You are on page 1of 726

NASTROJOWA,

PEŁNA MAGII SAGA RODZINNA


Sześć sióstr. Choć urodziły się na różnych kontynentach, wychowały
się w bajecznej posiadłości Atlantis na prywatnym półwyspie
Jeziora Genewskiego. Adopcyjny ojciec, nazywany przez nie Pa
Saltem, nadał im imiona mitycznych Plejad.
Każda ułożyła sobie życie po swojemu i rzadko mają okazję spotkać
się wszystkie razem. Do domu ściąga je niespodziewana śmierć
ojca, który zostawił każdej list i wskazówki mogące im pomóc
w odkryciu własnych korzeni. I w znalezieniu odpowiedzi na
pytanie, co się stało z siódmą siostrą.
TIGGY
Gdyby nie pewien stary człowiek, Tiggy, która zaszyła się
w szkockiej posiadłości, by opiekować się dzikimi zwierzętami, być
może nigdy nie podążyłaby za wskazówkami pozostawionymi jej
przez Pa Salta. Mimo rosnącego zafascynowania pracodawcą,
Charliem Kinnairdem – a może właśnie z jego powodu – Tiggy
decyduje się lecieć do Grenady.
W Sacromonte, byłej cygańskiej osadzie położonej w cieniu
Alhambry, poznaje historię swojej babki, wielkiej La Candeli,
słynnej tancerki flamenco, zmuszonej w czasie hiszpańskiej wojny
domowej do opuszczenia kraju i podróży przez Atlantyk.
Tiggy, która pod okiem nowo poznanej krewnej rozwija swój
niezwykły dar, będzie musiała zadecydować, czy zostać w miejscu,
w którym żyli jej przodkowie, czy wrócić do mężczyzny, który
zawładnął jej sercem.
Lucinda Riley

Urodziła się w Irlandii. We wczesnej młodości próbowała swoich sił


jako aktorka, grała zarówno na deskach teatru, jak i w filmach,
pracowała też w telewizji. Pierwszą powieść napisała w wieku 24
lat. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków
i sprzedane w ponad 15 milionach egzemplarzy na całym świecie.
Wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów „Sunday Timesa” i „New
York Timesa”.
Autorka obecnie pracuje nad kolejnymi tomami z fantastycznie
przyjętej serii Siedem Sióstr. Inspiracją do jej powstania były
opowieści mitologiczne o siedmiu siostrach – Plejadach –
zamienionych po śmierci w gwiazdy. Każda z bohaterek –
adoptowanych sióstr – nosi imię jednej z nich.
Pierwszych pięć książek – Siedem Sióstr, Siostra Burzy, Siostra
Cienia, Siostra Perły i Siostra Księżyca – stało się europejskimi
bestsellerami. Prawa do serialu na ich podstawie zostały kupione
niemal natychmiast przez hollywoodzką firmą producencką!
LUCINDARILEY.COM
Tej autorki

DOM ORCHIDEI
DZIEWCZYNA NA KLIFIE
TAJEMNICE ZAMKU
RÓŻA PÓŁNOCY
SEKRET LISTU
DRZEWO ANIOŁA
Cykl SIEDEM SIÓSTR
SIEDEM SIÓSTR
SIOSTRA BURZY
SIOSTRA CIENIA
SIOSTRA PERŁY
SIOSTRA KSIĘŻYCA
Tytuł oryginału:
THE MOON SISTER (BOOK 5 OF THE SEVEN SISTERS SERIES)
Copyright © Lucinda Riley 2018 All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019
Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2019
Redakcja: Katarzyna Kumaszewska
Zdjęcia na okładce: (pomarańcze) grafnata/Shutterstock, Dmitrij
Skorobogatov/Shutterstock, Ilya Sirota/Shutterstock, (posadzka) pio3/Shutterstock, (widok
na Alhambrę) Romas_Photo/Shutterstock, (zachód słońca) MeinPhoto/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8125-516-5
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje,
że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek
inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Dla Jacquelyn
Przyjaciółki, towarzyszki i siostry w innym życiu
Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie.

Mahatma Gandhi
Dramatis personae

ATLANTIS
Pa Salt – adopcyjny ojciec sióstr
Marina (mama) – opiekunka sióstr
Claudia – gospodyni w Atlantis
Georg Hoffman – prawnik Pa Salta
Christian – szyper
SIOSTRY D’APLIÈSE
Maja
Ally (Alkione)
Star (Asterope)
CeCe (Celaeno)
Tiggy (Tajgete)
Elektra
Merope (nieodnaleziona)
Tiggy

