Professional Documents
Culture Documents
Tycjan Gołuński, Hibernia That Is in Another Time Zone, Tygodnik Powszechny 8 X 2006 (Original Version of The Article)
Tycjan Gołuński, Hibernia That Is in Another Time Zone, Tygodnik Powszechny 8 X 2006 (Original Version of The Article)
Tycjan Gołuński
Po drodze, wzdłuż wybrzeża Clontarf każdy zegar wskazuje inną godzinę. W dziwny
sposób koresponduje to z melancholią łódek, które dziesiątkami unoszą się zacumowane na
wodach zatoki, pomiędzy portem a promenadą, a gdy jest odpływ leżą bezładnie przechylone
w grząskim mule lub zawisają w powietrzu na podporach. Czas zwalnia, zagęszcza się.
Szarpane podmuchami omasztowania grają swą chimeryczną muzykę – dzwonki niosą w dal.
Sen chmur unosi się nad Dublinem. Często kropi, a potem nagle obrazy giną w zacinającej
mżawce. Rzadko kto ubiera się tu na deszcz, a po parasolu rozpoznasz niechybnie turystę,
obcokrajowca.
***
Nader często spotykane w rozmowach z różnymi ludźmi słowo greed. Chciwość. Dla
wielu wieki historii tutejszej to dzieje bycia greedy. Wyspa od zarania kumulująca ślady
mieszkańców i najeźdźców. Najeźdźców, którzy stawali się na setki lat mieszkańcami,
Mitycznych Milezjan, Piktów, Celtów, plemion skandynawskich, Anglo-Normanów. Nie
zdobyli jej tylko i nie udomowili Rzymianie. Mieli ją jednak w swej kartografii. Juliusz Cezar
używał nazwy Hibernia.
A Dublin? Założony przez obcych, od początku ważne dla Wikingów centrum handlu
niewolnikami. Celtycka księga, zawierająca utwory poetyckie druidów, nosi znamienny tytuł
„The Book of Invasions”.
Dzieje eksploatacji, zachłanności brytyjskich władców i rządców, rodzimych landlordów.
Dzieje agresywnego osadnictwa i dzieje biedy, urywanego raptem dla jednych,
rozpoczynającego się dla innych czasu. Albo zapętlonego w cyklu pogody dyktującej
biedakom egzystencję. Czasu zatrzymanego, jak na obrazach Paula Henry przedstawiających
pochylonych zbieraczy torfu, osiołki dźwigające „morskorosty”, niebieskie kopce gór na
pustkowiu. Dzieje masowej emigracji tak plebsu, jak rodzimej arystokracji i inteligencji.
Podobno teraz na każdego Irlandczyka w kraju przypada piętnastu na obczyźnie. Wszędzie do
dzisiaj spotyka się ruiny domostw, całych – łącznie z dachem – z kamienia, cmentarzy,
kościołów, wąskich w środku na szerokość dwóch stojących obok siebie ludzi owalnych wież,
które służyły społeczności lokalnej jako kryjówka, spichlerz i skarbiec w chwili najazdu.
Zachodnie wybrzeża znaczone niskimi kamiennymi murami dzielącymi setki płachetek
gruntu aż do skraju urwisk, za którymi już tylko monotonny szum fal. Także czterościenne
domy-wieże bogatych, ze szparami strzelnic zamiast okien, wznoszone w obawie przed
rabunkiem, zwykle tuż nad brzegami oceanu. Wewnątrz strome schody, dwupiętrowy mrok i
wilgoć. Taki dom-zamek kupił i wyremontował onegdaj William B. Yeats, dając potem
jednemu z najświetniejszych swoich zbiorów tytuł „Tower”.
Wyspa gwałtu i gwałtowników. I to Yeats napisał: „Kraj nasz to irlandzkie błota./ Nienawiść
i ciasnota / okaleczyły nas w kolebce./ Z matki mam to, co mną miota:/ Zajadłe serce.”
