonego w kabinie światła nakazującego
zapięcie pasów.

Belgowie z zainteresowaniem spoglądali na pogrążoną w ciemności ziemię. Trójka Niemców


rozochocona wypitym koniakiem zachowywała się hałaśliwie i stewardesa Anette aż trzykrotnie
zmuszona była zwracad im uwagę.

- Poczułem - opowiadał Fed - niemiły ucisk w okolicy serca, kiedy samolot zaczął wytracad szybkośd.
Pod skrzydłami zamigotały kolorowe światła znaczące granicę lądowiska. Reflektory w zawrotnym
tempie umykały do tyłu. Pisk opon uderzających o beton lotniska, gwałtowne szarpnięcie i po
wszystkim. Byli w Ghanie.

Stojący na koocu kolejki w baraku lotniska2 Fed z zainteresowaniem obserwował urzędników


granicznych i celników załatwiających formalności paszportowo-kontrolne. Ich ciemna skóra lśniła od
potu, a czarne kurtki z krótkimi rękawami miejscami były mokre. Śmiesznie wyglądali w krótkich
spodenkach na cienkich nogach. Powietrze parne i wilgotne. Czarny taksówkarz za kilka cedi pognał
ku miastu. Dalekopis potwierdzający rezerwację informował, że na Mr. Jansena oczekuje począwszy
od dnia 9 marca luksusowy apartament w hotelu „Ambassador”. W niecałe trzy kwadranse byli na

2
Nowoczesny port lotniczy z pięciokondygnacyjną szklaną wieżą kontrolną i wydłużonymi ramionami stanowisk
dla samolotów zbudowany został w późniejszych latach.
miejscu. Okna nowego lokum wychodziły na duży skwer ze starannie utrzymanymi klombami pełnymi
kwiatów mieniących się w świetle reflektorów. W oddali migotały światła portu.

Fed wykąpał się i przebrał po podróży, potem zszedł na parter do restauracji. Bezszelestnie pracowały
obracające się pod sufitem wentylatory. Stanowiły ozdobę. Rzeczywista klimatyzacja
wkomponowana była w wewnętrzną architekturę sal, niewidoczna mogła spełniad swoje funkcje.
Kelnerzy zręcznie poruszali się wokół nielicznych stolików zajętych przez gości. Zbyt długą podróż
odbył tego dnia, by podziwiad cokolwiek.

- Zaraz poszedłem spad. Ległem jak kamieo - oświadczył.

- A następnego dnia, jaką czynnośd wykonałeś najpierw? - zapytał zaciekawiony Wilkosz, gdyż to
także w jakimś stopniu charakteryzuje człowieka.

Fed odpowiedział mu całkiem poważnie:

- Po przebudzeniu wyszedłem do miasta. Pierwszego przechodnia zapytałem o świątynię. Tak


obiecałem w Montevideo matce i Gabrieli. Nie opodal był kościół katedralny.

Przez następne pół godziny Wilkosz słuchał opowieści o nowoczesnej białej budowli, do której jak do
dziecinnej zabawki przyklejona została z boku wieża z górującym nad miastem prostym drewnianym
krzyżem. Dla Feda wszystko było ważne. Oddzielne miejsce przeznaczał w opisie stylizowanemu
witrażowi nad wejściem, symbolizującemu wiarę i obfitośd plonów tego kraju. Szczeliny okien od
dachu aż do ziemi zapewniały wnętrzu, a zwłaszcza urządzonej w prostym stylu nawie głównej,
dostateczną ilośd światła i chłodu w porze letniej. Dobrze utrzymana zieleo wokół przybytku, parking
urządzony w cieniu czterech rozłożystych palm aż nadto świadczyły, iż administrator diecezji ma
dobry smak i dba o wygodę wiernych. O sobie też zresztą nie zapominał: w pobliżu katedry wznosiła
się siedziba biskupa, przed którą zwykł stawad czarny chevrolet i dwa tak zwane gospodarcze wozy:
angielski morris oraz zachodnioniemiecki opel-combi.

Modlitwą rozpoczął Fed pracę na nowym lądzie. Po śniadaniu udał się pieszo do redakcji „Accra-
Morning- -Star”. Odprowadzały go zdziwione spojrzenia przejeżdżających na ciężarówkach ludzi
obojga płci. Te samochody z ustawionymi na nich ławkami grały rolę transportu miejskiego w Akrze.
Ulica mieniła się wszystkimi barwami, w które stroiły się kobiety. Dalej od centrum nozdrza drażnił
przykry zapach charakterystyczny dla budowanych w sposób oszczędny kapitalistycznych miast.
Kanalizację traktowano tu jako zbędną. Przechodzące ulicą piekielnie zgrabne dziewczyny oglądały się
za samotnie idącym białym mężczyzną.

Fed dopiero później dowiedział się, że ludzie bogaci, a zwłaszcza biali, jeżdżą samochodami.

Za radą poznanego w redakcji pana Okuju Bawe, sympatycznego absolwenta anglistyki uniwersytetu
w Akrze, wygolonego na wysoki połysk a la Yul Brynner i ubranego w tradycyjny biały strój ghaoski,
Fed zamówił w miejscowym przedstawicielstwie volkswagena. Onże redaktor Okuju doradził także
nowemu koledze, by porzucił myśl zamieszkiwania na dłuższą metę w hotelu. Zawsze to prowizorium.
Za jego to sprawą w dwa tygodnie potem Fed wynajął bungalow przy Victor Hugo Street. Komorne
wynosiło tylko 110 cedi miesięcznie. Początkowo nie wiedział, czy to dużo, czy mało. Bungalow jak na
jedną osobę był superluksusowy, z garażem i dużym tarasem. Budowla trochę cudaczna. O fantazji
właściciela i projektanta zarazem świadczyły dwie kariatydy podtrzymujące wzniesionymi nad
głowami rękoma strop wejścia z daszkiem rzucającym cieo na ganek. Snadź ów pan był miłośnikiem i
znawcą starożytności, lubującym się w legendach o powiewnych tancerkach z lakooskiej wsi Karyai.

- Tu będzie sypialnia, a tam gabinet do pracy. Ostatni pokój z wejściem na taras przeznaczysz na
bawialnię - decydował Ghaoczyk. Fed nie protestował. Miejscowy dziennikarz w ciągu paru dni
zainstalował w jego mieszkaniu dalekopis i zatrudnił potężnych rozmiarów gospodynię, czarną jak
heban kobietę z plemienia Aszanti.
Patrycja

Minął okres jesieni i ghaoskiej zimy, zanim Fed rozkręcił się na dobre. Niezliczona ilośd opadów,
przechodzących niekiedy w gwałtowne dwu- lub trzydniowe ulewy, przy temperaturze do plus 25
stopni Celsjusza stwarzała atmosferę łaźni. Nie sprzyja to twórczej pracy białych. Opracował zaledwie
kilkanaście dłuższych materiałów dla agencji oraz parę artykułów przeznaczonych do publikacji w
gazetach. Dotyczyły kultury, obyczajów, lutowego święta konstytucji młodej republiki, a także coraz
wyraźniej zarysowujących się różnic pomiędzy Ludową Partią Konwentu a stojącą do niej w opozycji
Partią Zjednoczoną, zapowiadając na rzecz tej ostatniej przyszłe zmiany w młodym paostwie. Nie
można odmówid Fedowi politycznej i dziennikarskiej intuicji...

Po wrześniu i październiku otrzymał kilka kolbeków3 na szczegółowe opracowania z poszczególnych


regionów kraju, które tak pod względem administracyjnym, jak i kulturowym zarządzane są lokalnymi
prawami. Postanowił odczekad. Z chwilą przejścia pory deszczowej opracował harmonogram podróży
po egzotycznym kraju. W listopadzie, kiedy nadeszła wiosna i kiedy naprawiono zniszczone zimowymi
ulewami doskonałe asfaltowe drogi, przygotował Fed do podróży swojego „garbusa”. Nadchodzące
lato niosło suchy północny charmatan, wiejący znad odległej Sahary. W przeciwieostwie do tubylców,
których suche powietrze drażniło wywołując nerwowośd, on poczuł się znacznie lepiej.

- Boję się samotnej podróży w nie znanym kraju - zwierzył się przyjacielowi Okuju.

Afrykaoczyk nie dysponował czasem, by wykroid kilka dni na wyjazd do Akasambo, gdzie wśród
porośniętych bujną roślinnością gór powstał największy w tym rejonie zbiornik wodny z tamą i
elektrownią wodną. Okuju namówił kolegę o historycznie brzmiącym imieniu Oktawian, by ten
zechciał Fedowi towarzyszyd.

Pojechali na północ po rozgrzanej szosie, zarośniętej z obu stron afrykaoską trawą wysokości
człowieka. Mijali tęgie mieszkanki, ubrane w kolorowe powłóczyste szaty. Szły brzegiem drogi, niosąc
na głowach tace pełne owoców i kosze z produktami.

- Rozumiem, dlaczego ghaoskie dziewczyny mają tak fantastycznie piękne figury i dlaczego trzymają
się tak prosto - powiedział Fed.

Ubrany w szarobrązową koszulę z jasnym obramowaniem Oktawian nie odpowiedział. Błysnął


oczami, ukazując w uśmiechu rząd białych zębów.

Mijali ukryte w palmowych gajach wioski ze spadzistymi dachami i glinianymi, popękanymi w słoocu
ścianami. Jedne zbudowane w kształcie dużych okrągłych uli, inne w formie prostopadłościanów
zabudowanych ścianami tylko do połowy wysokości. Zatrzymali się przy jednej. Wiodła do niej
pozbawiona zieleni droga o pomaraoczowym zabarwieniu. Przejeżdżający szarozielonym bedfordem
kierowca ciężarówki stanął na skraju szosy. Pytał, czy przypadkiem coś się nie zepsuło i czy biały
mazda nie potrzebuje pomocy. Uspokojony, że wszystko w porządku, pomknął z fantazją dalej.
Białego volkswagena obiegła gromadka czekoladowych dzieciaków, ruchliwych jak przysłowiowe-
żywe srebro. W narzeczu prosiły o bakszysz. W mgnieniu oka wszędzie ich było pełno. Rezolutny
czarnulek z roziskrzonymi oczyma i główką jak karakuł rozsiadł się gołą pupiną na rozpalonym

3
Z angielskiego kolbekiem nazywany jest wśród dziennikarzy zapotrzebowanie na jakiś określony temat.
siedzeniu w samochodzie wściekle trąbiąc. Byłby to robił bez kooca, gdyby zniecierpliwiony Oktawian
nie przegonił go.

Kilkunastoletnie dziewczęta o kształtnych piersiach, ubrane tylko w kolorowe zawoje zastępujące


spódnice stanęły na uboczu. Wymieniając uwagi chichotały. Fed zdjął z szyi czerwoną chustkę.
Ofiarował ją jednej z nich. Przyozdobiła sobie nią głowę. Wysoka, szczupła, w długiej granatowej
spódnicy z trzema poprzecznymi pasami i kokieteryjnym fartuszkiem w duże bordo wzory wyglądała
teraz pięknie. Upłynęło piętnaście minut. Niebieska koszula Feda migotała wśród palmowców. Dwoił
się i troił z kamerą w rękach. Mieszkaocy lubią się fotografowad. Oktawian nie musiał Feda namawiad,
by zrobiono przerwę w podróży.

Z chwilą nastania zmroku urządzono ku czci przybyłego taoce. Na ubitym kręgu pośrodku wioski,
podobnym do dużego klepiska, rozpalono ognisko. W takt bębnów i piszczałek wbiegali chłopcy i
dziewczęta w rytualnych strojach. Dobrze zbudowani wojownicy ze sznurami amuletów na szyjach,
mających chronid przed drapieżnikami i chorobą, groźnie wyglądali w wysokich włochatych czapach.
W takt monotonnych śpiewów pstrokaty korowód przechodził przed siedzącym na honorowym
miejscu gościem. Zebrała się cała wioska. Przyszła młoda matka z kokieteryjnie wpiętą we włosy
monstrualnych rozmiarów sztywną, pomaraoczową kokardą. Obejmowała ramieniem rocznego
brzdąca.

Wygodnie rozparł się okrakiem na jej biodrze. Szarpał pulchną łapką za nęcąco bliską, znajomą pierś.
Czarne ślepka w ciemności błyszczały jak rozżarzone węgielki. Fed klaskał w dłonie w takt rytmicznej
melodii. Inni też się bawili...

Gwoździem programu był taniec dziewczyny. Wbiegła jak gazela na środek polany, ubrana tylko w
czerwoną przepaskę bogato zdobioną kolorowymi cekinami i koralikami produkcji prawdopodobnie
„made by Jablonex” od naszych południowych sąsiadów. Głowę przyozdobioną miała czymś w
rodzaju kudłatego pióropusza, a na szyi nanizane na nylonową nitkę autentyczne korale. Na
przegubach dłoni połyskiwały metalowe bransolety, które potem okazały się przepiłowanymi
kajdankami. Symbole dawnych brytyjskich czasów i niesionej tu cywilizacji.

Fed poznał dziewczynę od razu. W palcach trzymała czerwoną chustkę, którą ofiarował jej przed
południem. Skłoniła się przed białym gościem i we wściekłym tempie odtaoczyła taniec z szarfą.
Dziewczęta składały w ten sposób hołd najdzielniejszym wojownikom powracającym z polowao lub
wypraw bojowych. Taoczyła w skupieniu. Na twarzy nie drgnął żaden muskuł, który zdradzałby, co
myśli w tej chwili. Nagle rozległ się głuchy warkot bębnów. Pięknośd zniknęła jak zjawa wśród chat
ukrytych w czerni drzew. Długo pozostał pod wrażeniem taoca Wszystko, co po nim następowało,
było mdłe. Zamyślenie nie uszło uwagi Oktawiana. Gdy znaleźli się sami na szeleszczącym posłaniu
przy glinianej ścianie z kopca termitów, której nie ruszy nawet największa ulewa, zapytał:

- Podobała ci się dziewczyna?

- Która? - zapytał udając, że nie wie, o co chodzi.

- Ta la danseuse au mouchoir - powiedział po francusku z braku znajomości angielskiego określenia


na taniec z szarfą.

- Owszem, bardzo zgrabna - przyznał.


- Nazywają ją Patrycją albo Pat. Taoczyła dla ciebie - powiedział Oktawian; zaległa cisza przerywana
tylko odgłosami nocnego życia dżungli. Milczenie trwało kilkanaście minut. Pierwszy odezwał się
Oktawian.

- Fed?

- Tak - odpowiedział zasypiający.

- Taoczyła dla ciebie.

- Mówiłeś - skwitował.

- Myślę, że mógłbyś ją kupid. Byłaby przydatniejsza od starej gospodyni.

Jansena zatkało. Wprawdzie zdążył już byd w lokalu „Lido” w Akrze. Pod gołym niebem dudniła tam
big-beatowa muzyka. Zdawało się, że mogą popękad bębenki. Do lokalu przychodziła młodzież obojga
płci. Na wysokich stołkach przy barze siedziały ubrane z najwyszukaoszą europejską elegancją młode
fordanserki oczekujące klientów. Konkurencja też działała. Parę razy czarny chłopak oferował Fedowi
„towar”. Mógł byd za pięd cedi sam na sam z dziewczyną. Nie dziwiło go to. Akra jest podobna do
innych portowych miast. Ale tutaj w głębi dżungli?

- Zwariowałeś? Nie myślę się żenid - odparł sztucznie akcentując ostatnie słowo.

Przyjaciel zachichotał.

- Kto ci każe się żenid? Mówiłem: kup. Ugotuje, sprzątnie. O czystą bielizną nie będziesz się
potrzebował troszczyd. Wierna będzie jak pies.

- Rodzice się zgodzą? - w Jansenie zaczynał się budzid dziennikarz węszący temat.

- Co się mieliby nie zgodzid? Co w tym złego?

- Będzie miała zepsutą opinię. Mieszkad sama z mężczyzną?

- Tu na takie sprawy patrzą inaczej. Gdyby zechciała wrócid, od chętnych do małżeostwa nie
opędziłaby się. Mogłaby dyktowad warunki już nie jako druga albo trzecia żona, ale pierwsza. Co zaś
do rodziców, Pat ich nie ma. Zmarli przed dwoma laty na ospę. Jest pod opieką ciotki. Zapłacisz
kilkadziesiąt cedi, dorzucisz dwa metry jakiegoś materiału, a wdzięczna ci będzie do grobu. Chcesz, to
rano ze starą porozmawiam.

- Zobaczymy - odparł niezdecydowany, układając się ponownie do snu.

Zza glinianej ściany dobiegło głuche dudnienie oddalających się bosych stóp...

Bezzębna starucha Ambu żyła na skraju wioski. Przed chatą leżały porozrzucane kawałki drewna,
kości zwierząt, proste narzędzia, których przeznaczenia nie znał. Na ścianie przy wejściu puszka po
autentycznych polskich ogórkach konserwowych. Obok niej - plastykowy kanister po holenderskim
oleju „Valvoline”, wyrzucony po drodze przez jakiegoś kierowcę. Wszystko to świadczyd miało o
zamożności domostwa, Ambu siedziała na kamieniu przed chatą z głową ukrytą w cieniu dachu.
Przyrządzała południowy posiłek. Sprawnie obracała w żylastych dłoniach owoce orzecha
kokosowego.
- Robiła wrażenie Kasandry, złowróżbnej prorokini, zwiastującej nieszczęścia i katastrofy - podzielił się
potem z Wilkoszem spostrzeżeniem Fed. Z zainteresowaniem obserwował dyplomatyczno-kupieckie
zabiegi Oktawiana, rozmawiającego z kobietą w nie znanym narzeczu, jednym z kilkudziesięciu, jakimi
posługuje się tutejsza ludnośd. Czarnoskóry dziennikarz odwrócił się po kilkunastu minutach ku
Fedowi.

- W porządku - powiedział. - Mówi, żebyś dał dwadzieścia cedi, materiał w czerwone kwiaty na tunikę
i niebieskie wiadro.

Niecodzienna transakcja ubawiła Feda.

- Zgoda - odparł, kierując kroki w stronę stojącego pośrodku wioski volkswagena. Dopadła go chmara
dzieciaków.

- Mazda, dio, dio - pokazywały wmontowany w samochodzie radioodbiornik, wyciągając przy tym
dłonie po kolorowe cukierki.

Fed włączył radio. Z głośnika popłynęły melodie muzyki jazzowej. Ciemne postacie, z tymi
najmniejszymi, ledwie umiejącymi chodzid, rytmicznie klepały dłoomi w błotniki, maskę, zderzaki,
błyszczące kapsle i szyby samochodu. Na białym lakierze zostały brudne plamy.

... Wręczył starej szeleszczące banknoty.

- Powiedz, że materiał na tunikę i wiadro otrzyma w przyszłym tygodniu, jak przyjadę po Pat. Teraz
nie mam czasu. Musimy odbyd długą podróż.

- Chodź! - zakomunikował Fedowi. - Mówi, żebyś przypadkiem nie rozmyślił się. Pieniędzy już mied
nie będzie. Wiadro musi byd niebieskie.

Szli cienistą aleją. Liście palm zwisały ku dołowi. Skrzeczało ptactwo. Przed jedną z chat dojrzeli
gromadę dzieci i żywo gestykulujące niewiasty. Zza ściany coraz to dochodziły wrzaski na przemian
kobiety i mężczyzny. Przeraźliwy krzyk. Jakby człowiek, któremu zadają tortury, wzywał pomocy.

Fed zatrzymał pytający wzrok na twarzy towarzysza. Obecni rozstąpili się. Zajrzał ponad ich głowami
do wnętrza: na posłaniu leżał na wznak mężczyzna. Miał szeroko rozrzucone i zgięte nogi. Przekręcał
głowę na obie strony drapiąc paznokciami klepisko, krzyczał przy tym wniebogłosy.

- Padaczka? Chory? - Fed nie rozumiał obojętnej postawy zebranych. Słychad było również jęki
kobiety, ale nie mógł jej dojrzed. Leżała bliżej, a koło niej kręciły się tam dwie niewiasty z chustami na
głowach. Jedną była wczorajsza elegantka z pomaraoczową kokardą.

- Co się stało? - zapytał Fed.

- Nic - uśmiechnął się Afrykaoczyk. - Kuwada. Prastary zwyczaj. Pozostał jeszcze w tej prowincji. Kiedy
żona rodzi, mąż kładzie się koło niej. Krzykami i ruchami naśladuje zachowanie się rodzącej. To ma
pomagad kobiecie. Później będzie się musiał poddad obowiązującym matkę tabu i oczyszczeniom.

Przed wieczorem byli przy zaporze w Akasombo. Spiętrzenie wód, zalewające doliny wśród grzbietów
gór i tama nie mogły nie wywoład wrażenia. Tuż obok rozciągało się nowoczesne osiedle. Bez przerwy
goniły tu wywrotki z cementem do budującej się elektrowni. Wysokie stalowe maszty, rozpięte nad
korytem rzeki, i ujarzmiony żywioł przypominały, iż region wkracza z rozmachem w dwudziesty
pierwszy wiek. A kilkadziesiąt mil dalej na południe symbolem cywilizacji było emaliowane niebieskie
wiadro...

Przywiózł je kobiecie w dziesięd dni potem. Zwiedził przedtem jeszcze fort San Sebastian w Shama,
wybudowany w XVII wieku przez Portugalczyków. Na temat monumentalnej budowli, będącej
niegdyś świadectwem władzy kolonizatorskiej, napisał kilka artykułów, z których mógłby powstad
oddzielny tomik.

Materiał na tunikę był piękny. W duże złocisto-biało-czarne wzory, z przebijającym tu i ówdzie


błękitem akwamarynu. Podobno nie płowiejący w słoocu - tak przynajmniej zachwalał Hindus,
sprzedawca w domu towarowym w Akrze. Znalazła się też na dnie naczynia płaska butelka whisky,
którą stara ponod lubiła, oraz okrągłe lusterko w plastykowej oprawie. Pół wioski tego popołudnia
przeglądało się w nim. Ciżba była jak u warszawskich fryzjerów damskich w ostatni dzieo karnawału.
Pat przygotowała się do drogi.

W czasie podróży była milcząca i poważna. Ożywiła się dopiero na przedmieściach Akry. Z
zainteresowaniem dziecka oglądała nie znane jej dotąd budowle. Błyskające w ciemności neony
sprawiały na niej wrażenie chyba złych duchów. Wahała się z wejściem na ganek bungalowu, a gdy
Fed pokazał jej tapczan w jasno oświetlonym pokoiku, nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzid.
Za to wykładana zielonymi kafelkami łazienka była dla niej nie lada frajdą. Pluskała się z godzinę.
Puszczała z prysznicu na przemian gorącą i zimną wodę. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby
jej Fed nie wywołał na kolację.

- Rano śniadanie miałem już przygotowane przy łóżku - opowiadał Fed, a buty stały w przedpokoju
wypolerowane na wysoki połysk. Tak było codziennie...

Tutaj Wilkosz nie wytrzymał. Zadał przyjacielowi niezbyt dyskretne pytanie. O tyle prowokacyjne, że
wiedział, jak tamten był wyczulony na doktryny chrześcijaoskie.

- Chodziłem regularnie do spowiedzi - odparł jakby nigdy nic.

Mówił poważnie. Teraz Romek zrozumiał swoistą sofistykę. On nie widział w tym nic dziwnego.
Zupełnie jak nauczyciel biologii. Po wykładach w szkole i po darwinowskiej argumentacji pochodzenia
życia na ziemi idzie do kościoła dziękowad stwórcy za urządzenie świata. Taki był Fed. Łączył w sobie
naiwnośd z dojrzałością życiową, prostotę z zarozumialstwem. Koleżeoskośd graniczyła o miedzę z
obojętnością, a przyjaźo z nienawiścią. Bywał chwilami próżny. Potrafił bez uzasadnienia szastad
pieniędzmi. Zwróciła mu na to uwagę Pat.

Dziewczyna nie mogła się pogodzid, by jej patron przechadzając się po akrzaoskim targu bez
najmniejszego oporu płacił grubym przekupkom w olbrzymich kapeluszach z wyschniętej trawy ceny,
jakich żądają. Wtrąciła się do zakupów. Otrzymała oferowane produkty za czwartą częśd żądanej
ceny. Fed oddawał jej już zawsze pieniądze. Z zainteresowaniem obserwował transakcje. Żegnały go
w takich przypadkach uszczypliwe, pikantne zdania po angielsku lub francusku.

- Souvent femme varie; bien fol est qui s'y fie - kobieta zmienną jest; głupi, kto jej ufa - zapamiętał
jedno z nich.
Do Pat zastrzeżeo nie miał. Była wzorem uczciwości. Lubił jej towarzystwo. Ślicznie wyglądała w
kostiumie z białego tropiku. Pojawienie się z nią na ekskluzywnym przyjęciu nie było czymś
nienormalnym. Wrodzona inteligencja chroniła ją przed popełnieniem gafy. Pat długo przedtem
wypytywała Feda, co wolno, a czego nie należy czynid. Zabierał ją na polowania w rejony Fornali.
Spotkad tu można zające oraz koty pustynne. Pierwszego ustrzelonego takiego karłowatego lamparta
ofiarował jej. Po powrocie do domu zdjęła z niego skórę. W znany tylko sobie sposób wyprawiła,
preparując łeb zwierzaka gniewnie szczerzącego w ostatnim drgnieniu zęby. Leżał przed jej posłaniem
rozpostarty na podłodze.

Z czasem nauczyła się też wystukiwad proste teksty na niespodziewanie włączonym dalekopisie.

„Fed-jutro-dom” lub „Proszę jutro”. Gdy wracał, z dumą pokazywała mu oderwane skrawki papieru.
Chwalił Pat, a potem zabierał dziewczynę do katedry. Naśladując wiernych składała dłonie. Nie
rozumiała prawdopodobnie do kooca, o co chodzi. Popołudnia spędzali w niedzielę na plaży. Pływała
jak ryba. Najtęższy wodniak nie mógł się z nią równad. Wieczorami zachodzili też do „Lido”. Bywalcy
wiedzieli, że kiedy dziewczyna przyjdzie z białym mężczyzną na parkiet, za kilka minut będą
uczestnikami prawdziwej uczty taoca. W miarę wzmagania się dźwięków Pat wpadała w trans. Istna
feeria nie skażonych cywilizacją ruchów taoca. Ustawały one z chwilą, gdy przebrzmiał ostatni akord.
Jakby zażenowana, z opuszczoną głową wracała do stolika. Siadała obok Feda i czekała, co powie.
Takie wieczory robiły jej przyjemnośd. Przypominały zapewne otwartą przestrzeo palmowych gajów.

Zawsze z trwogą patrzyła na pracujący dalekopis. Jakby przeczuwała, że stamtąd przyjdzie coś, co
zmieni dotychczasowe jej życie. Nie omyliła się. Pod koniec 1961 roku, w środku ghaoskiego lata,
przyszło z centrali polecenie:

„Prosimy przygotowad placówkę do przekazania panu Henry Ghamfortowi. Przylatuje on do Akry 2


stycznia 1962 roku. Nakazuję szybki powrót do centrali - Calderon”.

Upłynął miesiąc. Patrycja żegnała Feda na położonym trzydzieści kilometrów od Akry lotnisku.
Czteromotorowy boeing zawył silnikami na pasie startowym, rozpędził się i zawisł w powietrzu. Na tle
budynku prowizorycznego dworca długo jaśniała sylwetka smukłej dziewczyny w białym kostiumie z
tropiku. Nie płakała. Z dziwnym uśmiechem żegnała niknącego na niebie stalowego ptaka...

- Opowiadałeś o niej matce i siostrze? - zapytał Polak.

- Skądże. Byłyby o nią zazdrosne, a poza tym nie wypadało - odparł Fed.

Od wiotkiej dziewczyny przychodziły do Warszawy jeszcze po latach listy z Akry. Pisała niezdarnymi
kulfonami. Były pełne uwielbienia. Pat donosiła, że nie wróciła do rodzinnej wioski. Jest fordanserką
w „Lido”.
Rozdział II

Kierunek Europa

Dokładnie po trzydziestu czterech miesiącach i osiemnastu dniach Fed znalazł się drugi raz w
oszklonym gabinecie naczelnego redaktora agencji „Helios”. Mimo że na świecie wiele się w tym
czasie zmieniło, La Plata jak wtedy toczyła mętne wody ku Atlantykowi. Don Pedro Calderon wyszedł
zza biurka. Zaprosił wchodzącego młodego człowieka do stołu pod rozłożystą palmą. Sam zajął
miejsce naprzeciwko przybyłego. Ubrany był z wyszukaną elegancją. W kroju szarego garnituru bez
trudu można było rozpoznad włoską szkołę, a kształt kołnierzyka koszuli pozwalał się domyślad, iż jej
właściciel śledzi uważnie zmiany w modzie męskiej, jakie zachodzą nad Tamizą.

Zachowanie się don Pedra też było niecodzienne. Wszyscy w agencji podkreślają jego jankesowską
rzeczowośd. Zwłaszcza w stosunkach z pracownikami. Tym razem niepokojąco długo celebrował
wstępną rozmowę z Fedem, aż ten zaczął się niepokoid. Napełniając wysmukłe szklanki whisky i wodą
sodową, wrzucał do nich kostki lodu, pytał o zdrowie Feda, samopoczucie siostry i o dolegliwości,
jakie nękają matkę. Później zainteresował się klimatem w Afryce, podróżą oraz wieloma innymi
sprawami.

Jansen wiedział, że przecież nie o to chodzi. Wezwanie do powrotu z Akry było nagłe i zagadkowe.
Spodziewał się więc najgorszego. Rozpędzając wypielęgnowaną dłonią natrętny dym z cygara, don
Pedro wreszcie przystąpił do sedna sprawy:

- Zdziwiło cię, chłopcze, nagłe odwołanie, prawda?

Fed zrobił niezdecydowaną minę. Nim zdążył cokolwiek odpowiedzied, naczelny kontynuował:

- Uczyniłem to z dwóch względów. Twój dalszy pobyt w Ghanie mógłby byd niebezpieczny. Zarówno
dla agencji, jak i dla ciebie. - Don Pedro musiałby nie byd człowiekiem interesu, by nie zachowad
hierarchii ważności.

- Nie rozumiem pana, don Pedro - zaniepokoił się Jansen. - Czyżby zastrzeżenia co do mojej osoby?

- Ty zaraz z najgrubszego kalibru. Tak nie można, mój drogi - uspokoił go chlebodawca. - Przeciwnie,
twoje materiały cieszyły się dużą popularnością i były wnikliwie analizowane. Po prostu za dużo
wiedziałeś i dlatego trzeba cię było odwoład.

Fed otworzył usta, ale nie został dopuszczony do głosu.

- Wiem, wiem. Powiesz, że to dziennikarska dewiza. Też rozumiem - don Pedro rozłożył ręce, jakby
chciał tym gestem rozgrzeszyd młodzieoczy zapał współpracownika - ale pamiętaj, tam gdzie wchodzą
w grę interesy firmy, musimy dokonywad manewrów. Wycofywad się, jak to elegancko określają
stratedzy, na z góry upatrzone pozycje. Rozumiesz?

Teraz już naprawdę nic nie rozumiał. Przerzucił w pamięci wydarzenia ostatnich miesięcy. Nie
znajdował niczego, co mogłoby potwierdzid słowa bossa.
Donos? - przemknęło mu przez myśl. Ludzie są zawistni. Potrafią zrobid z igły widły. Nieobce mu były
intrygi wśród pracowników agencji. Czasem chodziło o błahostki. Lepsze stanowisko, korzystniejsza o
kilkadziesiąt peso praca, atrakcyjniejsza placówka wystarczały, by mied wrogów do kooca życia. Zło
nie spało.

Obsmarowali delikwenta, wokół którego zaczynały się dziad dziwne historie, ale takiego nikt nie pytał
o wyjaśnienia rzeczywistego stanu rzeczy. Wegetował, umierając śmiercią cywilną jak w
średniowieczu. Tamci tryumfowali...

Calderon podszedł do biurka. Wydobył plik białych kopert. Fed poznał je. Każdego miesiąca przysyłał
na ręce szefa sprawozdanie nie przeznaczone do publikacji. To zresztą robi większośd zagranicznych
korespondentów. Powiadają, że dla zorientowania kierownictwa agencji...

- Twoje listy, synu, są niezwykle interesujące - stwierdził, przerzucając pożółkłe koperty. - Czerpałem z
nich wiele myśli odnośnie futurologii tamtego regionu. Bardzo mnie zaciekawiły sygnały o
narastającej opozycji przeciwko Nkrumahowi. Kontakty z ludźmi Ankracha są nieocenione. Niejeden
rząd na zachodzie i na wschodzie zapłaciłby za nie duże sumy. To było już zbyt ryzykowne - podsunął
jedną z kopert, które Fed przesyłał przez zaprzyjaźnionego kuriera dyplomatycznego pewnego
paostwa południowoamerykaoskiego.

- Poznajesz?

- Poznaję.

- I co?

Federico wziął do ręki biały prostokąt. Obracał go bezradnie w palcach. Calderon wyjaśnił:

- Ten list skłonił mnie do szybkiej decyzji, by cię odwoład.

- Nie rozumiem, don Pedro.

Szef kontynuował:

- Widzisz? Zanim list dotarł do moich rąk, był otwierany - rozłamał pieczęd. - Pod oryginalną pieczęcią,
nie naruszoną zresztą, znajduje się warstwa laku o podobnym kolorze i składzie. Niestety, nie jest to
nasz. Nici, które w oryginale łączyły przesyłkę, zostały także zamienione. Stąd wniosek, iż ktoś bardzo
zainteresowany był tobą, mną i naszą korespondencją. Nie jestem pewien kto, ale zaczynam się
domyślad...

Fed przygotowany był już na najgorsze. Ono jednak nie następowało.

- Chciałem uchronid ciebie i siebie przed aferą - stwierdził jakby z ulgą w głosie Calderon.

Jansen uniósł pytający wzrok znad leżących przed nim listów.

- Odpoczniesz. Matka i siostra nacieszą się tobą, a potem pojedziesz do kraju przodków. Mój
dziennikarski nos mówi - ukazał palcem pokaźnych rozmiarów organ powonienia - że we wschodniej
Europie zaczynają się dziad ciekawe rzeczy. Potrzeba nam kogoś, kto znałby język i mógł szybko
zaaklimatyzowad się.
Wstał ze swego miejsca. Podszedł do olbrzymiej mapy świata, zajmującej prawie całą ścianę
gabinetu. Położył dłoo na górze kolorowej pstrokacizny. Zbliżony do koła odcinek oznaczony napisem
„Polania” przykrył dłonią. Rzut oka na mapę uzmysławiał Fedowi to, co na co dzieo propaganda
określa mianem „czerwonego niebezpieczeostwa”. Granice Rosji oznaczono kolorem bladoróżowym.
Stany Zjednoczone, Brazylia, Indie, Chiny - każdy z tych krajów oddzielnie był karłem w porównaniu z
zaznaczonymi terytoriami ZSRR.

- Mam tam jechad? - zapytał z niedowierzaniem.

Don Pedro potwierdził.

- To od wieków interesujący i tragiczny region. Popatrz - zakreślił łuk na mapie. - Ponad sto lat
okupacji. Potem krótki okres pomiędzy dwoma wojnami. Hitler stąd rozpoczął swój pochód. Obecnie
w prognozach sztabowych przeznaczona jest temu krajowi rola przedpola atomowego
bombardowania - mówił to z dziwnym sentymentem w głosie. - Tam się dzieją naprawdę wielkie
rzeczy. Musimy więc mied swojego człowieka i dobre informacje. Wrócił do stołu, na którym stały
opróżnione do połowy szklanki.

- Za pomyślnośd! - wychylił do dna.

Federico wiedział, że rozmowa została zakooczona. Wstał, kierując się ku wyjściu.

- Ale, ale! - zatrzymał go w progu Calderon. - W roku osiemnastym byłem w Polsce. Na Nowym
Świecie w Warszawie była doskonała cukiernia Bliklego. Poznałem w niej piękną dziewczynę. Na imię
jej było Anna. Zakochałem się - odwrócił się nieco ku oknu. - Byłem przystojnym podporucznikiem
armii francuskiej... - Don Pedro zamyślił się. - Polki są cudowne - powiedział. Potem już bardziej
naturalnym głosem dorzucił: - Odpoczywaj, a potem zgłoś się do Willkinsona. Mój zastępca na
Europę. Znasz go chyba? Pod jego kierownictwem będziesz pracował. Udzieli ci wskazówek.

Jansen skinął głową i opuścił chłodny, doskonale klimatyzowany gabinet.


Jeden z poprzedników

Mr. Douglas Willkinson, mężczyzna pod pięddziesiątkę, o twarzy okrągłej, rumianej i zawsze
zadowolonej, jest zaprzeczeniem bossa zza oceanu. Ubrany niedbale, zawsze w poplamionym
garniturze i chyba o dwa numery za dużych butach, robi wrażenie niezwykle nerwowego. W czasie
pierwszej rozmowy nie omieszka, obojętnie w jakiej formie, dad do zrozumienia przybyszowi, że
pochodzi z najautentyczniejszej szkockiej szlachty, spokrewnionej potem po linii matki z dynastią
hannowerską. Podkreśli, że ekskluzywny college skooczył celująco, a egzaminy w oxfordzkim
uniwersytecie były dlao fraszką. Nikt tych przechwałek nie traktuje serio.

Wiedza Mr. Willkinscma rzeczywiście zaskoczyd może najświatlejsze umysły humanistyczne.


Bezbłędnie włada tuzinem obcych języków, z tego perfekt pięcioma słowiaoskimi. Dysponuje
niezwykłą pamięcią i fenomenalną wiedzą o każdym regionie. Zadziwid może na przykład rdzennego
mieszkaoca miasta Bydgoszczy nad Brdą znajomością średniowiecznych wpływów niderlandzkich
kolonistów i genezy nazwiska „Olender”. Każdy z kolonistów był Holendrem, a że „H” przez ludnośd
napływową wymawiane było miękko, więc...

Pan Douglas takimi ciekawostkami posługuje się praktycznie w odniesieniu do każdego zakątka
Europy. Dla Wilkosza ucztą duchową był tydzieo, który spędził w jego towarzystwie. Podróżowali w
1965 roku po Polsce. Żal się było z nim rozstawad, chociaż, jak na gust Polaka, wtrącał za dużo zdao
po niemiecku. Ale - jak mawiają „Gośd w dom, Bóg w dom”.

- Hello boy, Gott sei dank4. Myślałem, że już się nie doczekam - przywitał Feda, jakby znali się od
dawna.

Odgarnął papierzyska ze stołu przylegającego do biurka i bezceremonialnie stwierdził:

- Oczywiście whisky and soda - napełnił gościowi szklankę. - Ja natomiast - zgodnie z tradycjami
kolonizatorów wziął do ręki butelkę. Do szerokiego, przyciemnionego kielicha przetoczył z niemniej
pękatej butli niemiecki koniak, a do stojącej obok szklanki z zaschniętą pianą przelał piwo.

- Zum wohle! - powiedział, trącając się z Fedem. Dłuższą chwilę obserwował go w milczeniu.

- Zastanawialiśmy się z Calderonem, kogo wysład na nową placówkę - powiedział. - Zdecydowaliśmy,


że najlepszą kandydaturą będziesz ty, zwłaszcza że jeżeli chodzi o Akrę, byłeś know-how5- uniósł kciuk
ku górze. - Ważne, iż nie jesteś konformistyczny w stosunku do otoczenia, w którym przebywasz.
Sprawdziliśmy to aż nadto dostatecznie.

Federico nie wiedział, jak zareagowad na ten potok słów.

- Czy ma pan, redaktorze, jakieś specjalne zlecenia? - usiłował wyrwad się stąd, by odpocząd po
uciążliwej podróży.

Willkinson gestem dłoni nakazał pozostanie w zagraconym gabinecie. Dłuższą chwilę siedzieli w
milczeniu.

4
Dzięki Bogu.
5
Know-how – praktyczna umiejętnośd dokonania czegoś, biegłośd nabyta przez praktykę.
- Kiedy byłeś ostatni raz w Polsce? - mylnie wziął go za przedstawiciela powojennej emigracji.

- Nigdy tego kraju nie widziałem na oczy - odparł. Teraz Mr. Douglas poczuł się chyba zbity z tropu.

Przypatrywał się swoim pulchnym dłoniom, jakby w nich szukał natchnienia do rozmowy.

- Nigdy nie byłeś?

- Nie! Z Polski pochodzą moi dziadkowie, a że rodzina była przywiązana do tradycji, więc...

- Rozumiem - przerwał. - Twój polski wydał mi się dziwnie historyczny. Chciałem nawet zapytad. -
Kilka chwil bawił się nożem do cięcia papieru. Potem dopiero zauważył: - Trudno ci będzie na
początku.

Federico sam nie miał pojęcia, jak wszystko się ułoży. To nie ten sam kraj co Ghana. Willkinson
zagłębił się w pancernej, szafie, którą maskowały w rogu gabinetu normalne drzwi o barwie mahoniu.
Wyrzucał z niej na podłogę szpargały, zszywki gazet, bruliony i manuskrypty mocno poplamione od
częstego wertowania. W koocu wydobył właściwy.

- Jest! -ucieszył się.

- Nie chciałbym, żebyś okazał się współczesnym Rip Van Winkiem6 po przybyciu do Polski. Zamiast
trwonid czas w tutejszych pubach na nieciekawych rozmowach z girlaskami, weź owo prolem sine
matre creatam7 i wieczorami w hotelu uważnie przestudiuj. Nikomu nie wspominaj, że coś takiego
czytałeś. Zanim otrzymasz polską wizę i załatwisz formalności, czasu będzie aż nadto. Potem
pomówimy. Maszynopis otrzymałem od Polaka, Jerzego Giedroycia, mojego serdecznego przyjaciela.
Dał mi do przeczytania pamiętnik człowieka, który przeżył w Polsce kilka lat na tych prawach, które
oczekują ciebie. Kiedy przeczytasz, chętnie podyskutuję…

Fed zabrał manuskrypt do hotelu. Autorką była kobieta. Już po kilkunastu stronach wielce go
zainteresował.

„(...) Urodziłam się pod znakiem Wodnika. Inne potężne żywioły wpłynęły jednak zdecydowanie na
moje życie. Okres dzieciostwa i pierwszej młodości zamknął się w latach między pierwszą i drugą
wojną światową. Nie wiedząc o tym - na szczęście - znajdowaliśmy się na wulkanie. Wybuchł on we
wrześniu 1939 roku. Ale lawa gotowała się w jego kraterze i cały czas narażeni byliśmy na wstrząsy,
które w większej lub mniejszej mierze kształtowały naszą psychikę (...)” - przeczytał wstęp, jakże
przypominający autorkę przedwojennych melodramatów w Polsce, Helenę Mniszkównę (o niej Fed
nie miał oczywiście najmniejszego pojęcia).

Potem przewijały się łzawe wspomnienia o przedwojennej Warszawie, o której autorka nie miała
chyba zielonego pojęcia, o „Mein Kampf” Hitlera, groch z kapustą o majowym przewrocie
Piłsudskiego, o „Naszej Księgarni”, Jasnej Górze w Częstochowie i gimnazjum imienia Marii
Konopnickiej. Było o Żeromskim i Orzeszkowej, o Meirze Ezofowiczu i Niemce wyznania
mojżeszowego. Autorka napisała o zdolnym dziennikarzu Olku i o Zdzichu - socjalistycznym działaczu
„rozstrzelanym potem przez Niemców”. Wspominała swoje maturalne przemówienie i wypowiedź

6
Człowiek nie zorientowany w aktualnych stosunkach. Amerykaoski pisarz W. Irving uśpił swojego bohatera w
czasach kolonialnych; obudził się on już w niepodległej Ameryce.
7
Według Owidiusza: dziecko zrodzone bez matki – dzieło bez pierwowzoru.
kogoś nie zidentyfikowanego z sali: „Śliczne przemówienie, takie jakieś inne, ale szkoda, że wygłosiła
je Żydówka”. Potem następowała scena jakby żywcem wyjęta z amerykaoskich legend o karierze
Henry Forda, bo: „przemówienie maturalne wzbudziło zainteresowanie obecnego na uroczystości
ówczesnego ministra Spraw Wewnętrznych, Kościałkowskiego, którego córka chodziła ze mną do
jednej klasy. Gratulując mi spontaniczności i łatwości wyrażania uczud, spytał, co mógłby dla mnie
uczynid. Odpowiedziałam, że moim marzeniem jest studiowanie medycyny. To bardzo proste -
stwierdził minister - proszę uważad się za studentkę Wydziału Medycznego Uniwersytetu
Warszawskiego”.

Następował tuzinkowy opis przeżyd w okupacyjnej Warszawie, a po nim tak zwany „okres lubelski”.
On wydał się Fedowi najciekawszy. Z tych kart maszynopisu starał się wyłuskad ziarno prawdy. Roiło
się tu od nazwisk prominentów roku 1944 spędzających wojnę w „Związku Sowieckim” lub
zaangażowanych na eksponowane stanowiska w powojennej Rzeczypospolitej Polskiej. Pochłaniał
tekst, bo osoba pisząca sprawiała wrażenie dobrze zorientowanej. Ba, nie ukrywała, że miała
możnośd przejśd przez pokoje osób, których nazwiska w tamtym okresie wymawiano z
namaszczeniem. To już coś.

Po lubelskim nadchodził opis okresu warszawskiego. Autorka w opustoszałej stolicy znowu znalazła
się w czołówce organizatorów życia politycznego i gospodarczego. Robiła na czytelniku wrażenie
chodzącej alfy i omegi. Rozszyfrowanie kulis wszelkich spraw na terenach pomiędzy Łabą a Oceanem
Spokojnym i od Morza Czarnego do wybrzeży Bałtyku było dla niej fraszką. Wszystko wiedziała
najlepiej, dokładnie, bez zastrzeżeo i niedomówieo z pierwszej ręki. Powoływała się na autorytety,
które „spotykała przypadkowo” lub „rozmawiała z okazji narad na wysokim szczeblu”. Każdemu
wystawiała laurkę lub krytyczną ocenę. Czasem starała się byd nawet obiektywna. Wszyscy
przychodzili do niej po radę: ówczesny ambasador PRL na Węgrzech, Henryk Minc, według jej słów -
zwrócił się ze słowami: „Zanurzamy się w błocie, Alusiu, błagam cię, przestao wierzyd, zacznij myśled”.

Alusia myślała. Kilka lat potem, w 1960 roku na Targach Poznaoskich, takie oto poczyniła
spostrzeżenia:

„Były wśród eksponatów nowe pralki, lodówki, bardzo gustowne zresztą materiały polskiej produkcji.
Gomułka przechodził koło tego obojętnie. Miałam wrażenie, że ich nie widzi. Zatrzymał się dopiero
przy stoisku przemysłu ciężkiego. Tam się ożywił i z największym zainteresowaniem wypytywał o
drobne szczegóły funkcjonowania wielkiej maszyny”.

- Imponowała inteligencją, oczytaniem i stosunkami - oświadczył później Jansen polskiemu


dziennikarzowi, kiedy dyskutowali na temat owego maszynopisu. Nie dziwiło Wilkosza jego
stanowisko. Inni też niekiedy ulegali urokowi słów.

W okresie przemian społecznych w Polsce w 1956 roku przybył do Warszawy doświadczony


korespondent francuskiego „Le Monde”, Szwajcar z pochodzenia, Jean Wetz. Człowiek ten, jak pisała
autorka - „przez blisko dwadzieścia lat jest korespondentem zagranicznym, nie jest zdolny do
napisania artykułu, jeżeli nie pozna do głębi tematu i nie wyrobi własnego zdania, ale któremu
redakcja nie zmieniła jednej linii w przesyłanych z całego świata korespondencjach”.

Tak się złożyło, iż redaktor Alicja pojechała w koocu sierpnia 1959 roku na pewną konferencję, na
której był także Roman, wówczas pracujący jeszcze w młodzieżowym czasopiśmie. Starym zwyczajem
spóźniła się, a po wejściu na salę: „Od razu zwróciłam uwagę na przystojnego mężczyznę, zbliżonego
typem do Hemingwaya, noszącego brodę i trzymającego w ustach nieodłączną fajkę. Jego spojrzenie
miało jakiś nieodparty urok, przenikało człowieka na wskroś i odniosłam wrażenie, że potrafi on
czytad we mnie jak w otwartej książce”.

Cóż. Już starożytni mawiali „de gustibus non est disputandum” - w sprawach gustów nie ma dyskusji.

Owym „Hemingwayem” był nie kto inny, jak Jean- Paul Wetz, dobrze znany i polskiemu środowisku
dziennikarskiemu. W gronie przyjaciół zwykł mawiad, iż miał na tyle zdrowego rozsądku, by opuścid
swoją ojczyznę Szwajcarię, kiedy miał jeden rok. We Francji ten syn inżyniera-konstruktora mostów
skooczył liceum w Charlemagne oraz dwa fakultety: psychologię i filozofię w Sorbonie. Po studiach,
jak większośd synów mieszczaoskich rodzin, zajmował się Jean modną wówczas polityką i dyskusjami
literackimi, z których Paryż lat trzydziestych słynął. Czasem wpadał do bistro „Coupole” na kwaśne
wino przegryzane tanią zakąską lub do „Cafe Florę”.

W czasie wojny domowej w Hiszpanii walczył - jak sam to określa - po stronie anarchistów. Tam
dojrzał politycznie. Przekonał się ponod, iż ideały są nic nie warte. Jako więc niedoszły kandydat na
czynnego działacza politycznego stał się człowiekiem o umiarkowanych poglądach. W czasie okupacji
brał udział w szeregach francuskiego Ruchu Oporu. Po wojnie nowo powstała agencja „L'Europe”
wysłała go do Londynu. Później został korespondentem „Le Monde”, pracując nad Tamizą przez
trzynaście lat. Miał chorobliwe skłonności do tak zwanych ustosunkowanych kobiet z obozu
socjalistycznego. Pierwszą jego żoną była Rumunka, siostra byłego ministra Spraw Zagranicznych
Mezinescu, która „z tęsknoty za krajem i rodziną zmarła w Londynie”. Wetz „był bliski załamania”,
wobec czego redakcja wysłała go do Warszawy na swego rodzaju psychiczny relaks.

Tu - jak już wiemy - przyszedł ów koniec sierpnia, konferencja i spóźnienie się polskiej dziennikarki.
Ustąpił jej miejsca, a potem poszli na spacer, podczas którego „zaproponował mi, bym została jego
żoną. Na Starym Mieście, w piwnicy Krokodyla. Bez preludiów. Po prostu powziął decyzję, którą
uważał za słuszną”.

Ślub odbył się 20 lutego 1960 roku przed urzędnikiem stanu cywilnego. Zamieszkali w niewielkim
mieszkaniu przy Kaliskiej ... Jean-Paul Wetz „czytał” w nowej żonie, Alicji Zawadzkiej, jak w otwartej
książce.

Czasy były ciekawe. Odwiedzali ich przyjaciele - ci bliżsi i ci dalsi, między innymi Eryk, dawny oficer
polityczny Wojska Polskiego. Jego konstrukcja psychiczna podobna była do pana domu. Także został
wychowany w mieszczaoskiej rodzinie. Jako młodzieniec związał się z polskim ruchem lewicowym.
Wojnę spędził w Związku Radzieckim. Dzięki inteligencji i wykształceniu szybko zdobył szlify
oficerskie. Szkolił kadrę polityczno-wychowawczą nowej armii. Był typem wojującego ortodoksy.
Tępił najmniejszy przejaw samodzielnego myślenia... Przyszedł październik, a wraz z nim ładunek
nowych reform społecznych. Eryk poczuł, iż traci grunt pod nogami. Przestawił się. Teraz był
„naprawiającym dawne błędy i wypaczenia”. By nie wyglądało dziwnie, zrekonstruował swoje życie
wewnętrzne. Udał się na modną wówczas „emigrację wewnętrzną” i z tej pozycji krytykował
wszystko, co współczesne w Polsce. Ten były wojujący „marksista” związał swoje życie z Zachodem.
Przychodząc do przyjaciół na Kaliską zdejmował buty, siadał na tapczanie i mówił, mówił. Wiedział
niemało. Kiedyś zaczął głosem podekscytowanym. Zacznijmy od początku...
Sensacja przedostaje się na Zachód

Zastępca naczelnego redaktora nie istniejącego dziś warszawskiego tygodnika wrócił był właśnie z
Moskwy. Uczestniczył w bardzo ważnej konferencji. Opowiadaniom o wrażeniach z miasta, które w
ostatnich latach przeszło wielostronną metamorfozę, nie było kooca. W przerwach pomiędzy
przygodami podróży i dygresjami na temat wspólnych znajomych szczegółowo zreferował tajne
przemówienie, które wygłosił przywódca bratniej partii. Dotyczyło ono, między innymi, szybkiego
usunięcia skutków błędów poprzedniego okresu. Przed uczestnikami narady nie ukrywano, iż treśd
rozmów należy zachowad w głębokiej tajemnicy. Nie było złudzeo co do tego, że gdyby wiadomośd
przedostała się do niepowołanych osób, Zachód próbowałby szkodzid.

Żona przecież do obcych nie należy.

Zagniewany na świat pan Eryk, przyjaciel Wetzów, odwiedzał byłą małżonkę. Nie należeli do tych,
którzy gdy uznają, że dalsze pożycie nie ma sensu, przestają się znad. Wychowywali wspólną córkę
pozostającą przy matce.

Grudniowego wieczora 1961 roku Eryk niecierpliwie kręcił się. Słuchał rewelacji o zmianach
politycznych i taktycznych, które przekazywała była małżonka. Założył półbuty i przez pokryte
mokrym śniegiem ulice pośpieszył na Kaliską. W dwa dni później agencje i prasa zachodnia podały
rewelacje...

Zatrzymany do wyjaśnienia Eryk przyznał się do winy. W trakcie przeprowadzanej w jego mieszkaniu
rewizji załamał się psychicznie. Skorzystał z chwilowej nieuwagi osób prowadzących śledztwo i
wyskoczył oknem z szóstego piętra. Pewne środowiska warszawskie wykorzystały i tę okazję. Pogrzeb
stał się pretekstem do demonstracji. Na cmentarzu śpiewano nawet „Międzynarodówkę”, że niby
komunista... Korespondentów zagranicznych swoimi kanałami oczywiście zaproszono. Wśród nich był
człowiek, który dużo wcześniej „przekonał się” - Jean-Paul Wetz, napisał więc sążnisty artykuł
przeciwko reżymowi. Nazajutrz odpowiednie władze nakazały mu opuścid nasz kraj.

Tego już Federico-Maciej Jansen, kandydat na korespondenta innej agencji w Warszawie, rzecz jasna
nie znał. W maszynopisie liczącym ponad dwieście pięddziesiąt stron, który miał byd przewodnikiem
po przyszłym terenie działania przedstawiciela „Heliosa”, nie napisano o przysłowiowej drugiej
stronie medalu.

- Fascynujące! Całą noc przesiedziałem nad manuskryptem - powiedział Willkinsonowi następnego


dnia.

Anglik popatrzył na młodego człowieka zza okularów.

- Bardzo proszę, chłopcze, nie bierz wszystkiego zbyt serio. To szkodzi. Wspomnienia z Warszawy
pisane były w sposób subiektywny. Wiele w złym tonie. Najlepiej byłoby, gdybyś znajdując się tam -
ruchem głowy wskazał kierunek wschodni - kierował się Owidiuszowską zasadą: medio tutissimus ibis
- środkiem pójdziesz najbezpieczniej.

Fed powiedział kiedyś do Wilkosza, że nie miał chyba zadowolonej miny, bo szef mówił dalej:
- Nie wzoruj się na tym Szwajcarze. Wiązanie się z osobą urodzoną i wychowaną w Polsce może byd z
kilku względów niewygodne, jeśli nie powiedzied niebezpieczne. - Wstał ze swego miejsca, zaczął się
przechadzad wśród porozrzucanych na dywanie czasopism. Poszturchiwał czubkiem buta piękności
szczerzące zęby z okładek ilustrowanych tygodników.

- Cóż nas to może w koocu obchodzid - kontynuował. - Francuzi wychodzą na przykład z założenia, że
przez mariaż ich ludzie z dyplomacji wchodzą głębiej w tamtejszą problematykę. Podobnej zasadzie
wydają się hołdowad Niemcy. Amerykanie unikają tego jak ognia, stoją na stanowisku, że lepiej
posyład do poszczególnych krajów ludzi stamtąd pochodzących. Myśl nienowa. Już w początkach
czternastego wieku Turcy z zabranych do niewoli jeoców formowali oddziały wyborowej piechoty,
która okazała się okrutniejsza od rodzimej. Nazywano ich janczarami. Brytyjczycy zaś, ku naszemu
utrapieniu, wiążą działalnośd dyplomatyczną i dziennikarską z inną - wywiadowczą. Uważają to za
obywatelski obowiązek - zaśmiał się. - My te wszystkie środki odrzucamy. Nie zapominaj też, że po
przyjeździe do Warszawy zostanie skoncentrowana na tobie uwaga nie tylko naszych przyjaciół, ale i
wrogów. Rosjanie też... - przerwał terkot aparatu telefonicznego. Douglas odwrócił się do biurka.
Nacisnął kolorowy guzik i rozpoczął rozmowę tym razem w języku greckim. Trwała z piętnaście minut.
Po zakooczeniu kontynuował:

- Dziwisz się, po co ci to wszystko mówię, co? - Zastanawiał się chwilę. - Tam możesz spotykad się z
różnymi propozycjami. Bądź odporny i przygotowany. Żadnych kroków, które kompromitowałyby
agencję i twoje dziennikarskie imię. Nie jesteś dzieckiem.

- Samochód załatwiłeś? - niespodziewanie zmienił temat.

- Mają przygotowad za dwa tygodnie.

- Świetnie się składa. Jedź do Warszawy, rozejrzyj się, a kiedy otrzymasz wiadomośd, że samochód
jest do odebrania, wrócisz i podzielisz się pierwszymi wrażeniami. Polacy obecnie nie robią trudności
z wizą.

Przed pożegnaniem podszedł do rogu gabinetu. Wyjął z sejfu plik błyszczących fotokopii dokumentów
w języku angielskim.

- Zapoznaj się z tym do mojego powrotu. To nie do powtarzania, ale otrzymałem je od pewnego
jankesa. Instrukcja, jak winni zachowywad się obywatele wolnego świata po przybyciu do krajów za
żelazną kurtyną. - Zaśmiał się jowialnie, klepiąc Feda po ramieniu. - Nie patrz tak. Rutyna przychodzi z
wiekiem. Sam się jeszcze przekonasz. Dla dobra instytucji można zawierad najprzedziwniejsze sojusze.
Nawet z szatanem.

Fed zagłębił się w interesującą go lekturę.

Z owym zastrzeżeniem co do tajności dokumentu Willkinson lekko przesadził. Dwa lata wcześniej,
zanim czytał go Jansen, udostępniono Wilkoszowi z innej zresztą okazji w Warszawie oryginał. A oto
niektóre pikantniejsze przykazania dla obywateli USA opuszczających granice swojego kraju:

„Nie należy zawierad znajomości z przygodnie poznanymi osobami, a zwłaszcza z kobietami lekkich
obyczajów, które mogą byd na usługach policji i celowo was wciągad w pułapkę. Najczęściej
przedstawiad się one będą jako urzędniczki, maszynistki, sekretarki lub wykonujące wolne zawody, a
jako powód uprawiania swego procederu podawad będą niskie zarobki. Takie kobiety spotkad można
w restauracjach, w kawiarniach, na parkietach i w okolicy miejsc, gdzie kwaterują cudzoziemcy.
Najczęściej dobrze ubrane, a niekiedy dośd dobrze władające obcymi językami”.

Tak. Instrukcja prosta. Strzeżcie się Polek, zwłaszcza tych elegancko ubranych albo „przebywających
na parkietach lub w kawiarniach”. Należy sądzid, że gdyby ów dokument powstał w którymś kraju za
tak zwaną żelazną kurtyną, organizacje kobiece i dziennikarze nie daliby autorom oka zmrużyd.

Federico-Maciej z fotokopii dowiadywał się też więcej. Instrukcja zabraniała:

„przyprowadzania kobiet do hoteli i wdawania się tam z nimi w dyskusje polityczne (sic!) albo w
handel obcą walutą, którą obywatele paostw wschodnich chętnie od cudzoziemców kupują jako
łatwe źródło zarobku. Potem może to byd podstawą do szantażu ze strony organów policyjnych”.

Znajdowały się tam również wskazówki natury bardziej osobistej. Zwracały uwagę, by obywatel
„wolnego świata” przebywający w obcym kraju „nie rozbierał się w pomieszczeniach hotelowych,
zwłaszcza gdy na ścianach lub meblach znajdują się w sposób trwały przymocowane lustra. Mogą to
byd specjalne szyby przez które w sposób jednostronny można obserwowad, co się dzieje w
sąsiednim pomieszczeniu”.

A oto inne fragmenty: „Obywatelom wolnego świata, którzy mają zamiar cokolwiek załatwid w
paostwach reżymów komunistycznych, zalecana jest wyjątkowa ostrożnośd w kontaktowaniu się z
obywatelami tych krajów. Władze niechętnie patrzą na takie znajomości. Dla zorientowania się, czy
jesteście obiektem ich zainteresowania, wystarczy dłuższy spacer po ulicach miasta. Po godzinie już
stwierdzicie, iż są ludzie, którzy podążają waszym śladem. Czasem także pod pozorem spaceru lub
zwiedzania. Jeżeli chcesz, by ojciec, matka lub dalsi krewni mogli w przyszłości odwiedzad cię w
wolnym świecie, unikaj afiszowania się z chodzeniem do kościoła. Aczkolwiek oficjalnie nie jest to
zakazane, władze takie osoby traktują niechętnie”. (...)

„Zwraca się uwagę osób traktujących fotografie jako hobby. Władze komunistyczne niechętnie widzą
ludzi posługujących się aparatem fotograficznym. Cudzoziemiec fotografujący ulice jest pod byle
pretekstem zatrzymywany przez policję do wyjaśnienia. Jeżeli nie udaje jej się przypisad mu
szpiegostwa, to wyjaśniwszy, co zostało utrwalone na taśmie filmowej, zostaje zwolniony”. (...)

„Zakazane jest przyjmowanie podarków od obywateli paostw komunistycznych, by nie narażad siebie
i ich na sankcje karne. Dotyczy to przedmiotów sztuki, wyrobów artystycznych i niektórych tak
zwanych wyrobów sztuki ludowej, na które trzeba uzyskad specjalne zezwolenie wywozu. Podobne
sankcje mogą spotkad was przy wwożeniu do jakiegokolwiek paostwa literatury i czasopism
wydawanych w wolnym świecie. Każda pozycja jest dokładnie badana, czy nie zawiera szkodliwych
dla reżymów myśli. W tych paostwach najmilej widziane są czasopisma i druki gloryfikujące
komunizm”.

I tak dalej, aż przez dwadzieścia cztery strony maszynopisu. Myśl przewodnia autorów przejrzysta:
chodziło o wzbudzenie w przybywających nieufności do tego, co spotykają, i o przekonanie, że
wszystko pozytywne jest wytworem strachu przed władzami, przed - jak to określają - „terrorem
komunistycznym”.

Ignorancja? Brak poczucia rzeczywistości?


Przybywający do Polski goście nie bardzo biorą do serca przestrogi „made in CIA”. Pewna ich częśd
postępuje dokładnie na odwrót, czego rzecz jasna chwalid nie można.

Przed czterema laty podochocone towarzystwo z pewnego obcego, daleko położonego od nas kraju
chciało koniecznie się zabawid. Szukad nie potrzebowało daleko. Dzieo był upalny. „Dyżurujące”
panienki tuż pod bokiem. Wygrzewały się na ławkach skwerku naprzeciwko „Europejskiego”.
Trudności ze sprowadzeniem ich też nie było. Gorzej przedstawiało się pożegnanie. Interweniowad
musiał personel hotelowy i milicja. Jedna z „córeczek Koryntu” po wypiciu w nadmiarze
zagranicznego trunku rozebrała się do naga i położyła na parapecie okna hotelowego. Tłumaczyła, że
gorąco... Goście mieszkający vis a vis w „Bristolu” byli świadkami nie lada sensacji, nie mówiąc o
tłumie zbierających się gapiów spacerujących Krakowskim Przedmieściem. Na wszelki wypadek
przyjechała straż pożarna, gdyż drzwi numeru od wewnątrz zamknięto. Inne skorzystały z
zamieszania, jakie wynikło, i po prostu uciekły.