Inverness, Szkocja
Listopad 2007

Jeż europejski
Erinaceus europaeus
Hotchiwitchi w języku brytyjskich Romów
1

– Pamiętam dokładnie, gdzie byłam i co robiłam, kiedy


dowiedziałam się, że mój ojciec nie żyje.
– Ja też dobrze pamiętam moment, gdy dostałem wiadomość
o śmierci mojego. – Charlie Kinnaird popatrzył na mnie uważnie
błękitnymi oczami. – A gdzie wtedy byłaś?
– W azylu dzikiej przyrody u Margaret. Zbierałam łopatą jelenie
odchody. Naprawdę wolałabym jakieś mniej prozaiczne
okoliczności, ale jest, jak jest. Zresztą w porządku. Chociaż…
Ścisnęło mnie w gardle. Zastanawiałam się, jakim cudem ta
konwersacja, a właściwie rozmowa kwalifikacyjna, zeszła na temat
śmierci Pa Salta. Siedziałam w pełnej ludzi kantynie szpitala
naprzeciwko doktora Charliego Kinnairda. Kiedy tylko wszedł,
zorientowałam się, jak bardzo przyciąga uwagę. Nie tylko był
uderzająco przystojny – szczupły, elegancki, z tymi swoimi
wijącymi się lekko ciemnokasztanowymi włosami – ale również
roztaczał wokół siebie szczególną aurę. W sposób naturalny budził
respekt. Wielu pracowników szpitala siedzących w pobliżu
przerwało picie kawy, by popatrzeć na niego i skinąć mu
z uszanowaniem głową. Gdy zbliżył się i wyciągnął dłoń na
powitanie, przebiegł mnie dreszcz. Teraz siedział po drugiej stronie
stolika, a ja obserwowałam, jak jego szczupłe palce nerwowo bawią
się pagerem.
– Chociaż co, panno D’Aplièse? – zapytał z lekkim szkockim
akcentem.
Zdałam sobie sprawę, że nie zamierza mi odpuścić i będzie
chciał, żebym skończyła to, co zaczęłam.
– Mmm… Po prostu nie dociera do mnie, że on nie żyje. To
znaczy rozumiem, że to prawda, bo przecież nie sfingowałby swojej
śmierci. Wiedział, jak bardzo zaboli nas jego odejście. Mam jednak
stale wrażenie, że on jest gdzieś obok mnie.
– Nie wiem, czy to jakaś pociecha, ale myślę, że to normalne –
powiedział. – Wiele osób, z którymi rozmawiam, a które straciły
kogoś z rodziny, twierdzi, że czuje przy sobie obecność swoich
ukochanych zmarłych.
– Oczywiście – rzuciłam szybko, bo jego słowa zabrzmiały trochę
protekcjonalnie.
Ale w końcu rozmawiałam z lekarzem, z kimś, kto na co dzień
styka się ze śmiercią i ludźmi osieroconymi przez najbliższych.
– To zabawne. – Westchnął, uniósł z melaminowego blatu stolika
pager i zaczął obracać nim w dłoniach. – Jak wspomniałem,
niedawno zmarł i mój ojciec. A ja nie potrafię uporać się z czymś, co
mógłbym nazwać jedynie prześladującym mnie koszmarem, wizją,
że on wstaje z grobu! Dosłownie.
– Nie mieliście dobrych relacji?
– Nie. Może i był moim biologicznym rodzicem, ale poza tym nic
nas nie łączyło. Najwyraźniej u ciebie było inaczej.
– Tak, mimo że moje siostry i ja byłyśmy adoptowane. Jako
bardzo małe dzieci. Nie ma tu więc mowy o związkach
genetycznych. Ale nie wiem, czy biologicznego ojca można kochać
bardziej, niż ja kochałam swojego. Naprawdę był fantastyczny.
Charlie się uśmiechnął.
– No widzisz, najlepszy dowód, że to nie biologia przesądza
o tym, czy dogadujemy się z rodzicami. To wszystko czysta loteria,
prawda?
– W gruncie rzeczy widzę to trochę inaczej. – Uznałam, że nie
powinnam sprzeniewierzać się swoim przekonaniom, nawet
podczas rozmowy kwalifikacyjnej. – Myślę, że trafiamy na siebie
z jakiegoś powodu, niezależnie od tego, czy łączą nas więzy krwi,
czy nie.
– Chcesz powiedzieć, że wszystko jest nam pisane? – Popatrzył
na mnie trochę rozbawiony.
– Tak, ale wiem, że większość ludzi nie zgodziłaby się z tym.
– Obawiam się, że ja też. Jako kardiochirurg codziennie zajmuję
się sercem, z którym powszechnie wiąże się uczucia i duszę.
Niestety, ja muszę na nie patrzeć jak na kawał mięśnia, w dodatku
często szwankujący. Wykształcono we mnie naukowe podejście do
świata.
– Myślę, że i w nauce jest miejsce na to, co duchowe –
zaoponowałam. – Też mam za sobą studia na dość ścisłym
kierunku, jest jednak tyle rzeczy, których nauka nie potrafi
wyjaśnić.
– Masz rację, ale… – Charlie spojrzał na zegarek. – Zdaje się, że
kompletnie zboczyliśmy z tematu, a ja za piętnaście minut muszę
być na oddziale. Wybacz więc, że wrócę do sprawy. Czy Margaret
opowiedziała ci coś więcej o posiadłości Kinnaird?
– Wiem, że to ponad szesnaście tysięcy hektarów dzikich
terenów i że szukacie kogoś, kto zna się na ginących gatunkach,
które można byłoby tam zasiedlić, szczególnie z rodziny
kotowatych.
– Tak. W związku ze śmiercią ojca prowadzenie posiadłości
przechodzi na mnie. Tata przez lata wykorzystywał ją jako swego
rodzaju plac zabaw. Polował, strzelał, łowił ryby i wypijał do dna
zapasy z tamtejszych destylarni, nie myśląc o ekologii. Trzeba
jednak przyznać, że to nie całkiem jego wina. Jego ojciec i wielu
mężczyzn z rodu w zeszłym stuleciu chętnie inkasowało pieniądze
za drewno dostarczane stoczni. Spokojnie patrzyli, jak pod
wyrębem znikają ogromne połacie kaledońskich lasów sosnowych.
W tamtych czasach nikt nie widział w tym nic złego, ale teraz
można wymagać od nas czegoś więcej. Zdaję sobie sprawę, że nie da
się odwrócić tego, co się stało, a już za mojego życia na pewno, ale
bardzo chciałbym zrobić dobry początek. Zatrudniłem najlepszego
specjalistę w Szkocji, żeby zaplanował odnowę lasów.
Wyremontowaliśmy też pałacyk myśliwski, w którym mieszkał tata,
żeby wynajmować pokoje gościom gotowym dużo płacić za świeże
górskie powietrze i organizowane polowania.
Aż się wzdrygnęłam, lecz próbowałam tego po sobie nie pokazać.
– No tak – powiedziałam.
– Najwyraźniej nie pochwalasz polowań.
– Nie potrafię zaakceptować zabijania niewinnych zwierząt,
owszem – odparłam. – Ale rozumiem, dlaczego jest to konieczne –
dodałam szybko.
W końcu starałam się o pracę w szkockich górach, gdzie
polowania na jelenie były nie tylko popularne, ale też uświęcone
przez prawo.
– Ze swoim wykształceniem na pewno wiesz, że człowiek
zburzył równowagę w przyrodzie Szkocji. Nie ma naturalnych
drapieżników, jak wilki czy niedźwiedzie, które ograniczałyby
nadmierny wzrost populacji jeleni. Teraz musimy kontrolować ją
sami, lecz przynajmniej możemy się starać, by przebiegało to
w sposób jak najbardziej humanitarny.
– Wiem, choć muszę szczerze przyznać, że nigdy nie byłabym
w stanie pomagać w odstrzałach. Przywykłam ratować zwierzęta,
nie mordować.
– Rozumiem te odczucia. Widziałem twoje CV i jest ono
naprawdę imponujące. Poza dyplomem z zoologii robiłaś
specjalizację z ochrony przyrody?
– Tak. Techniczna część moich studiów, czyli anatomia, biologia,
genetyka, zwyczaje ginących gatunków i tak dalej, okazała się
niezmiernie przydatna. Pracowałam przez jakiś czas w dziale
badań w zoo w Servion, ale szybko doszłam do wniosku, że bardziej
interesuje mnie praktyczna pomoc zwierzętom niż studiowanie ich
na odległość i analizy DNA w laboratorium. Mam dla nich… jakąś
naturalną empatię. I choć nie przeszłam kursów z weterynarii,
potrafię wyczuć, jak je leczyć, kiedy są chore.
Niezręcznie wzruszyłam ramionami, zażenowana, że tak się
przechwalam.
– Margaret naprawdę bardzo dobrze wypowiadała się o twoich
umiejętnościach. Mówiła mi, że opiekowałaś się dzikimi kotami
w jej azylu.
– Zajmowałam się nimi na co dzień, tak, ale to Margaret jest
prawdziwym ekspertem. Miałyśmy nadzieję, że w tym roku,
w ramach programu przywracania ich naturalnemu środowisku,
uda się nam doczekać młodych, ale skoro azyl zostaje zamknięty
i zwierzęta muszą być przeniesione w inne miejsce, to pewnie tak
się nie stanie. Dzikie koty są niesamowicie wrażliwe.
– To samo mówi mi Cal MacKenzie, zatrudniony przeze mnie
specjalista, który dogląda posiadłości. Nie jest zachwycony, że ma
przyjąć koty, ale ten gatunek należy do Szkocji i jest tak rzadki, że
musimy zrobić wszystko co w naszej mocy, by go uratować.
A Margaret sądzi, że jeśli ktokolwiek może pomóc tym zwierzętom
przystosować się do zmiany miejsca zamieszkania, to ty. Jesteś więc
zainteresowana, by przyjechać z nimi na kilka tygodni i pomóc im
się zadomowić?
– Oczywiście, chociaż przy dzikich kotach nie będzie zbyt wiele
roboty, kiedy już się je przewiezie. W czym jeszcze mogłabym
pomóc?
– Szczerze mówiąc, Tiggy, nie miałem dotąd możliwości
szczegółowo przemyśleć dalszych planów. Przez pracę tutaj
i porządkowanie spraw po ojcu miałem zajęć po uszy. Ale byłbym
zachwycony, gdybyś podczas pobytu u nas rozejrzała się po terenie
i zorientowała się, jakie inne lokalne gatunki mogłyby wrócić w te
strony. Myślałem o rudych wiewiórkach i górskich zającach. Robię
rozeznanie co do łosi i dzików. Myślałem też o przywróceniu
populacji dzikich łososi w strumieniach i jeziorach, wybudowaniu
tam progów i tym podobnych, by ryby przypływały na tarło.
Potencjał jest spory, trzeba tylko podejść do tego właściwie
i zainwestować.
– Dobrze, to brzmi interesująco – zgodziłam się. – Choć z góry
uprzedzam: ryby to nie moja specjalność.
– Wiem. Ja z kolei powinienem uprzedzić o realiach
finansowych. Mogę zaproponować ci jedynie podstawową płacę
i mieszkanie, ale będę ogromnie wdzięczny za wszelką pomoc.
Bardzo kocham to miejsce, jednak Kinnaird okazuje się
przedsięwzięciem czasochłonnym i trudnym.
– Musiałeś zdawać sobie sprawę, że pewnego dnia będzie
należeć do ciebie? – zaryzykowałam.
– Tak, ale myślałem też, że tata jest jednym z tych, których
śmierć nie pokona. Zresztą on sam musiał żyć w tym przekonaniu,
bo nie zawracał sobie głowy spisaniem testamentu. Umarł, nie
pozostawiając ostatniej woli. Choć jestem jego jedynym
spadkobiercą i to tylko formalność, spadła na mnie niepotrzebnie
dodatkowa porcja papierkowej roboty. W każdym razie według
mojego prawnika do stycznia wszystko zostanie załatwione.
– Jak umarł? – spytałam.
– Dostał zawału i przetransportowano go helikopterem tu do
mnie. – Charlie westchnął. – Kiedy tu dotarł, już nie żył, odpłynął na
chmurze oparów whisky, jak wykazała późniejsza sekcja zwłok.
– Musiało być ci ciężko – powiedziałam, krzywiąc się na samą
myśl o tej procedurze.
– Tak, to był szok.
Patrzyłam, jak chwyta za pager; drżenie palców zdradzało jego
wewnętrzny niepokój.
– Czemu nie sprzedasz posiadłości, skoro jej nie chcesz?
– Od trzystu lat należy do rodziny i miałbym ją sprzedać? –
Przewrócił oczami i zaśmiał się cicho. – Ściągnąłbym sobie na głowę
potępienie wszystkich duchów przodków. Nie darowaliby mi tego!
Zresztą jeśli już nie z innych powodów, to muszę przynajmniej
spróbować uratować Kinnaird dla Zary, mojej córki. Przepada za
tym miejscem. Ma szesnaście lat i gdyby tylko mogła, rzuciłaby
szkołę i przyjechała pracować w posiadłości na stałe. Powiedziałem
jej, że najpierw musi skończyć studia.
– Słusznie.
Popatrzyłam zaskoczona na Charliego. Wyglądał zdecydowanie
zbyt młodo jak na ojca. A już naprawdę trudno było uwierzyć, że
może mieć szesnastoletnie dziecko.
– Będzie wspaniałą dziedziczką, kiedy dorośnie – dodał. – Ale
chciałbym, żeby najpierw poznała lepiej życie. Poszła na
uniwersytet, podróżowała po świecie i upewniła się, że rzeczywiście
chce poświęcić się zarządzaniu rodzinną posiadłością.
– Ja już w wieku czterech lat wiedziałam, co chcę robić.
Zobaczyłam wtedy film dokumentalny o zabijaniu słoni dla kości
słoniowej. Po maturze nie zrobiłam sobie roku przerwy, tylko od
razu zaczęłam studia. Właściwie wcale nie podróżowałam. –
Wzruszyłam ramionami. – Myślę, że nie ma to jak praktyczne
uczenie się zawodu.
– To właśnie powtarza mi Zara. – Charlie uśmiechnął się do mnie
blado. – Mam wrażenie, że się dogadacie. Oczywiście powinienem
rzucić to wszystko – zatoczył ręką łuk – i z pełnym oddaniem zająć
się posiadłością, póki nie przejmie jej Zara. Problem w tym, że
gospodarstwo jest niedochodowe i na razie, z finansowego punktu
widzenia, rezygnowanie z etatu byłoby nierozsądne. Zresztą,
między nami mówiąc, nie mam pewności, czy nadaję się na
ziemianina.
Znów spojrzał na zegarek.
– No dobrze, muszę iść, a ty, jeśli jesteś zainteresowana, najlepiej
pojedź do Kinnaird i sama się rozejrzyj. Śnieg jeszcze tam nie spadł,
ale niedługo można się go spodziewać. Powinnaś mieć świadomość,
że to dzikie tereny, dalekie od cywilizacji.
– Mieszkam z Margaret w jej domku na kompletnym odludziu –
przypomniałam mu.
– W porównaniu z Kinnaird to jak Times Square – zaznaczył
Charlie. – Wyślę ci esemesem numer komórkowy Cala
MacKenziego, mojego zarządcy, i telefonu stacjonarnego. Jeśli
nagrasz się i tu, i tam, w końcu odbierze wiadomość i do ciebie
oddzwoni.
– Dobrze. Ja… – Przerwał mi brzęczyk pagera.
– No tak. Naprawdę muszę już iść. – Charlie wstał. – Kontaktuj się
ze mną mailowo, gdybyś miała jeszcze jakieś pytania. A jeśli dasz mi
znać, kiedy byś się wybierała do Kinnaird, postaram się tam do
ciebie dołączyć. I proszę, zastanów się nad tym poważnie. Jesteś tam
bardzo potrzebna. Dziękuję za spotkanie, Tiggy. Na razie, do
zobaczenia.
– Cześć – odparłam.
Patrzyłam, jak obraca się i rusza pomiędzy stolikami w kierunku
wyjścia.
Czułam dziwną euforię. Miałam wrażenie, że złapaliśmy
wyjątkowo dobry kontakt. Charlie wydał mi się bliski, jakbym go
znała od zawsze. A ponieważ wierzyłam w reinkarnację, to może
naprawdę się znaliśmy? Zamknęłam na moment oczy i oczyściłam
umysł, by skupić się na tym, jakie emocje budzi we mnie myśl
o nim. Wynik mnie zaszokował. To nie była ciepła fala serdeczności
wobec ojcowskiej opiekuńczej postaci pracodawcy, ale coś zupełnie
innego.
Nie! Otworzyłam oczy i wstałam, by wyjść. On ma
kilkunastoletnią córkę, co oznacza, że jest o wiele starszy, niż mi się
zdawało, i zapewne żonaty, upominałam siebie, idąc jasno
oświetlonymi korytarzami szpitala.
Na zewnątrz otoczyła mnie listopadowa mgła. Nad Inverness
zapadał zmierzch, choć dopiero minęła trzecia.
Stojąc w kolejce do autobusu, którym miałam dojechać na
dworzec, dostałam dreszczy – z zimna, a może podekscytowania,
nie wiem. Wiedziałam jedno, że instynktownie chciałam przyjąć tę
pracę, choć była tylko tymczasowa. Sprawdziłam więc numer do
Cala MacKenziego, który podał mi Charlie, i wybrałam go na
komórce.
*
– No i – zagadnęła mnie Margaret, kiedy zgodnie z naszym
zwyczajem siedziałyśmy wieczorem przed kominkiem, popijając
kakao – jak poszło?
– W czwartek jadę zobaczyć posiadłość Kinnaird.
– Świetnie. – Jasnoniebieskie oczy zdawały się świecić
laserowym blaskiem w jej pooranej zmarszczkami twarzy. – Co
sądzisz o dziedzicu lub lordzie, jak by się go nazywało w Anglii?
– Okazał się bardzo… sympatyczny. Naprawdę – wydukałam. –
Jest zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam – dorzuciłam z nadzieją,
że się nie czerwienię. – Sądziłam, że będzie dużo starszy. Może
nawet łysy, z wielkim brzuchem od picia whisky.
– Ajajaj. – Mary zachichotała, czytając w moich myślach. –
Wygląda przyjemnie, niewątpliwie. Znam go od dziecka. Mój ojciec
pracował dla jego dziadka w Kinnaird. Charlie był uroczy. Wszyscy
wiedzieliśmy, że popełnia wielki błąd, kiedy żenił się z tą swoją
damą. Był jeszcze taki młody. – Przewróciła oczami. – Wiesz, ta ich
córka, Zara, to naprawdę słodka dziewczyna, nawet jeśli dość
szalona, ale nie miała łatwego dzieciństwa. Opowiedz mi więcej
o tym, co ci mówił.
– Chciałby, żebym poza opiekowaniem się kotami zorientowała
się, jakie miejscowe gatunki można tam przywrócić. Szczerze
mówiąc, nie robi wrażenia… człowieka zbyt zorganizowanego. Jest
trochę rozkojarzony. Sądzę, że to będzie tymczasowe zajęcie, póki
koty się tam nie zadomowią.
– Nawet jeśli to potrwa krótko, mieszkanie i praca na takiej
posiadłości jak Kinnaird mogą być ważną lekcją. Może tam
uświadomisz sobie, że nie da się uratować każdego stworzenia,
które znajdzie się pod twoją opieką. I to stosuje się również do
kulawych kaczek rodzaju ludzkiego – dodała, uśmiechając się
cierpko. – Musisz nauczyć się akceptować, że zarówno zwierzęta,
jak i ludzie mają zapisany los. Możesz tylko starać się robić to, co
w twojej mocy, nic więcej.
– Kiedy czuję, że zwierzę cierpi, nie potrafię przejść obok tego
obojętnie. I to się nigdy nie zmieni, Margaret. Wiesz o tym.
– Wiem, kochanie, i dlatego jesteś wyjątkowa. Taka drobniutka,
a o tak wielkim sercu. Uważaj, żeby nie zniszczyły go zbyt silne
emocje.
– A jaki jest ten Cal MacKenzie?
– Och, wydaje się trochę gburowaty, ale w gruncie rzeczy to złoty
chłopak. Zna to miejsce jak nikt, wiele się od niego nauczysz. Poza
tym, jeśli nie przyjmiesz tej pracy, to gdzie się podziejesz? Wiesz, że
ja i zwierzęta musimy się stąd wynieść do Bożego Narodzenia.
Artretyzm dokuczał Margaret coraz bardziej i przenosiła się
wreszcie do miasta, do Tain, czterdzieści pięć minut jazdy od
wilgotnego, rozpadającego się domku, w którym siedziałyśmy teraz.
Do tej pory, przez ostatnie czterdzieści lat, osiem hektarów
górzystego wybrzeża zatoki Dornoch udzielało gościny Margaret
i jej pstrokatej gromadzie różnorodnych zwierząt.
– Nie żal ci stąd wyjeżdżać? – spytałam ją po raz nie wiem już
który. – Na twoim miejscu wypłakiwałabym oczy dzień i noc.
– Pewnie, że mi szkoda, Tiggy, ale jak próbowałam ci to
tłumaczyć, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A z pomocą boską
pojawia się coś nowego, może lepszego. Nie ma sensu żałować tego,
co było, trzeba otworzyć się na to, co nadchodzi. Od dawna
wiedziałam już, że to się stanie, a dzięki twojej pomocy udało mi się
spędzić tu jeden rok dłużej. A poza tym mój nowy dom ma grzejniki,
które można włączyć, kiedy się zechce, i zawsze łapie się tam sygnał
telewizyjny!
Zaśmiała się i uśmiechnęła szeroko, choć ja – szczycąca się
intuicją – nie byłam pewna, czy naprawdę się cieszy, czy tylko stara
się być dzielna. Jakkolwiek było, wstałam i podeszłam, by ją
uściskać.
– Jesteś niesamowita, Margaret. Ty i zwierzęta tak wiele mnie
nauczyliście. Będzie mi was tak strasznie brak.
– Oj, przecież możemy się widywać, jeśli weźmiesz tę pracę
w Kinnaird. Będę o podmuch wiatru stamtąd, w dolinie, i w razie
potrzeby zawsze chętnie ci coś doradzę. Musisz też odwiedzać
Dennisa, Guinnessa i Buttona, bo inaczej będą za tobą tęsknić.
Popatrzyłam na trzy mizerne stworzenia leżące przed
kominkiem – wiekowego rudego kota o trzech nogach i dwa stare
psy – wszystkie uratowane przez Margaret, kiedy były małe.
– Pojadę zobaczyć Kinnaird i wtedy podejmę decyzję –
powiedziałam. – Jeśli nic z tego nie wyjdzie, spędzę święta
w Atlantis i zastanowię się, co dalej. A teraz może pomogę ci się
położyć, zanim pójdę na górę?
To pytanie zadawałam Margaret co wieczór, a ona niezmiennie
z godnością odmawiała.
– Nie, Tiggy. Posiedzę sobie jeszcze trochę przy kominku.
– Słodkich snów, kochanie.
Cmoknęłam ją w policzek, którego skóra była cieniutka jak
pergamin, po czym ruszyłam po nierównych wąskich stopniach do
sypialni. Kiedyś był to pokój Margaret, dopóki nie zdała sobie
sprawy, że wdrapywanie się co wieczór na górę to o wiele schodów
za dużo. Dlatego też znieśliśmy jej łóżko na dół, do jadalni. Na
szczęście zawsze brakowało środków, by urządzić łazienkę na
piętrze. Nadal mieściła się więc w przeraźliwie zimnej dobudówce
zaledwie kilka metrów od pokoju, w którym teraz nocowała
Margaret.
Kiedy jak zwykle ściągałam z siebie dzienne ubrania
i nakładałam kolejne warstwy na noc przed położeniem się
w lodowatej pościeli, pomyślałam, że decyzja, by przyjechać tu, do
azylu dzikiej przyrody, była słuszna. Jak mówiłam Charliemu
Kinnairdowi, po sześciu miesiącach w dziale badań w zoo
w Servion pod Lozanną zdałam sobie sprawę, że chcę bezpośrednio
zajmować się zwierzętami i je chronić. Dlatego też odpowiedziałam
na ogłoszenie, które zobaczyłam w internecie, i przyjechałam do
tego rozpadającego się domku nad jeziorem, by pomagać
zreumatyzmowanej starszej pani w jej sanktuarium przyrody.
„Zaufaj swojej intuicji, Tiggy, ona nigdy cię nie zawiedzie”.
Pa Salt często mi to powtarzał.
„W życiu trzeba kierować się intuicją i zdrowym rozsądkiem.
Jeśli nauczysz się korzystać z nich obu w odpowiednich
proporcjach, będziesz podejmować właściwe decyzje w sposób
naturalny” – dodał, kiedy staliśmy razem w jego ulubionym
ogrodzie w Atlantis, patrząc na wschodzący nad Jeziorem
Genewskim księżyc w pełni.
Przypomniało mi się, jak mówiłam mu, że marzę, by pewnego
dnia pojechać do Afryki, pracować na rzecz niezwykłych zwierząt
żyjących w naturalnym środowisku, a nie za kratami.
Tej nocy, kiedy kuliłam palce stóp na skrawku prześcieradła,
który rozgrzałam już kolanami, zdałam sobie sprawę, jak daleko
odeszłam od tamtych marzeń. Zajmowanie się czwórką szkockich
dzikich kotów to nie była pierwsza liga.
Zgasiłam światło i leżałam, przypominając sobie, jak siostry
droczyły się ze mną, nazywając mnie małą wróżką. Nie mogłam
mieć do nich o to pretensji, bo w dzieciństwie nie rozumiałam, że
jestem „inna”, więc mówiłam wprost, co widzę lub czuję. Raz, kiedy
byłam bardzo mała, powiedziałam swojej siostrze CeCe, że nie
powinna wdrapywać się na drzewo, bo widziałam, jak z niego
spada. Śmiała się ze mnie. Nie chciała mnie urazić, ale twierdziła, że
wchodziła na to drzewo setki razy i że wymyślam jakieś głupoty.
A potem, kiedy pół godziny później spadła, unikała mojego
spojrzenia, zażenowana, że moje proroctwo się sprawdziło. Od
tamtej pory wiedziałam, że lepiej trzymać buzię na kłódkę, kiedy
coś „wiem”. Tak samo było w przypadku mojego przekonania, że Pa
Salt nie umarł…
Gdyby odszedł naprawdę, coś bym poczuła w momencie, gdy
jego dusza opuszczała ziemię. A przecież nie doświadczyłam
niczego takiego. Informacja przekazana telefonicznie przez moją
siostrę Maję kompletnie mnie zszokowała. Nie byłam na coś takiego
przygotowana. Nie dostałam żadnego „ostrzeżenia”, że stanie się coś
złego. Więc albo wyczucie mnie zawiodło, albo nie byłam w stanie
zaakceptować prawdy i wypierałam ją.
Wróciłam myślami do Charliego Kinnairda i tej nietypowej
rozmowy kwalifikacyjnej. Coś dziwnego działo się ze mną, gdy
przypominałam sobie te uderzająco błękitne oczy i wąskie dłonie
o długich, wrażliwych palcach, które uratowały życie tak wielu
ludzi…
– Boże, Tiggy! Weź się w garść – zamruczałam.
Może to przez życie na pustkowiu. Nie pojawiały się tu tabuny
atrakcyjnych, inteligentnych mężczyzn. Pewnie stąd moja reakcja.
A poza tym Charlie Kinnaird musi być przynajmniej dziesięć lat
starszy ode mnie…
Mimo wszystko, zamykając oczy, naprawdę nie mogłam się już
doczekać, kiedy odwiedzę posiadłość Kinnaird.
*
Trzy dni później wysiadłam w Tain z mającego zaledwie dwa
wagony pociągu i ruszyłam w kierunku sfatygowanego land rovera
– jedynego samochodu, jaki zauważyłam przed wejściem na
maleńką stację kolejową. Mężczyzna siedzący za kierownicą opuścił
szybę.
– To ty jesteś Tiggy? – spytał z mocnym szkockim akcentem.
– Tak. A ty to Cal MacKenzie?
– Jasne. Wskakuj na pokład.
Tak zrobiłam, ale nie od razu udało mi się zamknąć za sobą
ciężkie drzwi od strony pasażera.
– Unieś je lekko i dopiero wtedy zatrzaśnij – poradził Cal. – Ten
gruchot widział lepsze czasy, jak większość rzeczy w Kinnaird.
Za moimi plecami coś nagle zaszczekało. Obejrzałam się
i zobaczyłam na tylnym siedzeniu gigantycznego charta szkockiego.
Pies przysunął się, by powąchać moje włosy, zanim oblizał mi twarz
szorstkim językiem.
– Och, Thistle, złaź na dół! – ofuknął go Cal.
– Mnie to nie przeszkadza – powiedziałam, sięgając do tyłu, żeby
podrapać charta za uszami. – Uwielbiam psy.
– Tylko go nie rozpieszczaj, to pies myśliwski, ma pracować. No
dobra, jedziemy.
Po kilku nieudanych próbach Calowi udało się wreszcie
uruchomić silnik i potoczyliśmy się przez Tain, miasteczko
wybudowane z ponurych szarych łupków, które służyło sporej
wiejskiej społeczności i gdzie znajdował się jedyny porządny
supermarket w okolicy. Miejskie uliczki szybko się skończyły i dalej
jechaliśmy krętą drogą wśród łagodnych wzgórz pokrytych kępami
wrzosów. Gdzieniegdzie rosły kaledońskie sosny. Szczyty wzgórz
spowijała gęsta mgła, a za zakrętem po prawej stronie pojawiło się
jezioro. W mżawce przypominało gigantyczną szarą kałużę.
Dostałam dreszczy, choć Thistle – który zdecydował się położyć
swój kudłaty siwy łeb na moim ramieniu – grzał mi szyję ciepłym
oddechem. Przypomniał mi się pierwszy dzień, kiedy niemal rok
temu wylądowałam na lotnisku Inverness. Zostawiłam za sobą
pogodne błękitne niebo Szwajcarii i rozświetlone słońcem pierwsze
tej zimy śniegi na szczytach gór naprzeciwko Atlantis, by znaleźć się
w scenerii przypominającej marną kopię tamtego krajobrazu. Gdy
taksówka wiozła mnie do domku Margaret, zastanawiałam się
głęboko, w co ja się, na Boga, wpakowałam. Teraz, kiedy przeżyłam
w Szkocji wszystkie cztery pory roku, wiedziałam już, że pod koniec
lata zbocza gór zabarwi łagodny fiolet wrzosów, a jezioro
w łaskawych promieniach szkockiego słońca będzie błyszczeć
spokojnym błękitem.
Zerknęłam ukradkiem na swojego szofera. Zwalisty, dobrze
zbudowany mężczyzna z ogorzałymi policzkami i przerzedzonymi
rudymi włosami. Wielkie dłonie ściskające kierownicę należały do
człowieka, który ich nie oszczędzał – widziałam brud pod
paznokciami, zadrapania na skórze i zaczerwienione kłykcie.
Biorąc pod uwagę, jak ciężko pracuje, uznałam, że musi być
młodszy, niż mi się wydawało, i ma trzydzieści, może trzydzieści
pięć lat.
Jak większość ludzi, których tu spotkałam, mieszkających na wsi
i żyjących z ziemi daleko od reszty świata, Cal nie mówił wiele.
Ale to dobry człowiek, powiedział mi wewnętrzny głos.
– Od dawna pracujesz w Kinnaird? – przerwałam ciszę.
– Od małego. Mój ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek tak
samo. Towarzyszyłem tacie, odkąd umiałem chodzić. Od tamtej
pory czasy się zmieniły, nie ma co. A te nowe przyniosły nowe
problemy. Beryl nie jest zachwycona najazdem Angoli.
– Beryl? – spytałam.
– Gospodyni w rezydencji Kinnairdów. Pracuje tu od ponad
czterdziestu lat.
– Angoli?
– Anglików. Na sylwestra ściągnie tu banda bogatych gogusiów.
Beryl nie jest szczęśliwa. Ty jesteś pierwszym gościem od renowacji.
Kierowała nią żona dziedzica i nie poskąpiła na nic. Same zasłony
musiały kosztować tysiące.
– No, mam nadzieję, że nie zadawała sobie trudu ze względu na
mnie. Nawykłam obywać się bez wygód – wtrąciłam, żeby nie
pomyślał przypadkiem, że jestem rozpaskudzoną księżniczką. –
Szkoda, że nie widziałeś domku Margaret.
– E tam, widziałem wiele razy. To krewna mojego kuzyna,
jesteśmy więc daleką rodziną. W tych stronach większość ludzi jest
ze sobą w ten czy inny sposób spokrewniona.
Znów zapadło pomiędzy nami milczenie. Cal skręcił ostro
w lewo przy małej zrujnowanej kapliczce, na której wisiała
wyblakła już, krzywo przybita tabliczka z napisem Na sprzedaż.
Droga zrobiła się tu węższa. Jechaliśmy przez otwartą przestrzeń,
pomiędzy ułożonymi z kamieni murkami, które miały chronić
pasące się na łąkach owce i bydło.
W oddali widziałam ciemne chmury wiszące nad górami. Tu
i ówdzie po obu stronach pojawiały się jakieś zabudowania.
Z kominów unosiły się smużki dymu. Szybko zapadał zmierzch,
a my posuwaliśmy się naprzód coraz bardziej wyboistym i pełnym
dziur traktem. Amortyzatory land rovera najwyraźniej dawno
wysiadły, co czuło się, gdy Cal pokonywał kolejne wąskie mostki
wznoszące się nad bystrymi strumieniami. Pod nami woda pieniła
się przy głazach, pędząc w dół, co oznaczało, że pniemy się coraz
wyżej.
– Daleko jeszcze? – spytałam, popatrując na zegarek i zdając
sobie sprawę, że minęła godzina, odkąd wyjechaliśmy z Tain.
– Nie, całkiem blisko – mruknął Cal, skręcając ostro w prawo.
Znaleźliśmy się na dróżce, która przypominała bardziej żwirową
ścieżkę. Zdradliwe dziury były tak głębokie, że błoto spod kół
pryskało aż na szyby auta. – Widać wjazd do posiadłości.
Kiedy w świetle reflektorów mignęły kamienne kolumny,
żałowałam, że nie dotarłam tu wcześniej, by lepiej się rozejrzeć.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – zapewnił mnie Cal.
Skręcaliśmy to w lewo, to w prawo wijącym się wyboistym
szlakiem. Opony land rovera buksowały na podmokłym stromym
podjeździe wysypanym żwirem. Wreszcie Cal się zatrzymał;
samochód zadygotał raz jeszcze i w końcu silnik z ulgą przestał
pracować.
– Witaj w Kinnaird – rzucił Cal, popchnął drzwi i wysiadł.
Zauważyłam, że jak na swoje gabaryty chodzi bardzo lekko.
Obszedł wóz i otworzył drzwi od mojej strony, po czym wyciągnął
rękę, żeby mi pomóc.
– Dam sobie radę – stwierdziłam. Wyskoczyłam z samochodu
i od razu wylądowałam w głębokiej kałuży.
Thistle łasił się do mnie i znów serdecznie mnie polizał, zanim
pobiegł i zaczął węszyć po podjeździe, rad z powrotu na znane sobie
terytorium.
Uniosłam wzrok. W świetle księżyca wyraźnie odznaczały się
ostre zarysy rezydencji Kinnaird. Strome dachy i wyniosłe kominy
rzucały cienie wśród nocy. Za wysokimi kratkowanymi oknami
osadzonymi w surowych kamiennych murach migotały ciepłe
światła.
Cal sięgnął po moją torbę leżącą na tylnym siedzeniu land
rovera i poprowadził mnie naokoło budynku do drzwi na tyłach.
– Wejście dla służby – mruknął, wycierając buty o wycieraczkę
wyłożoną przed drzwiami. – Jedynie dziedzic, jego rodzina
i zaproszeni goście korzystają z tego od frontu.
– Jasne – powiedziałam.
Kiedy wchodziliśmy, ze środka buchnęło rozkoszne ciepło.
– Gorąco jak w piecu – gderał Cal, kiedy szliśmy korytarzem
mocno pachnącym świeżą farbą. – Żona dziedzica kazała
zamontować jakiś wspaniały system ogrzewania i Beryl nie
nauczyła się jeszcze nim sterować. Beryl! – zawołał, prowadząc
mnie do wielkiej ultranowoczesnej kuchni, oświetlonej mnóstwem
lamp reflektorowych.
Aż musiałam zmrużyć oczy, żeby wzrok przyzwyczaił się do tej
jasności. Na środku stała błyszcząca wyspa, a po bokach gładkie
szafki i coś, co wyglądało na szalenie eleganckie piecyki.
– Bardzo stylowo – pochwaliłam.
– Tak, rzeczywiście. Szkoda, że nie widziałaś tego miejsca, zanim
umarł stary dziedzic. Ale podobno za szafkami były zbierający się
od ponad stu lat brud i spory klan myszy. Tylko że wszystkie te
zmiany na nic, jeśli Beryl nie zdoła nauczyć się korzystać z tych
nowomodnych pieców. Gotowała na starej kuchence, odkąd tu
pracuje, a żeby używać tych dwóch fikuśnych urządzeń, trzeba
mieć dyplom z informatyki.
Kiedy mówił, weszła elegancka szczupła kobieta o ostrych
rysach i białych jak śnieg włosach upiętych w kok nad karkiem.
Czułam, że niebieskie oczy osadzone po bokach orlego nosa
oceniają mnie surowo.
– Panna D’Aplièse, jak sądzę? – spytała. Jej melodyjny głos tylko
leciutko zdradzał szkocki akcent.
– Tak, ale proszę mówić po prostu Tiggy.
– A do mnie Beryl. Jak wszyscy.
Przemknęło mi przez myśl, że to imię do niej nie pasuje.
Kojarzyło mi się z typem matczynym o wielkich piersiach,
rumianych policzkach i dłoniach tak spracowanych i dużych jak
patelnie, którymi codziennie ktoś taki żongluje. Tymczasem stała
przede mną przystojna, poważna kobieta w nienagannie skrojonej
czarnej sukience gospodyni.
– Dziękuję za dzisiejszy nocleg. Mam nadzieję, że nie robię zbyt
wielkiego kłopotu. Na pewno ma pani dość zajęć – wybąkałam
skrępowana jak dziecko zwracające się do dyrektorki szkoły. Beryl
miała w sobie coś, co nakazywało traktować ją z najwyższym
szacunkiem.
– Jesteś głodna? Ugotowałam zupę. To właściwie jedyne, co
jestem w stanie przygotować, zanim rozpracuję programy tych
nowych kuchenek. – Uśmiechnęła się kwaśno do Cala. – Dziedzic
mówił, że jesteś weganką. Czy marchewka z kolendrą będą
w porządku?
– Jak najbardziej, dziękuję.
– To ja już was zostawię – wtrącił Cal. – Z wczorajszego
polowania mam w szopie kilka jelenich łbów do obrobienia.
Dobranoc, Tiggy, śpij dobrze.
– Dziękuję, Cal, ty też – odparłam, tłumiąc odruch wymiotny po
tym, co przed chwilą powiedział.
– Zaprowadzę cię na górę do twojej sypialni – powiedziała
szorstko Beryl, dając gestem znać, że mam iść za nią.
W końcu korytarza skręciłyśmy do wspaniałego holu
z kamienną posadzką. Był tam imponujący kamienny kominek, nad
którym wisiała głowa jelenia z ogromnymi rogami. Beryl
poprowadziła mnie na górę schodami świeżo pokrytymi
wykładziną. Ściany były ozdobione portretami przodków rodziny
Kinnairdów. Potem szłyśmy szerokim korytarzem na górze.
Wreszcie Beryl otworzyła drzwi dużego pokoju utrzymanego
w łagodnej beżowej tonacji. Na honorowym miejscu stało ogromne
łoże z baldachimem, z zasłoną udrapowaną z materiału
w czerwoną szkocką kratę. Przy kominku stały skórzane fotele
z miękkimi poduszkami, a dwie stare mosiężne lampy na stolikach
nocnych z politurowanego na błysk mahoniu dawały miękkie
światło.
– Jak tu pięknie – szepnęłam. – Czuję się jak
w pięciogwiazdkowym hotelu.
– Starszy dziedzic sypiał tu aż do dnia śmierci, ale teraz pewnie
nie poznałby tego pokoju, a zwłaszcza łazienki. – Beryl wskazała na
drzwi po lewej stronie. – Używał tego pomieszczenia jako
przebieralni. Pod koniec wstawiłam tam toaletę. Wiesz, łazienka
była na drugim końcu korytarza.
Gospodyni westchnęła ciężko. Widząc wyraz jej twarzy,
domyśliłam się, że jest myślami w przeszłości – za którą
najwyraźniej tęskniła.
– Pomyślałam, że mogłabym posłużyć się tobą jako królikiem
doświadczalnym. Jeśli nie masz nic przeciw temu, wypróbuj ten
apartament, sprawdź, czy coś jest jeszcze nie tak – kontynuowała. –
Będę wdzięczna, jeśli weźmiesz prysznic i powiesz mi, jak długo
trzeba czekać, aż zacznie płynąć ciepła woda.
– Z przyjemnością. Tam gdzie teraz mieszkam, ciepła woda to
rzadkość.
– No dobrze, nadal czekamy na stół do jadalni, który jest
w renowacji, dlatego najlepiej będzie, jeśli przyniosę ci tacę
z jedzeniem tutaj.
– Zrób tak, jak ci najwygodniej.
Skinęła głową i wyszła z pokoju. Usiadłam na brzegu materaca,
który wydawał się bardzo wygodny, i zamyśliłam się nad tym, że
nie jestem w stanie rozszyfrować Beryl. I ten dom… tak luksusowe
warunki to ostatnie, czego mogłam się tu spodziewać. W końcu
wstałam z łóżka i zajrzałam do łazienki. Zobaczyłam podwójną
umywalkę z marmurowym blatem, wolno stojącą wannę i kabinę
z wielkim okrągłym prysznicem w górze. Po miesiącach kąpieli
w poobijanej emaliowanej wannie u Margaret wprost nie mogłam
doczekać się, kiedy pod niego wskoczę.
– To raj – szepnęłam.
Zrzuciłam ubranie, puściłam wodę i nieprzyzwoicie długo
stałam w jej ciepłym strumieniu. Potem wyszłam, wytarłam się
i włożyłam cudownie puchaty szlafrok, który wisiał na drzwiach.
Wycierając ręcznikiem swoje niesforne loki, wróciłam do sypialni,
gdzie zastałam Beryl, która właśnie stawiała tacę na stoliku obok
jednego ze skórzanych foteli.
– Przyniosłam ci trochę domowego syropu z kwiatów czarnego
bzu do zupy.
– Dziękuję. A właśnie! Woda od razu była gorąca.
– To dobrze. No to zostawię cię, żebyś spokojnie zjadła. Śpij
dobrze, Tiggy – powiedziała i wyszła z pokoju.
2

