You are on page 1of 10

HIBERNIA, CZYLI W INNEJ STREFIE CZASU

Tycjan Gołuński

Wybieram podróż autobusem, która choć z góry wiadomo, że męcząca, gwarantuje aż


dwie przeprawy: kanałem La Manche z Calais do Dover i Morzem Irlandzkim z Wielkiej
Brytanii do Irlandii, po drodze Londyn. Zamiast połknięcia przestrzeni w ciasnej skorupce
samolotu, długa wyprawa – lądem i morzem. W końcu niegdyś był to odległy zachodnio-
północny „kraniec cywilizowanego świata”, wyspiarskie rubieże Europy.
Niemal dwie doby od wyjazdu z Krakowa, o mglistym poranku wpływamy do Zatoki
Dublińskiej. Pod jaśniejącym niebem rozmigotane światła na tle nabierających kształtów
wzgórz. Potężny, kilkupiętrowy prom cumuje. Na burcie widzę wreszcie: Ulisses. Wszystko,
jak miało być. Podróż prawdziwa.
Z portu do dworca ostatnie kilka minut autobusowej jazdy wzdłuż rzecznego nabrzeża.
Pod prąd, jak zwodniczo na ulicy alarmują zmysły, choć całkiem słusznie jeśli chodzi o nurt
rzeki zmierzającej właśnie tam skąd przybyliśmy, do morza. Minie jeszcze sporo czasu zanim
percepcja, zmieniając nawyki, dostosuje się do lustrzanego odbicia stron ruchu.
Na dworcu czeka mój niemiecki przyjaciel. I tu kolejna niespodzianka przestrzenna: jesteśmy
jakoby niemal w centrum. Idziemy paręset metrów opustoszałą o tej wczesnej porze ulicą i
już wchodzimy do bramy. Hmm, mrugam oczami tak ze zmęczenia, jak z zaskoczenia. Nie
może być, żeby tu nagle wszystko... zmalało, zmieniło proporcje.
Przyjaciel kilka godzin później poszybował w interesach na kontynent zostawiając mnie
samego na włościach. Wciąż oszołomiony spoglądałem przez okno mieszkania w zaledwie
kilka lat wcześniej zbudowanej dzielnicy IFSC, czyli międzynarodowego centrum usług
finansowych. Byłem o rzut kamieniem od rzeki Liffey, na obszarze dawnego portu i starych
doków. I, jak się niebawem okazało, naprawdę prawie w centrum. Wszędzie na dystans
kilkunastominutowego spaceru. W powietrzu krążyły mewy, przeszywając uliczne hałasy
ostrym, odchodzącym echem w dal zawodzeniem, jakby z innego, morskopodniebnego
świata. Dziesiątki szyb okiennych w górnych partiach budynków zwielokrotniały najazd
chmur i lawinę słońca, w dolnych łowiąc i wypuszczając na wolność sylwetki ludzi,
błyszczące karoserie samochodów, cienie. Stojąc w łagodnych powiewach niosących zapach
bryzy myślałem, że oto jestem w owym od czasu Wikingów rzeczno-morskim mieście-porcie,
którego wyobrażenie opierałem dotąd głównie na joyce’owskim palimpseście pieczołowitej
rekonstrukcji topograficznej z mitem i fantasmagorią. I że czas rozpocząć własną dublińską,
irlandzką wędrówkę.
***

Zdobywałem Dublin pieszo, wzdłuż i wszerz. Na początek były to nieśmiałe rekonesanse