Efekt?

Brak waluty i przedmiotów na ogólną wartośd około trzech tysięcy dolarów. Paszporty też nie od razu
się znalazły. Delikwenci wracad musieli do ojczyzny na wariackich papierach. Kobiety tam podobno
piekielnie zazdrosne. Nie wiem, jak mężowie przedstawili przygodę.
W krainie przodków

Samolot Królewskich Holenderskich Linii Lotniczych przybył kwietniowego popołudnia do Warszawy z


kilkugodzinnym opóźnieniem. Przyczyną była szalejąca nad zachodnią Europą burza z wyładowaniami
atmosferycznymi uniemożliwiającymi lot. Fed nie krył, że piekielnie ciekaw był tego kraju. Z domu
rodzinnego wyniósł legendę o ojczyźnie dziadków. W szkole parafialnej, do której uczęszczał, o Polsce
w ogóle nie wspominano. Znajomi z polskiej kolonii Buenos Aires mówili o ojczystej ziemi jak o
egzotycznej. Z ich opowiadao powstawał obraz kraju zacofanego, o prymitywnym rolnictwie,
zasypanego przez długą częśd roku śniegiem, za którym starzy tak tu tęsknili, smaganego wichrem i
srogimi zamieciami, w których skowyczały wilki.

Powojenna propaganda, jeśli wspominała o Polsce, to w większości przy okazjach wrzawy wokół
stosunków paostwo-Kościół. Obraz daleko więc niekompletny...

Podsunięto trap. Po kilkunastu minutach mógł wciągnąd w płuca warszawskie powietrze. Widok był
dziwnie znajomy. Słabo oświetlony barak dworca lotniczego łudząco podobny do tego w Afryce.
Pasażerami samolotu byli w większości członkowie jakiejś wycieczki polonijnej z Belgii. Przybyli do
kraju, by święta wielkanocne spędzid na Jasnej Górze. Staruszka przywiozła ze sobą pęk czerwonych
róż starannie opakowanych w przezroczysty celofan, łodyżki wsunięte do plastykowego naczynia z
wodą.

- Na ołtarz Matki Boskiej Częstochowskiej - tłumaczyła przestraszona. Dopytywała się, czy celnicy nie
zechcą jej tego skonfiskowad. Zaopiekował się nią bagażowy w szarym kombinezonie. Za niewielki
szary banknot wsunięty dyskretnie w dłoo, zapewnił babinę, iż o niczym takim nie może byd mowy.
Przez kilka chwil nad głowami pasażerów samolotu kołysał się bukiet w celofanie. Po pięciu minutach
stroskana pątniczka zadowolona, z tryumfującą miną, siedziała na walizce w poczekalni.

Formalności paszportowo-celne przeszły sprawnie. Fed jako jeden z ostatnich stanął na płycie przed
barakiem.

- Jakie województwo? Do krewnych? - zagadnął szeptem mężczyzna w cyklistówce. Wziął go mylnie


za jednego z członków grupy, która przybyła na pokładzie samolotu. - Kilkadziesiąt zielonych i
dowiozę na miejsce. Komfort jak za oceanem - zachwalał ukazując stojącego po przeciwległej stronie
parkingu pod latarnią czarnego chevroleta.

Fed był ostrożny. Dobrze pamiętał przestrogi, jakie otrzymał przed wyjazdem od Willkinsona.
Tymczasem bagażowy wrócił. Złapał gdzieś przed wejściem do dworca krajowego taksówkę.

- Kolega już wie dokąd. Dostawi pana na miejsce - oznajmił sprawnie ładując ciężkie walizy do
ciasnego wnętrza warszawy. Jechali ciemnymi ulicami wśród pachnących rozkopaną ziemią ogródków
działkowych. W oddali błyszczały światła bloków mieszkalnych. Gaźnik był niezbyt szczelny. We
wnętrzu roznosił się zapach benzyny.

- Można palid? - próbował pierwszych słów po polsku Fed. Wyjął z kieszeni marynarki kolorowe
pudełko kentów. Poczęstował nimi kierowcę. Taksówkarz zaciągnął się dymem.

- Pierwszy raz w Warszawie? - zagadnął.


- Pierwszy.

- Ma pan polskie pieniądze?

- Mam. Na lotnisko... - błędnie odmienił przez przypadek, chcąc powiedzied, że na lotnisku dokonał
wymiany.

- Szkoda. Gdyby pan nie miał, przyjmuję inne. W Warszawie idą wszystkie waluty świata - zaśmiał się.
- I nie po takim kursie jak u nich - zrobił nieokreślony ruch głową.

Mawiają, że taksówkarze są „głosem ludu”. Ten, którego Fed miał okazję spotkad na warszawskim
lotnisku, był zapewne swoistym egzemplarzem. O takich przedsiębiorczych panach, przynoszących
ujmę szanownemu zawodowi informowało w 1970 roku „Życie Warszawy”, relacjonując likwidację
przez organa MO gangu wyręczającego w wymianie waluty paostwowe placówki.

Przybysz w milczeniu obserwował warszawską ulicę. Przejechali jasno oświetlony plac Konstytucji z
ciężkimi kandelabrami i parkingiem pośrodku. Ustawione rzędami stały tu samochody wszystkich
marek świata. Skręcili w Piękną. Po kilku minutach znaleźli się na ciasnej uliczce przed domem w
kształcie trapezu wciśniętego pomiędzy Szpitalną, Hibnera i Rutkowskiego. Przed budynkiem rząd
samochodów z zagraniczną rejestracją. Taksówkarz pomógł Fedowi przenieśd bagaże do pensjonatu.
Dodatkowo zażądał paczki papierosów. Otrzymał żółte pudełko kentów.

Apartament zarezerwowany dla Feda przez europejski oddział agencji „Helios” był przestronny i jak
dla jednej osoby, komfortowy. Pachniało świeżym lakierem, pastą i środkami dezynfekcyjnymi.
Otworzywszy okno balkonu zajął się rozpakowywaniem najniezbędniejszych rzeczy. Resztę odłożył do
następnego dnia. Wziął kąpiel. Starym zwyczajem ogolił się przed snem i w grubym bordo szlafroku
frotté wyszedł na balkon.

Ulica w dole tętniła życiem. Wolno przesuwały się po jezdni ociężałe pudła trolejbusów. Samochody
osobowe rozpędzały przechodzących jezdnię. Miasto rozweselały nieliczne neony.

Zmęczony podróżą zasnął kamiennym snem. Obudził się po dziewiątej. Po godzinie gotów był do
wyjścia. Narzucił na ramiona płaszcz i zszedł na dół. Nie korzystał z windy. Pani w recepcji
poinformowała, iż śniadanie może zjeśd w kawiarni obok. Wyszedł na gwarną ulicę. W „Szwajcarskiej”
siedziały dziewczyny na wysokich stołkach. popijając kawę, Obserwowały przez wielkie szyby
przechodniów.

Wystawa ta skojarzyła mi się mimo woli z Akrą albo z Sankt Pauli w Hamburgu - powiedział kiedyś
Fed.

Nie sądzę, by się zbytnio mylił. Nie trzeba byd spostrzegawczym, by zorientowad się, iż w pewnych
warszawskich lokalach twarze nie zmieniają się. W pobliżu wejścia lub przed nim kręci się podejrzane
męskie indywiduum. Taksuje przybyłych. Szczególne zainteresowanie wykazuje nowymi. A nuż
„glina”? Światek przestępczy pod każdą szerokością geograficzną jednakowy. Ten też nie gardzi
pośrednictwem, jakimś handelkiem, niekoniecznie walutą. Sąsiedztwo powoduje chyba, że większośd
cudzoziemców, którzy przybywają na dłuższy pobyt do naszego kraju, szuka po jakimś czasie innego
lokum. Pierwszego dnia nikt Feda nie nagabywał, nikt nie starał się nawiązad rozmowy.
Ten i dzieo następny przeznaczył na urządzenie się. Poczynił wstępne kroki dla rozpoczęcia regularnej
działalności dziennikarskiej. Zwiedzanie miasta rozpoczął pieszo. Poszedł Rutkowskiego w kierunku
Nowego Światu. Zatrzymywał się przed wystawami komisów z tandetnymi, a drogimi towarami.
Zaskoczyła go wystawa „Ars Christiany”. Oglądał ją ze wszystkich stron. Wszedł do sklepu. Długo
oglądał dewocjonalia. Wypytywał sprzedawcę, czy wszystko, co wystawiono, można kupid.
Otrzymawszy pozytywną odpowiedź, zadowolił się pamiątkowym medalionem z wizerunkiem Matki
Boskiej wkomponowanym w srebrnego orła na czerwonym tle. W sklepie papierniczym przy Nowym
Świecie zakupił dwa skorowidze i gruby dwustustronicowy brulion. Postanowił dla potrzeb firmy
prowadzid skrupulatne notatki z wszystkiego, co robi. Na względzie miał zarobek. Wyszła z tego spora
książka, którą przed wyjazdem z Polski zostawił Romanowi Wilkoszowi. Skorzystałem i z tego
vademecum.

Na Nowym Świecie stanął przed dwupiętrowym kremowym budynkiem, przed którym para harcerzy
w mundurach porządkowała skrzynkę na kwiaty przed wmurowaną w ścianę tablicą.

W tym miejscu hitlerowcy w dniu 12. XI. 1943 roku rozstrzelali 30 Polaków - odczytał, nie wiedząc
jeszcze, że takie tablice spotykał będzie w Warszawie na każdym kroku. Na Krakowskim Przedmieściu
wszedł po schodach do kościoła Świętego Krzyża. O tej porze było prawie pusto. Kilka niewiast
modliło się klęcząc w ławkach. Kościelny w białej komży kręcił się wokół ołtarza. Przed tabernakulum
płonęła oliwna lampka. Trójka studentów z pobliskiego uniwersytetu wniosła szurgot skórzanego
obuwia. Odklepali modlitwę, chyba jako asekurację przed zaliczeniem nadchodzącego semestru, i
wynieśli się rozmawiając o czymś półgłosem. Fed także modlił się.

Przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Zwycięstwa wyprężona jak zwykle warta honorowa.
Oglądał z zainteresowaniem mundury żołnierzy. Tylko oczy zdradzały, iż są żywymi istotami.
Odczytywał napisy. Na kamiennych płytach rozległy się kroki kilkunastu osób. Podporucznik lotnictwa
prowadził pod rękę ubraną w biały kostium dziewczynę. Trzymała w ręku wiązankę czerwonych
goździków. Towarzystwo podążało nieco z tyłu. Domyślił się, iż jest to orszak ślubny. Młodzi
zatrzymali się przed granitową płytą, stali w milczeniu. Ona położyła kwiaty na brzegu płyty. Oficer
salutował, oddając żołnierski honor prochom.

„Ta scena wydała mi się dziwnie znajoma - wspominał Fed w pierwszym liście do matki. - Wydawało
mi się, że rozlegnie się łoskot werbli, a ktoś z obecnych zawoła: »Panie Wołodyjowski. Pułkowniku
Wołodyjowski, larum grają«„.

Młodzi wrócili do oczekujących samochodów. Trzasnęły drzwiczki i wozy pomknęły w stronę


śródmieścia. Fed załatwił jeszcze formalności rejestracyjno-meldunkowe w komendzie milicji i
objuczony zakupami wrócił do pensjonatu.

Popołudnie spędził na czytaniu gazet. Po godzinnej lekturze doszedł do wniosku, że wiele określeo z
współczesnego języka polskiego jest mu zupełnie obce. Postanowił nadrobid to w najbliższym czasie.
Na koniec usiadł przy biurku i napisał pierwszy list do matki i siostry. Był rasowym dziennikarzem.
Wszystkie dokumenty, służbowe i te prywatne, sporządzał w dwóch egzemplarzach. Niektóre z nich
otrzymałem. Znalazł się w nim charakterystyczny opis:

„Tu na każdym kroku spotyka się ślady wojny. Wyobraź sobie, że przechodzisz ulicą, gdzie w najmniej
nieoczekiwanych miejscach zatrzymują Cię tablice, na których napisano, iż w tym miejscu Niemcy
rozstrzelali publicznie kilkudziesięciu Polaków. Droga Mamo, to musiało byd naprawdę straszne. (...)
Ludzie ubrani przeciętnie. Sklepy źle zaopatrzone, a obsługa niegrzeczna. Co zaś do kościołów, nie
wiem jak na prowincji, ale w Warszawie to kompletna bzdura (...)”. Zakleił kopertę i przygotował się
do wyjścia. Głód zaczął coraz bardziej dokuczad.

Przy sąsiednich drzwiach mocował się z zamkiem wysoki, czarny mężczyzna lat trzydziestu kilku. Był w
towarzystwie zrobionej na rudo niewiasty. Także nie korzystali z windy. Przed wejściem do
pensjonatu brunet pożegnał towarzyszkę. Długo coś tłumaczył. Przecząco kręciła głową.

Na ulicy Fed dostrzegł, iż czarny mężczyzna idzie jego śladem. Zaaferowany nie wrzucił do skrzynki w
Alejach Jerozolimskich listu do matki.

- Parlez-vous français? - zagadnął Feda przed wystawą z przyborami wędkarskimi na Kruczej.

- Oui - odparł machinalnie.

- Paris vaut bien une messe8 - wziął Feda za Francuza. Sam zaś przedstawił się: inżynier Milovan
Djokid-.

W Polsce przebywał od kilku miesięcy, był sąsiadem Feda. Przyjechał w celu omówienia kooperacji
pomiędzy jugosłowiaoskim a polskim przemysłem motoryzacyjnym, który ma korzystad ze wspólnej
dla obu krajów licencji koncernu Fiat. Milko zaproponował wspólne spędzenie reszty dnia. Udali się
na obiad do pobliskiej restauracji „Grand”. Po dwóch czy trzech kieliszkach Jugosłowianin
zaproponował, by zwracali się do siebie per „ty”.

- Podobała ci się ruda? - zagadnął niespodziewanie Jugosłowianin.

- Owszem. - Fed nie bardzo wiedział, co odpowiedzied.

W skorowidzu prowadzonym przez następne lata przez Feda, pod literą „D” jako jedną z pierwszych
pozycji można odczytad:

„Djokie Milovan, lat 34, sąsiad z pensjonatu, inżynier, absolwent politechniki w Belgradzie. Żonaty.
Prospekt J. Tito 126 m 35, świetnie zorientowany w stosunkach obozu komunistycznego i problemach
ekonomicznych paostw socjalistycznych. Chętnie opowiada o wszystkim”.

8
Paryż wart jest mszy – powiedzenie, które w naszych warunkach określid można by „gra warta świeczki”.
Kontakty urzędowe

Pierwszy tydzieo minął, ani się Fed nie spostrzegł. Czas upłynął na załatwianiu wielu spraw. A więc
pertraktacje z Polską Agencją Prasową dotyczące otrzymywania serwisu informacyjnego, odwiedziny
w Centralnej Agencji Fotograficznej w celu zorientowania się w możliwościach szybkiego przesyłania
serwisów fotograficznych i zainstalowania dalekopisów w tymczasowym biurze, które postanowił
mied w pensjonacie. Odwiedził tak zwany „prasowy kombinat” przy Pięknej, gdzie mieszczą się biura
większości zagranicznych korespondentów akredytowanych w Warszawie.

Eugene - amerykaoski kolega, jakby mimochodem przypomniał Fedowi o polskim Ministerstwie


Spraw Zagranicznych.

- Właściwie od tego powinienem zacząd - usprawiedliwiał się Jansen.

- Jak długo się tam nie stawisz i nie otrzymasz dokumentów, niczego nie załatwisz - dodał
Amerykanin.

Następnego dnia Fed udał się z samego rana w aleję Armii Wojska Polskiego, zwaną przez
warszawiaków aleją Szucha. Ponieważ do umówionej telefonicznie godziny było jeszcze daleko, nie
śpieszył się. Przeszedł wolno Bracką do placu Trzech Krzyży. Przy okazji wstąpił tu do stojącego
pośrodku placu kościoła.

Aleje Ujazdowskie zazieleniły się już soczystym wiosennym listowiem. Zatrzymał się przed gablotami
ambasady amerykaoskiej. Potem przed jugosłowiaoską, węgierską i brytyjską. Ostatnia prezentowała
przestarzałe fotosy ze „ślubu stulecia”, jak określiła prasa światowa mariaż nadwornego fotografa,
Antony Armstrong-Jonesa, z księżniczką brytyjską, Małgorzatą, który odbył się 6 maja 1960 roku.
Podkreślano tradycje, może nieco zachwiane dwudziestowieczną nowoczesnością, jakie wiążą
brytyjską teraźniejszośd z przeszłością Wprawdzie od dawna już monarcha jest tam tylko symbolem,
notabene niekiedy uciążliwym dla skarbu korony, ale wszystko toczy się w myśl zasady more antiquo
- starym zwyczajem: brytyjski system rządzenia daje lekcje, ale ich nie bierze.

Wstąpił do muzeum w dawnej katowni gestapo w alei Szucha. Tu duże wrażenie wywarł na nim tak
zwany „tramwaj” oraz zdanie wyryte na ścianie jednej z cel: Trudno jest dla Polski żyd, jeszcze
trudniej cierpied, a najciężej umierad.

Punktualnie o dwunastej trzydzieści znalazł się w gmachu, który kiedyś wybudowano dla potrzeb
Najwyższej Izby Kontroli, dziś zajmował go polski resort spraw zagranicznych. Portier w liberii,
uprzedzony o przybyciu Feda (kartka z jego imieniem i nazwiskiem - zatknięta za aparat telefoniczny
na stoliku przy wejściu), powiedział:

- Proszę chwilę zaczekad. - Gestem dłoni ukazał jeden z głębokich skórzanych foteli w hallu
ministerstwa. Zatelefonował.

Po kilku minutach zjawił się blondyn pod trzydziestkę. Poprowadził Feda do kooca korytarza. Pierwszy
pokój zawalony był stosami czasopism zagranicznych, leżały na stołach wzdłuż ścian, na biurkach i
podłodze w kącie gabinetu. Zdawało się, że za parę lat dwóch urzędników, których biurka stały
zsunięte pod oknami, będzie zmuszonych wynieśd się stąd.
Drugi gabinet przestronny. Puszysty, zielony dywan tłumił kroki. Zakrywał prawie całą podłogę.
Centralne miejsce naprzeciwko wejścia zajmowała oszklona biblioteka z mnóstwem książek w
różnych językach. Poczesne miejsce wśród nich zajmowały obcojęzyczne wersje polskich albumów i
folderów. Pośrodku niewielki politurowany stolik i trzy foteliki. Biurko, na którym stały dwa aparaty
telefoniczne, usunięte zostało w kąt, sprawiało wrażenie jedynie rekwizytu.

Pulchny, gładko przyczesany blondynek w okularach przywitał Feda w progu i aczkolwiek rozmowa
pomiędzy nimi zaczęła się po polsku, przeszedł na angielski.

- Jerzy Ros - przedstawił się.

Jansen znał to nazwisko. Przed przyjazdem do Polski Willkinson zalecił skontaktowanie się z tym
panem. Koledzy na Pięknej też nie omieszkali wspomnied o ważnym naczelniku opiekującym się
korespondentami.

- Kawa, herbata? - zapytał po prezentacji, gdy usiedli vis a vis w fotelach. Fed zawahał się. Nie miał
zwyczaju pijad kawy. Słyszał, że ostatnio stało się to bardzo modne w urzędach nad Wisłą.

- Może byd kawa - odparł.

Po kilku minutach urzędniczka przyniosła w ozdobnych filiżankach na srebrnej tacy czarny napój.
Mieszając płyn, z zainteresowaniem obserwował siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Dużo dałby,
gdyby mógł wiedzied, o czym Polak myśli. Bądź co bądź było to pierwsze spotkanie z oficjalnym
przedstawicielem reżymu, nie licząc zaaferowanego pracownika konsulatu wydającego wizę.

- Pierwszy raz w Polsce? - zagadnął naczelnik.

- Tak.

- Cieszymy się, iż stosunki z kontynentem południowoamerykaoskim zaczynają się wreszcie


normowad - stwierdził. - Najwyższa ku temu pora. Wielki to zaszczyt, iż reprezentuje pan tak poważną
agencję, jak „Helios”. Nie wiem, czy poinformowano pana o obyczajach, jakie tu panują, i o prawach
oraz obowiązkach korespondenta.

- Powiedziano, że zostanę zorientowany na miejscu - wyjaśnił Fed.

Urzędnik rozpoczął nudny wykład. Jansen dowiedział się, iż jako korespondent powinien przestrzegad
obowiązujących w PRL przepisów, o których - prawdę mówiąc - nie miał zielonego pojęcia. Dalej, że
jego obowiązkiem jest korzystanie z oficjalnych materiałów i nieuleganie ewentualnym plotkom.
Wątpliwości; miał konsultowad z Rosem, a gdyby, on był nieobecny - z jednym z dwóch urzędników
pracujących w sąsiednim pokoju. Dowiedział się także, iż jako korespondent winien brad udział we
wszystkich organizowanych oficjalnych imprezach i powinien je odpowiednio komentowad. Ros
podkreślił, że we wszystkich tego rodzaju sprawach może liczyd na pomoc ministerstwa.

W dwa tygodnie po wizycie u naczelnika Rosa Fed posiadał w swoim mieszkaniu niezbędne do pracy
urządzenia. Nie potrzebował już biegad do dalekopisu, aby przekazad depeszę. Tą drogą wysyłał
nawet „większe artykuły przeznaczone dla poszczególnych redakcji.
Pierwszy był artykuł poświęcony odbywającej się w Warszawie w dniach 15-17 maja 1962 roku sesji
naukowej z okazji pięddziesięciolecia pracy twórczej Marii Dąbrowskiej. Na kopii materiału znajduje
się odręczna notatka Feda: „Dwunastego przyszedł Dawid (amerykaoski dziennikarz - JB). Powiedział,
że władze niszczą ostatnio Marię Dąbrowską. Ośmieliła się podobno powiedzied prawdę komuś z
prominentów. Informację ma z pewnych źródeł”.

Jansen był obiektywny. Po wyliczeniu, kto obecny był na sali, szeroko scharakteryzował drogę
twórczą Marii Dąbrowskiej, jako wybitnej przedstawicielki realistycznej prozy społeczno-obyczajowej
i psychologicznej. Szczegółowo omówił jej czterotomowe dzieło „Noce i Dnie”, stanowiące epicki
obraz poszlacheckiej Polski z okresu rozbiorów i zakooczenia pierwszej wojny światowej. Zatrzymał
się nad zbiorami opowiadao z okresu międzywojennego i licznymi szkicami o Conradzie, który to; jak
zauważał - znany był na drugiej półkuli chociażby z tego, iż tworzył w języku angielskim.

Swoje opracowanie z uroczystości zakooczył słowami: „Aczkolwiek twórczośd Marii Dąbrowskiej nie
dotyczy problemów komunistycznych i ustroju socjalistycznego, w Warszawie mówi się, iż przyznana
zostanie jej w najbliższym czasie nagroda paostwowa...”

„Pewne źródła” Amerykanina okazały się trzy lata później niewypałami. W 1965 roku Rada Paostwa
przyznała wybitnej pisarce nagrodę paostwową. O tamtym artykule nikt nie pamiętał. On swoją rolę
już spełnił...
Niespodziewana wizyta

Gdy Fed przybył do przedstawicielstwa, czerwony jaguar wypolerowany był na wysoki połysk.
Formalności związane z odbiorem samochodu, rejestracją i ubezpieczeniem nie trwały długo.
Zamierzał jeszcze tego samego popołudnia wracad do Polski, ale Willkinson telefonicznie mu to
wyperswadował.

- Musimy omówid pewne szczegóły, chłopcze - przekonywał - tym bardziej że nieprędko tutaj
zawitasz.

Odstawił wóz na parking przed hotelem, skąd pieszo udał się do biura agencji. Mr Douglas
interesował się szczegółowo, jak urządził się nowy współpracownik w Warszawie. Robił notatki w
pokreślonym brulionie. Zadawał mnóstwo pytao. Tak spędzili kilka godzin. Wyczerpany dyskusją Fed
postanowił wyjechad następnego dnia rano. Wolnym krokiem wracał do hotelu. W hallu na parterze z
nogą założoną na nogę siedział mężczyzna pod pięddziesiątkę zagłębiony w lekturze gazety.

- Gośd do pana - poinformowała półgłosem właścicielka hotelu.

Zanim zdążył się odwrócid, tamten wstał i podszedł z wyciągniętą dłonią, rozpoczynając rozmowę po
niemiecku, chyba dlatego, by kobieta nie rozumiała.

- Entschuldigen Sie, bitte. Meine Name ist Tadeusz Nowakowski. Ich bin besser als mein Ruf9 - a na
schodach po polsku już dorzucił, iż jest przejazdem z Monachium i że dowiedział się, że ktoś tu
zatrzymał się z Polski, więc...

- Nie znam pana - nie krył zdziwienia Fed.

- Możliwe. Za to mnie paoskie nazwisko nie jest obce. Czytałem depesze, które wysyła pan z Polski.

Weszli do pokoju, w którym roznosił się zapach lawendy. W koszyczku na stoliku leżały świeże owoce
i ostatnie gazety. Fed zaprosił nieznajomego częstując go papierosami.

- Pan także dziennikarz? - zainteresował się, kiedy zapalili.

- Oczywiście. Mnie też interesuje Polska.

- Można wiedzied, z jakiej redakcji?

- Jestem pracownikiem komitetu „Free Europa”.

Jansen w mig pojął, o co chodzi. O tego rodzaju ewentualnościach uprzedzał go jeszcze Calderon, a
potem już w Europie Willkinson.

Więc nie przesadzili - skonstatował w milczeniu, słuchając tamtego.

- Czytałem paoskie materiały. Są interesujące - użył komplementu na wyrost. Rozśmieszyło to Feda.

9
Proszę mi wybaczyd. Moje nazwisko Tadeusz Nowakowski. Jestem lepszy niż mój reputacja (popularne
powiedzonko niemieckie),
- Wszystkiego dziesięd albo dwanaście depesz plus dwa artykuły przeznaczone dla redakcji gazet -
sprostował.

- To jeszcze bardziej winno pana przekonad, iż żadna nowinka dotycząca Polski nie uchodzi naszej
uwagi - wtrącił przybysz.

- Cenię skrupulatnośd. Byłbym wielce rad, Mr. Nowakowski, gdyby pan zechciał ujawnid cel swojego
przybycia - z głosu Feda przebijało zniecierpliwienie.

- Ja także cenię rzeczywistośd. Sądzę, że to winno nas łączyd - ukazał w uśmiechu zęby. Pozwoli pan,
że zanim przystąpię do sedna, wyłożę sprawę nieco szerzej.

Fed skinął głową w milczeniu. Tamten kontynuował:

- Chyba się pan orientuje, że jesteśmy specyficzną rozgłośnią. Jako jedni z niewielu od lat
demaskujemy reżym. Już to wyklucza jakiekolwiek oficjalne kontakty dziennikarskie. Radzimy więc
sobie w sposób okrężny. Nie zdradzę tajemnicy, jeżeli powiem, iż mamy w kraju współpracowników.
Są to ludzie z różnych środowisk i profesji. Najbardziej jednak cenimy źródła dziennikarskie. Pan
rozumie, amatorzy skłonni są do przesady, co później jest u nas powodem nieścisłości. Wiadomośd
natomiast zweryfikowana przez dziennikarza ma i tę zaletę, że jest w odpowiedni sposób
opracowana. Rozumiemy, iż w pana przypadku nie wszystko, co jest lub będzie panu wiadome,
nadaje się do serwisu paoskiej agencji, do publikowania w codziennej prasie czy w periodykach.
Pewne wiadomości czerpiemy z dostępnego nam serwisu informacyjnego; Odpowiednio to
komentujemy. Są jednak szczegóły, które z pozycji dziennikarza stanowią produkt uboczny bądź nie
nadają się do opracowania jako oddzielny materiał. Te przydatne są nam najbardziej. Gotowi
bylibyśmy zawrzed z panem umowę na pierwszeostwo w ich wykorzystaniu. Chodzi oczywiście o
anonimowe wykorzystanie - wyjaśnił szybko. - Wiemy, że powoływanie się na nazwisko może zrazid
władze komunistyczne do pana i mogłyby one zażądad wydalenia. Takie przypadki już się zdarzały.
Jest pan młodym dziennikarzem i...

- Dlatego przypuszcza pan, że będę chciał zrobid karierę za wszelką cenę? - wtrącił Fed nieuprzejmie.

- Pan zbyt jaskrawo podchodzi do sprawy. Nie traktuję zagadnienia koniunkturalnie.

- Jaka ma byd więc płaszczyzna współpracy?

Nowakowski poprawił się w fotelu.

- Sądzę, że punktów stycznych, które dyktowałyby współpracę, jest więcej. Znamy paoską działalnośd
dziennikarską z Afryki i stosunek do komunizmu z tamtego okresu. Nieobce są nam też poglądy
paoskiej matki i obyczaje panujące w waszym domu.

Na wspomnienie okresu dzieciostwa Fed zmarszczył brwi. Przypomniało mu to rozmowę z


Calderonem po powrocie z Akry na temat kontrolowanych poufnych listów.

Stary miał rację - myślał, obserwując gościa. Fed z natury jest człowiekiem ciekawym. Nie przerywał
więc rozmowy.

- O jakie wiadomości chodzi? - zapytał rzeczowo.


Nowakowski ściszył głos i zaczął poufnie wyłuszczad:

- Najbardziej atrakcyjne są pikantne szczególiki. Pan rozumie. Kto z kim i za ile? Dotyczy to zarówno
spraw intymnych, rodzinnych, jak też interesów ludzi, jak to mówią, na świeczniku. Pewne problemy
grubszego kalibru oczywiście również nas obchodzą, jakieś rewelacje polityczne, gospodarcze,
dotyczące współpracy paostw komunistycznych, tendencji w nauce, w kulturze, wzmianki o braku
jedności w bloku sowieckim. Chcemy mied charakterystyki ludzi niezadowolonych, odsuniętych od
stanowisk, wyłaniających się mesjaszy. Naszym słuchaczem jest odbiorca krajowy. Nic bardziej
przekonywającego jak aktualna i szybka informacja, nawet wymyślona, połączona z prawdziwymi
realiami. Szczegółów przecież nikt badad nie będzie, bo jak? Czy radiosłuchacz jest w stanie
sprawdzid, jeżeli do prawdziwego nazwiska i charakterystyki osoby dodamy, że posiada ona
powiedzmy garsonierę, prywatne dochody na koszt paostwa czy coś innego?

Fed uśmiechnął się.

- Napije się pan polskiej wódki? - wydobył z walizki płaską butelkę.

- Chętnie.

- Wie pan, panie Nowakowski - powiedział, gdy opróżnili kieliszki - z kolei ja miałbym dla pana
propozycję...

Tamten zgasił papierosa.

- Słucham.

- Twierdził pan, że posiadacie w Polsce swoich ludzi.

- Zgadza się.

- Jak panu wiadomo, w Polsce jestem zaledwie miesiąc. Prawdą jest, co pan powiedział, że socjalizm i
komunizm to najzupełniej obce mi idee. Tak byłem wychowany. Według mnie obecnie the time is out
of joint10 - wtrącił po angielsku - and the readiness is all. Komunizm jest w ofensywie, z tego też zdaję
sobie sprawę. Przykładem może byd Ameryka Łacioska. Dlatego między innymi zgodziłem się
pojechad do Polski. Uważam, że w ten sposób mogę czegoś dokonad. Nie oznacza to, że nie jestem
tolerancyjny, że nie mam wyrozumienia dla cudzych wierzeo, praktyk, poglądów czy postaw.
Przeciwnie szanuję to wszystko, ale to bynajmniej nie oznacza, iż ktokolwiek jest w stanie zmienid
przekonania, które wyniosłem z domu. Współpraca tak, tylko w jakiej formie i dla kogo?

- Więc? - przerwał Nowakowski. Nie orientował się jeszcze, do czego zmierza rozmówca.

- By cokolwiek zrobid, potrzebni są ludzie, kontakty. Proszę wskazad osoby, które mogłyby
wprowadzid mnie w interesujące nas obu środowisko. Wtedy zastanowię się nad paoską propozycją.

Przybysz zaśmiał się szczerze.

- Jest pan zabawnym człowiekiem, Jansen. Widzimy się pierwszy raz, a pan chce, bym od razu panu
zaufał?

10
Świt wyszedł z orbit i najważniejsze byd gotowym.
- To samo mogę powiedzied o panu - zareplikował Fed. - Dlaczego nie zwrócił się pan do mojego
szefa? Sądzę, że nazwisko sir Willkinsona nie jest panu obce.

Mężczyzna zakręcił się w fotelu, jakby siedział na rozżarzonych węglach.

- Nie chciałbym w te sprawy mieszad oficjalnie agencji.

- W takim razie odpowiem słowami Horacego: Vestigia terrent - odstraszają mnie ślady
poprzedników, którym się nie powiodło - zrobił aluzję do przejęzyczenia, jakiemu uległ rozmówca
mówiąc o ludziach, którzy narazili się władzom polskim. - Dalsza rozmowa nie ma sensu.

Nowakowski wstał z fotela. Sięgnął po kapelusz i nie zrażony skierował się ku wyjściu. W progu
zatrzymał się na moment. Wyjął z kieszeni kamizelki wizytówkę. Wręczył ją Fedowi.

- Proszę się nie gniewad. Wydaję się natrętem. Może jednak nadejśd moment, gdy dojdzie pan do
wniosku, iż warto się z nami skontaktowad - zabrzmiało zagadkowo i prawie groźnie... Czy Fed
skorzystał z oferty, nie zostało to nigdy wyjaśnione - sądząc z pewnych faktów, można przypuszczad,
że tak.

Wracając do Nowakowskiego, to zdolności dziennikarskich odmówid mu nie można. Nie tylko


dziennikarskich zresztą. Kiedyś opowiadał mi o nim Leszek Ch. - były pracownik „redakcji polskiej”
RWE, któremu znudziła się dziennikarska profesja w monachijskiej rozgłośni i wziął się za uczciwą
pracę; ma teraz własny sklepik na przedmieściu Sztokholmu. Wiele było pikantnych szczegółów. To że
Nowakowski od lat pełni funkcję reportera - naganiacza dla amerykaoskiej rozgłośni, to jego już
sprawa. Niekiedy miewa nawet sukcesy. Ostatnim było osiągnięcie z roku paoskiego 1969. Zacznijmy
od początku.

Lato 1965 roku. Pewna mieszkanka Warszawy, sfrustrowana stolicą, postanowiła zwiedzid świat.
Koledzy, przyjaciele ułatwili to i owo czarnulce. Pojechała służbowo do Rzymu. Pani Alicja Lisiecka
zamieszkała w średniej klasy hoteliku niedaleko polskiej ambasady. „Wolna Europa”, jak wiadomo,
wszędzie ma „korespondentów”. Odezwał się „dzwoneczek” tym razem znad Tybru. Do Italii
wydelegowano Tadeusza Nowakowskiego. Z podróży napisał sprawozdanie. Do dziś ono leży w
archiwum rozgłośni.

Trudności z odszukaniem hotelu i lokatorki pokoju na trzecim piętrze nie miał. Polka okazała się nie
taką aż „reżymówką”, jak sobie ją wyobrażał z publikowanych artykułów w warszawskiej prasie. Nie
robiła problemu z zaproszenia na obiad. Rozgadała się na dobre. Wydawad się mogło, iż w Polsce jest
pierwszą po Bogu. Przywódców i niektórych działaczy paostwowych nazywała po imieniu. Dawała do
zrozumienia, że wie niejedno. Na kolegach po piórze nie zostawiła przysłowiowej suchej nitki. Padały
nazwiska: „Przyboś”, „Czeszko”, „Otwinowski”, „Kubacki”. Do nich był wspólny komentarz. Tak
bardzo przypadło to do gustu Nowakowskiemu, że zrobił z tego kilka odcinków „wolnoeuropejskiego”
komiksu i przyjął z kolei zaproszenie Polki na oryginalną „czystą”, którą nie gardziła.

To było chyba coś więcej niż „reporterska” konsultacja... Trzy lata później urocza żona
Nowakowskiego w jego monachijskim mieszkaniu w obecności mojego rozmówcy wypominała tamte
dni. Zdawad się mgło, że przygoda przyschła, gdy tymczasem w 1969 roku niespodziewanie zjawiła się
Alicja we własnej osobie.
- Jestem zgodnie z obietnicą i liczę na pomoc - zaszczebiotała.

Zatkało go. Obiecał w Rzymie to i owo. Nie traktował wszystkiego serio. Kto w takich przypadkach nie
mówi kobiecie różnych historii? Ostatnie piętnastolecie Nowakowskiego upłynęło głównie na
obietnicach. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. Żona zagroziła wyjazdem do rodziców w
Anglii. Musiał interweniowad sam Nowak, kierownik sekcji „polskiej” „Free-Europa”. , Uzgodnili, że
coś z fantem z Polski muszą zrobid!

Przede wszystkim więc wywiad. Oczywiście na zasadzie priorytetu „Wolna Europa”. Poszło więc w
eter, że Alicja Lisiecka to „czołowy krytyk literacki”;! że „wiele razy postanawiała rozstad się z Polską,
ale odstępowała od zamiaru w imię ratowania polskiej literatury”, że „nie mogła jeśd, nie mogła spad i
stała się nerwowym wrakiem”, a wszystko dlatego, że miała osobiste zatargi z samym przywódcą
partii. Atrakcyjnie nawet wypadło. Obaj panowie, Nowak i Nowakowski, są przecież specjalistami od
preparowania materiałów. W koocu temat wyczerpał się. Korespondencje dziennikarzy paostw
obcych z Warszawy były, mówiąc delikatnie, odmienne. Alicja w krainie czarów nadal natrętna.

- Obiecywałeś. Mówiłeś, że jestem zdolna i zrobię karierę - nalegała.

Tadeusz wił się jak piskorz. Obiecywał, przekładał terminy. Szukał wyjścia na prawo i lewo. Redaktor z
brytyjskiego „Timesa”, występujący tu pod nazwiskiem Leopold Łabędź, połknął haczyk. W
sierpniowym już numerze 1969 roku ukazał się duży artykuł na jej temat i fotografia Lisieckiej. Inni też
się pokusili. Mimo że oficjalnie paryska „Kultura”, uważana jest za konkurencję, Nowakowski
odprzedał ją w koocu Giedroyciowi.

Ale Lisiecka jak odbita piłka zawsze wracała do Monachium. Po kilkumiesięcznej przerwie
zaprezentowano ją w postaci nowego „uciekiniera”. Pod innym oczywiście nazwiskiem. Tego na
dłuższą metę ciągnąd nie było można. Ostatnio podobno przebywa w szpitalu psychiatrycznym...
W Berlinie

Czerwony jaguar połykał kilometry. W przedstawicielstwie twierdzono, że szybkośd mu nie szkodzi.


Fed postanowił jednak nie przekraczad pięddziesięciu pięciu mil na godzinę. Na zachodnioniemieckich
autostradach zwolenników kawalerskiej jazdy wychwytywała policja drogowa. Dane czerpała z
namiaru radarowego i z obserwacji tras przez patrolujące helikoptery. Terytorium Niemieckiej
Republiki Federalnej przejechał w ciągu kilku godzin. Nie licząc dwóch postojów na parkingach dla
wyprostowania kości, etap ten pokonał za jednym zamachem.

Na punkcie granicznym w Helmstedt oczekiwało kilkadziesiąt samochodów. Przeraził się, że potrwa


to parę godzin. Sprawdzanie dokumentów i bagażu było raczej symboliczne. Z zaciekawieniem
przyglądał się potem pracy celników NRD i funkcjonariuszy policji granicznej. Widział ich pierwszy raz.
Tyle słyszał sprzecznych opinii na temat ich stosunku do podróżujących.

- Czy ma pan coś da oclenia? - zapytała płynną angielszczyzną piegowata celniczka w szarym,
wciętym w talii kostiumie.

Chciał rozpakowad bagaże, ale wyjaśniła, że nie o przedmioty chodzi, tylko o walutę, którą
ewentualnie miałby zamiar wydad przejeżdżając przez republikę. Odparł, że nie. Po wniesieniu
dziesięciomarkowej opłaty za przejazd autostradą pomknął w kierunku Magdeburga. Za Eichen
doszedł do wniosku, że źle zrobił nie wymieniając pieniędzy. Restauracje przy autostradzie zapraszały
do odpoczynku i wypicia filiżanki kawy. Nie zatrzymywał się, nie wiedział, iż nabywad może też za inną
walutę. Jechał przecież trasą tranzytową, łączącą NRF z Berlinem zachodnim.

W rejonie Poczdamu, o którym pamiętał ze szkoły, iż było to miasto, gdzie zakooczono, przynajmniej
formalnie, drugą wojnę światową, postanowił zwiedzid Berlin, miasto niepokojące.

Po trzynastym sierpnia 1961 roku na jego temat wiele napisano. Nie było tygodnia, aby prasa nie
donosiła o incydentach granicznych, próbach ucieczek i wzrastającym tu napięciu. W reportażach
było coś z przyfrontowej gorączki.

Fed przejechał na Berliner Ringu po pętli wiodącej w stronę Drewitz. Kierowała się tu rzeka
samochodów z rejestracją zachodnioniemiecką. Mnóstwo amerykaoskich krążowników z zielonymi
numerami „US Forces in Germany”. Za kierownicami niektórych - czarni chłopcy w mundurach.
Wracali widocznie z urlopów...

Na punkcie granicznym kilometrowa kolejka. Przy szlabanie awantura. Dowódca amerykaoskiego


konwoju wojskowego nie chciał okazad oficerowi armii NRD dokumentów uprawniających do
przekroczenia granicy Berlina twierdząc, że jego rząd nie uznaje takiego paostwa jak DDR. Chciał
rozmawiad z równoprawnym partnerem. Takim według niego mógł byd tylko oficer radziecki.
Powoływał się nawet na uchwały poczdamskie... Kłótnia przeciągała się, pomalowanej na czerwono-
czarno-złoto zapory nie podnoszono. Kierowcy zaczęli się denerwowad. Odezwały się klaksony.
Reporterzy z zachodnich sektorów miasta zdążyli już przybyd. Myszkowali w pobliżu punktu
kontrolnego z wycelowanymi teleobiektywami, węsząc sensację i ekstra zarobek. Amerykaoski
konwój był uzbrojony. Takie sytuacje od czasu zamknięcia przez rząd NRD granicy do Berlina
demokratycznego były na porządku dziennym. Posypały się przekleostwa. Amerykaoski major
wreszcie skapitulował. W swoim dzienniczku podróży Fed umieścił wierny opis.
Wówczas pojechał autostradą do kooca. Znalazł się w śródmieściu Berlina zachodniego. Nie miał
zielonego pojęcia, dokąd pojechad i kogo spytad o drogę. Wybawił go napis „Hilton Hotel” w
najruchliwszym punkcie miasta. Tak manewrował na skrzyżowaniach, by kolosa nie stracid z pola
widzenia. Wreszcie zatrzymał samochód przed szklanym podjazdem piętnastokondygnacyjnego
gmachu.

Portier w liberii otworzył drzwi. Pomógł wnieśd bagaże. Boy odprowadził samochód na parking oraz
zatroszczył się, by wóz był czysty i przygotowany do drogi. O siedemnastej Jansen wykąpany i trochę
wypoczęty wyszedł do miasta. Starym zwyczajem postanowił się przejśd po centrum. Udał się w
kierunku widniejących ruin Gedächtniskirche. Tu ruch największy. Przy „America Haus” na
Hardenberger Strasse zauważył w jednej z licznych tu wystaw jubilerskich karteczkę „Tu się mówi po
polsku”. Pchnął ciężkie drzwi…

- Was wünschen Sie, mein Herr11? - zwrócił się do niego układający towar w gablocie pulchny,
rumiany blondynek lat czterdziestu kilku.

Fed rozejrzał się po sklepie pełnym cacek.

- Chciałbym dla matki siurpryzę12.

Właściciel raczej domyślił się, niż zrozumiał, że chodzi o jakiś klejnot.

- Bardzo proszę - wysunął spod oszklonej lady półkę pełną damskiej biżuterii - Mamusia lubuje się w
wyrobach starych czy raczej współczesnych? - Zanim Fed zdążył cokolwiek odpowiedzied, pomocnica,
jasna blondynka w obcisłym sweterku, zdążyła położyd na kontuarze następne trzy zestawy wyrobów.
Mogłyby zachwycid największego znawcę.

Wybrał złotą bransoletę w misterne wzory. Wmontowany był w nią zegarek „omega”
mikroskopijnych rozmiarów. Tarczę zakrywała ruchoma, stylizowana koniczynka.

- Rzecz nagrodzona w ubiegłym roku na wystawie jubilerskiej we Włoszech. Mamusi na pewno się
spodoba - zachwalał mężczyzna. - Było wszystkiego pięd egzemplarzy. Jeden kupiła Lollobrigida. Drugi
nabył kanclerz Berlina, Brandt, dla swej żony Rut. Trzeci znalazł się u mnie, a dwa pozostałe
sprzedano do Afryki.

Fed wiedział, że sprzedawca kłamie jak z nut. Bawiło go to. Ci ludzie są jednakowi pod każdą
szerokością geograficzną.

- Ile? - zapytał.

Tamten uśmiechnął się przymilnie, ukazując sczerniałe od papierosowego dymu zęby.

- Jak od rodaka, niewiele. Sześdset dwadzieścia marek.

- Ile? - powtórzył z zamiarem potargowania się. Przypomniała mu się Akra i umiejętności kupieckie
Pat.

11
Pan szanowny sobie życzy?
12
W języku staropolskim: niespodzianka.
- Niech będzie sześdset. Zapakowad? - usiłował dobid targu.

- Piędset - zaproponował.

- Panie! Pan chcesz mnie zrujnowad? - jął lamentowad jubiler.

- Niestety, więcej nie mogę - stwierdził z udanym żalem.

- Mów pan od razu, że tak - sprzedawca zmienił ton.

- Człowiek człowieka zawsze zrozumie...

Tak zaczęła się znajomośd Feda z zachodnioberlioskim jubilerem Złotnickim. Wieczorem siedzieli na
tarasie ostatniego piętra hotelu „Hilton”. W dole milionami świateł skrzyło się miasto. Pan Adam, bo
takie było imię nowego znajomego, okazał się bohaterem nie napisanej powieści sensacyjno-
obyczajowej.

Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim w rodzinie młynarza. Kiedy wybuchła wojna, miał lat
piętnaście. W grudniu trzydziestego dziewiątego hitlerowcy zapędzili rodzinę do getta.
Najmłodszemu udało się zbiec z polskimi robotnikami. Błąkał się po podłódzkich wioskach. Ludziska
pomogli przedostad się do Mioska Mazowieckiego. Stamtąd granica już niedaleko.

Potem rąbał drzewo w syberyjskiej tajdze. Kiedy w czterdziestym trzecim posłyszał o organizowaniu
w ZSRR wojska polskiego, zgłosił się jako ochotnik. Przyjęto go do plutonu zwiadowców. Nie należał
do tych, co strach oblatuje ich przy lada okazji. Dwukrotnie był ranny. Raz na Bugu, a drugi niedaleko
Berlina. Jest taka wioska Stolzenhagen. Przeleżał u bauera tydzieo. Potem przewieźli do szpitala
radzieckiego w Bernau. Kiedy wyszedł, był już sierpieo.

- Panie, wtedy doszedłem do wniosku, że jestem jak ten palec - powiedział Fedowi, obserwując
taoczącą na parkiecie parę. Ona, ognista brunetka w wąskiej sukni z koronki, sprawiała wrażenie
Hiszpanki. On, wysoki szatyn w szarym garniturze, mógłby uchodzid za amanta filmowego lat
trzydziestych. Stanowili wyjątkowo dobraną parę. Ich ruchy były jednakowe, bezbłędne. Nagle
perkusista zagrał tremolo. Kiedy popłynęła melodia kubaoskiej habanery, brunetka zrzuciła srebrne
pantofelki i zaczęła taniec solowy.

- Flora Puerto - objaśnił Feda Złotnicki. - Kubaoska tancerka. On jest jej partnerem. Od miesiąca
występują w tutejszej operze. - Zaraz jednak przestał się nimi interesowad, wracając do wspomnieo: -
Panie, myślę sobie, że do Polski nie ma po co wracad. Jeszcze, jak my szli z frontem, to wiedziałem, że
z młyna w Tomaszowie nici. Upaostwowili. Rodzina zginęła. Myślę: Adaś, pomedytuj o sobie. W
sąsiedniej sali leżał ciężko chory sowiecki major. Zabrałem jego mundur. W lesie pod Bernau
przebrałem się. Do twarzy mi nawet było. Zawsze co szarża, to szarża, nie jakiś tam sierżant drużyny
zwiadowczej.

W taki to sposób pan Złotnicki trafił przygodną ciężarówką do Berlina. Rozgardiasz panował tu jeszcze
niesamowity. Istna wieża Babel. Zgłosił się do kantyny przy Potsdammer Platz. Udało się nabyd dwa
kartony papierosów. Spieniężył to piędset metrów dalej w amerykaoskim sektorze miasta. Interes się
zaczął. Później już transporty szły w obie strony samochodami. W czterdziestym siódmym Rosjanie
zorientowali się, że major trefny. Omal nie został aresztowany przy Alexander Platz. Ciężarówkę i
towar zostawił na ulicy, a sam czmychnął. Zamieszkał w brytyjskim sektorze miasta.
Czasy zaczęły się normowad. Rząd Adenauera rozpoczął wypłacanie odszkodowao. Złotnicki
zarejestrował się jako autentyczna ofiara wojny. Adwokatowi w Monachium, który prowadził jego
sprawę, powiedział, że wojnę przesiedział w obozie koncentracyjnym w Chełmnie nad Nerem.
Znalazło się nawet dwóch świadków. Sąd przyznał odszkodowanie i rentę wysokości trzysta
trzydzieści marek miesięcznie.

- To dopiero był początek - zaśmiał się na wspomnienie. - Udowodniłem, że mieliśmy w Tomaszowie


młyn i kamienicę. Obliczyli, ile by to wyniosło przez całą wojnę i do pięddziesiątego. Zapłacili za
wszystko plus straty moralne i rodzinne. Szwabów nie ma co żałowad, no nie?

Przez następne dziesięd lat dorobił się Złotnicki dwóch sklepów jubilerskich w Berlinie zachodnim.
Jeden w brytyjskim sektorze miasta, niedaleko dworca Am ZOO, a drugi we francuskim przy
Gesundbrunnen. W okresie gdy miasto było otwarte, prosperowały one niby złotodajna żyła.
Dochody przyniosły trzeci interes w postaci domu towarowego w Zurichu. „Na wszelki wypadek.
Gdyby w Niemczech zaszły jakieś zmiany...”

Herr Złotniki - tak go nazywają Niemcy - jest człowiekiem interesu w każdym calu. Nie przepuszcza
żadnej okazji.

- Ma pan coś do sprzedania? - zapytał Feda. - A może zgodziłby się pan zabrad niewielką paczuszkę do
Warszawy? W kieszeo się zmieści. Pan Goldstein, mieszka przy Puławskiej. Powie pan, że ode mnie, i
więcej nic nie trzeba. Prezent dla mamusi będzie darmo.
- Może innym razem - odparł wymijająco Fed. - Nie jestem zorientowany w tutejszych stosunkach
granicznych.

- Nie namawiam - zgodził się. - Zdecyduje pan sam, to dobrze, nie, także dobrze. - Pożegnali się
napoczętą butelką polskiej wódki, z której Fed z Nowakowskim wypili w hotelu po kieliszku. Obejrzeli
jeszcze mur dzielący miasto przy Bernauer Strasse, pojechali na „chekpoint Charlie” przy Friedrich
Strasse, gdzie służbę kontrolną przechodzących z demokratycznego Berlina do zachodniego i na
odwrót pełnili policjanci w szarych mundurach i rośli chłopcy w amerykaoskich mundurach „MP”. W
południe następnego dnia przez punkt kontrolny w Drewitz Fed opuścił Berlin zachodni. Na Berliner
Ringu niedaleko Blankenfelde zatrzymał go stojący w krzakach patrol policyjny. Funkcjonariusz w
zielonym mundurze wyszedł na autostradę. Drugi w tym czasie ubezpieczał go z bronią przewieszoną
przez ramię.

- Ihre Dokumente bitte?13

Fed podał paszport i dowód rejestracyjny samochodu. Niemiec obejrzał kolorowe papierki
szczegółowo, sprawdził tablice rejestracyjne i zapytał:

- Fahren Sie nach Polen?

- Ja. Ich bin Korrespondent in Warszawa14 - odparł Fed.

Zwrócił dokumenty.

13
Proszę o dokumenty.
14
Jedzie pan do Polski? Tak jestem korespondentem w Warszawie.
- Droga wolna - oznajmił.

Po godzinie Jansen minął położone w dole nad Szprewą Fürstenwalde. Miasto zaciągnięte dymem
widoczne było z wysokości autostrady jak na dłoni. Zaraz potem był Frankfurt nad Odrą. Autostrada
schodziła tu w dół ku Odrze lekkim łukiem i kooczyła się zaporą graniczną NRD. Budynek władz
granicznych nowoczesny, ze szkła i stali. Przestronne wnętrza, kioski wymiany, kawiarnia. Można
odpocząd w czasie odprawy celnej i paszportowej. Jednak zupełny kontrast po stronie polskiej15.
Parterowy budynek, w którym mieściła się placówka Wojsk Ochrany Pogranicza i urzędu celnego,
przypominał wyglądem kiepską budkę dróżnika na trzeciorzędnej drodze. Dalej - drewniany barak.
Urzędował tu przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego „Warta”. Jeszcze dalej kiosk z
napojami i papierosami. Zupełnie jak na manewrach dla oficerów rezerwy...

Tłok tu był większy. Obserwował pracę celników. Jakiś Holender robił awanturę urzędnikowi, że
celowo go dyskryminuje. Polak był jednak uparty. Coś znalazł w samochodzie, bo zaczął odkręcad
siedzenia. Potem wysypywał do stojącego obok kartonu złote dwudziestodolarówki...

„Dobrze, że nie dałem się namówid Złotnickiemu” - zapisał potem Jansen w swoim „dzienniczku”.
Holender w oka mgnieniu zmienił się nie do poznania. Z urągającego, obrażonego kupca stał się
potulnym, niewinnym człowieczkiem. Zdawał się nie wiedzied, czego od niego chcą. Patrzył
zdziwionym wzrokiem na wyjmowany z zakamarków „towar”. Oczy mówiły „naprawdę nie mam
pojęcia, skąd to się wzięło”.

W Pniewach, schludnym miasteczku, które mijamy obojętnie nie wiedząc, iż w historii są o nim
wzmianki sięgające już XIII wieku, zabrał się przygodny pasażer. Jechał do Poznania. Powstała z tego
notatka w wykazie miejscowości poznanych przez Feda, bo i taką, niezależnie od kartoteki nazwisk,
prowadził w okresie pobytu w Polsce.

Pod literą „P” mogłem wyczytad:

„Pniewy. Miasto w południowej części wysoczyzny poznaoskiej. Pierwsze wzmianki o nim pojawiają
się w roku 1256. W roku 1458 Pniewy dostarczyły na wyprawę przeciwko Krzyżakom sześciu
piechurów. Miasto prywatne. Początkowo niezależne od rodziny Pniewskich. Kiedy nadane mu
zostały prawa miejskie, nie wiadomo. Leżą przy trakcie historycznym z Frankfurtu nad Odrą do
Poznania. W 1793 roku miasto przeszło pod panowanie pruskie. Liczyło wtedy 892 mieszkaoców i 120
domów, w tym jeden murowany. Mieszkaocy trudnili się rolnictwem. Byli rzemieślnicy: szewcy,
krawcy i piekarze. Na prowadzenie browaru i pędzenie wódki miał w tamtym okresie monopol
właściciel, który sie zmieniał. Do rozwoju miasta przyczyniła się budowa linii kolejowej, która
połączyła Poznao i Miedzyrzecz przez Rokietnicę. W okresie powstania wielkopolskiego w Pniewach
zorganizowana została kompania ochotnicza, która brała udział w walkach pod Zbąszyniem. W czasie
hitlerowskiej okupacji odbywały się tu liczne aresztowania i zsyłki do obozów koncentracyjnych.
Ośmiu mieszkaoców miasta rozstrzelano, a siedemnastu Żydów wywieziono do obozu straceo.

Po wojnie liczba mieszkaoców wzrosła do ponad pięciu tysięcy. Wybudowano tu dwadzieścia


domków jednorodzinnych, które dostrzegalne są z okien samochodu. Pniewy posiadają sied
wodociągową i kanalizacyjną. Jest szkoła podstawowa i liceum ogólnokształcące. Do zabytków
zaliczyd należy kościół parafialny z XV wieku z renesansową kruchtą oraz drugi, z XVIII wieku, Św.

15
W tamtych latach nie było jeszcze po stronie polskiej nowego budynku; oddano go kilka lat później.
Ducha. Jest dawny pałac właścicieli. Dobra knajpa i piekielnie głupi rozjazd na szosie, mogący zmylid
niejednego kierowcę. - Hobbystą historykiem miasteczka jest pan Kaźmierczak (...)”

Notatek nie konfrontowałem ze źródłami. Co zaś do knajpy i skrzyżowania dróg potwierdzam. Jakiś
esteta drogowy wpadł na pomysł, by na środku szosy urządzid kwietniki. Dla niezorientowanych to
rzeczywiście pułapka. Może kosztowad kiedyś kalectwo lub w najlepszym przypadku urwanie
zawieszenia przy samochodzie. Ludziom z dyplomami inżynierów wydaje się, że Pniewy nie wyrosły
jeszcze z okresu powozów, wolantów i bryczek. Ale to inna już sprawa. Z cudacznego pomysłu
korzystają mieszkaocy Pniew, którzy chcą się znaleźd w Poznaniu. Wiedzą, że tu kierowcy muszą
wytracid szybkośd do minimum. Zatrzymują więc wozy, by zabrad się do stolicy województwa...

Mężczyzna lat trzydziestu paru w bluzie ż zawiniętymi rękawami przedstawił się jako Kaźmierczak.
Nazwisko dośd popularne w Wielkopolsce. Prosił o zabranie do Poznania. Fed nudził się już samotną
jazdą. Współpasażer opowiadał ciekawostki. Spoglądał co chwila na zegarek.

- Będziemy o dwunastej na miejscu? - dopytywał.

Fed nacisnął pedał gazu. Spieszno mu było na żeglarskie regaty, które corocznym zwyczajem
odbywały się na Jeziorze Maltaoskim w Poznaniu. Fed stał się przypadkowym uczestnikiem imprezy.
Poznał szwagra pana Kaźmierczaka, a w konsekwencji stał się właścicielem zgrabnej łodzi typu
hornet. Skonstruował ją poznaniak. Nie upłynął miesiąc, a hornet znalazł się na Zalewie Zegrzyoskim.
Na nim to szalał Fed, aż do pamiętnej niedzieli...
Nowy pracownik

Był człowiekiem obdarzonym jakby zdolnościami telepatycznymi. Po powrocie z zachodniej Europy


Fed zastał w gabinecie stos nie przeczytanych gazet i mnóstwo korespondencji. Wymagała ona
załatwienia. Zaledwie osiem dni, a tego aż tyle. Nie wiedział, jak się zabrad do tego stosu. Kiedy
medytował, rozległo się pukanie do drzwi. W progu stanął elegancko ubrany mężczyzna lat
pięddziesięciu paru, z prawie białymi włosami na skroniach. - Edmund D. - przedstawił się. Powiedział,
że jest człowiekiem, który od kilku lat poza ułatwianiem życia korespondentom, praktycznie nie ma
innego celu. Wydało się to naiwne i podejrzane.

- Pan rozumie - tłumaczył - taka praca to podwójny obowiązek. Spełniam ją raz jako patriota, który
dąży do zacieśnienia przyjaźni skłóconych dotąd ze sobą dwóch światów, a po wtóre sprawiam, iż
przybyły do Polski człowiek nie błądzi.

Zacytował listę dziennikarzy, z którymi był związany. Przyznad trzeba, iż znajdowały się tu gwiazdy
pierwszej wielkości. Mało nazwiska. Edmund dysponował plikiem zaświadczeo, listów, podziękowao.
Wszystko to przezornie przyniósł w skórzanej aktówce.

- Znam perfekt pięd języków - oznajmił najpierw w angielskim, potem przeszedł na hiszpaoski, który
zamienił francuskim, by zapytad o warunki podróży po niemiecku/Zakooczył miękką grzecznościową
formułą o rosyjskiej gościnności.

Fed zaprosił go do środka.

- Zaimponował mi ten człowiek od początku - powiedział później Wilkoszowi. - Byłem przekonany, że


celowo go do mnie skierowano. Po tamtych historiach i instrukcjami Willkinsona mogłem byd pewny,
że to mój przyszły anioł stróż. Niczego nie miałem do ukrywania...

Najbardziej niepokoiło Feda, jaką stawkę za usługi zażąda przybysz. Obawiał się kłopotów z centralą.
Wprawdzie zwierzchnicy zgadzali się, by zaangażował siłę pomocniczą, ale przekonany był, że ten nie
poprzestanie na zwykłej pensji.

- Ile? - zapytał.

Pan Edmund zaśmiał się jowialnie.

- Proszę się nie obawiad, młody człowieku - powiedział po hiszpaosku. - Może pan zapytad pana Uwe,
ile u niego zarabiałem. Wynagrodzenie sekretarki. Powiedziałbym: więcej w tym rozrywki niż chęci
zarobku.

Zakręcił się wokół stert papierzysk. Fachowo zapytał:

- Co tu najpilniejsze?

Należało zrobid przegląd wydarzeo krajowych ostatnich dni.

- Nie ma pan ginu i lodu? - zapytał nowy. - Popijając taki koktajl lepiej się pracuje.
Fed postawił na stoliku przed Edmundem pękatą butelkę. Trudniej było z lodem. Wszelka aparatura, z
lodówką włącznie, przez okres nieobecności była wyłączona. Z opresji wybawił go Jugosłowianin
Milko, u którego, jak zwykle po południu (przynajmniej do przyjazdu żony inżyniera), było wesoło.
Poza lokatorem w numerze znajdowała się dwudziestoparoletnia Niemka Mi oraz nieco młodsza
dziewczyna imieniem Barbara. Dwukrotnie dzwoniła do ojca na Powiśle, by powiedzied, że przyjdzie
później, bo „jest u koleżanki i przygotowuje się do egzaminu”. Był mężczyzna pod trzydziestkę,
ubrany w czarny sweter, w towarzystwie dozgonnej miłości, modelki Jagusi. - Harlan - przedstawił się
Fedowi.

Gdy wrócił, Edmund zagłębiony w tygodnikach sporządzał notatki.

- Może pan sobie nie zawracad głowy, przyjacielu - powiedział, gdy wszystko, co potrzebne do pracy,
znalazło się na stoliku. - Proszę odpocząd, ja opracuję, wyszlifuję i nadam dalekopisem.

- Nadad wolałbym sam - pośpieszył Fed. Pamiętał słowa Rosa z ministerstwa. Tamten parę razy
podkreślał, że upoważnionym do przekazywania za granicę wszelkich wiadomości jest wyłącznie
korespondent.

- Jak pan sobie życzy - Edmund nie dyskutował.

Fed chwilę przyglądał się jego pracy. Potem udał się do sąsiada. Mi była wyraźnie zadowolona z jego
powrotu. Postanowiła zemścid się za afront, jaki sprawił jej Harlan adorując Jagusię. Nie przyszło jej
to trudno. W trakcie żartów zapytała bez związku, czy Fed nie mógłby wymienid jej baterii w
przenośnym radioodbiorniku „Schaub-Lorentz”. Od trzech dni stał nieczynny, bo „kobiety nie mają
głowy do techniki”.