Zza grubych kotar nie docierał do środka nawet promień


światła, kiedy po omacku szukałam przycisku, by włączyć lampę
i zobaczyć, która godzina. O dziwo, była już prawie ósma. Co za
leniuchowanie jak na kogoś, kto wstaje zwykle o szóstej, by
nakarmić zwierzęta! Wygramoliłam się z ogromnego łoża i poszłam
odsłonić okno, za którym ukazał się niesamowicie piękny widok.
Dom leżał na wzgórzu opadającym łagodnie do wijącej się
w dolinie wąskiej rzeki. Dalej teren zaczynał się wznosić znowu aż
do pasma gór, których szczyty pokrywał błyszczący niczym lukier
śnieg. W porannym słońcu cały krajobraz mienił się od szronu.
Otworzyłam niedawno pomalowane okno, by odetchnąć pełną
piersią górskim powietrzem. Pachniało świeżością, z małą nutką
wilgoci jesiennych traw i liści, które rozkładały się, by użyźnić
ziemię przed kolejną wiosną.
Chciałam pobiec i zanurzyć się w tym cudownym świecie natury
w najlepszym wydaniu. Włożyłam szybko dżinsy, sweter i kurtkę
narciarską, czapkę, a na nogi solidne botki i ruszyłam na dół do
drzwi frontowych. Nie były zamknięte, a kiedy znalazłam się na
zewnątrz, aż dech mi zaparło z zachwytu. Przede mną roztaczał się
rajski krajobraz, nieskażony ręką człowieka.
– To wszystko moje – szepnęłam, idąc po szorstkiej zmarzniętej
trawie przed domem.
Z lewej strony wśród drzew coś zaszeleściło. Dostrzegłam młodą
sarnę kasztanowej cętkowanej maści; miała sterczące uszy i długie
rzęsy. Zwierzę natychmiast czmychnęło w lekkich podskokach.
Choć teren wydzielony dla jeleni, którymi opiekowała się Margaret,
był duży i starała się zapewnić im warunki jak najbardziej zbliżone
do naturalnych, to jednak zwierzęta żyły tam za ogrodzeniem. Tu,
w Kinnaird, miały tysiące hektarów, po których mogły swobodnie
wędrować. Oczywiście nie były całkiem bezpieczne. Nawet jeśli nie
grozili im już dawni naturalni wrogowie, to teraz największe
niebezpieczeństwo stwarzali dla nich ludzie, myśliwi.
Pomyślałam, że w przyrodzie zawsze jest ryzyko. Dotyczy to
również ludzi, mieniących się panami życia na Ziemi. Z całą naszą
arogancją uważamy się za niezwyciężonych. A przecież tyle razy
widzieliśmy, jak podczas tornada czy huraganu bogowie jednym
podmuchem wiatru potrafią zmieść z powierzchni naszej planety
tysiące ludzkich istot.
W połowie zbocza zatrzymałam się przy płynącym wartko
strumieniu, który wezbrał po nocnym deszczu. Oddychając głęboko,
rozejrzałam się.
Czy chciałabym tu przez jakiś czas pomieszkać?
Tak, tak, tak! – zabrzmiała wewnętrzna odpowiedź.
Jednak nawet mnie to miejsce wydawało się całkowicie odcięte
od cywilizacji. To był naprawdę inny świat. Wiedziałam, co
powiedzą moje siostry – że chyba zwariowałam, by zakopać się na
takim pustkowiu, podczas gdy powinnam spędzać więcej czasu
między ludźmi, a najlepiej w towarzystwie odpowiednich
kawalerów – tylko że mnie się to wcale nie uśmiechało. Wśród
dzikiej przyrody czułam, że żyję, moje zmysły się wyostrzały,
doświadczałam euforii, jakbym unosiła się ponad ziemią i stawała
się częścią wszechświata. Wiedziałam, że tu, w Kinnaird, moje
wewnętrzne ja, które tak skrzętnie ukrywałam, może rozkwitnąć
i umacniać się, gdy będę budzić się co rano blisko tego magicznego
wąwozu.
– Co byś powiedział na to, gdybym na jakiś czas została
w Kinnaird, Pa? – rzuciłam w niebo, rozpaczliwie pragnąc kontaktu
z tym, którego kochałam najbardziej w świecie.
Lecz i tym razem odpowiedziała mi głucha cisza. Nie poczułam
nic, ani fizycznie, ani duchowo. To było bardzo smutne.
Kilkaset metrów od domu zobaczyłam ze skalnego urwiska gęsty
las w dole. Wydawał się niedostępny, ale kiedy spróbowałam,
okazało się, że zejście nie jest takie trudne. Idealne warunki dla
Molly, Igora, Posy i Polsona – naszych czterech dzikich kotów.
Pospacerowałam tam trochę. Wiedziałam, że zalesione zbocze
z tyłu da kotom poczucie bezpieczeństwa, potrzebne, by odważyły
się na wędrówki, a z czasem może i na założenie rodzin. Z domu
i zabudowań można było tu dotrzeć w dziesięć minut – więc było
dość blisko, bym mogła codziennie dokarmiać naszych
podopiecznych, nawet w środku zimy. Zadowolona ze swojego
wyboru, wspięłam się na wąską wyboistą ścieżkę, która
najwyraźniej była drogą dojazdową do wąwozu.
Nagle usłyszałam zbliżający się warkot silnika, obejrzałam się
więc i zobaczyłam, jak z okna land rovera wychyla się Cal.
– Tu jesteś! – Popatrzył na mnie z wyraźną ulgą. – Gdzieś ty się
nam zapodziała? Beryl dawno przygotowała śniadanie, ale kiedy
poszła cię zawołać, nie zastała cię w pokoju. Była przekonana, że
nocą porwał cię MacTavish Zuchwały, nasz duch rezydent.
– O rany, naprawdę przepraszam, Cal. To taki piękny ranek.
Poszłam pozwiedzać trochę okolicę. Znalazłam też idealne miejsce
na zbudowanie zagrody dla kotów. Tam. – Wskazałam na zbocze.
– W takim razie może opłaciło się to całe zamieszanie z Beryl
i śniadaniem. Poza tym pewnie nie zaszkodzi jej trochę emocji, żeby
się nie nudziła. – Cal mrugnął do mnie. – Oczywiście, problem
w tym, że ona uważa się tu za prawdziwą panią domu. Zresztą nie
mogę zaprzeczyć, pod wieloma względami nią jest. Wskakuj.
Podwiozę cię.
Wsiadłam do samochodu i ruszyliśmy.
– Te drogi robią się bardzo zdradliwe, kiedy pada śnieg – ostrzegł
mnie Cal.
– Całe życie mieszkałam w Genewie, jestem przyzwyczajona do
jazdy po śniegu.
– To dobrze, bo będziesz go tu widziała sporo przez wiele
miesięcy. Popatrz, za tą polanką chowają się między brzozami na
noc byki.
– Wygląda to na dość marną kryjówkę – powiedziałam, patrząc
na wątłe drzewka.
– Tak, i w tym problem. Większość lasów w wąwozie została
wycięta. Staramy się je odbudować, ale trzeba grodzić szkółki, bo
inaczej jelenie wyjadają sadzonki. To wielkie wyzwanie dla nowego
dziedzica. Och, nie, Beryl…
Coś straszliwie zazgrzytało, kiedy przerzucał bieg. Land rover
zatrząsł się, ale po chwili znów pojechał gładko.
– Beryl? – powtórzyłam zdziwiona.
– A jak? – Zaśmiał się. – Nadałem tej maszynie imię od naszej
gospodyni. Ten wóz jest tak twardy jak stare buciory i zwykle
niezawodny, mimo tej czkawki.
Kiedy wróciliśmy do domu, przeprosiłam bardzo Beryl za to, że
znikłam przed śniadaniem. Po czym uznałam, że wypada zjeść
przygotowane mi przez nią kanapki z pastą marmite – „zamiast
śniadania”, które mnie ominęło. A naprawdę nie jestem entuzjastką
marmite.
– Chyba mnie nie lubi – mruknęłam do Cala, kiedy poszła do
kuchni, a on pomagał mi w opróżnianiu talerza.
– Nie, Tig, ta biedna kobieta jest po prostu zestresowana –
zauważył słusznie, miażdżąc potężnymi szczękami kolejne porcje
pociętych na trójkąty kanapek. – Powiedz, o której chcesz wracać?
Najbliższy odjazd masz o trzeciej dwadzieścia dziewięć, ale sama
decyduj.
Nagle odezwał się dzwonek telefonu, ale zaraz ucichł. Zanim
zdołałam odpowiedzieć Calowi, z kuchni wróciła Beryl.
– Dziedzic chce z tobą mówić, Tiggy. Możesz teraz podejść do
telefonu? – spytała.
– Oczywiście.
Popatrzyłam na Cala i wzruszyłam ramionami, po czym poszłam
za gospodynią tylnym korytarzem do małego pokoju, który
najwyraźniej służył za biuro.
– Zostawię cię samą – rzuciła, wskazując słuchawkę leżącą na
biurku.
– Halo? – powiedziałam do telefonu, gdy za Beryl zamknęły się
drzwi.
– Cześć, Tiggy. Przepraszam, że nie mogłem dołączyć do ciebie
w Kinnaird. Miałem w szpitalu kilka nagłych przypadków, którymi
trzeba się było zająć.
– Nie ma sprawy, Charlie – skłamałam, bo byłam rozczarowana.
– No i co myślisz o Kinnaird?
– Sądzę… że to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, jakie
widziałam. Oszałamiające, naprawdę, Charlie. A przy okazji, myślę,
że znalazłam idealne siedlisko dla kotów.
– Naprawdę?
– Tak.
Opowiedziałam mu, o który fragment posiadłości mi chodzi
i dlaczego mój wybór byłby taki, a nie inny.
– Jeśli tak uważasz, to na pewno masz rację. A co z tobą? Masz
ochotę z nimi przyjechać?
– No… bardzo mi się tu podoba – przyznałam, uśmiechając się do
słuchawki. – Zresztą to mało powiedziane. Po prostu zakochałam się
w tym miejscu.
– I jesteś skłonna jakiś czas tam pomieszkać?
– Tak – odparłam bez wahania. – Zdecydowanie.
– No to… cudownie! Zwłaszcza Cal będzie w siódmym niebie.
Zdaję sobie sprawę, że nie omówiliśmy jeszcze dokładnie
warunków, również finansowych, ale zgodzisz się, żebym napisał ci
o tym w mailu? Moglibyśmy na początek zawrzeć umowę na trzy
miesiące, jak myślisz?
– Tak, oczywiście. Przeczytam maila i dam ci odpowiedź.
– Wspaniale. Następnym razem chętnie sam ci wszystko pokażę.
Mam nadzieję, że Beryl ugościła cię jak należy?
– Jak najbardziej.
– Świetnie. No to wysyłam ci maila i jeśli zgodzisz się przyjechać
pracować do Kinnaird, to może najlepiej, żebyś przeniosła się tam
razem z kotami na początku grudnia?
– Byłoby idealnie.
Po uprzejmym pożegnaniu skończyłam rozmowę, zastanawiając
się, czy właśnie podjęłam najlepszą, czy najgorszą decyzję w życiu.
Kiedy podziękowałam Beryl za gościnność, Cal pokazał mi
drewnianą, prostą, ale uroczą chatę, którą miałam z nim dzielić,
jeśli przyjmę tę pracę. Potem wsiedliśmy do land rovera
i ruszyliśmy na stację w Tain.
– No to jak, przyjeżdżasz z kotami czy nie? – zapytał prosto
z mostu Cal.
– Przyjeżdżam.
– Bogu niech będą dzięki! – Z radości walnął w kierownicę. –
Niańczenie kotów to ostatnie, czego mi tu trzeba. Mam dość na
głowie i bez tego.
– Przyjadę z nimi w grudniu. Co oznacza, że musisz
zorganizować budowę ich zagrody.
– Dobra, w takim razie będę potrzebował od ciebie dokładnych
wskazówek, jak to ma wyglądać. Ale to świetna wiadomość, że tu
będziesz. Jesteś pewna, że wytrzymasz na tym odludziu? – spytał,
kiedy jechaliśmy po wyboistej drodze prowadzącej z posiadłości. –
Nie każdy potrafi żyć na takim pustkowiu.
W tej chwili słońce postanowiło wychylić się zza chmury,
rzucając promienie na spowity tajemniczą mgłą wąwóz pod nami.
– Ależ tak, Cal. – Uśmiechnęłam się do niego, czując rozpierającą
mnie radość. – Wiem, że dam radę.
3