miejskie, trasami, które dyktowała przestrzenna logika mojego lokum. Albo wymykałem się
spomiędzy odbitych w dokach brył biur bankowych, w pobliżu dworca Connolly tworzących
bolesną, nierealną perspektywę z obrazu de Chirico, by pokonując krótki tunel pod stacją i
przecinając ulicę Amiens znaleźć się na Talbot, w całkiem innym świecie. Albo... do nabrzeża
i najnowszym, pięknym, ugiętym nad rzeką w srebrny łuk, pieszym mostem Seana
O’Casey’a, delikatnie drgającym po stopami, na drugi brzeg Liffey w kierunku Trinity
College, by również znaleźć się w kolejnym świecie, różnym od obydwu poprzednich.
Dworzec Connolly, z połowy dziewiętnastego wieku, nieco włoski w charakterze, od
niedawna stał się przejściem do i z finansowej dzielnicy „szklanych domów”,
rozbudowywanej wzdłuż portowych nabrzeży. Uderzający kontrast z uliczkami
rozciągającego się tuż za nim lewobrzeżnego centrum miasta dochodzącymi do
najważniejszej w Dublinie, O’Connell Street. To naprawdę środek miasta? Piętrowe domki,
na parterach zagospodarowane sklepikami, golibrodami i fryzjerami, kafejkami
internetowymi, pubami. Napisy... obok rodzimych rosyjskie, litewskie, dalekowschodnie
piktogramy, polskie. Wieloetniczny tłumek, pospolicie ubrany, niektórzy śpieszą dokądś
objuczeni dobytkiem, inni wystają na przystankach kończących tu i zaczynających swe trasy
piętrowych autobusów miejskich lub przed knajpami i wąskimi zaułkami. Hałas, z którego
wypadają pojedyncze strzępki wielojęzycznych dialogów, krzyki, przekleństwa. Niestety, te
ostatnie często po Polsku. Wszechobecne śmieci, puszki, plastiki, gnane wiatrem gazety,
chodniki upstrzone setkami rozdeptanych gum do żucia. Krocząc ulicą Talbot powtarzałem,
zrazu nieświadomie, halucynacyjny (sic!) epizod piętnasty „Ulissesa”. Według homeryckiego
klucza – wyspa Kirke. „Tam zawijamy po cichu do brzegu i okręt już wchodzi/ W bezpieczną
przystań: zaprawdę, bóg nas jakowyś tam zawiódł. (...) ‘Słyszycie, o przyjaciele? Ktoś
wewnątrz nuci nadobnie,/ Krosna potężne obchodzi, aż dudni od tego podłoga./ Bogini-ż to
czy niewiasta? Co żywo ją zawołajmy!’” („Odyseja”, tłum. Jerzy Wittlin). A jakże,
„bezpieczna przystań”. Toż to jeszcze niedawne „Monte”, cieszący się najgorszą sławą w
Europie kwartał burdeli. Dziś część ulic przemianowana, trochę nowych budynków, w tym
redakcja „Irish Independent” i pozostałych tytułów koncernu. Jednak wszędzie tutaj i dalej, na
Gardiner, Marlborough, poprzez O’Connell, Henry, Moore, Parnell Street, wraz z całą siecią
innych ulic i uliczek, żyją imigranci. Celtycki Tygrys potrzebuje ich – przeważnie rąk i
mięśni – do pracy, a irlandzcy właściciele mieszkań pod wynajem zbijają fortuny. Średni
miesięczny najem, bez względu na rejon miasta i jakość miejsca, zaczyna się od tysiąca euro
i wyżej. Ten kwartał to również centrum handlowe, wszędzie coś się buduje, pracy więc dużo
i blisko. Rozważałem jednak gorączkowo: Jak długo miasto, starające się utrwalić wizerunek
historycznego i ekonomicznego sukcesu, szeroko otwierające bramy dla turystów,
oznaczające na mapach każdy fragment wartej zachodu przeszłości, pieczołowicie