Jansen okazał się uczynny. Poszli piętro wyżej. Tak się ową wymianą zajęli, iż ani się obejrzał, jak
minęła północ. Mówiąc warszawskim żargonem, było to „podrywanie na technikę tranzystorową”.
Kiedy wrócił do siebie, zastał w drzwiach przekręcony klucz. Na stoliku kartka: „Ponieważ pana nie
było, tekst nadałem. Będę jutro po południu. Życzę spokojnej nocy - Edmund”. Obok leżały oderwane
z rolek nadane depesze. Z zaciekawieniem przeglądał ich treśd.

„1 czerwca Rada Ministrów PRL wspólnie z prezydium Centralnej Rady Związków Zawodowych (CRZZ)
podjęły uchwałę w sprawie zapewnienia organizacyjno-technicznych warunków dla dalszego rozwoju
socjalistycznego współzawodnictwa pracy. W warunkach Polski ten krok ma duże znaczenie, gdyż
związki zawodowe mają .tu odmienny charakter niż na Zachodzie. Ich rola obok obrony interesów
mas pracujących sprowadza się do mobilizatora potencjału produkcyjnego, a przez to polepszenia
warunków bytowych ludzi pracy. Wykorzystują to władze komunistyczne. Po zakooczeniu wojny
Polska odczuwała poważny niedostatek siły roboczej, spowodowany chęcią nadrobienia skoku.
Zacofanie z powodu braku urządzeo i techniki wyrównywano liczbą zatrudnionych. Obecnie po
siedemnastu latach od zakooczenia wojny, sytuacja uległa zmianie. Obok nowoczesnych maszyn
wymagane są inne kryteria od robotników. Stąd stwarzanie warunków do przekształcenia ilości w
jakośd, do czego ma się przyczynid pod nadzorem organów paostwowych organizacja związkowa.
(...)” Przerzucił wzrok na inny tekst: „(...) W Polsce przebywa obecnie delegacja Narodowej Armii
Ludowej NRD pod przewodnictwem generała armii Heinza Hoffmana. Goście przyjmowani są przez
ministra Obrony Narodowej PRL i wydaje się, że przedmiotem rozmów będą wspólne wysiłki, jakie
oba kraje podejmą przeciwko dozbrajaniu się i wyposażeniu zachodnioniemieckiej Bundeswehry.
Armia wschodnioniemiecka i polska zjednoczone są w militarnym bloku wojskowym znanym pod
nazwą Układu Warszawskiego, który zawarty został w dniu 14. V. 1955 roku w stolicy Polski przez
Albanię, Bułgarię, Czechosłowację, NRD, Polskę, Rumunię, Węgry i ZSRR. Układ Warszawski jest
przeciwieostwem Paktu Atlantyckiego, łączącego paostwa zachodniej Europy. Dwustronne
konsultacje ministrów obrony są często stosowane. Przyjazd ministra obrony NRD, Heinza Hoffmana,
do Polski może podyktowany byd, poza względami politycznymi, także chęcią omówienia problemów
związanych z jesiennymi manewrami Paktu Atlantyckiego, planowanymi wzdłuż granic NRD.
Ostrożnośd paostw komunistycznych nie jest czymś nowym, zważywszy, że przy współczesnej
technice nigdy nie można przewidzied, kiedy zakrojone na tak dużą skalę manewry przerodzid się
mogą w otwarty konflikt zbrojny albo tak zwaną wojnę błyskawiczną. (...) Wyjazd niemieckiej
delegacji wojskowej z Polski przewidziany jest na 25 czerwca. (...)”

Pozostałe depesze opracowane były w podobnym stylu. Zastrzeżeo co do sposobu ich sformułowania
Fed nie miał.

„Postanowiłem zatrudnid Edmunda D” - zapisał w kalendarzu pod datą 22 czerwca 1962 roku. Oferta
o tyle korzystniejsza, że nowy pracownik sporządził wcale pokaźne tezy do artykułu na temat
polskiego szkolnictwa w latach 1961/1962 i jego perspektyw na przyszłośd. Plastyczny opis wyników
nauczania w Polsce i zestawienie tego z okresu przedwojennego, a także z zamiarami władz odnośnie
kształcenia kadr systemem stacjonarnym, zaocznym- i wieczorowym, mógł bez wątpienia
zainteresowad wiele osób, nie tylko fachowców w Ameryce Łacioskiej.

- Uważam, że powinien pan to dopracowad w swoim stylu i przekazad - powiedział Edmund


następnego dnia, kiedy się spotkali.

Taki układ odpowiadał Fedowi. Mógł się zająd przygotowaniem poważniejszych materiałów
publicystycznych. Nowy był nie tylko alfą i omegą w przygotowywaniu depesz. Dbał o wszystko.
Troszczył się, by samochód był czysty i na chodzie. Znalazł mechanika, pana Bogdana z ulicy
Czerwonego Krzyża. Tego samego, który konserwował volkswagena Harlanowi. Edmund miał czas, by
wyskoczyd po zakupy do pobliskiego domu towarowego. Przynosił ploteczki. Nie był natrętny w ich
przekazywaniu. Miał i tę zaletę, że gdy przychodzili do Feda interesanci lub koledzy dziennikarze,
zamykał się w pomieszczeniu dalekopisowym i trwał tam do kooca. Usuwał się, kiedy pracę skooczył.
Nie wtrącał się w sprawy osobiste Feda. Raz, kiedy niespodziewanie zawitał do pensjonatu
stypendysta norweski Olaf, którego Fed znał wcześniej, Edmund powiedział:

- Oj, Federico! Niech pan uważa. Ten młody arystokrata lubi chłopców.

Pewnego dnia Edmund nie zgłosił się do pracy. Nie przychodził w następne. Fed zaniepokoił, się
nawet o jego zdrowie. Pojechali z Wilkoszem do mieszkania przy Asfaltowej na Mokotowie.
Gospodyni niewiele mogła powiedzied. „Milicjanci w cywilu” przeprowadzili w pokoju sublokatora
rewizję, a jego samego zabrali.

- Taki dobry pan, a jaki elegancki. Nigdy nie zdarzyło się, by zalegał z komornem - biadała.

Do pensjonatu wracali w milczeniu. Fed był pochmurny. Odnosiłem wrażenie, że ma do Polaka


pretensje za tamten, nieznany incydent. Wybuchnął, gdy znaleźli się w pokoju:
- Oto jak wygląda wasza wolnośd! - Nozdrza dygały mu nerwowo. - Ręczę, że jedyną winą tego
człowieka było to, iż pracował u zagranicznego korespondenta. Słyszałeś, co mówiła kobieta.
Potraficie łamad najlepsze charaktery. Proszę bardzo! - rozrzucił leżące na biurku gazety, które
oczekiwały opracowania. - Piszecie o paostwach policyjnych. Zobaczcie, gdzie są naprawdę. - W tej
chwili wychodziła z niego pasja południowca. Przeklinał wszystkich i wszystko dokoła, przeplatając to
westchnieniami do tuzina przynajmniej świętych.

- Jutro zawiadamiam centralę, że mam wszystkiego dosyd. Tu prawdziwy dziennikarz nie może
pracowad. Wyjeżdżam.

Wilkosz milczał. Nie chciał się ośmieszyd jakimś bzdurnym tłumaczeniem, nie znał tej sprawy. Nie
dawało mu to jednak spokoju. Nie spotykał się przez następne dwa dni z Fedem. Wreszcie trzeciego
dnia wieczorem Jansen zadzwonił:

- Pogniewałeś się?

- Nie chciałem ci przeszkadzad w pakowaniu rzeczy - odparował Wilkosz i roześmiał się serdecznie do
słuchawki. Spotkali się następnego dnia.

- Chodź - powiedział Romek. Fed zdziwił się, ale nie zapytał, dokąd i po co jadą. W Alejach
Ujazdowskich Wilkosz kazał mu się zatrzymad; zatelefonował z budki. Po kilku minutach do
samochodu podszedł Mr. Smith, tęgi jegomośd, pracownik jednego z biur handlowych w Warszawie.

- Poznajcie się - przedstawił obu Polak. Pojechali Agrykolą w dół. Na placyku pomiędzy parkiem a
boiskiem sportowym, na którym chłopcy grali w piłkę, rozkopując jesienne liście, Wilkosz zwrócił się
do Smitha.

- Panie Ronaldzie, przyjaciel ma zamiar zatrudnid u siebie człowieka, który jest podobno bardzo
zdolny. Nazywa się Edmund D. - mówił wolno, obserwując zdziwioną minę Feda. Spoglądał na
polskiego przyjaciela pytającym wzrokiem...

- Tylko nie to - zamachał rękami cudzoziemiec, jakby odstraszał natrętne muchy.

Popłynęła długa opowieśd. Przed trzema laty Edmund D., człowiek stateczny i budzący zaufanie,
zgłosił się do Anglika z referencjami cudzoziemców i pewnej szacownej osoby z polskiej rodziny
hrabiowskiej. Znał kilka języków. Zatrudnili go w swoim biurze. Był pracowity i uczynny. Po roku
poprosił o urlop. Chciał go spędzid w Bułgarii. Placówka wyraziła zgodę.

- Żyliśmy ze sobą dobrze. Zwrócił się do mnie o pożyczenie na okres wakacji samochodu - opowiadał
Smith.

Rozmówca nie robił z tego problemu. Dał Edmundowi swojego chevroleta-impalę oraz upoważnienie
na jego eksploatowanie w kraju i za granicą. Potwierdzili dokument notarialnie. Edmund wyjechał.
Przysyłał znajomym pocztówki z trasy. Były widokówki czeskie, węgierskie, rumuoskie i bułgarskie.
Najpierw z Sofii, później z Warny i Złotych Piasków. Potem korespondencja się urwała.

- Myśleliśmy, że się coś stało - powiedział. - Otrzymałem wiadomośd, że w drodze powrotnej miał na
Węgrzech wypadek i leży w szpitalu. Prosił o pożyczkę -na adres pielęgniarki, która się nim opiekuje.
Wysłałem mu osiemset dolarów. Edmund wrócił po czterech miesiącach. Przywiózł zaświadczenie, że
samochód kompletnie rozbity.

Tłumacząc się stanem zdrowia, prosił chlebodawców o kilka miesięcy urlopu. I wtedy zaczęły dziad się
dziwne rzeczy. Dla placówki handlowej Edmund zniknął bezpowrotnie. Za to pojawił się u nowego
korespondenta - Jansena. Do jego poprzedniego miejsca pracy zaczęły natomiast przychodzid z
Bułgarii, Węgier i Rumunii rachunki za nie uregulowane należności za usługi w hotelach. Korzystał z
nich Mr. Ronald Smith.

Zaczęło się na dobre, kiedy przyszła odpowiedź towarzystwa ubezpieczeniowego odnośnie zwrotu
wartości za chevroleta-impalę, który uległ rozbiciu.

Strona węgierska krótko informowała: „Wypadek w miejscowości Tatàbanya, który miał mied miejsce
dnia 17 maja 1962 roku o godzinie 16.30, nie został odnotowany przez organy milicji Węgierskiej
Republiki Ludowej. Dochodzenie wykazało, że samochód osobowy numer rejestracyjny... silnika...
podwozia... sprzedany został w imieniu pana Ronalda Smitha przez jego pełnomocnika Edmunda D.,
obywatela PRL legitymującego się paszportem numer... Samochód nabył mieszkaniec Szekesfehervar
Istwan Kalocsa”. Smith wyjął z portfela podniszczony dokument. Federico obejrzał go z
niedowierzaniem.

- Bardzo nieprzyjemna sprawa. Proszę mi wierzyd - zapewniał pulchny cudzoziemiec.

Kiedy przybyli na Szpitalną i opuścili samochód, Wilkosz zaproponował:

- Jest jeszcze jedna kwestia do wyjaśnienia. Blisko, na Rutkowskiego, przejdźmy się.

Minęli chłodną bramę. Dziewczynki bawiły się tu „w klasy”. Skakały na patykowatych nogach po
nakreślonych kredą na betonie prostokątach. Warsztat z napisem „Stolarstwo meblowe” był
zamknięty na cztery spusty. Na drzwiach kartka Wydziału Finansowego. Weszli do oficyny; roznosił
się tu zapach placków ziemniaczanych. Pchnął skrzypiące drzwi. Przy kuchni zastali kobietę w średnim
wieku. W głębi mieszkania dwóch chłopców w wieku przedszkolnym bawiło się ołowianymi
żołnierzykami.

- Czy mógłbym rozmawiad z panem Romanem? - zapytał Wilkosz.

Wytarła dłonie fartuchem, jakby przygotowywała się do powitania. Weszła do pokoju i zawołała:

- Stary! Panowie do ciebie.

Po chwili wyszedł nie ogolony mężczyzna ze spracowanymi dłoomi. Trudno było określid jego wiek.
Twarz wskazywała, że od kieliszka nie stroni. Spoglądał na nich podejrzliwie.

- To pan Jansen - przedstawił Wilkosz Feda. - Mistrzu, kolega chciałby się dowiedzied czegoś bliżej na
temat Edmunda D.

Rzemieślnik paskudnie zaklął. Twarz mu nabrzmiała, a na czole pojawiła się gruba żyła.

- Gdybym złapał sukinsyna, pasy bym darł - powiedział ochrypłym głosem, zaciskając pięści.

- Za co? - Fed nie wytrzymał.


- Za co?! - Popłynęła opowieśd:

Po objęciu funkcji pomocnika korespondenta agencji „Helios”, u warszawskiego rzemieślnika zgłosił


się z pisemkiem firmowym i fotografią pan Edmund D. Pooglądał meble, powybrzydzał trochę i
oznajmił, że obstalowałby fotele, ale takie jak na zdjęciu w przyniesionym czasopiśmie. Stolarz
roześmiał się.

- Panie - powiedział - wszystko można zrobid. Tylko skąd surowiec?

Od słowa do słowa doszli do porozumienia. Sprawa była do załatwienia. Szef pana D. wymienia w
banku pieniądze. Dwadzieścia cztery złote za dolar. Można się dogadad. Pan D. zapyta chlebodawcy,
czy nie zgodziłby się na realną wymianę. (Chodziło o Jansena, który o tym nie miał pojęcia). On,
powiedzmy, w Niemczech zakupi surowiec, który pan Roman może dowolnie odbierad jako przesyłki
„od krewnych”. Wypłaci zaś tu w Warszawie należnośd „po godziwej cenie”.

- Kto nie pójdzie na taki interes? Wyciągnął ode mnie dwadzieścia osiem tysięcy tytułem zaliczki. A
teraz mi warsztat zapieczętowali - westchnął. - Nie wiem, jak będzie z koncesją.

Fed wyszedł przerażony.

- I co? - zapytał go Wilkosz, kiedy znaleźli się z powrotem na ulicy.

- Nieprawdopodobne.

- Mam prośbę - nie wytrzymał Polak - zanim zaczniesz wymyślad komukolwiek, poznaj drugą stronę
medalu. Poza tym nie zapominaj, że jestem trochę starszy, powinieneś mnie słuchad. Tamten to
hochsztapler dużej klasy. Zetknąłem się z nim parokrotnie.

Śledztwo wskazało, że rzemieślników, których Edmund „wziął na zagraniczny surowiec”, było w samej
tylko Warszawie kilkunastu. Znalazły się osoby, które naciągnął na pożyczkę. W wypadku wyjazdu za
granicę pobierad miały walutę z „jego konta” w monachijskim banku. Dysponował ponod jakąś
książeczką czekową wystawioną na swoje nazwisko. Wprawdzie nie te już czasy, by na farmazona
sprzedawad kolumnę Zygmunta; ale widad, że „na zagranicę” naiwnych nie brak...

Nabrani różnie tłumaczyli swoją głupotę. Jedni wyjaśniali sądowi: „Był stateczny. Budził zaufanie.
Inteligentny. Władał kilkoma językami”. Kobiety w wieku balzakowskim mówiły: „Nie zdarzyło się, by
nie przychodził z kwiatami. Całował, w rękę. Prawił komplementy...” - oto pole, na którym żerował.

Edmundowi opłacił się proceder. Podsumowano „długi” wobec wierzycieli. Ponad sześdset tysięcy.
Wiadomości o błękitnym ptaku dotarły jakimiś kanałami i za granicę. Jego osobą zainteresował się
Interpol. „Stateczny pan” miał jakieś pasywa do rozliczenia z francuską policją. Poszukiwała go w
zachodniej Europie i na drugiej półkuli pod zupełnie innym nazwiskiem.

Musiały to byd niebłahe sprawy, gdyż Edmund bardzo się starał, aby nie zostały one poznane w
Polsce. W jaki sposób? Stosunkowo prosto.

Kiedy stanął przed sądem za oszustwa popełnione w naszym kraju, z takim przekonaniem udawał
Bogu ducha winnego, że niektórzy nawet z kompletu sędziowskiego zaczęli mied wątpliwości.
Podchodził do zagadnienia w sposób, rzec można, współczesny, prawie „marksistowski”.
- Wysoki sądzie - tłumaczył. - Przyznaję, prowadziłem nieuczciwy tryb życia. Przyznaję, wyłudziłem
pieniądze. Proszę jednak zważyd, kim są osoby poszkodowane. Właściciele i ludzie, którzy dorobili się
majątku na cudzej pracy. Pół wieku wcześniej Lenin powiedział, iż są to jednostki aspołeczne. W
Związku Radzieckim po rewolucji takich pozbawiano praw obywatelskich. Nazywano ich „liszeocami”
i słusznie. Czy można więc twierdzid, jak dowodziła obrona reprezentująca poszkodowanych, iż żyłem
na koszt społeczeostwa? Czy ci ludzie mają cokolwiek wspólnego z socjalizmem? Z naszym ustrojem?
Czy mogą byd traktowani jako masy pracujące? - Pan Edmund zaraz zresztą sobie sam odpowiedział. -
Nie mogę więc odpowiadad jako osoba, która działała na niekorzyśd społeczeostwa. Oni nim nie są.

Protokolantką tej niecodziennej, nawet jak na Warszawę, sprawy, była młoda, dwudziestodwuletnia
dziewczyna. Ją to w trakcie rozprawy świdrowały siwe oczy oskarżonego. Zdawały się mówid:

„Tylko ty, dziecino, potrafisz mnie zrozumied. Pozostali to rutyniarze”.

Dziewczę uległo czarowi dystyngowanego pana, bo... wyszło za niego za mąż. Edmund triumfował.
Żadne czynności śledcze nie mogły byd przeprowadzone tak, by o nich nie wiedział. Żona czuwała.

W aktach sprawy znajduje się ciekawy zapisek urzędowy oficera milicji, który prowadził śledztwo. Po
skazaniu Edmunda prawomocnym wyrokiem na dwa lata więzienia i grzywnę Interpol zwrócił się
drogą pośrednią do naszych władz celem identyfikacji skazanego. Droga pośrednia była tu jedyną,
gdyż nasza Komenda Główna MO do międzynarodowej organizacji policyjnej nie należy. Formalnośd
formalnością, ale warto wiedzied, co za ptaszek wpadł w sidła. Prowadzono żmudne dochodzenia
mające ustalid tożsamośd. Pewnego dnia kapitan Zenon N. otrzymał wiadomośd od władz
więziennych, że skazany chce się koniecznie i tylko z nim widzied. Ma rzekomo do przekazania ważną
wiadomośd.

Mimo nawału pracy pojechał kapitan do niezbyt odległego od stolicy więzienia. Więzieo karny
Edmund D. zameldował się przepisowo w gabinecie naczelnika więzienia. Wyglądał doskonale.
Tryskał wprost zdrowiem. Kiedy zostali sami, zapalił papierosa i zakładając nogę na nogę zapytał:

- Kapitanie!? Co to za sztuczki wszczynacie wokół mojej osoby? Doszły mnie słuchy, że zaczynacie
grzebad w aktach sprawy sądowej i zażądaliście do wglądu materiałów z rozpraw. Chciałem uprzedzid
przed konsekwencjami.

Oficerowie milicji przyzwyczajeni są do takich rozmów. Co drugi powołuje się na koneksje z wysoko
postawionymi osobami. Długo dyskutował Edmund z kapitanem Zenonem N. Gdyby chciał powtórzyd
opowieśd Edmunda, powstałby ciekawy kryminał. Potem, po wyjściu z więzienia, wszelki słuch o nim
zaginął. W koocu 1968 roku spotkałem go przypadkowo na Nowym Świecie. Szedł w towarzystwie
przystojnej blondynki.

- Żona - przedstawił ją.

Małżeostwo z byłą protokolantką sądową okazało się trwałe. Przetrwało już ładnych parę lat.
Małżonek zachowywał się z charakterystyczną dla niego swobodą. Beztrosko wypytywał o
znajomych. Zagadnął o losy Feda, innych. Potem jakby mimochodem oświadczył:
- Mieszkam w Leśnej Podkowie. Gdyby pan zechciał nas odwiedzid, to bardzo prosimy. Prawda,
kochanie?

Kochanie potrząsnęło rozwianymi włosami, ukazując w uśmiechu ładne zęby. On zaś skłonił się
elegancko i wziąwszy małżonkę pod rękę podszedł do krawężnika. Otworzył drzwiczki samochodu
wpuszczając kobietę do wnętrza. Obszedł lśniącego w słoocu forda-mustanga i zasiadł za kierownicą.
Samochód z piskiem opon pomknął w kierunku Krakowskiego Przedmieścia...

Zadumałem się. Ten człowiek przez kilka miesięcy był autorem depesz i artykułów oraz doradcą w
kształtowaniu opinii o naszym kraju. Teksty wychodziły regularnie. Nikt z czytelników nie
podejrzewał, jaka postad kryła się za nimi.
Rozdział III

Towarzystwo

Przyjaciół Feda Roman Wilkosz miał okazję poznad pamiętnego sobotniego wieczora. Symboliczna
była to znajomośd. Nie wszystkie twarze zapamiętał. Wyraźnie nie imponowali mu ci ludzie, mimo że
każdy z nich był oryginalny. Każdy wyznawał inny typ życiowej filozofii i własny sposób spojrzenia na
świat. Łączyły ich, co tu ukrywad, wszelkie odmiany hochsztaplerstwa. Zastanawiał się Polak, jak w
milionowym mieście wąska grupa ludzi potrafi się wzajemnie odnaleźd.

Po dwóch miesiącach mógł prawie bez błędu rozszyfrowad, kto był doradcą Feda w przedstawianiu
poszczególnych problemów. Wynikało to z treści depesz i artykułów, z których częśd wracała z
powrotem do Polski wydrukowana w prasie zagranicznej. Na pewne fragmenty powoływały się też
zagraniczne rozgłośnie. Komentowały je później na własny sposób. Dyskutowali z Fedem na te
tematy długo i gorąco. Czasem kooczyło się wymyślaniami. Rozchodzili się jednak w przyjaźni. Sam
korespondent kiedyś po takiej awanturze wyznał:

- Wiesz, nie rozumiem, kłócimy się, a gdy cię parę dni nie widzę, brak mi dyskusji z tobą.

Romana także pasjonowały spotkania z Jansenem. Doskonała to gimnastyka, gdy człowiek atakowany
ze wszystkich stron musi bronid swego stanowiska. Większośd polskich publicystów o tym wie.
Najczęściej poruszanym tematem były przepisy polskiego prawa karnego bądź roszczenia z
powództwa cywilnego.

Fed celowo starał się byd w niektórych przypadkach skrajnie ekstremistyczny. Kiedy brakowało mu
argumentów, co zdarzało się rzadko, częstował Romka epitetami: „Jesteście ortodoksyjni, tak was od
czterdziestego piątego wychowują” lub „boicie się nowoczesnego spojrzenia na socjalizm” albo
„okres stalinowski wywarł piętno na twoim sposobie myślenia”. Płytka była jego wiedza o tych
czasach.

Fed był upartym człowiekiem. Przekonad mogły go wyłącznie fakty, nie słowa. Wilkosz wyczuwał, że
nie może mu darowad, iż udowodnił na przykładzie Edmunda, że racja po stronie Polaka.

Kiedy wieczorem w pierwszy piątek listopada Wilkosz szedł odwiedzid Jansena, pogoda była fatalna;
nadchodziły jesienne szarugi. Feda zastał opracowującego większy artykuł. Obłożony był polskimi
czasopismami, wycinkami z gazet i notatkami pisanymi obcą ręką. Przywitał go nie podnosząc się
nawet zza biurka.

- Zrób „diablicę” i podaj szklaneczkę. Za godzinę będę gotów - powiedział. „Diablicą” nazywali koktajl
z whisky, ginu, czerwonego wina i radzieckiego koniaku. Dodawali do tego kostkę lodu. Po takiej
szklaneczce nogi nie były chętne do noszenia reszty. Polak spełnił jego prośbę, a potem przeglądając
czasopisma, zerkał w telewizor.

Po dzienniku Fed usiadł obok Romka z gotowym materiałem. Artykuł dotyczył uchwalonej niedawno
przez Sejm ustawy modyfikującej status adwokacki w Polsce. O samym akcie prawnym polski
dziennikarz pojęcie miał tylko ogólne. Wiedział, że ustawa znosi prywatne gabinety na rzecz
adwokackich zespołów i biur pomocy prawnej przy związkach zawodowych i organizacjach
społecznych. Dowiedział się z tekstu, iż .do czasu wprowadzenia ustawy było w Polsce około pięciu
tysięcy siedmiuset adwokatów, z tego w Warszawie około tysiąca czterystu zgrupowanych tu w
trzydziestu trzech kolektywach. Po omówieniu formalnej strony zagadnienia zaczynał się komentarz
Feda. Informował on, że władze polskie wprowadzając zmianę atakują w ogóle prawo do obrony
oskarżonych i pozwanych, których w PRL z roku na rok jakoby przybywa. Następowała też dygresja, iż
nadużycia gospodarcze są jedną z form biernej walki przeciwko obecnemu ustrojowi. Po omówieniu
defensywy, jaka miała - jego zdaniem - grozid prawom oskarżonych przed sądami, zrobił obszerny
wywód dotyczący spraw finansowych i podatkowych adwokatury w nowym porządku. Skonkludował:
„to urzędnicza forma wprowadzenia komunizmu w dziedzinie, która winna pozostad jak najdłużej
wolna”.

- I co? - zapytał, kiedy Polak dwukrotnie przeczytał tekst.

- Można i tak - odparł. - Ale pół prawdy jest także kłamstwem.

Parsknął jak rozdrażniony kot: - Tobie nic się nie podoba. - Chciałbyś, żebym pisał jak korespondent
„Trybuny Ludu”. Może nieprawda?! Wszystkich zrównujecie. Nie chcecie, by ktoś wybił się nad
przeciętny poziom.

- Nie przesadzajmy - uspokoił go Wilkosz. - Czy takie rozwiązanie jest słuszne, okaże przyszłośd. Co zaś
do komentarza uważam, że pan Bela Juhazs źle ci doradził.

Zatkało go. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzied. Poprzestał jednak na kilku haustach „diablicy”.

Wilkosz kilkakrotnie widział Feda w towarzystwie polskiego prawnika węgierskiego pochodzenia.


Matka Beli była Polką, ojciec zaś Węgrem z tamtejszej szlachty. W Polsce mieszkali od przedwojny.
Wiele słyszał o okupacyjnych i powojennych przeżyciach tego pana. Środowisko prawników
warszawskich znał jak własną kieszeo. Przyjaciele go unikali...

- Masz coś przeciwko Beli? Nie powiesz chyba, że to drugi Edmund? W czasie okupacji walczył w
podziemiu..-.

- Skądże? Nie znam prawie tego człowieka - odparł Romek. - Inni go pamiętają. Chcesz porozmawiad?

Patrzył z niedowierzaniem. Gośd tymczasem wykręcał numer telefonu znajomego prawnika z


Żoliborza, dziś starszego już pana na emeryturze. Uzgodnił, że go odwiedzi następnego
przedpołudnia, zastrzegając, że przyjdzie z przyjacielem, który chciałby mecenasowi postawid kilka
pytao.

- Jeżeli z problematyki prawnej, proszę bardzo. Cieszę się, że mogę byd komuś przydatny - rozległ się
w słuchawce basowy głos.

W umówionym terminie pojechali. Po Sadach Żoliborskich hulał chłodny wiatr; domy spółdzielni
mieszkaniowej rozrzucone tu były wśród pożółkłej zieleni jak klocki. Schludnie utrzymane. Estetyczne
i widne klatki schodowe. Weszli na drugie piętro. Pan Michał miał na nogach miękkie pantofle, a w
zębach nieodłączną fajkę. Nie wyglądał na swoje lata. Zaprosił obu do gabinetu, zawalonego jak za
dobrych czasów literaturą prawniczą i rocznikami ustaw. Mimo emerytury pracował nadal:
przygotowywał artykuły do specjalistycznych czasopism. Pogawędzili o różnych sprawach.
- Ad rem - zmienił temat gospodarz. - Sądzę, że przyprowadziło panów co innego.

Wilkosz uśmiechnął się. - Proszę się nie gniewad, panie Michale. Kolega chciałby zawrzed
poważniejszy interes z niejakim Belą Juhazsem. Odradzałem, ale nie chcę, by podejrzewał, iż mam w
tym własny interes - skłamał Wilkosz.

- Rozumiem - stwierdził jakby z wyrzutem mecenas. - Chce pan wyciągnąd kasztany moimi rękami. -
Zastanowił się chwilę, zatrzymując na nich obu swoje mądre, siwe oczy ukryte pod krzaczastymi,
sterczącymi brwiami. Westchnął. - Niechętnie wracam do tych spraw - teraz mówił do Feda. - Jeżeli
przyjaciel prosi, powtórzę.

Chodzi oczywiście o mecenasa Belę Juhazsa? - upewnił się.

Fed potwierdził.

- Proszę pana. Odkąd znam tego człowieka, zawsze postępował według łacioskiej maksymy „per fas
et nefas”. Był człowiekiem nie przebierającym w środkach...

Mecenas przedstawił portret Beli. Miał Bela skooczonych lat dwadzieścia, kiedy wybuchła wojna
polsko-niemiecka. Łat dwadzieścia i nie dokooczony Uniwersytet Warszawski. Przeszedł do
podziemia. Chodził w oficerkach i eleganckich bryczesach. Na milę pachniało organizacją.

- Nie, nic z tych rzeczy - wyjaśnił zaraz mecenas. - Bela nie był w naszej organizacji. Nie był w AK ani
nie wiązał się z lewicą. Podszywając się pod łudzi podległych „Grotowi” wyprowadzał za
wyśrubowanymi opłatami bogatych Żydów z getta. Obiecywał transport przez Węgry do Szwajcarii.
Nigdy nie docierali do celu. Mimo okupacyjnego chaosu sprawa wydała się. Wpadł na nią
kontrwywiad AK. Na podniszczonej sztywnej kartce można odczytad pośpiesznie kreślone słowa:

„(...) Wanda /lut/ 1940 donosi: Juhazs Bela, Polak węgierskiego pochodzenia, zamieszkały z
przyjaciółką przy Koszykowej 72, która uchodzi za jego żonę, zajmuje się wyprowadzaniem Żydów z
getta, od których wyłudza pieniądze. Istnieją podejrzenia, że wyprowadzane przez niego osoby są po
drodze likwidowane, a cały proceder obliczony na zysk. Bela w rozmowach daje do zrozumienia, że
działa w porozumieniu z Armią Krajową (...)”.

Za pierwszym meldunkiem poszły inne. W koocu roku 1940 ustalono bez wątpliwości - to żadna
organizacja, lecz prywatny interes przedsiębiorczego młodzieoca. Zapadł wyrok sądu podziemnego...

Czerwcowego przedpołudnia 1941 roku przechodził Bela przez park na Filtrowej. Skracał drogę od
Wawelskiej ku cichej uliczce, gdzie mieszkał jego przyjaciel. Zza krzaka padł strzał. Rozległo się kilka
innych. Spłoszone matki w pośpiechu zabrały pociechy bawiące się w słoocu i czym prędzej ukryły się
w bramach. Pewne było, iż wśród zieleni rozgrywa się jedna z okupacyjnych tragedii. Akcja, której
lada moment zawtórują syreny wozów policyjnych.

Chłopcy olbrzymimi susami przeskakiwali krzewy. Ginęli w perspektywie Pola Mokotowskiego. Kiedy
w parku ukazały się postacie w zielonych i granatowych mundurach, panowała już cisza. Ślady walki
zdradzały rdzawe plamy krwi wsiąknięte w żwir ścieżki. Ranny w nogę Bela dowlókł się do mieszkania
przyjaciela. Nie opuszczał kryjówki przez miesiąc. Ci z organizacji myśleli, że go wykooczyli. Sądzili, że
strzały, jakie oddał na oślep, były ostatnie.
W sierpniu niespodziewanie natrafili znowu na jego ślad. Pokojówka sturmbannfuhrera, Gustawa
Wünschego, z warszawskiego gestapo zameldowała przełożonemu z wywiadu konspiracyjnego, że do
jej mocodawcy zgłosił się Polak węgierskiego pochodzenia - prawdopodobnie zaoferował Niemcom
współpracę. Co dalej się działo, dziewczyna nie mogła ustalid. Mężczyzna zabrany został do
samochodu i wywieziony w nieznane. Pojawił się w Lubelskiem; oczywiście pod innym nazwiskiem i
jako „ukrywający” się przed Niemcami. Szukał dróg do oddziałów partyzanckich. Niektórzy byli
łatwowierni. Płacili za to życiem...

Kiedy Bela zorientował się, że koniec dotychczasowych protektorów rychły, zmienił orientację. Teraz
faszystów nabijał w butelkę. Był jednak świadek jego świostw. Jadwiga - prosta dziewczyna, córka
rzemieślnika z warszawskich Dynasów. Chciała koniecznie byd damą. Współuczestniczyła w
procederze i łącznikowała z Wünschem. Sam przecież Bela nie dałby rady. Kiedyś się pokłócili, o
błahostkę zresztą - chciała pierścionek z brylantem. Opowiadała siostrze, że Bela ma ich dużo.
Sprzeciwił się zachciance, bo gestapowiec dał do zrozumienia, iż podejrzewa, że coś nie w porządku.
Ona tego nie rozumiała. Była harda. Niedwuznacznie dawała do zrozumienia, aby nie był zbyt pewny
siebie. Pojechała do stolicy. Była to jej ostatnia podróż. Trzy kilometry za Lubartowem obok toru
dróżnik znalazł zwłoki dziewczyny.

- Ludzie widzieli ich wsiadających razem do pociągu - stwierdził mecenas.

Mówiąc prawdę przypadek zdecydował o tym, że ów pół-Węgier, pół-Polak wywinął się od


odpowiedzialności karnej. Aresztowany w Łodzi w 1947 roku siedział kilka miesięcy pod zarzutem
współpracy z okupantem. Czasy były skomplikowane. Na problem Armii Krajowej i jej stosunku do
okupanta patrzono jako na całośd. Nie odróżniano kierownictwa wtajemniczonego w grę polityczną,
od mas, których większośd chciała po prostu walczyd z najeźdźcą.

- Ludzie niechętnie mówili o pracy na korzyśd wywiadu organizacyjnego w czasie okupacji -


kontynuował spokojnym głosem gospodarz. - Nie było to bezpieczne.

Sytuację wykorzystał Bela. Zarzucił świadkom insynuacje i tendencyjnośd. Na rozprawie wytoczył


najcięższy kaliber. Podczas wojny Juhazs ostrzegł przed aresztowaniem jednego z działaczy ludowych,
który po wojnie zajął wysokie stanowisko w aparacie administracyjnym. Obrooca odczytał jego
oświadczenie, którego fragment brzmiał następująco: (...) Obywatela Belę Juhazsa znam od stycznia
1944 roku. (...) W tym czasie ukrywał się we wsi Lubrza, powiat Radzyo Podlaski, u gospodarza Wajdy
Antoniego pod nazwiskiem Bronisława Jurczyka. W pierwszych dniach stycznia Bela Juhazs ostrzegł
mnie przez łącznika, iż przygotowuje się wsypa i mam byd aresztowany przez Niemców. Dzięki jego
patriotycznemu stanowisku ocalałem, a organizacja nie poniosła strat. Do lipca 1944 roku
korzystałem z pomocy w/w w schronieniu i żywności. (...)”

- Efronteria przed sądem spowodowała, że Bela nie odpowiadał. Straciłem go z oczu na dobre kilka lat
- pan Michał wstał i podszedł do regału. Wydobył jedną z poblakłych tekturowych teczek. Rozsupłał
tasiemki i podał arkusz Fedowi. - W pięddziesiątym szóstym dostałem ten papier z Naczelnej Rady
Adwokackiej. Pytano mnie, jaką mam opinię o Beli Juhazs - na samo wspomnienie siwy emeryt
oburzył się. - Wtedy dowiedziałem się, że Bela skooczył wydział prawa, odbył aplikanturę i starał się o
praktykę. Napisałem, co wiedziałem, i załączyłem fotokopię dokumentów. Podobno odwoływał się do
ministra sprawiedliwości. Co dalej porabia, nie wiem.
Gospodarz złożył dokumenty. Teczkę wsunął na swoje miejsce. Wrócił do Feda. Położył mu na
ramieniu żylastą dłoo i popatrzył w oczy.

- Tak, młody człowieku. To byłoby wszystko o Beli Juhazsie. Pas trop de zèle - nie za wiele gorliwości,
jeżeli chodzi o tego pana.

Koocowym fragmentem rozmowy mecenas mimo woli potwierdził sugestię Wilkosza z poprzedniego
dnia. Krytyka omawianego aktu prawnego przez Feda była więc subiektywna.

W drodze powrotnej Jansen unikał wzroku Romka. Minęli w milczeniu Dworzec Gdaoski. Dopiero
kiedy zatrzymał się przed światłami na skrzyżowaniu przy placu Dzierżyoskiego, pokręcił jakby z
niedowierzaniem głową.

- Czy to możliwe? -i zapytał jakby sam siebie.

- Co?

- No, czy wszyscy tu spotykani ludzie nie są godni zaufania.

- Tego nikt nie mówi - odparł Polak.

- A ty, co robisz?! - zdenerwował się. - Udowadniasz, że każdy, kto ze mną się spotyka, jest
szubrawcem. - Zapomniał, że prowadzi wóz, i zaczął gestykulowad dłoomi; zajechał drogę
taksówkarzowi. Tamten uchylił okno i wrzasnął:

- Jak chcesz, kapucynie, zabid się, to skacz z szóstego piętra, a nie narażaj innych! Ojciec cię w
prosektorium nie pozna! - trzasnął drzwiczkami i pomknął w kierunku Królewskiej.

- Zatrzymaj się, porozmawiamy - zaproponował Wilkosz.,

Stanęli przy ogrodzeniu, za którym pracowały dźwigi wznoszące wieżowce spółdzielni mieszkaniowej
„Oświata”.

- O co to ci chodziło? - zapytał udając, że nie pamięta przyczyny, dla której stanęli.

- Każdy, kto ze mną spotyka się, to przestępca...

- Ty tak twierdzisz - odparł. - Ja natomiast jestem zdania, iż wpadłeś w niezbyt ciekawe towarzystwo,
jak większośd cudzoziemców. Lekkoduchy węszą łatwy zarobek i sensację. Dlaczego nie
porozmawiasz z polskimi kolegami po fachu? Są przecież poważni publicyści. Ci, z którymi się stykasz,
opowiadają ci historie nie z tej ziemi. Przyjmujesz to za dobrą monetę i w taki sposób tworzysz obraz
o kraju, w którym przebywasz. Krzywe zwierciadło odbierają czytelnicy i mają takie pojęcie o Polsce,
jakie im dajesz. Nic dziwnego. Przyjeżdżający cudzoziemcy wyobrażają sobie o nas Bóg wie co. Mają
przecież takie obiektywne źródła jak ty - wyjaśnił spokojnie Wilkosz.

- Chcesz powiedzied, że kłamię?! - wrzasnął Fed, aż przechodząca chodnikiem para obejrzała się.

- Przecież tego nie można nazwad obiektywizmem.

- Mam czerpad wiadomości z „Życia Warszawy” i jemu podobnych i potem komentowad tak drętwo
jak oni, co? - zaśmiał się teraz i dorzucił: - Nie pozostałoby nic innego, jak wstąpid do partii
komunistycznej i głosid: fajno jest! Chciałbyś, żebym pisał „socjalizm zwycięża na wszystkich
frontach”, „niech żyje demokracja”. Każde słowo prawdy was boli...

- Głupi jesteś - zdenerwował się Roman.

- Bo przebywam z tobą.

Polak uwagę puścił mimo uszu i odpowiedział:

- Do partii się nie wstępuje, tylko przyjmują. Jako dziennikarz powinieneś to dawno wiedzied, to po
pierwsze, a po wtóre - tam potrzeba ludzi oddanych i mądrych. Wyleliby cię na zbity pysk.

Fed wybuchnął z taką gwałtownością, jakby dostał apopleksji. Ciskał przekleostwa, rozstawiając
warszawskiemu redaktorowi po kątach bliższą i dalszą rodzinę. Wilkosz nie wytrzymał. Trzasnął
drzwiczkami samochodu i dalej poszedł pieszo.

Przez skrzyżowanie Marszałkowskiej i Królewskiej Fed przemknął jak szatan. Rozprysnął błoto aż na
chodnik. Stojący pośrodku milicjant pogroził mu, a potem zanotował numer samochodu.

Znowu upłynęło parę dni. W sobotę Roman wcześniej wrócił do domu na obiad. Siedział z Biną przy
kawie i gawędzili: Fed wszedł i przywitał się, jakby nic nie zaszło. Opowiadał o konferencji prasowej,
jaką mieli z twórcami filmu „Jak byd kochaną”. Film 12 listopada 1963 roku otrzymał na festiwalu w
San Francisco wielką nagrodę. „Złote Wrota”. Zachwycony był bezpośredniością Barbary Krafftówny.
Uważał ją za jedną z najlepszych aktorek. Zmienił nagle temat. Z uśmiechem zauważył:

- Nie dokooczyliśmy wtedy dyskusji.

- Rzeczywiście. Co proponujesz? - zapytał gospodarz.

- Chciałbym, abyś mi wreszcie wyjaśnił, dlaczego mnie otaczają tylko negatywne typy.

- Nie będziesz przeszkadzał?

- Nie.

Zdezorientowaną Binę początkowo interesował ich dialog, potem wyszła do kuchni. - Przygotuję
napój -. powiedziała.

- Bardzo proste - Wilkosz nawiązał do tamtej kłótni. - Ludzie boją się utrzymywad kontakt z
przedstawicielami propagandy z kilku względów.

- Nie mówiłem! - zatryumfował. - Sam przyznajesz, że u was panuje terror.

- Obiecałeś nie przerywad. Jeżeli mówię, że się boją, to nie dlatego, iż byłoby to potępiane. Obecna
propaganda dawno już odeszła od tradycyjnych zasad uczciwości. Nikt nie obawiałby się, gdyby
wiedział, iż jego wypowiedź zostanie powtórzona in extenso, bez opuszczeo, skrótów i zmian.
Specjalistami w dziedzinie „wypaczenia prawdy byli w ostatnim dwierdwieczu hitlerowcy. Stosowali
propagandę, która była zaprzeczeniem owej rzetelnej, białej propagandy. Bezceremonialnie
ingerowali w sprawy innych paostw. Mówili, że czarne to białe, a białe to czarne, jeżeli wymagała
tego ich racja stanu. Inkryminowali innym rasizm, podczas gdy sami byli przedstawicielami skrajnego
szowinizmu. Stosowali niewybredne inwektywy w myśl zasady „cel uświęca środki”. W rzeczywistości
chodziło im o integrację narodową dla celu, który był nakreślony przez Benito Mussoliniego. Die
kleine, aber nette Gesellschaft - małe, ale dobrane towarzystwo, z Josefem Goebbelsem na czele,
wypracowało wszystkie formy propagandy czarnej. Ona to po wojnie znalazła prawo obywatelstwa w
niektórych ośrodkach propagandowych Zachodu.

Fed chciał coś powiedzied, ale Polak nie dopuścił go do głosu.

- Celowały w tej formie propagandy różne rozgłośnie i agencje. Prym wiodła „Wolna Europa”.
Straszyli bolszewizmem. Grali na najniższych instynktach. Wmawiali, że jak socjalizm to kołchozy,
wspólne mieszkania, wspólne kuchnie, wspólne żony. - Fed uśmiechnął się. - Później grali na
stosunkach paostwo-Kościół. Taka propaganda była nie do przyjęcia na dłuższą metę. Wypracowali
więc trzeci jej rodzaj. Nazwali ją szarą. Mieszają prawdę z kłamstwem i karmią tą papką odbiorców.
Jednym, który warzy tę strawę, jest warszawski korespondent Federico-Maciej Alvaro. Oto dlaczego
człowiek uczciwy unika takich kontaktów - skonkludował.

- Ja fałszuję prawdę?! - zaperzył się. - Ja?!

- Dotychczasowe przykłady są tego dowodem. Edmund i Bela.

Fed przy następnych spotkaniach z Wilkoszem demonstracyjnie podkreślał, że korzysta z rad Beli
Juhazsa; często prosił go na rozjemcę. Dzwonił w sprawach prawniczych. Wypytywał o casusy. Robił
tak, by go denerwowad. Trwało to do czasu, aż kiedyś solidnie zmył mu głowę za to Łukasz Dąbek.

Satysfakcję przyniósł Wilkoszowi dopiero rok 1965. Bela w największej tajemnicy wręczył Fedowi
opracowany dla propagandy ośrodków Zachodu memoriał, pisany jakoby w imieniu grupy polskich
pisarzy. Elaborat rozpoczynał się słowami: „My, polscy pisarze, (...) oświadczamy, że wskutek
narzucania przez czynniki polityczne swego stanowiska myśli twórczej pogrzebano jakiekolwiek
możliwości dla tworzenia humanistycznych dzieł. (...) Ingerencja cenzury (...)” itp.

- Piękne wypracowanko - stwierdził Polak. - Twoje?

Fed zaprzeczył zmieszany. - Proszono, bym przesłał na Zachód w celu opublikowania. Wilkosz
wzruszył ramionami.

- W problematyce prawnej twoim najlepszym doradcą jest Juhazs - odparł. - Dlaczego więc mnie to
pokazujesz.

Jansen zaczerwienił się po korzonki włosów. Romek domyślił się, że to Bela był osobą, która doręczyła
manuskrypt. Ostatnie dwa lata widywany był w towarzystwie ludzi pióra. Zresztą tylko niektórych.

- Tego nie zrobię. - Jeszcze przy gościu Fed zatelefonował: - Bela. Materiału nie wykorzystam. Zabierz
go z powrotem.

Juhazs - jak to potem było głośne w warszawskich kołach - skorzystał z usług amerykaoskiego
korespondenta w Warszawie. Kilkanaście dni później „Wolna Europa” podała to jako rewelację.
Został aresztowany. Wyrok był skazujący.

W lutym 1970 roku znalazłem się w jednym z warszawskich wydawnictw. Rozmawiałem z osobą
odpowiedzialną za literaturę społeczno-polityczną. Dyskusję przerwał telefon. Stałem się
mimowolnym świadkiem rozmowy. Domyśliłem się, że osoba telefonująca proponuje przygotowanie
książki o charakterze publicystycznym, dotyczącej okresu okupacji. Autor zachwalał przyszłą pozycję
jako wielce kontrowersyjną. Był nim Bela Juhazs. Niedawno wyszedł z więzienia...
Mechanik Bogdan

Był w odróżnieniu od tamtych zupełnie innym typem człowieka. Wilkosz nie omieszkał zresztą tego
wytknąd parę razy Fedowi, kiedy ten starał się mu udowodnid, że wszystko dostrzega w ciemnych
barwach. Bogdan jako fachowiec był doskonały. Nigdy nie oddał spartaczonej roboty. Każdą minutę
cenił na wagę złota. Po pracy lubił z kolegami zajrzed do kieliszka. Dwa, trzy „dalekobieżne” i wracał
do domu na Czerwonego Krzyża. Nikomu nie wadził. W takich wypadkach bywał tylko hojniejszy.
Dozorcy wręczał dwudziestozłotowy banknot zamiast piątki. Milicjant też był proszony, aby wlepił
mandat. Wcale nie za złotych dwadzieścia ani pięddziesiąt.

- Stówka się należy, panie władzo! - przyznawał samokrytycznie. Kłaniał się elegancko i odchodził w
swoją stronę.

Pieniądze przynosił w całości do domu. Niekiedy więcej, bo „fuszerka” się trafiła. Częśd zaskórniaków
była jego. Teoretycznie. Naprawdę to przy różnych okazjach wyciągały dzieciaki.

Córka była dorastającą pannicą. Szesnasty rok. Synowi też się wąs zaczynał sypad. Półtora roku od niej
młodszy. Żonę pan Bogdan traktował jak przyjaciela. Niczego jej nie żałował, ale też nie rozpieszczał.
Odnosił się do niej z szacunkiem. Była bardziej wykształcona. Zaraz po wojnie skooczyła średnią
szkołę. Miała aspiracje wyższe, ale nie te były jeszcze czasy. W domu ciasno. Rodzice wypędzali do
pracy. Wyszła więc za mąż. W czterdziestym dziewiątym przyszła na świat córka. Marzenia o
uniwersyteckim dyplomie spełzły na niczym. Niekiedy miała mężowi za złe. Uwydatniało się to w
nieczęstych zresztą sprzeczkach. By złagodzid pretensje, nie protestował, gdy postanowiła pracowad
zawodowo.

- Nie będę wiecznym garkotłukiem! - zakomunikowała. Dzieciaki były już odchowane i uczęszczały do
szkoły. Pracowała w warszawskim wydawnictwie jako maszynistka. Obcowanie z ludźmi pióra
imponowało jej. Chętnie bywała w ich towarzystwie. Inny to przecież, nie tamten świat z
rzemieślniczego Powiśla. Czuła się jedną z nich.

Pracowała w dzieo, pracowała wieczorami. Starannie przepisywała teksty. Nagradzano ją za to. Kiedy
Harlan przybył do Warszawy, by wespół z „koleżanką” Krystyną napisad demaskatorskie dzieło o
zbrodniach faszyzmu w Polsce, Bożenę przydzielono jako pomoc techniczną. Niezależnie od funkcji
maszynistki, prowadziła kartotekę nazwisk i miejscowości, niezbędnych w tak dużej pracy. To ją bez
reszty absorbowało. Na Harlana patrzyła z uwielbieniem i kochała się w nim skrycie jak pensjonarka.
Z czasem coraz bardziej traciła rozsądek.

- Młody, a taki zdolny - wzdychała, zazdroszcząc tamtej, z którą on dyskutował, śmiał się i wychodził
do miasta. By zwrócid i na siebie uwagę, wszystko robiła najlepiej. Toteż kiedy zepsuł mu się
samochód, zarekomendowała Bogdana, swego męża. Wyregulował volkswagena jak zegarek, chociaż
gruchot był nie pierwszej młodości.

Bogdan miał serce do motoryzacji. O jego stosunku do mechaniki pojazdowej i do ludzi, którzy mu
zaufali, świadczyd może następujący fakt. Oddał mu kiedyś redaktor Wilkosz swojego opla. Nie żeby
jakieś wielkie przeglądy. Normalny, sezonowy. Zmiana oleju, sprawdzenie zapłonu, ustalenie stopnia
zużycia szczęk hamulcowych, wyregulowanie skoków pedałów sprzęgła i hamulca, luzy zaworów oraz
pomniejsze drobiazgi.
- Nie otrzyma pan wozu! - oznajmił, gdy dziennikarz w sobotę przyszedł po odbiór.

- Coś nie w porządku?

- Mhm, nie miałbym sumienia. - Podprowadził go na kanał, nad którym podniesiony był przód.
Zakręcił kołem i powiedział:

- Słyszy pan chrobot?

Prawdę mówiąc, właściciel niczego nie słyszał.

Zdjął koło i odkręcił piastę. W umorusanych dłoniach ukazało się łożysko. Przesunął palcem po
wewnętrznej stronie.

- A nie mówiłem! - ucieszył się, że diagnoza prawidłowa. - Rak zjada stal.

Spłukał naftą smar oblepiający żelastwo ze wszystkich stron. Wytarł szmatą i pokazał sczerniałe
smugi.

- Widzi pan? W czasie jazdy to może kosztowad zdrowie, a nawet życie.

Tydzieo jeszcze czekał Wilkosz. W Warszawie o części zamienne do zagranicznych wozów podobnie
trudno jak do krajowych. W następną sobotę wypolerowany samochód stał z podniesioną maską na
środku podwórza- On pochylony ze słuchawkami na uszach jak lekarz badał silnik. Bywał od czasu do
czasu w mieszkaniu Jansena. Wypijał kieliszek, dwa. W milczeniu słuchały co mówią inni. Parę razy
Fed odwołał się do niego w spornych sprawach.

- Jest wśród nas robotnik - stwierdzał - niech powie, co o tym myśli.

Bogdan uśmiechał się nieśmiało, jakby doszukując się podstępu. Nie wiedział, co w takich
przypadkach zrobid z czarnymi od smaru, nigdy nie domytymi dłoomi.

- E! Moja głowa na to za głupia. Ja nie kształcony. Spytajcie innych - odpowiadał.

Zdarzało, się, że Fed nalegał.

- Powiedz. Czy robotnik lepiej pracuje w paostwowym, czy na własnym

Drapał się w kark, jakby dali do rozwiązania problem nie lada, Wreszcie odpowiadał.

- Co własne, to własne. Człowiek dopilnuje i z czasem się nie liczy. Paostwowe to wiadomo, niczyje.

- Widzisz? Popatrz! - tryumfował Fed wobec Wilkosza. - Siedemnaście lat po wojnie i nie potrafiliście
przeobrazid psychiki. Teraz to pójdzie już z pokolenia na pokolenie. By dalej dowodzid racji,
kontynuował:

- Bogdan! Powiedz, czy człowiek musi w coś wierzyd?

- Nie byłby człowiekiem. Tylko zwierzę w nic nie wierzy.

- A w Boga?
- Też. - Rozglądał się trochę bezradnie. - Przecież samo wszystko się nie urządziło. Ktoś to musiał
zrobid. Kiedy był początek, musi byd i koniec. - Potrząsał zdecydowanie głową. - Pan Bóg jest! Na
pewno jest!

- A jaki jest twój stosunek do komunizmu?

Bogdan pytania chyba nie zrozumiał, bo odpowiedział okrężnie.

- Do kościoła chodzę. Przynajmniej dwa razy w roku - na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Z socjalistami
się nie zadawałem. To nikomu na dobre nie wychodziło. Polityka mnie nie interesuje. Chcę
wykształcid dzieciaki, dobrze zjeśd, wypid od czasu do czasu i więcej mnie nic nie obchodzi. Córka
musi wyjśd za mąż za kogoś porządnego. Żeby nie był smoluchem jak ja - wyciągnął dłonie przed
siebie.
Thomas Harlan

Był grudzieo. W restauracji „Stolica” obok Feda siedzieli Wilkosz i Dąbek. Za oknami chlapał śnieg z
deszczem. Pomiędzy pierwszym a drugim daniem przeglądali bieżącą prasę. Nagle Fed ożywił się. -
Wiesz, jaki jest ostatnio szczyt nieufności? - zapytał.

Dąbek zajrzał mu przez ramię. Ostatni numer „Panoramy Północy” przynosił serwis fotograficzny z
uroczystości oddania w Płocku do eksploatacji północnego odgałęzienia rurociągu „Przyjaźo”. Nie
wiedział, do czego zmierza.

- Szczytem nieufności jest ostatnio wywiercenie dziury w rurociągu i sprawdzenie, w którą stronę
ropa płynie - zaśmiał się, aż towarzystwo przy sąsiednim stoliku przerwało na moment rozmowę.
Cenili złośliwe powiedzonka, ale obu Polakom „szmonces” nie przypadł do gustu.

- A ty wiesz, jaki jest szczyt głupoty? - zapytał z kolei Roman.

Nie odpowiedział. Podejrzewał chyba pułapkę.

- Dziwi mnie megalomania Polaków - Fed nie dawał za wygraną.

- A konkretnie? - zapytał któryś.

- Ciągle piszecie, że jesteście gotowi do walki z zimą. „Stan pełnej gotowości”, „Ofensywa” - cytował
tytuły - a ulicą przejśd nie można. Przyzwyczailiście się do strategii i szabelki. Teraz wszędzie takie
słownictwo.

Przyznali mu rację. Ich też denerwowały obietnice, które okazywały się puste przy pierwszych
opadach. Ile to razy można się było naocznie przekonad? Latem mówili o planach mobilizacyjnych, o
nowym sprzęcie i uniwersalnych środkach. W styczniu dochodzili do wniosku, iż nic się nie zmieniło, a
winni są... dozorcy. Ludzie łamią nogi na śliskich jezdniach. Leczeni bywają na koszt paostwa.
Rekonwalescencja pokrywana jest z funduszów społecznych. Straty rosną. Wysoko kwalifikowani
specjaliści wyłączeni są na dłuższy okres z pracy zawodowej. W milczeniu wsłuchiwali się w jego
argumenty.

- Patrzę na waszą gospodarkę i dochodzę do wniosku, że w parze z historyczną fanfaronadą idzie u


was rozrzutnośd. Z gestem dorobkiewicza dokumentujecie bogactwo na prawo i lewo. Chociażby
teraz. - Popatrzył za okno. Sznurem stały samochody należące do warszawskich instytucji. Ani
maszyny, ani ludzie nie są wykorzystani. W miejskich środkach lokomocji tłok jak diabli, ludzie klną,
złorzeczą. Odpowiedzialni za to tłumaczą się brakiem kierowców. Kółko się zamyka. Jezdnie sypiecie
solą podobno dlatego, że oszczędzacie na odśnieżaniu. Sól niszczy drzewostan, wykaocza obuwie,
przyśpiesza niszczenie środków transportowych. Amerykanie obliczyli, że zużycie materiałów
metalowych wzrasta o czterdzieści procent. Gospodarka planowa! - prychnął.

Zdziwiony był milczeniem Polaków.

- Albo teraz - zmienił temat. - Kelner pół godziny nie przynosi zamówienia. Nie wyraziliśmy chęci
wypicia wódki. A koło tamtych skacze już trzeci raz. To także efekt biurokracji. Gastronomia nie może
byd wtłoczona w ramy papierków. Odbije się to na konsumencie. Powinni byd opłacani od ilości i
jakości usług. - Strzeliwszy palcami usiłował przywoład kelnera.

Ubrany w czarny garnitur pan, zajęty przy stoliku, gdzie ucztowało rozbawione towarzystwo, nie
zwracał na nich uwagi.

- Widzisz? - zauważył Fed. - Traktuje nas jak intruzów. Jeszcze trochę, a możemy oberwad.

Wtedy przyszedł do lokalu on, Thomas Harlan. Nie wiem, czy to był przypadek, czy umówiony był z
Fedem. W ręku trzymał grubą książkę, plik gazet i luźne kartki papieru. Położył to wszystko na krześle.

- Thomas Harlan, dramaturg, komunista - przedstawił się demonicznym szeptem obu polskim
dziennikarzom. Zaczął im się przyglądad zza szkieł okularów.

Nie przypominali mu, że poznali się wcześniej. Ludzie bywają przecież roztargnieni.

„Harlan”, „Harlan” - Wilkosz nie mógł sobie przypomnied, kto jeszcze nosi to nazwisko. Twórca
niemieckich filmów z okresu międzywojennego. Brat? Syn? - zastanawiał się. Wcześniej nie miał
okazji zapytad. Veit Harlan był autorem filmu „Kolberg” i „Jud Suss”. Oba wykorzystane były przez
hitlerowską propagandę w antysemickich hecach. W trzydziestym szóstym organizowano przeciw
Żydom w Niemczech pogramy. Po wojnie czytałem w jakiejś zachodniej gazecie, bodajże w „Neue
Zürcher Zeitung”, iż Veit Harlan miał kłopoty denazyfikacyjne. W konsekwencji zakazano mu
działalności twórczej.

- Co dobrego, Tom? - zapytał Fed.

Niemiec spojrzał nerwowo na zegarek. - Źle. Bardzo źle. Dzisiaj za mną i Krystyną leciało sześd
mercedesów. Wszystkie czarne. Gnaliśmy po ulicach jak szatany. Pracy nie udało im się odebrad.
Zdeponowaliśmy u adwokata.

Powiało sensacją. Po latach oczyma wyobraźni staram się dojrzed te sceny na zatłoczonych
warszawskich ulicach.

- Pan tworzy i ma jakieś trudności? - zapytał Romek.

Odwrócił się w stronę Polaka i tym swoim szeptem zaczął:

- Ja, proszę pana, postanowiłem walczyd z faszyzmem. Nie wszyscy Niemcy są źli i nie wszyscy
odpowiadają za skutki wojny. Postanowiłem nas wszystkich zrehabilitowad. Mój ojciec, Veit Harlan,
pan wie (teraz Wilkosz wiedział już na pewno). Zerwałem z nim. Postanowiłem napisad wielkie
demaskatorskie dzieło „Czwarta Rzesza”. W Bundesrepublik są naziści, dużo nazistów. W Polsce są
dokumenty ich zbrodni. Niektóre fascynujące. Nie znane światu... Przedtem napisałem sztukę „Ja
sam, nie żaden anioł”. Zbojkotowali ją na scenie w Berlinie zachodnim. Faszyści, wszędzie faszyści.
Współpracują z sobą. Nawet w Polsce chcą wszystko odebrad i zniszczyd. Chcą wykraśd pracę.
Manuskrypt gotowy... Cały czas mnie śledzą. Nawet teraz, kiedy wyskoczyłem na obiad, przyjaciółka
lub Janek siedzą na zmianę w pokoju i pilnują. A propos, zna pan Janka?

Wilkosz wzruszył ramionami. - Znam wiele osób o tym imieniu.


Nie rozwinął tematu. Siorbając zupę wyjął z plastykowej teczki dokumenty. Ich stan wskazywał, iż
Harlan junior nie rozstawał się z nimi. Były w różnych językach. „Landsgericht Frankfurt/Main”.
„Feltrinelli Editore, Milano”, „Sąd powiatowy dla m. st. Warszawy” - widniały na niektórych urzędowe
pieczęcie i nagłówki

- Chcą nas wykooczyd. Nie mogą tak, to w różny inny sposób. Za pomocą paragrafów, sądów i nacisku
moralnego... - dobiegały urywane zdania, wypowiadane w pośpiechu. - Ja się nie poddam... My nie
przegrywamy. Pokażemy całemu światu. Świnie. Feltrinelłi też świnia. Wygram wszystkie procesy.
Mam dowody, prawdziwe, przekonywające. Na wszelki wypadek zawiadomiłem organizacje
międzynarodowe - rzucił na stół kopie pism do ONZ, do przywódców partii politycznych za granicą, do
związków twórczych. Rozglądał się trwożnie.

- Ja się nie dam, proszę pana. Śledzą mnie wszystkie wywiady świata. Teraz też - ruchem głowy
pokazał siedzącą w rogu sali parę. Zajęta była sobą i nie zwracała na ich trójkę najmniejszej uwagi.

Harlan przypominał w tym momencie Adolfa Dymszę z przedwojennego szpiegowskiego filmu.


Tamten bohater skradał się w jasny dzieo po ulicach stolicy. Aby nie zwracad na siebie uwagi, czołgał
się pod ścianami domów. Publicznośd świetnie się bawiła.

Dąbek uśmiechnął się. Nie uszło to uwagi Harlana.

- Pan się śmieje - zauważył urażony. Dokumenty schował do plastykowej teczki. - Ja nie wierzę.
Nikomu nie wierzę. Papierów nie zostawiam nawet Krystynie i Jankowi. - Machnął zrezygnowany
dłonią. - Wszyscy dobrzy, jak człowiekowi się wiedzie. Ze mną też tak było. Jak miałem pieniądze, to
codziennie żarli i pili u mnie w „Zgodzie”. Teraz sprzedałem mój ostatni kożuch. Nie wie pan, długa
będzie zima w tym roku?

- Nie wiem - odparł redaktor.