(„Skrucha niepowściągliwego w mowie”, tłum. Michał Kłobukowski)
***
Ilekroć daję wyraz irytacji obyczajami i charakterem współczesnych mieszkańców
Wyspy, Anna, znajoma artystka, Angielka z Nottingham, ale mieszkająca od niemal
dwudziestu lat w Dublinie, przywołuje mnie do rzeczywistości dobitną i śpiewną zarazem
angielszczyzną: „P a- m i ę- t a j -t o -j e s t -I r -l a n- d i a, kraj Godota, wiesz. Tu nic nie
jest takie, jak się zrazu wydaje. Niczego, co się słyszy, nie należy brać dosłownie.” I wdajemy
się w kolejne opisy fenomenu tutejszego odczuwania czasu, owocującego bezustanną zwłoką,
którą przybysze z kontynentu często biorą za skrajną niesłowność, ba, nawet za przejaw
arogancji i złej woli.
Niektórzy twierdzą, że sporo tłumaczy fakt, iż w języku Irlandczyków, w Gealic, jednej z
niewielu zachowanych odmian celtyckiego o ogromnej urodzie akustycznej i przedziwnej
pisowni, na próżno szukać jednoznacznych „tak” i „nie”. Mimo oficjalnego przez stulecia,
bywało okrutnego, angielskiego panowania, żywioł ojczystej mowy, zawarte w nim reguły
porozumienia i percepcji zachowały swoje mroczne, podświadome wpływy. Wypowiedzi,
ustalenia, zamiary rozmywają się w grze wszelakich „być może”, „mniej więcej”, „miejmy
nadzieję, że” i tym podobnych. Mogła to być odpowiedź na stan opresji, ciągłego
zawieszenia, skazania pokoleń na życie pośród mielizn historycznego czasu tu na miejscu,
gdzie zegar służył jedynie brytyjskim panom.
O typowo irlandzkim poczuciu czasu wiele mówi historia samego Arthura Guinnessa, który w
roku 1759 w wieku 34 lat wydzierżawił podupadłą wówczas gorzelnię St. James’s na...
dziewięć tysięcy lat. Musiałby zatem dożyć do roku 10 759.
Irlandczycy tradycyjnie chętnie dysputowali i spierali się publicznie. Uwielbiali gry słowne i
rymowanki, snucie opowieści, anegdotki. Ponoć niemal każda miejscowość ma tu swoje
własne legendy. Ów anegdotyczny i bajeczny żywioł teraz przygasł nieco, gdy kraj odzyskał
mierzalny czas i uwierzył na powrót w możliwość działania w doczesnej historii. Nie ma tu
jednak zwykle nic na tyle ważnego, pilnego, by nie móc przystanąć, wymienić pozdrowienia,
zamienić parę słów, wpleść jakąś zabawną historyjkę. Wieczorami w pubach kołowrót
humoru, w którym dominuje miejscowe poczucie nonsensu, nabiera rozpędu.
Stuart, mąż Anny, Szkot z pochodzenia, opowiada przy piwie typowo irlandzką anegdotę.
Dziadek wieziony przez dorosłego już wnuczka krętymi irlandzkimi dróżkami wśród pól
wciąż mruczy i rusza z dezaprobatą głową. Wnuczek, chcąc rozładować nastrój, wskazuje na
mijane gładko przystrzyżone stada baranów i mówi: „Patrz, dziadku, jak pięknie je ogolili”.
Na to dziadek, w jeszcze bardziej wisielczym nastroju, zrzędliwie: „Skąd wiesz?” „Co skąd
wiem?” – pyta wnuczek. Dziadek tym samym tonem: „No, skąd wiesz?” Wnuczek, już
zirytowany: „Jak to skąd wiem. Przecież widzę, że są ostrzyżone.” Dziadek na to mieli coś
pod nosem, mruczy i wypala: „Skąd wiesz, że nie ostrzygli ich tylko z jednej strony!”