kultywujące ikony narodowej świetności – jak długo zniesie drugą stronę medalu, mniej
reprezentacyjne historyczne déjà vu? „London Times” z 1913 roku w artykule o warunkach
życia w Dublinie alarmował, iż najgroźniejszą przyczyną pogarszającej się tutejszej kondycji
są mieszkania pod wynajem. Niemal jedna czwarta ówczesnych mieszkańców zajmowała
jednopokojowe czynszówki, z czego kilkanaście tysięcy gnieździło się po 6-7 osób w pokoju.
Autor konkludował: „Takie warunki są wywrotowe tak dla zdrowia, jak moralności.” Dzisiaj
obrazek imigrantów wszelkiej maści (wśród których jak dotąd największą grupę stanowią
Polacy) wynajmujących – by znieść koszmarne opłaty – grupowo czasem przyzwoite,
częściej jednak obskurne lokale nie należy do rzadkości. Jak długo rdzenni mieszkańcy
wytrzymają psychicznie inwazję obcokrajowców i ich ekspansywne obyczaje w mieście, w
którym, jak wspominają, jeszcze przed kilku laty widok innej karnacji skóry był
niecodzienny, a ucho rzadko łowiło niezrozumiałe słowa?
Po drugiej stronie Liffey już inne centrum Dublina, to „lepsze”, z najstarszą w Irlandii
uczelnią Trinity, z całymi kwartałami regularnej zabudowy georgiańskiej wokoło Merrion
Square, z Narodową Galerią i Narodową Biblioteką. Po obu stronach zakupowego deptaku
Grafton Street wszystko droższe, eleganckie: sklepy, restauracje, księgarnie, galerie. Tu
przeważa imigracja włoska i francuska z siedzibą Instytutu Francuskiego w jednym z
najładniejszych zabytkowych pałaców na rogu Kildare Street, jednocześnie siedzibie Muzeum
Heraldycznego. Szukanie korzeni bowiem na wyspach jest bardzo w modzie. I czemuż tu się
dziwić w kraju, którego teren przez setki lat dzielony był pomiędzy klany, gdzie na zwykłym
stoisku z kartkami można dostać mapę Irlandii z podziałem nie tylko na hrabstwa, ale i na
obszary dominacji różnych O’Malley, O’Byrne, O’Molloy, O’Flaherty, McMurrough
Kavanagh, McCarthy, Fitzgerald, Coughlan i tak dalej, i tak dalej. I gdzie historia pomieszała
wszystkich i przegoniła przez różne kontynenty.
Podejmowałem też inne, całodniowe forsowne peregrynacje, jak te obydwoma zakolami
zatoki. Raz na jej prawy kraniec do Sandycove, z Martello Tower, jedną z wielu strzegących
południowo-wschodniego wybrzeża Irlandii, najsłynniejszą chyba, za sprawą
wszechobecnego tu Joyce’a. Raz na lewy jej kraniec, do dawnej wyspy, obecnie części
miasta, przylądka Howth. Po drodze wybrzeże Clontarf i wyspa North Bull z dwoma
parkingami samochodowymi na plaży. Panuje tu dziwaczny zwyczaj piknikowania tuż obok
auta lub też bez wysiadania wpatrywania się w morski horyzont. Przypływy odbierają spory
kawałek piaszczystego raju, a odpływy oddają tyleż samo spacerującym ludziom i mewom.
Fale nanoszą najrozmaitsze muszle, których gromadzę sporą kolekcję. Niebo stąd otwiera się
w każdym kierunku ogromne. To właśnie tu mam swoją „pracownię”, jeden spośród paru
drewnianych stołów z ławami, stojących najczęściej bezpańsko tuż przy trawiastych
wydmach. Dzień w dzień pokonuję wiele kilometrów, by pisać stąd listy, czytać lub
prowadzić notatnik.