Następny miesiąc minął w okamgnieniu. Było w nim wiele


smutnych pożegnań, bo Margaret i ja musiałyśmy rozstać się
z naszymi ukochanymi zwierzętami. Jeleń, dwie rude wiewiórki,
jeże, sowy i nasz ostatni osiołek zostały rozwiezione do swoich
nowych domów. Margaret przyjmowała to dużo spokojniej ode
mnie – ja wypłakiwałam oczy po każdym z nich.
– Taka już kolej rzeczy, Tiggy. W życiu jest mnóstwo powitań
i pożegnań. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej – radziła.
Cal stale kontaktował się ze mną mailowo i telefonicznie
w sprawie zagrody dla dzikich kotów. Wynajął firmę, która ją
budowała.
– Nie powinienem narażać nas na wydatki – powiedział. – Ale
dziedzic wystąpił o dotację. Zależy mu, żeby koty się rozmnożyły.
Ze zdjęć, które mi przysłał, widziałam, że budują to porządnie –
przestronne pomieszczenia połączone wąskimi tunelami wśród
drzew i zarośli, gdzie przygotowano specjalne kryjówki dla kotów.
W sumie miały być cztery pawilony, żeby każdy miał swoje
terytorium, a samice mogły zostać oddzielone od samców, w razie
gdyby były kotne.
Pokazałam Margaret te zdjęcia, kiedy siedziałyśmy, popijając
sherry w nasz ostatni wspólny wieczór.
– Boże! – Zaśmiała się. – Dałoby się tu pomieścić wygodnie kilka
żyraf, a co dopiero mówić o kilku cherlawych kotach.
– Charlie najwyraźniej śmiertelnie poważnie podszedł do
programu rozmnażania gatunku.
– Trzeba przyznać, że jest perfekcjonistą, ten nasz Charlie.
Szkoda, że za młodu został tak brutalnie odarty z marzeń. Myślę, że
nigdy się z tego do końca nie podniósł.
Nastawiłam ciekawie uszu.
– Z czego?
– Nie powinnam o tym wspominać, ale sherry rozwiązało mi
język. Powiedzmy, że nie miał szczęścia w miłości. Dziewczyna
rzuciła go dla innego, a on ożenił się z tą swoją damą, żeby się
odegrać.
– Znasz jego żonę?
– Spotkałam ją tylko raz, podczas ich ślubu ponad szesnaście lat
temu. Zamieniłyśmy kilka słów, ale nie spodobał mi się jej styl.
Oczywiście, jest bardzo piękna, ale, jak w bajkach, fizyczne piękno
nie zawsze idzie w parze z tym wewnętrznym, a jeśli chodzi
o kobiety, Charlie zawsze był naiwny. Ożenił się, kiedy miał
dwadzieścia jeden lat, studiował wtedy na trzecim roku medycyny
w Edynburgu.
Margaret westchnęła.
– Ona już była w ciąży, miała urodzić ich córkę Zarę. Sądzę, że
całe życie Charliego do tamtej pory było reakcją na zachowanie
ojca. Medycyna i małżeństwo stanowiły ucieczkę. Może teraz
wreszcie nadszedł jego czas. – Dopiła ostatni łyk sherry. – Należy
mu się.
*
Następnego ranka starałam się opanować sytuację na tylnym
siedzeniu Beryl – land rovera – gdzie były Molly, Igor, Posy i Polson.
Pomiaukiwały i syczały niezadowolone w swoich klatkach.
Załadowanie do nich kotów było nie lada zadaniem. Mimo grubej
bluzy i mocnych roboczych rękawic miałam kilka głębokich
zadrapań na nadgarstkach i dłoniach. Choć szkockie dzikie koty są
mniej więcej tej samej maści i wielkości co zwyczajne dachowce,
podobieństwo na tym się kończy. Nie nazywa się ich „górskimi
tygrysami” bez przyczyny. Polson, na przykład, miał zwyczaj gryźć
najpierw, a potem zastanawiać się, o co chodzi.
Mimo narowistego charakteru kochałam je wszystkie. Były
iskierką nadziei w świecie, w którym tyle lokalnych gatunków
znikło bez śladu. Margaret mówiła mi, że aby zapobiec ich
krzyżowaniu się z kotami domowymi, w Szkocji prowadzi się wiele
programów mających na celu wyhodowanie czystej rasy kociąt, by
potem osiedlać je w naturalnym środowisku. Kiedy wbrew
gwałtownym protestom zamykałam je w klatkach, czułam, że na
moich barkach spoczywa wielka odpowiedzialność – miałam
chronić przyszłość tej czwórki.
Alicja, mój ukochany jeż – nazwana tak, bo wpadła do króliczej
nory jako osesek, a ja uratowałam ją z zębów psa, który ją stamtąd
wyciągnął – miała jechać na przednim siedzeniu w tekturowym
pudełku, obok plecaka zawierającego skromny zestaw moich ubrań.
– Gotowa? – zapytał Cal, który już siedział za kierownicą i chciał
jak najszybciej ruszać.
– Tak – rzuciłam, wiedząc, że teraz czeka mnie najtrudniejsze:
musiałam wrócić i pożegnać się z Margaret. – Dasz mi jeszcze pięć
minut?
Cal zrozumiał. W milczeniu skinął głową, a ja pobiegłam do
domku.
– Margaret? Gdzie jesteś? Margaret?
Nie mogłam jej nigdzie znaleźć, w końcu wyszłam i zobaczyłam
ją siedzącą na ziemi pośrodku pustej zagrody kotów. Guinness
i Button stali po bokach niczym warta. Margaret ukryła twarz
w dłoniach, jej ramiona drżały.
– Margaret? – Podeszłam do niej, przyklękłam i objęłam ją. – Nie
płacz, bo i ja się rozpłaczę.
– Nie potrafię się opanować, kochanie. Próbowałam być dzielna,
ale dzisiaj… – Opuściła ręce. Zobaczyłam, że ma czerwone oczy. –
Dzisiaj, kiedy koty i ty wyjeżdżacie, naprawdę kończy się pewna
epoka.
Wyciągnęła swoją sękatą, pokręconą od reumatyzmu dłoń.
W bajkach takie mają złe wiedźmy, ale mnie ręce Margaret
kojarzyły się z czymś wręcz przeciwnym – z samym dobrem.
– Byłaś dla mnie jak wnuczka, Tiggy, nigdy nie zdołam
odwdzięczyć ci się za opiekę nad moimi zwierzętami, kiedy mnie
zabrakło sił, by się nimi zajmować. Dzięki tobie przeżyły i były
zdrowe.
– Niedługo przyjadę odwiedzić cię w twoim nowym domu,
słowo. Przecież w końcu nie będziemy tak daleko od siebie. –
Jeszcze raz ją objęłam i uściskałam na pożegnanie. – Cudownie było
tu pracować i tyle się nauczyłam. Dziękuję ci, Margaret.
– Cała przyjemność po mojej stronie. A skoro już mowa o nauce,
nie zapomnij odezwać się do Chilly’ego, kiedy będziesz w Kinnaird.
To stary Cygan, który mieszka na terenie posiadłości, i prawdziwa
kopalnia wiedzy na temat ziół, którymi można leczyć zwierzęta
i ludzi.
– Na pewno się z nim spotkam. Do zobaczenia, Margaret. –
Wstałam i wiedząc, że zaraz sama się rozpłaczę, pomaszerowałam
pospiesznie do bramy, gdzie czekał na mnie Cal.
– Postaraj się, żeby te nasze koty dochowały się kilku ślicznych
kociąt, dobrze?! – zawołała Margaret, a ja pomachałam jej ostatni
raz, wdrapałam się na siedzenie Beryl i wyruszyłam, by zacząć
nowy rozdział w swoim życiu.
*
– To twój pokój, Tig – powiedział Cal, rzucając mój plecak na
podłogę.
Rozejrzałam się po małym wnętrzu. Niski sufit znaczyły
pęknięcia i nierówności tynku, jakby już miał trochę dość
dźwigania na sobie ciężaru dachu. W chacie panował lodowaty
chłód, a warunki były spartańskie, nawet w porównaniu ze
standardem, do jakiego przywykłam, ale przynajmniej miałam
łóżko. I komodę z szufladami, na której postawiłam pudełko
z Alicją, nadal zamkniętą w środku.
– Może przyniosę tu też jej klatkę? – zaproponował Cal. – Nie
dam sobie z nią rady w pokoju dziennym. Jeśli uciekłaby w nocy,
mógłbym ją jeszcze rozdeptać w drodze do łazienki! Czy ona nie
powinna spać o tej porze roku?
– W warunkach naturalnych tak, ale bałabym się ryzykować –
wyjaśniłam. – Nie przybrała dość na wadze, odkąd ją odratowałam,
i nie przetrwałaby zimy. Muszę pilnować, żeby miała ciepło i jadła
ile trzeba.
Cal przyniósł klatkę, a ja po przeniesieniu Alicji do jej „domku”
dałam jej torebkę ulubionego kociego jedzenia. Potem poczułam się
tak zmęczona, że usiadłam ciężko na łóżku. Marzyłam, żeby się
położyć.
– Bardzo dziękuję za pomoc, Cal. Sama nie dałabym rady zwieźć
kotów do zagród na dole.
– Nie ma sprawy. – Zmierzył mnie wzrokiem. – Jesteś jak elfik.
Chyba nie będę ci kazał asystować w reperowaniu płotów i rąbać
drewna na opał.
– Jestem silniejsza, niż ci się zdaje – skłamałam bojowo.
Bo tak naprawdę nie byłam. W każdym razie nie fizycznie.
– Dobra, dobra, nie wątpię, że masz inne atuty, Tig. – Cal wskazał
na zimny pokój o gołych ścianach. – W tym domu przyda się
odrobina damskiej ręki – dodał. – Ja nie mam o takich rzeczach
pojęcia.
– Na pewno można zrobić coś, żeby było tu bardziej przytulnie.
– Chcesz coś zjeść? W lodówce jest trochę potrawki z sarniny.
– Eee, nie, dziękuję. Jestem weganką, pamiętasz?
– Oczywiście. No dobrze. – Wzruszył ramionami i potężnie
ziewnął. – Może powinnaś się przespać.
– Chyba tak.
– W łazience jest wanna, jakbyś chciała się pomoczyć. Ja
zaczekam, aż ty skorzystasz z pierwszej porcji ciepłej wody.
– Naprawdę nie trzeba. Od razu idę spać – odparłam. –
Dobranoc, Cal.
– Dobranoc, Tig.
Wreszcie drzwi zamknęły się za nim, a ja opadłam na
zdradziecko wygodny, dobrze wyrobiony materac, naciągnęłam na
siebie kołdrę i natychmiast usnęłam.
*
Obudziłam się o szóstej – z zimna i dzięki mojemu
wewnętrznemu budzikowi. Zapaliłam światło i zobaczyłam, że na
zewnątrz nadal panuje nieprzenikniona ciemność, a na szybach
w środku osiadł lód.
Nie musiałam się ubierać, bo nadal miałam na sobie bluzę
i brudne dżinsy, włożyłam tylko dodatkowy sweter, botki, czapkę
i kurtkę narciarską. Weszłam do pokoju dziennego z przyjemnym
głębokim kominkiem. Złapałam latarkę, która – jak pokazał mi
poprzedniego dnia Cal – wisiała na haczyku przy drzwiach,
włączyłam ją i zebrałam się na odwagę, by wyjść na zewnątrz.
Kierując się jej światłem i pamięcią, poszłam do dużej stodoły, gdzie
mieściła się chłodnia. Wzięłam stamtąd tusze gołębi i królików dla
kotów. W środku zauważyłam Thistle’a. Spał na beli siana w rogu.
Widząc mnie, wstał i przeciągnął się sennie, zanim podbiegł się
przywitać na swoich nieprawdopodobnie długich łapach; obwąchał
szpiczastym nosem moją wyciągniętą dłoń. Kiedy zajrzałam w jego
mądre brązowe oczy otoczone szarą sierścią – jakby krzaczastymi
brwiami – serce mi zmiękło.
– Chodź. Zobaczymy, czy znajdzie się tu coś do zjedzenia i dla
ciebie.
Wybrałam mu soczystą kość, wzięłam posiłek kotów i wyszłam.
Thistle próbował przecisnąć się na zewnątrz za mną, ale
z przykrością wepchnęłam go z powrotem do stodoły.
– Może innym razem, kochanie – powiedziałam.
Nie mogłam ryzykować, że spłoszy mi koty już pierwszego dnia
po przyjeździe.
Ruszyłam po zmarzniętej trawie i po chwili szłam już w dół
zbocza w kierunku zagród. Niebo było czarne jak atrament, jeszcze
takiego nigdy nie widziałam. Ciemności nie rozpraszało żadne
światło, które docierałoby tu z jakichś odległych gospodarstw.
Korzystając z latarki, dotarłam na dół do pawilonów.
– Molly? – szepnęłam w ciemność. – Igor? Posy? Polson?
Odruchowo nacisnęłam klamkę, ale zaraz przypomniałam sobie,
że tutaj, w miejscu gdzie w przyszłości mogą zaglądać turyści, jest
urządzenie z kodem, by nikt niepowołany nie wszedł do zagrody
i nie niepokoił kotów. Skupiłam się, żeby przypomnieć sobie
kombinację cyfr, którą podał mi Cal, i wybrałam ją. Za trzecim
podejściem się udało i bramka się otworzyła. Zamknęłam ją za sobą.
Znów zawołałam koty po imieniu, ale bez skutku. Nie usłyszałam
najlżejszego stąpnięcia łapą czy szelestu liścia. Mając cztery
ogromne pawilony, koty mogły być wszędzie i najwyraźniej się
pochowały. Prawdopodobnie dąsały się na mnie.
– Hej, to ja, Tiggy – szepnęłam w kompletną ciszę, a z moich ust
popłynął obłoczek pary. – Jestem tu, nie ma się czego bać. Nic wam
nie grozi, przysięgam. Jestem z wami.
Cofnęłam się i czekałam, czy odpowiedzą na mój głos. Nic się nie
stało, więc przeszukałam wszystkie pawilony i nasłuchiwałam tak
długo, jak mogłam wytrzymać, po czym położyłam łupy, wyszłam
przez bramkę i wspięłam się z powrotem na wzgórze.
*
– Gdzieś ty się zerwała tak wcześnie? – zapytał Cal, który
wynurzył się z małej kuchenki z parującymi kubkami herbaty dla
nas obojga.
– Poszłam zobaczyć, co u kotów, ale się nie pokazały. Biedactwa
są pewnie przerażone, ale przynajmniej usłyszały mój głos.
– Jak wiesz, niespecjalnie lubię koty. Są samolubne, drapią –
marudził Cal. – To antyspołeczne niewdzięczniki, ich lojalność
zależy od tego, kto je karmi. Co innego psy, jak Thistle, takie mogę
przyjąć zawsze.
– Widziałam go rano w stodole, dałam mu kość z chłodni –
przyznałam się, popijając mocny napar. – Zawsze tam śpi?
– Tak, to pies pracujący, mówiłem, nie jakiś tam rozpieszczony
miejski kanapowiec.
– Nie mógłby czasem spać w chacie? Tam jest okropnie zimno.
– Och, Tig, jesteś za miękka. On jest do tego przyzwyczajony –
upomniał mnie łagodnie Cal, idąc z powrotem do kuchni. – Chcesz
grzankę z dżemem?!
– Z przyjemnością, poproszę! – odkrzyknęłam. Poszłam do
swojego pokoju i klęknęłam przy klatce Alicji, by otworzyć jej
drzwiczki. Ze środka małej drewnianej chatki, w której lubiła się
zakopywać, popatrywały bystre oczka. Jedna z jej malutkich łapek
połamała się podczas upadku do króliczej nory i nie zrosła się jak
należy. Jeżyk kuśtykał po swojej klatce jak emeryt, choć miał
zaledwie parę miesięcy.
– Dzień dobry, Alicjo – szepnęłam. – Jak ci się spało? Co byś
powiedziała na kawałek ogórka?
Wróciłam do kuchni, by wziąć ogórek z lodówki, która – jak
zauważyłam – wymagała solidnego szorowania, by usunąć
zielonkawy osad i pleśń z tylnej ścianki i półek. Widziałam też, że
w zlewie przewalają się brudne garnki i patelnie. Wyciągnęłam
grzankę z opiekacza i na sfatygowanym blacie, na którym zebrały
się okruchy chyba z całego tygodnia, posmarowałam ją margaryną.
Typowy mężczyzna, pomyślałam. Choć nie miałam obsesji na
punkcie czystości, to tutaj było poniżej poziomu, który mogłabym
tolerować, i aż paliłam się, żeby wziąć się do porządków. Po
nakarmieniu Alicji usiadłam z Calem przy niewielkim stole w rogu
pokoju dziennego, żeby zjeść grzankę.
– No to co zwykle dajesz kotom z rana? – zapytał.
– Dziś wrzuciłam im gołębie i parę królików, które dla nich
przywiozłam.
– Mam dla ciebie trochę serc jelenich w zamrażarce. Pokażę ci.
Są w szopie na podwórzu, za domem.
– Będą zachwycone, Cal, dzięki.
– Nie rozumiem, Tig. Mówisz, że jesteś weganką, jak więc dajesz
radę codziennie dotykać padliny?
– To naturalne. Ludzie są dość wykształceni, by dokonywać
świadomych decyzji co do swojej diety, i mamy spory wybór.
Zwierzęta są go pozbawione. Alicja je mięso, bo to właściwe dla jej
gatunku, podobnie jak dla kotów. Po prostu tak jest, choć muszę
przyznać, że niespecjalnie zachwyca mnie podawanie im jelenich
serc. W sercu mieści się dusza każdego z nas, prawda?
– Wolę tego nie komentować. Jestem mężczyzną i lubię czuć
smak czerwonego mięsa między zębami, czy to podroby, czy
najlepszy kawałek steku. – Cal pokiwał mi palcem. – I ostrzegam cię,
Tig. Nigdy się nie zmienię. Jestem mięsożerny do szpiku kości.
– Obiecuję, że nie będę próbowała cię nawracać, ale nie
przyrządzę ci gulaszu z jagnięciny i różnych takich rzeczy.
– Poza tym myślałem, że wy, Francuzi, uwielbiacie czerwone
mięso?
– Jestem Szwajcarką, nie Francuzką, więc może dlatego go nie
lubię – odparowałam z uśmiechem.
– Margaret mówiła mi, że z ciebie to niezły spec, Tig. Masz ponoć
świetny dyplom i w ogóle… Na pewno mogłabyś znaleźć sobie
dobrze płatną, prestiżową robotę w jakimś laboratorium, zamiast
niańczyć kilka parszywych kocurów. Co przywiało cię do Kinnaird?
– Rzeczywiście przez kilka miesięcy pracowałam w laboratorium
przy zoo. Analizowałam dane. Zarabiałam niezłe pieniądze, ale
czułam się fatalnie. A w końcu to, jak się czujesz, jest najważniejsze,
prawda?
– Pewnie, biorąc pod uwagę, ile mi płacą za te wszystkie godziny
pracy, przy której można połamać sobie gnaty, to chciałbym w to
wierzyć! – Roześmiał się basem. – No nic, dobrze, że tu jesteś, cieszę
się, że będę miał towarzystwo.
– Myślałam, że dziś może zrobiłabym trochę porządków
w chacie, jeśli nie masz nic przeciw temu.
– Na pewno się przyda. Dziękuję, Tig. Do zobaczenia.
Narzucił na siebie starą kurtkę i ruszył do wyjścia.
*
Resztę poranka spędziłam w wąwozie z kotami – a w gruncie
rzeczy bez nich, bo choć wypatrywałam ich w legowiskach
ukrytych głęboko w listowiu, nie zdołałam ich wypatrzeć.
– Byłoby strasznie, gdyby moi podopieczni umarli już
w pierwszym tygodniu – powiedziałam do Cala, kiedy wpadł do
chaty w porze lunchu po swoją ogromniastą kanapkę. – Nawet nie
tknęły jedzenia.
– No, rzeczywiście – mruknął. – Ale wyglądały tak, jakby były
dość tłuste, żeby lekko wytrzymać przynajmniej kilka dni głodówki.
Zadomowią się, Tig.
– Mam nadzieję, naprawdę. W każdym razie muszę zrobić
trochę zakupów żywnościowych, potrzebuję też środków do
czyszczenia – powiedziałam. – Gdzie tu jest najbliższy sklep?
– Możemy się tam zaraz wybrać. Dam ci przy okazji lekcję jazdy.
Z Beryl trzeba się trochę oswoić.
Przez następną godzinę prowadziłam Beryl i uczyłam się jej
specyfiki w drodze do sklepu i z powrotem. Sklep okazał się
rozczarowaniem – oferował Bóg wie ile rodzajów przeróżnych
ciasteczek dla przejezdnych turystów, ale niewiele więcej. Udało mi
się jednak kupić ziemniaki, kapustę i marchew, trochę solonych
orzeszków i mnóstwo fasolki w puszkach, dla zapewnienia sobie
białka.
Kiedy wróciliśmy do chaty, Cal zostawił mnie z zakupami.
Szukałam mopa czy miotły, ale bez powodzenia. Uznałam, że nie
ma rady, trzeba iść do Beryl – gospodyni – i spytać, czy ma jakiś
sprzęt tego typu, który mogłaby mi pożyczyć. Ruszyłam przez
podwórze do tylnego wejścia do domu. Nikt nie odpowiedział na
pukanie, więc otworzyłam drzwi i weszłam.
– Beryl? Tu Tiggy! Gdzie jesteś?! – wołałam, idąc w kierunku
kuchni.
– Na górze, kochanie, z nową pokojówką – dobiegł mnie głos
z piętra. – Zejdę za moment. Idź, nastaw wodę w czajniku, dobrze?
Zrobiłam, jak kazała, i właśnie szukałam czajniczka, kiedy
weszła z bladziutką młodą kobietą w fartuchu i gumowych
rękawicach.
– To Alison, dzięki której dom będzie błyszczeć, kiedy na Boże
Narodzenie przyjadą goście. Prawda, Alison? – Beryl mówiła wolno,
mocno akcentując słowa, jakby ta dziewczyna miała kłopoty ze
słuchem.
– Tak, pani McGurk, zrobię wszystko co trzeba.
– Świetnie, Alison. Do zobaczenia jutro rano, punkt ósma. Mamy
sporo do zrobienia, zanim przyjedzie dziedzic.
– Tak jest, pani McGurk – odparła dziewczyna, wyraźnie
wystraszona przez nową szefową.
Skinęła głową na pożegnanie i ulotniła się z kuchni.
– A niech mnie – rzuciła Beryl, otwierając kredens i wyjmując
czajniczek. – Bóg nie obdarzył naszej Alison rozumem, a mnie nie
pozostawił wielkiego wyboru, jeśli chodzi o służbę w tych stronach.
Ona przynajmniej może łatwo dojść do pracy z gospodarstwa
rodziców, co zimą jest bezcenne.
– Mieszkasz niedaleko stąd? – spytałam, kiedy nabierała
łyżeczką herbatę i wsypywała do czajniczka.
– W domku po drugiej stronie wąwozu. Pewnie nie pijesz
herbaty z mlekiem?
– Nie.
– A moje domowe kruche ciastka są dozwolone? Są na maśle. –
Beryl wskazała na tacę z ponętnie wyglądającymi ciasteczkami
z grubą warstwą kajmaku i polewą czekoladową. – Mleczarnia jest
o krok i mogę osobiście zaświadczyć, że bardzo dba się tam
o krowy.
– W takim razie dziękuję, z przyjemnością. – Uznałam, że nie
pora teraz tłumaczyć, jak nowo narodzone cielęta odrywa się od
matek, które właściwie stale utrzymuje się w takim stanie, jakby
dopiero co się ocieliły, aby zapewnić nienaturalnie obfitą produkcję
mleka dla ludzi. I że to z tym nie mogę się pogodzić. – Nie jadam
przede wszystkim mięsa i ryb. Jeśli chodzi o nabiał, to czasem się
wyłamuję. Uwielbiam mleczną czekoladę – przyznałam.
– Jak chyba wszyscy? – Beryl z lekkim uśmiechem podała mi
kawałek ciasta na talerzu, a ja poczułam, że zrobiłyśmy mały krok
do nawiązania przyjaźni, nawet jeśli stało się to kosztem moich
zasad. – No i jak dajesz sobie radę w chacie?
– Nooo – zaczęłam, rozkoszując się każdym kęsem cudownie
maślanego ciasta. – Właśnie przyszłam spytać, czy masz mop
i miotłę, a może i odkurzacz, które mogłabym pożyczyć, żeby tam
porządnie posprzątać.
– Oczywiście. Mężczyźni lubią żyć jak w chlewie, prawda?
– Niektórzy tak, choć mój ojciec był jednym z najbardziej
ceniących porządek ludzi, jakich znałam. Wszystko zawsze leżało
na swoim miejscu. Codziennie słał swoje łóżko, choć miał… to
znaczy my mieliśmy gospodynię, która się tym u nas zajmowała.
Beryl przypatrzyła mi się uważnie, jakby na nowo próbowała
oszacować mój status.
– Pochodzisz więc ze szlachty?
Tego słowa nie znałam.
– A co to znaczy?
– Przepraszam, Tiggy. Mówisz tak świetnie po angielsku.
Zupełnie zapomniałam, że przecież musisz być Francuzką, co
poznaję po akcencie.
– Tak naprawdę jestem Szwajcarką, ale mój rodzimy język to
rzeczywiście francuski.
– Chodziło mi o to, że zastanawiam się, czy pochodzisz z klasy
wyższej – wyjaśniła. – Bo powiedziałaś, że mieliście służącą.
– Nie… w każdym razie nie sądzę. Wiesz, ja i moje pięć sióstr
zostałyśmy adoptowane we wczesnym dzieciństwie przez ojca.
– Tak? To bardzo ciekawe. Czy ojciec mówił wam coś o waszych
prawdziwych rodzinach?
– Niestety, zmarł pięć miesięcy temu, ale każdej z nas zostawił
list. W moim opisał dokładnie, skąd mnie przywiózł.
– Pojedziesz tam?
– Nie wiem. Cieszę się, że jestem, kim jestem, to znaczy z tego,
kim zawsze byłam. Jak najlepiej wspominam siostry i adopcyjnego
ojca.
– I nie chciałabyś tego burzyć? – domyśliła się Beryl.
– Nie. Nie sądzę.
– Ale kto wie? Może pewnego dnia postanowisz odkryć więcej.
Na razie przyjmij najszczersze wyrazy współczucia z powodu
śmierci taty. A mopy i miotły są w szafce w korytarzu, po lewej
stronie. Weź sobie wszystko, co ci potrzebne, tylko potem przynieś
z powrotem.
– Dziękuję, Beryl – powiedziałam wzruszona jej słowami na
temat Pa.
– Daj mi znać, gdybyś potrzebowała czegoś jeszcze, żeby ta
wasza chata stała się bardziej znośnym miejscem do życia. A teraz
muszę się połączyć drogą radiową z Benem, naszą złotą rączką.
Trzeba uzupełnić zapas drewna na opał dla Chilly’ego.
– Chilly to ten stary Cygan, który mieszka w posiadłości?
– Tak.
– Margaret mówiła, że powinnam go poznać.
– On się stąd nigdzie nie rusza, kochanie. Pokręcił go
reumatyzm. Nie mam pojęcia, jak daje radę przetrwać zimy
w wąwozie. Ale teraz ma przynajmniej chatę z bali, którą zbudował
mu nowy dziedzic latem. Jest ocieplona, więc Chilly nie marznie.
– To bardzo miło ze strony Cha… dziedzica.
– Mówiłam mu, że dla bezpieczeństwa Chilly’ego naprawdę
powinno się go zabrać do miasta. Problem w tym, że za każdym
razem, kiedy przyjeżdżali po niego ludzie z opieki społecznej,
chował się i nie można go było znaleźć. Następnym razem, jak
przyjadą, już go nie ostrzegę – zaznaczyła Beryl gniewnie. – Na razie
jedno z nas musi codziennie sprawdzać, co się z nim dzieje, zanosić
mu jedzenie i drewno na opał. Tak jakbyśmy i bez tego nie mieli
dość roboty. W każdym razie – sięgnęła po radio – muszę się tym
zająć.
Znalazłam mop, miotłę i odkurzacz i potaszczyłam to wszystko
przez podwórze, w czym niespecjalnie pomagał mi Thistle, który
tańcował radośnie przede mną.
– Hej, Tig – dobiegł mnie głos z głębi szopy stojącej na podwórzu.
– Jestem tutaj, obgotowuję parę jelenich łbów. Będziesz parzyć
niedługo herbatę?
– Tak, ale musisz wyjść i ją sobie wziąć. Nie ma mowy, żebym
tam weszła, kiedy to robisz! – odkrzyknęłam.
– Dzięki, dwie łyżeczki cukru, poproszę.
– Tak jest, Wasza Wysokość – odparłam. – Tylko odstawię miotłę,
jeśli łaskawy pan pozwoli.
Dygnęłam pięknie, nim otworzyłam drzwi do chaty.
4