Popatrzył na wyleniały rękaw swetra, później w jadłospis. Coś porównywał. Wyjął z kieszeni drobne.
Odliczył okrągłą sumę. Należnośd za obiad położył na rogu stolika.

- Jeśli nawet zima potrwa do kwietnia, wytrzymam. Mam trzy swetry - zakomunikował. Bez
pożegnania opuścił ich towarzystwo.

- No i co? - zapytał Fed.

- Wariat albo geniusz. Niewykluczone jedno i drugie - stwierdził Wilkosz, a Dąbek przytaknął.

- Dlaczego go prześladujecie? Może coś napisze? Wszystkim patrzycie na ręce. Co z tego człowieka
zostało. Kiedy go poznałem, był inny...

- Znasz szczegóły? - upewnił się Wilkosz.

- Nie.

- Ja także nie. Nie mówmy więc teraz o nim. Umówiliśmy się przecież...

Historia wyjaśniła się wcześniej, niż przypuszczali. Fed w marcu uszkodził wóz. Nic groźnego. Trzeba
było wymienid latarnie, atrapę i prawy błotnik. Jaguar wyszedł poszkodowany ze starcia z trolejbusem
przy ulicy Górnośląskiej. Fed nie przejmował się tym. Samochód miał ubezpieczony przez jedno z
towarzystw asekuracyjnych na Zachodzie. Skontaktował się telefonicznie z przedstawicielstwem w
zachodnim Berlinie. Poradzili, by przyjechał. Gdy w warsztacie zajęci byli przywracaniem jaguarowi
dawnego wyglądu, Romek z Fedem jeździł po Berlinie. Przy okazji wyjaśniali „casus Harlan”. Pierwszą
osobą, którą Fed zagadnął na ten temat, był Adam Złotnicki. Odwiedzili go przy Am ZOO w jego
sklepie jubilerskim.

- Zgadza się. Wystawiali sztukę w pięddziesiątym szóstym albo siódmym. O warszawskim getcie. Jaka
potem awantura była, strach gadad. Rzucali z widowni jajami, zgniłymi pomidorami i czym popadło.

- O co chodziło? - wtrącił Polak powodowany zawodową ciekawością.

Na to nie potrafił znaleźd odpowiedzi. - Grynbaum wie lepiej. Gmina żydowska też pomagała.
Grynbaum to przewodniczący - uzupełnił.

Do siedziby gminy od sklepu Złotnickiego niedaleko. Łysy pan biegał po budynku, po którego
korytarzach kręciło się wielu interesantów.

- Harlan?! - zdziwił się. - Dajcie mi wreszcie święty spokój! - Rozmowa prawdopodobnie nie doszłaby
do skutku, gdyby nie legitymacja prasowa Feda. - W okresie prób gmina subsydiowała sztukę „Ja sam,
nie żaden anioł”. Dał na ten cel piędset marek. Po premierze miał zastrzeżenia do sztuki i dlatego się
zdystansował od jej wystawienia.

- Dlaczego? - wtrącił znowu Wilkosz.

- Fakty z powstania w getcie warszawskim były zniekształcone. Nie mówiono nic o pomocy ze strony
Polaków...

Poszli dalej. Stąd od Damaschke Strasse Kurfürstendammem do Grünewaldu około kilometra.


Wkrótce znaleźli się w dzielnicy, gdzie Harlan junior w okresie przedwojennym i w latach wojny
wychowywał się. Luksusowa willa ukryta w zieleni ogrodów. Uliczki czyste, mało ruchliwe. Równo
przystrzyżone żywopłoty. Parkany starannie pomalowane, każdy w innym kolorze. W furtkach otwory
do skrzynek na korespondencję. Na niektórych ostrzegawcze tabliczki: „Achtung! Bissiger Hund”16.
Wreszcie właściwa. Długi przycisk dzwonka, drugi. Stary ogrodnik w okrągłej czapce z lakierowanym
daszkiem i twarzy suchotnika. Głęboko osadzone przenikliwe oczy spoglądały nieufnie. Do rozmowy
nie był skory, aż do momentu, kiedy w jego dłoni nie znalazł się napiwek. Potem się już nie dziwił. Od
zakooczenia wojny często tu o kogoś pytano. Najpierw ci z komisji denazyfikacyjnych, później
poszukujący rodzin i wracający z niewoli. W następnych latach wszystko się już poplątało. Pytano po
angielsku, w amerykaoskim slangu, w języku francuskim i rosyjskim.

Wziął stary do ręki egzemplarz programu ofiarowany im jeszcze w Warszawie przez Harlana. Pod
tytułem „Ja sam, nie żaden anioł” widniało zdjęcie autora. Dozorca był krótkowidzem, nałożył na nos
okulary w drucianej oprawie. Przyglądał się chwilę fotografii.

- Es stimmt17 - ucieszył się prawie. - Synek pana Harlana. Bardzo dobre dziecko. A jak wychowane. Nie
zadawał się z byle kim. Bawił się tylko z dziedmi ministra propagandy Herr Goebbelsa, co to w

16
Uwaga, zły pies.
17
Zgadza się.
czterdziestym piątym wolał popełnid z rodziną samobójstwo w oblężonym Berlinie aniżeli oddad się w
łapy bolszewików. Długa była opowieśd starca...

Fed przed wyjazdem z Berlina musiał uzupełnid jakieś formalności w polskiej misji wojskowej..Póki
zajęty był w pokoju na parterze w tym dawnym myśliwskim pałacyku jakiegoś prominenta
hitlerowskiego, Wilkosz siedział w hallu. Zastanawiał się, ile też racji w powiedzeniu: „Kto, z kim
przestaje...”

Wrócił po pół godzinie.

- Pytałem o Harlana urzędnika wizowego - powiedział na ulicy.

- I co?

- Wolałby słyszed sto innych niż to jedno nazwisko. Ostatni raz widział go w roku 1958. Harlan
przybiegł po owej fatalnej premierze do misji. Błagał, by udzielono mu wizy do Polski. Mówił, że jest
prześladowany i musi uciekad... - Teraz i w głowie Feda powstawał chaos.

Cofnijmy się wstecz, do roku 1950. Luksusowa willa nad Jeziorem Bodeoskim, kilkanaście zaledwie
kilometrów od szwajcarskiej granicy. Lokator, stary, schorowany mężczyzna, często wypoczywał w
słoocu na tarasie. Miejscowej ludności nie był znany. Tylko nieliczni wiedzieli, że jest to Veit Harlan i
że schronił się tu przed światem, aby pokutowad za błędy niedawnej przeszłości. W majowe
przedpołudnie przed ogrodzeniem willi zatrzymał się mercedes ze znakami rejestracyjnymi
Monachium. Wyszło zeo dwóch panów. Jeden sprawiał wrażenie wojskowego. Sprężystym krokiem
wszedł na taras. Przywitali się z odpoczywającym. Treści rozmowy do kooca nikt nie zna. Przybysze
wspominali coś o denazyfikacji, o tym, że dokumenty były niekompletne. Pocieszali rozmaicie,
oczywiście nie darmo. Kilka razy w rozmowie padła nazwa warszawskiej instytucji: Komisja Badania
Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Tam są oryginalne dokumenty, które za wszelką cenę należy zdobyd.
Droga, jaką wybrali, była okrężna i długa.

Kiedy opuścili uzdrowisko, Veit powiedział do pokojówki i opiekunki w jednej osobie:

- Hannelore, proszę przygotowad papier i maszynę do pisania.

Siedział długo wieczorami. Powstawała sztuka o warszawskim getcie. Getta nigdy nie widział. Od
czego jednak twórcza wyobraźnia. W koocu sam uwierzył w to, co pisał. Żałował tylko, że osobiście
nie wystawi sztuki. Wartośd jej scharakteryzował wspomniany już Grynbaum. Omawianie treści
byłoby zbyteczne.

Tak się złożyło, że w tym samym czasie w Berlinie zachodnim powstał „amatorski teatr” pod nazwą
Sceny Kameralnej. Brak było scenariuszy i fachowych sił. Osobą finansującą imprezę miał byd Jorg
Henie - bogaty syn właściciela zachodnioniemieckiego koncernu stalowego. Reklamę wokół sztuki
prowadzono systematycznie. Nawet gmina żydowska w Berlinie chwyciła przynętę.

Nadszedł dzieo premiery. Została ona potem w roku 1959 odtworzona przed zachodnioberlioskim
sądem. Burdy z powodu wystawienia sztuki organizowały specjalnie przybyłe na widownię „bojówki”.
Przewodniczył im były esesman, opłacany przez... Harlana juniora. Tatuś, który na tę okazję
przyjechał do Berlina, też uczestniczył w omawianiu niektórych „technicznych” problemów. W takiej
to niecodziennej atmosferze młody Harlan „musiał uciekad” do Polski. Argument był tak
przekonywający, iż wówczas szef polskiej misji - Tykocioski (skazany notabene w 1966 przez sąd w
Warszawie na karę śmierci za zdradę kraju) poparł wniosek pisząc, iż Harlan i jego przyjaciółka
szantażowani są przez oficerów wywiadu amerykaoskiego. Z późniejszych wydarzeo i roli, jaką
odgrywał ów pan, sądzid należy, że zaangażowanie Tykocioskiego nie było przypadkowe. Dorobkiem
w lewicowej działalności Harlana juniora była sztuka „Ja sam, nie żaden anioł” oraz pobyt na
międzynarodowym festiwalu młodzieży w Moskwie w 1957 roku.

Tam poznał Adasia - tego samego, którego Fed zaprosił na przyjęcie. Adaś zaliczał się do ludzi
wtajemniczonych i dobrze ustosunkowanych. Zaopiekował się nowym przyjacielem. Sam wpadł na
pomysł wystawienia w Warszawie sztuki. Zorganizowali wstępne spotkanie z ludźmi teatru w
mieszkaniu Krystyny. Uczestnik spotkania, też zagraniczny korespondent, opowiadał: - Harlan
deklamował wierszyki z patosem. Piał jak zarzynany kogut. To naprawdę było niedobre; dyrektor
teatru T. aż opuścił towarzystwo. Krystyna była oburzona zachowaniem dyrektora i skwitowała to
powiedzeniem, że T. nie zna warunków warszawskiego i getta, bo okupację spędził za granicą. Myślę
sobie, że gdyby to był ktoś inny, zarzuciłaby I mu na przykład antysemityzm. W takim konkretnym
przypadku nie mogła. - T. sam jest Żydem, czego zresztą nie ukrywa. Po spotkaniu u Krystyny okazało
się, że marzenia na wystawienie sztuki w Warszawie nie mogły byd spełnione. Sytuacja finansowa
„wygnaoca” stawała się skomplikowana. Niewiele pomógł zastrzyk wysokości dwudziestu pięciu
tysięcy złotych. Zaaplikował im go inny przyjaciel, Aleksander Ford (a conto filmu, który nigdy nie
powstał). Był to ten sam Ford, który w 1969 roku doszedł do wniosku, że jego ojczyzną nie jest Polska.
Sprzedał luksusową willę w podwarszawskiej miejscowości, nabytą w okresie dwudziestolecia PRL, i
wyemigrował z kraju urodzenia. Znajomy filmowiec duoski opowiadał, że Ford podpisał kontrakty z
izraelską wytwórnią na dwa antypolskie filmy. Ciekawe, czy skorzysta z własnego przykładu
„prześladowao”.

Wtedy wpadli na pomysł: „stworzyd wiekopomne dzieło demaskatorskie”. Konspekt złożyli, gdzie
trzeba. Myśl poparł prezes wydawnictwa, Janek. On zawsze ambicje miał wysokie. W czterdziestym
czwartym przybył z armią do Polski i od razu zajął wysokie stanowisko w Bezpieczeostwie. Potem już
w rubrykach ankiet personalnych, tam gdzie widniało „zawód”, wpisywał: „na kierowniczych
stanowiskach”. Koniec, kropka. Zasadę tę realizował konsekwentnie, w oparciu o postawionych
wysoko przyjaciół. Po pięddziesiątym mianowany był już wiceministrem w innym resorcie. Tam
potrzebny był jednak fachowiec. Zmienił więc Jane kierunek. Próbował szans w dyplomacji. Też „na
kierowniczym stanowisku”. Przyszły październikowe przemiany. Janek poczuł, że traci grunt pod
nogami. Została jeszcze jedna szansa - publicystyka. Rąbnął kontrowersyjny artykuł. Tytuł nawet
wymyślił bombowy. Traktował o antysemityzmie w oparciu o własne przeżycia autora. Konstrukcja
myślowa dośd uproszczona. „Jestem na kierowniczym stanowisku, muszę więc byd najmądrzejszy.
Każdy, kto mnie krytykuje, to antysemita”.

Ożywiła się na pewien czas poblakła gwiazda. Został prezesem wydawnictwa. Jak doszło do
znajomości z Harlanem, nigdy nie wyjaśniono. Mogło to nastąpid przez kolegów z ministerstwa. Może
przez któregoś z autorów. Zresztą to bez większego znaczenia. „Napiszemy demaskatorskie dzieło.
Zaskoczymy wszystkich”. W kraju, który stracił ponad sześd milionów obywateli w drugiej wojnie
światowej, czterdzieści procent majątku narodowego i większośd dóbr kulturalnych, których nie
sposób oszacowad, jako że pieniądz nie jest tu miernikiem, w tym kraju o potrzebie napisania takiej
pozycji nikogo przekonywad nie było trzeba. Znalazły się fundusze. Otworzono archiwa instytucji...
Cała trójka zabrała się do dzieła.

Wielokrotnie przesuwano termin oddania manuskryptu. Czas twórców nie może byd przecież
reglamentowany. Problematyka też się rozszerzała. Ściągano nowe siły. Harlan doszedł do wniosku,
że w Polsce brak odpowiednich ludzi. Zaproponował swoją berlioską przyjaciółkę, rozwódkę Mi.
Zatrudnił ją tu w charakterze „maszynistki” z pensją trzech tysięcy złotych miesięcznie. Mi więcej
zaabsorbowana była sprawami osobistymi niż pretekstem, dla którego przybyła do Polski. Mężczyźni
są okropni. Thomas porzucił ją dla nowej przyjaciółki. Targała się na. życie, publicznie, na balkonie
pensjonatu. Do Warszawy przybył też w charakterze „pomocnika” kompan Harlana z Hamburga.
Warszawa mu nie była obca. Jako oficer Wermachtu pacyfikował ją po powstaniu w 1944 roku. Sam
prezes akceptował... Płynęło życie w „Zgodzie” i w wydawnictwie beztrosko. Wydatki rosły w
nieskooczonośd.

Wreszcie kogoś postawionego wyżej zainteresowało, co kryje się pod umową wydawniczą „IV
Rzesza”. Wydano już na nią około miliona złotych. Manuskrypt roił się od melodramatycznych
opisów, a miał to byd dokument-monument. „Życie Warszawy” i „Świat” swego czasu anonsowały
przygotowywaną pozycję. Oto przykład wyobraźni twórców:

„... Jest mglisty jesienny poranek. Słooce oświetla mdłym blaskiem osnuty białą watą obóz w
Chełmnie nad Nerem. Baraki pogrążone są jeszcze w niepewnym śnie jutra. Jak na scenie
bezszelestnie przesuwają się cienie postaci w pasiakach. Rozlegają się strzały. Scharführer Dietl
zadowolony pogwizdując chowa pistolet do kabury. Na wilgotnej ziemi rozszerza się plama krwi...” -
dalej następował cytat z dokumentu. Raził wielu taki komiks.

„Najlepiej, gdy ocenią maszynopis naukowcy” - zdecydowano. Ocenili. Specjalistyczny ośrodek, Polski
Instytut Zachodni, mieści się w Poznaniu. Kierował nim wybitny historyk i znawca problemu, profesor
Gerard Labuda. Pod jego to kierownictwem zespół naukowców przeprowadził wnikliwą analizę
liczącego kilkaset stron maszynopisu. Zweryfikowano indeks nazwisk, też na kilkuset stronach.
Mrówcza praca. Nie ujmując wysiłku włożonego w skompletowanie materiału naukowcy orzekli:
„Ogłoszenie drukiem pozycji w formie, w jakiej ją przedstawiono wydawcy, byłoby mówiąc oględnie...
kompromitacją”. To rozsierdziło Harlana i spółkę. Za nic w świecie nie chcieli słyszed o przeróbkach.

Pojawił się nowy kwiatek, o aspekcie raczej kryminalnym. Archiwa, w których przebywał „odkupujący
winy ojców Niemiec”, zaczęły się skarżyd, iż pewne oryginalne dokumenty zginęły. Oglądałem
zszywki, segregatory i oprawione w folię dokumenty udostępniane Harlanowi. Niektóre kartki
wyrwane zostały bezceremonialnie, inne fachowo wycięte żyletką. Zagadkę rozwiązał po dwóch
latach od jego wyjazdu z Polski dwutygodnik „Prawo i Życie”. Powołując się na źródła
zachodnioniemieckie, czasopismo informowało czytelników, iż w NRF ujawniona została afera
dotycząca uzyskiwania oryginalnych dokumentów, kompromitujących hitlerowców z okresu wojny.
Dokumenty sprzedawano za odpowiednie stawki zainteresowanym żyjącym w NRF. Przez granicę z
Polski przewoził je Harlan. Gdy władze celne miały wątpliwości, wkraczali przyjaciele.

Miara zaczynała się przebierad. Po powrocie Feda z Berlina zachodniego wiosną 1964 roku władze
polskie nakazały Harlanowi opuszczenie Polski. Dzieo był piękny, słoneczny. Odjeżdżał z lotniska
Okęcie w aureoli męczennika. Żegnali go: przyjaciółka Krystyna, jej mąż Leon, dwóch dorastających
synów, popłakująca Bożena oraz Bogdan - mechanik samochodowy. Prezes już na lotnisko nie
przybył. Ekspediował w tym czasie syna do Anglii (na koszt paostwa).
Były prezes

Różnie na te tematy mówiono. Nie chcę powtarzad rzeczy nie sprawdzonych. Nastąpiła
kompromitacja związana z tak poważnym i notabene reklamowanym przedsięwzięciem
wydawniczym. Paostwowe pieniądze wyrzucono w przysłowiowe błoto. Powstał otwarty spór, i to nie
„de lana caprina” - o głupstwa, ale zasadniczy. Kto zapłaci? Poproszono prezesa do władz partyjnych.
Zapytano, jak to właściwie było. Poczerwieniał prezesowi kark.

- Mnie kontrolowad?! - wrzasnął. - Nigdy!

Rzucił na biurko trzymane w ręku ordery i odznaczenia z okresu frontowego i późniejsze, nabyte już w
Resorcie Bezpieczeostwa.

Sprawa zaczynała się komplikowad. Odszedł na emeryturę. Pasywami zajął się sąd powiatowy dla
miasta Warszawy. Nie przejął się prezes zbytnio. Wybudował na wysokim wzgórzu jeziora na
Mazurach willę. Byli tam parę razy i Dąbek z Fedem, i Wilkosz. Klnąc na świat i porządki panujące w
„tym kraju”, wsiadał prezes do mercedesa. Jeździł odpocząd z dala od miejskiego zgiełku. Tam był już
normalnym człowiekiem. Stwierdziłem to zupełnie przypadkowo 22 lipca 1966 roku.

W dzieo obchodów tysiąclecia wybraliśmy się z przyjaciółmi na Mazury. Za Jedwabnem zatrzymaliśmy


się nad jeziorem. Gajowy, porządny chłopina w średnim wieku, użyczył noclegu w stodole na sianie.

- Panowie nie palą papierosów - ostrzegał.

Rankiem wyszliśmy nad jezioro. Czesio przygotowywał sprzęt rybacki. Skrzypiały dulki łodzi
wiosłowej. Wiosłujący mężczyzna łagodnym łukiem minął przystao gajówki. Dobił do własnej sto
metrów dalej; zamykana była na kłódkę. Ze sprzętem rybackim i brezentowymi torbami wysiadł
prezes. Szedł pod górę pogwizdując. Zatrzymywał się. Gawędził z miejscowymi chłopami. Śmiali się.
Poklepywali go nawet po ramieniu. Przyjmowali papierosy. Po południu dowiedziałem się, że „swój
chłop”, „porządny kumpel”, „nie taki jak inni”.

Zaskakujące bywają takie konfrontacje. Dwieście kilometrów od stolicy, a jaka metamorfoza?


Pomyślałem też sobie, że mieli szczęście miejscowi, nie spotkawszy go kilkanaście lat wcześniej.
Prezes by ich klepnął...
Stypendysta Olaf

Był koniec kwietnia 1964 roku. Pewnego dnia Wilkosz wybrał się do Feda. Nie zastał go w mieszkaniu.
Pokojówka poinformowała, że powinien zaraz wrócid. Czekał więc na niego przeglądając zagraniczne
tygodniki i popijając „diablicę”. Gospodarz przyszedł o dwudziestej pierwszej, był podekscytowany i
nieswój. Prosił, by przyrządzid mu napój. Zdenerwowany powiedział głośno:

- Świnia! Nie spodziewałem się. Edmund miał rację.

Wilkosz nie wiedział, co go mogło skłonid do przyznania racji człowiekowi, odnośnie którego nie miał
złudzeo; ba, dziękował nawet, iż ostrzegli go w porę przed hochsztaplerem. Kontynuował:

- Kiedyś odwiedził mnie Olaf, po jego wyjściu Edmund jakby mimochodem zauważył: „Federico.
Radzę byd ostrożnym. Ten młody arystokrata lubi chłopców”. Myślałem, że żartuje.

- Nie bujał? - zapytał Romek, który również znał młodego Skandynawa. Mówił nie najgorzej po
polsku. Wykazywał dobrą orientację w problematyce kulturalnej naszego kraju. Miał nieprzeciętne
wiadomości z historii literatury polskiej. Zachwycony był Żeromskim. Pozował na człowieka, którego
celem jest inny, lepszy świat. Swoim pochodzeniem nie szczycił się. Traktował je jako coś
normalnego. W Warszawie spotykali go w towarzystwie przystojnej czarnulki. Później dowiedziałem
się, że była córką emerytowanego prokuratora. Widziano go też niekiedy z plastyczką Magdą;
ubierała się cudacznie. Na szyi nosiła zardzewiałą kłódkę. Na ulicy zwracała na siebie powszechną
uwagę. Uznawała coś w rodzaju przedhipiessowego stylu.

Kiedyś odwiedził go kolega z Ministerstwa Kultury już jako stypendystę, w mieszkaniu przy
Partyzantów. Olaf właśnie wybierał się do ambasady, zaproszony z okazji święta narodowego.
Zamoczył w modrym proszku koszulę non iron. Naprędce ją uprał w kuble z wodą i zaraz nałożył na
siebie, chociaż była zima. Do przyjaciela powiedział:

- Przeglądnij sobie prasę.

Przerzucał Polak kartki czasopisma w nieznanym języku. Do niedawna w Skandynawii kupowano je


spod lady. W większości dotyczyły spraw męskich - mężczyźni pojedynczo, z pejczem, w ostrogach, w
berecie, oplątani łaocuchami, w bluzach a la komandos i diabli jeszcze wiedzą jak. Były zdjęcia
zbiorowe, pary, trójki, czwórki w różnych sytuacjach. Zauważył, że Olaf bacznie go obserwował,
odłożył więc tygodniki i ostrzegł znajomych w Warszawie, by byli ostrożni. Ludzie różne miewają
upodobania.

- Wiesz, co, świnia, zrobił?! - spytał Fed.

Wilkosz potrząsnął głową.

- Zatelefonował do mnie dziś po południu. Prosił, abym go odwiedził, gdyż ma ważną sprawę.

Pojechał. Olaf kilka razy służył mu wiadomościami z krakowskiego środowiska kulturalnego, myślał
więc, że i tym razem. Kiedy przyjechał, stwierdził, że tamten jest pijany. Poczęstował gościa drinkiem,
a potem oświadczył, że ma bezsporną wiadomośd, która może okazad się bombą grubszego kalibru.
Dotyczyła opozycji polskich intelektualistów wobec rządu. Obiecał przekazad ją Fedowi w całości,
jeżeli... będzie grzeczny. Zaczął całowad go w kark...

- Nie świnia?!

- No i co?

- Strzeliłem w pysk. Zakrwawiony wszedł do łazienki. Co dalej, nie wiem.

- Nie chce mi się wierzyd - prowokująco powątpiewał Romek. - W ubiegłym tygodniu spotkałem go z
przystojną Szwedką. Przedstawił ją jako narzeczoną.

- Taka narzeczona jak ja mnich buddyjski - odparł Fed.

- Nie narzeczona? Więc kto?

- Sprowadza do Polski dziewczyny, które są w ciąży. Razem z Andrzejem otworzyli interes. Dzielą się
zarobkiem. Olaf zaprasza, a tamten dokonuje zabiegu. W Szwecji nie wolno... Po kilku tygodniach pół
Warszawy znało tajemnicę.

W niektórych przypadkach śledzenie pewnych dalszych wydarzeo jest rzeczą pożyteczną. Fed miał u
siebie serwisy ważniejszych agencji światowych. W trzy dni po tamtej rozmowie Wilkosz stwierdził, iż
amerykaoska Associated Press podała z Warszawy:

„Intelektualiści polscy w liczbie trzydziestu osób wysłali do premiera list protestujący przeciwko
ograniczeniu papieru i przeciwko cenzurze. W tym liście podkreślają, że człowiek ma prawo do
swobody druku i wolności dyskusji. Domagają się też, by rząd polski zmienił politykę kulturalną.
Wśród sygnatariuszy znajdują podpisy...”

A więc Eugene! Kupił! - cieszył się Fed z odkrycia. - Popatrzcie ludzie. Nie podejrzewałem go o takie
sprawy.

Eugene przed wyjazdem do Polski spędził kilka lat na Dalekim Wschodzie. Tam się niejednego
nauczył. Pamiętali jego wzrok. Z narkotyków do dnia dzisiejszego się nie wyleczył.

Rozgorączkowany Fed przyglądał się wykazowi nazwisk osób, które podpisały list do polskich władz.
Niektórych znał z przyjęd w placówkach i temu podobnych okazji. Jego wzrok zatrzymał się na jednym
z tych nazwisk i pomysł przyszedł niespodziewanie. Starszego pana nazywali Aktywnym. Wiedzieli, że
nie należy do tych, którzy tylko przyłączają się do różnego rodzaju antyrządowych poczynao; na
dodatek był zażartym klerykałem, osobą więc jakby pokrewną duchowo Fedowi.

- Przepraszam cię, mam pilną sprawę do załatwienia - oznajmił nic nie rozumiejącemu Wilkoszowi, po
czym opuścił pensjonat.

Willę na Mokotowie odnalazł bez trudu. Był tu już kilka razy. Parkan z drucianej siatki pomalowano
świeżo szarą farbą, której zapach roznosił się dokoła. Starannie utrzymany żywopłot sprawiał
wrażenie, że posesja jest zamknięta w sobie i jakby odizolowana od reszty świata. Fed pchnął ciężką
furtkę. Obawiał się, czy zza krzaków nie wyskoczy pies. Pamiętał, iż właściciel miał rasowego wilczura.
On zaś od czasów szkolnych miał awersję do spotkao z czworonogami; ślad na nodze pozostał przez
długie lata.
Kiedy stanął na ganku, aby nacisnąd guzik dzwonka, drzwi raptownie otworzyły się. Stali obaj
zaskoczeni: i gospodarz, i gośd. Wykorzystał to trzeci, wilczur pana domu, który stanąwszy na tylnych
łapach wsparł się o marynarkę przybysza łapami, usiłując dosięgnąd językiem jego twarzy. Na
marynarce Feda zostały ślady jego łap. Psisko cieszyło się spacerem i gotowe było każdej napotkanej
osobie dokumentowad to zachowaniem.

- Aruk, do nogi! - rozległ się donośny głos Aktywnego, który zaraz też zwrócił się do przybysza. -
Bardzo pana przepraszam, Federico. Nie spodziewałem się, że ktoś może byd na ganku. Widocznie
gospodyni nie domknęła starym zwyczajem furtki. - Po czym jakby usprawiedliwiającym się tonem
wyjaśnił postępek swojego pupila: - Parę dni chorowałem. Nie miał go kto wyprowadzid z domu, teraz
więc szaleje. Może pan wejdzie, wyczyścimy.

- Głupstwo - bagatelizował przybysz, wycierając chusteczką ślady.

Gospodarz zaproponował spacer. Poszli Odyoca, przez park, potem przeszli Puławską, gdzie koło
stadionu „Mokotowianki” Aktywny uwolnił wilczura ze smyczy. Spod krzaczastych brwi obserwował
hasającego wśród krzewów skarpy psa.

- O co chodzi? - zagadnął w pewnym momencie korespondenta.

Fed przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę. Zawsze w obecności Aktywnego czuł się nieswojo. Tym
razem także. Rozpoczął więc niezbyt pewnie: - Ja w sprawie tego listu.

- Owszem, podpisałem, przecież o tym już głośno. Uważałem, że tak trzeba, i kiedy przybyli do mnie
do domu, to... - przerwał przywołując do nogi psa, który oddalił się zbyt daleko od obu mężczyzn.
Kilkadziesiąt kroków przeszli w milczeniu.

- Mam zamiar o tym napisad. Chciałbym więc dowiedzied się czegoś bliższego - zaczął pierwszy Fed.

Mężczyzna szedł z wzrokiem utkwionym w ziemię. Uśmiechnął się. - Nie pan pierwszy, Federico -
zauważył.

- Sądzę, że mi pan nie odmówi szczegółów, tym bardziej że poruszone w liście do premiera problemy
mają podobno szerszy zasięg.

Aktywny coś medytował. Przywołał znów psa i pogładziwszy go po kudłatym łbie niespodziewanie
zauważył:

- Gdybym wiedział, że to taki przybierze obrót, nie podpisałbym. Nie cierpię reklamy, a tym bardziej
współczucia.

- Jest okazja - nalegał korespondent.

Starszy pan spojrzał w oczy swojego rozmówcy. - Czy pan zna, chłopcze, zwyczaje Cyganów?

- Nnno, trochę - odparł niezbyt pewnie Fed, nie orientując się, do czego zmierza jego towarzysz. -
Spotykałem ich tu i ówdzie, ale specjalistą w tej materii nie mogę byd.

- Otóż - zaczął Aktywny - kiedyś w młodości widziałem, jak dwaj Cyganie bili trzeciego, kłócąc się
między sobą. Stanąłem w obronie maltretowanego i co pan o tym sądzi? - pokazał bliznę na czole. -
Oberwałem od wszystkich trzech. Dobrze mi tak. Po co się wtrącałem w ich sprawy. My, Polacy, w
niektórych przypadkach przypominamy tamtych. Nie ma oczywiście reguły bez wyjątku, ale ja dlatego
panu nic nie powiem! - skooczył rozmowę.

Fed oczywiście na ten temat nic nie napisał, ale jakiś czas potem przyznał w rozmowach z Wilkoszem i
Dąbkiem, że absolutnie nie rozumie Polaków. Tu pewny był sukcesu...
Redaktor Franceschini

Często odwiedzał Feda. Zawsze starannie ubrany, wypomadowany i pachnący. Uchodził za


zorientowanego we wszystkim, co dotyczyło Polski. Uważano, że to dzięki małżeostwu z Lilką - tą o
„nieprzyzwoicie dużych oczach”. Nie była to jednak prawda. W koocu maja 1964 roku Wilkosz i Fed
spotkali go w restauracji ośrodka „Wisła” w Nieporęcie. Tym razem towarzyszyła mu warszawska
aktoreczka, która chciała zrobid karierę. Dziewczynie imponował zagraniczny alfa-romeo.
Franceschini przebąkiwał o rozwodzie z Lilką. Nowa liczyła pewnie na małżeostwo. Typowy
reklamiarz, z tych, których możemy oglądad tylko na sycylijskich filmach. „Popatrzcie, kogo
poderwałem” - zdawał się mówid jego wzrok.

- Późno - zagadnął Fed. Wilkosz domyślił się, że byli umówieni.

- Sam rozumiesz - Franceschini zrobił tajemniczą minę. - Musiałem odbyd ważne spotkanie. W Polsce
rychło zacznie się coś dziad, i to na samej górze. Poza tym wybranka serca nie była gotowa - mówił po
polsku z wdziękiem, całując dziewczynę w rękę.

Włoch zrobił wykład o aktualnych zagadnieniach polityki Polski. Przysłuchiwali się uważnie.

- Widziałem się z pewnym człowiekiem. Zajmuje poważne stanowisko - powiedział nie bez
wyniosłości w głosie. - Przygotowania do czwartego zjazdu partii w pełni. Dyskusje są szerokie i
konkretne. Dotyczą problemów gospodarczych. Ludzi w kraju i za granicą trapi myśl, czy nastąpią
zmiany w sensie politycznym i personalnym. Mogę wam autorytatywnie powiedzied dzisiaj, że nie.
Zjazd odbędzie się bez większych niespodzianek. Omawiany będzie przede wszystkim rozwój
gospodarczy w najbliższych sześciu latach. Mówił długo, posługując się przykładami, licznymi
nazwiskami.

W pewnym momencie Fed sięgnął po ołówek i notes. Wiedzieli, że następnego dnia prasa, radio i
telewizja wielu paostw przekaże rewelacje.

Franceschini podzielił się też z Fedem wiadomościami na temat Kościoła. Zrelacjonował swoją wizytę
w Wierzbicy koło Radomia. W 1962 roku biskup sandomierski postanowił wycofad z tamtejszej parafii
księdza Bojarczyka i jego wikariusza, księdza Kosa. Zaistniały pomiędzy duchownymi spory ponod
wcale nie teologicznej natury. Ksiądz Kos nie chciał spełniad polecenia proboszcza, by egzekwowad od
parafian za usługi. Stał na stanowisku, że za boże słowo nie wypada wyznaczad cennika. Takie
stawianie sprawy graniczyło z herezją. Mało, to już krok od komunizowania wiernych. Zażądano
wyjazdu z Wierzbicy. Ksiądz Kos odmówił. Wierni prosili, by biskupstwo mianowało go proboszczem.
Kościół nie przywykł, by ktokolwiek dyktował mu warunki. Kuria została głucha na petycje.

Wtedy rozegrała się scena jak w Clochemerle. Piątego listopada setka wiernych samochodami i na
motocyklach dokonała nalotu na sandomierską kurię. Uprowadzili monsignore Gołębiowskiego.
Niech naocznie się przekona, co się dzieje w parafii. Przeciwko porwaniu biskupa interweniowad
musiała milicja. Odbiła dostojnika na drodze do Wierzbicy i odstawiła z powrotem do rezydencji. Od
tego czasu w Wierzbicy były dwa kościoły. Jeden - tradycyjny przy drodze ku Radoniowi, drugi - sto
metrów dalej, w prywatnej chacie chłopskiej. Odprawiał tu nabożeostwa mianowany tymczasowo
przez kurię nowy proboszcz.
- Kardynał wczoraj na kazaniu - zwierzył się Franceschini - powiedział, że nosi się z zamiarem
poinformowania władz o zaistniałym w Wierzbicy incydencie. Chce, by one wpłynęły na oddanie
tamtejszego kościoła prawowitym wiernym.

W drodze powrotnej Fed powiedział do Polaka: - Po co wam to wszystko?

- Co? - Wilkosz nie wiedział, o co mu chodzi.

- No to mieszanie w Wierzbicy.

Nie pomogły tłumaczenia, iż sprawa ciągnie się ponad dwa lata. Nie przekonywały go artykuły na ten
temat publikowane w tygodnikach krajowych. Ba, nie przekonała go nawet później książka pióra
warszawskiego reportera, Jerzego Ambroziewicza. Obracał niebieskie okładki. Przyglądał się z
niedowierzaniem tytułowi.

- Propaganda. Propaganda - powtarzał z uporem.

Na temat wszystkiego, co dotyczyło stosunków paostwo-Kościół, był nieprzejednany.

Opracował na ten temat obszerny, bo aż pięciostronicowy artykuł. Przekazał go swojej agencji. Przez
tydzieo wiadomości wykorzystywała zagraniczna prasa i rozgłośnie.

Wilkosza zaś intrygował Włoch. Postanowił go poznad bliżej. Nie było to trudne. Bywał często w
„kamieniołomach”, w „Europejskim”. Spotkad go można było w barku „Bristolu”. Gdy usłyszał, iż
reprezentuje nieprzeciętną inteligencję, opowiadał wszystko. Ponieważ on, jako korespondent,
wystawiał nam przez parę lat charakterystyki, zobaczymy, jak wyglądała jego własna.

Urodził się Franceschini w rodzinie sycylijskiej. Jej jedyne bogactwo to mnóstwo dzieci i wiara w
opatrznośd. Mały był ambitny i co skrywad, cholernie przystojny. Jako młodzieniec jeździł często do
Rzymu. Kiedyś, gdy spacerował po ulicach wiecznego miasta, wpadł w oko leciwej pani, właścicielki
„hoteliku”. Zaopiekowała się młodzieocem. Był odtąd jej własnością. Kształciła go, ubierała. Dbała, by
niczego nie brakowało. Pilnie też baczyła, by Julio na dziewczynki z jej pensjonatu nie spoglądał. Były
ładne i młode. Do dziś Julio nie wie, czy nakrycie go przez starą w różowym pokoiku z młodziutką
Rosandą było dziełem przypadku, czy zostało z góry ukartowane przez podejrzliwą „mamę”. Musiał
opuścid gościnne progi. Imał się różnych zajęd. Powrót na rodzinną Sycylię byłby dyshonorem. Wstyd
tym większy, że kolegom w czasie „przepustek” opowiadał, iż związał się z ruchem komunistycznym.
Załatwiał jakoby sprawy, o których tamci pojęcia nie mieli.

Kilka razy nawet uczestniczył w rozrzucaniu ulotek strajkowych. Jeżeli wierzyd jego słowom,
organizował też strajk w zakładach komunikacyjnych. Były awantury z policją, która ścigała go. W
glorii męczennika l zbiegł do Polski. Przyjął pseudonim Franceschini. A nuż? Imperialiści mają długie
ręce. Rychło przestał przejmowad się konspiracją. Zamieszkał w „Bristolu”. Zamiast wysyład
korespondencje do lewicowej gazety, która go akredytowała, schodził do recepcji; dziewczynom
prawił komplementy. Koniecznie chciał za żonę piękną Polkę. Lilka była młodą dziewczyną. Doszło do
małżeostwa, które po czterech latach rozpadło się. Na szczęście miała do kogo wrócid przyjechawszy
z Włoch; mieszkali tu jej rodzice.

Sycylijczyk rychło zapomniał, iż Włochy są dla niego „terenem niebezpiecznym”. Jeździł tam i z
powrotem bez ograniczeo. Władze Italii jakoś trudności mu nie robiły i nie robią. Do zainteresowao
dziennikarskich przyłączyły się inne. Każdą wiadomością, którą uzyskał od przyjaciół Polaków, dzielił
się z Fedem. Handlował, „w prasowym kombinacie” przy Pięknej; powoływała się na niego „Wolna
Europa”. Cenili go, bo nie było problemu, którego by w oparciu o własne źródła nie naświetlił.
Wiedział dużo. Pogłoski, które krążyły po Warszawie, były w dużej części jego wytworem.
Literat Grześ

Do poznania Feda z literatem Grzesiem doszło w zgoła nieoczekiwanych okolicznościach. Grześ bywał
na przyjęciach sam lub z żoną. Nadskakiwano mu. Sypał dowcipami na prawo i lewo. Zerkał zza
okularów na nogi pao, zwłaszcza wysokich. Taką już miewa obsesję. Śmiał się głośno, trzęsąc
brzuchem. Nie znosił, by ktokolwiek zakpił z niego. Stawał się wówczas śmiertelnym wrogiem. Znany
jest w stolicy od lat. Kiedyś, w roku 1964, na przyjęciu u Jacquesa byłem świadkiem scysji Grzesia z
Adasiem - literatem, tym od trójtomowego dzieła wydanego w roku 1959 w serii „Myśli srebrne i
złote”. Adaś poklepał Grzesia po ramieniu i głośno powiedział:

- Cześd, stary! Dawno cię nie widziałem. O, widzę, że brzuch ci opadł?!

Wiedział, że uderzył w czułą stronę kolegi po piórze. Tamten ujął palcami pasek spodni. Chciał gestem
podkreślid, iż Adaś ma rację.

- Rzeczywiście, rzeczywiście - mruknął zadowolony.

Adaś umyślnie głośniej stwierdził: - Opadł, ale na kolana!

Obecni parsknęli śmiechem. Grześ i Adaś przez resztę wieczora słowa nie zamienili. Reperkusje tego
przeniosły się potem do publikowanych przez obu felietonów w warszawskich tygodnikach.

Fed go dotąd nie znał osobiście. Tego wieczora wybrał się z Adasiem na kolację w SPATIF-ie. Tam
zbiera się śmietanka towarzyska stolicy, co dla dziennikarza cudzoziemca, który przybył niedawno do
naszego kraju, nie jest obojętne. Tu koncentrują się nowinki ze świata filmowego i artystycznego.
Atmosfera mniej sztywna niż w innych lokalach. Jesieo 1962 roku. Było po dziesiątej. Fed wysłuchiwał
długiego wprowadzenia w tajniki życia nadwiślaoskiej stolicy. Do stolika przysiadła czarnowłosa
aktorka w towarzystwie łysego reżysera, oboje podchmieleni. Omawiany przez Adasia temat i
podchwytliwe pytania Feda na temat warunków filmowców w Polsce nie interesowały ich, nie
dotyczyły filmu.

- Chodź! - powiedziała do towarzysza. - Szukasz do swojego filmu Jagienki? Mam coś dla ciebie.

Poszli do stolika, przy którym siedziało mieszane towarzystwo. Tyłem do Feda - dwudziestoparoletni
chłopak z wchodzącymi w modę długimi włosami. Ubrany z wyszukaną elegancją. Spod marynarki
wysuwał się biały, koronkowy żabot. Ciemnowłosa pani podeszła właśnie do niego. Ujmując go
oburącz za głowę, powiedziała do towarzysza:

- Popatrz! Nieidealna Jagienka?

- Przy ich stole zrobiło się głośniej. Oboje już tam zostali. Wówczas to z sąsiedniej sali przyszła ona,
Raja. Chwiejnym krokiem podeszła do wolnego stolika w, rogu. Usiadła i oparła głowę na ręce
wspartej o blat. Robiła wrażenie zamyślonej, może zmartwionej. Jej ukazanie się podnieciło
siedzących nad butelką wina dwóch dziennikarzy z terenu, którzy przybyli tu spędzid wolny wieczór.

- Raja! - jeden z nich głośnym szeptem zwrócił uwagę kolegi.


Tamten bezceremonialnie zaczął się jej przyglądad. - Phi! - wycedził po chwili przez zęby. - Myślałem,
że zgrabniejsza. Kamera kłamie.

To była obelga. Raja poderwała się zwinnie jak kotka. Podskoczyła ku stolikowi, przy którym siedzieli.
Rozległo się klaśnięcie, drugie. Zdetonowani i zawstydzeni jeszcze pocierali policzki, a ona już stała na
swoim stoliku w stroju Ewy.

- Patrzcie, sk..., jak Raja wygląda! - zaśmiała się tryumfująco. Literat Adaś i Fed pierwsi pośpieszyli do
niej. Zasłonili dziewczynę marynarkami i wynieśli do szatni. Tam zaopiekowała się nią szatniarka.
Samochodem Feda odwieźli ją potem do domu. W drodze płakała, ukrywszy twarz w dłoniach. Nie
słuchała, co Adaś do niej mówił. Kiedy przybyli na miejsce, zaprosiła ich na górę. Wówczas Fed poznał
jej męża, Grzesia. Przy koniaku spędzili czas do rana.

„Bardzo inteligentny i kulturalny człowiek. Świetnie zorientowany w problematyce polskiej literatury i


wydarzeniach związanych ze światem twórczym. Wiele znajomości, w tym także wśród działaczy
politycznych i gospodarczych. Rozmowny. Do reżymu ustosunkowany obojętnie, jeśli nie powiedzied
negatywnie. Znajomy Jacquesa i Dawida. Podejrzewam, że ich znawstwo problemów literackich w
Polsce tu ma swój początek” - zapisał w swoim skorowidzu Fed następnego dnia. Półtora roku później
dodał czerwonym długopisem: „... podpisał razem z innymi trzydziestoma czterema list protestacyjny
do polskiego premiera”.

Był więc odtąd Grześ traktowany przez Feda jako swoisty przedstawiciel tutejszego „His Majesty's
Opposition”18. Kiedy nurtowały go wątpliwości albo gdy szukał ciekawostek, zapraszał go do siebie.
Przy kieliszku, którym warszawski literat nie gardzi, łatwo im się rozmawiało. Wystawiał laurki
kolegom po fachu, którzy jego zdaniem nie są godni miana pisarza. Padały nazwiska: Żukrowski,
Putrament, ba, kiedyś oberwało się nestorowi polskiego pisarstwa - Waokowiczowi. Dłuższe artykuły
Fed też z Grzesiem konsultował. Tą drogą wychodziły informacje na temat sytuacji w Związku
Literatów, także kopie niektórych, dokumentów. Wykorzystywał je chętnie Fed i przyjaciele po fachu.
Dla Grzesia było to coś w rodzaju nałogu.

W 1970 roku byłem obecny na pewnym przyjęciu. Grześ objaśniał, przekonywając korespondenta i
attache wojskowego tejże placówki o niuansach integracyjnych paostw socjalistycznych i tendencjach
dezintegrujących te kraje, jakie się - jego zdaniem - zarysowują. Przy okazji poznałem charakterystyki
pewnych naszych polityków. Częśd nawet nie kwalifikuje się do powtórzenia. Przysłowie powiada, że
najgorszy ptak, który swoje gniazdo kala. Nie sądzę, by rozmówcy Grzesia słuchali tylko ze zwykłej
grzeczności. Zaproszeni polscy profesorowie i publicyści popijali koniak samotnie. Koło Grzesia było
najciaśniej.

18
Według angielskiego pisarza Johna C. Hobhouse’a (1786-1869) była to opozycja Jego Królewskiej Mości.
Geneza określeni sięga do czasów, kiedy w brytyjskim parlamencie pojawili się przedstawiciele dwóch
stronnictw: torysów i wigów.
Poeta i kompozytor Ziemianin”

Kiedyś poznałem go w kawiarni na Foksal. Wśród znajomych uchodził za utalentowanego. Parał się
poezją, muzyką i malarstwem. Na pewno elokwentny i bardzo złośliwy. Pozując na „cygaoskie
dziecię” świat i otoczenie traktował jakby z góry. Ta cecha nadała mu w środowisku miano
uzdolnionego. Wydrukowano mu kiedyś w miesięczniku literackim dwa czy trzy utwory i uwierzył we
własną genialnośd. Potem się okazało ,że musi pracowad nad sobą, do tego zaś nie miał najmniejszej
ochoty. Ukuł więc własną teorię.

- Jestem prześladowany przez reżym głosił przy byle okazji. Na przyjęciach był czymś w rodzaju
nadwornego trefnisia. Takiemu wszystko wolno. Żył jakby na wariackich papierach. Podjudzali, by
tworzył. „Nadejdą lepsze czasy, to wydrukują. A może teraz...” - kazali się łudzid. „Ziemianin” bawił
towarzystwo. Fed poznał go na przyjęciu u Eda - pana o historycznym nazwisku z warszawskiej
telewizji. Śpiewał zebranym kuplety ze swojej - jak sam nazywał - opery komicznej „Hejnaliści i
trębacze”.

- Jeszcze, jeszcze - chichotali goście.

Spocony przydługim deklamowaniem podszedł później do Feda.

- Podobało się? - zagadnął.

- Trzeba wygładzid styl i...

- Wiem! - pośpieszył. - Nie o formę, lecz o treśd chodzi. Zrobiłem ich, co? Suchej nitki na żadnym nie
zostawiłem.

- Nie jestem zwolennikiem wyszydzania czyichś ułomności To już nie literatura, a jeszcze nie satyra -
wyprowadził go z błędu Fed. - Trzeba kuplety dopracowad.

- A gdybym to zrobił? Ułatwi pan dostarczenie tekstu za granicę? Sam pan rozumie, że w kraju, w tym
kraju... - powiedział z wyrzutem w głosie.

Federico rozejrzał się dyskretnie. Chciał się upewnid, czy inni nie słyszą. Odparł szeptem: - Proszę się
zgłosid, porozmawiamy.

Tak zaczęła się ich znajomośd, tak poznał go też Wilkosz i inni.

Fed był też jednym z ludzi, którzy przyczynili się do jego upadku. Dotrzymał obietnicy. Wysłał materiał
za granicę...

Oddajmy głos prasie zagranicznej. Amerykaoski „New York Times” szóstego lutego 1968 roku napisał:
„(...) W Warszawie rozpoczął się proces satyryka, autora libretta operetki (...), w której krytykuje się
szereg polskich dostojników od Gomułki, aż do kardynała Wyszyoskiego. (...) Dzieło literackie nie
może rozsiewad fałszywych informacji, co się zarzuca oskarżonemu, bo w samej już definicji zawiera
ono materiał fikcyjny. (...) Poinformowane źródła twierdzą, że operetka była nagrana na taśmę
magnetofonową i przesłuchiwana w domach prywatnych (...)”.
Warto uzupełnid. Wcześniej „Libretto” nadawała monachijska rozgłośnia „Wolnej Europy”. Pan
Tadeusz Nowakowski proponował Fedowi przecież w kwietniu 1962 roku kupowanie
„dziennikarskiego produktu ubocznego”. Tekst drukowała „Kultura” wychodząca w Paryżu. Słowa
więc dotrzymali... Komentarze agencji Associated Press i United Press International z Warszawy były
podobne.

Feda ogarnął strach. Ustalił, co jest przedmiotem zarzutów stawianych „Ziemianinowi”. Wiedział, że
Wilkosz orientuje się, iż to on przesłał tekst. Prosił, by Polak zorientował się na miejscu, jak przebiega
rozprawa.

Sala sądowa na Lesznie podobna do każdej innej tego typu. Na ławach dla publiczności kilkanaście
osób. Znajome twarze niektórych zagranicznych korespondentów. Wśród nich pewien starszy pan,
który nerwowo pocierał szczeciniasty zarost. Komentował szeptem fragmenty oskarżenia i replikę
obrony. Gotów byłby zrobid wszystko, by wspomniano też o jego osobie w zagranicznej prasie. Ryży
nie był tak odważny jak ten z ławy oskarżonych. Spoglądał porozumiewawczo na „Ziemianina”. Wzrok
zdawał się mówid: „Trzymaj się, stary”.

Tam, na ławie oskarżonych, bohater dnia, „Ziemianin”. Twarz zgorzkniała, wzrok zawieszany gdzieś w
przestrzeni. Szeptem naradzał się z jednym z broniących go adwokatów. Siadł Roman w koocu sali. Z
zaciekawieniem dopiero teraz zaczął przyglądad się temu człowiekowi.

„Prezesuniu, mówię ci, wydaj. Zzielenieją z wściekłości” - przypomniały mu się słowa „Ziemianina” na
przyjęciu.

- Proszę wstad! Sąd idzie! - woźny ma drewniany głos.

Rozległo się szuranie obuwia. Weszli kolejno w czarnych togach. Łaocuch sędziego błyszczy w
mrocznej sali. Rozpoczęto się sprawdzanie personaliów oskarżonego, pełnomocnictwa stron,
stereotypowe stwierdzenia. Potem pytania, pytania... Przewodniczący niektóre powtarzał
bezbarwnym głosem. Taki podobno ton nakazują urzędowe zalecenia. Na sędziowskim stole tomiska
akt. Poczesne miejsce zajmowała szara urzędowa koperta. W toku przewodu dowiedzieli się, że
znajdują się w niej dowody rzeczowe. „Libretto” i nagrane na taśmę magnetofonową arie „mistrza”.

- Wysoki sądzie! - wstał prokurator. - W trosce o uniknięcie obrazy moralności oskarżenie wnosi, by
dalsza rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych.

Na sali poruszenie. Poderwał się obrooca.

- Protestuję! - jego wymodulowany głos zabrzmiał patetycznie. - Dzido literackie nie może rozsiewad
fałszywych informacji. Już z samej definicji wynika, że zawiera materiał fikcyjny. Proces musi się
toczyd przy drzwiach otwartych. Tylko to może powstrzymad falę najrozmaitszych plotek, zwłaszcza
zza granicy. Synchronizacja była pełna i nawet mało ukrywana.

O godzinie siedemnastej czasu środkowoeuropejskiego „Wolna Europa” komentowała przebieg


rozprawy: obrona wnioskowała prawidłowo, bo „znany polonista i satyryk”...

Rozglądał się warszawski dziennikarz Roman Wilkosz po sali. Sąsiad z wąsikiem, włoski korespondent
o wyglądzie Casanowy z Kaczego Dołu, któremu groziła sprawa sądowa za wyłudzenie pieniędzy od
personelu zatrudnionego w jego biurze, gorączkowo coś tłumaczył amerykaoskiemu koledze.
Niemieckie dziennikarki notowały w swoich blok-notesach. Wszystkie oczy zwrócone na zespół
sędziowski.

- Sąd przychyla się do wniosku oskarżenia. Publicznośd wydała pomruk niezadowolenia.

W przerwie Roman udał się do pokoju sędziowskiego.

- Panie sędzio - zwrócił się do szpakowatego pana - intryguje mnie ta sprawa z czysto prawniczych
pobudek. Czy nie zechciałby pan udostępnid mi na miejscu dowodu rzeczowego? Wyjął dokument
wystawiony przez katedrę prawa karnego uniwersytetu w Poznaniu. Tam studiował. - Potrzebne mi
to do przygotowywanej pracy - objaśnił.

Przeczytał tekst i przesłuchał zakwestionowaną taśmę. Oczom własnym nie wierzył. Maszynopis
„operowego libretta” zawierał podwórkowe kuplety w żargonie furmanów z Brzeskiej na Pradze i
oprychów z Targówka.

„Fikcja literacka” okazała się, delikatnie mówiąc, przesadą. Tu niepotrzebny był klucz ni wyjątkowa
inteligencja, by zorientowad się, o kogo chodziło. W „libretcie” wylewano kubły rynsztokowych obelg
na głowy polityków, dostojników kościoła, twórców, pracowników polskiej nauki. Wszystko
znajdowało się w jednym worku: erotomania, gniew, bzdura, polityka, grafomania, patriotyzm,
płaskośd, pseudosztuka. Przytaczając niemieckie powiedzonko, jest to typowy Eintopfgericht (prosty
posiłek z różnych składników wygotowanych w jednym garnku). Zetknąłem się też i ja z dokumentami
tej sprawy.

Oberwało się w „operze” wszystkim. Kolega mistrza dostał za to, że kiedyś odmówił postawienia mu
kufla piwa. Sponiewierany został profesor staruszek za ocenę niedostateczną. Wykpiwano ułomnośd
sąsiadki - kiedyś ośmieliła się powiedzied, iż za głośno się bawią.

- Nie wiesz? Nie padło na rozprawie moje nazwisko? Dałem mu wizytówkę - dopytywał Fed, kiedy
Roman powrócił z sądu.

Polak uspokoił go. - Gdyby coś takiego miało miejsce, dawno już rozmawiałbyś z oficjalnymi
czynnikami. Fed nie był jednak przekonany do kooca. Redaktor zaczął wyjaśniad genezę
nieszczęsnego „libretta”.

Urodził się „Ziemianin” w rodzinie warszawskiego inteligenta i polityka w latach, kiedy cały świat
kapitalistyczny ogarnięty był kryzysem. Ojca nie pamiętał, gdyż ostatnie lata spędził on w pewnym
mazowieckim zakładzie, w którym nie było klamek. Dzieci tam nie wpuszczano. Matka była kobietą
podobno nieprzeciętnej urody. Już to nie pozwalało zajmowad się brzdącem. Wychowywał się więc u
mecenasostwa, których przyjaciel potem podjął się obrony „Ziemianina”. Dzięki ich troskliwości
ukooczył szkołę średnią, potem Uniwersytet Warszawski.

Koledzy ze studiów wspominają: „Zdolny był to facet, ale piekielnie leniwy”.

Zdolności nie można „Ziemianinowi” odmówid. Kiedy przybrany ojciec wyjechał z żoną za granicę,
mieszkanie powierzył opiece „Ziemianina”. Po powrocie nie doliczył się srebrnej zastawy stołowej.
„Ziemianin” wychodził z założenia, że nie warto brudzid rąk uczciwą pracą. Każdego przedpołudnia
człapał z Powiśla ulicą w górę. Ufny, że spotkamy na Foksal przyjaciel postawi śniadanie albo
przynajmniej kefir. Znano go tu jako „polonistę” oraz tego, który innym pisze prace magisterskie.
Własnej jakoś nie zdążył przygotowad, chociaż absolutorium miał w kieszeni. Przedstawiał się też jako
krytyk literacki, satyryk i Bóg wie kto jeszcze. W tej i w innych kawiarniach traktowano „Ziemianina”
jako „swojego chłopa”. Cięty język, odwaga w wypowiadaniu myśli zjednywały mu przyjaciół w
pewnych środowiskach. Starzejące się matrony z ukarminowanymi policzkami i tytułami
hrabiowskimi rozczulały się na jego widok. Był przedstawicielem „ich młodzieży”.

„Ziemianinowi” schlebiały wyróżnienia tytułowanych person, ich rodowe sygnety na palcach. Trafił na
Eda o historycznym nazwisku. W jego towarzystwie pisał na kawiarnianych serwetkach kuplety.
Czytał ku uciesze słuchaczy. Niekiedy postawili koniak. Powstawała „opera”. Nie było okoliczności, by
Ed nie angażował go z okazji większego przyjęcia w domu. Kiedy towarzystwo bywało wstawione,
dawał mu „Kościuszkę” i posyłał na dół po dziesięd deka krakowskiej. Powtarzał to kilka razy. Bawili
się doskonale. Piszczała pani, co to w jej żyłach płynie błękitna krew. Bawił się mecenas. Tarzał się z
uciechy pan z książęcym tytułem. Rzucił kiedyś hasło ufundowania prywatnego stypendium dla
„Ziemianina”, któremu „reżym nie daje przecież żyd”.

Historia „Ziemianina” zakooczyła się dośd prozaicznie. Zagraniczne źródła snuły przeróżne domysły.
Kapral C. ze Słupska opowiedział sądowi:

Trzynastego maja przyjechaliśmy z kolegą do Warszawy. Czekaliśmy przy rondzie Waszyngtona na


tramwaj. Zobaczyłem, jak pomiędzy pojazdami balansuje pijany obywatel. Skoczyłem na jezdnię.
Zaczął mi wymyślad od najgorszych. „Ty taki owaki” powiedział- Przyjechała milicja. Zabrali
„Ziemianina” do komendy. Decyzją prokuratora osadzony został w areszcie. Przeprowadzono rewizję
osobistą. Pozycji w protokole nie-, wiele. Czołowe miejsce w wykazie zakwestionowanych
przedmiotów zajmował kwit z izby wytrzeźwieo. Do dziś zresztą nie uregulowany. Wykręcił się jakoś.

Towarzystwo nie dowierzało. „A nuż chodziło o operę i go przefastrygowali?” - myśleli odsuwając się
od „Ziemianina”. Sytuacja stawała się dla niego tragiczna. Leżał na tym swoim metalowym łóżku bez
siennika w pokoiku na Powiślu i palił jednego papierosa za drugim. Sprężyny uwierały w żebra.
Niedopałki rzucał na od lat nie sprzątaną podłogę. Wpadł na pomysły Wziął maszynopis opery do
ręki. Nie poprawił nawet wypatroszonej na poły czerwonej poduszki i podążył na Szpitalną.

- Obiecał pan, że po wniesionych poprawkach załatwi wydanie opery na Zachodzie - powiedział


Fedowi nawiązując do tamtego wieczora.

Jansen długo nie mógł się zdecydowad.

Na wszelki wypadek „Ziemianin” zaniósł drugi egzemplarz do „kombinatu prasowego” na Piękną.


Podobno przyjęto go bez zastrzeżeo. A środków do życia jak nie było, tak nie było...

- Myślałam, że weźmie się za solidną pracę -dzieliła się wątpliwościami jego siostra.

- Diabła tam. Znowu przylazł ten z telewizji. Nagrali operę na taśmę magnetofonową. Mieli coś z nią
zrobid i... Wtedy się wszystko skooczyło.

Zapadł wyrok. Niewielki zresztą. Po wyjściu z więzienia pierwsze kroki skierował do przyjaciół.
Przedtem bawili się jego kosztem. Złote góry obiecywali. Czuł głód. Zapukał. Towarzystwo było
rozbawione.

- Jestem - powiedział uradowany.


Gospodarz popatrzył jak na zjawę. - Szubrawcu! - odepchnął natręta od drzwi Tamten stoczył się po
schodach na dół. Dozorca pomógł dowlec się do pogotowia. Złożyli złamaną rękę. Co myślał w tej
chwili o przyjaźni, nie wiemy.

Na marginesie tego wydarzenia Wilkosz urządził Fedowi awanturę.

- To nieludzkie! Chamstwo!. Wbijad człowieka w ambicję, przekazywad materiały do publikacji, a


potem umywad od wszystkiego ręce. Zgłoszę władzom.

Błagał, by tego nie czynid.

Uwierzył. Nie przeliczył się. Fed od przypadku z „Ziemianinem” stał się bardziej szczery. Dzielił się
czasem spostrzeżeniami. Pytał o radę. Wierzył, że Polak go nie „podprowadza”.
Oficer rezerwy

- Stało się to czternastego listopada 1965 roku. Fed zatelefonował do Romana prosząc o szybkie
przybycie. Redaktor był przekonany, że chodzi o wiadomości dotyczące planowanej wizyty polskiej
delegacji partyjno-rządowej w Jugosławii. Inni korespondenci byli też tym zaaferowani. Analizowano
socjalistyczną drogę obu krajów. Przypominano, co łączy i co dzieli przywódców obu paostw.
Podawano charakterystyki postaci. Podkreślano, iż była to druga podróż polskiej delegacji do tego
kraju od 1957 roku. Rozważano, czy wyjazd popsuje stosunki Polski z ZSRR czy nie. Stara melodia,
tylko że grana na uwspółcześnioną nutę. Niewiele Polak mógł na te tematy powiedzied. Tłumaczył, że
takie stawianie sprawy graniczy z naiwnością. Fed słuchał, nie przekonany. Niemałą rolę odgrywały tu
rozmowy i częste spotkania z pracownikami korpusu dyplomatycznego w Warszawie.

Kiedy przybył na miejsce, na schodach pensjonatu spotkał wychodzącego Feda. Był poważny i blady.
Taki stawał się zawsze w chwilach dużego zdenerwowania. Starał się tego nie okazywad. Schodził w
towarzystwie mężczyzny pod pięddziesiątkę ubranego w granatowy płaszcz, mocno podniszczony
kapelusz z szerokim rondem i biały szalik. W ręku trzymał miejscami powycieraną brązową skórzaną
teczkę. Sprawiał wrażenie montera lub hydraulika. Oczy miał rozbiegane. Fed dał Romkowi znak ręką,
by zaczekał. Wrócił po chwili.

- Niesamowite - zwierzył się.

- Co?

- Facet proponuje sprzedaż informacji. Pokazywał nawet dokumenty. Chce cztery tysiące dolarów
płatnych za granicą. Mówi, że przekaże informacje, w porównaniu z którymi afera Profumo w Anglii
to pestka.

- Gratulacje! - zażartował przybysz. - Miałeś już w warszawskiej karierze takiego, co przychodził z


materiałem, byś go darmo opublikował. Tamten twierdził, że urzędnicy pewnego ministerstwa
pozbawili go w wyrafinowany sposób zdolności płodnych. Stosowali podobno hipnozę. Później był
ten, który przysyłał tasiemcowe listy. Telefonicznie upewniał się, czy otrzymaliście. Gdy nie ukazywały
się w zagranicznej prasie, gro-, ził zastrzeleniem. Był wysłannik Marsjan, chyba ze dwóch świętych, w
tym jeden z Białostockiego. Teraz dwie gratki na raz: dziennikarska i wywiadowcza. Co powiedziałeś?