Po drodze, wzdłuż wybrzeża Clontarf każdy zegar wskazuje inną godzinę. W dziwny
sposób koresponduje to z melancholią łódek, które dziesiątkami unoszą się zacumowane na
wodach zatoki, pomiędzy portem a promenadą, a gdy jest odpływ leżą bezładnie przechylone
w grząskim mule lub zawisają w powietrzu na podporach. Czas zwalnia, zagęszcza się.
Szarpane podmuchami omasztowania grają swą chimeryczną muzykę – dzwonki niosą w dal.
Sen chmur unosi się nad Dublinem. Często kropi, a potem nagle obrazy giną w zacinającej
mżawce. Rzadko kto ubiera się tu na deszcz, a po parasolu rozpoznasz niechybnie turystę,
obcokrajowca.
***

Nader często spotykane w rozmowach z różnymi ludźmi słowo greed. Chciwość. Dla
wielu wieki historii tutejszej to dzieje bycia greedy. Wyspa od zarania kumulująca ślady
mieszkańców i najeźdźców. Najeźdźców, którzy stawali się na setki lat mieszkańcami,
Mitycznych Milezjan, Piktów, Celtów, plemion skandynawskich, Anglo-Normanów. Nie
zdobyli jej tylko i nie udomowili Rzymianie. Mieli ją jednak w swej kartografii. Juliusz Cezar
używał nazwy Hibernia.
A Dublin? Założony przez obcych, od początku ważne dla Wikingów centrum handlu
niewolnikami. Celtycka księga, zawierająca utwory poetyckie druidów, nosi znamienny tytuł
„The Book of Invasions”.
Dzieje eksploatacji, zachłanności brytyjskich władców i rządców, rodzimych landlordów.
Dzieje agresywnego osadnictwa i dzieje biedy, urywanego raptem dla jednych,
rozpoczynającego się dla innych czasu. Albo zapętlonego w cyklu pogody dyktującej
biedakom egzystencję. Czasu zatrzymanego, jak na obrazach Paula Henry przedstawiających
pochylonych zbieraczy torfu, osiołki dźwigające „morskorosty”, niebieskie kopce gór na
pustkowiu. Dzieje masowej emigracji tak plebsu, jak rodzimej arystokracji i inteligencji.
Podobno teraz na każdego Irlandczyka w kraju przypada piętnastu na obczyźnie. Wszędzie do
dzisiaj spotyka się ruiny domostw, całych – łącznie z dachem – z kamienia, cmentarzy,
kościołów, wąskich w środku na szerokość dwóch stojących obok siebie ludzi owalnych wież,
które służyły społeczności lokalnej jako kryjówka, spichlerz i skarbiec w chwili najazdu.
Zachodnie wybrzeża znaczone niskimi kamiennymi murami dzielącymi setki płachetek
gruntu aż do skraju urwisk, za którymi już tylko monotonny szum fal. Także czterościenne
domy-wieże bogatych, ze szparami strzelnic zamiast okien, wznoszone w obawie przed
rabunkiem, zwykle tuż nad brzegami oceanu. Wewnątrz strome schody, dwupiętrowy mrok i
wilgoć. Taki dom-zamek kupił i wyremontował onegdaj William B. Yeats, dając potem
jednemu z najświetniejszych swoich zbiorów tytuł „Tower”.

Wyspa gwałtu i gwałtowników. I to Yeats napisał: „Kraj nasz to irlandzkie błota./ Nienawiść
i ciasnota / okaleczyły nas w kolebce./ Z matki mam to, co mną miota:/ Zajadłe serce.”
(„Skrucha niepowściągliwego w mowie”, tłum. Michał Kłobukowski)