Do Bożego Narodzenia zostały zaledwie dwa tygodnie. Dni przed


zimowym przesileniem były coraz krótsze. Mróz malował szyby, ale
śnieg jeszcze nie spadł, a ja cieszyłam się, że udało mi się sprawić,
by w chacie zrobiło się przytulniej. Następnego dnia po tym, jak
pożyczyłam mop i miotłę, pojawiła się u nas Beryl z naręczem
zasłon w piękne kwiatowe wzory.
– Wybierz, co ci się spodoba – powiedziała. – Wisiały w domu
przed renowacją i były zbyt porządne, żeby je wyrzucić. Są też
dywany, trochę nadgryzione przez mole, ale mogłyby nieco ocieplić
te kamienne posadzki. Powiedz Calowi, że w stodole jest stary
skórzany fotel. Ładnie by się prezentował tu, przy kominku.
– Ale z ciebie gospocha – podśmiewał się ze mnie Cal, kiedy
zobaczył nowe wyposażenie jadalni.
O dziwo, spodobało mi się to urządzanie domu, bo nigdy nie
miałam własnego. Polubiłam wieczory w starym skórzanym fotelu
przy wielkim kominku, gdy Cal leżał na kanapie. Choć z początku
ignorował Alicję, w końcu dał się jej zauroczyć; często wyjmował ją
z klatki, a ona z ukontentowaniem zwijała się w kłębek na jego
wielkiej dłoni. Martwiło mnie trochę, że choć nie miał nic
przeciwko trzymaniu w chacie Alicji, to nadal był nieugięty, jeśli
chodzi o Thistle’a.
– Jedziesz do rodziny na Boże Narodzenie? – zapytał, kiedy
jedliśmy razem śniadanie, a mróz tworzył na szybach niezwykłe
ramy dla widoku na wąwóz pod nami.
– Z początku myślałam, że pojadę do Szwajcarii na parę dni, ale
koty są jeszcze takie niespokojne, nie sądzę, bym mogła sobie na to
pozwolić. Tylko bym się o nie zamartwiała, zresztą żadna z moich
sióstr w tym roku nie wybiera się do domu. Dziwnie byłoby znaleźć
się tam bez nich i bez Pa.
– Gdzie one mieszkają?
– Maja, najstarsza, jest w Brazylii, Ally w Norwegii, Star na
południu Anglii, CeCe najwyraźniej znów wyruszyła naprzeciw
przygodzie, a Elektra, najmłodsza… może być wszędzie. Jest
modelką. Pewnie o niej słyszałeś. Większość ludzi ją kojarzy.
– Chyba nie masz na myśli tej Elektry? Tej, która jest wyższa
nawet ode mnie, a jej zdjęcia pojawiają się na pierwszych stronach
gazet, jak półnaga prowadza się z tym rockmanem?
– Tak, to właśnie ona – potwierdziłam.
– O rany, Tig! Ale z ciebie z cicha pęk. – Przypatrzył mi się
uważnie. – No nie, wcale nie jesteś do niej podobna.
– Wszystkie byłyśmy adoptowane, mówiłam ci przecież. Nie
łączą nas żadne więzy krwi.
– A, racja… W każdym razie powiedz Elektrze, że jeśli
kiedykolwiek przyjdzie jej ochota odwiedzić siostrę, to
z przyjemnością zaproszę ją do lokalnego pubu na szklaneczkę
whisky.
– Przekażę jej to przy najbliższej okazji – odparłam i widząc, jak
bardzo się do tego zapalił, szybko zmieniłam temat. – A ty co robisz
w święta?
– Jak co roku spędzę je z rodziną w Dornoch. Możesz pojechać ze
mną. Wszyscy się ucieszą. Przecież nie pożresz nam całego indyka,
prawda? – Cal się zaśmiał.
– To naprawdę bardzo miło z twojej strony, ale tak do końca
jeszcze nie zdecydowałam, co zrobię. Przykro mi, że żadna z nas nie
będzie z mamą, która opiekowała się nami od małego. Może
powinnam zaprosić ją tutaj – zastanowiłam się głośno.
– Czy ta twoja mama była żoną taty?
– Nie, choć mogłaby być. Nie w sensie intymnym – dodałam
pospiesznie. – Zatrudnił ją jako nianię dla nas. Pozostała dla nas
mamą, nawet kiedy dorosłyśmy.
– Przepraszam, że to mówię, Tig, ale masz dziwny układ
rodzinny. W każdym razie w porównaniu ze mną.
– Wiem, ale kocham mamę i Claudię, naszą gospodynię, i siostry
tak samo jak ty swoich bliskich. Nie chciałabym, żebyśmy po
śmierci Pa straciły kontakt, oddaliły się od siebie. Choć to on był
spoiwem naszej rodziny. – Westchnęłam. – Zawsze starałyśmy się
zjeżdżać do domu na święta.
– Tak, rodzina to wszystko – zgodził się ze mną Cal. – Mogą nas
złościć, ale gdyby ktoś obcy chciał ich skrzywdzić, bronilibyśmy ich
na zabój. Jeśli chcesz zaprosić mamę tutaj, to świetnie, postaramy
się urządzić święta… najbardziej świątecznie, jak się da. A teraz
lepiej, żebym wracał już do naprawiania płotów.
Wstał i przechodząc, poklepał mnie po ramieniu.
Tego ranka zadzwoniłam do mamy i zaproponowałam jej święta
w Szkocji, ale odmówiła.
– Tiggy, chérie, miło, że o mnie pomyślałaś, ale nie chciałabym
zostawiać Claudii samej.
– Ona też byłaby tu bardzo mile widziana – zapewniłam. – Choć
może być trochę ciasno.
– Szczerze mówiąc, zaprosiłyśmy już do Atlantis Georga
Hoffmana. I oczywiście, będzie też z nami Christian.
– No dobrze. Jeśli jesteś pewna… – Jakie to smutne, że święta
w Atlantis będą obchodzone jedynie przez pracowników, a nie
członków rodziny, pomyślałam.
– Jestem, chérie. Ale powiedz, jak się masz? I jak tam twoje
płuca?
– Wszystko w porządku, mamo. Pompuję w nie wiadra świeżego
górskiego powietrza.
– Ubieraj się ciepło, żebyś nie marzła. Wiesz, że zimno ci szkodzi.
– Pilnuję się, mamo, słowo. Do usłyszenia.
*
Kilka dni później zadzwoniłam do Margaret, by sprawdzić, jak
się czuje. Zaproponowała, żebyśmy zjadły razem świąteczny lunch,
a ja z wdzięcznością przyjęłam zaproszenie. Ulżyło mi, że nie będę
robić kłopotu rodzinie Cala i patrzeć na górę pieczonych ptasich
zwłok. Zabrałam Thistle’a i poszłam na spacer po posiadłości.
Najwyraźniej przywiązał się do mnie i ku uciesze Cala, chodził za
mną jak „pomocnik czarownicy”, kiedy tylko nie był potrzebny przy
polowaniu. Czasami nawet przemycałam go do chaty, kiedy Cal był
daleko. Pies grzał się przy kominku, a ja starałam się wyczesać
rzepy z jego skołtunionej szorstkiej sierści, z nadzieją że jego pan
tego nie zauważy. Zawsze marzyłam o własnym psie.
Kiedy wróciłam do chaty i otworzyłam drzwi, Cal ustawiał małą
choinkę w rogu pokoju dziennego.
Podniósł wzrok i zmarszczył brwi na widok Thistle’a, który
podprowadził mnie do progu i przysiadł z błagalnym spojrzeniem
w oczach.
– Tig, mówiłem ci tyle razy, że jemu nie wolno tu wchodzić. To go
rozhartuje.
– Rozhartuje? – spytałam, zastanawiając się, czy Cal domyśla się,
że czasami łamię jego zakaz.
– Tak. Zmienisz go w pieszczocha. Zostaw go na zewnątrz.
Niechętnie odgoniłam Thistle’a z powrotem na podwórko,
szepcząc, że zobaczymy się później, i zamknęłam drzwi.
– Pomyślałem, że to drzewko rozweseli ciebie i ten stary dom –
powiedział Cal. – Wykopałem je w lesie. Z korzeniami i tak dalej,
żebyśmy potem mogli posadzić je z powrotem. Może pojechałabyś
jutro do Tain kupić jakieś lampki i ozdoby?
Łzy napłynęły mi do oczu na widok małej choinki, która
sterczała pod dziwnym kątem z wiadra wypełnionego ziemią.
– Och, Cal, jak miło z twojej strony. – Podeszłam i uściskałam go.
– Wybiorę się zaraz po nakarmieniu kotów, z samego rana.
– Lepiej ruszaj wcześnie. Jutro na pewno już spadnie śnieg.
Angolom na południu zawsze marzą się białe święta, ale tutaj… Nie
pamiętam żadnego Bożego Narodzenia bez śniegu.
– Nie mogę się doczekać – rzuciłam z uśmiechem.
*
Jak słusznie przepowiedział Cal, kiedy obudziłam się następnego
ranka, padał pierwszy śnieg. Wsiadłam do drugiego land rovera,
który był jeszcze bardziej rozklekotany niż Beryl, i pojechałam
ostrożnie do Tain.
Zostało zaledwie kilka dni do Gwiazdki i w miasteczku panował
szał przedświątecznych zakupów. Kupiłam lampki i ozdoby
choinkowe, po czym wybrałam jeszcze miękki szalik w kratę dla
Cala i różowy wełniany sweter dla Margaret. Kiedy przyjechałam
do domu, zauważyłam, że pod główną rezydencją stoi sfatygowany
range rover. Beryl od kilku dni była stale w użyciu, bo z Inverness
miał przyjechać Charlie z rodziną, by spędzić tu święta, zanim dom
zostanie wynajęty pierwszym gościom na szkockie obchody
Nowego Roku.
Gdy Cal wrócił do chaty, nasza mała choinka była już
przystrojona, lampki się paliły, a w kominku wesoło trzaskał ogień.
Ze starego przenośnego zestawu audio Cala płynęły kolędy z płyty,
którą kupiłam w Tain.
– Pewnie zaraz z komina wypadnie nam tu jeszcze Święty
Mikołaj – zażartował Cal i powiesił kurtkę, czapkę i szalik na
haczykach, które kazałam mu przymocować przy wejściu. – Pod
domem mamy nawet renifery, popatrz.
Zerknęłam przez okno i zobaczyłam, że sześć jeleni, które
zwykle pasły się na trawniku pod rezydencją, podeszło bliżej, żeby
nas odwiedzić. Były oswojone; Cal mówił mi, że dorastały
w posiadłości, a kiedy były małe, karmiono je z butelki.
– Czujesz już nastrój świąt, Tig? Poczekaj, aż skosztujesz
korzennego wina mojej roboty. Wtedy już nie będziesz miała
wątpliwości, że zbliżają się święta. Co mamy na kolację?
– Fasolę w sosie, chyba że udusisz sobie coś, co zabiłeś –
odparowałam, wychodząc z jadalni do kuchni.
– No dobrze, niech będzie. Ostatnio fasola wyszła ci całkiem
nieźle.
Jedząc i popijając wino, rozmawialiśmy o postępach, jakie robią
koty.
– Przynajmniej gołębie i serca jelenie, które im codziennie
zostawiam, znikają, ale poza Posy żaden nie chce się do mnie
zbliżyć. Niedługo powinien je zbadać weterynarz, muszę to
zorganizować, a nie wiem, jak zdołam do nich podejść.
– Tig, nie możesz zmusić dzikich zwierząt, żeby przywykły do
nowego miejsca według harmonogramu.
– Wiem. – Westchnęłam. – Ale czuję presję. Okres rozrodczy
zaczyna się w styczniu, ale one są tak podenerwowane, że prawie
nie ruszają się ze swoich boksów, a co dopiero mówić o tym, żeby
miały ochotę się spotykać i zaprzyjaźniać. I szczerze mówiąc, nie
jestem pewna, czy podobają się sobie nawzajem. Nie zauważyłam,
żeby je do siebie ciągnęło. Żadnej chemii.
– Nie sądzę, żeby parzenie się miało cokolwiek wspólnego
z chemią. Podczas rykowiska widywałem byki kryjące sześć łani,
jedną po drugiej. To zew natury i pozostaje ci mieć nadzieję, że
twoje chłopaki go poczują.
– Zamieniam się w psychologa dzikich zwierząt – mruknęłam. –
Jeśli wiosną nie urodzą się kocięta, będę się czuła tak, jakbym
kompletnie zawiodła Charliego.
– Och, dziedzic nie jest jakimś potworem, Tig. Widziałem go dziś
w rezydencji. Mówił, że w święta wpadnie się z tobą zobaczyć
i odwiedzić koty.
– O Boże – jęknęłam. – A jeśli nie wyjdą, kiedy do nich pójdzie?
– On zrozumie. A tak przy okazji, chciałem się ciebie poradzić, bo
jesteś dziewczyną i znasz się na prezentach gwiazdkowych. Muszę
kupić coś Caitlin. I nie mam pojęcia co.
– Caitlin?
– Mojej dziewczynie. Mieszka w Dornoch, ale rzuci mnie, jak nie
wykombinuję czegoś fajnego na gwiazdkowy prezent.
Popatrzyłam na Cala zaskoczona, co pewnie było widać.
– Masz dziewczynę? Dlaczego nigdy mi o tym nie wspomniałeś?
– To dość osobista sprawa, prawda? Poza tym jakoś się nie
zgadało.
– Ale… zawsze jesteś tutaj. Czy Caitlin… nie przeszkadza to, że
tak rzadko cię widuje?
– Nie, bo tak było zawsze. Widujemy się w weekendy raz
w miesiącu i w każdy pierwszy czwartek miesiąca.
– Od jak dawna się spotykacie?
– Jakieś dwanaście lat – powiedział, pakując sobie kolejną łychę
fasoli do ust. – Parę lat temu poprosiłem ją o rękę.
– O rany! To dlaczego nie mieszka tu z tobą?
– Po pierwsze, zarządza przedsiębiorstwem budowlanym
w Tain, które, jak wiesz, jest dobrą godzinę jazdy stąd. A przy tej
pogodzie nie może ryzykować, że utknie tu na dobre. I nie chce
mieszkać w takiej wilgoci. Chociaż, gdyby zobaczyła ten dom teraz,
może zmieniłaby zdanie. – Zaśmiał się tym swoim niskim
śmiechem. – A skoro już o tym mowa, to co z tobą? Masz kogoś, Tig?
– Był pewien facet, którego poznałam w laboratorium w zoo
w Servion. Spotykaliśmy się jakiś czas, ale to nie było nic
poważnego. Jeszcze nie trafiłam na tego jedynego – przyznałam,
biorąc łyk wina. – Masz szczęście, że tobie się udało. Chciałabym
poznać Caitlin. Może zaprosiłbyś ją tu któregoś wieczoru?
– Jest mały problem – rzucił nachmurzony. – Wspominałem jej,
że muszę mieszkać z jakąś ambitną babą, naukowcem. Nie
mówiłem, że jest taka ładna jak ty. Wiesz, jakie są kobiety, zaraz
zaczęłaby mi suszyć głowę.
– Tym bardziej ją tu zaproś. Przekonam ją, że nie jestem
zagrożeniem. W każdym razie chciałabym ją kiedyś poznać, bo to
twoja wybranka. A… i radzę, żebyś kupił jej coś z biżuterii.
– To praktyczna dziewczyna, Tig – powiedział, wyraźnie
nieprzekonany do mojego pomysłu. – Ostatnim razem kupiłem jej
termiczne skarpety do łóżka i wodoodporne rękawice. Chyba się
ucieszyła.
– Ręczę ci, Cal – stłumiłam śmiech – żeby kobieta była nie wiem
jak praktyczna albo starała się robić takie wrażenie, to uwielbia
biżuterię.
Godzinę później powiedzieliśmy sobie „dobranoc” i poszliśmy
spać. Ucieszyło mnie to, co wyjawił mi Cal. Choć czasy się zmieniają,
relacje pomiędzy mieszkającymi razem mężczyzną i kobietą mogą
wymknąć się spod kontroli, jeśli nie jest ustalone, co i jak. Nasza
rozmowa wyjaśniła sytuację. Cal nie pociągał mnie wprawdzie
fizycznie, ale na pewno go lubiłam i stał mi się bliski. Dorastałam
w otoczeniu pięciu sióstr, cieszyłam się więc, że mogę w nim
znaleźć starszego brata, o którym zawsze marzyłam.
*
Popatrzyłam na Polsona siedzącego tyłem do mnie na
drewnianej platformie w górze. Lizał sobie sierść w słońcu,
ostentacyjnie mnie ignorując. Nie szkodzi. Przynajmniej wyszedł ze
swojego boksu, co dawało mi nadzieję, że wreszcie dochodzi do
siebie po traumie przenosin.
Zrobiłam szybko zdjęcie, na wypadek gdyby dziedzic – bo
zaczęłam nazywać Charliego Kinnairda tak jak wszyscy tutaj –
chciał dowodu, że koty przeżyły.
– Miłej Wigilii – powiedziałam do Polsona. – Może jutro raczysz
na mnie spojrzeć, żebym mogła życzyć ci wesołych świąt, patrząc ci
w oczy.
Zaczęłam wdrapywać się z powrotem na wzgórze, myśląc, że
jeśli kotom przypisuje się królewską wyniosłość i kapryśność, to
Polson na pewno jest królem. Uniosłam głowę i spostrzegłam
bardzo szczupłą kobietę, która przyglądała mi się z góry. Miała
długie nogi jak żyrafa, a na sobie coś, co Cal nazwałby miejską
kurtką narciarską z puszystym futrzanym kołnierzem.
W promieniach słońca jej gęste włosy tworzyły świetlistą blond
aureolę wokół twarzy o wielkich niebieskich oczach i ustach, które
przypominały miękkie poduszeczki. Kimkolwiek była, wyglądała
bardzo pięknie. Ruszyła w moim kierunku. Żwir zazgrzytał pod jej
butami. Na widok nieznajomej Polson natychmiast się schował.
– Dzień dobry – powiedziałam, przyspieszając kroku.
Zatrzymałam się naprzeciw niej, a właściwie moje oczy znalazły się
na wysokości jej pasa, bo ona stała wyżej. – Przepraszam panią
bardzo, ale tu nie wolno wchodzić.
– Naprawdę? – spytała niespiesznie, spoglądając na mnie
z pogardą. – Nie sądzę.
– Tak, chwilowo to niedozwolone, bo mamy dzikie koty, które
dopiero co tu przyjechały. Staram się, żeby się zadomowiły, a są
bardzo płochliwe i nie lubią obcych. Ledwie zdołałam je zachęcić,
żeby zaczęły wychodzić ze swoich boksów i…
– Kim ty w ogóle jesteś?
– Mam na imię Tiggy, pracuję tutaj.
– Teraz?
– Tak. Proszę nie iść dalej. Wiem, że niewiele stąd widać, ale
dziedzic chciałby, żeby te koty się rozmnożyły, bo w Szkocji zostało
takich zaledwie trzysta.
– Wiem, wiem – rzuciła, a ja wyczułam w jej głosie obcy akcent…
i ledwie skrywaną niechęć. – Jestem jak najdalsza od narażania tego
małego projektu na porażkę. – Uśmiechnęła się kwaśno. –
Posłucham cię i znikam. Do widzenia.
– Do widzenia! – zawołałam do tego sobowtóra Claudii Schiffer,
patrząc, jak wolno wspina się z powrotem. Instynktownie czułam,
że właśnie popełniłam wielki błąd.
*
– Spotkałam na dole przy kotach jakąś kobietę – powiedziałam
Calowi, kiedy przyszedł do chaty na lunch. – Blondynka, z ustami
jak królewny z bajek Disneya, naprawdę wysoka.
– W takim razie to musiała być pani – odparł, siorbiąc zupę. –
Żona dziedzica, Ulrika.
– O jasna cholera – szepnęłam.
– To do ciebie niepodobne tak kląć, Tig. Co się stało?
– Chyba ją obraziłam. Dopiero co udało mi się skłonić Polsona,
żeby ruszył się ze swojego legowiska, a tu pojawiła się ona i Polson
znów uciekł do boksu. W gruncie rzeczy kazałam jej się stamtąd
wynosić. – Przygryzłam wargę i czekałam na reakcję Cala.
– To musiał być dla niej szok. – Wytarł miskę kawałkiem chleba
i władował go sobie do ust. – Pewnie po raz pierwszy ktoś kazał jej
spadać.
– Chryste, Cal, ja tylko próbowałam chronić koty. Przecież ona na
pewno zrozumie, jeśli wie cokolwiek o dzikich zwierzętach?
– Ona wie tylko co nieco o tych, które na sobie nosi, Tig. Moda to
jej specjalność. Była kiedyś modelką.
– Powinnam była się domyślić, kim jest, kiedy ją zobaczyłam –
jęknęłam.
– Kimkolwiek jest, nie chciałaś, żeby koty się zdenerwowały. Nie
przejmuj się, Tig. Jestem pewien, że ona jakoś to przeboleje. Sądzę,
że i tak nie miała zamiaru odwiedzać kotów, tylko chciała się
przypatrzeć ich opiekunce. Charlie pewnie powiedział jej o tobie,
a na ile ją znam, nie toleruje młodych kobiet na swoim terytorium.
Zwłaszcza tak ładnych jak ty.
– Daj spokój! Dziękuję za komplement, ale nie sądzę, bym mogła
być dla niej jakąkolwiek konkurencją. – Wskazałam na swoje
mizerne ciało, które nigdy nie wykształciło jak należy kobiecych
krągłości, w dodatku odziane w stary wełniany sweter, cały
w dziurach, bo u Margaret nadgryzły go mole.
– Założę się, że jak się postarasz, wyglądasz całkiem nieźle. No
właśnie, szykuj się na dziś wieczór. Zapomniałem ci powiedzieć, że
dziedzic, kontynuując tradycję swojego ojca, zaprasza na
poczęstunek z drinkami i szkockie tańce w Wigilię w głównym holu,
musisz więc wyskoczyć z tych uroczych łachmanów.
– Co?! – Popatrzyłam na Cala przerażona. – Nie mam ze sobą
żadnych ładnych rzeczy.
– No to może przynajmniej się wykąp, żebyś nie pachniała
dzikimi kotami.
Tego wieczoru zdałam sobie sprawę, że poza nadjedzonymi
przez mole swetrami mam tylko bluzkę w czerwoną kratkę i parę
„porządnych” czarnych dżinsów. Rozpuściłam swoje kasztanowe
włosy, zamiast wiązać je w koński ogon, pomalowałam lekko rzęsy
i pociągnęłam dyskretnie usta czerwoną szminką.
Kiedy wyszłam do Cala do jadalni, aż mnie lekko zatkało. Miał na
sobie kilt w granatowo-zieloną kratę, przy klamrze pasa zwisała
szkocka torba, a za podkolanówkę zatknięty był nóż.
– Cal, wyglądasz niesamowicie!
– Ty też nieźle się odstawiłaś – pochwalił mnie z uznaniem. – No
dobra, idziemy.
Poszliśmy do frontowego wejścia rezydencji, gdzie słychać już
było gwar z wewnątrz.
– To jedyna okazja w roku, kiedy my, ludzie prości, możemy
przekroczyć próg od paradnej strony – mruknął Cal.
Patrzyłam z zachwytem na światełka cudownej choinki
ustawionej przy schodach. W ogromnym kominku płonął ogień.
Przybywających gości – mężczyzn w kiltach jak Cal i kobiety
w kraciastych, przerzuconych przez ramię szalach – częstowano
grzanym winem i upieczonymi przez Beryl i Alison babeczkami
z bakaliami.