- Jako korespondenta takie sprawy mnie nie interesują. - Zastanowił się. - Skąd mogę wiedzied, że to
nie prowokacja?

- Jaki byłby jej cel?

Zmieszał się. Nie mógł znaleźd logicznego wytłumaczenia. - Nnno... mówili na Pięknej, że wszystkich
od czasu do czasu kontrolują.

- Wpływ Harlana?

Oburzył się. Sam się przekonał, iż tamten to mitoman. Kilkakrotnie żartowali na jego temat.

- Nieprawda? Nie kontrolują? - nalegał.


- Weź papier i ołówek - zaproponował Polak.

- Eugene kiedyś mówił, że w placówce amerykaoskiej mają około sześddziesięciu samochodów.


Anglicy chyba trochę mniej. Kolejno byliby Francuzi, Kanadyjczycy i tuzin pomniejszych. Ponadto
biura radców handlowych, specjaliści mający tu swoje siedziby, dziennikarze. Tych ostatnich też
chyba jest kilkudziesięciu. Turystów kilkuset dziennie. Przytaczali orientacyjne cyfry.

- Ile licznik wybił? - zapytał.

- Około trzech tysięcy dwustu.

- Teraz zastanów się nad tym, co powiedziałeś przed chwilą. Ilu trzeba by owych kontrolerów? Śmieci
nie wywożono by z Warszawy. Pociągi by nie kursowały. W komunikacji miejskiej nie miałby kto
pracowad. Sklepy musiałyby zostad zamknięte. Gdy się jest dziennikarzem, nie można powtarzad
bzdur - wykpił go.

Fed nie ukrywał zażenowania.

- Rzeczywiście - stwierdził obracając leżącą na stoliku kartkę. - Tamten nie sprawiał wrażenia wariata.

Chciał zarobid.

- Wypłaciłeś chociaż zaliczkę?

- Jeszcze nie zwariowałem.

- Puściłeś więc okazję.

- Pytał mnie o adresy i telefony innych korespondentów. Dałem.

Na tym zakooczyła się rozmowa na temat nieznajomego mężczyzny.

Trzy dni później Wilkosz spotkał go w Warszawie ponownie. Spacerował przed piętnastą koło
„Europejskiego”, z nieodłączną teczką-weteranką i w oklapniętym kapeluszu. Redaktor nie opuszczał
wozu. Patrzył, co będzie dalej. Mężczyzna spoglądał co chwila na zegarek. Po kilkunastu minutach vis
a vis poczty przy Bagioskiego zatrzymał się szary ford. Wysiadł z niego masywny mężczyzna w
półkożuszku. Wilkosz poznał w nim Eugene. Amerykaoski dziennikarz schował głowę w kołnierz przed
zacinającym deszczem. Przebiegł kilkadziesiąt metrów. Spotkali się przed wejściem do baru. O czymś
rozmawiali. Potem zawrócili do samochodu. Ciekawośd polskiego dziennikarza wzięła górę. To prawie
jak w filmie. Zamiast spotkad się z dziewczyną pojechał za nimi. Eugene jechał ostro. Nie przestrzegał
przepisów drogowych. Pojechał Krakowskim Przedmieściem. Skręcił w Traugutta. Przez plac
Dąbrowskiego, Jasną i Hibnera. Minął skrzyżowanie Alei z Kruczą, po czym zatrzymał wóz
naprzeciwko „Grandu”.

Kiedy Romek wszedł do kawiarni, siedzieli pochyleni nad stolikiem. Mężczyzna coś tłumaczył
Amerykaninowi. Eugene przytakiwał, kierując znudzony wzrok na osoby siedzące obok. Po godzinie
ten ubrany na granatowo wyszedł. Eugene stanął na progu sali. Bacznie obserwował, czy w tym
momencie nie opuszcza kto kawiarni. Zdenerwował kelnerkę pusty stolik, rachunek był nie
uregulowany. Pobiegła ku wyjściu. Zderzyła się tam prawie z „czekającym na nią” Eugene.- Widział go
potem przez okno. Wyszedł z lokalu, wsiadł w forda i wolno jeździł w asfaltowym czworokącie
przylegającym do kina „Śląsk”. Oto, „jak sobie Jasio wyobraża konspirację”.

Długo potem prokurator W., z którym spędzałem wczasy, opowiadał mi o pewnym „szpiegu
amatorze” aresztowanym na Wybrzeżu. Zdzisław B., bo tak nazywał się aresztowany, zwolniony
został z czynnej służby dyscyplinarnie. Konflikt z przełożonymi narastał w jego opowieściach w miarę
upływu czasu. Monstrualnie go wyolbrzymiał. Nie zawahał się przed zdradą. Wbrew przypuszczeniu
spotkanie z Amerykaninem nie było ostatnie. Wysłuchiwało go wielu. Każdy oświadczał na
zakooczenie, że nie jest zainteresowany wiadomościami. Przezorniejsi z placówki nagrywali
wynurzenia na taśmę magnetofonową. Sporządzanie notatek deprymuje delikwenta, peszy i
notującego... zobowiązuje.
Profesor oraz filmowiec

Obie postacie Wilkosz znał wcześniej. Profesora pamiętał z okresu łódzkiego. Zetknął się z nim zaraz
po wojnie. Chodzili do tej samej szkoły. On był dwie klasy wyżej. Błyskotliwością umysłu nie grzeszył.
Wychowawca i nauczyciel towaroznawstwa, nieoceniony pan Zibert, wymagał rzetelnej pracy nad
sobą. Mawiał do Profesora:

- Trzeba umied. Straszenie organizacyjnym krawatem niczego nie da.

Profesor nie przejmował się uwagami. Robił swoje. Wmawiał, że jest przez przedwojenną kadrę
dyskryminowany. Podobno dlatego, że reprezentował organizujący się w gimnazjum ruch postępowy.
Nonsens. Po prostu nie chciało mu się uczyd albo nauka z trudem wchodziła do głowy. W okresie
studiów należał do władz uczelnianych. Z opowiadao znajomych wiem, że był piekielnym ortodoksą.
Wystarczyło, by ktokolwiek przejawił samodzielną myśl w sprawach politycznych czy ideologicznych,
Profesor od razu robił z niego „wroga klasowego”. Doszukiwał się w przeszłości tak zwanych
„haczyków”. Ciągnął je aż do złamania niesfornego. Wykooczył w taki sposób sporo utalentowanych i
dobrze zapowiadających się jednostek. Karierę naukową rozpoczął jako adiunkt w Uniwersytecie
Warszawskim. Tu się nie powiodło. Samodzielnym pracownikiem naukowym nie został. Przechwalał
się nieznośnie. Znajomości w środowisku miał kapitalne.

Po październiku zmienił barwę. Z zagorzałego dogmatyka przemienił się w pełnego poświęcenia


kacerza. Na latach przeszłych nie zostawiał przysłowiowej suchej nitki.-Przybrał pozę szydercy.
Górował nad wszystkimi. Nadążał za modą. Zamienił żonę, niepozorną, cichą kobietę, na bardziej
reprezentatywną i „z towarzystwa”. To zjednywało „Profesorowi” sympatie „raczkujących
rewizjonistów”, „poszukiwaczy sprzeczności” i czort wie kogo jeszcze. Bywał na ich zebraniach.
Zawsze umiarkowany. Dzielił się wiadomościami z Fedem i innymi. Postępował w myśl zasady „nie
wychylad się”. Po kolejnej rozróbce wytknięto mu to - że niby się asekuruje. Wpadł na genialny
pomysł. Zapożyczył go zresztą z zagranicznej, bodajże niemieckiej prasy. Postanowił prowadzid tak
zwany „klub towarzyski”. Miały do niego dostęp osoby obojga płci. Czy są to osoby samotne, czy
małżeostwa albo zakochane pary, nikt nie wnikał. Byle kogo jednak nie przyjmowano. Zbierała się w
domu „profesorstwa” śmietanka studencko-naukowa (naukowa, bo pewien rodzaj nauki tak
określany jest przez rzeczywistych profesorów) stolicy.

Wiadomości o dyskusjach przedostały się do szerszego grona. Profani niczego nie uszanują. Obecnie
w pewnych środowiskach „nowoczesnej młodzieży” te same sytuacje określane są mianem „gwiazd”,
„zabawy w lisa”, sznurka” i jeszcze inaczej. Czytałem na te tematy kilka artykułów w prasie stołecznej.
Uczestnicy zabaw przynoszą kłopoty lekarzom, socjologom, a także coraz szerszemu gronu
pedagogów.

Środowisku przewodził Profesor i jego małżonka. Niebezinteresownie zresztą. Dzięki seansom udało
im się poznad filmowca Staszka. Rólka dla żony w filmie reklamowym to też coś. Gospodarz lubił
bywad w niektórych środowiskach. Bywał u filmowców, na przyjęciach dyplomatycznych. Do przesady
uwielbiał otoczenie dziennikarzy zagranicznych. Czuł się wówczas w swoim żywiole. Nie miewał
tajemnic. Dyskutował z całą powagą i autorytatywnie. Fed poznał go jesienią 1962 roku na przyjęciu
dyplomatycznym, bodajże u Chioczyków. Przez Profesora poznał Staszka-filmowca. Był on swego
rodzaju koniem trojaoskim w kręgu pracowników filmu i telewizji. Każdego znał, z każdym znajdował
wspólny język, o wszystkich wydawał opinie, najczęściej negatywne. Traktowali Staszka trochę jak
postrzelonego. Kpili z jego skąpstwa, z jego starokawalerskich manier i braku polotu. Jak to w
towarzystwie. Był czymś w rodzaju ofermy batalionowej. Robili mu psikusy. Nie gniewał się. Siedzieli
tego wieczora Dąbek, Wilkosz z Fedem i Profesorem w hallu „Europejskiego”. Gawędzili. Profesor
oświadczył:

- Zaraz tu będzie Staszek. Zrobimy kawał.

Skinął na przechodzącą przystojną dziewczynę ubraną w biało-czarne, jakby z krowy, futro.

- Poznajcie się. Ewka - przedstawił ją. Bez ceregieli przystąpił do rzeczy: - Chcesz się zabawid?

Początkowo nie zrozumiała prawdopodobnie, o co chodzi. Zatrzymała wzrok na twarzy Feda. Nie
ukrywała, że wpadł jej w oko.

- Z nim później, jeśli zechcesz - wyprowadził ją ż błędu Profesor. - Teraz posłuchaj. Za dziesięd minut
będzie tu Staszek. Znasz go?

Potrząsnęła grzywą blond włosów.

- Rwij go na kamerę. Niby zależy ci na tym. Naciągnij na forsę. Potem wykręd się sianem. Przyjdź pod
ten adres i opowiesz, jak było - zapisał na serwetce imię i nazwisko oraz miejsce zamieszkania Feda.

Odbyło się, jak zaplanował. Stasio przybył zadyszany jak zwykle. Przeprosił za spóźnienie, a potem
zamówił napój, oczywiście na konto Feda. Popijając koktajl drobnymi łykami wtrącał urywane zdania.
Lustrował przy tym przechodzących gości. Oczy krótkowidza zatrzymywały się dłużej na kobietach. Na
biało-czarny płaszcz zareagował nerwowym poruszeniem się. Ewka odpowiedziała na
demonstracyjny ukłon Profesora.

- Znasz ją?! - zagadnął niecierpliwie.

- Ładna? - Profesor odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Mhm.

- Studiowała u nas. Zezuje w stronę filmu. Chcesz, to cię poznam.

Dał dziewczynie znak dłonią. Dwa razy propozycji powtarzad nie było potrzeba. Staszek był
szarmancki. Śmieszne to było, zwłaszcza dla ich czwórki. On niczego nie przeczuwał. Nie ukrywał, że
dziewczyna mu się bardzo podoba. Dawał do zrozumienia, że to i owo może załatwid, jeżeli chodzi o
przyszłą karierę Ewy. Tylko że pewne sprawy wymagały odrębnego omówienia. Nim się obejrzeli,
opuścił z nią lokal.

Dalszy ciąg poznali z relacji Ewki. Dotrzymała słowa i przybyła do apartamentu Feda. Staszek po
wyjściu z hotelu chciał startowad w kierunku swojego domu. Powiedziała, że jest szalenie głodna. Nie
przyjął tego ze zbytnim entuzjazmem. Chyba w myśli przeliczył imprezę na złote i żeby taniej,
zaproponował barek od strony ulicy Ossolioskich. Ewa nie należy jednak do tych, które można zbyd
byle czym. Zamówiła przystawkę, zupę, drugie danie, a na deser melbę. On poprosił kelnera o dwa
winiaki (najtaosze). Sam nie jadł. Twierdził, że musi przestrzegad diety. Kuł żelazo, póki gorące.
- Pani Ewo - zaproponował po opróżnionych do, połowy kieliszkach. - Mówmy sobie per ty.
Wygodniej i bez konwenansów. Nie znoszę szlacheckiego tytułowania.

Zgodziła się. Niesamowicie długo celebrowała spożywanie posiłku. Kelner jakby wyczuł sytuację.
Zapytał, czy szanowna pani nie życzy sobie jeszcze czegoś. Zareklamował specjał mistrza kuchni.
Stasio, gdyby mógł zabijad wzrokiem...

Zapytał grzecznie:

- Zawsze tyle jadasz, Ewuniu?

- Nie - odparła, wybierając resztki kremu z metalowego kielicha. - Tylko w pewne dni.

- Niemożliwe!

- Tak - powiedziała z niewinną miną. - W okresach menstruacji apetyt piekielnie wzrasta.

Twarz Stasia w tym momencie podobno okropnie wydłużyła się. Tarzali się z uciechy. Najgłośniej
rechotał redaktor Dąbek. Przy okazji dowiedział się, że nie pierwsza to tego rodzaju historia. Przed
dwoma laty Profesor, samotny w przerwie pomiędzy pierwszym a drugim małżeostwem, spotkał
kiedyś Stasia na Nowym Świecie.

- Co słychad? - zapytał.

- Brak forsy, dziewczyn też - odparł wtedy markotny.

Profesora nawiedziła szataoska myśl, uchodził przecież za warszawskiego playboya.

- Wpadnij jutro do mnie punktualnie o dziewiętnastej - powiedział tajemniczo. - Koniecznie z butelką.

- A co? - zainteresował się filmowiec.

- Babki, że palce lizad. Przyjdź punktualnie.

Dwa razy powtarzad nie było trzeba. Twarz Stasiowi rozjaśniała. Oczyma wyobraźni widział już
luksusową ucztę, okraszoną butelką czyściochy czy - jak to nazywał - „łez proletariatu”. Nagle stał się
rozmowny. Odprowadził nawet kolegę pod dom. Klepał go przyjaźnie po ramieniu przy pożegnaniu.

Profesor po przyjściu do mieszkania zadzwonił do ciotki. Zaprosił ją wraz z mieszkającą razem z nią
starszą panią, emerytowaną nauczycielką gimnazjalną. Zapewnił, że będą ciastka od Bliklego, no i
kawa, którą ciotunia tak lubi. Nagły przypływ rodzinnych uczud wytłumaczył chęcią poradzenia się
ciotuni co do przemeblowania mieszkania. Która krewna nie uległaby?

Zerkał na zegarek. Pięd przed siódmą przeprosił starsze panie na chwilę, a sam wyszedł do
przedpokoju. Rozebrał się do naga. Na wszelki wypadek drzwi do łazienki miał uchylone. Punktualnie
o dziewiętnastej w przedpokoju zaterkotał dzwonek. Staszek był nadzwyczaj punktualny.

- Wszystko gotowe - poinformował szeptem gospodarz. - Zdejmuj ciuchy i wal z butelką do pokoju.
Nie takie sprawy organizowano „w towarzystwie”. Nie było to więc dla Staszka zaskoczeniem. Zrzucił;
szybko, co miał na sobie, i z wyciągniętą ręką, w której trzymał butelkę wódki, pchnął szklane drzwi.
Wkraczał z miną Pompejusza, któremu udało się zlikwidowad na Morzu Śródziemnym korsarstwo.

W pokoju rozległ się okrzyk zgrozy. Zanim którakolwiek z pao zdołała ochłonąd, Profesor ubrany,
jakby nigdy nic wkroczył ze zdziwioną miną do pokoju. Nobliwe panie nie mogły wydobyd słowa.

- Ciotunia i pani wybaczą. Kolega od młodych lat cierpi na satyriasis. Wystarczy, by posłyszał damskie
głosy...

- Satis verborum! - dośd słów - przerwała nauczycielka gimnazjalna, przytrzymując się jeszcze dłonią
w okolicy serca.

Wychodziły z domu kręcąc z niedowierzaniem głowami. Profesora to bawiło. W przedpokoju na


podłodze leżała porzucona w pośpiechu wzorzysta chustka, której przestraszony Stasio nie zdążył
zabrad. Sprawa nie mogła nie stad się powszechną tajemnicą. Przez następne kilka miesięcy filmowiec
witany był kpinami. Unikał towarzystwa i wyjechał na dłuższy czas w plener.

Wilkosz spotkał go po dwóch latach przy Franciszkaoskiej. Wyjeżdżał renówką z otwartej tu niedawno
stacji obsługi samochodów. Widząc znajomego, wyskoczył z wozu. Zmienił się: przybrał na wadze,
zapuścił brodę.

- Cześd, stary, kopę czasu! - ucieszył się chyba szczerze.

- Czołem. Co u ciebie dobrego?

- Wypracowałem nową metodę. Niezawodna i tania - poinformował filmowiec konfidencjonalnie. -


Najlepiej podrywad dziewczyny na chałwę.

Tego się redaktor nie spodziewał. Staszek rozpoczął wykład:

- Poznajesz facetkę, a masz pewnośd, że trudności nie będzie, bierz w samochód i na Bielany albo w
kierunku jakiegoś dalekiego przedmieścia. Najlepiej, gdzie nie ma miejskiej komunikacji. Zatrzymujesz
wóz przed byle jakim blokiem. Dziewczynie mówisz, że masz coś pilnego do załatwienia. Otwierasz
schowek i przepraszając za chwilową nieobecnośd mówisz, że w tym czasie może się rozerwad
przegryzając chałwą. Wchodzisz do budynku lub giniesz na godzinę w zakamarkach osiedla. -
Zachichotał w zwiniętą dłoo. - Po powrocie jeszcze raz szarmancko przepraszasz. Proponujesz
restaurację. Żadna po chałwie nie chce knajpy. Impreza kosztuje tylko kilka złotych...

Przedstawione dotąd postacie to tuzy, które umyślnie wprowadzały Feda w negatywną problematykę
dotyczącą Polski. Taki już mają zwyczaj. Nie znaczy, by tylko do tego kręgu osób ograniczał się
korespondent. Rejestr nazwisk, który prowadził dla celów dziennikarskich, obejmował około
czterystu pięddziesięciu pozycji. Miał Fed też dziwną manierę - w czasie ważniejszych wydarzeo
politycznych wychodził na ulicę, zatrzymywał ludzi, przedstawiając się jako obcy korespondent. Pytał,
co sądzą o tym lub owym. Niektórzy tę swoistą ankietę Gallupa traktowali z niedowierzaniem. Inni
przyjmowali pytania z ogromną powagą. Odpowiedzi to przysłowiowy groch z kapustą, Fed wybierał
interesujące go ziarno.
Pogrzeb

Kiedy w dniu szesnastym października 1965 roku Wilkosz przyszedł do Feda, zastał tylko krzątającą
się po pokojach sprzątaczkę. Na biurku szklanka napełniona do połowy płynem. Obok odkorkowana
butelka. Dziewczyna pociągnęła chyba tęgo, bo ruchy miała dziwnie nieskoordynowane. Na pytanie,
gdzie gospodarz, dziwnie zabulgotała. Uśmiechnęła się przy tym głupkowato.

Co się stało? - zastanawiał się przybysz czytając rozpoczęty artykuł.

„(...) Dymisja Nikity Chruszczowa z funkcji przewodniczącego Rady Ministrów i sekretarza KPZR jest
głównym tematem dzisiejszej prasy warszawskiej, która ogranicza się do opublikowania, pod dużymi
nagłówkami i bez żadnego komentarza, komunikatu agencji TASS. Ponadto na pierwszych stronach
wszystkich gazet polskich zamieszczone są fotografie i życiorysy następców: Leonida Breżniewa i
Aleksieja Kosygina. Zaskoczenie, niezrozumienie zabarwione pewną dozą niepokoju - taka jest reakcja
szarego człowieka, który usłyszał tę wiadomośd przez radio i telewizję polską późnym wieczorem w
czwartek 15 października, a dziś rano stał w kolejce przed kioskiem z gazetami” - tekst urywał się.

Fed przyszedł o jedenastej. Zmieniony nie do poznania. Blady i czymś wstrząśnięty. W dłoni trzymał
klucze na ozdobnym kółku. Wzrok miał szklany.

- Straszne! - powiedział. - Wczoraj jeszcze rozmawialiśmy. - Teraz dopiero Romek przekonał się, jak
Fed przywiązywał się do ludzi. Zupełnie jak dziecko.

- Wieczorem byli tu oboje - westchnął.

- Kto? Powiedz, co się stało.

- Milko i taka jedna czarnulka. Wyrwał ją z „Europejskiego”.

Teraz Polak już wiedział. Inżynier Djokie od roku nie mieszkał w pensjonacie. Żona z synkiem
przyjechała do Warszawy. Doszli do wniosku, iż zamieszkiwanie z rodziną w pensjonacie to jak w
wozie cygaoskim. Wynajęli willę na górnym Mokotowie. Właściciel, polski specjalista, oddelegowany
był do budowy cukrowni w Afryce. Żona-lekarz pojechała z mężem. Specjalizowała się w chorobach
tropikalnych, Jugosłowianie warunki mieli tu idealne. Ogród, taras, garaż. Tylko jeden pokój, który
właściciele zamknęli, gromadząc w nim rzeczy osobiste, był dla nich niedostępny. Inżynier po
przyjeździe żony nie zerwał kontaktów z przyjaciółką.

- Byli do wpół do dwunastej - mówił Fed. - Powiedział, że ją odwiezie do domu.

W głowach podnieconych alkoholem powstają przeróżne pomysły: pojechali przed dom


Jugosłowianina. Światła w oknach były wygaszone. Wprowadził inżynier samochód do garażu pod
domem. Noce w październiku bywają chłodne. Obojgu było zimno. Włączył silnik zephyra. Pracował
na wolnych obrotach. Stężenie spalin było tak silne, że przerażona inżynierowa poczuła na pierwszym
piętrze. Zbiegła po schodach do piwnicy. Krztusząc się otworzyła drzwi garażu na oścież - na
rozłożonych siedzeniach oboje leżeli roznegliżowani... Nawet nie miała sił wyłączyd stacyjki. Zrobił to
sąsiad. Potem - normalne już czynności śledcze.

- Jak sądzisz? Będą mnie pytad? - zwrócił się do Romka przestraszony Fed.
- Jeżeli ustalą, że byłeś ostatni, który z nimi rozmawiał, to tak.

- Psiakrew!

Nie niepokojono go. Chyba nie dowiedziano się, że byli wieczorem w „Zgodzie” u Jansana. Niewiele
miałby do powiedzenia. Ubolewał nad losem tych, którzy pozostali. Żal mu było dzieci.
Rozdział IV

Codzienna rzeczywistość

Pewien młody Niemiec, o nazwisku bodajże Borowsky, zwrócił się do jednej z zachodnioniemieckich
redakcji, aby poinformowad się, jakie niezbędne walory musi mied osoba, która chce zostad
korespondentem w... Polsce. Ów dwudziestodwuletni człowiek na bitych czterech stronach drobnym
pismem zachwalał siebie i znajomośd przyszłego terenu. Zapomniał o jednym, o długoletniej nauce
przygotowującej do zawodu oraz o obowiązku pracy nad sobą. Kandydat na przyszłego dziennikarza
ukształtował sobie błędne wyobrażenie o zawodzie. Chyba w oparciu o publikowane życiorysy gwiazd
dziennikarskich w rodzaju Alsopa i Lippmanna...

Warszawskiemu korespondentowi agencji Helios rok 1965 zapowiadał wiele ekstra obowiązków,
wiele imprez, które Jansen musiał opisad i skomentowad.

Omówił stan demograficzny Polski. Główny Urząd Statystyczny opublikował dane, iż ludnośd PRL po
wojnie przekroczyła po raz pierwszy 31 milionów mieszkaoców. Z suchego, zdawałoby się, faktu
wyrastało wiele problemów. Należały tu: stan ludności w powojennej rzeczypospolitej. Migracja w
różnych jej formach. Problem zasiedlenia ziem odzyskanych. Zagadnienie wykształcenia.
Zatrudnienie. Płace i zarobki. Wyłaniały się kolejne zagadnienia. Problem chłopo-robotników.
Warstwa dotąd zupełnie nie znana. Kierowała się teraz swoimi prawami. Z nią wiązał się ściśle
transport. Przyjazdy do pracy, a jeżeli podróże, to warunki wypoczynku. Aklimatyzacja w nowym
środowisku itd.

Fed bez przerwy pisał. Jedno zagadnienie goniło drugie. Powszechna Kasa Oszczędności informowała:
koniec roku 1964 zamknął się stanem 37 miliardów złotych oszczędności ulokowanych na
książeczkach PKO. Laik przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Fed dostrzegał związane z
oszczędnościami inne problemy. Uważał, że akumulacja oszczędności wykazywad będzie tendencje
zwyżkowe. To nieuniknione przy wzroście zarobków z jednej strony. Z drugiej - słabym asortymencie
towarów i kiepskiej ich jakości.

Potem była dwudziesta rocznica wyzwolenia Warszawy. Uroczystości inaugurujące siedemsetlecie


stolicy Polski. Fed przygotował temat niejako z sentymentu dla matki. Zaczynał coraz bardziej do niej
tęsknid. W opracowaniach łączyły się elementy współczesnej Warszawy z jej przeszłością i pełnej
chwały historią. Miał - jak większośd zachodnich publicystów - odmienne stanowisko w kwestii
powstania warszawskiego i uwolnienia miasta od hitlerowców.

Jeszcze nie przebrzmiała tamta historia, a już nowa sensacja. Obrady w Warszawie doradczego
komitetu politycznego paostw Układu Warszawskiego. Rangę wydarzeniu nadawała obecnośd w
obradach pierwszych sekretarzy partii komunistycznych. W spotkaniu uczestniczyli premierzy paostw
socjalistycznych oraz ministrowie obrony narodowej. Warszawska narada odbywała się po kolejnej
konferencji bloku NATO. Na tamtej omawiano kwestię dopuszczenia NRF do broni atomowej. Już to
nadawało rangę warszawskiemu wydarzeniu. Po pierwszej dobie dziennikarze słaniali się na nogach.
Dla nich ważne było wszystko. W jakiej kolejności przybywały delegacje na miejsce obrad? Jakiej
marki były samochody? Z kim witali się wpierw gospodarze?
Trzeciego dnia Niemka Hannelore nie wytrzymała. Na roboczej naradzie „kombinatu prasowego” przy
Pięknej zaproponowała:

- Głupie wyścigi, kto pierwszy nada depeszę z sensacją. Nie ma sensu. Konkurencja nieuzasadniona i
niezdrowa. Niepotrzebnie wszyscy ślęczymy na ulicach. Proponuję dyżury. Wiadomości będziemy
przekazywad lojalnie wszystkim. Tak najlepiej.

Ot, zmysł organizacyjny! Przyklasnęli. Pora też była nieodpowiednia na wyczekiwanie. Obradowano w
styczniu. Korespondenci chodzili, obserwowali, marzli. Wyciągali przeróżne domysły. Wróżyli z
powietrza. Jakośd komentarzy uzależniona była od „doradców”. Fed miał ich pod dostatkiem.

Relaksem pomiędzy warszawskim spotkaniem a innym ważnym wydarzeniem było posiedzenie


plenarnego komitetu Społecznego Funduszu Budowy Szkół w Warszawie. Pierwszy sekretarz KCPZPR
w 1959 roku w odpowiedzi na dziewięcioletnią nowennę kościoła mającą czcid tysiąclecie paostwa
polskiego rzucił hasło: „Tysiąc szkół na tysiąclecie”. Kpili poniektórzy. Cyfry jednak dla największych
sceptyków stały się bezsporne. Wybudowano 980 szkół, z tego 565 na wsi. Fed pisał artykuły z pozycji
nam nieprzyjaznej. Dla tej akcji jednak nie ukrywał podziwu.

Komunikat oficjalny doniósł: Na Mazurach Władysław Gomułka i Józef Cyrankiewicz gościli Leonida
Breżniewa oraz Aleksie ja Kosygina. Nastąpiła przy tej okazji wymiana poglądów na temat stosunków
pomiędzy obu” krajami i partiami. Omówiona została też współpraca gospodarcza na najbliższe lata i
sytuacja w międzynarodowym ruchu komunistycznym. Feda całymi dniami nie było w domu. Kiedy
Wilkoszowi udało się spotkad go, bez przerwy pytały

- Spotkanie dotyczyło problemu chioskiego? Dojdzie do konfliktu Chin z Rosją? - Chciał byd pierwszy.

Były inne wydarzenia. VII Międzynarodowy Konkurs imienia Fryderyka Chopina. Uczestniczyło w nim
siedemdziesięciu sześciu pianistów z trzydziestu krajów świata. Obecnośd tam Feda była
uzasadniona. Dwie pierwsze nagrody otrzymali przedstawiciele Ameryki Południowej. Pierwszą -
Martha Argerich z Argentyny, drugą - Arturo Moreira-Lima, przedstawiciel Brazylii. Czytelnicy
tamtego kontynentu nie darowaliby swojemu dziennikarzowi przeoczenia. W szczegółach opisał więc
przebieg koncertu, poprzednie wyniki i aplauz, z jakim sala przyjmowała zwycięzców.

Nie odetchnął na długo: Do Moskwy wyjechała delegacja PZPR. Brała udział w spotkaniu
konsultatywnym partii komunistycznych i robotniczych w Moskwie. Nie było tajemnicą, że omawiane
będą rozbieżności w międzynarodowym ruchu komunistycznym. Długie godziny myszkował po
mieście. Zasięgał opinii znajomych. Obecny był na lotnisku. Po randze pożegnania orientował się, na
jakie mógł liczyd kroki. Znowu chciał byd pierwszy.

- Wiesz, co najbardziej mnie niepokoi? - zwierzył się Wilkoszowi, kiedy zziębnięty wrócił z lotniska -
ciągła niepewnośd. Człowiek może nie trafid w dwunastkę w przewidywaniach, ośmieszy się.

Pocieszeniem dla niego był fakt, że czytelnik nie śledził aż tak uważnie bieżących publikacji. Po
miesiącu nie orientował się, co pisał dziennik „X”, a w nim autor „Y”.

Nie ochłonęli jeszcze z tamtych historii. Sekretariat ONZ w Nowym Jorku opublikował tekst
memorandum rządu PRL w sprawie konieczności przedłużenia okresu ścigania zbrodni hitlerowskich.
Nastąpiło zamieszanie w koncepcji prawniczej Zachodu. Przez kilka dni nie zamykały się drzwi w
Ministerstwie Sprawiedliwości. Fed był w Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, w
Instytucie Spraw Międzynarodowych i innych paostwowych urzędach.

- Nie zadowalają mnie oficjalne sformułowania - dzielił się spostrzeżeniami.


Rekonesans szefa

Najpierw Willkinson pojechał do Paryża. Pobył tam kilka dni, odwiedził polski konsulat. Zasięgnął
opinii, czy mógłby liczyd na otrzymanie wizy do Polski. „Chciałbym zapoznad się z pracą swojego
korespondenta i skontrolowad jego działalnośd” - napisał we wniosku wizowym. Nic wznioślejszego
niż zaufanie poparte kontrolą. Paoskie oko konia tuczy. Nie nalegał, by otrzymad wizę zaraz, w
Paryżu. Ostatecznie odebrał ją 10 kwietnia w Pradze. Do Warszawy przybył trzy dni później.

Zamieszkał w apartamencie hotelu „Bristol”. Był dumny, ponieważ pomieszczenie to zajmował kiedyś
Ignacy Paderewski.

Nie interesowały go sensacje stolicy Polski. Koledzy Feda i on sam zresztą zaliczali do nich proces
dwóch młodych naukowców, którzy „(...) byli członkami partii komunistycznej i stali na czele grupy
młodych intelektualistów. Obaj zredagowali i rozpowszechniali memorandum krytykujące działalnośd
rządu polskiego, a według pogłosek w sprawę zamieszanych było kilkanaście osób”.

Przejrzał Willkinson taśmę dalekopisu. Zakomunikował Fedowi:

- Nie zajmuj się, chłopcze, skautingiem. Są poważniejsze sprawy. To tylko ciekawostki. Interesujące są
problemy. Zrobimy niewielki rajd po Polsce.

Następnego dnia czerwony jaguar z dwoma pasażerami przemknął przez skrzyżowanie w Jankach pod
Warszawą. Fed, jak większośd południowców, był podobno doskonałym kierowcą. Strzałka
szybkościomierza oscylowała w granicach „140”. Minęli Tarczyn i Grójec. Liczba furmanek, plagi
polskich szos, zmniejszyła się. Douglas odetchnął. Zapalił cygaro i dopiero teraz rozpoczął:

- Zdziwiło cię wczorajsze stwierdzenie odnośnie skautingu, co?

Fed nie krył, iż tak było rzeczywiście. Brak roboczego kontaktu z centralą dawał o sobie znad.
Korespondencyjnie pewnych spraw nie można było ustalid. Był ostrożny. Miał przykre doświadczenie
z Afryki. Skołatana wojnami Europa w porównaniu z tamtym lądem była alma mater konspiracji dla
wszystkich innych części świata. Wolał nie ryzykowad. Ambicje miał większe. Celował, by zostad
specjalistą od spraw Wschodu. Tacy, jeżeli nie są jeszcze potrzebni na drugiej półkuli, będą niezbędni
wkrótce. Zdawał sobie sprawę, że dotychczasowym systemem propagandy nie można rozwijad. To już
nie lata powojenne. Czekał, co szef powie. Starszy pan zapalił cygaro. Obserwował przesuwający się
za szybą samochodu krajobraz.

- Wczoraj nie chciałem rozmawiad dłużej. Nie wiadomo, kto może podsłuchiwad. Tu można. Chociaż?
- poprawił się na siedzeniu. - Przy dzisiejszych możliwościach technicznych człowiek nawet pod
oceanem nie czuje się pewny... Bieżący rok będzie ważny. Rozmawiałem przed miesiącem z kimś zza
oceanu.

Fed powiedział później Wilkoszowi, że bez trudu się domyślił, iż „ktosiem” jest osoba, która
zaopatruje Willkinsona w instrukcje „made in CIA”.

- Kościół w pięddziesiątym ósmym rzucił hasło dziewięcioletniej nowenny. To nieprzypadkowe,


chłopcze. Ustalono, że finał nastąpi w sześddziesiątym szóstym. W okresie obchodów Tysiąclecia.
Twórcy koncepcji prawdopodobnie nawet nie domyślają się, że ich narodową i religijną myśl
wykorzystuje trzecia siła.

Zrobił długi wywód na temat potencjału wojskowego obu bloków. Rozpoznanie miał dobre. Z
precyzją matematyka wyliczał, w jakich dziedzinach Zachód ma przewagę nad Wschodem, a kiedy
strona przeciwna góruje nad „wolnym światem”.

- Sprawa jest bardziej prozaiczna niż w średniowiecznych pojedynkach. Teraz już powstaje pytanie
„byd albo nie byd” dla całych narodów, kontynentów, cywilizacji. Kto pierwszy złamie równowagę,
ten będzie zwycięzcą.

Fed nie bardzo orientował się, do czego zmierza boss. Wprawdzie przyrzekał mówid jasno,
konkretnie, ale wszystko to było ogólnikami. Za Radomiem wyjaśnił:

- Nie należy się rozdrabniad. W sierpniu 1965 roku rozpoczyna się na Jasnej Górze rok milenijny. Z
tym wydarzeniem wiążemy wiele nadziei. Od sierpnia nic nie będzie dla ciebie istnied, tylko sprawy
kościelne. To gorąca linia. Dziennikarz, który utrzyma rękę na pulsie, zrobi karierę. Domyślasz się
chyba, dlaczego zorganizowałem europejską inspekcję? - roześmiał się.

Minęli Miechów. Wjechali w teren górzysty. Kierowca skupił maksimum uwagi. Rozmowa przerwała
się. Było jasne. Kościelne obchody miały zostad wykorzystane do spraw, które z wiarą nie miały nic
wspólnego. Nie pierwszy to przypadek w historii Kościoła. Fed przypomniał sobie encykliki papieskie
ostatnich lat.

„Rerum novarum”, Quadragesimo Anno”, „Mater et magistra”. To także nie było nic innego jak
uznanie status quo. Kościół przystosowywał się do nowej roli. Fed był wierzącym i praktykującym
katolikiem, ale z tą funkcją Kościoła nie mógł się pogodzid. Upewniał się:

- Mam rozumied, że w okresie milenium trzeba się spodziewad radykalnych zmian w Polsce, sir?

Anglik przytaknął.

- Taka okazja nieprędko się nadarzy. Chcę, by nasza agencja pierwsza doniosła. Cieszyłbym się, gdyby
to była twoja depesza.

- Także bym chciał, sir - wyznał Jansen.

Resztę drogi przejechali w milczeniu. Po obu stronach szosy zaczęły się wysokie drzewa. Przy nich jak
maki czerwieniały tablice komunikacji miejskiej. Fed znał ten odcinek drogi na pamięd. Wiedział, że
tędy należy jechad do Zakopanego. Po minięciu miasta - hotel „Cracovia”. Zarezerwowane mieli tam
dwa pokoje. U wejścia przywitał ich portier w liberii. Pokoiki niewielkie. Funkcjonalnie urządzone.
Meble w stylu ludowym. Duże okna. Doskonały widok na miasto. Po kąpieli i krótkim wypoczynku
zeszli do kawiarni na dół. Pełno tu młodzieży. Częśd mówiła w obcym języku.-, Prawdopodobnie
Finowie. Dwudziestolatki nad kawą i koniakiem zachowywali się hałaśliwie. Zwracali na siebie uwagę
modnie ubranych dziewcząt. Szatyn o ascetycznej twarzy strzelał palcami ku kręcącej się przy innych
stolikach kelnerce. Podeszła do nich.

- U nas na kobietę nie macha się jak na straszydło - powiedziała po polsku. - Tu kobietę całuje się w
rękę.
Przyj ąwszy zamówienie podeszła do stolika, przy którym siedzieli Fed z Willkinsonem.

- Dwa piwa - zadysponował Anglik.

- Niestety, po dwudziestej piwa nie sprzedajemy. Może byd kawa, fruktowit, oranżada...

Zrezygnowali. Sąsiad poinformował, że w sali restauracyjnej bez ograniczeo. Przywitał ich maitre
d'hôtel. Przekazał obu kelnerowi, który odprowadził gości do wolnego stolika. Willkinson rozejrzał się
po luksusowo urządzonej sali. Towarzystwo tu inne niż w kawiarni. Elegancko ubrani stateczni
panowie. Kobiety w różnym wieku i o różnej aparycji. Niedaleko wejścia blondynka w towarzystwie
czarnoskórego mężczyzny ubranego w popielatą wiatrówkę wybuchała perlistym śmiechem.
Widocznie tutaj pierwszy raz. Wesołośd zagłuszył zespół. Po spożyciu kolacji chłopcy we wzorzystych
koszulach wrócili na salę. Rozmowa przy stolikach stała się niemożliwa. Obaj mężczyźni wrócili na
górę.

- Dobrej nocy, chłopcze - pożegnał Feda szef. - Po południu wracamy.

Przed udaniem się na spoczynek Fed stał dłuższą chwilę w oknie. Skrzyżowanie przed hotelem było
puste. Funkcjonowała na nim regulacja świetlna. Zastanawiał się, co też może dad usprawnienie o tej
porze ruchu ulicznego. W-pewnym momencie nie bez zdziwienia stwierdził, że Willkinson, ubrany w
szary płaszcz, podszedł do postoju taksówek naprzeciwko hotelu. Kierowcy drzemali w mdłym świetle
napisów „wolny”. Anglik wsiadł. Warszawa wolno skierowała się ku śródmieściu...

Po śniadaniu następnego dnia zwiedzili Sukiennice, Rynek Starego Miasta, mury obronne i Barbakan.
Fragmenty miasta Anglik utrwalał na taśmie filmowej. Żałował, że nie może się posługiwad kamerą na
Wawelu. Zamek zwiedzał jak człowiek, który chce sobie przypomnied szczegóły. Sprawdzał, czy
dawne bogactwa nie utraciły świetności. Obiad zjedli w jednej z zacisznych salek u „Wierzynka”.

- Potwierdza się - skonstatował Willkinson. - Uroczystości milenijne w przyszłym roku odbywad się
będą dwutorowo. Hierarchia kościelna postanowiła nie wiązad ich z paostwowymi. Ma to byd coś w
rodzaju demonstracji, która potrwa rok. Rozpoczną ją obchody na Jasnej Górze. Uroczystości
przewidziane są w wielu miastach Polski. Pamiętaj. Obecnośd obowiązkowa na każdej tego rodzaju
imprezie. Nie będzie to zbyt uciążliwe. Jak wiem, jesteś praktykującym katolikiem - uśmiechnął się. -
Połącz korzyści duchowe z zawodowymi.

Fed obserwując trasę w milczeniu słuchał instruktażu szefa. Domyślił się. Przyjazd do Krakowa nie był
zwykłą wycieczką; Willkinson ma tu kogoś z informatorów. Prawdopodobnie nie płotkę.
Poprzedniego wieczora chyba się spotkali. Fed nie zdradził się, iż widział, jak Douglas po kolacji
opuszczał hotel i jechał taksówką do miasta. Anglik zaś kontynuował:

- Specjaliści są przekonani, iż w toku uroczystości może dojśd do antypaostwowych wystąpieo. Nie


wiadomo, kiedy to nastąpi. Zainspirowad je mogą nieprzewidziane nawet okoliczności. Jak to w
tłumie. Raz wystarczy plotka, kiedy indziej zajście uliczne, zakłócenia na rynku albo zwykłe kazanie, w
którym mogą się znaleźd aluzyjne sformułowania. Jasne?

Fed dodał gazu. Droga przed Chęcinami doskonała. Jaguar mknął z dużą szybkością. Odprowadzali go
wzrokiem pracujący na polach. Willkinson niespodziewanie ożywił się

- Był jeden zamek. Wybudowali drugi?


- Kręcą film według powieści Sienkiewicza - poinformował Fed.

- Ciekawe. Skręd, zobaczymy - zaproponował.

Samochód pojechał wyboistą drogą ku zamkowi. Zatrzymali się na polance ocienionej drzewami.
Tablica informowała o ruinach nad nimi. Starszy pan nie bez trudu pokonywał stromiznę. Na
grzbiecie, przed wejściem na dziedziniec, solidnie był już zasapany. W promieniach chylącego się ku
zachodowi słooca wygrzewał się mężczyzna w nasuniętej głęboko na oczy wypłowiałej cyklistówce.
Żuł wyschłe źdźbło trawy. Z zaciekawieniem przyglądał się gościom, a zwłaszcza temu z kamerą
filmową. Wewnątrz kilku robotników. Zajęci byli pracami konserwacyjnymi.

- Można? - zagadnął Fed.

- Tak po prawdzie to nie. Remont - wskazał ruchem głowy. - Może byd wypadek. Ale jak już tak daleko
przyjechali, to niech będzie - machnął dłonią - Papieroska nie ma?

Fed dał staremu pudełko gauloises. Ten zapalił i zakrztusił się. Kaszląc podążył za Willkinsonem ku
baszcie. Starszy pan filmował panoramę miasta.

- Niech uważa. Może jakaś cegła na głowę zlecied - ostrzegł. - Dopiero by było - przestraszył się na
samą myśl.

Od niego się dowiedzieli, że zamek zbudowano w koocu XIII wieku. Wzmianki o mieście są
wcześniejsze. Osada była własnością Mikuła, podkomorzego sandomierskiego. Zamek zaś w 1306
roku oddał Władysław Łokietek biskupowi Janowi Muskacie na rzecz kościoła. Wokół zaczęli się
osiedlad rzemieślnicy, kramarze i służba zamkowa. W XIV wieku był już jedną z ważniejszych twierdz
w kraju. Tu zatrzymywali się królowie podróżujący ku Warszawie. Bywał Kazimierz Wielki. Kazał
nawet otoczyd miasto murami i nadał mu prawa starostwa grodowego. Bywali inni królowie.
Kazimierz Jagiellooczyk dał Chęcinom przywilej korzystania z kopalin. Jan Olbracht zwolnił od
wszelkich opłat. Stefan Batory nadał przywilej założenia pierwszej szkoły i przyznał opłaty na
nauczyciela z kasy królewskiej.

Zygmunt III ustanowił jarmarki w Chęcinach. Za to później z kamieniołomów w pobliżu ufundowano


mu monolit na warszawską kolumnę.

Willkinson zatrzymał kamerę na jego twarzy. Uśmiechnął się, ukazując pożółkły ząb w górnej szczęce.
Wyróżnienie sprawiło mu przyjemnośd.

- Do wojny to najwięcej tu było Żydów - kontynuował. - Sama biedota. Hitler wymordował.

- Pół historii Polski na nas patrzy - zażartował po angielsku Willkinson. Oddalił się ku widniejącemu
opodal drugiemu zamkowi. Od tej strony tak atrakcyjnie on już nie wyglądał. Widoczne „od kuchni”
belki rusztowao, deski, strzępy płótna. Od zewnątrz zrobione były one na „skałę”.

- A jak byłaby fotografia w gazecie, to niech przyślą. Prosto na zamek. Dojdzie - goniły ich oddalające
się słowa starego. Przy bramie makiety kręcił się mężczyzna w drelichowym ubraniu. Na głowie
czapka jakby u strażnika. Robił wrażenie kogoś urzędowego.

- Nie wolno! - powiedział, kiedy Fed położył dłoo na furtce prowadzącej za ogrodzenie. Zgromadzone
były tu materiały budowlane. Smoła, bela szklanej waty i stosy manekinów.
- Mógłby pożar zrobid - dodał, wskazując Anglika z cygarem.

Willkinson rozgniótł czubkiem buta niedopałek.

- Spróbuję jak z tymi w Luksorze. Zobaczymy, czy są jednakowi - powiedział do Feda półgłosem.

Sam wysunął się przed niego z banknotem w dłoni. Pieniądz zmienił właściciela. Strażak nie
odstępował ich na krok. Dekoracja robiła imponujące wrażenie. Mury obronne, baszta, brama i wnęki
strzelnicze zupełnie jak autentyczne. Rozrzucone na przedpolu kulę artyleryjskie. Anglik z niejakim
wysiłkiem pochylił się, by podnieśd jedną. Dozorca chichotał.

- Papier i smoła - oznajmił.

Na odchodnym otrzymał grube cygaro. Niezdarnie obracał je w palcach.

W Warszawie byli wieczorem. Opóźnienie spowodowała cofnięta w ogród knajpka o szumnej nazwie
„motel” niedaleko Grójca. Wnętrze przytulne, urządzone funkcjonalnie. Dwie niewielkie salki -
wszystkiego sześd chyba stolików.

- Panowie sobie życzą coś z gorących dao czy raczej na zimno? - zapytała wymalowana, nie pierwszej
już młodości kelnerka.

Zamówili po porcji węgorza i koniak. W kącie przy stoliku dama z mnóstwem pierścieni na palcach
szeptała do towarzyszącego jej pana „kontrakt”, „zagranica” „panie dyrektorze”... Obok zapatrzona w
siebie para małymi łykami popijała wino z wysmukłych kielichów. Cena za odpoczynek nie była
motelowa. Willkinson obejrzał dobrze utrzymany budyneczek.

- Namiastka wielkiego świata dla miejscowego high life'u. Credite, posteri! - zaśmiał się.
Na kiermaszu

Po powrocie z Krakowa rozmawiali tylko telefonicznie. Willkinson narzekał na nadmiar spotkao.


Zobaczyli się dopiero po kilku dniach. W majowe przedpołudnie tej niedzieli spacerowali przed
warszawskim Pałacem Kultury. Płynęła rzeka ludzi obojga płci i w różnym wieku. Każdy znajdował coś
dla siebie. Przed stoiskami z płytami pstrokato ubrana długowłosa młodzież. Jak w Londynie, trudno
odróżnid, kto chłopiec, a kto dziewczyna. Przy stoisku z wydawnictwami naukowymi inna kategoria
osób. Tłok panował też tam, gdzie podpisywali książki autorzy. Anglik kilkakrotnie wycelował kamerę.
Skwitował to potem fragmentem publikacji:

„Zadziwiające jest zjawisko popularyzacji książek i osiągnięcia, jakie władze komunistyczne w Polsce
mają na tym odcinku. Zważywszy, że baza poligraficzna jest tu szczupła i przestarzała, niektóre
pozycje są rarytasami. Na uwagę zasługują wydawnictwa albumowe, w których głównie specjalizują
się »Arkady«. Dużo pozycji autorów zachodnich. Szkoda tylko, że wachlarz profilu politycznego nie w
pełnym asortymencie. Nie są to już jednak mdłe imprezy z lat pięddziesiątych, kiedy przeważała
szarzyzna tematów i okładek...”

W tłumie zwracał uwagę na siebie mężczyzna w okularach. Duża, podniszczona księga pod pachą. Był
zbieraczem, hobbystą autografów. Gruby Anglik też mu podpadł. Sądził, że jest jakąś oficjalną
osobistością. Podsunął księgę. Autograf Tuwima sąsiadował z nerwowym zawijasem radzieckiego
fizyka Landaua. Robert Kennedy podpis umieścił nad zdaniem z pobytu w Warszawie prezydenta
Sukarno. Pokaźna kolekcja.

- Proszę o autograf - zwrócił się potem do małżeoskiej pary podpisującej utwory w stoisku.

Pani z niedowierzaniem popatrzyła na hobbystę.

- My tylko na książkach, prawda, kochanie? - zwróciła się do męża. Kochanie przytaknęło w milczeniu.
W drodze wyjątku - napisała wreszcie podsuwając album mężowi. Parafował zdanie połowicy.

Zbieracz teraz podszedł do stoiska obok. Miłośnicy twórczości Jarosława Iwaszkiewicza oblegali go.
Zbieracz wrócił po chwili do cudzoziemców z rozjaśnioną twarzą. „A u mnie bez wyjątku: Jarosław
Iwaszkiewicz” - pokazywał z dumą. Ta scena także została umieszczona w reportażu Anglika z Polski.
Wykonanie zadania

Fed wszechstronnie przygotowywał się do zadao, które nakreślił przed wyjazdem z Polski szef. W
czerwcu Wilkosz zastał go ślęczącego nad wydaną przez „Pax” pozycją o statusie prawnym związków
wyznaniowych w Polsce. Inne dotyczyły tego samego zagadnienia. Różnych okresów i autorów. Na
biurku stos wycinków z polskich czasopism ostatnich lat.

- Opracowujesz historię kościoła? - zażartował.

- Coś w tym rodzaju - dał wymijającą odpowiedź. - Interesuje mnie geneza pewnych spraw.

Nie zwracał uwagi na obecnośd gościa. Wertował papierki. Sporządzał notatki. Stenografował. Tak
podobno lepiej. Zabezpieczał się przed konkurencją. W pewnym momencie przerwał czynności.
Spojrzał na zegarek. Zaklął, co nie było w jego zwyczaju.

- O czternastej przylatuje do Warszawy matka - zwinął papiery i narzucił wiatrówkę. - Pojedziesz? -


zapytał.

Na lotnisku spora grupa. Dzięki legitymacji prasowej Feda wpuszczeni zostali na płytę. Skracali czas
popijaniem. piwa. Czekali na zapowiedź samolotu z Amsterdamu. Po kilkudziesięciu minutach głośnik
zachrypiał. Komunikat powtarzano w czterech językach. Zorientowali się, że wylądował samolot
holenderskich linii lotniczych z Amsterdamu.

Srebrzyste cygaro ze świstem silników kołowało na wyznaczone miejsce. Mężczyzna w błękitnym


mundurze dawał pilotowi znaki, jak ustawid maszynę, by nie przeszkadzała innym. Trap przygotowany
był do przyjęcia pasażerów. Maszyna zakołysała się na wyznaczonym stanowisku. Otworzono
drzwiczki. Ukazała się w nich postad dziewczyny w granatowym mundurze towarzystwa lotniczego, a
na schodkach pierwsi pasażerowie. Machali dłoomi w kierunku oczekujących za ogrodzeniem bliskich,
przyjaciół, krewnych. Niewiasta w kapeluszu z plastykowymi kwiatami, prawie pół ogrodu
botanicznego, odeszła na bok. Przyklęknęła obok pasa betonu. Skłoniła tułów jak wierny wyznawca
Mahometa i z namaszczeniem ucałowała ziemię.

- Mama! - wykrzyknął Fed, dostrzegając w tłumie znajomą postad i wskazał ubraną w szary kostium z
tropiku panią z gładko przyczesanymi białymi włosami. Szła w towarzystwie tej, co przed chwilą
całowała ziemię. Z podniecenia gryzł palce. Takiego go nigdy Wilkosz nie widział. Chciał biec ku grupie
pasażerów odrzutowca. Polak powstrzymał go.

Wyszli przed barak lotniska. Kręcił się niecierpliwie. Podbiegł w pewnym momencie do stojącej przed
krajowym dworcem kobiety w czerwonej chustce na głowie. Sprzedawała kwiaty. W wiaderku
czerwieniły się tulipany. Wziął pełne garście.

- Ile? - zapytał. Nie słuchając, co kobieta powie, wcisnął jej w garśd czerwony banknot.

Minęło pół godziny. Otworzyły się drzwi do sali odpraw celnych. Stanęła w nich osoba, na którą
czekali. Bagażowy postawił ciężkie skórzane walizy. Płakała na widok syna.

- Jo to jo, a ty to ty! - cieszyła się w archaicznym języku, którym Fed posługiwał się w Polsce przez
pierwszy rok. Połowy jej słów Wilkosz nie rozumiał.
- Weź kluczyki i prowadź wóz - zwrócił się do niego szeptem. Prośba nie zdziwiła redaktora.

- Mini harwasu, bo ni ma czasu - zauważyła starsza pani, rozglądając się na wszystkie strony. - Dyd,
wadpan, zaczekaj ino. Koleżanka. Rózia. Razem my jechały z Niderlandów. Nie przystoi tak bez
pożegnania. Żwawym krokiem poszła do baraku. Tu pani Rózia bezradnie rozglądała się. Wróciły
razem. Była przestraszona. Siostra, która miała z zięciem czekad na lotnisku, nie przyjechała z
dalekiego Mrzygłodu.

- A może my się nie poznały? - powątpiewała, trzymając w dłoni wilgotną chusteczkę. - Kiedy
wyjeżdżałam po pierwszej światowej, Wikcie było siedem roków.

Wrócił Wilkosz do baraku dworca. Podróżni opuszczali lotnisko w różny sposób: niebieskimi
autokarami „Lotu”, inni środkami lokomocji miejskiej. Czekały prywatne samochody i luksusowe
limuzyny ze służbowymi kierowcami. Rejestracja ze wszystkich prawie zakątków Polski. Nie pomogło
dwukrotne ogłaszanie przez megafony. Krewni Rozalii Gąsior z Chicago nie zgłosili się do informacji.

- Niestety, droga pani. Zaszło jakieś nieporozumienie. Nikt nie oczekiwał.

- Masz, babo, placek! - skwitowała. - Wyszła baba zza węgła i bendzie się oglądad.

- O, co to to nie! Tu cię, Róźka, nie ostawim - zaprotestowała mama Feda. - Pojedziesz z nami, a zaś
obaczym. Synek cię carem na miejsce dostawi.

W milczeniu zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. Szperała chwilę w głębokiej torebce z olbrzymią
klamrą. Wyjęła z niej kartkę wyrwaną z notesu. Skreślony był na niej czerwonym długopisem adres.

- Może do Olgi? - zaproponowała. - My ją łooskiego roku u siebie gościli. Z płaczem jechała doma.
Mówiła, jak ino bydziesz, babuniu, w Polsce nie zapomni o mnie. Na śmierd by się obraziła i kromie
żalu wielkiego nic by nie ostało.

Podsunęła Fedowi kolorowe zdjęcie zrobione w mieszkaniu urządzonym w stylu, który nie znalazł w
świecie prawa obywatelstwa. Nowoczesne meble razem ze staroświeckimi gratami. Wycinanki
ludowe mówiły, że niełatwo zwyciężad tradycje. Zerknął Wilkosz na fotografię. Na pierwszym planie
uśmiechnięta od ucha do ucha gwiazda warszawskiego ekranu.

- Kochalim ją jak rodzoną córkę. Nieboszczyk Michał - przeżegnała się z namaszczeniem - pedzioł,
żeby nawet ji pożyczyd oszczędności. Trzysta dolarów. Tero dla mnie jakby znal oz, nie?

Jechali w milczeniu ulicą Żwirki i Wigury. Romek nie był pewien, czy zaaferowana pani otrzyma
chociaż częśd pieniędzy. Słuchając opowiadania, zastanawiał się nad lekkomyślnością ludzi.
Dyskutowad nie wypadało.

- Tak se myślę. Najlepi do Olusi. Ucieszy się! - postanowiła.

Skręcił Wilkosz w Wawelską. Stąd do miejsca zamieszkania owej pani niedaleko. Znali ją obaj, Fed i
Roman. Była jedną z tych, które też liczyły na małżeostwo z Franceschinim.
Pani z ekranu

Klatka schodowa. Puste miejsce w spisie lokatorów. Wielcy ludzie zachowują incognito. Olga
podkreśla, iż popularnośd ją męczy.

Zadzwonił raz i drugi. Nie był przekonany, czy kogokolwiek o tej porze zastanie w domu. Wewnątrz
rozległo się szuranie. Drzwi się uchyliły. W nich jedno oko.

- Do kogo? - zachrypiał stary głos.

- Starsza pani przyjechała ze Stanów. Chce się zobaczyd z Olgą - wsunął w szparę kartkę z imieniem,
nazwiskiem i adresem własnoręcznie zapisanym przez gospodynię.

Chwila zastanowienia. Szczęknął łaocuch. W progu stanęła niewiasta pod pięddziesiątkę. Na suknię
narzucony połatany, ale czysty fartuch. W ręku ścierka.

- Pani nie ma w domu. Proszę zaczekad - gosposia otworzyła szeroko drzwi.

Wilkosz doszedł do przekonania, że jego rola już się skooczyła. Przyniósł bagaż i powiedział, że gdyby
pani Rozalia czegoś potrzebowała, niech dzwoni pod numer pensjonatu „Zgoda”.

Za parę minut dojechali na miejsce. Oboje, matka i syn, słyszed nie chcieli, by ich redaktor opuścił.

- Synek pisał o odratowaniu - powiedziała, przyglądając się bacznie Romanowi. - Po prawdzie, inaczej
sobie waszecia przedstawiałam.

Starszą panią wszystko interesowało. Zdziwienie, że normalny ruch i mnóstwo samochodów,


przeplatało się z pytaniami o ceny masła, ubrao, ryb. Interesowała się, czy bezrobotni otrzymują zupę
z magistratu. Zaraz potem pytała, jakie kary czekają robotników, gdy w niedzielę nie chcą pracowad, a
idą do kościoła. Nie czekając na odpowiedź informowała, że Casparo, ten kulawy, co to razem do
szkoły chodzili, zginął pod kołami samochodu. Siostrze znowu się pogorszyło. Z półsłówek Wilkosz
zorientował się, że dziewczyna przebywa w zamkniętym zakładzie na przedmieściu Montevideo. Jakiś
Pedro, syn gospodarza, u którego ostatnio mieszkali, zatrudnił się do łowienia rekinów. Pływał na
Morzu Karaibskim. Przywieźli go bez nogi. Mówią, że rekin...

Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. Fed otworzył. W progu stanęła zapłakana Rozalia. Za nią z
walizkami gospodyni gwiazdy. Wniosła bagaże.

- Radziłam, żeby do hotelu. Pani się uparła - oznajmiła tonem usprawiedliwienia. Stała bezradnie
chwilę.

Z urywanego opowiadania kształtował się obraz: Olga do Stanów przyjechała na stypendium.


Przedtem, w roku sześddziesiątym, pewien Amerykanin, chłopak polskiego pochodzenia, odbył
dziennikarski rekonesans po Polsce. Chciał się w ten sposób odwdzięczyd za chwile spędzone w
Warszawie. Olga po przybyciu do Stanów nie czuła się samotna. Amerykanin doradził, że szkoda
pieniędzy na hotele. Gąsiorowie przyjęli ją bardzo serdecznie. Ich najmłodszy Stanley o cukierkowej
twarzy Elvisa Presleya odbywał służbę wojskową na Filipinach. Jego to pokój oddali do jej dyspozycji.
- Pokochalim ją jak córkę - chlipała znowu Gąsiorowa. - Kozoł dad te trzysta dolarów. Niby jak
przyjedziem do Polski, to się lepi opłaci. Nie doczekał nieborak - przeżegnała się na wspomnienie
męża. - Wyrachowana, że strach. Na naszego spojrzed nie chciała, chocia kawalir jak malowanie.
Slipiami strzelała za tamtym, co mo żone i dziecioki.

Opowiedziała pikantne szczegóły. I Wilkosz, i Fed twierdzili, że nie nadają się do powtórzenia. Olga
niczego nie robi bezinteresownie. Na przyjęcia przychodziła w najgorszych pooczochach. Jeżeli pod
stołem zabłąkała się męska dłoo, robiła obrażoną minę.
„Znowu mi pan zniszczył nowiuteokie pooczochy. U nas w Polsce są bardzo drogie” - naśladowała jej
głos pani Gąsiorowa. Nie sądzę, by kłamała.

Panowie okazywali się dżentelmenami. Przywiozła więc w ten sposób kilkadziesiąt par, coś w rodzaju
prywatnych reparacji.

- A teraz to pedziała, że mnie nie zna. Jak chcę, to mogę ją skarżyd do sądu o te pieniądze. Kufry
wystawiła na korytarz - biadała Rozalia.

- Jak pan miarkujesz? Byłoby co z tych sądów? Darmo nie dam, nie? - zwróciła się do warszawskiego
redaktora.

Tłumaczył, że to nieproste. Nie ma dowodu, że pożyczka miała miejsce. Olga mogła sądzid, iż
podarunek.

- Sama pedziała, że dostanę sto za dolara.

Uwagę puścił mimo uszu. W świetle polskich przepisów takie porozumienie z cudzoziemcem jest
wykroczeniem.

- Przeciek to było u nos. Tam una obca - upierała się.

Fed zaproponował, by została w „Zgodzie” do następnego dnia, a Romka prosił, by panią Rozalię
odwiózł jego samochodem do rodzinnego Mrzygłodu. Wykombinowała przed wyjazdem z Warszawy,
że sprawę nieszczęsnych dolarów musi omówid z kimś ważnym w ambasadzie. Chciała się dostad do
samego ambasadora. Długo tłumaczyła portierowi. Wymachiwała trzymanym w palcach zielonym
paszportem. Wpuścili ją. Wróciła po pół godzinie.

- Jedziemy! - zdecydowała.

Podróż kontynuowali w milczeniu aż za Miosk Mazowiecki.

- Pedzioł, że dolarów nie dostanę. Takich jak ja było więcej ze skargami. Smaruj durnia miodem,
odpowie ci smrodem.

Wioska o charakterystycznej nazwie Mrzygłód położona przy szosie Sanok-Przemyśl. Byli tu przed
wieczorem. Rodzinę zastali w komplecie. Wikta, starsza siostra - zgarbiona kobiecina podobna do
zasuszonej figurynki - akurat przemierzała zabłocone podwórko. Drewniane wiadro wypadło z ręki.

- Róźka!

- Wikta!
Rejwach rozpoczął się niesamowity. Przychodzili dalsi i bliżsi krewni. Redaktor postanowił nie
przeszkadzad. Spacerował brzegiem Sanu. Towarzyszyła mu grupa dzieciaków.