***
Ilekroć daję wyraz irytacji obyczajami i charakterem współczesnych mieszkańców
Wyspy, Anna, znajoma artystka, Angielka z Nottingham, ale mieszkająca od niemal
dwudziestu lat w Dublinie, przywołuje mnie do rzeczywistości dobitną i śpiewną zarazem
angielszczyzną: „P a- m i ę- t a j -t o -j e s t -I r -l a n- d i a, kraj Godota, wiesz. Tu nic nie
jest takie, jak się zrazu wydaje. Niczego, co się słyszy, nie należy brać dosłownie.” I wdajemy
się w kolejne opisy fenomenu tutejszego odczuwania czasu, owocującego bezustanną zwłoką,
którą przybysze z kontynentu często biorą za skrajną niesłowność, ba, nawet za przejaw
arogancji i złej woli.
Niektórzy twierdzą, że sporo tłumaczy fakt, iż w języku Irlandczyków, w Gealic, jednej z
niewielu zachowanych odmian celtyckiego o ogromnej urodzie akustycznej i przedziwnej
pisowni, na próżno szukać jednoznacznych „tak” i „nie”. Mimo oficjalnego przez stulecia,
bywało okrutnego, angielskiego panowania, żywioł ojczystej mowy, zawarte w nim reguły
porozumienia i percepcji zachowały swoje mroczne, podświadome wpływy. Wypowiedzi,
ustalenia, zamiary rozmywają się w grze wszelakich „być może”, „mniej więcej”, „miejmy
nadzieję, że” i tym podobnych. Mogła to być odpowiedź na stan opresji, ciągłego
zawieszenia, skazania pokoleń na życie pośród mielizn historycznego czasu tu na miejscu,
gdzie zegar służył jedynie brytyjskim panom.
O typowo irlandzkim poczuciu czasu wiele mówi historia samego Arthura Guinnessa, który w
roku 1759 w wieku 34 lat wydzierżawił podupadłą wówczas gorzelnię St. James’s na...
dziewięć tysięcy lat. Musiałby zatem dożyć do roku 10 759.
Irlandczycy tradycyjnie chętnie dysputowali i spierali się publicznie. Uwielbiali gry słowne i
rymowanki, snucie opowieści, anegdotki. Ponoć niemal każda miejscowość ma tu swoje
własne legendy. Ów anegdotyczny i bajeczny żywioł teraz przygasł nieco, gdy kraj odzyskał
mierzalny czas i uwierzył na powrót w możliwość działania w doczesnej historii. Nie ma tu
jednak zwykle nic na tyle ważnego, pilnego, by nie móc przystanąć, wymienić pozdrowienia,
zamienić parę słów, wpleść jakąś zabawną historyjkę. Wieczorami w pubach kołowrót
humoru, w którym dominuje miejscowe poczucie nonsensu, nabiera rozpędu.
Stuart, mąż Anny, Szkot z pochodzenia, opowiada przy piwie typowo irlandzką anegdotę.
Dziadek wieziony przez dorosłego już wnuczka krętymi irlandzkimi dróżkami wśród pól
wciąż mruczy i rusza z dezaprobatą głową. Wnuczek, chcąc rozładować nastrój, wskazuje na
mijane gładko przystrzyżone stada baranów i mówi: „Patrz, dziadku, jak pięknie je ogolili”.
Na to dziadek, w jeszcze bardziej wisielczym nastroju, zrzędliwie: „Skąd wiesz?” „Co skąd
wiem?” – pyta wnuczek. Dziadek tym samym tonem: „No, skąd wiesz?” Wnuczek, już
zirytowany: „Jak to skąd wiem. Przecież widzę, że są ostrzyżone.” Dziadek na to mieli coś
pod nosem, mruczy i wypala: „Skąd wiesz, że nie ostrzygli ich tylko z jednej strony!”
Anna i Stuart uważają się już praktycznie za Irlandczyków. Ich uwagi nie mają więc intencji
złośliwej czy krytycznej. Wynikają po prostu z doświadczeń i, jakkolwiek sami wiele
podróżują, z zakorzenienia, a nawet akceptacji tutejszego sposobu życia. Mieszkają w
malutkim kwartale jednopiętrowych wąskich domków z ukrytymi mikroskopijnymi, choć
indywidualnymi podwórkami. Anna lubi swój irlandzki domek, którego okno sypialni
wychodzi na dawny zbiornik wody, obecnie staw. Jedna z gorzelni czerpała z niego do
produkcji przedniej whiskey, a obecnie po odnowieniu służy wraz z otaczającą go alejką
spacerowiczom karmiącym pływające tu i gnieżdżące się ptactwo. Okno jest też typowo
tutejsze, prostokątne, wewnątrz dzielone na mniejsze prostokątne okienka, z niewielkimi
marginesami od sufitu i podłogi. Wbudowany we framugach mechanizm pozwala, po
odblokowaniu zasuwki umieszczonej pośrodku, podsunąć lub obsunąć połowy, z których jest
skonstruowane. Część otwarta zawisa wówczas na przesuwanych w rowkach widocznych po
bokach kółek sznurach, zakończonych ukrytymi wewnątrz framug obciążnikami. Całość
przypomina mechanizm dawnych zegarów, a metaliczny dźwięk wydawany przez idące w
górę lub w dół ciężarki zdaje się wybijać jakąś nieistniejącą miarę czasu.
Czy ów bezczas, flegmatyczność, rozdźwięk słowa z działaniem, co mnie tak niekiedy tu
złości, nie ma zatem aby innego, dobroczynnego wymiaru? Który należałoby chronić
podobnie do nikomu niepotrzebnych wydm, ławic wyłaniającego się przy odpływie piasku i
mułu, stawiających naturalny, stały, uparty opór zachłannej cywilizacji „wzrostu”?
Sąsiedzi Anny to po części wielonarodowa grupka ludzi pędzla, pióra i druku, dogorywająca
w dzisiejszym świecie bohema z anarchistycznymi ciągotkami. Znają się tu wszyscy. Jeden
ma żonę Portugalkę, inna jest Brytyjką zamężną z Dublińczykiem, jeszcze ktoś jest
Francuzem, gdy kolejny pochodzi z Afryki, a porusza się głównie między Paryżem a
Dublinem, i tak dalej. Coś musi przyciągać ich wszystkich do miasta, o którym G. K.
Chesterton pisał: „It is a paradise of poets”. Większość też coś tworzy lub tworzyła, głównie
w wydaniu undergroundowym, cokolwiek to u obecnych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków
znaczy. Przyglądam się im z sympatią, zmieszaną ze smutkiem. Wszechobecne w krajobrazie
Dublina dźwigi, szukające miejsc na nowe gniazda czynszówek i biurowców zbliżają się.
Otaczają ich kruche domki. Tereny są dziś tutaj warte krocie. Zdaje mi się, że widzę cień
rusztowań na twarzach moich sąsiadów.
***