– Bardzo ładnie wyglądasz, Tiggy – powiedziała Beryl. –
Wesołych świąt!
– Wesołych świąt. – Uniosłam kieliszek i wypiłam za jej zdrowie,
ukradkiem rozglądając się za Charliem Kinnairdem i jego żoną.
– Oboje są jeszcze na górze. – Beryl od razu odgadła moje myśli. –
Nowa pani zawsze długo się szykuje. W końcu ma powitać swoich
poddanych – dodała z przekąsem.
Ruszyła dalej, by częstować nowo przybyłych, a ja wałęsałam się
po holu, trochę zdziwiona, że większość gości jest w wieku
emerytalnym. Nagle dostrzegłam nastolatkę, która pasowała tu jak
kwiatek do kożucha. Stała sama ze szklaneczką grzanego wina
i wydawała się tak znudzona, jak byłby każdy w jej wieku w takim
towarzystwie. Kiedy podeszłam bliżej, wydała mi się znajoma – te
same jasnoniebieskie oczy i nieskazitelna cera jak u kobiety, którą
rano spotkałam przy zagrodzie dla kotów. Tylko włosy były inne.
Kręcone, o mahoniowym odcieniu, ostrzyżone bardzo krótko. Po jej
bluzie i poszarpanych dżinsach widać było, że nie zadała sobie
trudu, by ubrać się na dzisiejszą uroczystość.
– Cześć. – Uśmiechnęłam się i podeszłam do niej. – Jestem Tiggy.
Właśnie zaczęłam pracę w posiadłości. Mam opiekować się dzikimi
kotami, póki się tu nie zadomowią.
– A, tak, tata wspominał o tobie. Jestem Zara Kinnaird. –
Niebieskie oczy Zary oszacowały mnie jak spojrzenie jej matki
wcześniej. – Wyglądasz za młodo na konsultantkę w kwestii
przyrody. Ile masz lat?
– Dwadzieścia sześć. A ty?
– Szesnaście. Jak się czują w nowym miejscu koty? – spytała
i sprawiała wrażenie autentycznie zainteresowanej.
– Trochę potrwa, nim się przyzwyczają. Ale jest coraz lepiej.
– Chciałabym się z tobą zamienić, cały dzień pracować na
powietrzu ze zwierzętami, a nie w dusznej klasie ślęczeć nad
nudnymi zadaniami z matematyki i takimi tam. Mama i tata nie
pozwalają mi przyjechać tutaj i pracować, póki nie zrobię matury.
– Ale to już niedługo, prawda?
– Zostało mi jeszcze półtora roku. Tylko że potem… Mama raczej
spodziewa się, że zostanę redaktorką w „Vogue’u” albo coś w tym
rodzaju. Nie sądzę… – prychnęła. – Palisz? – rzuciła ściszonym
głosem.
– Nie. A ty?
– Tak, kiedy mama i tata nie widzą. W szkole wszyscy palą.
Wyszłabyś ze mną, żebym sobie wypaliła jednego? Mogłabyś potem
powiedzieć, że chciałaś mi pokazać jakieś jelenie łby w szopie albo
coś w tym rodzaju. Tu jest tak nudno.
Ostatnie, czego mi było trzeba, to żeby przyłapano mnie na
zachęcaniu córki dziedzica do palenia. Ale polubiłam tę
dziewczynę, więc się zgodziłam i wymknęłyśmy się na zewnątrz.
Zara od razu zaczęła grzebać w kieszeni bluzy w poszukiwaniu
wymiętolonego skręta i zapalniczki, po czym zapaliła. Zauważyłam,
że ma na palcach ciężkie srebrne pierścienie i czarny lakier na
paznokciach, co przypomniało mi moją siostrę CeCe, kiedy była
w jej wieku.
– Tata mówił, żebym pogadała z tobą, jak tu będę, i dowiedziała
się, co robiłaś w azylu u Margaret – powiedziała, wydmuchując dym
w mroźne powietrze. – Dostałaś swoje imię po jeżu z bajki Beatrix
Potter? – spytała jednym tchem, nim miałam szansę się odezwać.
– Najwyraźniej kiedy byłam mała, włosy sterczały mi jak u jeża.
Moje prawdziwe imię to Tajgete. Ja i moje siostry zostałyśmy
nazwane jak gwiazdy z gromady Siedmiu Sióstr, Plejad. Popatrz. –
Wskazałam na idealnie czyste niebo. – One są tam, nad tymi trzema
gwiazdami w jednej linii przypominającej strzałę. To się nazywa
pas Oriona. Mit głosi, że Orion ściga siostry po niebie. Widzisz je?
– Tak! – potwierdziła Zara z dziecinnym zachwytem. – Są
malutkie, ale jak się przyjrzeć uważnie, mam wrażenie, że migocą.
Zawsze interesowały mnie gwiazdy, w szkole jednak raczej nie uczą
takich rzeczy. A ty lubiłaś swoje studia z zoologii? Gdybym już
musiała iść na uniwersytet, chciałabym wybrać coś takiego.
– Tak. Chętnie ci o tym opowiem, ale nie sądzisz, że powinnyśmy
wracać? Rodzice mogą cię szukać.
– Nie, na pewno nie. Okropnie się pokłócili. Mama nie chce zejść,
a tata próbuje ją przekonać. Jak zwykle. – Zara przewróciła oczami.
– Wiesz, ona wpada w histerię, jeśli tata się z nią nie zgadza,
a potem on musi potwornie długo błagać ją, by się uspokoiła.
Z tego, co dotąd widziałam, trudno mi było wyobrazić sobie w tej
sytuacji ojca Zary, mężczyznę, który zdawał się absolutnie nad
wszystkim panować. Nie wypadało mi jednak drążyć głębiej tego
tematu, więc zaczęłam opowiadać Zarze o swoich studiach i pracy
w azylu dzikich zwierząt u Margaret. Oczy dziewczyny aż
błyszczały w świetle księżyca.
– Jej, to musiało być fantastyczne! Teraz, kiedy wreszcie to tata
decyduje, powiedziałam mu, że powinien wydzielić trochę terenu
na taki rezerwat jak u Margaret. Może warto byłoby założyć też
małe zoo. Wtedy ludzie z okolicy mogliby tu przywozić dzieci, żeby
i one miały tu dla siebie jakieś atrakcje.
– Świetny pomysł – przyznałam. – I co on na to?
– Na razie nie ma na nic pieniędzy. – Zara westchnęła. –
Mówiłam mu, że rzucę szkołę i przyjadę tu, by mu pomagać, ale on
stale swoje, że muszę skończyć szkołę i iść na studia. Margaret nie
ma żadnych dyplomów, prawda? Trzeba tylko kochać zwierzęta, to
wystarczy.
– Prawda, ale studia pomagają odnaleźć właściwą drogę
w zawodzie.
– Ja już na niej jestem! – Błękitne oczy były pełne pasji, kiedy
wyciągnęła ręce, jakby chciała objąć nimi całą tę posiadłość. –
Zamierzam spędzić tu resztę życia. Kiedy ty byłaś w moim wieku,
wiedziałaś, że chcesz pracować przy zwierzętach?
– Tak.
– Zwierzęta są o wiele lepsze od ludzi, prawda?
– Od niektórych, ale na przykład jeden z dzikich kotów, Polson,
to prawdziwa primadonna. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym go
lubiła, gdyby był człowiekiem.
– Przypominasz teraz moją mamę… – Zachichotała. – Chodź,
lepiej wracajmy. Zobaczymy, czy moi rodzice już pojawili się na
dole.
Kiedy szłyśmy do domu, pomyślałam, że Zara to kwintesencja
nastolatki, tego trudnego czasu, kiedy nie jest się już dzieckiem, lecz
jeszcze nie kobietą.
Przy wejściu było teraz tłoczno. Patrzyłam, jak Zara to macha, to
posyła całusy wiernym pracownikom posiadłości, którzy, sądząc po
wieku, musieli ją znać od małego. Przecież była ich księżniczką –
przyszłą panią Kinnaird. Nie mogłam pozbyć się odrobiny
zazdrości, że pewnego dnia całe to piękno stanie się jej własnością,
ale przynajmniej naprawdę była w nim zakochana.
Moje dumania przerwało pojawienie się obok nas drobnej
kobiety o nieufnych niebieskich oczach i płomiennie rudych
włosach.
– Nie przedstawisz nas sobie, Zaro? – spytała.
Zara obróciła się, by ucałować ją w oba policzki.
– Caitlin! Jak cudownie cię widzieć. Tiggy, to Caitlin, dziewczyna
Cala. Caitlin, to Tiggy, ma przez parę miesięcy pracować
w posiadłości.
– O! Cal mówił mi o tobie. Jak ci się z nim mieszka? To niezbyt
przytulne miejsce, co?
– Nie, naprawdę jest świetnie. Cal jest bardzo gościnny. Teraz
chata wygląda dużo lepiej. Postarałam się urządzić ją tak, żeby było
nam wygodniej i milej…
Rany boskie, zamknij się, Tiggy! Opamiętałam się na widok
wyrazu twarzy dziewczyny Cala.
Uratowała mnie Zara, pytając Caitlin o jej pracę
w przedsiębiorstwie budowlanym, a po kilku sekundach dołączył
do nas sam Cal, trzymając w każdej dłoni szklaneczkę whisky.
Razem z nim podeszła szczupła atrakcyjna kobieta, która na moje
oko mogła być ciut po czterdziestce. Poznałam po Calu, że musiał się
nieźle przerazić na widok narzeczonej stojącej obok jego
współlokatorki.
– Widzę, że już się poznałyście. Chciałem was sobie przedstawić
wcześniej, ale nie mogłem znaleźć Tiggy.
Uśmiechnął się czule do Caitlin i objął jej delikatne ramiona
swoją muskularną ręką. Whisky zachlupotała niebezpiecznie
w szklance podczas tego manewru.
– Tak, już się poznałyśmy. – Caitlin odwzajemniła jego uśmiech,
ale jej oczy pozostały chłodne.
– Świetnie! – rzucił, najwyraźniej zdecydowany ożywić
konwersację. – Przyprowadziłem tu Fionę, by przedstawić ją Tiggy.
Tiggy, to nasz miejscowy lekarz weterynarii, Fiona McDougal.
Mówiłaś, że ktoś powinien sprawdzać stan kotów, a to jest właściwa
osoba.
– Witaj, Tiggy, miło cię poznać. – Głos Fiony był ciepły i cichy,
z ładnym szkockim akcentem.
– Mnie też bardzo miło – odparłam, wdzięczna za zmianę
tematu.
Zanim ktokolwiek z nas zdołał coś jeszcze powiedzieć, na
schodach nad nami pojawiło się coś bardzo jaskrawego. Wszyscy
spojrzeli w górę i oklaskami powitali kobietę, którą widziałam
wcześniej przy zagrodzie kotów. Miała na sobie teraz obcisłą
czerwoną suknię z udrapowanym na ukos tartanem. Schodziła na
dół, wsparta na ramieniu męża, Charliego Kinnairda. On, zamiast
szpitalnego stroju, w jakim go poznałam, miał na sobie marynarkę
od smokingu, muszkę i kilt, niczym dawni panowie tych włości
spoglądający z portretów zdobiących ściany rezydencji.
Kiedy skręcili, by zejść z ostatniej kondygnacji, zaparło mi dech.
Nie z jej powodu, choć prezentowała się wspaniale, ale na jego
widok. Zaczerwieniłam się zawstydzona, kiedy znów poczułam ten
ucisk w dole brzucha, jak za pierwszym razem, kiedy go widziałam.
Żona i mąż zatrzymali się w połowie schodów. Patrzyłam, jak
ona pozdrawia tłum w dole, zupełnie jakby brała lekcje
u brytyjskich władców. Charlie stał obok niej. W jego ramionach
widziałam to wewnętrzne napięcie, które zauważyłam podczas
rozmowy kwalifikacyjnej. Uśmiechał się, ale czułam, że jest
skrępowany.
– Panie, panowie. – Unosząc dłoń, poprosił o ciszę. – Przede
wszystkim chciałbym was powitać na naszym corocznym spotkaniu
wigilijnym. Po raz pierwszy jestem jego gospodarzem, choć przez
ostatnie trzydzieści siedem lat uczestniczyłem we wszystkich. Jak
wiecie, mój ojciec Angus zmarł nagle we śnie w lutym tego roku
i zanim powiem coś jeszcze, prosiłbym was, byście wznieśli za niego
toast whisky, którą była uprzejma nalać nam Beryl.
Charlie wziął z tacy podsuniętej przez gospodynię szklaneczkę
i zbliżył ją do ust.
– Za Angusa.
– Za Angusa – powtórzył chór zebranych.
– Chciałbym też podziękować każdemu z was za pomoc
w prowadzeniu posiadłości przez wszystkie te lata. Wielu z was już
wie, że choć przez kilka miesięcy po śmierci ojca miałem
wątpliwości, to teraz widzę perspektywy na przyszłość, chcę
wprowadzić Kinnaird w dwudziesty pierwszy wiek, a jednocześnie
zrobić co w mojej mocy, by przywrócić dawną świetność tutejszej
dzikiej przyrodzie. To trudne, ale wiem, że z pomocą lokalnej
społeczności uda się tego dokonać.
– I oby tak się stało! – zawołał mężczyzna stojący obok mnie,
wyciągając z kieszeni piersiówkę, po czym otworzył ją i wziął spory
łyk.
– I wreszcie chciałbym podziękować swojej żonie Ulrice za to, że
tak dzielnie mnie wspierała w tym trudnym dla mnie roku. Bez niej
nie dałbym sobie rady. Za ciebie, kochanie.
Wszyscy znów unieśli szklanki, choć były już puste, więc Charlie
szybko dodał:
– Oczywiście dziękuję też mojej córce Zarze. Zara? – Rozejrzał
się. Ja też to zrobiłam, bo dziewczyna gdzieś się ulotniła. – No tak,
wszyscy od dawna wiemy, jak bardzo lubi znikać w najmniej
odpowiednich momentach.
Na tę uwagę wśród zebranych rozległy się rozbawione szepty.
– A teraz pozostaje mi tylko życzyć wam wszystkim i każdemu
z osobna wesołych świąt.
– Wesołych świąt! – odpowiedzieliśmy chórem.
– Proszę, napełnijcie szklanki. Zrolujemy dywany i zaraz
będziemy gotowi do tańców.
– Wzruszająca przemowa, prawda? – rzucił Cal, nim chwycił
dłoń Caitlin w swoje niedźwiedzie łapsko i wymamrotał coś o tym,
że pójdą po nowe drinki.
– To dusza człowiek – zwróciła się do mnie Fiona, kiedy Cal
odciągał od nas swoją dziewczynę. – A teraz powiedz, jak sobie
radzisz?
Skupiła całą uwagę na mnie. A ja patrzyłam jak zaczarowana
w jej mądre, śliczne zielone oczy.
– Pomału się przyzwyczajam – odparłam. – Jest tak pięknie,
czasami mam wrażenie, że mogłabym się w tym zatracić. Dziwnie
się dzisiaj czuję w otoczeniu tak wielu ludzi po trzech tygodniach
samotniczego życia.
– Wiem, co masz na myśli. Doświadczałam czegoś podobnego,
kiedy przyjechałam tu z Edynburga.
– A co sprowadziło cię z wielkiego miasta w te góry, jeśli mogę
spytać?
– Zakochałam się w kimś stąd – wyjaśniła po prostu. –
Kończyłam właśnie studia na wydziale weterynarii w Edynburgu
i miałam praktyki niedaleko Kinnaird. Tak poznałam Hamisha.
Prowadził małe gospodarstwo w okolicy. Kiedy zrobiłam dyplom,
zaproponowano mi etat w dużej klinice w Edynburgu, ale serce
zwyciężyło, wyszłam za Hamisha i przeprowadziłam się tutaj.
Zaczęłam pracować w lokalnym ośrodku, który przejęłam, gdy Ian,
mój wspólnik, odszedł na emeryturę kilka lat temu.
– Masz dużo zajęć?
– Bardzo, choć tu leczę inny rodzaj pacjentów. Niewiele jest
zwierząt domowych, jakie trafiałyby do mnie w Edynburgu, za to
mnóstwo owiec i krów.
– Lubisz to, co robisz?
– Och, uwielbiam, choć jazda o trzeciej rano przez śniegi do
rodzącej jałówki to czasem spore wyzwanie. – Zaśmiała się lekko.
Pojawił się przy niej barczysty młody mężczyzna o jasnych
włosach.
– Cześć, mamo, nie mogłem cię znaleźć.
Jego przejrzyste szarozielone oczy, tak podobne do oczu Fiony,
błyszczały w świetle lamp. Od razu było widać, że to jej syn.
– Cześć, Lochie – odparła Fiona z ciepłym uśmiechem. – To Tiggy,
dziewczyna, która opiekuje się kotami sprowadzonymi do
posiadłości.
– Miło cię poznać, Tiggy. – Lochie wyciągnął do mnie dłoń,
a kiedy po chwili przyłączyła się do nas Zara, zauważyłam, że spiekł
raka.
– Hej, Lochie – przywitała go córka Charliego. – Od wieków cię
nie widziałam. Gdzieś ty się ukrywał?
– Hej, Zaro. – Zrobił się jeszcze bardziej czerwony. – Byłem
w college’u w Dornoch.
– Ach, tak. Co teraz robisz?
– Szukam pracy jako praktykant. W okolicy nie ma wielkiego
wyboru, więc pomagałem tacie w gospodarstwie.
– Mówiłam mu, że powinien złapać dziś Cala i spytać, czy nie
znajdzie się coś w Kinnaird – wtrąciła się jego matka.
– Calowi bardzo przydałby się pomocnik – powiedziałam.
– Tylko że tata nie ma na nic pieniędzy. – Zara westchnęła.
– Pracowałbym za darmo, tylko żeby zdobyć doświadczenie –
zaznaczył Lochie, a ja poczułam, jak bardzo mu na tym zależy.
– No… może nie całkiem za darmo, Lochie – wmieszała się Fiona.
– Nie wstawiłabyś się za mną? – zwrócił się chłopak do Zary.
– No pewnie. Przyniesiesz mi drinka? – spytała. – O rany, ale on
wyrósł! – szepnęła mi do ucha, kiedy Lochie posłusznie skinął głową
i ruszył w kierunku zastawionego stołu w głębi holu. – Dawniej był
niski, gruby i cały w pryszczach! Chyba pójdę mu pomóc.
– Idź, idź, koniecznie – powiedziałam do jej oddalających się
pleców.
– Ach, te nastolatki, co? – Fiona przewróciła oczami i obie
zachichotałyśmy.
Cal wrócił, niosąc kolejne porcje whisky, ale odmówiłam, bo już
trochę szumiało mi w głowie. Zauważyłam, że Charlie z Ulriką
podchodzą kolejno do gości i są coraz bliżej nas.
– Dziwnie się czuję. Pewnie przez alkohol. Chyba ulotnię się już
i pójdę do domu.
– Ależ, Tig, musisz zostać do tańców – zaprotestował Cal. – To
wielka chwila w roku! I wiem, że Charlie bardzo chciał się z tobą
przywitać.
– Ma tylu gości. Jestem pewna, że podczas świąt będziemy mieć
jeszcze okazję porozmawiać. Ty zostań, baw się dobrze. Do
zobaczenia. Fiono, bardzo miło było cię poznać.
– Ciebie też, Tiggy. Daj mi znać, kiedy będziesz chciała, żebym
odwiedziła twoje koty. Cal ma mój numer.
– Dobrze, dziękuję, Fiono.
Obróciłam się, zanim Cal mógł mnie powstrzymać, i wyszłam na
zewnątrz, gdzie wisiała teraz gęsta mgła, która sprawiała, że
światełka na choince na trawniku miały mieniące się aureole. Jakiś
ognik pojawił się kilka metrów od drzewka i zdałam sobie sprawę,
że ktoś tam pali papierosa.
– Wesołych świąt – powiedziałam, mijając tę postać.
– Nawzajem. A… – Ten ktoś podszedł do mnie, a kiedy wyłonił się
z mgły, zobaczyłam, że jest bardzo wysoki. W ciemności niewiele
więcej mogłam dostrzec. – Przyjemne przyjęcie? – zapytał
z dziwnym akcentem, którego nie umiałam rozpoznać.
– Bardzo, tak.
– Czy Char… dziedzic jest jego gospodarzem?
– Owszem. To on wraz z żoną wydał to przyjęcie. Nie był tam
pan jeszcze?
– Nie.
– Czy to ty, Tiggy?
W naszą stronę ktoś skierował światło latarki.
– Szukałem cię wszędzie.
Charlie Kinnaird podszedł do mnie i zatrzymał się gwałtownie,
kierując snop światła na mężczyznę, którego nie znałam.
Minęło kilka długich sekund, nim spytał:
– A co ty tu robisz?
– Przyjechałem, by w święta odwiedzić swoją starą mamę.
Chciałem jej sprawić niespodziankę. Chyba prawo tego nie
zabrania, co?
Charlie otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zaraz je zamknął.
Wyczuwało się w nim silną niechęć do tego człowieka.
– W każdym razie – zmusiłam się do wesołego tonu – ja już
mówię „dobranoc”. Wesołych świąt – dodałam, obróciłam się na
pięcie i najszybciej jak mogłam, ruszyłam do chaty.
Kiedy otwierałam drzwi, słyszałam jeszcze, jak tamtych dwóch
rozmawia… a może raczej warczy jeden na drugiego. Zwykle
łagodny ton głosu Charliego stał się ostry, pojawiło się w nim coś
jakby…
Co takiego, Tiggy?
– Nienawiść – szepnęłam i przebiegł mnie dreszcz.
Zamknęłam drzwi, by odciąć się od podniesionych głosów i tego,
co przeradzało się najwyraźniej w burzliwą kłótnię. W domku było
lodowato, bo ogień niemal wygasł, a piece się wyłączyły. Dołożyłam
drew do kominka i skuliłam się przed nim. Nagle poczułam się
bardzo samotna i zdałam sobie sprawę, że to będą pierwsze święta
Bożego Narodzenia, które spędzę z dala od Atlantis, sióstr i Pa Salta.
Wzięłam komórkę i nie zdejmując kurtki, weszłam do łazienki,
by zobaczyć, czy moje telefoniczne wróżki zadziałają mimo bardzo
słabego sygnału. Na szczęście nie zawiodły. Przeczytałam SMS-y od
sióstr, odsłuchałam mamę, która nagrała się na pocztę głosową,
i poczułam się dużo lepiej.
Wklepałam kilka słów do komórki.
Oby radosny nastrój Bożego Narodzenia był z Tobą, kochanie,
całuję, pozdrawiam najserdeczniej, Tiggy…
Wysłałam ten sam tekst pięć razy do wszystkich sióstr
i nagrałam się na pocztę głosową mamy. A potem, kiedy wzięłam
Alicję do towarzystwa i z nią na kolanie siedziałam przed
kominkiem, usłyszałam dzwon w kaplicy oznaczający początek
pierwszego dnia świąt.
Zza drzwi rozległo się popiskiwanie. Wstałam i wpuściłam
Thistle’a. Wiedziałam, że Cal prędko nie wróci. Pies podskakiwał
z radości i próbował wpakować mi się na kolana.
– Thistle – powiedziałam, wdychając zapach skołtunionej szarej
sierści – jesteś po prostu za duży.
Cieszyłam się jednak z jego ciepła i towarzystwa.
– Dwie samotne istoty razem. Wesołych świąt, kochanie –
szepnęłam, głaszcząc jego miękkie uszy, a potem je ucałowałam. –
Tobie też tego życzę, tato, gdziekolwiek jesteś.
5