Anna i Stuart uważają się już praktycznie za Irlandczyków. Ich uwagi nie mają więc intencji
złośliwej czy krytycznej. Wynikają po prostu z doświadczeń i, jakkolwiek sami wiele
podróżują, z zakorzenienia, a nawet akceptacji tutejszego sposobu życia. Mieszkają w
malutkim kwartale jednopiętrowych wąskich domków z ukrytymi mikroskopijnymi, choć
indywidualnymi podwórkami. Anna lubi swój irlandzki domek, którego okno sypialni
wychodzi na dawny zbiornik wody, obecnie staw. Jedna z gorzelni czerpała z niego do
produkcji przedniej whiskey, a obecnie po odnowieniu służy wraz z otaczającą go alejką
spacerowiczom karmiącym pływające tu i gnieżdżące się ptactwo. Okno jest też typowo
tutejsze, prostokątne, wewnątrz dzielone na mniejsze prostokątne okienka, z niewielkimi
marginesami od sufitu i podłogi. Wbudowany we framugach mechanizm pozwala, po
odblokowaniu zasuwki umieszczonej pośrodku, podsunąć lub obsunąć połowy, z których jest
skonstruowane. Część otwarta zawisa wówczas na przesuwanych w rowkach widocznych po
bokach kółek sznurach, zakończonych ukrytymi wewnątrz framug obciążnikami. Całość
przypomina mechanizm dawnych zegarów, a metaliczny dźwięk wydawany przez idące w
górę lub w dół ciężarki zdaje się wybijać jakąś nieistniejącą miarę czasu.
Czy ów bezczas, flegmatyczność, rozdźwięk słowa z działaniem, co mnie tak niekiedy tu
złości, nie ma zatem aby innego, dobroczynnego wymiaru? Który należałoby chronić
podobnie do nikomu niepotrzebnych wydm, ławic wyłaniającego się przy odpływie piasku i
mułu, stawiających naturalny, stały, uparty opór zachłannej cywilizacji „wzrostu”?
Sąsiedzi Anny to po części wielonarodowa grupka ludzi pędzla, pióra i druku, dogorywająca
w dzisiejszym świecie bohema z anarchistycznymi ciągotkami. Znają się tu wszyscy. Jeden
ma żonę Portugalkę, inna jest Brytyjką zamężną z Dublińczykiem, jeszcze ktoś jest
Francuzem, gdy kolejny pochodzi z Afryki, a porusza się głównie między Paryżem a
Dublinem, i tak dalej. Coś musi przyciągać ich wszystkich do miasta, o którym G. K.
Chesterton pisał: „It is a paradise of poets”. Większość też coś tworzy lub tworzyła, głównie
w wydaniu undergroundowym, cokolwiek to u obecnych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków
znaczy. Przyglądam się im z sympatią, zmieszaną ze smutkiem. Wszechobecne w krajobrazie
Dublina dźwigi, szukające miejsc na nowe gniazda czynszówek i biurowców zbliżają się.
Otaczają ich kruche domki. Tereny są dziś tutaj warte krocie. Zdaje mi się, że widzę cień
rusztowań na twarzach moich sąsiadów.
***
Opuszczam Dublin. Ale nie rozstaję się z szumiącą niestrudzenie Liffey. Zamieszkam teraz w
posiadłości z końca siedemnastego wieku, otoczonej parkiem ze starymi jesionami, dębami i
bukami, położonej w górnym biegu rzeki, tuż przy starym moście, kilkadziesiąt kilometrów
od jej ujścia do zatoki. Tu też w parku są ruiny: zabytkowy cmentarz, już tylko fundamenty
kościoła. W okolicy wrzosowiska, pola golfowe, baranie pastwiska. Pięć głównych dróg w
zamierzchłych czasach łączyło dwór arcykróla w Tarze z fortami, którymi władali królowie
pozostałych prowincji Irlandii. Tędy wiodła jedna z tych dróg. Święty Patryk przemierzał ją
wiele razy podczas swych misji. Ostatni zwycięski arcykról Irlandii, Brian Boru, prowadził
tędy przeciw Wikingom swe wojska w 1041 roku na bitwę pod Clontarf. Sama posiadłość bez
wątpienia należała do Brytyjczyków, co najmniej aż do I wojny światowej. Znów jestem na
skrzyżowaniu wyspiarskiego czasu i losu. Ale to już całkiem inna przygoda.
Tycjan Gołuński (ur. 1962) Po ukończeniu studiów na UJ przez cztery lata jako doktorant prowadził
zajęcia ze studentami filmoznawstwa. Od 1991 w krakowskich redakcjach i wydawnictwach
prasowych na różnych stanowiskach, ostatnio, do 2005 r. jako z-ca redaktora naczelnego
miesięcznika. Ma dwóch synów, Mikołaja i Tytusa. Na stałe mieszkaniec Sopotu, od roku w podróży.
Pisze książkę na temat Roberta Bressona.