Opuszczam Dublin. Ale nie rozstaję się z szumiącą niestrudzenie Liffey. Zamieszkam teraz w
posiadłości z końca siedemnastego wieku, otoczonej parkiem ze starymi jesionami, dębami i
bukami, położonej w górnym biegu rzeki, tuż przy starym moście, kilkadziesiąt kilometrów
od jej ujścia do zatoki. Tu też w parku są ruiny: zabytkowy cmentarz, już tylko fundamenty
kościoła. W okolicy wrzosowiska, pola golfowe, baranie pastwiska. Pięć głównych dróg w
zamierzchłych czasach łączyło dwór arcykróla w Tarze z fortami, którymi władali królowie
pozostałych prowincji Irlandii. Tędy wiodła jedna z tych dróg. Święty Patryk przemierzał ją
wiele razy podczas swych misji. Ostatni zwycięski arcykról Irlandii, Brian Boru, prowadził
tędy przeciw Wikingom swe wojska w 1041 roku na bitwę pod Clontarf. Sama posiadłość bez
wątpienia należała do Brytyjczyków, co najmniej aż do I wojny światowej. Znów jestem na
skrzyżowaniu wyspiarskiego czasu i losu. Ale to już całkiem inna przygoda.
Tycjan Gołuński (ur. 1962) Po ukończeniu studiów na UJ przez cztery lata jako doktorant prowadził
zajęcia ze studentami filmoznawstwa. Od 1991 w krakowskich redakcjach i wydawnictwach
prasowych na różnych stanowiskach, ostatnio, do 2005 r. jako z-ca redaktora naczelnego
miesięcznika. Ma dwóch synów, Mikołaja i Tytusa. Na stałe mieszkaniec Sopotu, od roku w podróży.
Pisze książkę na temat Roberta Bressona.

You might also like