W Boże Narodzenie obudziłam się w o wiele lepszym nastroju.


W nocy napadało więcej śniegu, a pierwsza różowa łuna na
horyzoncie zapowiadała piękny wschód słońca.
Słyszałam, jak Cal i Caitlin wrócili o trzeciej nad ranem. Nie
chciałam im przeszkadzać, ubrałam się więc ciepło i na palcach
wyszłam z chaty, żeby nakarmić koty. Chociaż dla ludzi to było
święto, natura nic sobie nie robi z kalendarza. Kiedy doszłam na
skraj wzgórza, dostrzegłam w dole wysoką sylwetkę w kurtce
Barbour z postawionym kołnierzem i w wełnianej czapce. Serce
zabiło mi mocniej, kiedy zdałam sobie sprawę, że to Charlie
Kinnaird.
– Wesołych świąt – szepnęłam, kiedy się do niego zbliżyłam.
Obejrzał się zaskoczony.
– Tiggy! Nie słyszałem cię, chodzisz tak cicho. Ja też życzę ci
wesołych świąt – powiedział z uśmiechem.
Z bliska zauważyłam cienie pod jego błękitnymi oczami i ciemny
zarost na szczupłych policzkach.
– Przyszedłem zobaczyć koty, ale uświadomiłem sobie, że
przecież nie znam kodu, żeby wejść.
– Na przyszłość pamiętaj: to cztery siódemki. Naprawdę nie chcę
być pesymistką, ale te koty rzadko wychodzą, nawet do mnie. Na
pewno już cię wyczuły, to dla nich nowy zapach. Prawdopodobnie
będziesz musiał przyjść kilka razy, nim zdecydują się pojawić.
– Rozumiem. Cal mówił, że musiałaś się nieźle napracować, żeby
wychyliły się z boksów. Nie chcę ich denerwować, Tiggy. Wolałabyś,
żebym sobie poszedł?
– Ależ nie! To ty zapewniłeś im ich piękny nowy dom. Są
okropnie płochliwe i humorzaste, ale warto się z nimi trochę
pomęczyć, jeśli jest szansa, że zaczną się rozmnażać.
– Nawet jeśli to nie to samo co słodkie wielkie pandy –
powiedział z żalem.
– I tak przyciągną mnóstwo turystów. – Uśmiechnęłam się.
– A może zamiast jeszcze bardziej je denerwować, przeszlibyśmy
się trochę? – zaproponował, kiedy kładłam dzienną porcję mięsa
w zagrodzie.
– Dobrze – zgodziłam się.
Po wejściu na wzgórze w milczeniu dotarliśmy krętą ścieżką na
skaliste urwisko, skąd mieliśmy najlepszy widok na wschód słońca.
Zza gór zaczęły przeświecać brzoskwiniowe promienie. Spojrzałam
na Charliego.
– Jak to jest wiedzieć, że to wszystko jest twoje? – spytałam.
– Szczerze?
Popatrzył w dół na moją twarz.
– Szczerze.
– To przerażające. Wolę już odpowiadać za ratowanie czyjegoś
życia niż za Kinnaird. W szpitalu przynajmniej wiem, co robić,
znam procedury, które mogą rozwiązać problem albo nie. A tutaj…
– wskazał dzikie tereny przed sobą – wszystko wymyka się spod
kontroli. Choć chciałbym zrobić co w mojej mocy dla Zary
i przyszłości tej krainy, zastanawiam się, czy to mnie nie przerasta.
Wszystko, co mi się marzy, wymaga kolejnych nakładów, a efektów
można się spodziewać dopiero w bardzo odległej perspektywie.
– Mimo wszystko trzeba się starać – szepnęłam, niezdolna
powstrzymać gestu wskazującego na ten rozległy, niewiarygodnie
piękny krajobraz, mieniący się własnym życiem we wschodzącym
słońcu.
Przyglądał mi się przez moment, a potem poszedł za moim
wzrokiem i oddychając głęboko, zapatrzył się w dal, na przestrzeń,
która była jego królestwem.
– Wiesz co? – odezwał się po dłuższej chwili, kiedy jego ramiona
się rozprężyły i wreszcie pozbyły choć części tego napięcia, które
wcześniej widziałam. – Masz rację. Muszę myśleć o tym pozytywnie,
uświadomić sobie swoje szczęście.
– Tak, masz szczęście, choć doskonale rozumiem, jakie to
przytłaczające. Ale my wszyscy stoimy za tobą murem, Charlie,
naprawdę.
– Dziękuję, Tiggy.
Odruchowo uniósł dłoń, dotknął rękawa mojej kurtki i nasze
oczy się spotkały. Ja pierwsza uciekłam wzrokiem i ta chwila
minęła tak szybko, jak się pojawiła.
Charlie odchrząknął.
– Słuchaj, chciałem przeprosić cię za tę niefortunną scenę, której
byłaś świadkiem wczoraj wieczorem.
– Nie martw się tym. Mam nadzieję, że ty i ten człowiek
doszliście do porozumienia.
– Nie. I nigdy nie dojdziemy – zaprzeczył zdecydowanie. –
W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Dlatego wstałem tak wcześnie i tu
przyszedłem. Myślałem, że trochę świeżego powietrza pomoże mi
poukładać sobie w głowie.
– Przykro mi. Cokolwiek to było. Mój ojciec mówił mi zawsze, że
są problemy, które da się rozwiązać, i takie, których się nie da, i po
prostu trzeba to zaakceptować, zamknąć za nimi drzwi i iść dalej.
– Twój ojciec musiał być bardzo mądry. W odróżnieniu ode mnie
– wybąkał, wzruszając ramionami. – Ale miał rację. Z przyczyn dla
mnie nieznanych Fraser pojawił się znów w Kinnaird i nic na to nie
mogę poradzić. Chyba powinienem iść już do domu, bo inaczej
szkockie śniadanie Beryl całkiem wystygnie.
– O, to by się jej nie spodobało. – Uśmiechnęłam się.
– Na pewno.
Gdy ruszyliśmy w stronę domu, powoli wracaliśmy do bardziej
prozaicznych tematów.
– Jakie masz plany na dzisiaj? – spytał Charlie.
– Margaret zaprosiła mnie do siebie na lunch.
– Pozdrów ją serdecznie ode mnie, dobrze? Zawsze bardzo ją
lubiłem – powiedział, kiedy zatrzymaliśmy się naprzeciw
rezydencji. – I jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji świąt.
Dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa. Mam nadzieję, że
będziemy mieć okazję jeszcze porozmawiać.
– Ja też. Wszystkiego najlepszego, Charlie.
*
Nowy dom Margaret spełniał wszelkie nowoczesne wymogi.
Obie zachwycałyśmy się, jak to z kranów od razu płynie ciepła
woda. Dotykałyśmy grzejników i przełączałyśmy kanały
w telewizorze.
– Jak tu przytulnie, Margaret – powiedziałam, kiedy
zaprowadziła mnie do nowej różowej kanapy i podała szklaneczkę
whisky.
Wyglądała dobrze i wydawała się wypoczęta. Jej dwa psy i kot
spokojnie drzemały przed kominkiem.
– Muszę przyznać, że nie tęsknię za wstawaniem przed świtem.
Po wszystkich tych latach to prawdziwy luksus wylegiwać się do
siódmej! A teraz odpręż się, Tiggy, a ja zajmę się lunchem.
Pomału popijałam whisky, czując przyjemne pieczenie w gardle,
a po jakimś czasie usiadłam z Margaret do niewielkiego stołu, który
udekorowała świeczkami i doniczką z czerwoną gwiazdą
betlejemską. Kiedy rozkoszowałam się przepyszną pieczenią
z orzechów, przygotowaną tylko jej znanym sposobem, Margaret
jadła z apetytem pierś z indyka.
– Jak tam było na wczorajszych tańcach? – spytała. – Czy Zara się
pojawiła?
– Byłam naprawdę zmęczona, więc nie zostałam na tańce, ale
tak, poznałam Zarę – odparłam. – Dziewczyna ma charakter. –
Powstrzymałam uśmiech. – Kiedy wracałam do domu, natknęłam
się na jakiegoś wysokiego mężczyznę, który stał na zewnątrz.
A potem wyszedł Charlie i… no – wzruszyłam ramionami –
wyglądało na to, że nie jest zachwycony widokiem tego człowieka.
– Twierdzisz, że był wysoki?
– Bardzo – potwierdziłam. – I zdawało mi się, że mówił
z amerykańskim akcentem.
– Pewnie raczej kanadyjskim. Nie… to chyba niemożliwe. –
Margaret odłożyła widelec i zapatrzyła się w światło świec.
– Nazywa się Fraser – przypomniałam sobie. – Charlie mówił mi
rano.
– Ach, więc to on! Co tu robi ta szumowina? Ha! – Margaret
pociągnęła spory łyk whisky i z rozmachem odstawiła szklaneczkę
na stół. – Założę się, że wiem.
– Wiesz co?
– Nic, Tiggy, ale trzymaj się z dala od niego. Ten mężczyzna
potrafi wywołać burzę w szklance wody. Biedny Charlie… jeszcze
tylko tego teraz mu trzeba. Zastanawiam się, czy on wie – szepnęła
w zadumie, najwyraźniej nieskłonna podzielić się swoimi myślami.
– Ale dajmy sobie z nim spokój. To przecież Boże Narodzenie.
Skinęłam zgodnie głową. Nie chciałam jej martwić. Po lunchu
siadłyśmy na kanapie i z przyjemnością poczęstowałam się
upieczoną przez nią babeczką z bakaliami. Oglądałyśmy transmisję
z tradycyjnego bożonarodzeniowego przemówienia królowej.
Potem Margaret zdrzemnęła się, a ja pozmywałam. Bardzo starałam
się nie myśleć o Pa Salcie i o tym, że tak strasznie tęsknię za
siostrami i poczuciem wspólnoty, jakie mi dawały. Nawet jeśli
każda nas pochodziła z innej części świata i nie było pomiędzy nami
więzów krwi, to podczas świąt w Atlantis zawsze panowała ciepła,
serdeczna atmosfera, łączyły nas rodzinne tradycje. Razem
ubierałyśmy choinkę w Wigilię, a potem Pa Salt podnosił Star, żeby
przyczepiła gwiazdę na czubku drzewka. Claudia, nasza gospodyni,
przygotowywała przepyszne dania, a kiedy pozostali zajadali się
mięsem z fondue czy pieczoną gęsią, ja miałam swoje małe
wegańskie delicje skomponowane przez nią specjalnie dla mnie.
Potem objedzeni smakołykami odpakowywaliśmy prezenty, siedząc
razem w ciepłym salonie, a przez zaszronione okna migotały
gwiazdy na nocnym niebie. W poranek Bożego Narodzenia
biegłyśmy do sypialni Pa Salta, żeby go obudzić, i szliśmy na dół na
śniadanie, na które Claudia smażyła tradycyjne naleśniki, a potem
wybieraliśmy się na przechadzkę, po której popijaliśmy grzane
wino.
Kiedy Margaret się obudziła, zrobiłyśmy sobie po filiżance
herbaty i zjadłyśmy po kawałku jej cudownego świątecznego ciasta,
którego resztę kazała mi zabrać i poczęstować Cala. Wskazałam na
okno, za którym robiło się ciemno. Zaczynał prószyć śnieg.
– Chyba powinnam już wracać.
– Oczywiście, Tiggy, jedź ostrożnie. Wpadaj do mnie zawsze,
kiedy będziesz w mieście.
– Będę do ciebie zaglądać, Margaret – obiecałam, całując ją na do
widzenia. – Dziękuję za dzisiaj. Było cudownie.
– A przy okazji, poznałaś już Chilly’ego?! – zawołała, kiedy
wsiadałam do Beryl.
Zdałam sobie sprawę, że w świątecznym zamieszaniu zupełnie
o nim zapomniałam.
– Nie, ale obiecuję, że niedługo się z nim spotkam.
– Koniecznie zrób to, kochanie. Do widzenia.
*
W drugi dzień świąt obudziłam się jak zwykle wcześnie
i poszłam nakarmić koty. Napadało sporo śniegu, więc kiedy
rzucałam im racje mięsa, nie mogłam mieć do nich pretensji, że
wolały nie wychylać nosów ze swoich legowisk. Kiedy wychodziłam
z zagrody, natknęłam się na Charliego, który tam na mnie czekał. To
była dla mnie miła niespodzianka.
– Dzień dobry, Tiggy, mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Obudziłem się wcześnie i jakoś nie mogłem zasnąć.
– Nie, oczywiście, nie przeszkadzasz – zapewniłam.
– Może przeszlibyśmy się znów trochę? Chyba że masz jakieś
inne plany.
– W domu nikt na mnie nie czeka poza starym skołtunionym
psem łowczym i kulawym jeżem. Nawet Cal mnie opuścił. Jest
u rodziny w Dornoch.
Charlie się roześmiał.
– No tak.
Odniosłam wrażenie, że tego dnia patrzył z dużo większym
optymizmem na posiadłość. Pokazywał mi swoje ulubione miejsca
i opowiadał o historii tych terenów.
– Był tu kiedyś niesamowity budynek, który wyglądał jak
średniowieczny zamek. Stał tu, po prawej stronie rezydencji –
wyjaśnił. – To tam mieszkali kolejni dziedzice z rodzinami do
połowy dziewiętnastego wieku, kiedy mojemu prapradziadkowi
udało się go spalić, bo usnął z wielkim grubym cygarem. Zginął
wraz z zamkiem, był wtedy dobrze po osiemdziesiątce. Wszystko
spłonęło do fundamentów. Nadal widać ich zarys w zagajniku obok
rezydencji.
– Ależ ty masz długą i ciekawą historię rodzinną. Ja nie mam
żadnej.
– Zastanawiam się, czy to szczęście, czy raczej przekleństwo…
Ostatnio na pewno mnie to przytłaczało. Choć wczorajsza rozmowa
z tobą bardzo mi pomogła, Tiggy. Chyba w ostatnich miesiącach
zrobiłem się kompletnie nieczuły na piękno Kinnaird. Ta posiadłość
wydawała mi się bardziej kulą u nogi niż darem losu.
– Nic dziwnego. To wielka odpowiedzialność.
– Nie tylko o to chodzi – przyznał. – Przejęcie spadku w pewien
sposób zburzyło moje własne plany na przyszłość.
– A jakie miałeś plany?
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia, tak jakby bił się z myślami,
czy mi się zwierzyć, czy nie.
– Rozważałem możliwość, że kiedy Zara skończy szkołę, pojadę
do pracy gdzieś dalej, w ramach programu Lekarze bez Granic.
Szpital, w którym pracuję, to wspaniała placówka, ale ma się tam
tyle papierkowej roboty i trzeba się liczyć z budżetem
państwowym. Chciałem wykorzystać swoje umiejętności tam, gdzie
są naprawdę potrzebne, gdzie moja pomoc miałaby większe
znaczenie.
– Doskonale cię rozumiem. Ja zawsze marzyłam o pracy na rzecz
zagrożonych gatunków w Afryce. Oczywiście uwielbiam dzikie koty,
ale…
– Wiem – przerwał mi Charlie i uśmiechnął się ze współczuciem.
– To nie to co afrykańska sawanna. Chyba mamy podobne
marzenia.
– Żeby spełniły się marzenia, potrzeba czasu. Poza tym nie
zawsze wygląda to tak, jak sobie planowaliśmy. Myślę, że
powinniśmy być cierpliwi i skupiać się na tym, co mamy dziś.
– Tak, masz rację, a skoro o tym mowa, udało ci się może
pomyśleć, jakie jeszcze gatunki moglibyśmy tu na nowo
wprowadzić?
– Sądzę, że na pewno rude wiewiórki. Za jakiś czas, kiedy
odnowa ekosystemu będzie bardziej zaawansowana.
Przestudiowałam kwestię dzikich łososi, o których wspomniałeś, ale
wydaje się to dość skomplikowane. I jak ci mówiłam, nie jestem
ekspertem od ryb, więc musiałabym poszukać specjalisty. Wydaje
mi się, że następnym krokiem mogłoby być sprowadzenie łosi.
Chyba znam kogoś odpowiedniego z zoo w Servion, kto mógłby nam
coś doradzić. Choć na pewno będziemy potrzebować na to środków
finansowych. Myślę, że mógłbyś postarać się o dotacje.
– O, wiem coś o tym. – Charlie westchnął ciężko. – Próbowałem
wypełnić aplikacje do programu Rozwoju Rolnego tu, w Szkocji,
podobnie jak kilka do Unii Europejskiej, ale to koszmar. Po prostu
nie mam kiedy zebrać wszystkich informacji i szczegółów, których
wymagają.
– Chętnie ci pomogę. Mam mnóstwo czasu.
– Zajęłabyś się tym? Masz w tej dziedzinie jakieś doświadczenie?
– Tak, na uniwersytecie i w Servion musiałam starać się
o dofinansowanie projektów badawczych. Wprawdzie tylko kilka
razy, ale mniej więcej wiem, jak poruszać się wśród tej biurokracji.
– To byłoby cudownie. Ja rwałem sobie włosy z głowy nad tymi
formularzami. Od czasu śmierci ojca stale jestem w szpitalu albo
ślęczę nad dokumentami prawnymi. Żona przekonuje mnie, żebym
sprzedał posiadłość albo przekształcił ją w pole golfowe, i nie mogę
mieć o to do niej pretensji.
– Słyszałam, że kierowała renowacją rezydencji. Wykonała
imponującą pracę.
– Tak, choć pochłonęło to o wiele więcej pieniędzy, niż
przewidywał plan. Ale nie mam prawa jej krytykować. To nie było
dla niej proste, próbowała pomóc.
– Jestem pewna, że rezydencja przyciągnie najbardziej
wymagających gości z różnych stron świata – powiedziałam.
Charlie zerknął na zegarek.
– Tak… Muszę wracać. Może mógłbym przynieść ci do chaty
aplikacje, żebyś zobaczyła, co udało mi się wypełnić? Rzuciłabyś na
nie okiem?
– W każdej chwili, Charlie.
*
Kiedy wróciłam do chaty, w wąwozie rozpętała się wichura,
więc po śniadaniu rozpaliłam w kominku i umościłam się na
kanapie z książką. Zeszłej nocy, wiedząc, że Cala nie ma, wpuściłam
Thistle’a i rano znów psisko stało na progu. W domu od razu
próbował wpakować mi się na kolana, ale jakoś udało mi się
wreszcie nad nim zapanować. Teraz zwinął się w kłębek w moich
nogach, a ja zaczęłam czytać przy miłym wtórze jego
pochrapywania i trzaskania płomieni w kominku.
Podskoczyłam na dźwięk butów otrzepywanych na wycieraczce.
Jeśli to Cal, musiałam być gotowa na niezłą burę za Thistle’a. Zza
drzwi wyjrzały na mnie jednak niebieskie oczy.
– Cześć, Tiggy, przeszkadzam? – spytała Zara.
– Nie, tylko czytałam – powiedziałam, siadając prosto. – Jak ci
mijają święta?
– Każdy dzień jest piękny, kiedy jestem w Kinnaird – odparła,
sadowiąc się obok mnie na kanapie. Thistle od razu podskoczył do
niej i położył jej łeb na kolanach. – Rano pojechałam do Deanich
Lodge. Mama i tata znów się kłócili, więc wybrałam się tam, gdzie
spokój i cisza. Deanich Lodge jest fantastyczne! Widziałaś już to
miejsce?
– Nie, ale, Zaro, czy naprawdę powinnaś tam jeździć sama? Drogi
są bardzo zdradliwe przy tym śniegu…
– Jeździłam po posiadłości, odkąd skończyłam dziesięć lat, Tiggy!
To nasze ziemie, pamiętaj. Tu nie potrzebuję prawa jazdy ani
żadnych pozwoleń. Zabieram radio, termos i co trzeba, na wypadek
gdyby coś poszło nie tak… znam zasady, nie bój się. Pojechałam
zawieźć kosz świąteczny Chilly’emu. Dorzuciłam mu butelkę
whisky, którą buchnęłam tacie. – Mrugnęła do mnie konspiracyjnie.
– Wypiliśmy po kieliszeczku i wypaliliśmy kilka skrętów. To wariat
i cuchnie jak diabli, ale jest fajniejszy niż wszyscy tu razem wzięci.
Poza tobą, oczywiście.
– Moja przyjaciółka Margaret wspominała o nim wczoraj.
Bardzo chciałabym go poznać.
– W każdej chwili mogę cię do niego zawieźć. Pewnie lepiej,
żebym mu ciebie przedstawiła. Wyjaśnię, kim jesteś, bo on nie za
bardzo toleruje obcych.
– To trochę jak moje koty. – Uśmiechnęłam się do niej.
– Tak, rzeczywiście. A może w rewanżu zapoznałabyś mnie
z nimi? Potrafię chodzić bardzo cicho, jak ty, słowo, i marzę, żeby je
zobaczyć. Jakie są ich imiona?
Powiedziałam jej, głowiąc się, jak zdołam wyjaśnić jej matce,
dlaczego odgoniłam ją od kotów, jeśli zabiorę do nich Zarę.
– Może sprawdzę jutro, czy są w towarzyskim nastroju? –
powiedziałam. – Paranoicznie boję się, że jak wyczują obcy zapach,
znów się pochowają.
– Rozumiem. Zostaję tu do Nowego Roku, mam więc jeszcze kilka
dni. A póki tu jestem, zastanawiałam się, czy… mogłabym być twoją
asystentką albo czymś w tym rodzaju? Chodziłabym z tobą
i patrzyła, co robisz.
– Niestety, dopóki nie sprowadzimy do posiadłości innych
zwierząt, koty to moje główne zajęcie.
Zara sprawdziła godzinę na swoim smartfonie.
– Muszę lecieć. Na kolację przychodzi gromada sąsiadów i mama
zmusza mnie, żebym włożyła sukienkę! – Przewróciła oczami,
wstała i podeszła do drzwi. – Jeśli nie masz nic przeciw temu,
wpadnę jutro koło dwunastej.
– Będzie miło, wpadaj, kiedy tylko zechcesz. Do widzenia, Zaro.
– Do zobaczenia, Tiggy.
*
Następnego dnia pojawiła się w porze lunchu. Ucieszyłam się, że
przyszła. Cal wyjechał rano na polowanie i naprawdę czułam się już
jak samotna stara panna.
– Cześć, Tiggy. – Uśmiechnęła się, wchodząc. – Wybieram się do
wąwozu Deanich, mam lunch dla Chilly’ego, może bym mu cię
przedstawiła?
– Byłoby wspaniale. – Złapałam kurtkę. – Pokażesz mi drogę.
Wsiadłyśmy do land rovera i kiedy Zara zapięła pasy na miejscu
pasażera, ruszyłyśmy. Szalejący wczoraj w nocy porywisty wiatr
ucichł. Był pogodny, mroźny, słoneczny dzień. Śnieg skrzył się
dokoła nas, kiedy zjeżdżałyśmy ze wzgórza. Biały puch skrywał pod
sobą zdradliwy lód. Zara wskazywała mi drogę i buzia jej się nie
zamykała. Opowiadała, jak okropnie nudna była wieczorna kolacja
i jak strasznie nie chce jej się wracać po Nowym Roku do szkoły na
wrzosowiskach North Yorkshire.
– To, że kształciły się tam kolejne pokolenia Kinnairdów, nie
znaczy, że to miejsce odpowiednie dla mnie. Czy to nie idiotyczne,
że jak się ma szesnaście lat, można zgodnie z prawem zawrzeć
małżeństwo, uprawiać seks i palić, ale w szkole z internatem jest się
traktowanym jak dziesięcioletnie dziecko, któremu każe się gasić
światło o dziewiątej trzydzieści!
– Już tylko półtora roku, Zaro. Minie, zanim się obejrzysz,
naprawdę.
– Nie jesteśmy na tym świecie zbyt długo, po co więc tracić czas…
nawet te pięćset czterdzieści kilka dni… bo liczyłam… i tkwić
w miejscu, którego nie znoszę?
Zgadzałam się z nią w duchu, ale jako odpowiedzialna dorosła
osoba nie powiedziałam tego na głos.
– W życiu jest mnóstwo idiotycznych zasad, ale są też i dobre,
które nas chronią przed tym, co złe.
– Masz chłopaka, Tiggy? – spytała Zara, wskazując, bym
przejechała wąskim drewnianym mostkiem. Pod nami widać było
zamarznięty na skałach strumień, który tworzył niesamowite
rzeźby z lodu.
– Nie. A ty?
– Można tak powiedzieć… To znaczy jest w szkole ktoś, kto mi się
podoba.
– Jak się nazywa?
– Johnnie North. Wysportowany, wszystkie dziewczyny z mojej
klasy się w nim kochają. Spotkaliśmy się kilka razy w lesie,
wypaliliśmy parę skrętów. Ale… to nie jest taki grzeczny
chłopczyk… no wiesz.
– Wiem, pewnie – zamruczałam, zastanawiając się, dlaczego tak
wiele kobiet lgnie do facetów, którzy je wykorzystują i krzywdzą,
gdy ci mili, a przecież jest takich mnóstwo, są w odstawce i nie
rozumieją, dlaczego nie mogą zdobyć dziewczyny.
– Nie sądzę, że on naprawdę jest zły – dodała Zara. – Tylko udaje
twardziela, żeby zaimponować kumplom. Kiedy byliśmy sami,
rozmawialiśmy o różnych poważnych sprawach. Miał trudne
dzieciństwo, wiesz? W gruncie rzeczy to bardzo wrażliwy i czuły
gość.
Spojrzałam na Zarę. Miała rozmarzony wyraz twarzy. Zdałam
sobie sprawę, że to odpowiedź na moje pytanie: każda dziewczyna
zakochana w niegrzecznym chłopaku sądzi, że tak naprawdę on
wcale nie jest zły, tylko że nikt go nie rozumie. I co gorsza, wierzy,
że jedynie ona to widzi i tym samym jest w stanie go ocalić…
– Bardzo zbliżyliśmy się do siebie podczas ostatniego semestru,
ale moje przyjaciółki mówią, że jego interesuje tylko jedno, żeby
dobrać mi się do maj… – Zara urwała i zaczerwieniła się. – No
wiesz, o co chodzi, Tiggy.
– Twoje przyjaciółki mogą mieć sporo racji – odparłam,
zaskoczona jej otwartością.
W jej wieku do głowy by mi nie przyszło, żeby mówić o seksie
z kimś „dorosłym”, a już zwłaszcza z kimś, kogo ledwie znam.
Czując, jak opony buksują na zamarzniętym śniegu, ostrożnie
zatrzymałam Beryl kilka metrów od chaty z bali usadowionej na
dnie jaru. Wokół nas wznosiły się majestatyczne góry, tak że
miejsce wydawało się kompletnie odcięte od świata, co tworzyło
niezwykły magiczny klimat. Wysiadłyśmy. Mróz szczypał każdy
odkryty centymetr mojej skóry. Podciągnęłam szalik na nos, bo aż
bolało mnie w płucach od lodowatego powietrza.
– Jezu… musi tu być z minus dziesięć stopni. Jak on to
wytrzymuje?
– Pewnie jest przyzwyczajony – rzuciła Zara. – A teraz, kiedy ma
chatę, tym bardziej daje sobie radę. Zaczekaj tu. – Przystanęła na
chwilę. – Wejdę i powiem, że ma gościa i że nie jesteś z opieki
społecznej.
Mrugnęła do mnie, po czym ruszyła przez śnieg i znikła za
drzwiami.
Przyjrzałam się chacie. Była zbudowana z grubych sosnowych
bali, ułożonych jeden na drugim, jak w starych schroniskach
narciarskich w górach Szwajcarii.
Drzwi się uchyliły i wyjrzała zza nich Zara.
– Już. Chodź! – zawołała.
Przekraczając próg, poczułam, jak ogarnia mnie przyjemna,
pachnąca dymem fala ciepła. Chwilę trwało, nim moje oczy
przywykły do panującego tu półmroku – jedynym źródłem światła
było kilka lamp naftowych i iskierki płomieni w piecyku na drewno.
Zara złapała mnie za rękę i podprowadziła kilka kroków
w kierunku sfatygowanego skórzanego fotela ustawionego przy
palenisku.
– Chilly, to moja przyjaciółka Tiggy.
Para bystrych orzechowych oczu popatrywała na mnie z twarzy
tak pooranej zmarszczkami, że przypominała mapę drogową jakiejś
metropolii. Uświadomiłam sobie, że zapach dymu nie pochodzi
z piecyka, ale z długiej drewnianej fajki, która zwisała z warg
drobniutkiego człowieka. Z głową bez włosów i ciemną skórą
przypominał wiekowego mnicha.
– Dzień dobry, Chilly – powiedziałam, zrobiłam kolejny krok
naprzód i podałam mu rękę.
Nie wyciągnął swojej w odpowiedzi, tylko dalej wpatrywał się
we mnie. Serce zaczęło mi bić szybciej. Zamknęłam oczy, żeby się
uspokoić; w moich myślach pojawił się obraz: jestem w jaskini,
patrzę w oczy jakiejś kobiety. Ona szepcze coś do mnie cicho, przed
jej twarzą przepływa smużka dymu, a ja kaszlę i kaszlę…
I nagle zdałam sobie sprawę, że kaszlę naprawdę. Otworzyłam
powieki i zachwiałam się lekko, wracając do rzeczywistości. Zara
podtrzymała mnie za rękę.
– Nic ci nie jest, Tiggy? Niestety, trochę tu duszno.
– Wszystko w porządku – powiedziałam, koncentrując
spojrzenie załzawionych oczu na oczach Chilly’ego. Miałam
wrażenie, że nie mogłabym go od niego oderwać, nawet gdybym
chciała.
Kim ty dla mnie jesteś…?
Obserwowałam ruch jego warg, kiedy mamrotał coś do mnie
w języku, którego nie rozumiałam, a potem skinął na mnie chudym
palcem, dając znak, żebym się zbliżyła, aż wreszcie znalazłam się
centymetry od niego.
– Usiądź – powiedział po angielsku z mocnym obcym akcentem,
wskazując jedyne nadające się tu do tego miejsce poza jego fotelem:
prymitywny stołek przy piecyku.
– Śmiało. Ja chętnie przycupnę sobie na podłodze. – Zara wzięła
poduszkę z metalowego łóżka i podłożyła ją pod pupę.
– Hotchiwitchi! – zawołał nagle Chilly i pokiwał w moim
kierunku sękatym palcem. Po czym odrzucił do tyłu głowę i zaśmiał
się, jakby coś go uradowało. – ¡Pequeña bruja!
– Nie przejmuj się, zawsze gada mieszaniną angielskiego
i hiszpańskiego – mruknęła Zara. – Tata twierdzi, że on mówi też
w jakimś starym języku Romów.
– Rozumiem – powiedziałam, choć zrobiło mi się dziwnie, bo
miałam wrażenie, że nazwał mnie właśnie czarownicą.
Chilly wreszcie oderwał ode mnie wzrok i zaczął napełniać fajkę
czymś, co przypominało mech. Kiedy znów ją zapalił, uśmiechnął
się do mnie.
– Mówisz po angielsku czy hiszpańsku? – spytał.
– Po angielsku i francusku, po hiszpańsku bardzo słabo.
Parsknął śmiechem z dezaprobatą i zapalił fajkę.
– Zażywasz te tabletki, które dał ci lekarz? – spytała Zara.
Popatrzył na nią kpiąco.
– Trucizna! Próbują zabić mnie tymi nowomodnymi lekami.
– Chilly! Przecież to tabletki przeciwbólowe i przeciwzapalne na
twój reumatyzm. Pomogłyby ci.
– Ja mam swoje sposoby. – Uniósł brodę w kierunku drewnianej
powały. – Ty też będziesz ich używać. – Wskazał na mnie. – Daj ręce
– rozkazał.
Gdy wyciągnęłam dłonie, ujął je w swoje – zaskakująco miękkie
i delikatne. Poczułam mrowienie w opuszkach palców, które
stawało się coraz silniejsze, gdy wodził po liniach wnętrza mojej
dłoni i kolejno ściskał każdy palec. Wreszcie podniósł wzrok na
moją twarz.
– No tak, twoja magia jest w nich – stwierdził, wskazując moje
ręce. – Pomagasz naszym braciom mniejszym… los animales. To
twój dar.
– Racja – powiedziałam, rzucając zdziwione spojrzenie Zarze,
która tylko wzruszyła ramionami.
– Masz moc jak bruja. Choć niepełną, bo nie jesteś czystej krwi.
Rozumiesz? Co ty robisz, Hotchiwitchi?
– Chodzi ci o mój zawód?
Kiwnął głową, a ja mu wyjaśniłam. Kiedy skończyłam, spojrzał
na mnie i cmoknął z przyganą.
– Marnujesz się. Twoja siła jest tutaj. – Wskazał na moje dłonie
i serce. – Nie tam. – Pokazał na głowę.
– Och – wysapałam urażona. – Dzięki studiom z zoologii lepiej
rozumiem zachowania zwierząt.
– Na co te wszystkie statystyki, papierkowa robota i komputery?
– Znów pokiwał mi palcem. – Wybrałaś niewłaściwą drogę.
– Zjadłeś ten kawałek indyka, który ci wczoraj przyniosłam? –
wtrąciła Zara, starając się wyratować mnie z opresji.
Wstała, podeszła do kąta chaty i otworzyła starą szafę, gdzie
trzymał różne naczynia.
– Sí. Fuj! – Chilly udał, że wymiotuje. – Ohydne ptaszysko.
– No trudno. Dziś masz zupę na indyku. – Zara wzruszyła
ramionami, wzięła blaszaną miskę z szafy, nalała z termosu zupę
i podała mu razem z chlebem i łyżką. – Zjedz to teraz, a ja pójdę
przynieść ci więcej drewna.
Chwyciła kosz i wyszła z chaty.
Patrzyłam, jak Chilly, siorbiąc, ładuje sobie łyżkę po łyżce zupy
do ust i pochłania ją, jakby jej wcale nie smakował. Kiedy opróżnił
miskę, postawił ją obok siebie, otarł wargi rękawem i znów zapalił
fajkę.
– Czujesz Ducha Ziemi, siostro?
– Tak – szepnęłam, zaskoczona, że po raz pierwszy rozumiem
dokładnie, co ma na myśli.
– Zadajesz sobie pytanie, czy to prawda?
– Tak.
– Pomogę ci temu zaufać, zanim stąd odjedziesz.
– Na razie nie mam zamiaru opuszczać Kinnaird, Chilly. Dopiero
co przyjechałam!
– Tak ci się zdaje. – Zarechotał.
Pojawiła się Zara z koszem pełnym bierwion i postawiła go obok
piecyka. Potem wyjęła z metalowego pudełka trochę świątecznego
ciasta i z butelki podebranej ojcu, w której niewiele już zostało,
nalała trochę whisky do metalowego kubka.
– Masz, Chilly – powiedziała, stawiając poczęstunek na stoliku
obok fotela. – My musimy już jechać.
– A ty – odezwał się, wskazując na mnie – niedługo przyjdź
znowu, rozumiesz?
To nie było pytanie, ale rozkaz, więc tylko wzruszyłam
ramionami. Pożegnałyśmy się i poszłyśmy do Beryl po zmarzniętej
ziemi. Czułam się dziwnie, jakbym płynęła poza swoim ciałem.
Kimkolwiek był Chilly, zdawał się mnie znać i choć potraktował
mnie tak obcesowo, czułam z nim osobliwą więź.
– Problem w tym, że on jest bardzo dumny – gadała jak najęta
Zara, kiedy jechałyśmy z powrotem. – Całe życie sam sobie radził,
a teraz nie jest w stanie. Tata proponował nawet, że założy mu tam
generator, ale Chilly nie chce. Beryl twierdzi, że stał się ciężarem
i opieka nad nim zajmuje nam zbyt wiele czasu. Uważa, że dla
własnego dobra powinien znaleźć się w domu opieki.
– Mówiła mi – powiedziałam. – Ale po tej wizycie u niego
rozumiem, dlaczego chce zostać tu, gdzie jest. To byłoby jak
wyrwanie zwierzęcia z jego naturalnego środowiska po całym życiu
na wolności. Gdyby zabrali go do miasta, prawdopodobnie umarłby
w ciągu kilku dni. Nawet jeśli niechcący zaprószy ogień i spali chatę
albo dostanie tam zawału, wolałby tak skończyć niż dać się
zamknąć w ogrzewanym domu opieki, nie mam co do tego
wątpliwości. Ja na pewno bym to wolała.
– Chyba masz rację. W każdym razie zdaje się, że cię polubił,
Tiggy. Zaprosił cię, byś znów do niego wpadła. Pojedziesz do niego?
– O tak. Oczywiście.
6