- Pan taksą aż z Ameryki? - zagadnął blondynek o urwisowatej twarzy.

Wyprowadził go z błędu. Samochód nie jest moją własnością. Znalazłem się tu przypadkowo. Nikt nie
wyjechał po panią Rozalię - tłumaczył.

- Babcia Wikta mówiła, że telegram zapodział się gdzieś na poczcie - objaśnił. - A prawda to, że na
samym czubku Pałacu Kultury w Warszawie jest balkon, na który można wejśd? - zainteresował się.

Odpowiedział.

- Widzisz, Pietrek? - zatryumfował. - Ze dwa albo trzy razy wyżej od kościoła w Sanoku.

Przy okazji Wilkosz dowiedział się od obu, że Mrzygłód nie zawsze tak się nazywał. Poprzednio -
Tyrawa. Kiedy Władysław Jagiełło nadał prawa miejskie, nazywali ją nawet Tyrawą Królewską. Pani od
historii opowiadała, że obecna nazwa wioski związana jest z klęskami żywiołowymi. Głód i morowe
powietrze nawiedzały miasto w wiekach czternastym i piętnastym. Dołączyły się też pożary i
powodzie. Chłopcy oprowadzili go wokół piętnastowiecznego kościoła gotyckiego. Liczne przeróbki
niewiele zostawiły architektonicznej dawności. Pokazali na koniec w rynku pomnik Władysława
Jagiełły, patrona wioski. Odbudowano go w roku 1961.

Na podwórku warszawiak sprawdził stan oleju w silniku, gotując się do powrotnej drogi. Z chałupy
wybiegł gospodarz. Tęgie chłopisko z nie ogolonym podbródkiem. Rozłożył ramiona.

- Nigdzie pan nie pojedzie. Tyli kawał. Z rana lepiej.

Zawtórował mu syn; później Romek dowiedział się, że był studentem Wyższej Szkoły Inżynierskiej,
zorganizowanej w Rzeszowie przed dwoma laty. Przebywał na wakacjach u rodziców i pomagał w
zajęciach gospodarskich.

Poszły w ruch kieliszki. Ciotka Rozalia nie piła. O wyjeździe nie było nawet mowy.
Rozdział V

Pracowity okres

Po powrocie Wilkosza Fed opuścił Warszawę. Pojechał na urlop. Postanowił pokazad matce kraj, o
którym tyle słyszała i czytała. O trasie podróży Romek domyślał się z przychodzących do domu
pocztówek. Zaczęli od Krakowa. W Rzeszowskiem odwiedzili Rozalię. Otrzymał widokówkę z zamkiem
Potockich w Łaocucie. Otrzymał z Wybrzeża, z Fromborka, z Bydgoszczy, Poznania i Wrocławia. Na
zakooczenie podróży zatrzymali się w oddanym niedawno pensjonacie „Orlinek” na stoku góry
prowadzącej ku wyciągowi na Małą Kopę w Karpaczu. Do Warszawy wrócili w pierwszych dniach
lipca. Fed wyszczuplał. Matka nie ukrywała radości. Imponowały jej niezliczone szkoły. Szczególną
uwagę zwracała na stan obiektów sakralnych. Zachwycała się rokokowymi organami w oliwskiej
katedrze. Wrocław też wywarł silne wrażenie. Nie wierzyła, że miasto było w siedemdziesięciu
procentach zburzone przez wojnę, a zabytkowa katedra na Tumskim Ostrowie została odbudowana
staraniem władz. W koocu lipca nie bez żalu odleciała w drogę powrotną do dalekiego kraju.
Oczekiwała ją córka i zakonnice z klasztoru pod Montevideo.

W drugą niedzielę sierpnia Fed odwiedził Wilkosza.

- Jedź ze mną do Częstochowy - zaproponował.

Polak parsknął śmiechem:

- Chcesz mnie nawrócid? Może już lepiej pielgrzymka? - żartował. Nie wiedział, jak bliski był prawdy.

- Mam dane ze źródeł wiarygodnych. W niedzielę dwudziestego szóstego może tam się coś dziad.

- Franceschini? - zapytał.

Ruchem głowy zaprzeczył.

- Ktoś bardziej autorytatywny.

Fed ostatnie niedzielne popołudnie spędził na grze w tenisa w klubie dyplomatycznym w


Miedzeszynie. Przegrał trzy partie z urzędnikiem ambasady amerykaoskiej, Arturem. Ten miał
znajomości, których niejeden dyplomata mógł pozazdrościd. On to zwierzył się partnerowi z
tajemnicy.

- Jedź! Mam plan - nalegał na przyjaciela Fed.

Pojechali. Niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego brzegiem szosy podążała pielgrzymka. Zawodzący


pątnicy szli poboczami i rowami. Łatwiej tu było strudzonym nogom. Najbardziej zmęczeni jechali na
furmankach. Na jednej tęgi proboszcz ocierał pot z czoła i karku. Minęli grupę.

Fed zatrzymał samochód. Narzucił na siebie wypłowiałą wiatrówkę, której rzadko używał, wziął z
tylnego siedzenia podręczną parcianą torbę i zwrócił się do Romka:
- Jedź do Częstochowy. Pokój zamówiony w hotelu naprzeciwko dworca. Będę w sobotę po południu.

- Zwariowałeś?

- Chyba tak - roześmiał się.

Przywykł już Wilkosz do jego pomysłów. Był przekonany, że przyłączy się do pielgrzymki, by „na
własne oczy zobaczyd”. Skrupulatności nie można było mu odmówid. Nie był przekonany, czy aż tak
dalece teraz to potrzebne. Pojechał więc dalej sam. W radomszczaoskich lasach odpoczywały inne
grupy podążających ku Częstochowie wiernych. Leżeli nieruchomo. Myli się w wyschniętym do
połowy strumyku przy moście. Opatrywali obolałe nogi. Jedli, śpiewali nabożne pieśni. Konie, które
miały dowieźd do celu bagaże, popasały się nad rowami.

Na placyku przed dworcem w Częstochowie Romek rozpoznał znajome samochody innych


warszawskich korespondentów.

A więc nie tylko jego ciągnęło - skonstatował. Po obiedzie poszedł na spacer. Tłum oblegał park
przylegający do klasztornego wzgórza. Bardziej obrotni zajmowali wygodniejsze miejsca do noclegu
pod murem, Ci, dla których miejsc zabrakło, kładli się po prostu, gdzie popadło. Zniszczone, spieczone
słoocem twarze. Ręce ciemne i wykrzywione od ciężkiej pracy jak szpony ptaków. Wiek różny.
Handlarze dewocjonaliów kręcili się jak w ukropie. Nie ustępowali im roznosiciele wody barwionej
sokiem.

- Raz z sokiem! - serwowała przysadzista jejmośd. Pomagał jej kilkunastoletni chłopak. Szklanka
wędrowała z rąk do rąk. Złotówki ona inkasowała, widad nie była przekonana o uczciwości syn alka;
powiadają - najciemniej pod latarnią.

- Jezus, Maria! - lamentował jakiś kobiecy głos. - Ukradli! Wszystko ukradli. Milicja! Gdzie milicja?!

Śpiąca przy parkanie niewiasta z tobołkiem pod głową została ograbiana. - O, tu miałam zawinięte w
chustce. Tu schowane, panie władzo - płakała, ukazując bluzkę na piersiach. - Razem z figurką
świętego Antoniego, patrona od złodziei.

Kapral MO bezradnie przestępował z nogi na nogę. Zapisywał personalia. Otaczał ich wieniec gapiów.
Teraz i Wilkosz zaczął z obawą zwracad uwagę na własne kieszenie. W tłumie nigdy nie wiadomo. Na
takie okazje przybywają specjaliści z całej Polski. Ktoś powiedział półgłosem.

- Nie upilnował Antek groszy. Sam widocznie od złodzieja.

Aleją Najświętszej Marii Panny podążała nowa grupa. U stóp wzgórza rozstawiła chorągwie i obrazy.
Na przedzie ten z krzyżem. Biała komża, wydobyta chyba niedawno z kuferka. Za nim ksiądz. Trzymał
w ręku modlitewnik. Potem reszta. Szli wolno pod górę. Śpiewali pieśni religijne. Kobiety na kolanach
po kamienistym gruncie. Taką zadały sobie pokutę. Krwawiły oblepione kurzem kolana.

Redaktor zawrócił. O miejscu w restauracji szkoda nawet było marzyd. Stanął na kolejowym
wiadukcie. Zastanawiał się, co dalej. Żołądek dopominał się o swoje prawa. Kolejarze w dole
manewrowali wagonem naprawczym trakcji elektrycznej. Mężczyźni na dachu wagonu sprawdzali
przewody.

Przypomniał sobie kuzyna. Też parał się tym fachem. Mieszka w Kozich Głowach. Stąd niedaleko.
Dlaczego by nie kopnąd się tam? - pomyślał.

Fed zjawił się w sobotę po południu. Nie ogolony i brudny. Odzież wymięta jakby tygodniami jej nie
zdejmował. Buty zakurzone. Wyglądał jak bezdomny psiak, który całymi dniami włóczy się nie
wiadomo gdzie. Tylko oczy mu błyszczały. Do pokoju hotelowego wszedł w towarzystwie może
dwudziestoletniej dziewczyny o niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy, za to piekielnie zgrabnej. Cera
- krew z mlekiem. W ręku trzymała powycierany na brzegach neseser.

- Poznajcie się, Stasia - przedstawił towarzyszkę.

Masz, babo placek. Urządził mnie. Czyżby nowa Patrycja? Trzeba będzie do Kozich Głów jeździd sypiad
- przemknęło przez myśl redaktorowi.

Fed odczytał chyba jego myśli, gdyż zakomunikował:

- Strasznie zmęczyliśmy się drogą. Stasia wykąpie się i pójdzie na kwaterę. Ma zamówioną niedaleko
klasztoru.

Dziewczę początkowo nieśmiało, potem raźniej zaczęło krzątad się wokół przyrządzenia kąpieli. Szum
wody w łazience zagłuszał prowadzoną przez nich rozmowę.

- To było straszne, ale ciekawe - Fed wyprostował nogi.

Polak dowiedział się, że wyjeżdżając z Warszawy postanowił przyłączyd do jakiejś pielgrzymki


zdążającej ku Jasnej Górze, razem dojśd do celu i potem opisad wszystko. Wilkosz przypomniał sobie
warszawskiego kolegę po piórze - Janusza Rolickiego. Też przedzierzgał się w różne postacie. Potem
strzelił tematem w rodzaju „Brałem łapówki”. Po każdej takiej publikacji wzrasta grono admiratorów i
przeciwników. Jedni wołają brawo! Inni, że nie fair. Fedowi chodziło o coś zupełnie innego. Jego
odbiorca chciał wiedzied, jak to faktycznie w Polsce z tymi praktykami religijnymi.

Po pożegnaniu z Romkiem na szosie Fed zaczekał na pielgrzymkę. Kiedy rozmodleni ludzie dotarli do
pagórka, wstał i w milczeniu przyłączył do nich. Kobiety spoglądały nieufnie. Przy strumyku
przecinającym szosę we wsi Longinówka spożył samotnie kolację. Nikt nie chciał z nim rozmawiad.
Noc spędził w stodole, którą udostępniono pielgrzymom. Nad ranem poczuł chłód: - zlekceważył
zabranie koca. Wprawdzie sierpieo, ale noce chłodne. Wsunął się głębiej w słomę, rano wyglądał jak
strach na wróble. Ubranie wygniecione. We włosach pełno słomy. Mało zostało z „pana z zagranicy”.
Ukrywał, kim jest. Niektórzy jednak byli dociekliwi. Snadź proboszcz zaniepokojony obecnością
obcego polecił wybadad. Po śniadaniu, za które płacili więcej niż w lokalu kategorii „S”, chociaż
składało się z mizernej polewki i lurowatej herbaty z chlebem, organizator pielgrzymki nawiązał z
Fedem rozmowę. Świdrował go oczkami głęboko osadzanymi pod wypłowiałymi brwiami.

- Pan chyba nie z tych stron? - zapytał oględnie. - Cudaczny akcent. - Zza Buga?

- Tak. Odnalazłem po dwudziestu lalach rodzinę. Na tę intencję postanowiłem odbyd pielgrzymkę -


objaśnił go.

Odpowiedź nie zadowoliła mężczyzny w przepoconej marynarce koloru khaki. Pokręcił głową.
Przyśpieszył kroku do czoła grupy, gdzie widniała biała komża proboszcza. Potem brał Feda na spytki
wąsaty grubas. Co chwila lazł na furmankę i otwierał drewniany kuferek. Miał w nim płaty
gotowanego cielęcego mostka. Odłamywał palcami kawałki nieświeżych żeber o dziwnym
zabarwieniu. Tłuszcz spływał mu po palcach. Nic sobie z tego nie robił. Oznajmiał:

- Na głodnego stworzenie nawet nie pociągnie.

Całe przedpołudnie dyskutował z Fedem o różnych sprawach. Ten zbywał go monosylabami, co


jeszcze bardziej wzbudziło podejrzenia. „Złodziej” - szeptali.

Po obiedzie przyłączyła się właśnie Stasia. Siedzieli obok siebie w gospodzie w Kamieosku. Na
szczęście znalazło się tu przyzwoite danie. Ziemniaków brakło. Użyczyła Stasia kromkę wyschniętego
razowca. Wzięła na drogę jeszcze z Płooska. Lepszy rydz niż nic - tak mawiają w jej stronach. Przeszła
z nim na ty. Opowiadała o sobie. W rodzinnej wiosce śmieli się z niej, że powinna dostad nagrodę jak
Reymont. Za chłopów. Nic sobie z tego nie robiła, bo to tylko taka plotka.

- Każdego roku chodzisz? - zapytał Fed po obiedzie na szosie.

- E! W zeszłym była Maryśka. Dwa lata temu Jędrek. Teraz moja kolej. Człowiek obejrzy świat. Lepsze
to jak oporządzanie inwentarza. Ludzi poznaje się, no nie? - Przyśpieszyła kroku. - Chodźmy! Pomyślą,
że my w krzaki - zaśmiała się.

- Tyle grzeszysz, że zaraz do Częstochowy? - zażartował, gdy pokonali odległośd.

- Phi - wydęła wargi. - Niewielka rzecz nie grzeszyd, jak kto nie może. Czekad mam starości? - zaśmiała
się. Nie wiedział, czy mówi prawdę.

Nocowali w wiosce Zawada przed Kłomnicami. Pątnicy odprawiali wieczorne modły przed kapliczką
przy drodze. Porozłazili się po kwaterach. Sołtys z proboszczem i tym w marynarce khaki wszystko
załatwili. Bigos na kolację był przed letnią kuchnią gospodarza. Za paręnaście złotych zaspokajali
pierwszy głód. Ściemniło się na dobre. Każdy legł, gdzie mógł. Ledwie przytknąwszy głową słomy lub
tobołka chrapał.

Fed poczuł w kościach tych kilkadziesiąt kilometrów. Poszedł ku studni opodal. Stała tu betonowa
cembrowina. Pojono w niej spragnione spiekotą bydło wracające z pola. Zdjął buty. Zanurzył stopy w
chłodnej wodzie. Ulżyło. Zapalił dla odprężenia papierosa. Żałował, że nie uzgodnił z Wilkoszem, by
wyjechał po niego na trasę. Źle obliczył siły. Posłyszał ciche stąpanie. Stasia usiadła obok.

- Daj papierosa - powiedziała po chwili.

Poczęstował ją gitanem. Zakrztusiła się.

- Mocne - stwierdziła.

- Ty w ogóle palisz?

- Jak nie widzą, to z dziewuchami kurzymy.

Wracali do wioski w milczeniu. Przepocona odzież wydzielała niemiłą woo. Czero zabudowao wioski
powoli się zbliżała. Ujadały psy zaniepokojone inwazją obcych.
- Chodź! - Pociągnęła go za rękę ku szopie na uboczu. - Na górze jest siano. Nikogo nie ma,
sprawdziłam. Śmierdziało stęchlizną. Zwinnie jak kotka po żerdziach wdrapała się na niewidoczny
stąd wierzch. Fed z trudem poszedł w jej ślady. Pomagała w ciemności.

- Ale tyś ślamazarny - stwierdziła, gdy znalazł się na rusztowaniu pokrytym warstwą siana. - Po co
gnieździd się z wszystkimi. Gdzie dwaj grają, tam trzeciemu w pysk dają. - Zachichotała, zarzucając mu
na głowę częśd koca, którym się przykryła. Takiego za-, kooczenia pielgrzymskiego dnia Fed się nie
spodziewał.

Po godzinie Stasia wróciła z łazienki. Wyglądała inaczej. Przetłuszczone włosy, teraz wymyte, wcisnęła
pod zawiązaną na głowie chusteczkę. Poprawiła przed lustrem uciekające kosmyki. Wygładziła na
piersiach i brzuchu sukienkę, wydobytą z zawiniątka w miejsce zakurzonej.

- Na ciebie kolej - oświadczyła Fedowi. Ruchem głowy pokazała łazienkę. Zaśmiała się, gdy on ledwie
uniósł z fotela obolałe kości. - Poczekaj z bólami, aż doktor przyjdzie - pożegnała go.

Siedziała chwilę z Wilkoszem. Rozmowa nie kleiła się. Nagle spojrzawszy na prostokątny zegarek
oświadczyła:

- Pójdę!

Nim zdążył cokolwiek odpowiedzied, nie było jej w pokoju.

Fed rozejrzał się zdziwiony:

- Poszła?

- Tak.

- Nawet się nie pożegnała.

- Sądzę, że adres zdążyłeś zapisad.

Wzruszył ramionami. Zrzucając szlafrok poprosił: - Obudź mnie. Muszę byd na wszystkich
nabożeostwach. Pierwsze o szóstej.

- Przy okazji wyspowiadaj się - zażartował Romek.

Przewrócił się na bok twarzą do ściany.

Roman wyszedł na ulicę. Pod górę wolno pięły się procesje. Twarze uczestników oświetlały migocące
płomienie świec. Nad miastem unosił się swąd spalenizny i roztopionego wosku. Hałas zagłuszały
śpiewy. Milicjanci w białych czapkach kierowali ruchem. Pojazdy łącznie z miejskimi przejeżdżały.
okrężną trasą. Na skwerze uwijało się dwóch fotoreporterów. Jednego poznał - Niemiec, przez
poprzednich kilka lat był korespondentem w Warszawie. Znali się z widzenia.

- Robię album o polskim folklorze - oznajmił w przerwie pomiędzy jedną taśmą a drugą.
Potem Wilkosz dowiedział się w Warszawie, że obaj zostali z Polski wydaleni. Zdjęcia władze
skonfiskowały. Miał okazję obejrzed je na pewnej konferencji prasowej. „Folklor” dziwnie podebrano.
Na filmach utrwalono sceny jakby żywcem wyjęte ze średniowiecza. O współczesności żadnej
wzmianki.
Pobudka

O piątej zaterkotał budzik na nocnym stoliku. Fed nie reagował. Długo musiał redaktor potrząsad jego
ramieniem. Wreszcie zerwał się z posłania. Przygładził czuprynę i zniknął w łazience. Wilkosz mógł
jeszcze parę godzin pospad. Fed wypróbował reporterski magnetofon. Zwykł był nagrywad
interesujące go spotkania. Zabrał też aparat fotograficzny. Wrócił po dziewiątej, ale na krótko.
„Zaczynały się ciekawe rzeczy”. Z nieszporów przyszedł zmęczony. Mimo to zabrał się zaraz do
roboty. Napisał:

„(...) 200 tysięcy wiernych, w tym większośd kobiet, uczestniczyło dziś w Częstochowie w tradycyjnym
święcie obchodzonym w klasztorze na Jasnej Górze. Po mszy pontyfikalnej odprawionej przez
monsignore Klepacza, biskupa łódzkiego, kardynał Wyszyoski odczytał śluby, w których kobiety
polskie poświęcają się kultowi Najświętszej Marii Panny. W ślubach tych mówi się, iż chodzi o
wolnośd Kościoła w Polsce i pełne poszanowanie powołania macierzyoskiego. Kardynał, komentując
śluby jasnogórskie, podkreślił obowiązki polskich kobiet w przeddzieo milenium. Powiedział, że ich
obowiązkiem jest ochrona życia, wiary, obyczajów, rodziny i ducha pokoju. Jest to odpowiedź na
milenijny program władz komunistycznych i wprowadzenie przez władze świeckie ustawy o
przerywaniu ciąży oraz propagowanie środków antykoncepcyjnych (...)”

Pierwszą depeszę Fed przekazał do Warszawy. Stąd miała byd nadana dalekopisem do centrali przez
nowego pomocnika - Zygmunta; był to cichy chłopak i dobry fachowiec. Przyjął go w miejsce
Edmunda D.” który tak sromotnie nadużył zaufania.

- Jesteś chyba zadowolony - zapytał Feda Roman, gdy ten nieco spokojniejszy popijał piwo. Przyniósł
je z restauracji na dole.

- Niezupełnie - odparł. - Spodziewałem się, że kardynał powie więcej. - Zasępił się. Na dniach miała się
odbyd uroczysta sesja episkopatu. Powiedziano im, że nikt z obcych nie będzie wpuszczony na salę
obrad- Korespondentów interesowało przemówienie Kominka o diecezjach na ziemiach zachodnich.
Miał też mied odczyt pt. „Kościół przez wieki w Polsce” nieduchowny, profesor Kostrzewski. Fed
wiedział, że w siódmymi punkcie obrad arcybiskup Wojtyłła z Krakowa odczyta list polskiego
episkopatu do papieża w związku z obchodami milenium. List miał byd przedtem podpisany przez
wszystkich biskupów.

Zdenerwowany uderzył dłonią w kolano. - Psiakrew! Nie chciał nawet dad do ręki projektu listu.

Fed dnia nie zmarnował. Następnego dnia rano Polak także go budził. Przez następne trzy też. Wracał
zmęczony. Nie miewał ochoty na kolacje. Prawie rok śledził wszelkie uroczystości kościelne.
Komentarze jego były różne. Obecny był w Gnieźnie, w Poznaniu, we Fromborku, Lublinie,
Katowicach, Olsztynie, Gdaosku i Toruniu. Byli razem w Płocku. Inni dziennikarze wzięli się na sposób.
Na mniej atrakcyjne imprezy wysyłali jednego. Dzielił się potem wiadomościami. Wysyłali też
„Murzynów”.

Fed wyczerpany wrócił wtedy do hotelu. Rzucił na łóżko reporterskie akcesoria. Zaklął brzydko. Gdyby
to powtórzyd, wszedłbym w kolizję z przepisami dekretu z 1949 roku bodajże o wolności sumienia i
wyznania. Oberwało się co ważniejszym świętym.
- Stało się co? - zagadnął Wilkosz pocierając szczeciniasty podbródek.

- D... - powiedział obcesowo. Długą chwilę milczeli. On przerwał ciszę. - Wiesz? Wasze władze
powinny wprowadzid obowiązek chodzenia do kościoła w każdą niedzielę. Zupełnie jak moi dumie z
agencji. Jeżeliby po roku nie zwariowali, to przeklinaliby jak ja. - Wziął do ręki stojącą na stole butelkę
i opróżnił ją do połowy. Więcej na te tematy nie rozmawiali. Ton jego opracowao też uległ zmianie.
Przy późniejszym omawianiu niektórych kazao, zaczęły się pojawiad określenia: „powtarzane
wielokrotnie”, „stwierdzenie bez znaczenia”, „powiedziane mniej więcej to samo”.

Ożywił się dopiero w koocu września. Przybiegł prosto od Adasia, tego od tomików z serii „Myśli
Srebrnych i Złotych”.

- Wiem wszystko! Kłótnia starych z młodymi!

Chciał Romek powiedzied, że to nic nowego – jak świat światem były różnice. W pewnych krajach
przybierad zaczynało to formy zorganizowanego i niezbyt mądrego protestu. Młodzi się nie myją. Leżą
stadami na ulicach. Mówią, że wszystko mają gdzieś. Praca powiększa tylko nierównośd między
ludźmi. Jeżeli nie ma sensu pracowad, to tym bardziej uczyd się. Czas spędzają na rozrywkach. Póki co
wybijają szyby. Palą uniwersytety i książki. Ci z mniejszą wyobraźnią organizują zbiorowe ubawy.
Rychło mogą zacząd inaczej...

Na swój sposób zrozumiał Fed milczenie Wilkosza.

- „Socjalizm z ludzką twarzą” - powtórzył warszawski redaktor nad czymś się zastanawiając. - Powiedz
mi, mój drogi, od kiedy tobie, właśnie tobie, tak zależy na ulepszeniu socjalizmu. Przecież nie masz z
nim nic wspólnego?

Fed zmieszał się na moment. Nie znalazł rozsądnego tłumaczenia.

- Nnno - zaczął niepewnie. - Doktryna katolicka też jest bliska socjalizmowi. Temu prawdziwemu.

Romek skwitował to uśmiechem.


Wśród dyplomatów

Znajomości Feda w tym środowisku zaczęły się wcześniej. Agencja „Helios” nie reprezentowała
określonego paostwa. Jej korespondenta niektórzy kierownicy placówek dyplomatycznych traktowali
jako przysłowiowe piąte koło. Fed z kolei do dyplomatów odnosił się z dużą dozą krytycyzmu.

Kiedyś był na przyjęciu wydanym przez ambasadę szwedzką. Wprowadził go tam stypendysta Olaf,
który miał wśród Szwedów przyjaciół. Było to długo przed sławetnymi „oświadczynami”. Dzieląc się
wówczas wrażeniami z Wilkoszem i Dąbkiem Fed powiedział:

- Dochodzę do wniosku, że najgłupsze zajęcie w świecie to byd dyplomatą. Musisz się uśmiechad i
robid mądrą minę. Zdania, z których nic nie można wywnioskowad. Wszędzie takie same kanapki. W
gruncie rzeczy te same twarze. Po dziesięciu przyjęciach można zapamiętad, ile kto ma piegów.

Dobry obyczaj nakazywał mu jednak uczestniczyd w imprezach. Definitywnie przestał na nie chodzid
dopiero po francuskim święcie w 1965 roku. Nie dlatego, by gospodarze zrobili afront. Zawiniła aura.
Kiedy goście w najlepsze zaczęli zjeżdżad wieczorem 14 lipca do ambasadora, rozszalała się ulewa.
Nie wszyscy mogli pomieścid się w jasno iluminowanej rezydencji. Fed wrócił zmoczony do suchej
nitki.

Po serii nieudanych przyjęd w pewnych kołach przyjęły się spotkania bardziej kameralne. W
dyplomatycznym języku nazywane są one „koktajlami” lub „wymianą poglądów”. Fed chętniej brał w
nich udział. Czasem przywoził wiadomości, które zaskakiwały Polaków.

W pierwszą niedzielę września kolej przypadła na zastępcę attache wojskowego ambasady USA,
podpułkownika Metzgera. Nie spotkał się z kolegami w domu, lecz w klubie dyplomatycznym w
Miedzeszynie. Powietrze tu świeże. Jesienne zaś popołudnia nad Wisłą urzekające. Wypili kilka
koniaków i przeszli do ogrodu. Pięd pao zostało na ganku. Gawędziły o wszystkim i o niczym, jak to
wśród dyplomatów. Prym wiodła tęga blondynka we wzorzystej sukni. Skrzypiał żwir pod butami
dostojnie kroczących panów.

- Panowie - przerwał ciszę Metzger. - Otrzymaliśmy potwierdzone informacje. Polacy zamierzają w


najbliższych dniach przeprowadzid dwiczenia wojskowe z powołaniem oficerów rezerwy. Coś w
rodzaju mobilizacji na wypadek nagłego zaskoczenia. Wszystko, co z tym związane, powinno nas
interesowad. Wiadomości przedostały się już chyba do społeczeostwa. Attachat prasowy informuje o
wzmożonych zakupach artykułów spożywczych.

- Wykupują mąkę, sól i cukier - wtrącił wysoki, ostrzyżony na jeża pan z wąsikiem a la Garry Cooper.

- Otóż to - podchwycił Amerykanin. - Trzeba obserwowad kompleksowo. Znaczenie mają sprawy duże
i małe. Dopiero bowiem z mozaiki powstaje obraz.

- Panowie, bądźmy au courant wobec przełożonych, Nie uznawajmy zasady, którą odkrył wielki
angielski filozof Tomasz Hobbes - skłonił się francuski urzędnik ku brytyjskiemu koledze, jakby chciał
oddad hołd reprezentantowi narodu, który wydał na świat tego uczonego. - Nie bellum omnium
contra omnes. To do niczego nie doprowadzi. Tylko - rzeczowa koncepcja i jej potwierdzenie w życiu -
ściszył głos. Pozostali przytakiwali głowami.
- W ubiegłym roku puszczono pogłoskę o planach mobilizacyjnych. Nauganialiśmy się. Sam znalazłem
się aż pod Krakowem i Gdaoskiem. I co? Kręcili film o wrześniu. Dopiero ułaoskie czapki i kawaleria
przekonały.

- Mam plan - nie wypuszczał inicjatywy z rąk Metzger.

Dwa dni potem Fed odczuł go bezpośrednio w działaniu. Kiedy Wilkosz przyszedł do niego we wtorek,
przywitał go wielce zdziwiony:

- Nie w wojsku?

- Oczywiście, że zmobilizowany - odparł Polak i tajemniczo dorzucił: - Tylko cicho, sza! Zupełnie nowa
formacja. Mundury nosimy pod garniturami. Zamiast konwencjonalnej broni dostajemy lasery w
formie okopconych cybuchów. Rażą na pięd kilometrów piechotę w polu. Potrzebny rower z
dynamem. Laserowy miotacz musi czerpad z czegoś energię. Ponadto nasze jednostki wyposażone są
w specjalne psy policyjne, wytresowali jamniki.

- Nie wygłupiaj się! Żywnośd wykupują?

- Wykupują - przyznał Wilkosz.

- I co? - zatryumfował prawie.

- Gdybym miał na to zważad, bracie, musiałbym wynajmowad sublokatorskie mieszkanie.

- Dlaczego? - nie zorientował się.

- W moim byłby magazyn mąki, grochu, kaszy, cukru, liści bobkowych i temu podobnych. Na wypadek
wojny oczywiście.

Fed zwierzył się, że otrzymał od Amerykanina Eugene polecenie wyjazdu na północ od Warszawy. Ma
zorientowad się, czy notowane są ruchy wojsk i czy ludnośd ma prowincji wykupuje produkty
żywnościowe. Jacques miał odbyd podróż w kierunku Wrocławia, Hannelore w rejon Piły i Szczecina.
Włoch do Krakowa, drugi Niemiec w Lubelskie. Ten dla stworzenia pozorów, iż jest to podróż jak
najbardziej turystyczna, zabrał nawet narzeczoną, długonogą Holenderkę z warszawskiej placówki.

- Pojedziesz? - zapytał Fed.

Romek tego dnia nie miał pilnych zajęd. Pomknęli w kierunku Palmir i Modlina. Jansen bacznie
lustrował okolice.

- Jeżeli interesują cię akcesoria wojskowe, pozwól. Dalej ja poprowadzę.

Fed z niedowierzaniem przyglądał się współtowarzyszowi. Kilka kilometrów za miastem zatrzymali się
na przydrożnym parkingu. Zbocze porośnięte kilkuletnimi świerkami. Uporządkowana alejka pod
górę.

- Chodź! - powiedział Wilkosz.

Weszli po stopniach na porośniętą trawą stromiznę. Z zieleni wyłonił się czerep rozwalonego
wybuchem betonowego bunkra. Obok na postumencie działko na pneumatykach. Dwóch
kilkunastoletnich chłopców kręciło korbami. Lufa przesuwała się to w górę, to w dół. Celowali w
niewidzialnego wroga. Zupełnie jak ci dwadzieścia sześd lat temu. Obaj mężczyźni chodzili w
milczeniu wokół pomnika.

- W trzydziestym dziewiątym garstka żołnierzy pod dowództwem porucznika - Romek pokazał na


tablicy jego nazwisko - cztery dni powstrzymywała hitlerowską nawałnicę z Prus Wschodnich.
Wszyscy zginęli. Zemszczono się za to potem na mieście, przez które niedawno przejeżdżaliśmy.
Cztery tysiące mieszkaoców Mławy Niemcy wywieźli do obozów, a kilkaset na miejscu rozstrzelali.
Napiszesz o tym?

Fed nisko opuścił głowę. Chłopcy przerwali zabawę. Zeszli razem z nimi na parking.

- Wracamy? - zapytał zupełnie innym już tonem Polaka.

- Nie! Pojedziemy do Nidzicy. Niedaleko. Miałeś lustrowad północne tereny.

Nie dyskutował. W kilkanaście minut byli na miejscu.

- Dokąd? - zapytał, kiedy znaleźli się na niewielkim rynku. Kiedyś był zabudowany. Wojna zniszczyła
miasto w osiemdziesięciu procentach. Ocalał ratusz i nieliczne parterowe budynki po obu stronach.
Po wojnie je wyremontowano. Teraz tu handlowe „city” powiatu. Bloki mieszkalne cofnięto dalej,
nowe tynki wychylają się zza kościoła i magazynów zbożowych.

- W prawo! - polecił Wilkosz, gdy jaguar zbliżył się powoli do kooca wybrukowanego kamieniami
placu. Za oknami przesuwało się wzgórze. Na nim potężne mury zamku krzyżackiego.

- W prawo! - Kilkadziesiąt metrów dalej zamkowa brama. Wjechali na średniowieczny dziedziniec. W


głębi głucho dudniła jazzowa orkiestra. Zatrzymali się przed tablicą. Informowała, że drewniany
zamek zbudowano w roku 1266. Około 1381 rozpoczęła się budowa obecnego. Położony jest nad
rzeką, która nosiła nazwę Nydda, później Niborg, Niedenburg i Niedzborg. Zamek zdobyty został w
1410 przez Polaków. W 1656 zniszczyli go Tatarzy. Czego nie dokonał oręż pogaoski, uzupełniła pół
wieku temu zaraza. Niemiec Ferdynand Tymoteusz Gregorowius adaptował zamczysko dla potrzeb
sądownictwa. Prace związane z odbudową zakooczono już za Polski Ludowej w 1965 roku.

Weszli do pachnącej tynkiem szatni ozdobionej halabardami. Stąd w prawo -- do bufetu. Nawiasem
mówiąc, doskonale zaopatrzony. W pierwszej sali przy pachnących politurą ławach parki młodzieży,
trzymające się za ręce. Zakamarki, w których dawniej giermkowie czyścili zbroje rycerzy, dziś
odgrywały inną rolę. W następnej i ostatniej młodzieocy w barwnych koszulach grali na elektrycznych
gitarach. Tłum obojga płci hasał. Każdy na swój sposób. Twarze roześmiane, rumiane i spocone. To
nie sentymentalne tanga. Usiedli w rogu. Pojawiła się kelnerka w ludowym stroju. Zamówili kawę.
Popijając obserwowali bawiącą się młodzież. Nagle w progu sali powstało zamieszanie. Mężczyzna w
welwetowej marynarce chciał przekrzyczed orkiestrę; oparł się o gruby mur i głośno płakał.
Wystraszone dziewczęta w białych fartuszkach usiłowały go wyprowadzid.

- Pijany! Wypędzają świętą krowę - mruknął Fed zadowolony, że odwzajemni się Polakowi.

- Profanacja! Panowie! Powiedzcie, tak nie można - wykrzykiwał w ich stronę. Nie robił wrażenia
człowieka, co w pijackim transie rozpacza nad rozwiązłością młodego pokolenia. Wilkosz
zaintrygowany wyszedł na dziedziniec. Teraz tamten stał wsparty o kamienną cembrowinę zamkowej
studni. Szlochał. Redaktor zatrzymał się przy nim. Mężczyzna uniósł po chwili głowę, wytarł rękawem
marynarki łzy i całkiem już normalnie zapytał:

- Pomyślał pan, żem pijany lub wariat?

Odpowiedź tu niełatwa. Gdyby nie tamta scena.

- Byłem rano w sądzie powiatowym w Nidzicy. Sprawa o uznanie szwagra za zaginionego. - Wyjął z
wewnętrznej kieszeni marynarki plik podniszczonych papierków. - Raz dwa załatwili. Przecież to ani
spadek, ani alimenty - uśmiechnął się blado, siadając na kamiennym bloku. - Ja tu po wojnie pierwszy
raz, panie. Spod Szczytna. Nieporęcznie i czasu mało. Myślę sobie: Wałek, co ci szkodzi, do autobusu
dwie godziny, do knajpy nie pójdę. Po kielichu tydzieo mnie zgaga piecze. O tu, w tym zamku
siedziałem półtora roku - pokazał okienko w jednej z dwu wież z czerwonej cegły. Wtedy było
mniejsze i okratowane. - Wyjął z kieszeni sporta.

- Może mojego? - zaproponował Romek.

Schował wygniecioną paczkę, do której wsunął trzymanego już w ustach papierosa. Zaciągnął się
dymem i zaczął opowiadad. Przyłączył się do nich Fed i w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie.

Mężczyzna, który zwał siebie Wałkiem, urodził się w roku 1919 w wiosce Studzieniec niedaleko
Mławy. Ojciec uprawiał kilka mórg piaszczystej roli. Młody, kiedy dorósł, pomagał w gospodarce.
Potem na wyrąb drzewa albo do tartaku szedł. Od czasu do czasu i z przemytem na Prusy się
wypuszczał. Niemcy z tamtej strony znali siedemnastolatka. Kiedy weszli do Mławy, gestapo zaczęło o
niego pytad. Ktoś powiedział, że to szpiegostwo. Ukrywał się u krewnych w okolicznych wioskach.
Nigdzie miejsca nie zagrzał - niebezpiecznie było. Sylwestra z roku 1941 na 1942 spędził u ciotki,
dawnej pracownicy Muzeum Mazurskiego w Mławie.

- Dopadli mnie.

I tak się udało, że nie rozwalili jak innych. Od dwudziestego piątego stycznia siedział w Nidzicy.
Najpierw na dole, a potem w wieży. Uwierzyli, że tamto było przemytem. Dwudziestodwuletni
chłopak był silny i wytrzymały. W sam raz nadawał się na palacza w zamku. Sprzątał hitlerowską
katownię... Opowiadał monotonnym tonem o dawnych latach. Wrócili do wejścia.

- Miejsce straceo - wskazał ozdobną furtkę. - Tu, gdzie szatnia, w celach podobnych do dużych klatek
więźniowie oczekiwali na przesłuchania. Tu była katownia - wskazał palcem na baterię butelek
różnych kształtów. - Stały duże stoły. Przesłuchiwało zawsze czterech, pięciu oprawców w czarnych
mundurach. Tak samo w pierwszej i drugiej sali.

Przeszli z powrotem w głąb. Kelnerka spojrzała wystraszona, chciała gdzieś biec. Redaktor uspokoił ją
gestem dłoni. Obserwowała ich zachowanie. Inni nie zwracali najmniejszej uwagi. Spieszyli się, bo
przybytek tylko do dziesiątej był otwarty. Walenty relacjonował:

- Tu, gdzie grają, była trupiarnia. Jak się wyrobiłem na górze w biurach, tamtymi drzwiami wynosiłem
trupy do kotłowni. Kazano mi palid. Ile było, nie pamiętam - podbródek zaczął mu drgad.

Przyszedł kierownik, starszy pan, który niejedną przeżył. Dołączyli do nich inni. Spoceni młodzieocy
przysłuchiwali się okrutnej relacji. Było to dla nich sensacją. Nikt z dawnych mieszkaoców zamku nie
przeżył, a ten wprost nie do wiary. Wysoki, uśmiechnięty blondyn, obserwując notującego Feda
zauważył: - Panie, na polskiej ziemi tyle morderstw dokonali najeźdźcy, że kroku nie zrobi, by nie było
jakichś wspomnieo.

Wyszli znów na dziedziniec.

- Panowie nie z Polski? - zapytał, gdy zobaczył rejestrację samochodu Feda.

- Ja tak. Kolega przyjechał z zagranicy. Dziennikarz. Robi inspekcję po naszym kraju. Chce zobaczyd,
jak ludzie żyją i czy pamiętają wojnę - Wilkosz informował tamtego, ale z wyraźną nutką ironii
adresowanej do Feda.

- Aaa! Rozumiem. - Pożegnał się jak z ludźmi, którzy potrafili go wysłuchad. Zwrócił się na koniec do
Feda.

- Niech pan opisze wszystko, jak było. I niech... - uniósł ręce. Chciał coś powiedzied. Nie mógł.
Odwrócił się. Po dziedziocu roznosiło się dudnienie jazzu...

Kiedy znaleźli się już w Warszawie, Fed podjechał do oświetlonej stacji benzynowej. Kilka
samochodów oczekiwało na tankowanie paliwa. Najdłużej guzdrał się kierowca ciężarówki. Brał
niezliczoną ilośd benzyny. Potem załatwiał formalności papierkowe. Przed nimi posuwała się wolno
stara warszawa z tablicami rejestracyjnymi stolicy. Kiedy kierowca wyszedł, rozpoznali w nim
amerykaoskiego korespondenta.

- Hm, zamienił barracudę na takiego gruchota? - zdziwił się Wilkosz. Jansen zaśmiał się.

- Też jedzie na lustrację. Zawsze w takich przypadkach pożycza samochód od kumpla z Żoliborza.
Dama w odwrocie

Na przełomie listopada i grudnia Roman musiał wyjechad służbowo do Niemiec. Powiedział o tym
Fedowi.

- Zorganizuj tak, aby w pierwszych dniach grudnia. Pojedziemy razem. Zawsze raźniej. Muszę byd u
Willkinsona na konsultacji.

Uzgodnili termin, lecz Wilkosz ani rusz nie mógł Feda zastad w domu.

- Był, już nie ma albo jeszcze nie przyszedł - informował pomocnik Zygmunt.

Zaczynał Polak mied wątpliwości, czy wspólny wyjazd w ogóle dojdzie do skutku. Przed każdą tego
rodzaju podróżą człowiek ma mnóstwo spraw do załatwienia. Przypomniał sobie Henryka, który
nazywał go przyjacielem. Różnica wieku między nimi taka, że mógłby byd ojcem Romana. Prosił
kiedyś Henryka o ułatwienie zrealizowania recepty lekarskiej. Załatwienie tego w warunkach polskich
było trudne. Tracił słuch. W Polsce aparatów wzmacniających nie produkują... Umówili się w
„Gongu”. Przyszedł punktualnie, stukając o podłogę bambusową laską zakooczoną gumową obrączką.
Przywitał się jak zwykle - cechuje go kombatancka serdecznośd. Usiadł rozglądając się. Odruchów
nabytych w młodości człowiek nie pozbywa się do kooca życia.

Zamówił podwójną herbatę. Chwilę przyglądali się sobie. W klapie marynarki miniaturka Krzyża
Partyzanckiego. Henryk w walkach o warszawskie getto był trzykrotnie ranny. Stracił dwóch synów i
brata. To już nakazywało chylid przed nim czoło. Gawędzili o różnych sprawach. Od ostatniego
spotkania upłynęło parę miesięcy. W pewnym momencie Wilkosz zauważył, że miejsce przy stoliku
obok okna zajął Fed. Pierwszym odruchem było podejśd i przywitad się. Powstrzymał się jednak.

A nuż odpowiedzi Zygmunta stwierdzające jego nieobecnośd były pretekstem - pomyślał. Nigdy nie
wiadomo, co drugi człowiek postanawia. Korespondent siedział odwrócony plecami. Przeglądał
przyniesioną z sobą prasę warszawską. Wilkosz prawie oniemiał, kiedy zobaczył, że do stolika Feda
przysiadła się Krystyna - Harlanowa opiekunka. Miała w ręku podniszczoną damską torebkę i pakiet
zawinięty w szary papier. Był z nią więc umówiony. Rozmawiali jak para ludzi, których łączy nie tylko
zwykła znajomośd. Henryk musiałby kiedyś nie byd konspiratorem, żeby nie skierowad oczu w tę samą
stronę co jego rozmówca.

- Kogo ja widzę?! - ucieszył się. Spojrzał na kobietę z obfitym biustem. Redaktor myślał, że chodzi o
Feda. Kilku zagranicznych korespondentów odwiedzało bowiem Henryka w domu. Starszy pan wstał i
skierował kroki ku tamtemu stolikowi. Krystyna ujrzała go w ostatniej chwili. Miała minę, jakby
spotkała zjawę. Blada, szybko podniosła się i wyszła do szatni. Nerwowo włożyła płaszcz z misia i
prawie wybiegła. Przy chodniku obok kiosku „Ruchu” stał beżowy volkswagen. Nie mogła uporad się z
kluczykiem przy drzwiach. Samochodzik ruszył żabką z miejsca. Fed zdziwiony patrzył na
nieznajomego mężczyznę z laską.

- Poznajcie się - Wilkosz przedstawił obu sobie. Z zachowania Feda wynikało, że nie spodziewał się
Romka tutaj.
- Dzwoniłem do ciebie kilka razy. Nie miałem szczęścia - skwitował niezbyt pewnie. Schował za siebie
leżącą przed nim na stoliku paczkę w szarym papierze.

- Ja także - odparł Polak.

- Panie Henryku, nie rozumiem, dlaczego ta pani tak zareagowała na pana widok? - zaciekawił się.

Pan z laską uśmiechnął się filuternie:

- Myślała, że nie żyję.

Milczeli, a on opowiadał: - W czterdziestym roku w grudniu kontrwywiad AK, którego byłem


kierownikiem, i ludzie Żydowskiego Związku Wojskowego ustalili, że niejaka Krystyna Z. i jej
przyjaciółka Wera G. współpracują z Niemcami. Ładne dziewczyny Niemcy wykorzystywali do
wyławiania konspiratorów antyfaszystowskich organizacji. Posyłani do getta ludzie ginęli w nie
wyjaśnionych okolicznościach. Żydowski Związek Wojskowy wpadł na trop. Przywieźli obie do
podziemi hotelu na Leszno. Odczytano wyrok. Wtedy była jedna kara. Wytłumaczyłem Morycowi, że
to nie ma sensu.

- I co? - nie wytrzymał Fed.

- Przystawiłem panienkom pistolet do głowy. Zagroziłem, że jeżeli nie będą posłuszne... - objaśnił.

Odtąd pracowały na dwie strony. Obie organizacje dobrały się do skóry prowokatorom z „trzynastki” i
agentom Abwehry. W koocu gestapo coś zwąchało. Krystynę wysłali do obozu koncentracyjnego, a tę
drugą na teren Francji. Przebywa tam do dziś.

- Więcej ich pan nie widział? - pytał Fed.

- Skądże! Przypadkowo spotkaliśmy się w czterdziestym siódmym na Marszałkowskiej. Potem


aresztowało mnie Bezpieczeostwo. W więzieniu dowiedziałem się, że jej mąż był pułkownikiem...

- To ten twój od guardia civil - przypomniał Fedowi Wilkosz.

Powiedział sobie wtedy Henio: „teraz naprawdę koniec”.

Pytali go na przemian, kogo zna, kto współpracował z hitlerowcami. Odpowiadał jednakowo. Nic na
ten temat nie jest mu wiadome. To go uratowało. Byli natarczywi i bezlitośni.

-- O! - Henryk uniósł nogawkę, ukazując ślady. - To od nich. Pamiątka po „madejowym łożu”.

Na Szpitalną szli obaj w milczeniu. W domu Fed cisnął otrzymaną od Krystyny paczkę w kąt.

- Cholera!

Wilkosz podszedł do dalekopisu. Leżała na nim taśma z nadanym przed paroma godzinami tekstem.

„(...) Uniwersytecka rada dyscyplinarna w Warszawie podjęła sankcje (wykluczenie i zawieszenie)


przeciwko ośmiu studentom, którzy wzięli udział w manifestacji na rzecz Karola Modzelewskiego,
syna byłego ministra Spraw Zagranicznych, skazanego na trzy i pół roku więzienia za opracowanie i
rozpowszechnianie pism zawierających fałszywe wiadomości przynoszące jakoby szkodę interesom
paostwa polskiego. Uważamy, że zarządzenie wypływa ze ściśle wewnętrznej dyscypliny uniwersytetu
(...)”

- Teraz wiem, dlaczego nie mogłem cię zastad - zauważył Polak. - Nie próżnowałeś. Miałeś długie
rozmowy z grubym księżulą. Potem głowę nabijał ci Profesor. Grześ przyniósł ciekawostki ze Związku
Literatów. Teraz jeszcze Krystyna. Towarzystwo dobrane i obiektywne. Tylko pisad. Gwiazdkę masz u
szefów zapewnianą.

- Mylisz się - sprostował. - Z Grzesiem zgadza się, ale częściowo. U Profesora był ktoś, kto wie dużo
więcej, niż wszyscy literaci razem wzięci. Co zaś do Modzelewskiego, nie zgadłeś.
Wspólna podróż

W ostatnich dniach listopada gotowi byli do drogi. Fed przyjechał po redaktora do domu. Walizkę
ulokował w załadowanym bagażniku jaguara. Po kilkunastu minutach mknęli już Wolską ku
Łowiczowi. Pogoda, jak na tę porę roku, była doskonała. Jesienne słooce przygrzewało ostatnimi
promieniami. Po południu - punkt graniczny Świecko. Ile to razy przemierzał tę trasę. Oglądał
budynki, które w tym czasie wyrosły na nadodrzaoskiej skarpie. Personel też się zmienił. Tylko jeden
celnik został z tamtych lat. Kontrola przeszła sprawnie i bez zakłóceo. Po drugiej stronie granicy także.

Fed spojrzał na zegarek. - Przez dwie godziny machniemy. Zanocujemy w Hanowerze.

- Dzieo należy chwalid po zachodzie słooca, podróż po przybyciu do celu - zauważył Romek. Co zaś do
„machania” przez NRD, nie był przekonany. Policja drogowa tu rygorystyczna. Najwyżej setka na
godzinę. Fed miał ochotę wstąpid do Berlina zachodniego. Koniecznie chciałby się spotkad ze
Złotnickim. Wilkosz mu wyperswadował. Straciliby co najmniej dobę. Wieczorem był punkt graniczny
Marienborn. Jak na tak duży ruch tranzytowy, zostali załatwieni stosunkowo szybko. Po drugiej
stronie granicy, w Helmstadt, niepokojąco długo trzymano ich na punkcie kontrolnym.

- Wygłupiają się. - Fed zaczął okazywad po pół godzinie zdenerwowanie. - Idiota nie zwraca
paszportów.

- Ordnung muss sein19, nie wiedziałeś - żartował Polak. - Urzędnik musi sprawdzid nazwiska w tak
zwanym Fahndüngsbuch. A nuż ty albo ja jesteśmy poszukiwani przez Urząd Ochrony Konstytucji w
Bonn. Może obaj?

Zapalił papierosa. Uchylił okno i nerwowo spoglądał ku wejściu, w którym zniknął podoficer policji
granicznej. Palcami dłoni opartej na kierownicy nerwowo bębnił.

- Powiem im, co myślę.

- Niewiele pomoże. Widocznie nie może się dodzwonid do Tadeusza.

- Jakiego Tadeusza! - Feda teraz wszystko denerwowało.

- Twojego znajomego.

- Mojego? Nie znam tu nikogo o tym imieniu.

- A Nowakowski?

- Rzeczywiście - roześmiał się. - Dobry mi znajomy. Sądzisz, że w ten sposób? - zapytał po chwili.

- Przecież Bozia ich o tym każdorazowo nie informuje, tylko... - nie dokooczył. Urzędnik wrócił. Oddał
paszporty. Salutując życzył z uśmiechem szczęśliwej drogi. Ruszyli.

W Hanowerze byli wieczorem. Położona nad rzeką Leine dawna stolica Dolnej Saksonii przywitała ich
mżawką. Ulice pokryła lśniąca maź. Zapachniało gumą przerabianą w miejscowym kombinacie.

19
Porządek musi byd.
Redaktor wiedział, że aby dostad się do bardziej reprezentatywnej części miasta, muszą przejechad
nad kanałem. Można tu spotkad załadowane po brzegi barki i polską banderę. Ale w obcym mieście,
do tego wieczorem, nietrudno zgubid drogę. Wybawił ich mężczyzna sprawiający wrażenie
pracownika portowego. Długo wsłuchiwali się w jego dialekt, by zrozumied, że do najbliższego hotelu
już niedaleko.

Poczęstowany ekstramocnym zaprowadził ich pod anemicznie oświetlony ganek hoteliku o


pretensjonalnej nieco nazwie „Rosenheim”.

Wprawdzie „różanego domku” obiekt wcale nie przypominał, ale był naprawdę przytulny.
Małżeostwo - gospodarze robili wszystko, by goście czuli się jak u siebie. Starsza pani przygotowała
herbatę z rumem. Popijając czekali, aż kąpiel w łazienkach będzie gotowa. Nie mieli już sił zjeśd
kolacji. Legli w staroświeckich szerokich łożach. Przy lada poruszeniu skrzypiały niesamowicie. Zasnęli
kamiennym snem.

Kiedy Wilkosz wstał rano, za oknem rozciągała się jesienna mgła. Białe pasma snuły się po opadłym z
liści parku. Alejkami spacerowały niaoki popychając wysokie dziecinne wózki. Na parkingu
stanowiącym zaplecze pensjonatu wczorajszy recepcjonista, ubrany w granatowy kombinezon,
przywracał normalny wygląd zabłoconemu jaguarowi. Dostrzegł, iż gośd obserwuje jego czynności.

- Gut geschlafen20? - przywitał go, jakby mieszkali tu już kilka dni.

Kiedy wypoczęci i ogoleni zeszli na dół, stolik w niewielkiej jadalence był już nakryty. Półmisek pełen
mikroskopijnych kanapek, w szklankach herbata. Gospodarze życzyli dobrego apetytu, a sami usunęli
się ku recepcyjnemu podwyższeniu za kotarą. Frau Nagel co chwila zaglądała, czy czegoś nie brakuje.

Przed południem pojechali przez Göttingen, Kassel, Würzburg, Ansbach, Ingolstadt i dalej już
autostradą do Monachium. Tu ograniczenia szybkości nie było. Fed nie wytrzymał. Gdy samochody
różnych marek zaczęty zostawiad ich w tyle, pokazał, co potrafi. Dudniły na betonie opony jaguara.
Polak przekonał się, że wbrew pozorom na autostradach, gdzie nie obowiązują ograniczenia
szybkości, jazda samochodem wymaga mistrzowskiego opanowania i refleksu.

Po czterdziestu minutach szaleoczej jazdy wpadli wprost na przedmieście Monachium Freimann.


Przed wiaduktem włączyli się w ruch miejski. Tu nie można szarżowad. W połowie Ungerer Strasse
linia tramwajowa schodziła z pobocza na środek jezdni. W Schwabingu Romek wiedział, że
śródmieście niedaleko. Trzeba było rozejrzed się za nowym lokum. Minęli park okalający akademię
sztuk pięknych. Potem wjechali w ruchliwą Ludwig Strasse. Zbliżali się w rejon dworca głównego. Po
wyjściu z pociągu łatwiej byłoby trafid. Pierwszy raz Wilkosz jechał do tego miasta samochodem. W
uliczce prowadzącej do Lenbach Platz znaleźli pensjonat prawie luksusowy.

- To proszę nosid przy sobie - oznajmiła pani z recepcji po załatwieniu formalności i wręczyła im dwa
egzemplarze lśniących, jakby niklowanych długopisów. Romek sądził, że są to reklamówki, w Danii
wręczano podobne ze strip-teasem. Niemka jednak objaśniła:

- Panowie mogą nie byd obecni w pokoju albo zejśd do któregoś z barów. Gdyby była pilna wizyta lub
telefon, powiadomimy - zademonstrowała działanie bateryjnego odbiornika bliskiego zasięgu. Tam

20
Dobrze się spało?
gdzie normalnie w piórze kulkowym jest wkład, tu znajdowały się trzy bateryjki, stanowiące źródło
zasilania. „Długopisy” wydały się opasłe. Odbiór zależał od dostrojenia, jak przy niskiej klasy
odbiornikach tranzystorowych. Informowała, że zasięg działania wynosi piędset metrów.

- Ich wünsche Ihnen gute unterhalten21 - pożegnała obu mężczyzn.

Szybkobieżną windą zostali dostawieni na ósme piętro. Kroki na korytarzu tłumił błękitny chodnik.
Podłoga pokoju pokryta sztucznym tworzywem w odcieniu zielonym. Wszystko tu miało
uzasadnienie. W lekarskim czasopiśmie redaktor wyczytał kiedyś, iż zielony kolor wzmaga... apetyt.

Sklepy różnego asortymentu znajdujące się w najbliższym sąsiedztwie należały do właściciela hotelu.
Spacerując Wilkosz przekonał się dopiero, co to znaczy w praktyce konkurencyjna walka o klienta.
Prowadzona jest kompleksowo i w sposób naukowy. Natarczywośd podobno nie szkodzi; specjaliści
od reklamy twierdzą nawet, że przeciwnie.

Z leżącego na nocnym stoliku prospektu dowiedział się, iż wszystko co naj... jest z firmy „Mayer und
Sohn”. A więc: wypoczynek w pokojach wyłożonych specjalną głuszącą masą, by gwar uliczny nie
zakłócał snu. Restauracje różnych kategorii. Pracownia krawiecka. Usługi szewskie, fryzjerskie,
manikiurzystki. Wyroby jubilerskie oraz „Teksas Bar”. Podwoje dla miłych gości bar otwierał o
dwudziestej drugiej. W programie „Szalona Noc”. Aby nie było złudzeo co do rozrywek, zgrabniejsze
tancerki ukazano w różnych pozach. Drobny druk na dole programu uzupełniał: „Nie wyklucza się, by
panienki zatrudnione w balecie mogły towarzyszyd gościom”.

- Co proponujesz? - zapytał Feda redaktor.

- Lekko strawną kolację i spad. Muszę porozumied się z Nowakowskim.

Sięgnął po słuchawkę. Rozmowę przyjęła kobieta. Poinformowała, że mąż nie wrócił z miasta. Pytała,
czy ma coś przekazad. Taki telefon nie był w tym domu chyba niespodzianką. Fed podyktował swoje
imię i nazwisko oraz aktualne miejsce pobytu. Zjechali do restauracji na parter. Gości tu niewielu. W
połowie kolacji „pióra” zaskrzeczały: Federico Jansen proszony jest do telefonu.

Wrócił po piętnastu minutach oznajmiając, że jego rozmówca przybędzie o dwudziestej pierwszej.

Wilkosz postanowił odpocząd w hotelu i skontaktowad się ze znajomym wydawcą. W opasłym


tomisku odnalazł pozycję „Winter-Verlag”. Zatelefonował pod wskazany numer. Dowiedział się, że
pan Winter wróci następnego dnia.

Kilka minut przed dziewiątą Fed zszedł na dół, a Romek zdecydował się na spacer po okolicznych
uliczkach. Poszedł Maximilian Strasse w kierunku Izary. Na Prater Insel pod Maximilian Brücke feeria
świateł. Wiedział, że gdzieś tu znajduje się luksusowa restauracja.

Ani ochoty, ani środków na odwiedzenie jej nie miał. Na rondzie obok poczty zszedł w alejki parku na
brzegu rzeki. Obok kiosku zauważył ciemne postacie. Mężczyźni w mundurach armii amerykaoskiej
byli pijani. Nie lubił takich spotkao, zwłaszcza w obcym mieście i kraju. Zawrócił do jasno
oświetlonego wejścia poczty. Jeden dogonił go w alejce ku przystankowi tramwajowemu. Bełkotał

21
Życzę panom przyjemnych rozrywek.
slangiem. Zapraszał na ławkę za kiosk. Mieli dziewczynkę. Zapłacili. Czterech obsłużyła, a że przy
okazji przechodził... Coś w rodzaju gościnności. Widząc niechęd do rozmowy, zawrócił.

Wilkoszowi przeszła ochota do dalszych samotnych spacerów. Wsiadł w „czwórkę”. Po kilku


przystankach wysiadł na skwerze Pacellego, nazwanym tak ku czci najbardziej chyba proniemieckiego
papieża. Do pensjonatu miał tylko parę kroków. Do celu dotarł bez przygód. Magistrat monachijski
wydał wprawdzie zarządzenie, że pewnym „panienkom” wstęp do śródmieścia zabroniony, one
jednak nic sobie z samorządowych uchwał nie robiły. Nie przepuszczały samotnego mężczyzny.
Niektóre nawet w luksusowych samochodach.

Fed wrócił nad ranem. Był z panem Nowakowskim w lokalu nad Jeziorem Starnberskim. Tam również
spotkał Polaka - funkcję wykidajły pełnił w tym czasie pewien warszawski aktor. Przed kilkunastu laty
przyjechał zrobid tu karierę. Wypili kielicha. Zabawa była doskonała. Rozmawiali o „różnych
sprawach”. Nowakowski okazał się gościnny. Na koniec zaprosił Feda do swego mieszkania w
Monachium. Żona, Angielka polskiego pochodzenia, jest podobno uroczą niewiastą. Zazdrosna o
męża. Zapraszali, by przejeżdżając przez Republikę Federalną odwiedzał ich.

- Rachunek z lokalu zabrał? - zapytał Romek uśmiechając się.

Fed zdziwił się. Dopiero po chwili przypomniał sobie: rzeczywiście kelner przy wyjściu towarzystwa
wsunął dyskretnie Nowakowskiemu papierek.

- Zwykle tak postępują - zauważył Wilkosz. - Piekielnie szczodrzy, tylko w tym, że nie za swoje
pieniądze.

Rachunki są w odpowiedni sposób księgowane. Konto Feda obciążone było już dwoma rubrykami w
Englischer Garten. Nie przejął się tym. Romek przekonał się, że owe rozmowy „o różnych sprawach”
takie znowu obojętne nie były. Człowiek musi o czymś mówid. W początkach grudnia 1965 roku
monachijska rozgłośnia nadała komentarz na temat znanego szeroko w swoim czasie orędzia
episkopatu polskiego do biskupów niemieckich. Słuchacze usłyszeli:

„Prasa warszawska, która żywo polemizuje dziś z sekretariatem prymasa Polski na temat przyjęcia
przez polskich ojców soboru delegacji katolików hiszpaoskich, w dalszym ciągu jednak pomija
milczeniem orędzie episkopatu biskupów niemieckich oraz odpowiedź, jaką wystosowali oni do
kardynała Wyszyoskiego, która została wczoraj opublikowana w Rzymie. Inicjatywa hierarchii polskiej
jest znana. Biuletyn specjalny PAP, przeznaczony dla niewielkiej liczby wybranych osób i
zamieszczający informacje oraz nierozpowszechniane publicznie wyjątki prasy zagranicznej, zamieścił
już o tym wzmiankę...”

Wilkosz wiedział: Osobą, która udzieliła informacji, był Fed, jego zaś na temat wspomnianego
biuletynu informował systematycznie pewien warszawski publicysta, którego kilka miesięcy później
pracownicy amerykaoskiej placówki wywieźli z Polski w specjalnie spreparowanym oparciu siedzenia
samochodowego. Krążowniki są jak wiadomo, szerokie. Pojęcie dyplomacji też...
W Winter-Verlag

Do wydawnictwa poszli następnego dnia pieszo. Münz Strasse wprawdzie nie jest blisko, ale
postanowili się przespacerowad. Wydawnictwo zajmowało parter czynszowej czerwonej kamienicy ze
spiczastym pruskim dachem. Gdyby nie tabliczka przy bramie, trudno byłoby je znaleźd. Zażywny pan
po pięddziesiątce przyjął obu wylewnie. Niewątpliwy to rezultat jego pobytów w Polsce i licznych tu
kontaktów. Wspomina je do dziś. Zwłaszcza spotkania z ludźmi pióra. Niektóre pozycje powojennych
polskich autorów wydał, nie bez trudności zresztą. Przyklejano mu etykietkę „komunistycznego
agenta” i „sympatyzującego z czerwonymi”. Ale pan Hugo nie brał sobie zbytnio do serca ludzkiej
złośliwości. Nietypowy jak na Niemca obywatel. Jest za to reprezentatywnym człowiekiem interesu:
potrafi przeprowadzid każdą transakcję. Winter senior wie, która pozycja może przynieśd mu zysk na
zachodnim rynku. Ryzykuje. Narodowośd autora nie odgrywa roli. Przeciwnie - przy odpowiedniej
reklamie nawet pomaga.

- Kawa, herbata? - zagadnął na wstępie, po czym wydał polecenie sekretarce.

Ruth - sekretarka i księgowa w jednej osobie, jest panią w średnim wieku i o przyjemnej aparycji. Zna
kilka języków, w tym biegle polski i czeski.

- Jeżeli mamy wypid, to najchętniej piwo - zaproponował Polak.

Współczesna moda jest bardzo zaraźliwa. Nie tak dawno jeszcze nikt w biurze nie słyszał o
częstowaniu. A teraz?

Gawędzili. Pan Hugo, mimo że jego czas liczy się podwójnie, nie wykazywał zniecierpliwienia. Pytał o
wspólnych znajomych. Co porabiają? Nad czym pracują? Czy wybierają się na Zachód? Jakie mają
plany? Wydawca był optymistą. Czasy wprawdzie nie prorokowały odwilży, ale on stał na stanowisku,
że największe prowizorium w zachodnioniemieckiej polityce to niedostrzeganie Wschodu.

- Mówię panom - argumentował. - Adenauer wejdzie do historii Niemiec z dwóch względów: jako
człowiek, ze którego rządów dokonano w NRF cudu gospodarczego, i jako krótkowzroczny polityk. Dla
niego wszystko, co leżało na wschód od Niemiec, było białą plamą.

Tak się stało, że Fed wygadał się, iż Wilkosz niedawno był w Związku Radzieckim i ma stamtąd
kapitalne spostrzeżenia. Niektóre reportaże bowiem czytał. Dla nich obu Rosja i wszystko z nią
związane stanowiło tabula rasa.

- Drukował pan? - zainteresował się Winter.

- Dwa lub trzy odcinki w tygodnikach ilustrowanych - odparł redaktor.

Winter kontynuował:

- Wszystko, co się na współczesny temat o Rosji pisze, wsiąka tu jak w gąbkę. Nie chciałby pan
wydad? Mógłbym wypłacid zaliczkę.

- Nie interesują mnie pieniądze - odpowiedział Wilkosz. - Przynajmniej teraz. Jeżeli pan uzna za
stosowne, proszę bardzo. Przez agencję autorską.
Wydawca był zdziwiony i nie krył zakłopotania. Chcąc to zamaskowad, znowu niezbyt szczęśliwie
wypalił:

- Polak i nie chce pieniędzy? Dziwne doprawdy.

- Sądziłem, że ma pan inne zdanie o Polakach, Herr Winter - odparł oburzony Wilkosz. - Przykro, iż
traktuje pan wszystkich jednakowo. Ja z kolei powinienem uznad wszystkich Niemców za morderców.
Czyżby Goethe miał rację mówiąc: „Ich habe oft einen bitteren Schmerz empfunden bei dem
Gedanken an das deutsche Volk, das so ehrbar im Einzelnen und so miserabel im Ganzen ist22?

- Przepraszam. Nie chciałem Pana urazid. - Odwrócił się w fotelu. - Ruth, proszę o teczkę
korespondencji z Polski.

Rozłożył na stoliku pękatą plastykową teczkę ze starannie wykaligrafowanym na okładce napisem


„Korrespondenz aus Polen”. Wysypały się kolorowe koperty ze znajomymi znaczkami poczty. Stemple
z różnych miast: Warszawa, Kraków, Łódź, Gdaosk...

- Proszę - wręczył jeden list Romkowi, drugi Fedowi.

„Drogi Hugo. Przykro mi donieśd, że u mnie sprawy coraz gorzej. To, co piszę, władze nie chcą
wydawad, a na zamówienie nie mam ochoty. Znasz mój charakter i poglądy w sprawach od
bodeoskich czasów począwszy. (...) Sytuacja z dnia na dzieo gorsza i co tu ukrywad, beznadziejniejsza.
Z żoną się zastanawiamy, czy za kilka tygodni będziemy mieli co włożyd do garnka. Sprzedajemy co
cenniejsze przedmioty, które kiedyś z takim trudem ściągnęliśmy z zagranicy...”

List był na czterech stronach. Autor pisał z dozą rezygnacji i autoironii. Dalej charakteryzował kilku co
bardziej znanych kolegów po piórze, którzy „ulegają nastrojom chwili i chcą byd modni, a moda - jak
wiadomo - przemija”. Słownik, jakim obdarzył tamtych, nie należy do używanego powszechnie.

Wilkosz dostał wypieków na twarzy. Przypomniał sobie gliwicką aferę sprzed kilku lat, z której
publikował reportaż. Finał znalazła przed tamtejszym sądem. Oskarżeni wysyłali do
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie i do innych instytucji błagalne listy o zagraniczne
specyfiki dla „ciężko chorych” najbliższych. Grali na najbardziej humanitarnych odruchach bliźnich.
Leki sprzedawali potem po wysokich cenach rzeczywiście potrzebującym. Większośd tamtych to
ludzie prymitywni, ale ci? Kartka w palcach parzyła jak ogieo.

- Gdybym powiedział, jak autorowi listu aktualnie się powodzi, posądziłby mnie pan o uprawianie
propagandy, Herr Winter - powiedział Wilkosz. - Tego pana zna również dobrze Fed, który nie
reprezentuje Polski. - Oddał Winterowi list. Na marginesie pedantyczna księgowośd wydawnictwa
odnotowała koszty poniesione przez firmę Winter. Wysyłano do Polski konserwy zwykłe i turystyczne
oraz inne specjały. Ogólnie ponad dwadzieścia pięd kilogramów.

Fed czytał uważnie. W koocu rzucił papierek na stolik.

- Świostwo! - pokręcił z niedowierzaniem głową. - Naprawdę świostwo! - Niespodziewanie zaśmiał się


histerycznie.

22
Często odczuwałem gorzki ból myśląc o narodzie niemieckim, który poszanowania godny jest w jednostce, a
tak nikczemny w całości.
- Dobre! To dobre! Szesnaście kilo konserw - rechotał. - Już wiem, skąd u tego pana takie wspaniałe
wyposażenie turystyczne.

Opowiedział, jak w pewną sierpniową niedzielę pojechał na wycieczkę do ujścia Pilicy. Nad brzegiem
rzeki spotkał autora listu z rodziną. Był własnym samochodem. Pitrasili przed namiotem na
turystycznej kuchence. Właśnie te konserwy. Niemiec był zbity z tropu. Poczuł się głupio. Popijając
drobnymi łyczkami kawę skonstatował:

- Zgadza się. Jak byłem ostatnio w Polsce, kupił nowy samochód. Mieszkanie też nie wskazywało na
niedostatek. To było jednak trzy lata temu. Myślałem... - nie dokooczył zdania, gdyż pomocnica
wróciła z kanapkami i koniakiem, co w tutejszych warunkach należało do rzeczy niespotykanych.

- Za pomyślnośd i zgodę! - zaproponował. Wychylili. Reszta spraw została załatwiona pomyślnie.


W dzielnicy pornoseksu

Wilkosz umówił się z Fedem, że w drodze powrotnej do Warszawy spotkają się w Hamburgu. Dał mu
adres, pod którym miał go znaleźd w tym największym mieście portowym nad Łabą. Polak zamieszkał
u znajomych. W ich domku, położonym przy cichej uliczce na przedmieściu Hamburga w Altona,
można idealnie wypocząd.

Swoje sprawy Wilkosz załatwił w cztery dni; zostały mu dwie doby wolne. Postanowił je też
wykorzystad i przygotowad jakiś materiał do reportażu. Nie chciał nadużywad gościnności gospodarzy.
Oboje przecież zapracowani. Peter jest technikiem w miejscowej stoczni, a Marie stenotypistką w
hamburskiej redakcji tygodnika „Der Spiegel”. Po powrocie z pracy zajmuje się domem. Kłopoty
zbliżone do tych, jakie może mied jej imienniczka w stolicy Polski.

„Byd w Rzymie, a papieża nie widzied” - przypomniał sobie stare porzekadło. Piątego dnia poszedł na
Sankt Pauli. Przy wejściu w ulicę uciech tablica informuje, że nieletnim i wojskowym w mundurach
wstęp zabroniony. Bez obaw więc wszedł w zakazany rejon. Ulica prawie zwyczajna. Okna
wystawowe jak w całym świecie. „Towar” w nich tylko inny. Oglądad go można w różnych sytuacjach.
W zaciszu domowego ogniska. Nieruchomo jak manekin. Z robótką w rękach, a la „kumoszki”
wyglądające przez okno. Panienki zwabiające klientelę ubrane były skąpo.

Po obu stronach ulicy ciągnące się bez przerwy bary. Najrozmaitsze nazwy. Przed wejściem wielu z
nich panowie w liberiach. Gestem zapraszali do wnętrza. Skierował kroki ku dźwięcznie brzmiącemu
szyldowi „Tahiti-Bar”. Znalazł się w półmrocznym hallu. Zaopiekował się nim tu natychmiast
mężczyzna, żądając za wstęp sumy, za którą w Polsce można kupid dwa „non-irony” po cenie
pekaowskiej. Dopiero po uregulowaniu należności Wilkosz mógł uchylid kotary do „raju”. Niewielka
salka. Meble w tandetnym pseudobidermajerowskim stylu. Wzrok powoli przyzwyczaił się do
panującego półmroku. Obserwował parę skąpo odzianych girlasek, które wymachiwały kooczynami w
takt muzyki. Taocom przyglądało się kilkunastu mężczyzn w średnim wieku, byli to prawdopodobnie
marynarze z licznie zawijających tu statków handlowych. W przerwie tancerka - ubrana w coś, czego
przy najlepszych chęciach nie można nazwad nawet mini - przyjmowała zamówienia.

„Herbata”, „kawa” - rzadziej: „szampan”, „piwo” lub „coca-cola”.

Zamówił piwo. Słono mu się zrobiło, gdy przyszło płacid. Światło znowu przygasło. Prowadzona
reflektorem wkroczyła na parkiet kolejna pięknośd. Rozpoczął się wyzywający taniec. Trudno się było
domyślid, że miał on naśladowad taoce ludowe z wysp, których bar nosił nazwę.

Jedyny znajdujący się na sali starszy mężczyzna z olbrzymim sygnetem na palcu zachowywał się
nerwowo. Robił wrażenie przemysłowca mniejszego kalibru lub księgowego większej firmy na
odludziu. Sapał i nerwowo bębnił palcami po blacie stolika. Patrząc na niego Wilkosz miał dobrą
zabawę. Gdy ostrzyżona na „chłopczycę” tancerka pozbywała się garderoby, sąsiad niecierpliwie
poruszył się w swoim fotelu. Światła przygasły. Orkiestra, a raczej taśma magnetofonowa, przekazała
tusz. Tancerka wprawnym ruchem odrzuciła biustonosz, potem resztę odzienia. Oczom zebranych
ukazał się dwudziestoletni może chłopiec o niewieścich rysach. „Księgowego” zatkało. Odłożył do
popielniczki trzymane w wargach cygaro i dopiero po chwili zaczął bid brawo. Wielu było tu pierwszy
raz. Mieli zawiedzione miny.
Teraz na parkiet w takt ognistej samby wpadł autentyczny Meksykanin. Taocząc zrzucał egzotyczną
garderobę. Została tylko wzorzysta bluza. Światło błądzącego po tanecznym kręgu reflektora odbijało
się w spoconej, wygolonej a la Yul Bryner łysinie. Ostatnio taka „fryzura” była lansowana. Zawinił
jeden z filmowych supergigantów, z tym aktorem w roli głównej. Nadszedł punkt kulminacyjny -
tancerz zrzucił przez głowę bluzę i oczom zebranych ukazała się autentyczna dziewczyna. Kłaniała się
trzymając w ręku perukę. Grubas zapiszczał z radości.

W programie były jeszcze taoce oraz film pod wymownym tytułem „Die Liebe ohne Angst”23. Przed
zapaleniem światła zareklamowano jeszcze „Eros-Center”. Iluminowany gmach w całej okazałości
żegnał z ekranu obecnych.

Idąc do metra Wilkosz przechodził obok „kombinatu rozpusty” - tak nazywała przybytek matka
gospodyni. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie pensjonatu. Opowiadano, że pensjonariuszki za
lokum płacą więcej niż w najdroższych hotelach świata. Bez pięddziesięciodolarowego banknotu nie
ma sensu przekraczad progu. W kioskach - przeróżne wydawnictwa, broszurki-podręczniki itp.
Producenci chcą zaspokoid wszelkie gusty. Są pary, trójki, czwórki i figury geometryczne.

Kiedy wrócił, gospodyni powiadomiła, że telefonował Fed.

22 grudnia wracali już do kraju. Tym razem we trójkę. Towarzyszył im amerykaoski dziennikarz,
Stanley, z poważnej nowojorskiej gazety. Fed znał go z okresu pracy w Montevideo. Amerykanin był
tam korespondentem. Wzdłuż i wszerz przemierzał kraje południowoamerykaoskie; obecnie
przebywa w Paryżu. Spotkał Feda jadącego z Monachium. Zgadali się. Amerykanina nie potrzeba było
przekonywad. Postanowił spędzid święta w Polsce. Słyszał, że gościnny to naród. Po
kilkunastogodzinnej jeździe Wilkosz zorientował się, iż była to pierwsza podróż Stanleya do Polski.

- Masz jakiś plan? - zagadnął Fed, kiedy zatrzymali się przed podjazdem poznaoskiego hotelu
„Merkury”.

Amerykanin zwlekał z odpowiedzią. - Planu żadnego nie mam - odparł wreszcie żując gumę. - Boss
radził, bym w Warszawie zgłosił się do attache prasowego, który udostępni mi niezbędne dane. -
Rozstali się. Każdy zmęczony podróżą udał się do swojego pokoju.

Nie przypuszczał Wilkosz, że Stanley okaże się nieuczciwy. Święta spędził w gościnie u dwóch
warszawskich małżeostw. Przyjmowali go staropolskim zwyczajem, a po Nowym Roku ze zdumieniem
przeczytali, iż Polacy to naród nierobów, pijaków, rozpustnych nacjonalistów i że potrzebny im tylko
bat w rodzaju niedawnej hitlerowskiej okupacji.

Wtedy Fed interweniował. Było mu głupio wobec Wilkosza, że ściągnął Stanleya do Polski. Jeszcze
gorzej czuł się wobec osób, które gościły Amerykanina. Otrzymał odpowiedź Stanleya: - „Takie było
zapotrzebowanie bossów. Wyjazd to tylko pretekst. Materiały przygotowano wcześniej. Korekturę
dostałem w ambasadzie w Warszawie...”

Nie pomogły protesty amerykaoskiej Polonii wysyłane do redakcji dziennika. Interwencja na szczeblu
dyplomatycznym przyjęta została z kurtuazyjnym chłodem. Pojęcie dyplomacji i propagandy w

23
Miłośd bez strachu.
pewnych paostwach w tamtych latach zaczynało się przeradzad w budowę „mostów”. Czyżby jedno z
przęseł?

Gdy Romek już zasypiał, zaterkotał telefon.

- Sorry - przeprosił Fed. - Wybacz, że dzwonię. Moje okno wychodzi na bar i orkiestra nie daje mi
spad. Może byśmy się wybrali na drinka?

Wilkosz nie bardzo miał ochotę, zaproponował więc:

- Mam doskonałe wytrawne „kwiaty”. Wpadnę do ciebie i wypijemy, zgoda?

To było rozsądniejsze, przynajmniej nie potrzebował się ubierad. Siedzieli nad „White-horse”,
rozcieoczając ją doskonałą firmową wodą „Merkurego”. Zauważył, że Feda coś trapi...
W europejskiej centrali

Po pożegnaniu w Kolonii, gdzie przed dworcem rozstali się, Polak pojechał do Hamburga, Fed
natomiast udał się ku zachodniej granicy NRF. Minął ją, potem drugą i trzecią. Podążał na coroczne
spotkanie z szefem europejskiej centrali - Douglasem Willkinsonem.

Gdy Jansen przybył tu grudniowego popołudnia, ruch panował - jak zwykle - nieopisany. Mężczyźni w
rozpiętych marynarkach z taśmami dalekopisów uganiali po piętrach. Huczała aparatura i wentylacja.
Budynek był rzęsiście oświetlony. Wokół samochody z rejestracją całej prawie Europy. Pchnął szklane
obrotowe drzwi. Wolnym krokiem wszedł na pierwsze piętro. W oszklonym sekretariacie ta sama, co
dawniej sekretarka i stenotypistka. Margot, bodajże Holenderka. Znał ją z widzenia. Gdyby od tej
strony popatrzed na europejskie biuro „Heliosa”, można by było dojśd do wniosku, że to współczesna
wieża Babel. Oznajmił dziewczynie, że przybywa z Warszawy i chciałby się widzied z szefem. Teraz
dopiero go sobie przypomniała.

- Ach tak, pamiętam - powiedziała. - Mr Willkinson prosił, by pan zaczekał. Musiał wyjechad do
Rzymu. Wróci jutro. Może Raabe, kierownik wschodnioeuropejskiej redakcji? - zaproponowała.

Fed podziękował. Od pierwszego spotkania nie miał ochoty do rozmów z tym austriackim Niemcem.
Zostawił jej swój numer telefonu oraz parę ludowych laleczek w krakowskich strojach.

Z okazji świąt jako podarunek - wytłumaczył.

Twarz dziewczyny pojaśniała. Następnego dnia rano Margot nie była tak oficjalna jak zwykle.
Połączyła go z szefem.

- Halló, boy! - zagrzmiał w słuchawce basowy głos Willkinsona. - Cieszę się, że jesteś. Nie mogłem cię
wczoraj przyjąd, bo jeszcze przed południem podziwiałem nieprzyzwoite malowidła Pompei. - Fed
znał to starożytne rzymskie miasto z opowiadao amerykaoskiego kolegi Dawida.

- Mówię ci. Kobietom do czterdziestki powinno byd zabronione oglądanie. Starszym także. Mogłyby
potem okazad się niebezpieczne - Willkinson zarechotał w słuchawkę i zmienił temat. - Zjedz coś
jarskiego na śniadanie. Z rana niedobrze pożerad tłuszcz. Wpadnij jak najszybciej.

Kilka godzin zajęło Fedowi referowanie pracy w Warszawie. Skąd wiem? Dziennikarski światek jest
doprawdy dziwny. Wszyscy znają wszystkich. Kiedy pytałem o niektóre sprawy Wilkosza, Dąbka,
Franceschiniego, Eugene lub innych, uśmiechali się i odpowiadali, że źródła to... zawodowa
tajemnica. Zaczął od aktualnego stanu w biurze. Omówił sytuację polityczną, ekonomiczną. Dłużej
zatrzymał się nad możliwościami publikacyjnymi i skąpością oficjalnych danych, co niezmiernie
utrudnia działalnośd porównawczą. Wspomniał o koordynacji pracy wśród warszawskich kolegów.
Napomknął o przyjęciach i znajomych z korpusu dyplomatycznego nadwiślaoskiej stolicy. O
rozszerzającym się z każdym tygodniem kręgu polskich znajomych. Każdemu poświęcił kilka słów.

- To dobre, lecz wymaga selekcji i czujności. Rozumiesz? - Miał już szczegółową relację o Edmundzie,
który był początkowo zatrudniony przez Feda jako pomocnik. Słyszał o Beli. O nim też nie miał
najlepszego zdania. Objaśnił, że wiązanie się z takimi ludźmi może skomplikowad Fedowi oficjalne
stosunki. - A na tych nam teraz najbardziej zależy.
- A propos, nie miałeś uwag ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych?

- Byłem dwukrotnie wzywany. Raz po artykule o nowej ustawie w sprawie adwokatury. Drugi, gdy
podałem pewne nieścisłości z obchodów kościelnych w Częstochowie. Ostrzegali, że mam nie
korzystad z plotek.

- Dziwni ludzie - powiedział Anglik. - Na całym świecie dziennikarz korzysta zarówno z jednego, jak i z
drugiego źródła. Rzecz w tym, by zachowad właściwą proporcję. Zachwianie grozi wykrzywieniem
zawodowym. Jeśli ograniczysz się do oficjalnych wiadomości, materiały będą drętwe. Posądzą cię. o
tendencyjnośd. Jeżeli się przerzucisz na pogłoski, będą to klasyczne wiadomości brukowe. Takie mogą
byd publikowane w rewolwerówkach typu „BZ-Am Abend” - akurat zatrzymał wzrok na jednej z gazet
leżących starym zwyczajem na podłodze.

- Trzeci raz zwrócono mi uwagę półoficjalnie - przypomniał sobie Fed. - Napisałem wtedy artykuł o
manewrach...

- Otóż to! - uderzył się dłonią w kolano Willkinson. - Przyznaj. Informację miałeś od Amerykanów?

Fed przytaknął. To pytanie Anglika najbardziej go zdziwiło. Tłusty Brytyjczyk nad nim górował.
Zupełnie jak starożytny kapłan, który wcześniej poznał tajniki życia i pewne zjawiska przewidywał, o
niektórych zaś miewał już ścisłe informacje. To mu wyrabiało autorytet u międzynarodowej
dziennikarskiej braci, którą kierował i z którą współpracował. Wiedzieli, że nie da się okpid.
Rozmawiali chwilę o mało znaczących sprawach, po czym Anglik przeszedł znowu do tematu.

- Radzę ci, chłopcze. Nie angażuj się zbytnio w kontakty z Amerykanami. Zaprzepaścili dobre obyczaje
wywiezione za Ocean przez przodków z Wysp Brytyjskich. Sądzą, że wszystko można przebojem. Ich
polityka i propaganda są kowbojskie. Znam ich nie od dziś. To do niczego dobrego nie doprowadzi. Są
pewni siebie i uważają, że inni muszą im ustępowad. Pamiętaj, jesteśmy międzynarodową agencją...

Fed pochylił głowę. Zaczął się obawiad, czy Anglik nie czyta przypadkiem w jego oczach. Z inspiracją
Amerykanów zgadzało się co do joty.

- Wiem, że dla przyjaciół zza Atlantyku wszystko, co dotyczy inspiracji i rozmiękczania, to obecnie
piece de resistance24. Nie daj się za żadną cenę ani z jednej, ani z drugiej strony wciągnąd w tę phony
war25.

Omówili jeszcze kilka spraw technicznych, po czym Mr. Douglas odprawił Feda do kierownika redakcji
wschodnioeuropejskiej, Raabego. Załatwił z nim kilka spraw natury czysto roboczej oraz sprawy
finansowe. W sumie wiele biegania. Trzeciego dnia zatelefonowała Margot: Willkinson zaprasza Feda
na przedświąteczny obiad do restauracji „Tivoli”.

24
Rzecz najważniejsza (franc.).
25
Fałszywa wojna - powiedzenie, które narodziło się w okresie drugiej wojny światowej na dziwną wojnę, jaką
prowadziła Francja i Anglia z Niemcami hitlerowskimi od 3 września 1939 roku do 10 maja 1940 roku.
Spotkanie z księciem

Ubrany w smoking, pod którym miał mały reporterski japooski magnetofonik, przezornie zabrany w
podróż, Fed przybył punktualnie do lokalu. Nigdy tu nie ma kompletu gości - odstraszają ceny. W sali
poprzecinanej marmurowymi kolumnami panował półmrok. Każda nisza stanowiła odrębny zakątek.
Rozlegały się słabe dźwięki ukrytej orkiestry. Nawet stosunkowo obyty w lokalach człowiek mógł
poczud się jak biedak, którego wprowadzono do wielkich bogactw. Toalety pao oszołamiające. Na
palcach każdej jubiler mógłby doliczyd się pokaźnych majątków. Maitre d'hôtel w nieskazitelnej bieli
smokingu zaprowadził Feda do wnęki w rogu sali. Willkinson siedział w towarzystwie szpakowatego
pana. Twarz inteligentna, regularne rysy. Fed widział go pierwszy raz. Skłonił się.

- Jerzy Giedroyd - padło nazwisko.

Fed dałby głowę, że już je słyszał. Po chwili przypomniał sobie, iż pierwszą osobą, która wspomniała o
tym panu, jako o przyjacielu, był Willkinson. Miało to miejsce wówczas, gdy wręczał do zapoznania
Fedowi manuskrypt żony francuskiego korespondenta. Znajomi w Warszawie też je wymieniali.

- Dag mówił, że będzie pan w centrali. Specjalnie wpadłem - rozpoczął rozmowę starszy pan. –
Dobrze słyszed z pierwszej ręki, co się dzieje w rodzinnym kraju.

Fed uśmiechnął się. Zaabsorbowany był wysupływaniem słodkowodnego kraba ze skorupki.


Przyrządzone w znany tylko szefowi kuchni sposób stanowiły specjalnośd zakładu.

- Oczywiście - przyznał - bezpośrednia relacja jest lepsza od wszystkich opisów.

- Potrzebna nam relacja człowieka nie zaangażowanego. Postronnego, powiedziałbym. Taka jest
najpełniejsza. Bez subiektywizmu, który cechuje rodaków z kraju.

Fed nie przerywał. Słuchał matowego głosu. Kelner zabrał nakrycia, pojawił się inny z następnym
daniem. W mikroskopijnych filiżaneczkach ciemniała zupa żółwiowa. Zapach przyjemnie łaskotał
nozdrza.

- Chciałbym usłyszed od pana jako od zaufanego człowieka mojego przyjaciela - zwrócił głowę ku
Willkinsonowi - szczegóły o przebiegu kościelnych uroczystości milenijnych.

Wdzięcznośd za manuskrypt, który był przewodnikiem Feda w pierwszych dniach pobytu w


Warszawie, nakazywała rewanż. Zaczął od 1958 roku. Wtedy to w Polsce narodziły się dwa milenijne
programy: świecki i kościelny. Władze paostwowe wysunęły hasło budowy tysiąca szkół. Kościelne -
dwa lata wcześniej - dziewięcioletnią nowennę. Referował problemy szczegółowo i ze znawstwem.
Opowiadał o sytuacji prawnej kościoła w Polsce, o jego pozycji w społeczeostwie. Nie obeszło się bez
uwag krytycznych. To szczególnie interesowało obu panów. Niedziela po niedzieli charakteryzował
Fed uroczystości w poszczególnych miastach. Streszczał kazania, jakie z tej okazji wygłosili dostojnicy.
Opowiedział o zamieszaniu, które wywołało orędzie episkopatu do biskupów niemieckich. Podkreślił,
że Warszawa jest chyba jedynym miastem w Europie, które na każdym kroku przypomina ofiary
okupacji. Opowiadał o innych sprawach natury politycznej, kulturalnej i gospodarczej. Cztery pełne
godziny. Giedroyd sporządził z tego spotkania kilkunastostronicowy stenogram, a w przyrodzie
przecież nic nie ginie.
Na koniec Fed opowiedział o uczestnictwie w pielgrzymce do Częstochowy.

- Za pomyślnośd - zaproponował Willkinson, kiedy Fed zakooczył.

Trącili się pękatymi kieliszkami.

- Jak pan sądzi, Federico, czy według tego, co pan widział, i z tego, co zna od przyjaciół w Warszawie,
można liczyd na zatargi pomiędzy władzami a wiernymi? - zainteresował się Giedroyd.

- Myślałem nad tym nie raz. W tym celu przyłączyłem się do pielgrzymki. Znając taktykę władz i
zachowanie się hierarchii, w błędzie jest ten, kto sądzi, iż może dojśd do wystąpieo. Wzajemnego
denerwowania nie wykluczam. Do stard jednak obie strony nie dopuszczą.

Giedroyd westchnął szukając wzroku Willkinsona:

- Miałem rację. Hierarchia niejeden już raz w historii odegrała dwuznaczną rolę. Teraz też... - zamyślił
się.

- Widzi pan, na emigracji wytworzyły się dwie koncepcje zmian w kraju - objaśnił Feda. - Ci, którzy
skłaniają się do obcej myśli, stoją na stanowisku, że należy inspirowad ruchy odśrodkowe oraz
wykorzystywad okazje. Za taką uznano właśnie obchody Tysiąclecia. Stawiają na chłopstwo i mało
uświadomione warstwy społeczne. To nierealne. - Uśmiechnął się. - Koncepcja dawno przebrzmiała.
Pewne ośrodki propagandowe (miał chyba na myśli „Wolną Europę”) od lat stosują prymitywną
propagandę. Obliczona jest właśnie na wspomniane grupy. Inteligencja jest poza wszystkim, i to na
długie lata.

Znowu wypili po łyku koniaku.

- My jesteśmy zwartą grupą. Taka dawniej była emigracja Słowackiego i Mickiewicza. - Poprawił się w
fotelu, jakby dla dodania sobie otuchy. - Ciąży na nas obowiązek historyczny. Uwolnid ojczyznę. Nie
tylko w sensie formalnym, lecz także w duchowym. W powojennych latach przyjęliśmy błędną
platformę krytykowania inteligencji z kraju. To pogłębiało przepaśd. Doszliśmy do wniosku, że tylko
ścisła więź może dad rezultaty. Proszę popatrzed. Aktualnie wydajemy pozycje, które zdają się nie
atakowad systemu w Polsce. Nie dotyczą też reżymu. Ale tylko pozornie. Drukujemy utwory autorów
krajowych - podkreślił nie bez dumy w głosie. - Wspaniały to sposób na rozmiękczanie. Człowiek
zawsze ma skłonnośd do ugody. Szeregi sojuszników reżymu siłą rzeczy muszą się wykruszad. Mamy
dowody. Przyjeżdżają do nas ludzie, telefonują, dzielą się wrażeniami. Przyczynkiem może byd ostatni
dwuletni pobyt Witolda Gombrowicza w Berlinie zachodnim. Znane panu nazwisko?

Fed przytaknął. Jeszcze w Argentynie czytał świetnie napisaną „Ferdydurke” - powieśd z czasów Polski
szlacheckiej oraz powojenny „Trans-Atlantyk”.

- A propos, młody człowieku, ma pan znajomości w kołach polskich naukowców, studentów?

Fed nie ujawnił kontaktów. Prawdę mówiąc jego znajomości do atrakcyjnych nie należały. No bo kto?
Grześ? „Ziemianin”? Profesor? Powtórzył manewr, który swego czasu nie udał się z Nowakowskim.

- Z kontaktami w Polsce niełatwa sprawa - oznajmił Giedroyciowi. - Co innego, gdybym był


rekomendowany...
Giedroyd przyglądał się długą chwilę twarzy Feda. Zwrócił jakby pytający wzrok ku Willkinsonowi.
Zastanawiał się. Wydobył z wewnętrznej kieszeni notesik w skórzanej oprawie. Na wyrwanej kartce
papieru zanotował nazwiska...

- Nie są to najważniejsi ludzie, o których niebawem w Polsce usłyszysz - oznajmił. - Jeżeli będą mieli
do ciebie zaufanie, możesz daleko dojśd, chłopcze, i stad się gwiazdą pierwszej wielkości. Proszę nie
byd jednak zbyt natarczywym. Konspiracja tego nie cierpi, a ona w Polsce istnieje - mówił z
zagadkowym uśmiechem na wargach.

- ... Widzisz rekomendacje? - Fed rzucił skrawek papieru na stolik. - Mam się skontaktowad i powoład
na niego - zmęczony drogą i alkoholem zaczynał się słaniad na łóżko. Wilkosz ułożył go. Sam
przygotował sobie posłanie na stojącej w pokoju bordo sofie. Administracja hotelu była przewidująca.
Dodatkowo w każdym pokoju przygotowała wełniany koc. Przed pójściem na spoczynek zdjął Fedowi
buty i spodnie. Wzrok zatrzymał się na zapisanej nierównym charakterem pisma kartce papieru.

W marcu 1970 roku na stole sędziego prowadzącego sprawę „taterników” znalazła się też kartka
papieru napisana ręką Giedroycia.

„(...) Skontaktowad się z (...) Ustalid, kto w dwutygodniku „Prawo i Życie” pisuje artykuły pod
pseudonimem „Rodak ze Szmulek”. (...) Zorientowad się w możliwościach kolportażu na terenie
Czechosłowacji. (...) Ustalid, czy w (...) są jednostki wojskowe. (...)”.

Oskarżeni wyjaśniali genezę dokumentu. Autorem był także Jerzy Giedroyd - przywódca intelektualnej
emigracji polskiej w Paryżu i kierownik tamtejszego miesięcznika „Kultura” oraz tak zwanego
Instytutu Literackiego.
Nowa kłótnia

Rozpoczęła się dwa dni po ich powrocie do Warszawy. Wilkosz udał się na Szpitalną do Feda, aby
zaprosid go na wieczór wigilijny. W mieszkaniu zastał Franceschiniego. Był w towarzystwie nowej
sympatii. Niezbyt inteligentna dziewczyna. Na każde zdanie odpowiadała chichotem. Włoch siedział
osowiały. Popijał płyn ze szklanki. Fed także był nieswój.

- Uprawiacie eschatologię? - zapytał wesoło Polak.

- Tu nie tylko o koocu świata myśled. W ogóle zwariowad można! - wybuchnął Fed. - Wszędzie
doszukujecie się zła. Nie znosicie krytyki. Każdego chcecie cenzurowad, a gdy nie pisze po waszej
myśli, won!

- Nie rozumiem.

- Masz, czytaj - wręczył ostatnią depeszę francuskiej agencji.

„P. Dawid Halberstam, korespondent «New York Timesa» w Warszawie od 1961 roku, wezwany dziś
został do opuszczenia Polski w ciągu siedmiu dni. Ta decyzja zakomunikowana mu została przez MSZ,
które umotywowało ją opublikowaniem przez Halberstama szeregu artykułów szkalujących Polskę.
Tymi słowy, oficjalna prasa polska informuje o decyzji władz. Rzecznik ambasady USA oświadczył ze
swej strony, że ambasador John Gronouski, który w tej chwili przebywa w Poznaniu, złoży protest.
Dawid Halberstam, który otrzymał nagrodę Pulitzera w 1964 roku za szereg artykułów, był niegdyś
bardzo krytykowany przez prasę polską z powodu artykułów, w których pisał o antysemityzmie w
obecnej Polsce. Tydzieo temu, z okazji inauguracji w Krakowie szpitala dziecięcego, Dawid
Halberstam napisał kilka artykułów, w których twierdził, że rząd Polski został utworzony przez Armię
Radziecką i po dwudziestu latach jego sytuacja staje się niepewna. Halberstam jest drugim
korespondentem «New York Timesa» wydalonym od 1959 roku”.

- To było do przewidzenia - Wilkosz zwrócił Fedowi rulon dalekopisu. - Depesza już wyjaśnia
przyczyny.

Naskoczyli na niego jak zgłodniałe wilczury. Przez kilka minut wzajemnie przekrzykiwali się z
Włochem. Nie mógł redaktor wyłonid nic sensownego z potoku słów.

- Paostwo policyjne! Nie wolno pisad, co ludzie myślą! Interwencje! Trzymalibyście za pysk! -
Franceschini był w lepszej kondycji od Feda.

- Wnosisz pretensje pod niewłaściwy adres - wyprowadził go z błędu Polak. - Nie jestem władzą. Nie
mogę nic konkretnego powiedzied. Co zaś trzymania za pysk - uśmiechnął się - u was bywa prościej.
Rankiem karabinierzy znajdują delikwenta w kanale lub rzece. Bez problemów.

Teraz zwrócił się do gospodarza, jakby tamtego w ogóle w mieszkaniu nie było: - Fed, jesteś mądrym
człowiekiem i dobrym dziennikarzem. Dziwię się, że od ciebie słyszę te argumenty. Pamiętasz
wycieczkę na Mazury?

Przytaknął.
- Pamiętasz historię z facetem z Wybrzeża?

Przytaknął.

- Znane ci są sposoby inspiracji, chociażby na przykładzie Stanleya?

Nie oponował.

- Dlaczego wysłuchujesz niepoważnych komentarzy pseudokolegów po piórze. Oni tylko z nazwy są


publicystami.

Myślał, że Włoch go rozszarpie. To była prawie obelga. Zakręcił się w fotelu. Zrobił ruch, jakby chciał
cisnąd w Wilkosza szklanką.

- Dawid wszystkiego nie wymyślił - wrzasnął mu prawie w ucho. - Musiał mied konkretne dane.
Prawda leży przynajmniej pośrodku.

- Oczywiście - zgodził się redaktor. - Sama depesza to wyjaśnia. - Wziął z powrotem do ręki żółty
papier. - Napisane, że to już drugi korespondent „New York Timesa” wydalony z Polski od 1959 roku.
Widywałem go z różnymi znajomymi. Chcesz wiedzied, kto mu dostarczał owych „bombowych”
wiadomości.

- Kto? - zainteresował się Franceschini.

- Profesor ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Od kilku miesięcy wyraźnie go adorował. Po


wtóre Tomasz. O nim mówi pół Warszawy. Gdyby znał śmiertelny grzech, sprzedałby za dolary. Po
trzecie...

- Powiedz, że żona także. Będzie komplet - próbował odciąd się Włoch. - Znam ten sposób
rozumowania.

- Ja też - skwitował Romek. - Na twoją głupotę lekarstwa jeszcze nie odkryto. Wychowanie w
pewnych domach użyteczności publicznej kształtuje sposób myślenia.

Włoch poderwał się z fotela. Zrobił ruch, jakby chciał schwycid Polaka za klapy! Złapał się za głowę. -
O, mama mia! Kto w tym domu gospodarzem. Ty czy on?! - wykrzyknął scenicznie.

- Obaj jesteście gośdmi - odparł dyplomatycznie Fed i rozłożył ręce.

Włoch usiadł z powrotem. Chwilę trwało milczenie. Wilkosz jakby nic się tu nie stało, kontynuował: -
Na temat żony Dawida nic nie mówiłem. Moim zdaniem to zdolna i lubiana aktorka. Co mu
opowiadała, to już ich sprawa. Faktem natomiast jest, że przez nią Dawid wszedł w środowisko
pracowników filmu oraz twórców. Sam realizujesz tę metodę.

Nie mógł zaprzeczyd.

- Wydaje się, że przez swą popularnośd straciła rozsądek - ciągnął dalej Polak. - Kobieta, która
wychodząc za mąż za cudzoziemca demonstracyjnie oświadcza, iż zrzeka się polskiego obywatelstwa,
to snobka, pozerka. Trafnie nakreślił jej przyszłośd Harry z ambasady brytyjskiej. - Znali go obaj.
Przytaknęli. - Powiedział, że tu była gwiazdą pierwszej wielkości. Tam, w Hollywood, będzie znana
jako osoba świetnie przyrządzająca polski bigos.
- Z obywatelstwem nie zgodziłbym się - oponował Włoch. - Wy, Polacy, jesteście przewrażliwieni na
punkcie honoru. To przeradza się w nacjonalizm.

- Przyganiał kocioł garnkowi... - uśmiechnął się Romek. Przed oczyma stanęła mu niedawna dyskusja
prowadzona na łamach prasy włoskiej z zaciętością godną lepszej sprawy. Lollobrigida wyszła za mąż
za Jugosłowianina i wyemigrowała do USA. „Ginę nationale” teraz Włosi nazywali pogardliwie „Giną
internationale?” Przypomniał mu to przy okazji...
Zdenerwowanie

Fed zaaferowany był obecnością zagranicznego gościa w Polsce. Wyjeżdżał w związku z tym do
Krakowa i Oświęcimia. Przywitał Wilkosza znowu niecodziennie:

- Policyjne paostwo! Ruszyd się nie można!

Polak pewien był, że zapłacił stuzłotowy mandat za nieprawidłową jazdę. Dwa lub trzy razy był
świadkiem awantury z milicjantem, który przyłapał go na nieprawidłowej jeździe.

- Wymusiłeś pierwszeostwo?

- G... - warknął. Zaczął mu się badawczo przyglądad. - Nic o mnie nie mówiłeś?

- Komu? Nie ukrywam przecież znajomości z tobą.

- Tym z Rakowieckiej.

- Kiedyś mieszkał tam mój krawiec. Teraz przeniósł się na Puławską.

- Nie wygłupiaj się - zaczął opowiadad o popołudniowej przygodzie.

Po piętnastej w niedzielę jaguar zatrzymał się na przedmieściu Warszawy. Mało ruchliwa uliczka
kooczyła się polną drogą. Fed zostawił samochód niedaleko latarni, a sam poszedł pieszo. Odnalazł
właściwy numer. Nacisnął dzwonek ukryty wśród gałęzi rozkwitającego bzu. Po kilku minutach na
schodach willi stanął mężczyzna lat może trzydziestu. Ubrany był w kraciastą sportową koszulę.

- Do kogo? - zapytał.

Fed wymienił imię i nazwisko. Był to jeden z adresów, jakie otrzymał swego czasu od Giedroycia.
Młody człowiek przyjrzał mu się uważnie.

- To ja - powiedział po chwili. - Proszę do środka. - Zamykając furtkę, rozejrzał się na strony - Paoski
wóz? - zapytał, widząc w perspektywie ulicy czerwony samochód.

Fed potwierdził. Weszli do budynku. Roznosił się tu zapach stęchlizny. W kuchni była zajęta praniem
starsza siwa pani. Zawalony książkami pokój. Dwóch mężczyzn i niewiasta. Wiek jej trudno określid.
Przywitali się z Fedem. Wbrew przyjętemu zwyczajowi nie wymieniali głośno nazwisk. Coś, co miało
zastępowad grzecznościową formułę, było w ogóle niesłyszalne. Po powitaniu gospodarz, który
zamieszkiwał z matką, zatrzymał pytający wzrok na twarzy przybysza.

- Jestem zagranicznym korespondentem - wyjaśnił Fed. Niedawno byłem w centrali. Spotkałem pana
Jerzego Giedroycia. Dał paoski adres. Prosił o przekazanie pozdrowieo i...

Mężczyzna w koszuli skrzywił się. Dał znak, by gośd przestał na ten temat mówid. Zapanowało
kłopotliwe milczenie. Tamci zajęci byli wykresami. Przed każdym rozłożone były grube księgi i
starodruki. Gospodarz nałożył półbuty. Zasznurował je, przetarł ściereczką dla nadania połysku. Zrobił
kilka kroków jakby na próbę.

- Proponuję się przejśd. Porozmawiamy - zakomunikował.


Na ulicy świergotały ptaki. Dudnił elektryczny podmiejski. Chłopcy na niewielkiej polance kopali piłkę.
Wyrostek z poobijanymi kolanami stał w „bramce”. Śledził niecierpliwym wzrokiem anemiczną piłkę.

Nie należało mówid w mieszkaniu - rozpoczął rozmowę towarzysz Feda.

- Czego?

- O Giedroyciu. To niebezpieczne. Ludziom nie można ufad. A propos. Co Giedroyd mówił o nas?

Fed wzruszył ramionami.

- Powiedział, że gdybym potrzebował informacji lub pomocy, mogę na pana liczyd. Dał mi więcej
adresów - wyjął z kieszeni marynarki podniszczoną kartkę i wręczył ją tamtemu.

Mężczyzna uważnie przyjrzał się charakterowi pisma. - Zgadza się - odetchnął z ulgą. - Wszystkich pan
odwiedził?

- Jest pan pierwszy - skłamał Fed. Tydzieo wcześniej był na Jelonkach.

- To dobrze. Bardzo dobrze. - Ucieszył się mężczyzna w koszuli w kratę. - Do czwartego i siódmego
proszę się nie zgłaszad. Niepewni. Podejrzewam, że sypią.

Fed poczuł ciarki na plecach. Ogarnął go przy tym zapał hazardzisty. Podobnie jak wówczas, kiedy
spotykał się z ludźmi Ankracha w Akrze. Czuł, że za człowiekiem, z którym rozmawia, kryje się wielka
sprawa. Tajemniczośd. Rejony, do których przez okres czteroletniego pobytu w Polsce nie dotarł.
Blady mężczyzna zaś jakby rozważał wszystkie za i przeciw. - Jedźmy stąd - zaproponował, gdy znaleźli
się w pobliżu samochodu Feda. Siedział bokiem. Rozmawiając zerkał za siebie. Chciał się upewnid, czy
nikt nie podąża ich śladem. Wyjechali za miasto. Szosą w stronę Józefowa. Potem do Otwocka, a stąd
ku Górze Kalwarii. Przez Piaseczno wrócili znowu na przedmieście Warszawy.

- Widzi pan - tłumaczył. - Nam nie chodzi o zdradę czy spiskowanie przeciwko krajowi. Doszliśmy do
wniosku, że pewne metody uległy przedawnieniu. Zdezaktualizowały się. Biurokracja nas pożera.
Ludzie teraz inni. Inaczej myślą niż w tamtych latach. To wszystko wymaga kompleksowego
spojrzenia na świat. Trzeba dążyd do jego zmiany. Poprzedni okres ukształtował człowieka
jednokierunkowo. Nie mogło byd mowy o jakiejkolwiek samodzielności. Przyszły nowe czasy. Dla
niektórych był to wstrząs. Zaczęto szukad nowego w socjalizmie. Nie tylko w sferze polityki, ideologii
także, w gospodarce, ekonomice, taktyce i w ogóle.

Po październiku tworzyły się różne grupy. Pierwsza - z „Po prostu”. Dawni działacze zetempowscy.
Przybrali szaty odnowicieli. Chcieli byd nowocześni. Jeździli za granicę. Udzielali wywiadów.
Wywracali wszystko na opak. To musiało tak się skooczyd. Potem inni, raczkujący, poszukujący.
Wreszcie ta trójka w sferze doskonalenia komunizmu - roześmiał się. - Nie mieli pojęcia, jak się do
tego zabrad. Pakowali wszystko do jednego worka. Pisali memoriały. Wysyłali do władz, do instancji.
Krytykowali. Liczyli na to, że będą wysłuchani - zasępił się na moment. - Wyciągnęliśmy z tego
wnioski. Zmiany muszą byd poprzedzone przygotowaniami. Solidnymi. Bez tego nawet nie można
marzyd o sukcesie. Dużo już zrobiliśmy. Jeszcze więcej zrobimy. Rok, najwyżej dwa i będziemy gotowi.
Węgierskie wydarzenia i październik pokazały, iż na chłopstwo i robotników nie można liczyd.
Postanowiliśmy jak w Rosji; przede wszystkim inteligencja. Stąd też Giedroyd. Teraz pan rozumie?
Fed wprawdzie nie bardzo się orientował w tej problematyce, ale przytaknął. - Jesteście socjalistami?

- Oczywiście! - był prawie oburzony tym pytaniem. - Tylko nie jesteśmy zwolennikami sowieckiego
socjalizmu. Nasz kierunek oscyluje wokół tendencji szwedzko-szwajcarskich. Coś w tym rodzaju. Są
oczywiście poważne różnice. Wychodzimy z założenia, że współczesny socjalizm powinien mied
ludzką twarz.

- Stoicie więc na pozycjach Trockiego?

- Widzę, że pan obeznany z problematyką rewolucyjną - pochwalił go. - Muszę pana rozczarowad. Nie
zgadzamy się z nauką Trockiego, chociaż w wielu przypadkach miał rację. W jednym jesteśmy do
niego podobni: w organizowaniu frakcji przeciwko obecnemu stanowi. Czasy obecnie inne. Trocki
wychodził z założenia, że nie można budowad socjalizmu w jednym kraju, a my, że w wielu. Pewne
społeczeostwa nie są przygotowane. Potrzebny wielki skok albo współżycie z kapitalizmem.

- Stoicie na gruncie Mao?

- Wie pan - ożywił się. - Niegłupi facet.

- Anarchizm? - chciał zaspokoid ciekawośd Fed.

- Także nie - wyprowadził go z błędu. - Kropotkin i jemu współcześni, a zwłaszcza Sorel, nie mieli racji
twierdząc, że paostwo nie jest potrzebne. W obecnych czasach trudno byłoby o tym myśled. Tyle
jeszcze spraw do załatwienia, że bez pomocy paostwa ani rusz. To skomplikowana struktura.
Wychowanie w szerokim tego słowa znaczeniu. Jeżeli już o paostwie, nie można pominąd wojska,
policji, wymiaru sprawiedliwości. Musimy mied wszędzie swoich ludzi. Na zawołanie zareagują. Coś w
rodzaju dzwoneczków alarmowych...

Pracujemy, by w uczelniach panowała apolitycznośd i zobojętnienie na sprawy związane z


teraźniejszością. Kiedy pan przyszedł - ruchem głowy ukazał dom w oddali - zastanawialiśmy się z
kolegami, jak skierowad zainteresowania wychowanków na sprawy abstrakcyjne, filozofię. To teraz
modne. Wtedy będzie można robid, co się chce.

- Plany na najbliższą przyszłośd? - zainteresował się na pożegnanie Fed.

- To się okaże. Sądzę, że gdy będziemy gotowi, pretekst znajdzie się. Życie przecież się toczy - pokazał
w uśmiechu pożółkłe od dymu papierosowego zęby. Pożegnał się i wysiadł z samochodu. - Proszę się
kiedyś ze mną skontaktowad. Nie tak jak dzisiaj. Proszę nie korzystad z telefonu - uprzedził.

Fed chwilę obserwował oddalającego się mężczyznę. Zawrócił i zauważył, że jego śladem podąża
szara warszawa. Dodał gazu i umknął. Zanim zorientował się, o co chodzi, zatrzymał go patrol
milicyjny. Sierżant sprawdzał dokumenty. Miał pretensję o szybką jazdę. Spisał personalia. Wreszcie
puścił niesfornego kierowcę. Fed nie ujechał dwustu metrów. Przy krawężniku oczekiwała ta sama
warszawa, co na przedmieściu. Nie płatał już figli. Odprowadzili go pod sam pensjonat.

- No, nie policyjne paostwo ? - wykrzykiwał Wilkoszowi.

Romek wzruszył ramionami.

- Gratuluję.
- Czego? - zdziwił się.

- Pamiętasz, co mówiliśmy o adresach?

- Pamiętam.

- Odradzałem kontaktów z ludźmi Giedroycia? Nie posłuchałeś. Poniosło cię. Sam naważyłeś piwa.
Będziesz musiał je wypid. Młodzi mogą byd tylko marzycielami, ale niewykluczone, iż przygotowują
jakieś działania i dlatego są na oku. Trudno się dziwid, że miałeś aniołów stróżów. Wyobrażam sobie,
jakie też koledzy poświęcą ci nagłówki, gdy - powiedzmy - będziesz musiał wyjechad. Będzie dobrze,
jeżeli skooczy się jak z Dawidem...
Pułkownicy

W drugiej połowie maja Wilkosz zajęty był sesją wiosenną na uniwersytecie, miał napisad reportaż o
przebiegu egzaminów. Fed zaniepokojony brakiem wiadomości wpadł kiedyś do niego do domu.
Wracał z konferencji prasowej, jaką zorganizował attachat prasowy ambasady USA w Warszawie.
Obecni byli tylko obcy korespondenci akredytowani w Warszawie.

- Znowu skandal - oznajmił, wyjmując z teczki dokumenty, które przed godziną otrzymał w placówce.

„Trzej amerykaoscy attaches wojskowi: attache lotniczy, Wooten, zastępca attache wojskowego,
Parr, i attache morski, Althof, uznani zostali za persona non grata w Polsce” - informował dokument z
datą 22 maja 1966 roku. Dalej Polak wyczytał: „W nocy z 6 na 7 kwietnia samochód, w którym
znajdowali się amerykaoscy wojskowi, został zatrzymany za Warszawą. Obaj oficerowie, Parr i Althof,
zostali siłą wyciągnięci ze swojego pojazdu i zaprowadzeni do pobliskiego posterunku policji. Nie
pozwolono im zatelefonowad do ambasady. Gdy powrócili na miejsce, po kilku godzinach
zatrzymania, stwierdzili brak materiałów w ich samochodzie dyplomatycznym. Chodziło tu o mapy i
notatki sporządzone w czasie podróży, która była oficjalna”. Za „bezprawny” akt rządu polskiego
wezwany został w Waszyngtonie ambasador PRL. Oświadczono mu, iż taka sama ilośd polskich
dyplomatów musi opuścid Stany Zjednoczone.

- Komu to potrzebne? - zapytywał Fed nie bez ironii Wilkosza.

Redaktor nie wiedział, co o tym myśled. Treśd komunikatu Amerykanów była wieloznaczna.
Wyczuwał luki i zaokrąglenia.

- Chcesz coś pisad?

- Muszę - wyznał. - Tego żądano na konferencji.

- Ja także. Proponuję zatem wspólne zweryfikowanie materiału.

Ostatniego maja pojechali w kierunku Gdaoska. Po drodze - Grudziądz. Stary, sięgający trzynastego
wieku gród piastowski. Konrad Mazowiecki przekazał go wraz z ziemią chełmioską pruskiemu
biskupowi Christianowi. Krzyżacy założyli tu komturostwo i poczęli wznosid zamek warowny. W wieku
XVII spustoszył je najazd szwedzki. Później, po pierwszym rozbiorze Polski, Prusacy wybudowali
twierdzę, w której internowano żołnierzy-powstaoców. Mimo kolonizatorskiej polityki Grudziądz po
roku 1920 otrząsnął się z wpływów niemieckich. Z tamtych lat pozostała w północno-wschodniej
części miasta dziwna dzielnica. Miejscowi zwą ją Przedmieściem Kwidzyoskim. Jadąc tropami
amerykaoskich dyplomatów przybyli do Grudziądza pa południu.

Kolejnym etapem były widły Nogatu. Malbork niedaleko. Kolejarz, Emil D., mężczyzna o twarzy
pooranej bruzdami, podrapał się po karku: chciał w całości zrekonstruowad tamten kwietniowy dzieo.
Zapalił papierosa. - Człowiek wyczekuje wiosny jak zbawienia, nie?

Na początku kwietnia ciepło się zrobiło. Kra już spłynęła, woda opadła, łąki zaczynały się zielenid. W
takie dni rybak w domu nie wytrzyma. Emil D. wyciągnął sprzęt, uzupełnił haczyki, a że dzieo miał
wolny, więc poszedł w dół rzeki. Moczył wyschnięte przez zimę bambusowe kije. Słoneczko
przygrzewało, chod od wody jeszcze chłodem ciągnęło. Zapaleocy na takie sprawy nie zwracają
uwagi. Po obiedzie, który pan Emil spożył na brzegu rybackim zwyczajem, w krzewach rozległy się
męskie głosy. Zdenerwował się. Rybę tylko płoszą. Miał zwrócid tamtym uwagę. Zrezygnował, gdy
posłyszał, że rozmawiają w obcym języku. Stojącego w szuwarach kolejarza w długich rybackich
butach nie dostrzegli.

- Było im wesoło. Jakby na loterii wygrali. Rozpalili nad rzeką ognisko. Pitrasili. Chodzili dokoła mostu.
Jeden robił rysunki. Pękata butelka krążyła z rąk do rąk. Gdy słooce zaszło, odjechali. Już się
ucieszyłem, bo nie lubię takiego sąsiedztwa.

Ponieważ trawa dymiła, kolejarz poszedł sprawdzid, czy ognisko wygaszone. Zielsko tu na brzegu
wyschnięte. Mogło się zapalid i przenieśd na wiklinę. Była przygotowana w stogach dla umacniania
brzegu. Starannie przydeptał tlące się kawałki drewna. Szedł po wiaderko, by zalad resztki
niedawnego obozowiska i wtedy zobaczył plastykową teczkę. Wziął zgubę. Kiedy był w połowie drogi
do domu, obejrzał się: przy moście stał czarny samochód. Rozmówca uporczywie nazywał go
„taksówką”. Mężczyźni biegali wśród traw jak w ukropie. Zawrócił pan Emil do mostu. Ale gdy zostało
jeszcze z osiemset metrów, tamci odjechali ku Tczewowi.

- Nie będę ich na kulasach ganiał, pomyślałem sobie - stwierdził - i poszedł do domu.

Tu teczkę rozwinął. To, co zobaczył, z miejsca go zelektryzowało.

- Przed wojną też tak było. Różne typy tu szpiegowały. Dzieciaków z niemieckiego gimnazjum nawet
wykorzystywali...

Na mapach z emblematami amerykaoskiego sztabu zakreślone były czerwonym ołówkiem kółka i


prostokąty. Do niektórych dołączono odręcznie sporządzone szkice oraz wykazy numerów
rejestracyjnych pojazdów wojskowych. Urządzenia radarowe miały objaśnienia w obcym języku.

- Myślę sobie, co to to nie! - Emil jeszcze tego samego wieczora przekazał zgubę miejscowej
komendzie milicji. - Panie, ale miałem z tym subiekcji! - powiada. - Pytali, gdzie, kiedy, a kto? Ze
cztery godziny.

Dalszych wydarzeo kolejarz nie znał. Kim byli, dowiedział się dopiero z publikacji prasowych.
Dyplomaci nie przejęli się zgubą. Myszkowali jeszcze przez dwa dni po wybrzeżu, rzekomo
zainteresowani zabytkami. Nawet niektóre kościoły zwiedzili. Katedrę oliwską, a jakże. Okrężną drogą
przez Słupsk, Piłę i Bydgoszcz lustrowali trasę. Spieszyli się. Chyba nadrabiali tamto. Fotografowali już
bez żenady. Wcale nie piękno Pomorza czy uroki Szwajcarii Kaszubskiej. Najbardziej interesowały ich
obiekty wznoszone ludzką ręką. Te z tablicami ostrzegawczymi.

W drodze powrotnej - Sochaczew... Sierżant z miejscowej komendy milicji opowiada o dalszym ciągu
tej wyprawy:

- Pod wieczór otrzymaliśmy telefon z komendy we Włocławku, że niedaleko Łącka na szosie


samochód nie ustalonej marki potrącił rowerzystę i nie zatrzymując się pomknął w kierunku
Sochaczewa.

Wyjechał więc sierżant z kolegą na skrzyżowanie dróg. Wiedział, że skoro wóz zbliża się w kierunku
Warszawy, musi tędy przejeżdżad. Zaczęła siąpid mżawka. Posłyszał szum zbliżającego się z dużą
szybkością samochodu. Dał znak latarką, by się zatrzymał. Trochę zwolnił. W ostatnim momencie
oślepił podoficera MO i dodał gazu. Był zachlapany, jakby po wiejskich dróżkach jeździł. Numery też
nieczytelne. Gdyby nie sprawnośd fizyczna sierżanta, który w ostatniej chwili uskoczył, zdarzenie
relacjonowałby prawdopodobnie kto inny. Wsiadł z kolegą do milicyjnej warszawy. Ale gdzie tam.
Połączył się więc przez radiostację z ekipą czuwającą na skrzyżowaniu do Żelazowej Woli. Tu kapral za
kierownicą był przytomniejszy. Zatrzymał ciężarówkę jadącą z kierunku stolicy. Wystarczyło jedno
zdanie:

- Panie kierowco, bandziory wieją samochodem do Warszawy! Zastaw pan drogę.

Ciężarowy lublin stanął w poprzek szosy. Teraz tamci nie mieli żadnych szans. Zatrzymali się na
poboczu. O wylegitymowaniu mowy nawet nie było. Okna nie chcieli otworzyd. Nadjechał drugi
radiowóz. Ten, którego wezwania nie usłuchali. Ludzie w szarych mundurach zaczęli się naradzad.
Sznur pojazdów po obu stronach ruchliwej arterii wydłużał się. Siłą nie było można. Samochód
dyplomatyczny jest przecież częścią eksterytorialną; jakby kawałek ambasady na kółkach. Wkroczenie
do wnętrza to już naruszenie suwerenności drugiego paostwa.

- Zastawimy ich z przodu i z tyłu wozami - wpadł na pomysł sierżant. Bez kooca tak siedzied nie będą.

Za potrzebą muszą wyjśd. A to już przecież polska ziemia.

Mijały godziny. Zabłocony krążownik w asyście obu milicyjnych warszaw stał na poboczu. Nad ranem
dyplomaci zaczęli wykazywad zniecierpliwienie. Dwóch opuściło wóz. Doprowadzeni zostali do
posterunku. Tu czekała na nich plastykowa teczka porzucona nad brzegami Nogatu. Oczywiście nie
zwrócono jej. W takich przypadkach obowiązuje protokół dyplomatyczny. Via Ministerstwo Spraw
Zagranicznych.

- Po co robili wrzask, że ukradziono teczkę z samochodu? - zastanawiał się Fed.

- Nie słyszałeś o sądach oficerskich? - zapytał Wilkosz.-Przyznanie się do zguby po pijanemu pachnie
już sprawą karną i sądem honorowym, nawet w USA.
Wśród żerańskich robotników

Od maja do jesieni w Polsce nie było tak zwanych „wielkich wydarzeo”. W artykułach i komentarzach
Feda znalazło odbicie barwne historyczne widowisko, połączone z współczesnością - defilada w
Warszawie dla uczczenia tysiąclecia paostwa polskiego. Wyłuskał współczesne ciekawostki. Jakieś
nowe urządzenia podczerwieni zamontowane na czołgach „T-54”. Twierdził, że pokazano je pierwszy
raz. To znowu kaliber rakiet do zwalczania myśliwców latających na małych wysokościach. Dąbek i
Wilkosz zaczynali patrzed na Feda innymi oczyma. Nie wspominał im nigdy, że służył w wojsku. Znał
się na współczesnej technice bojowej. Uwagę tę zbył uśmiechem.

Po obchodach - coś w rodzaju sensacji, pokazał im kartkę od Willkinsona, przysłaną przez


„znajomego”. Anglik informował: „Angelika donosi (tak nazywali konkurencyjną agencję - przyp. J. B.)
o oświadczeniu byłego dyplomaty polskiego, Tykocioskiego. W wywiadzie dla „Wolnej Europy”
ujawnia on istnienie polskiego planu zmierzającego do utworzenia federacji grupującej Polskę, ZSRR,
Niemcy Wschodnie i Czechosłowację. Zobacz, jak to jest naprawdę. Nie chcemy się zbłaźnid” - zalecał
Anglik.

Trzeźwośd rozumowania Feda zaskoczyła tym razem obu Polaków. Bez konsultacji z polskimi
„doradcami” usiadł do maszyny. Napisał: „Nic nie pozwala dad wiary oświadczeniom Tykocioskiego
dla «Wolnej Europy». Były szef polskiej misji wojskowej w Berlinie, który skazany został na śmierd
zaocznie, kontynuuje od kilku dni szczególnie silne antypolskie audycje propagandowe. Akcja mająca
na celu jednośd nie jest potrzebna w tym bloku, chociaż istnieją niuanse lub różnice zarówno w
poglądach na komunizm, jak i w podejściu do problemów. Zastanawiam się, czy Tykocioski nie
wyjechał po to, by wznieśd ten «plan», odnośnie którego zainteresowanie « Wolnej Europy» jest
zrozumiałe. Radzę byd bardzo ostrożnym w traktowaniu rewelacji z tego źródła”.

Później były znowu jakieś historie kościelne. Nimi już nie zaprzątał sobie głowy tak jak dawniej.
Odnotował we wrześniu dla porządku konferencję „Pugwash”, jaka się odbyła w Sopocie.

Był na koktajlu w amerykaoskiej ambasadzie, wydanym z okazji przyjazdu do Polski znanego


publicysty zza Oceanu, Daniela Morrowa. Ten dla odmiany zbierał materiały dotyczące stosunków
kulturalnych w paostwach socjalistycznych. Zainteresował się też polskimi hippies. Wprawdzie w
Polsce ruch raczkujący, ale uparł się, że musi. Chciał z kimś rozmawiad. Kierowca słyszał, iż w jakiejś
cegielni niedaleko Pruszkowa gnieżdżą się tacy. Czasu niewiele, by szukad po opuszczonych ruderach.
Morrow obiecał martella za dostarczenie kilku na koktajl. Warszawscy kierowcy nie takie sprawy
załatwiali ze skutkiem.

Nie upłynęły trzy godziny, kiedy na Pięknej z samochodu wylazło czterech cudacznie ubranych
długowłosych. Na przodzie - mesjasz. Ubrany był w coś, co przypominało piastowski strój
postrzyżynowy. Stary, mocno postrzępiony worek z dziurami na głowę i ręce, na szyi autentyczny
łaocuch, taki, jaki sprzedają w geesach chłopom dla inwentarza. Przy łaocuchu zaśniedziały budzik z
dzwonkiem. Dziewoja z włosami, które chyba długo nie widziały mydła ani wody, prezentowała
przymocowane na piersi zardzewiałym łaocuchem olbrzymie serce wycięte z kawałka aluminiowej
blachy. Na spodniach czerwone kółko i strzałka z napisem „To tu”. Przechodnie oglądali trupę
przebieraoców. Dziwili się, że walą prosto do budynku konsulatu i nikt ich nie zatrzymuje. W barze
oczekiwał z całą powagą Morrow oraz kilku zaprzyjaźnionych z placówką dziennikarzy, Polaków i
cudzoziemców. Rozmowę prowadzili przy drinku.

- Ilu was w Polsce? - zapytał na wstępie przez tłumacza Amerykanin.

- We wszystkich województwach? Będzie z tysiąc - powiedział ten z budzikiem popijając elegancko


koniak. Wyczuwało się, że on tu najważniejszy.

- Z czego się utrzymujecie? - Pytanie było raczej kłopotliwe.

- Jeden przyniesie coś z domu, inny skombinuje z chłopskiej zagrody. Jak młodzik lub dziewczyna chcą
się przyłączyd, to wnoszą wkład na „komunę”. Żołądki w rozleniwionych ciałach nie wymagają wiele.

- A wasze zasady? - zainteresował się Amerykanin.

„Zegarmistrz” z miejsca znalazł odpowiedź. Plączącym się po wypitym alkoholu językiem objaśnił:

- Nie uznajemy pracy. Powoduje bogacenie jednych, a zubożenie drugich. To prowadzi do wojen.
Jesteśmy przeciwko wojnom. Walczymy o pokój drogą swobodnej miłości. Lepiej żyd niż zabijad się.
Reszta pomrukiem wyraziła aprobatę. Tylko jeden, ten z ryżą brodą, nie brał udziału w dyskusji.
Najwięcej uwagi poświęcał trunkowi. Sam już sobie nalewał z prostokątnej butelki.

- Macie kontakty z zagranicą? - zadał ostatnie pytanie Morrow. .

- Na razie nie - odparł „patriarcha”. - Pracujemy, by do naszego ruchu przyciągnąd jak najwięcej
młodzieży, zwłaszcza szkolnej. Jesienią chcemy zorganizowad zlot w okolicach Zakopanego. W jakimś
szałasie albo na hali. Ukonstytuujemy się. Wybierzemy starszych i... - nie dokooczył. Przy stoliku
rozległo się beknięcie. Alkohol wypity na głodny żołądek przez ryżego dawał o sobie znad. Zatkał rudy
usta dłonią i ledwie się zdążył od stolika odwrócid. „Puścił pawia” na lśniącą posadzkę. W taki to
sposób wywiad z hippies został przerwany. Przedstawicieli na szczeblu prawie już międzynarodowym
wyrzucono w prosty sposób na ulicę.

Nadszedł 16 października. Feda obudził telefon Willkinsona.

- Zbliża się dziesiąta rocznica tak zwanej „małej polskiej rewolucji”. Słyszałem, że konkurencja szykuje
jakieś materiały, sprawozdania. Pomyśl o tym. Nie chcę, abyśmy byli ostatni - oznajmił na wstępie.

Fed zastanawiał się, od czego zacząd. Zatelefonował po Wilkosza. Wydobył podręczne archiwum.
Wycinki polskiej i zagranicznej prasy. Co by tu wykombinowad? Tarł szczeciniasty podbródek. Z
kłopotu wybawił go telefon. Dzwonił Henry, następca wypędzonego z Polski Dawida Halberstama.

- Wpadnę do ciebie - powiedział i odłożył słuchawkę. Był dziwnym człowiekiem, miewał oryginalne
pomysły.

- Robisz coś na tę rocznicę? - zapytał.

Fed wzruszył ramionami:


- Przed godziną stary telefonował. Nie bardzo wiem, jak się do tego zabrad. Widzisz - pokazał leżące
na biurku papierzyska. Wypadnie zaczekad na warszawską prasę. Może coś napiszą.

Amerykanin uśmiechnął się:

- Nie doczekasz się. W październiku największą rolę odegrał Żerao.

- I co z tego?

- Dwudziestego zrobię rekonesans. Mała ankieta wprost od robotników wychodzących z zakładu.

- Interesujące - pochwalił go Fed.

Nic nikomu nie mówiąc dwudziestego pojechali na Żerao. O czternastej był na placyku przed fabryką
samochodów. Na frontonie budynku administracyjnego duży napis nawoływał załogę do wzmożenia
wysiłku w opanowaniu nowej techniki. Obok na parkingu kilkadziesiąt samochodów. Przeważały
rodzime syreny pracowników zakładu i kilka fiatów z fabrycznymi tablicami testowymi. Przed
kioskiem z piwem maruderzy uzupełniali zapas energii. Fed zajął pozycję obok wiaty przeznaczonej na
stanowisko rowerowe. Stąd zarówno dobry punkt obserwacyjny na bramę wyjściową, jak i na
budynek administracyjny. O czternastej trzydzieści dojrzał w tłumie rudą głowę Henry'ego. Ubrany w
szary prochowiec był w towarzystwie tłumacza. Fed znał go z widzenia. Amerykanin i tłumacz
spacerowali chwilę po placyku, po czym stanęli obok kiosku. Ożywili się, gdy o piętnastej przy bramie
zrobił się gwar. Pracownicy w roboczych ubraniach i normalnej odzieży tłoczyli się przy głównym
wejściu. Zaroił się placyk, stąd nadmiar ludzi odpływał do przystanku. Ruch regulowała świetlna
sygnalizacja.

Henry podszedł do grupy robotników. Wyróżniał się tu wysoki mężczyzna w poplamionym niebieskim
kombinezonie, z kluczem francuskim w kieszeni spodni, o twarzy dokera. Zatrzymali się przy budce z
piwem.

- Strzelim, szefie? - zaproponował ktoś. - Można. Sto dziesięd normy za nami.

Mistrz pokazał w uśmiechu zęby.

- Teraz można. A niechby mi który tam -ruchem głowy pokazał za siebie. - Nogi z d... bym wyrwał.

Zamawiał najmłodszy. Henry uznał widocznie, że sprzyjająca okazja. Podszedł z tłumaczem. Chwilę
rozmawiali. Otoczył ich wianuszek gapiów. Fed także podszedł. Chciał z bliska posłuchad dialogu.

- Pan dziennikarz mówi, że dziś dziesięciolecie października. Wasza załoga stanęła na czele odnowy
ruchu socjalistycznego w Polsce. Pyta, kto z was pracował w tamtym okresie?

Uniosło się kilka dłoni. „Dokera” w baskijskim berecie też.

- Powiedz, synku, że jo tu od początku. Nie tylko od października.

Tłumacz przełożył odpowiedź na angielski.

- Pan korespondent zapytuje, czy postulaty października się spełniły? - Zawtórował mu śmiech.

Do środka przepchnął się ten w berecie. - Parlez-vous francais? - zapytał.


- Oui! - ucieszył się Amerykanin. Jego żona to przecież rodowita Francuzka, on sam zaś przez kilka lat
zatrudniony był w paryskim biurze „New York Timesa”.

- Ja tu pracuję od stawiania pierwszej ściany - powiedział „Francuz”.

- Doskonale pan mówi po francusku - stwierdził Henry.

- Tam się urodziłem i wychowałem. Do Polski wróciłem z rodzicami w czterdziestym siódmym.

- Czy postulaty października wprowadzone zostały w pełni w życie?

„Doker” uśmiechnął się:

- Pytanie tak na miejscu, jakby gośd pytał gospodynię, czy tłuszcz, na którym przyrządzała potrawy,
był świeży - odwrócił się do swoich. - Chłopaki, prowokuje - powiedział. - „Smoluchy” za nim by w
ogieo...

- Powiedz, że g... mu do naszych spraw. Niech pilnuje własnego nosa. Dlaczego nie interesuje się
palonymi żywcem ludźmi w Wietnamie? Może coś opowie o sytuacji Murzynów w Ameryce?

- Co oni mówią? - zainteresował się Amerykanin.

Mężczyzna w berecie przełożył na francuski.

- Są głupi. Sprawy Wietnamu i Murzynów to nie na wasze głowy - powiedział, a „Francuz” zaraz to
przetłumaczył.

- Powiedz ryżemu, niech nie będzie taki mądry! - ostrzegł jeden. Inny dodał:

- Nie znam się na dyplomacji, ale jeśli jeszcze raz ubliży, trzasnę w pysk, że zabierze go pogotowie!

Tego objaśniad nie było potrzeby. Przebiegł Amerykanin jezdnię nieprzepisowo, przy czerwonym
świetle. Za nim podążał tłumacz z aparaturą, która okazała się nieprzydatna. Gdyby nie przytrzymał
bossa, Henry byłby wpadł pod nadjeżdżający tramwaj.

- Wiele słyszałem na temat załogi Żerania. Że taka bojowa, nie przypuszczałem - podzielił się
spostrzeżeniem Henry z Fedem po powrocie do biura. Artykułu nie napisał. Szkoda trudu. Takich
rzeczy na Zachodzie nie drukują...
Rozdział V

Federico, oj Federico

Fed przekonywał się, że tak zwane „wielkie sprawy”, które podpowiadają mu znajomi, z reguły mają
inny prywatny podkład. Sprawiało to, że coraz bardziej stawał się sceptyczny. Częściej więc
analizował propozycje. Przyglądał się osobom i dzielił z Wilkoszem albo z Dąbkiem wątpliwościami.

Latem 1967 roku siedzieli przy ognisku w widłach Pilica-Wisła. Płomienie oświetlały namiot. Roznosił
się zapach pieczonej kiełbasy. Niejeden już kieliszek opróżnili na biwaku. Rozlegało się cykanie
świerszczy, kumkały żaby. Fed wyznał:

- Wiecie. Im dłużej przebywam w waszym kraju, tym bardziej nie rozumiem Polski.

Popłynął długi wywód. Fed nie przyjmował, jak dawniej, bezkrytycznie propozycji. To nie wszystkim z
jego otoczenia się podobało. Miewał ostrzejsze rozmowy z Grzesiem. Literat miał za złe, że Fed nie
traktuje jako tematu numer jeden spraw związanych z warszawskim światkiem literackim. Były
protesty, listy do władz, wzajemne rozróby, zachowywali się demonstracyjnie. Grześ na bieżąco
informował o tym Feda. Żądał publikowania za granicą. I nic.

Bela przy każdej okazji nakłaniał, by koniecznie opracowad coś, co zwróci uwagę zachodnich kół
intelektualnych na bezprawie w Polsce. Też nic. Bezprawie to - zdaniem Beli - nie miało sobie
równego od czasów Kreona. Dawał mniej lub bardziej wyczerpujące przykłady, a najczęściej swoją
osobę jako wzór. Słuchając argumentacji wydawad się mogło, że jest to zagadnienie numer jeden
Polski roku 1967.

Tłusty ojczulek z episkopatu, którego Fed poznał przez brytyjskiego korespondenta, też był
niezadowolony. Udostępniał dziennikarzom dokumenty władz kościelnych, w zamian za to żądał w
imieniu jakoby kościoła publikowania na Zachodzie sensacji. Fed jego zdaniem nie wywiązał się. Nie
zaatakował władz w sposób dostatecznie ostry. Unosił pater ku górze dwa palce i proroczo ostrzegał:

- Nemo me impune lacessit - nikt nie zadziera ze mną bezkarnie.

Brzmiało to prawie jak ostrzeżenie. Odtąd Fed nie otrzymywał już telefonów z „hasłem”. Nie zgłaszał
się po odbiór ciekawostek. Kiedy przychodził na Stare Miasto, zbywany bywał ogólnikami. O
wydarzeniach dowiadywał się od Franceschiniego. Włoch był zawsze zorientowany. Albo od attache
prasowego ambasady USA. Ten nawet dysponował fotografiami z nieoficjalnych spotkao.

Niezadowolenie z więzienia manifestował też przez znajomych „Ziemianin” poeta, kompozytor i


satyryk w jednej osobie. Miał Fedowi za złe, że tak słabo jego utwór wykorzystano na Zachodzie, gdyż
tylko „Kultura” w Paryżu i „Wolna Europa” w Monachium. Przekonany był, iż to arcydzieło godne
nagrody Nobla.

Profesor miał za złe, iż Fed nie zawsze przychodzi na organizowane w różnych domach „seanse”
towarzyskie. Oprócz rozrywek była to giełda wiadomości.
- W tym środowisku przygotowuje się przyszłośd kraju - mawiał. - Trzeba nam pomóc. Bez poparcia
intelektualnych kół Zachodu sprawa może się długo przeciągnąd. - Obiecywał Fedowi nowe, bardziej
atrakcyjne „fanty”. Stałym gościem w ich klubie był Pierre, dyplomata. Ile było chęci użycia, a ile
potrzeb służbowych, nikt nie wiedział. Rok potem, w maju 1968 roku, cudzoziemiec popełnił
samobójstwo. Jedni twierdzili, że powodem był rozstrój nerwowy. Inni, że przygotowywany w
Warszawie proces „komandosów”.

Prezes wydawnictwa na emeryturze i Adaś (ten od trzech tomików) przy lada okazji narzekali na
Feda, że nie omawia w artykułach problemów mniejszości narodowych w Polsce. Im chodziło o tak
zwany antysemityzm. Akompaniowali jeszcze inni.

- Mnie to wszystko nie obchodzi. Rozumiesz, nie obchodzi - tłumaczył z uporem przed słabo
oświetlonym wejściem do wypłowiałego namiotu. Na drugim brzegu Pilicy rozlegały się damskie
głosy. Dziewczęta z pobliskiej wioski pod osłoną wieczora przyszły się kąpad. Płoszyły je miejscowe
chłopaki. Piszczały w ciemnościach. Fed zamyślił się.

- U nas nazywają to wyciąganiem kasztanów z ognia cudzymi rękoma - zauważył Dąbek.

- Właśnie - podchwycił. - Najgorsze jest to, że kiedy chciałbym powiedzied, iż znam Polskę, mam w
głowie kompletny chaos. Nie znam tego kraju. Nie znam i nie rozumiem.

Wilkosz dorzucił drew do ognia. Komary zaczęły dawad się coraz bardziej we znaki. Sąsiad z namiotu
obok, który przyjeżdżał tu w każdą sobotę z żoną i dwojgiem dzieci, wracał z połowu.

Polscy dziennikarze rekomendowali jako lekarstwo wyjazd w teren, i to na dłuższy okres. Niech
spotka się z robotnikami, z chłopami, z inteligencją. Dowie się, co ludzie myślą, czym żyją, jakie trapią
ich troski. Pozna prawdziwy folklor, przekona się, iż to, co sobie obecnie wyobraża, i to, co ujrzy, to
zupełnie odrębne sprawy. Jakby istniały dwie Polski.

- Jak sądzisz? Od czego zacząd? - zapytał Romka przed udaniem się na spoczynek.
Dziennikarski rajd

Fed odbył dwie podróże. Wizyty, o które zabiegał na Śląsku, nie mogły byd sfinalizowane w
miesiącach wakacyjnych. W koocu sierpnia 1967 roku warszawskie koła dziennikarskie poruszone
zostały wiadomością o przybyciu do Polski prezydenta Francji. Okazji żaden dziennikarz nie przepuści.
Była to pierwsza podróż generała do kraju socjalistycznego. Fed śledził wszystko, co miało związek z
wizytą. W ostatnich dniach sierpnia napisał:

„Kampania prasowa związana z przyjazdem generała de Gaulle'a dopiero się rozpoczęła. Pozostawiła
ona w cieniu wszystkie sprawy sporne - NRF, uznanie NRD, plany rozbrojeniowe i nieproliferację.
Rozwija się wokół takich tematów jak: odprężenie, porozumienie i współpraca. Gazety polskie
podkreślają nową treśd, jaką nad Wisłą nadaje się tradycyjnym więzom polsko-francuskim.
Podkreślane są punkty zbieżne. Do nich zaliczane są: uznanie zachodniej granicy polskiej przez
Francję, uwolnienie Europy od wpływów amerykaoskich, odmowa broni atomowej dla NRF i
potępienie wojny wietnamskiej. (...)”

„(...) Kryzys czerwcowy na bliskim wschodzie - pisał dalej - dostarczył obu rządom wielu nowych
przesłanek do porozumienia. Nie ulega wątpliwości, iż rząd warszawski spodziewa się, że wizyta de
Gaulle'a przyniesie mu prestiż moralny i poparcie polityczne. Spodziewane jest, że ludnośd przygotuje
szefowi paostwa francuskiego gorące przyjęcie. Rząd przygotowuje do zebrania wzdłuż ulic stolicy i
miast na prowincji własną wiązankę spontanicznych oklasków, którymi witad się będzie gościa z
Francji. Dla większości opinii prezydent Francji jest symbolem niezależnej polityki narodowej”.

Fed otrzymał poufne listy od Willkinsona. Tamten żądał wyjaśnieo na pytania, jak Polska obecnie
podchodzi do zagadnieo bezpieczeostwa europejskiego i problemu bloków paostw. Fed przez
następne kilka dni opracowywał odpowiedź. Konsultował ją ze znajomymi Polakami. Przesłał ją 6
września. W sumie miała kilkanaście stron maszynopisu; obejmowała całokształt polskiej polityki
ostatnich lat. Nie powiedział, że Anglik potrzebuje tego dla publikacji.

Stali na lotnisku Okęcie tego popołudnia. Przygotowano tu trybunę dla prasy. Srebrzysta caravelle
ukazała się na horyzoncie. Do pasa startowego zbliżała się na stosunkowo dużej wysokości.
Przypuszczali, że prowadzący maszynę zechce zrobid honorową rundę nad lotniskiem. Pomylili się.
Kolos schodził w dół jak po niewidzialnych schodach. Upłynęło kilkanaście minut. Olbrzymi ptak z
emblematami prezydenta Francji znalazł się naprzeciwko specjalnie przygotowanego podium na
betonie warszawskiego lotniska. Prezydent w generalskim mundurze ukazał się w drzwiach samolotu.

- Rozmowy będą bardzo ważne - mruknął Jacques. Fed wraz ze sforą prawie dwustu zagranicznych
dziennikarzy towarzyszył prezydentowi w podróżach po Polsce. Znajdował wolne chwile, by spotkad
się z człowiekiem ulicy, podpatrywał, wysłuchiwał. Rozmowa na brzegu Pilicy nie poszła na marne.
Wrócił do Warszawy wyczerpany fizycznie i nerwowo.

- Podziwiam prezydenta - podzielił się z Romkiem uwagą. - Przecież to starszy już człowiek. Kondycję
ma żelazną.
Największy ślad zostawiła w pamięci wizyta generała w dawnym obozie koncentracyjnym Auschwitz-
-Oświęcim. Przywitał gościa dawny więzieo w pasiaku. Mówił dobrze po francusku. Opowiadał o
cierpieniach Francuzów w obozie. Prezydent szedł w milczeniu po zgliszczach największego
cmentarza świata. Sam coś do siebie mówił. Dłużej, niż to przewidywał protokół, salutował pomnik
ofiar w Brzezince.

Potem nieskooczone tłumy na Śląsku. Przemówienie w Zabrzu, które wywołało tyle hałasu w
Niemczech. Owoce podróży zawarł Fed w artykule z 11 września;

„Ustami Władysława Gomułki przywódcy polscy wypowiedzieli się przeciwko nowej koncepcji
Europy, jaką de Gaulle rozwijał przez cały czas swojej wizyty w Polsce. Odpowiadając generałowi w
Sejmie, Gomułka podtrzymał wszystkie tezy rządu polskiego: Polska - powiedział on - uważa
przymierze z ZSRR za kamieo węgielny swojej polityki, ponieważ właśnie na wschodzie zadecydował
się jej los. Oczywiście, dodał, Polska jest za zniesieniem bloków oraz za owocną współpracą, lecz w
dalszym ciągu wierzy w istnienie dwóch paostw niemieckich....”

Po odpoczynku Fed wyjechał.

- Na Śląsk - oznajmił. - Wrócę za kilka dni. Wilkosz dał mu adresy znajomych dziennikarzy.

Wrócił z plikiem materiałów i fotografii. Przyjęty został przez gospodarzy województwa.


Przeprowadził rozmowy z inżynierami, górnikami i hutnikami. Spotykał się z przedstawicielami ulicy i
ludźmi pracującymi w polu. Zafascynowany był skrawkiem kraju, zajmującym zaledwie trzy procenty
powierzchni kraju, a wytwarzającym piętnaście procent dochodu narodowego. Podziw budziła
gigantyczna przebudowa Katowic. Z zabudowy kapitalistycznej wyłaniało się nowe centrum. Szerokie,
nowoczesne. Powstawały nowe osiedla, ba, całe dzielnice. Tu dopiero się przekonał, co to znaczy
bogactwo regionu. Rozmowy z ludźmi musiały byd owocne, bo w opracowaniach poświęcał im dużo
uwagi.

- Uchwyciłem istotę sprawy - zadowolony podzielił się spostrzeżeniem z Polakami. Wysłał materiał na
ręce Willkinsona. Niecierpliwił się kilkanaście dni. Niestety nie wykorzystano. Sprawa definitywnie
wyjaśniła się w październiku. Każdego miesiąca Raabe, bezpośredni zwierzchnik organizacyjny Feda,
przysyłał do Warszawy wyciąg z aktualnego konta bankowego. To pozwalało gospodarowad
funduszami. Niezależnie od pensji otrzymywał Fed wynagrodzenie za materiały ekstra. Do takich
zaliczał reportaże ze Śląska. Na marginesie wrześniowego zestawienia Willkinson napisał:

„Federico! Zdziwi cię, że nie ma pozycji za Śląsk. Nas nie interesują osiągnięcia komunistów. Tyle razy
o tym rozmawialiśmy. Swoje artykuły będziesz mógł odebrad przy najbliższej okazji (...)” - Fed rzucał
nieszczęsnym rachunkiem jak oszalały. Słał przekleostwa na wszystkie strony. Oberwało się
wszystkim, najwięcej Willkinsonowi.

- Co o tym myślisz? - zapytał kiedyś Wilkosza.

- Kiedyś krytykowałeś nasz aparat cenzury. Mówiłeś, iż coś takiego u was nie istnieje. A to nie sposób
cenzurowania?

Fed milczał.
Nowe wydarzenia

Pod koniec roku znajomi, którzy zdawad się mogło, odsunęli się od Feda, zaczęli go ponownie
odwiedzad.

- Będziesz miał niedługo pełne ręce roboty - wtrącił protekcjonalnie Grześ. - Wszystko zaczyna
dojrzewad.

Bardziej konkretny był Adaś:

- Radzę ci, obserwuj wystawiane w Narodowym „Dziady”. Dobra inscenizacja. Oglądaj na okrągło. Nie
pożałujesz - wprawdzie nie wyjawiał myśli do kooca, ale brzmiało to obiecująco. O sztuce wspominał
ten z telewizji, Krystyna, ta od Harlana, Profesor i inne osoby. Fed nakłonił Wilkosza do obejrzenia
przedstawienia w początkach stycznia 1968 roku. Zdziwiła redaktora duża liczba młodych, ubranych
ekstrawagancko ludzi na tym klasycznym bądź co bądź widowisku. W przerwach spektaklu spotykał
osoby, które uznane były w stolicy jako opozycja. Rozległy się huraganowe brawa, gdy ze sceny
padały aluzyjne zdania co do losu dekabrystów i moskiewskiego okupanta. Nie dzielił się Romek
spostrzeżeniami z Fedem, gdyż ten uznałby zapewne, iż polski kolega jest nadmiernie przeczulony.
Polak, który sam był działaczem młodzieżowym, analizował widowisko i reakcję sali. Wkrótce potem
musiał wyjechad z Warszawy.

Ostatniego stycznia w zachodniej prasie Wilkosz przeczytał agencyjną depeszę na temat wydarzeo w
Warszawie.

„Wczoraj wieczorem w warszawskim Teatrze Narodowym i w pobliżu teatru odbyły się demonstracje
w związku z ostatnim przedstawieniem klasycznego przedstawienia «Dziadów» Adama Mickiewicza.
Wydaje się, że publicznośd, a zwłaszcza studenci, chcieli zaprotestowad przeciwko racjom rządu
politycznego, jakie spowodowały wycofanie sztuki z repertuaru. Przedstawienie zdjęto z afisza już po
kilku spektaklach, które miały ogromny sukces. Sztuka «Dziady» napisana została w połowie XIX
wieku, w czasie rozbiorów Polski. Odzwierciedla w licznych ustępach awersję ludności w stosunku do
okupanta rosyjskiego...”

Po powrocie do stolicy Wilkosz Feda nie widział. Z opowiadao znajomych wiedział, że żyje, cały i
zdrów. Miewał na zmianę z innymi jakieś „dyżury”. Stali do późnej nocy przed siedzibą warszawskiego
oddziału Związku Literatów. Chodzili nocą na Krakowskie Przedmieście. Sprawdzali, czy położono
świeże kwiaty przed pomnikiem wieszcza. Zaglądali w okna budynków. Rodziły się nowe hipotezy.

Tego wieczora „wartę” przed budynkiem Związku Literatów trzymał Fed razem z włoskim kolegą po
fachu. Snuli przeróżne hipotezy na temat wydarzeo, które miały nastąpid. Zgodni byli co do tego, że
są świadkami ważnych wydarzeo. Tupali nogami o podłogę samochodu. Aura lutowa nie sprzyjała
tego rodzaju wyczekiwaniom, ale cóż, taki już los dziennikarza. Tygodniami i dłużej niekiedy poluje na
temat, by z szarej masy, nikomu nie znany, stad się gwiazdą pierwszej wielkości.

Fed kątem oka dostrzegł, jak wysoki amerykaoski korespondent odszedł na stronę razem z mężczyzną
niskiego wzrostu w okularach i szarym płaszczu. Chwilę rozmawiali, przy czym Polak żywo
gestykulował. Wsiedli do volkswagena Amerykanina i odjechali. Fed był przekonany, że za parę
godzin „Wolna Europa” uraczy słuchaczy rewelacjami z obrad warszawskich pisarzy. Nie omylił się...
Spotkanie z „rewolucjonistą”

Drugi marca był wyjątkowo nieprzyjemny; padał śnieg z deszczem. Fed wrócił na Szpitalną
wieczorem. Wyszedł z samochodu. Starym zwyczajem zdjął wycieraczki, by znowu nie zechciał ich kto
„pożyczyd”. Postawił kołnierz. Niedaleko sklepu z obuwiem zastąpił mu drogę mężczyzna w futrzanej
czapce i w okularach. Przypuszczał, że spóźniony, niezbyt trzeźwy przechodzieo szuka znajomości.

- Dobry wieczór panu - powiedział nieznajomy. Głos dziwnie znajomy. - Pan sobie nie przypomina?

Fed cofnął się krok. W słabym świetle latarni twarz tamtego była prawie niewidoczna.

- Odwiedziny na przedmieściu, pozdrowienia od Giedroycia, przejażdżka przez Górę Kalwarię i


Piaseczno do Warszawy.

Fed zaproponował mężczyźnie wejście na górę.

- Nie mogę - wyznał szeptem. - Najlepiej w samochodzie. Przejedźmy się. Dzisiaj nikt za mną nie
chodzi. Od kilku godzin sprawdzam...

Zawrócili ku stojącemu przy krawężniku jaguarowi.

- Niedługo naprawdę się wszystko zacznie - oznajmił tamten, gdy wyjechali z ciasnych uliczek
śródmieścia. Za historię z teatrem zawieszono kilku kolegów w prawach studenckich. Robimy
wszystko, by nic im się nie stało. Po naszej stronie pewna częśd intelektualistów. Sztab
podpowiedział, co i jak. Protestują. Władze i kierownictwo uniwersytetu nie ustępują. Zmusimy ich.
Akcja przygotowana. Proszę ten dokument przekazad możliwie jak najszybciej za granicę. - Niech go
tam opublikują. - Wsunął Fedowi do kieszeni zwinięte w rulon papiery. - Najbliższa okazja ósmego
marca... - Wysiadł jak przedtem w ciemnej uliczce na przedmieściu. Fed do rana analizował
opracowany na maszynie program „małej rewolucji”. Nie był to pierwszy egzemplarz. Opracowano
ich więcej.
Ósmego marca Fed razem z innymi dziennikarzami od rana przechadzał się po Krakowskim
Przedmieściu. Gdy tylko na dziedziocu uniwersyteckim zaludniło się, weszli do środka. Pewien
korespondent z kraju położonego niedaleko naszych granic tak przygotowany był na tę okazję, że
zabrał ze sobą nawet dziewiętnastoletnią córkę. W torebce miała plik odezw do studentów, chociaż
studentką sama nie była i nie jest do dziś.

Czarnowłosa dziewczyna stanęła na podwyższeniu.

- Koledzy! - wykrzyknęła. Została otoczona ze wszystkich stron. Mówiła z pasją doświadczonego


mówcy. Nie darmo wychowywała się w domu „zawodowego rewolucjonisty”. Wspominała o
tradycjach demokratycznych polskiej inteligencji. Mówiła o skostnieniu i reakcji. O konieczności
wnoszenia nowych treści do starych form, o solidaryzowaniu się studentów z protestem literatów
przeciwko cenzurze.

- Precz z cenzurą! - krzyknął ktoś.

Posłała mu pełen aprobaty uśmiech.


- Precz! - wrzasnęli inni. Rozległy się gwizdy i wrzaski.

- Rektora! Gdzie rektor? - rozległy się głosy. Na ulicy zaczynały się gromadzid tłumy. Co śmielsi
przekraczali bramę. Niektórzy byli tu pierwszy raz. Przedtem uniwersytet ich nie interesował: nie ma
budek z piwem, gablot niewiele, draki nie ma więc gdzie uskutecznid.

Kilka dni potem Wilkosz rozmawiał z przyjacielem. Docent P. jest mężczyzną pod czterdziestkę.
Zrównoważony i lubiany przez studentów za rzeczowośd. Powiedział:

- Przyszedłem normalnie na zajęcia. Sala wykładowa pusta. Z dziedzioca dochodziły wrzaski. Poszedł
zobaczyd, co się dzieje. Rejwach niesamowity. Zanosiło się na awanturę. Ci z ulicy stawali się teraz
aktywniejsi.

- Chcemy wolności! Precz z cenzurą! Żądamy powrotu do programu październikooo... - przerwał


jednemu z wykrzykujących. Znał blondynka z widzenia. Studiował chyba na drugim roku prawa.

- O co chodzi? - zapytał spokojnie docent.

- No, o wolnośd. Chcemy, by prasa pisała prawdę. Żeby nie było cenzury i żeby była prawdziwa
wolnośd jak po październiku - wypalił jednym tchem.

- Ile pan miał lat, kolego, w październiku?

Chłopak przestąpił z nogi na nogę.

- Nnno, dziesięd. - Ktoś obok parsknął śmiechem.

- Prowokator, szpicel! - posypały się na głowę młodego naukowca papierowe kule, resztki jedzenia.
Wycofał się z tłumu. Tamci wiecowali. Dziewczyna trzymała w ręku arkusz papieru. Wszystko to było
przewidziane, fałszywe etykiety też.

- Koledzy, rezolucja! W imieniu uniwersytetu niech podpiszą. Huraaa! Gdzie rektor?

Na balkonie ukazała się barczysta postad prorektora. Ktoś, kto dysponował bateryjnym
magnetofonem, przekrzyczał wszystkich. Na chwilę się uciszyło.

- Proszę paostwa, magnificencji nie ma w Warszawie. Proszę wysłuchad mnie i rozejśd się. Dzisiejsze
zgromadzenie jest nielegalne i tak będzie traktowane przez władze. Jeżeli są jakieś problemy, proszę
wybrad delegację... - nie pozwolili dokooczyd.

Rozległy się gwizdy i ordynarne okrzyki.


Od strony ulicy

Z najdawniejszych czasów najskuteczniejszy był telegraf bez drutu. Jeszcze współczesnych zadziwia
szybkośd, z jaką informacja przebiegała rozległe obszary w starożytności. Ósmego marca skacowany
Tolek przewracał się na swoim posłaniu w walącej się ruderze na dalekim Czerniakowie.
Poprzedniego dnia zafundował Iwonce trzy goździki. Prawdę mówiąc, to ściągnął je kwiaciarce przed
Supersamem. Widziała jego zabiegi, ale z takim lepiej nie zaczynad, pokiereszuje twarz mojką i co? Od
czternastego roku życia Tolek bez przerwy odbywał jakąś karę. Gdyby współczesna Temida była
rygorystyczna, za przestępstwa popełnione po ukooczeniu osiemnastego roku życia musiałby chyba
dwutysięczny rok powitad w więzieniu. Odsiadywał kilka lub kilkanaście miesięcy, otrzymywał dobrą
charakterystykę. Zmyślny był i uczynny, obiecywał, że nigdy więcej. Teoretycy od wychowania
penitencjarnego mieli doskonały materiał. I wszystko zaczynało się od początku. Najbardziej
nienawidził dwóch rzeczy: pracy i ludzi w szarych mundurach...

- W śródmieściu draka - poinformował Tolka zachrypniętym głosem ten, którego na dolnym


Mokotowie nazywają „Flimon”. Nie upłynęła godzina, a ferajna poszła ku parkowi na Powiślu. Po
drodze przyłączali ci, którzy zajęci byli płoszeniem gołębi. Wyczuwali rozróbę. Przed południem zajęli
punkty obserwacyjne koło kina „Kultura”. Ostrożnie zbliżali się ku „domowi bez kantów”. Stały tam
autokary. Mnóstwo ludzi w mundurach, tych, których Tolek i kompani tak nienawidzili. Towarzyszyli
im mężczyźni z opaskami na ramionach. „Flimon” dał znak ręką. Zbliżyli się do skweru przy zbiegu
Karowej i Krakowskiego Przedmieścia. Posypały się kamienie. Tamci ich odpędzili. Zabawa była na sto
dwa...
Szczepan z „ Orbisu”

Obserwował sceny z okien pierwszego piętra administracji warszawskiego biura podróży. Wściekły
był na tych uganiających po ulicach i tamtych z uniwersyteckiego podwórka. Nerwowo poruszał
szczękami.

- Wziąłbym towarzystwo za halc... - dzielił się głośno spostrzeżeniami.

W czasie wojny był w podziemnej organizacji. Kiedyś pokazywał nawet fotografię. Wyglądał na niej
jak z drużyny zuchów na harcerskim obozie. Tylko, że hełm za duży i biało-czerwona opaska na
ramieniu. Pod koniec powstania złapali go w tym stroju faszyści. Chichotali, że powstaocy dzieci
angażują. Charakter Szczepana ukształtował się dopiero po wojnie. Też w trudnych warunkach.
Wyjeżdżał kilkakrotnie na akcje przeciwko zbrojnemu podziemiu. Był ranny. Gdy nadeszły
spokojniejsze czasy, nie zapomniano o nim. Pracował w „Orbisie”. Sumienny i skrupulatny. Dostał
nominację na zagraniczną placówkę. Miał ją właśnie w kieszeni. Chciał wracad, by podzielid się
nowiną z Jadzią, współtowarzyszką z tamtego okresu, a obecnie żoną. Nie mógł wyjśd z gmachu
dyrekcji. Co chwila, to jedni, to drudzy przebiegali obok hotelu „Europejskiego”. Szczepan upatrzył
kilku prowodyrów, między innymi i Tolka. Odezwała się partyzancka żyłka. Gdy biegli uciekając przed
milicjantami, podstawił nogę. Tolek wyłożył się jak długi. Kompani nie zdążyli go nawet odbid. Z
wściekłości zdemolowali budynek kina przy Trębackiej. Brzęk tłuczonego szkła rozlegał się na całą
ulicę.

- Chłopaki, to ten! - „Flimon” wskazał przyklejoną do muru drobną postad mężczyzny.

Któryś odłamał listwę z potrzaskanej ławki. Zaszedł od tyłu. Zamachnął się jak żniwiarz przy kośbie
zboża. Szczepan nie podniósł się już o własnych siłach. Noga zwisała, gdy wnosili go do budynku
dyrekcji. Leczenie było długotrwałe.

Tolka czyjeś silne ręce wepchnęły do milicyjnego samochodu. Było tam już kilku koleżków.

- Kogo ja widzę? Tolek? Znowu! - prawie ucieszył się porucznik w komendzie milicji. Polecił
sierżantowi zrewidowad klienta. Po starej znajomości zajął się nim w pierwszej kolejności. Oglądał
depozyt w pokoiku obok. Dziwił się biorąc do ręki poszczególne przedmioty.

- O, zafundowałeś sobie nową mojkę! Tamtej sąd nie zwrócił? Kwalifikacje zmieniłeś? Z chuligana i
złodzieja awansowałeś na bandziora? - potrząsnął sprężynową pałką, zakooczoną ołowianym
ciężarkiem. Porucznika zaskoczyła fotografia młodej dziewczyny. „Maryla Z., studentka drugiego
roku, zamieszkuje (...)” - odczytał na drugiej stronie informacje skreślone kulfonami kopiowym
ołówkiem. Na dedykację raczej nie wyglądały.

- Narzeczona czy nowa ofiara? Przyznaj się - porucznik zatrzymał się przed palącym w milczeniu
papierosa Tolkiem.

- To ja już panu porucznikowi powiem po starej znajomości - przerwał milczenie aresztowany. - Ale
żeby tylko nie było, że ja za napad na mundurowego. Zgoda?

Oficer zrobił niezdecydowaną minę.


- Panie poruczniku, jak Boga kocham! - buchnął się w piersi łapą jak bochen. - Rano przy kiosku na
Gagarina doszedł do mnie taki jeden chudy. Gębę znam albo z fotografii, albo z jakiegoś filmu. W
więzieniach lecą furt te same rzeczy, to człowiekowi we łbie się może przewrócid. Dał mi jej zdjęcie.
Powiedział, że to taka „iwonka”26, co to donosi władzom. Kazał mi ją - zrobił określony ruch ręką. -
Powiedział, że zapłaci...

- Wymyśliłeś na poczekaniu? - uśmiechnął się oficer. - Tolek, jesteś niepoprawny. Zawieszenie już się
skooczyło?

- Panie poruczniku! Niech tu skonam! To ten z fotografii! - rzucił się na kolana. - Rozmowę słyszał
„Flimon”, „Ślepy” i „Dorożkarz”. Niech ich pan odnajdzie. Potwierdzą. Szłem, żeby wam powiedzied.
Na Krakowskim słyszę hałasy. Myślę sobie: pójdź Tolek, zobacz, co jest. Panu porucznikowi powiem
razem, co i jak, no nie?

Mężczyzna w mundurze skinął głową, jakby chciał powiedzied, że zna ten rodzaj tłumaczenia. Tamten
kontynuował:

- Patrzę, koło kina „Kultura” cała ferajna. Poniosło mnie, panie poruczniku... - rozłożył bezradnie ręce.
Nie dokooczyli tego dnia rozmowy, bo korytarz zapełniał się innymi, przywożonymi na gorąco z ulicy.

Następnego dnia na dziedziocu uniwersytetu rozlepiono sporządzone domowym sposobem


nekrologi. Zawiadamiały, iż studentka Maria Z. została zamordowana w trakcie zajśd uniwersyteckich
przez rozpędzające tłum siły porządkowe. Jeden nekrolog ktoś podrzucił do mieszkania Feda. Cel
jednoznaczny. Napięcie rosło z minuty na minutę. Po upływie dwóch lub trzech dni warszawska
telewizja pokazała Marię Z. całą i zdrową. Zastanawialiśmy się, w jakim stopniu odgrywał tu rolę
przypadek, a w jakim niechęd do mokrej roboty rzezimieszka z Dolnego Czerniakowa? Chyba jedno i
drugie.

26
Iwonka – w przestępczym żargonie: dziewczyna na jedną noc, „I won – ka”.
Kontuzja Feda

Wieczorem dziewiątego marca zatelefonował do Wilkosza Amerykanin Eugene. Informował, że Fed


ranny i nie może wyjśd z domu. Romek poszedł do niego. Korespondent leżał na tapczanie z
obandażowaną głową. Na rękach siniaki. Obsługiwała go Niemka Hannelore. Paradowała również, jak
z medalem za odwagę, z guzem na czole o fioletowoseledynowożółtym odcieniu. W pomieszczeniu
roznosił się zapach lekarstw. Fed demonstracyjnie jęczał.

Leon, Grześ i Francuz Jacques palili w milczeniu papierosy. Oglądali program telewizyjny. Rozmowa w
takich przypadkach się nie klei. Obserwowali na ekranie migawki z ulic stolicy i poszczególnych miast
Polski.

- Oto prezent, który otrzymałam, gdy przystąpiono do rozpędzania tłumu - Niemka pokazała czoło.
Rzecz przyjmowała z humorem jako ryzyko zawodu dziennikarskiego. Opowiadała barwnie o grupie
studentów, którzy biegali tam i z powrotem. Hannelore z nimi. Prawdę mówiąc nikt nie wyobrażał
sobie jej w takiej sytuacji. Tusza nie pozwalała.

- Dzisiaj był już spokój - stwierdził Jacques, gdy spiker zakooczył czytanie wiadomości.

- Cisza przed burzą - zauważył Grześ. - Wybuchnie z nową siłą. Zaostrzenie kursu w odniesieniu do
życia politycznego i kulturalnego musiało przynieśd takie owoce. Zwłaszcza teraz, gdy w
Czechosłowacji...

- Nam przydałby się silniejszy wstrząs niż w pięddziesiątym szóstym - przerwał Leon. Nigdy nie
pozwolił, by jakakolwiek sprawa rozważana była bez niego. - Trzeba wyrwad ludnośd z obojętności.

Usiadł Romek naprzeciwko Feda. Ten miotał przekleostwa. Wzywał na przemian wszystkich chyba
świętych.

- Po co tu przyjeżdżałem? Żeby zakatrupili?! - uniósł bandaż zasłaniający oko. - Przejrzał się w


trzymanym w dłoni lusterku. - Zobacz, będę normalnie widział?

Wygląd oczodołu, zapuchniętego i podbiegłego krwią, przeraził redaktora nie na żarty.

- Byłeś u lekarza? - zapytał.

- Lekarz był u mnie. Lekarka. Mówię ci, dziewczyna, że... - zapomniał na moment o bólu.

- I co?

- Powiedziała, że w tej chwili trudno cokolwiek stwierdzid. Wpierw musi zejśd opuchlizna. - Znowu
posypały się przekleostwa.

Nie był to dzieo ani atmosfera do dyskusji. Wilkosz wziął kilka czasopism zachodnioniemieckich,
pożegnał się i poszedł do domu.

Prasa donosiła o rozruchach w świecie. Tematem fotografii były wydarzenia studenckie w Paryżu.
„Stern” w związku z tym ostrzegał Niemców pod wielce wymownym tytułem: „Es wird heisses
Sommer” (Będzie gorące lato). Potem następował opis przygotowao, jakie poczyniły na tę okazję
tamtejsze władze porządkowe. Autor artykułu dochodził do wniosku, iż „paryska wiosna” i to, co
zaszło w Berlinie zachodnim, spowodowane wizytą szacha Iranu wykazały, iż „pałka i hełm przeciwko
tłumom są przestarzałą już bronią”. W tym celu Minister Spraw Wewnętrznych Nordhein- -
Westfalen, Willi Weyer, sprowadził z USA nową, cudowną rzec by można broo. Oto niektóre
najnowocześniejsze osiągnięcia na tym polu:

„Chemo-Spray” - podręczne zasobniki ze sprężonym gazem. Można go rozpylad w promieniu


dziesięciu metrów. Instrukcja uczy, że środek na pewien czas oślepia przeciwnika i pozbawia go
przytomności. „Nervengas” to inny już specyfik, rozpylany w taki sam sposób. Dla odmiany paraliżuje
system nerwowy człowieka, doprowadzając go do stanu nieświadomości i apatii.

„Bananenschale” nic wspólnego z południowymi owocami nie -mają; jest to po prostu chemiczna
emulsja rozpylona pod dużym ciśnieniem ze zbiorników w pojazdach policyjnych. Czyni powierzchnię
ulicy gładką jak lustro. Demonstranci muszą chodzid na czworakach - informował autora pewien
zachodnioniemiecki kapitan policji. Przy okazji była też demonstrowana „kąpiel w piance”. Rozpylona
z samochodowych zbiorników ciecz chemiczna pod ciśnieniem tworzy w ciągu paru sekund na ulicy
pianę wysokości metra. Kąpiel w „piance” podobno do przyjemności nie należała.

Nowością były „elektryczne pałki”. Z wyglądu masywniejsze niż te normalnie używane. Przez rękojeśd
połączone są z bateriami dużej mocy. Dotknięcie „różdżką” równa się porażeniu prądem i
wypływającymi stąd konsekwencjami.

„Lichtwerfer” to nie żaden reflektor, tylko urządzenie, które wytwarza skoncentrowaną smugę
światła, powodującą u człowieka krótkotrwałą ślepotę. Szlagierem były ostatnie dwa wynalazki. Coś,
co nazywano „Iniektionsflinten”. W dowolnym tłumaczeniu to „strzelba do zastrzyków”. Wyrzuca pod
olbrzymim ciśnieniem strumieo stalowych igieł nasyconych środkami oszołamiającymi. Zadraśnięcie
powoduje „wyłączenie” człowieka co najmniej na kilka godzin.

„Schallkanonen” zaliczana jest do „artylerii” walk ulicznych. To armatki wywołujące potworny hałas.
Powodują wewnętrzny rozstrój u osób znajdujących się w pobliżu...
Ostatni akord

Piętnastego marca Wilkosz w czasie dyżuru słuchał zagranicznych stacji. Prześcigały się w
informowaniu słuchaczy o warszawskich wydarzeniach. Często powoływano się na jakiś ostatni
artykuł Feda. Przez te kilka dni, gdy się nie spotykali, opracował coś nowego. Wilkosz odwiedził go.
Korespondent czuł się lepiej i był w lepszym humorze. Oko było w lepszym stanie, tylko „uroku”
dodawała krwawofioletowa oprawka.

- Gratuluję dwóch rzeczy - oznajmił Polak na wstępie. - Powrotu do zdrowia i artykułu, na który
powołuje się przynajmniej połowa ośrodków propagandowych.

- Dobre, co? - zadowolony podsunął leżący na biurku maszynopis. Kilkanaście stron. Przeczytałem.

- Przyznad muszę, że treśd mnie zatkała - stwierdził Polak. - Nie ze względu na argumentację. To już
sprawa autora. Zadziwiła mnie determinacja, z jaką pisałeś, i epitety, którymi się posługiwałeś.

W tekście bez trudu można było odnaleźd sformułowania używane przez osoby, które go odwiedzały.
„Wykorzystali sytuację” - pomyślał Roman. Fed obserwował go uważnie.

- Co ty na to?

Wilkosz wzruszył ramionami:

- Nie pozostaje nic innego jak czekad. - Był przekonany, że najdalej za dzieo albo dwa Fed zostanie
wezwany do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czwartego dnia przyszła wiadomośd z... Montevideo.

Poprzedziło ją inne wydarzenie. Zacznijmy jednak od początku. Kiedy pamiątką po zajściach na


uniwersytecie był już tylko siniak pod okiem Feda, mieniący się kolorem tęczy, z Wiednia do
Warszawy wrócił Henry-Amerykanin. Dowiedziawszy się o nieszczęściu, jakie spotkało przyjaciela po
fachu, odwiedził Feda w jego mieszkaniu. Ubolewał nieco sztucznie nad tym, co zaszło, pytał, czy
Jansen nie potrzebuje pomocy w postaci lekarstw lub fachowej medycznej, a wpadł nawet na pomysł,
by zorganizowad coś na znak protestu przeciwko polskim władzom, które... „nie potrafiły zapewnid
warunków i bezpieczeostwa pracy korespondenta”. Snuł horoskopy, jakie może wywoład to
reperkusje.

Fed przestraszył się chyba takiej perspektywy, gdyż odrzucał pomysły Amerykanina. Wówczas wpadł
on na inny pomysł. Pochylił się nad kolegą i oznajmił półgłosem:

- Stary, mam kapitalny pomysł.

- Jaki? - zainteresował się z nutką emocji w głosie Fed.

- Wbid klina pomiędzy nich wszystkich i rozkręcad to do upadłego. Skłócanie od wieków daje
rezultaty.

- Nie rozumiem - Fed nie mógł pojąd intencji kolegi.

- Byłem ostatnio w Wiedniu. Rozmawiałem tam z pewnymi ludźmi - wyłuszczał Amerykanin i chociaż
Fed o nic nie pytał, bez trudu się domyślił, że owymi „pewnymi osobami” byli ludzie z kręgu
Wiesenthala, jeżeli nie on już sam. Za granicą wróble na dachach dwierkały, iż Henry legitymację
prasową wykorzystuje jedynie jako swego rodzaju oficjalny szyld. Faktycznie dawno już pozostawał
na żołdzie wiedeoskiego ośrodka, gdzie liczne kwity wypłacane na jego konto pozostają w archiwach
do dziś.

- I co? - zagadnął go Fed.

- Mówiono mi, że żadna akcja o szerszym zasięgu w Polsce nie ma racji bytu bez zaangażowania w nią
kościelnej hierarchii. Bo rozumiesz, jeżeli Kościół, to...

- Zdaję sobie sprawę - przyznał rację Amerykaninowi.

Jeszcze tego wieczora pojechali do znanego im obu (i nie tylko im) grubego księżula na Starym
Mieście. Rozmowę inicjował Henry.

- Co panów do nas sprowadza? - zagadnął mężczyzna w sutannie.

- Sytuacja, wobec której stanął wasz kraj, wielebny ojcze - westchnął z udanym współczuciem
Amerykanin.

Pater bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał powiedzied „Niezbadane są wyroki boskie”. Tamten zaś
kontynuował: - Byłem ostatnio za granicą, proszę księdza.

- Ciekawy zawód i związany z podróżami - przyznał mu rację.

- Rozmawiałem z wieloma interesującymi ludźmi.

- Są tacy w świecie. Bardzo wielu. Sam w okresie służby misyjnej poznałem wielu z nich.

- Troska ogarnia ich na wiadomości z Warszawy - zauważył Amerykanin.

- Nas wszystkich niepokoi to, co tu zachodzi - zgodził się z nim ksiądz.

- Poważna częśd ludzi, z którymi rozmawiałem, a wywodzą się oni z różnych środowisk - ciągnął jakby
zachęcony korespondent - zaniepokojona jest biernością Kościoła wobec tego, co dzieje się w Polsce,
wielebny ojcze.

Postad w sutannie zrobiła znak krzyża. Chwilę jakby odmawiał modlitwy, po czym szeptem zauważył: -
Kościół, moi drodzy, nie miesza się do spraw politycznych. Nas interesują dogmaty wiary i ludzie ją
wyznający.

Amerykanin spurpurowiał na twarzy. Wydawało się, że za chwilę wybuchnie i powie, co o tym


wszystkim myśli. Zresztą wszyscy trzej bez słów doskonale się rozumieli. Wysiłkiem woli powstrzymał
się jednak, a chcąc dopiec swojemu rozmówcy wydobył najcięższy kaliber. Na ile była to jego własna
broo, a w jakim stopniu przetransplantowana z rozmów od wiedeoskich kolegów, trudno dziś osądzid.

- Tak, Polacy, w tym także i Kościół, zawsze byli zapatrzeni w koniuszek własnego nosa - zauważył.

- Nie rozumiem, do czego zmierzasz, synu? - zauważył spokojnie duchowny.


- Chociażby w czasie ostatniej wojny. Żydom też nie udzielano pomocy, dlatego w Polsce... - nie
dokooczył zdania, bo pulchna dłoo wyciągnęła się władczo przed siebie. Zdawad się mogło, że ksiądz
tym gestem chce jakby powiedzied: „Nie bluźnij, bo rzucę na ciebie klątwę!” Jego wzrok był w tej
chwili straszny. Twarz i kark poczerwieniały, a na czole ukazała się gruba, sina krecha - znak
najwyższego zdenerwowania.

- Dośd! - rozkazał. - Jeżeli ktokolwiek w ten sposób mówi do mnie, obraża cały naród polski. Sam w
parafii z narażeniem życia ratowałem setki osób! Wtedy nikt nie pytał, kto Polak, kto Żyd, nikogo nie
interesowały sprawy wyznania. Sądzę wobec tego, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia!

- Ależ, proszę księdza - próbował pojednawczym tonem Amerykanin.

- Żegnam panów! - ciemna postad była tym razem nieubłagana.

Wyszli obaj na mokrą od topniejącego śniegu ulicę. Jakaś para całowała się w cieniu bramy. Inni
śpieszyli na ostatni seans do kina. Robotnicy ładowali brudny śnieg na kapiącą wodą wywrotkę.

- Nie rozumiem klechy - zauważył Henry stawiając kołnierz płaszcza. - Zawsze taki był układny, i
grzeczny, a teraz, jakby go coś w nos ugryzło.

- Sądzę, że wszyscy tu wiele rzeczy nie rozumiemy - zauważył spokojnie Fed. - Przypomina mi się
nieraz przyjaciel z agencji, który wysłany został do Japonii. Pierwsza depesza po miesiącu brzmiała:
„Poznałem problematykę japooską”. Druga, po roku miała treśd: „Pewne sprawy są trudne do
wyjaśnienia”, a trzecia po latach czterech była lakoniczna: „Niczego nie rozumiem, zabierzcie mnie
stąd”.

Henry mruknął coś pod nosem i dalej poprowadził w milczeniu swojego towarzysza na jasno
oświetlony plac Zamkowy; tu oczekiwał samochód Amerykanina. Obaj wrócili do domu i żaden na ten
temat nic nie napisał. Kiedy Fed oświetlił pomieszczenie, w którym znajdował się dalekopis, zauważył,
że pod jego nieobecnośd urządzenie pracowało. Krótka treśd zwisała spod okienka za szkłem.

Szef agencji „Helios”, Calderon, tymczasem depeszował: „Nakazuję natychmiast zawiesid działalnośd
warszawskiego biura i w ciągu tygodnia zgłosid się do Willkinsona. Szczegóły na miejscu”.

Skromne było przyjęcie pożegnalne z okazji wyjazdu Feda z Polski. Nie zaszczycili go swoją obecnością
Profesor, Janek, Krystyna, „Ziemianin”. Kilka innych osób także pod błahymi pretekstami wykręciło
się od wizyty. W środę rano dwudziestego szóstego maja Wilkosz odprowadził go na szosę do
Ożarowa. Pożegnali się jak przyjaciele. Chciał coś wyjaśnid, powiedzied, ale machnął tylko dłonią i
zasiadł za kierownicą.

- Żałuję, że tak głupio dałem się napuścid - Wyznał. Zagrzmiał na wysokich obrotach silnik jaguara.
Czerwony wóz skoczył jak zwierz do przodu. Po kilkudziesięciu sekundach zginął w perspektywie
szosy wiodącej w stronę Poznania. Redaktor zawrócił, obciążony dużą paką papieru od Feda. Opel
dobrze trzymał się drogi. Po powrocie rozpakował karton podręcznego archiwum Feda. Materiału tu
na co najmniej kilka obyczajowych powieści z życia stolicy.

Pierwszy list Fed napisał po dwóch tygodniach.


„Czekam i nie mam pewności jutra - wyznawał. - Douglas powiedział, że stary (Calderon - przyp. J. B.)
wściekły jest na mnie za warszawskie historie. Miał pretensje za mieszanie się w tamte sprawy i
spotkania z tymi z przedmieścia. Twierdzi, że to karygodne i narażało dobre imię firmy. Mam więc już
u niego, po Afryce, drugą krechę. Czuję, że jeżeli nie wyleje mnie na zbity pysk, czeka mnie coś w
rodzaju „Strafbatalionu”. Muszę się przecież jakoś zrehabilitowad. Gorzej byłoby zaczynad od
początku. Willkinson też nic nie wie. To najgorsze. Siedzę w jego biurze i przeglądam archiwum
europejskie. Piekielnie dużo wydarzyło się na świecie w tym czasie, gdy ja traciłem czas na „wielką
politykę” nad Wisłą... W Stanach odbywała się wojna powstaocza Murzynów. W Sajgonie na znak
protestu spłonął żywcem mnich Quang Duc. W Dallas polityczna dintojra. Zaczęli od prezydenta.
Potem już trupów nikt nie liczył. Dwudziestojednoletnia carllgirl, Christine Keeler, obaliła wdziękami
rząd Wielkiej Brytanii. W Chinach dwa cudy. Zlikwidowano po raz pierwszy w dziejach tego kraju głód
i dokonano wybuchu bomby atomowej. Boże, jak chciałbym tam byd... W Kongo zaczęto jatki. Papież
Paweł VI pojechał na światowy kongres eucharystyczny do Indii. Zmarli wielcy ludzie: Nehru, doktor
Albert Schweitzer, Winston Churchill, eksmonarcha Faruk. Szwedzki fotograf Lennart Nilsson dokonał
rewelacyjnych zdjęd rozwijającego się sztucznie ludzkiego embrionu. We Frankfurcie nad Menem
odbył się proces stulecia przeciwko dawnym oprawcom z obozu koncentracyjnego Auschwitz-
Birkenau. Tego obozu, w którym składałem czerwone goździki... Rozpoczęła się rewolucja kulturalna
w Chinach. W drugim koocu olbrzymiego kontynentu wypuszczony został na wolnośd po 7305 dniach
więzienia minister uzbrojenia III Rzeszy, Albert Speer. Koledzy przeprowadzali z nim wywiady.-..
Ludzkośd dokonała śmiałego kroku naprzód. Profesor Christian Barnard dokonał w Kapsztadzie
pierwszej transplantacji serca. Rosjanie obchodzili pięddziesiątą rocznicę swojej rewolucji. W Boliwii
zamordowany został „Che” Guevara. Dwa światowe giganty poprzez swoich przedstawicieli ściskały
sobie ręce w amerykaoskiej mieścinie Glassboro. W Iranie odbyło się 26 października 1967 roku
widowisko jakby żywcem wyjęte z bajek o tysiącu -i jednej nocy, szach koronował się na króla królów.
Rozdawano biednym złote talary. I wreszcie szalony rok 1968. Zastanawiam się, czy nie popełniłem
błędu człowieka, który zapatrzony na koniec własnego nosa, nie dostrzegał, co faktycznie się wokół
dzieje...”

Pisał jeszcze dużo i o sprawach, które znane były tylko im obu. Kooczył list:

„Wybacz za kłopot z moim archiwum. To częśd mojej pasji, fragment życia. Może kiedyś zahaczę o
kraj, z którym mimo wszystko czuję się związany. Pamiętasz nasze wieczory nad Pilicą i pisk dziewcząt
w wodzie?... Gdybym nie przyjechał, wykorzystaj to dla siebie albo przekaż do opracowania komuś
godnemu zaufania. Nie pogniewam się...” Po kilku dniach przyszła kolorowa widokówka: „Miałem
dramatyczną rozmowę ze starym. Wszystko o'key. «Strafbatalionu» nie uniknąłem. Jadę jako
sprawozdawca do Wietnamu”;

Potem nastąpiła kilkumiesięczna przerwa. W styczniu 1969 roku nadszedł do Wilkosza długi list z
Hongkongu:

„Wybacz, że długo nie dawałem o sobie znaku. Niełatwo cokolwiek wysład z dna piekła. Wietnam nim
niestety jest. Nawet nie dowiedziałem się, że matka zmarła. Czuję, że dalsze życie traci sens. To, co tu
widzę codziennie, nie ma nic wspólnego z wojną. To rzeź niewinnej ludności. Wyobraź sobie rosłych
dryblasów... Kroczą po ryżowiskach z zawiniętymi rękawami. Jak rzeźnicy. Strzelają do wszystkiego, co
się rusza... Mały, czteroletni chłopiec nie zdążył się ukryd. Zasłaniał ciałem jeszcze młodszego, może
dwuletniego braciszka. Nie pomogło. Obaj zginęli. Przysiągłem sobie, że świat musi dowiedzied się o
wszystkim”.

To była ostatnia wiadomośd od Feda. Ktoś mi mówił, że słyszał od dziennikarza wracającego z


Sajgonu, iż Federico, towarzysząc wojskom sajgooskim na płaskowyżu centralnym, nie wrócił z jednej
wyprawy.
Spis treści
OD AUTORA ............................................................................................................................................. 3
Rozdział I.................................................................................................................................................. 4
Na Zalewie Zegrzyoskim ...................................................................................................................... 4
Nowa znajomośd ................................................................................................................................. 8
Lokator „Bristolu” .............................................................................................................................. 10
Inni znajomi ....................................................................................................................................... 13
Portret bohatera................................................................................................................................ 18
Samodzielna placówka ...................................................................................................................... 22
Patrycja .............................................................................................................................................. 25
Rozdział II............................................................................................................................................... 31
Kierunek Europa ................................................................................................................................ 31
Jeden z poprzedników ....................................................................................................................... 34
Sensacja przedostaje się na Zachód .................................................................................................. 39
W krainie przodków .......................................................................................................................... 43
Kontakty urzędowe ........................................................................................................................... 47
Niespodziewana wizyta ..................................................................................................................... 50
W Berlinie .......................................................................................................................................... 55
Nowy pracownik ................................................................................................................................ 61
Rozdział III.............................................................................................................................................. 69
Towarzystwo ..................................................................................................................................... 69
Mechanik Bogdan .............................................................................................................................. 77
Thomas Harlan .................................................................................................................................. 80
Były prezes......................................................................................................................................... 88
Stypendysta Olaf ............................................................................................................................... 89
Redaktor Franceschini ....................................................................................................................... 93
Literat Grześ ...................................................................................................................................... 96
Poeta i kompozytor Ziemianin” ......................................................................................................... 98
Oficer rezerwy ................................................................................................................................. 103
Profesor oraz filmowiec................................................................................................................... 106
Pogrzeb ............................................................................................................................................ 110
Rozdział IV ........................................................................................................................................... 112
Codzienna rzeczywistośd ................................................................................................................. 112
Rekonesans szefa ............................................................................................................................ 115
Na kiermaszu ................................................................................................................................... 120
Wykonanie zadania ......................................................................................................................... 121
Pani z ekranu ................................................................................................................................... 123
Rozdział V ............................................................................................................................................ 126
Pracowity okres ............................................................................................................................... 126
Pobudka ........................................................................................................................................... 132
Wśród dyplomatów ......................................................................................................................... 134
Dama w odwrocie............................................................................................................................ 139
Wspólna podróż .............................................................................................................................. 142
W Winter-Verlag.............................................................................................................................. 146
W dzielnicy pornoseksu ................................................................................................................... 149
W europejskiej centrali ................................................................................................................... 152
Spotkanie z księciem ....................................................................................................................... 154
Nowa kłótnia ................................................................................................................................... 157
Zdenerwowanie ............................................................................................................................... 160
Pułkownicy ...................................................................................................................................... 164
Wśród żeraoskich robotników......................................................................................................... 167
Rozdział V ............................................................................................................................................ 171
Federico, oj Federico ....................................................................................................................... 171
Dziennikarski rajd ............................................................................................................................ 173
Nowe wydarzenia ............................................................................................................................ 175
Spotkanie z „rewolucjonistą” .......................................................................................................... 177
Od strony ulicy................................................................................................................................. 179
Szczepan z „ Orbisu” ........................................................................................................................ 180
Kontuzja Feda .................................................................................................................................. 182
Ostatni akord ................................................................................................................................... 184

ISKRY WARSZAWA 1972


Obwoluta i strona tytułowa KAZIMIERZ HAŁAJKIEWICZ
Redaktor ALEKSANDRA SOBCZYKOWA
Redaktor techniczny WALDEMAR ROSPIERSKI
Korektor DANUTA WOŁODKO
Paostwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1972 Nakład 20 000 + 260 egz. Ark. wyd. 13,1. Ark. druk. 19,5. Papier druk. m/gł. kl. IV, 65 g,
82X104. Druk ukooczono w styczniu 1972 r. Wrocławska Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 1718/A U-102 Cena zł 20.-

Faktycznym bohaterem powieści jest Bernard Margueritte; zarejestrowany jako informator SB w roku
1971, pod pseudonimem Gamma; więcej: http://www.rfi.fr/actupl/articles/114/article_7859.asp -
zorg

You might also like