Następnego dnia wczesnym rankiem, dotrzymując umowy,


spotkałam się z Zarą na podwórzu i poszłyśmy z koszem mięsa do
kotów. Uznałam, że spróbuję. W nocy napadało jeszcze więcej
śniegu i każde rozsądne zwierzę i tak nie ruszyłoby się
z przytulnego legowiska.
– No dobrze – powiedziałam, kiedy stanęłyśmy na ścieżce ponad
zagrodami. – Teraz postaraj się zachowywać najciszej, jak to
możliwe, dobrze?
– Tak jest, szefie – szepnęła, salutując.
Zeszłyśmy ostrożnie po oblodzonym zboczu do pierwszej
zagrody, otworzyłam bramkę i wrzuciłam do środka mięso.
– Molly?! Polson?! Posy?! Igor…?! – zawołałam i z Zarą idącą
w ślad za mną przechodziłyśmy wokół pozostałych boksów,
wrzucając do każdego mięso, a ja nie przestawałam zagadywać do
swoich niewidocznych przyjaciół.
Kiedy kręcąc głową, dałam znać, że najwyraźniej nie wyjdą, Zara
nie chciała odejść.
– Jeszcze pięć minut, dobrze? Mogę spróbować je zawołać? –
błagała szeptem.
– Próbuj, czemu nie?
Wzruszyłam ramionami.
Wyprostowała się i podeszła do najbliższej zagrody. Chwytając
siatkę palcami w rękawiczkach, przycisnęła do niej twarz i wołała
koty po imieniu. Szłam za nią obok ogrodzeń, gdy zagadywała do
ukrytych kotów i czekała, aż nagle zauważyłam jakiś ruch w boksie,
który upodobała sobie Posy.
– Patrz – szepnęłam, wskazując kryjówkę schowaną wśród
krzaków.
I rzeczywiście, z mroku spojrzała na nas para błyszczących
bursztynowych ślepi.
– O rany! Boże! – zachwyciła się cicho Zara.
Obserwowałam, jak utkwiła wzrok w kocich oczach. Mrugała
bardzo wolno.
– Cześć, Posy, jestem Zara – powiedziała łagodnie.
O dziwo, Posy też lekko mrugnęła w odpowiedzi, co ogromnie
mnie ucieszyło.
Po chwili usłyszałam jakieś kroki, śnieg zaskrzypiał i kot
błyskawicznie zniknął.
– Cholera! – mruknęła Zara. – Już myślałam, że do nas wyjdzie.
– Może i zamierzała to zrobić – pocieszyłam ją, kiedy
wspinałyśmy się po swoich śladach z powrotem, by zobaczyć, co
wystraszyło kota.
Na wzgórzu stał Charlie Kinnaird.
– Tato! – Zara podskoczyła do niego. – Przed chwilą udało mi się
wywabić jedną kotkę, ale usłyszała twoje kroki i uciekła – szepnęła
rozemocjonowana.
– Przepraszam, kochanie. Ja też przyszedłem zobaczyć koty –
powiedział ściszonym głosem. – I zobaczyć się z tobą, Tiggy. Może
pójdziemy do domu, gdzie jest cieplej, bo w tym zimnie trudno
rozmawiać?
Charlie uśmiechnął się i poczułam, jak wszystko we mnie
mięknie, topi się jak śnieg w słońcu.
– Ach, więc tu jesteście! – zawołał ktoś z góry. Podniosłam głowę
i zobaczyłam Ulrikę idącą ścieżką. – Myślałam, że dostęp do tych
zwierząt jest na razie zastrzeżony tylko dla ciebie? – Wskazała na
mnie. – A okazuje się, że i wy dostąpiliście tego zaszczytu – rzuciła
kąśliwie, gdy Charlie i Zara zaczęli wdrapywać się na zbocze przede
mną. – Mnie kilka dni temu przepędzono.
Wsparta pod boki, przy swoim wzroście, stojąc ponad nami
przypominała mi gniewną walkirię.
– Tiggy zabrała mnie tu, bo nie dawałam jej spokoju i bez
przerwy ją o to błagałam. – Zara starała się udobruchać matkę.
– To co, ja też mam paść na kolana i prosić do skutku? – spytała
lekko Ulrika, ale widziałam, że mierzy mnie z góry zimnym,
hardym wzrokiem.
– Chodź z nami, Tiggy, napijemy się kawy i porozmawiamy –
ponowił swoją propozycję Charlie.
– Przykro mi, kochanie, ale musisz zawieźć mnie do Dornoch –
powiedziała Ulrika. – Mam odwiedzić lady Murray. Zaprosiła mnie
na kawę o jedenastej. Może innym razem, Tiggy? – zasugerowała
chłodno.
– Oczywiście.
– W takim razie ja wpadnę do ciebie później, kiedy wrócę –
obiecał Charlie. – Chciałbym przekazać ci te podania o dotacje
i porozmawiać o sprowadzeniu tu wiosną łosi.
– Dobrze. No to na razie, cześć, Zaro, cześć, Ulriko –
powiedziałam i szybko ulotniłam się do bezpiecznej przystani, jaką
była dla mnie chata. – O rany! – jęknęłam, opadając na kanapę.
– Co takiego? – spytał Cal, wchodząc do pokoju dziennego
z grzanką w dłoni.
– Ulrika Kinnaird. – Westchnęłam. – Mam wrażenie, że ona nie
za bardzo mnie lubi.
– Nie sądzę, żeby kogokolwiek lubiła, Tig. Nie bierz tego do
siebie. Co ci takiego powiedziała?
Wyjaśniłam mu, co się stało, a Cal zaczął się śmiać.
– Ale numer – skwitował. – Myślę, że na kilka lat wypadłaś z listy
osób, którym wysyła życzenia na święta. Ulrika nie znosi, gdy się ją
z czegoś wyłącza, zwłaszcza jeśli dotyczy to jej męża. Wiesz, może
po prostu brakuje jej pewności siebie?
– Jeszcze zmusi go, żeby mnie zwolnił.
– Dziedzic naprawdę bardzo cię ceni, Tig, nie martw się. Teraz
muszę lecieć. Jej Wysokość zażyczyła sobie, bym odśnieżył podjazd
i posypał go trochę solą. Boi się, że upadnie na ten swój bezcenny
chudy tyłek.
Cal mrugnął do mnie i wyszedł.
*
– I jak tam, dziedzic dał radę zajrzeć na kawę i pogadać? – spytał
Cal, kiedy o ósmej wieczorem stanął w drzwiach.
– Nie – odparłam.
Nalałam mu trochę whisky i podałam szklankę.
– Pewnie zatrzymały go jakieś sprawy.
– Możliwe, ale to nie aż tak daleko, żeby nie można było przyjść
mi powiedzieć. Czekałam tu na niego cały dzień.
– No tak. A wrócili dość wcześnie. Widziałem ich samochód
około trzeciej. Daj spokój, Tig, nie rób takiej zmartwionej miny.
– Hm… Teraz już na pewno nie przyjdzie, idę się wykąpać.
Woda była letnia; leżałam w niej, zastanawiając się, czy
przepowiednia Chilly’ego, że niedługo stąd wyjadę, ma coś
wspólnego z pojawieniem się tego ranka blond walkirii.
Nagle usłyszałam gwałtowne pukanie do drzwi łazienki.
– Tig? Skończyłaś się kąpać? Mamy gościa.
– Prawie – odparłam, wyciągnęłam korek i wyszłam z wanny. –
Co się dzieje?
Wstrzymałam oddech z nadzieją, że nie pojawił się spóźniony
Charlie Kinnaird. Naprawdę nie miałam ochoty wynurzyć się
z łazienki w swoim wiekowym niebieskim wełnianym szlafroku
i przemykać przez pokój dzienny do sypialni, żeby się ubrać.
– Przyszła Zara. Jest trochę zdenerwowana – syknął.
– Dobrze, już idę! – zawołałam przez drzwi.
Kiedy je otworzyłam i weszłam do pokoju, Zara siedziała na
kanapie z twarzą ukrytą w dłoniach. Szlochała.
– Zostawię was, panie, żebyście mogły sobie swobodnie
porozmawiać. – Cal najwyraźniej uznał, że nic tu po nim, i wyszedł.
– Co się stało, Zaro? – spytałam, siadając obok niej.
– Tata obiecał, że możemy tu zostać do Nowego Roku, a teraz
mówi, że już wyjeżdżamy! Mogłam tu spędzić jeszcze dwa dni,
a teraz muszę wracać do Inverness!
– Dlaczego?
– Nie wiem. Przyszedł jakiś facet, strasznie się z tatą o coś kłócili.
Nie śmiałam zejść na dół, ale słyszałam, że na siebie wrzeszczeli.
Potem tata pojawił się na górze i oznajmił, że jedziemy do domu.
A ja nie chcę wracać!
– Wiesz, o co się kłócili? Albo kim jest ten człowiek?
– Nie, tata nie mówił.
– Zaro, kochanie… – Przytuliłam ją. – Tak mi przykro. Pamiętaj,
niedługo będziesz miała osiemnaście lat, a wtedy, jeśli naprawdę
chcesz mieszkać w Kinnaird, nikt ci tego nie zabroni.
– Tata powiedział, że mogę tu zostać do Nowego Roku, jeśli wolę,
ale mama się nie zgadza. Nienawidzi tego miejsca.
– Może po prostu nie jest stworzona do życia na wsi.
– Jej nic nigdzie nie pasuje, Tiggy. – Westchnęła z rozpaczą. –
Zawsze mówi, że byłaby szczęśliwa, gdyby tata zrobił to albo tamto,
na przykład wziął ją na szpanerskie wakacje za pieniądze, których
nie ma, albo kupił jej nowy samochód, albo obraz, który jej się
spodobał, i wtedy będzie lepiej. Ale to nigdy nie działa. Wiesz, ona
jest wiecznie niezadowolona.
Siedziałam i gładziłam jedwabiste włosy Zary. Wiedziałam, że
choć może trochę przesadza przez buzujące hormony nastolatki, to
zobaczyłam dość, by zdawać sobie sprawę, że Ulrika ma trudny
charakter. I nagle uderzyło mnie, że choć byłam adoptowana,
zajmowała się mną kobieta zatrudniona przez adopcyjnego ojca
i często marzyło mi się, żeby być ukochanym biologicznym
dzieckiem pary ludzi, którzy są małżeństwem, to pewnie
idealizowałam ten wyśniony obraz. Nie miałam pojęcia, jak to jest,
kiedy rodzice się kłócą. W Atlantis nigdy nie słyszałam, żeby Pa Salt
i mama się sprzeczali – dorastałyśmy w atmosferze absolutnego
spokoju. I po raz pierwszy dotarło do mnie, że coś takiego to
rzadkość. Przeżycia Zary bardzo przypominały to, o czym
opowiadali mi szkolni przyjaciele. Ja i siostry miałyśmy idealne
warunki stworzone przez naszych „rodziców” w naszym bajkowym
zamku. Na szczęście była nas szóstka. Pomiędzy nami nie zawsze
panowała zgoda. Nieustannie któraś z którąś miała na pieńku
i zwykle tą „którąś” była młodsza ode mnie Elektra…
Siedziałyśmy z Zarą w milczeniu. Nadal gładziłam jej włosy
i trwało to tak długo, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie zasnęła,
ale nagle uniosła głowę.
– Wiem! Może poproszę tatę, żeby pozwolił mi zostać tu,
w chacie, z tobą i Calem! Powiem, że potrzebujesz mojej pomocy!
Wyraźnie zapaliła się do swojego nowego pomysłu.
– Zgodziłabyś się, Tiggy? Nie będę ci sprawiać kłopotu, słowo.
Mogę spać tu, na kanapie, jeśli Cal nie będzie miał nic przeciwko
temu, a jestem pewna, że nie, bo dogadujemy się. On mnie lubi i…
– Zaro, bardzo chciałabym, żebyś ze mną została, ale twoja
mama prawie mnie nie zna i wątpię, żeby powierzyła opiekę nad
swoją ukochaną córeczką komuś obcemu.
– Ale przecież jest jeszcze Beryl, mama jej ufa, a tata zna Cala od
urodzenia i…
– Musisz porozmawiać z rodzicami. Jeśli zgodzą się, żebyś
została ze mną i Calem, to chętnie cię przyjmiemy.
– Zapytam ich. A jeśli mi nie pozwolą, to chyba im ucieknę.
– Nawet tak nie mów, to szantaż. Jeżeli chcesz, żeby wszyscy
uwierzyli, że jesteś na tyle dorosła, by podejmować samodzielnie
decyzje, nie powinnaś tak postępować. Najlepiej idź teraz do domu
i porozmawiaj z rodzicami – poradziłam. – Jeśli się zgodzą, muszą
mieć czas, żeby tu przyjść i powiedzieć mi o tym, zanim wyjadą.
– Dobrze. Dziękuję.
Wstała i podeszła do drzwi.
– Przysięgam, że pewnego dnia przyjadę tu i zamieszkam
w Kinnaird na stałe. I nawet mama mnie nie powstrzyma.
Dobranoc, Tiggy.
Tak jak się spodziewałam, tego wieczoru nie odwiedzili mnie ani
Charlie, ani Ulrika, a rano pod domem nie było range rovera, co
świadczyło o tym, że cała trójka wyjechała do Inverness.
– Biedna mała, pośrodku tego wszystkiego – powiedział Cal,
popijając kawę. – Rodziny dysfunkcyjne, co? Moja nie jest ideałem,
ale jesteśmy w miarę normalni. No dobra, idę.
Ruszył do drzwi. Kiedy je otworzył, schylił się, żeby podnieść
kopertę leżącą na wycieraczce.
– List do ciebie, Tig. – Gdy mi go podawał, zza otwartych drzwi
zajrzała do środka tęsknie psia morda. – Ty idziesz ze mną, Thistle –
rzucił, odganiając psa.
Otworzyłam kopertę i przeczytałam krótką wiadomość.
Droga Tiggy, tak na szybko, przepraszam za ten nagły
wyjazd i za to, że nie zdążyłem wpaść, jak obiecałem. Pojawiły
się komplikacje prawne. Odezwę się wkrótce. Jeszcze raz
przepraszam.
Charlie
Nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale przypuszczałam, że musi to
mieć związek z kłótnią, o której mówiła Zara.
Poszłam do swojego pokoju. Te rozmowy o rodzinie sprawiły, że
jeszcze bardziej zatęskniłam za swoją. Wysunęłam szufladę szafki
nocnej i wzięłam list od Pa Salta. Czytałam go już tyle razy, że
kartka była wyświechtana. Rozłożyłam ją i zaczęłam czytać raz
jeszcze. Już sam widok zamaszystego, eleganckiego charakteru
pisma taty podnosił mnie na duchu.
Atlantis
Jezioro Genewskie
Szwajcaria
Moja kochana Tiggy!
Nie ma teraz sensu trwonić czasu na wypisywanie banałów
na temat tego, że tak nagle zniknąłem z Twojego życia. Zdaję
sobie sprawę, że nie będziesz chciała uwierzyć, że odszedłem
naprawdę. Ale nie ma mnie. Choć wiem, że będziesz nadal
czuła przy sobie moją obecność, musisz zaakceptować to, że
nigdy nie wrócę.
Piszę ten list przy swoim biurku w Atlantis, jeszcze będąc
na tej Ziemi, nie mogę Ci więc opowiedzieć, jak jest tam, na
górze, ale zapewniam Cię o jednym – że się nie boję. Wiele razy
rozmawiałem z Tobą o magicznej ręce losu, o przeznaczeniu
i siłach wyższych – nazywanych przez niektórych Bogiem –
które mają wpływ na nasze życie. Uratowały mnie, gdy byłem
dzieckiem, a moja wiara w nie – nawet w najcięższych dla mnie
momentach – pozostała niezachwiana. Tobie też nie wolno
nigdy zwątpić.
Jeśli chodzi o Twoje siostry, nie dałem im zbyt wielu
informacji na temat tego, gdzie je znalazłem. Nie chciałem, by
to wywarło negatywny wpływ na ich życie. Z Tobą jednak
sprawa wygląda inaczej. Twoja rodzina oddała mi Ciebie pod
warunkiem, że pewnego dnia, kiedy uznam, że nadszedł
właściwy czas, odeślę Cię do nich.
Tiggy, jesteś cząstką pradawnej kultury, którą obecnie
niektórzy mają w pogardzie. Pewnie dlatego, że wielu z nas,
ludzi, zapomniało o swoich związkach z przyrodą i o istnieniu
duszy. Ty, jak mi powiedziano, pochodzisz z rodu
o szczególnym talencie do jasnowidzenia, choć kobieta, która
mi Ciebie przekazała, twierdziła, że ten dar czasami omija
jakieś pokolenie albo nie rozwija się w pełni.
Miałem obserwować Cię, jak dorastasz. I tak robiłem.
Z niespokojnego chorowitego niemowlaka wyrosłaś na
dociekliwe dziecko, które ponad wszystko lubiło otoczenie
dzikiej przyrody i zwierząt. Choć z powodu alergii mamy nie
mogłaś mieć swojego zwierzaka, pielęgnowałaś wszystkie
ranne jaskółki, które znalazłaś, i karmiłaś jeże w ogrodzie.
Może nie pamiętasz, ale kiedyś przyszłaś do mnie jako
pięcio- czy sześciolatka i szepnęłaś mi do ucha, że właśnie
rozmawiałaś w lesie z wróżką. Powiedziała Ci, że ma na imię
Lucía, i tańczyłyście razem, boso.
To nic niezwykłego, że dziecko w tym wieku wierzy we
wróżki. Ale wtedy zrozumiałem, że odziedziczyłaś dar.
Kochana Tiggy, Lucía to było imię Twojej babki.
Spełniam więc obietnicę, którą złożyłem – na pewnym
etapie życia powinnaś wybrać się do Hiszpanii, do Grenady. Na
wzgórzu Sacromonte, naprzeciw cudownej Alhambry, musisz
zapukać do niebieskich drzwi na wąskiej dróżce o nazwie
Cortijo del Aire i spytać o Angelinę. Tam odkryjesz prawdę na
temat swojego pochodzenia. A być może też swoje powołanie…
Zanim skończę, muszę Ci wyjawić, że gdyby nie coś, co
powiedziała mi dawno temu jedna z Twoich krewnych, nie
stałbym się ojcem was wszystkich, moich ukochanych córek.
Ta kobieta uratowała mnie z dna rozpaczy i nigdy nie zdołam
się jej za to odpłacić.
Bardzo Cię kocham, moja utalentowana córeczko. Jestem
z Ciebie niezwykle dumny.
Całuję
Pa
Po przeczytaniu listu wyciągnęłam kartkę, na której miałam
wydrukowaną informację wyrytą na modelu sfery niebieskiej,
który kilka dni po śmierci Pa Salta pojawił się nagle w jego
ulubionym miejscu w ogrodzie. Tworzące go okręgi były podpisane
naszymi imionami, a każdemu z nich towarzyszyły cytat po grecku
i współrzędne wskazujące, gdzie znalazł nas Pa Salt.
Kiedy najstarsza siostra, Maja, przetłumaczyła cytat
przeznaczony dla mnie, do oczu napłynęły mi łzy. Tak bardzo do
mnie pasował:
Stąpaj twardo po świeżym kobiercu Ziemi, ale umysłem
zaglądaj w okna wszechświata.
Jeśli chodzi o współrzędne, to rozpracowała je dla nas Ally, która
jako żeglarka była biegła w tych sprawach. Moje odpowiadały
dokładnie temu, co napisał Pa Salt w liście. Do tej pory nawet nie
próbowałam zrozumieć, o co mu chodziło, gdy twierdził, że
pochodzę z niezwykłego, obdarzonego szczególnym talentem rodu.
Nie śmiałam nawet o tym myśleć. Ale teraz zdawało mi się, że Chilly
wie, kim jestem. Powiedział, że mam „moc” w rękach. Wstałam
i podeszłam do małego lustra wiszącego nad komodą. Przyjrzałam
się sobie, swoim brązowym oczom, ciemnym brwiom i oliwkowej
cerze. Rzeczywiście, kiedy odgarnęłam włosy, mogłam uchodzić za
kogoś o śródziemnomorskich korzeniach. Ale żebym była Cyganką?
Moje włosy, choć dość ciemne, miały kasztanowy odcień, a Cyganki,
które widywałam w telewizji lub na zdjęciach, zawsze miały
kruczoczarne. Więc nawet jeśli miałabym w sobie coś z Romów, to
nie byłam czystej krwi. Zresztą tak powiedział sam Chilly. Ale kto
jest w naszych czasach? Dwa tysiące lat krzyżowania się oznaczały,
że wszyscy jesteśmy mieszańcami.
Nie wiedziałam nic o Romach, poza tym, że wielu z nich żyje na
marginesie społeczeństwa. Wiedziałam, że nie cieszą się najlepszą
opinią, ale jak mawiał często Pa Salt: Nie sądźcie książki po okładce.
Pod surowym klepiskiem może kryć się prawdziwy skarb…
A ja zawsze szczyciłam się tym, że wierzę w ludzi, choć zdarzało
mi się co do niektórych pomylić. Tak naprawdę moją największą
słabością była naiwność, wynikająca, o ironio, z tego, co we mnie
najlepsze – z przekonania, że człowiek jest dobry. Ludzie
przewracali oczami, kiedy przekonywałam ich, że dobro zawsze
zwycięża zło i przedstawiałam swoją uproszczoną teorię: przecież
gdyby tak nie było, ci źli wymordowaliby tych dobrych, a potem
siebie nawzajem i rodzaj ludzki by wyginął.
Jakiekolwiek było pochodzenie Chilly’ego, wiedziałam, że jest
dobry. Był pierwszym Romem, którego poznałam, w każdym razie
pierwszą osobą, o której wiedziałam, że jest Romem. Odkładając list
Pa Salta do szuflady, pomyślałam, że koniecznie muszę się
dowiedzieć więcej od Chilly’ego.
7

W sylwestra obudziłam się podekscytowana perspektywą


zabawy, na którą zabierał mnie Cal do miasteczka. Miałam
zobaczyć, jak tradycyjnie wita się Nowy Rok w Szkocji. Po
nakarmieniu kotów wróciłam do chaty i zastałam tam Beryl, która
z zatroskaną miną chodziła w tę i we w tę.
– Jak się masz, Tiggy? – przywitała mnie.
– Świetnie, dziękuję, a ty? – Widziałam, że jest mocno
zdenerwowana.
– Pojawiły się pewne… kłopoty, ale to na razie cię nie dotyczy.
– Tak.
Zastanawiałam się, czy te „kłopoty” mają coś wspólnego
z nagłym wyjazdem Kinnairdów, ale dość dobrze znałam już Beryl,
by nie drążyć tematu.
Wzięła się w garść i z pewnym wysiłkiem ciągnęła:
– W tej chwili jednak największy problem w tym, że Alison jest
chora. Dała mi znać rano. Najwyraźniej strasznie się zaziębiła,
a w każdym razie tak mówi jej matka. W efekcie wystawiła mnie do
wiatru. Goście zjeżdżają się dziś o szesnastej. Będzie ich ośmioro.
I spodziewają się, że zostaną przyjęci wytwornym podwieczorkiem.
A ja mam górę prześcieradeł do prasowania. Musiałam wymienić
pościel we wszystkich pokojach, bo znów zakurzyła się od pyłu po
remoncie. W efekcie trzeba wszędzie posprzątać, nakryć do stołu,
napalić w kominkach, a na dodatek przygotować kolację, a ja nawet
jeszcze nie oskubałam bażantów…
– Mogę ci pomóc? – zaproponowałam, czując, że Beryl nie chce
tego powiedzieć wprost, ale w gruncie rzeczy o to chodzi.
– Zrobiłabyś to, Tiggy? Ten człowiek, który wynajął rezydencję
na tydzień, to miliarder, bardzo wpływowy. Dziedzic liczy, że dzięki
niemu o Kinnaird dowiedzą się jego bogaci przyjaciele. A ja, biorąc
pod uwagę to wszystko, co działo się ostatnio, nie mogę go zawieść.
– Rozumiem. Pójdę z tobą i zrobimy wszystko razem.
Cal, który słyszał naszą rozmowę z kuchni, też zaoferował
pomoc i przez resztę dnia prasowaliśmy pościel, ścieliliśmy łóżka,
odkurzaliśmy i rozpalaliśmy w kominkach według wskazówek
Beryl, która pracowicie spędzała czas w kuchni. O piętnastej
wypiliśmy z nią herbatę. Wszyscy padaliśmy już na nos ze
zmęczenia.
– Nigdy nie zdołam wam podziękować za to, co dziś zrobiliście –
powiedziała Beryl, kiedy częstowaliśmy się kawałkiem ciepłego
kruchego ciasta. – Nie wiem, co bym bez was zrobiła. Przynajmniej
na dziś mam wszystko gotowe.
Spojrzałam na całe to jedzenie wyłożone na blacie pośrodku
kuchni oraz w przykrytych garnkach i patelniach dokoła.
– Czy wieczorem ktoś przyjdzie pomóc ci to im podawać? –
spytałam.
– Nie. Miała to robić Alison. Ale poradzę sobie.
– Słuchaj, zostanę z tobą – zaproponowałam. – Sama się z tym
nie uporasz, przynajmniej nie na takim poziomie, jakiego życzyłby
sobie dziedzic.
– Och, nie, Tiggy, nie chcę cię o to prosić. To sylwester, Cal
zabiera cię na tańce.
– Będzie okazja innym razem. Beryl, jestem ci tu potrzebna.
– To prawda – przyznała. – Choć dziedzic mówił, że powinien
podawać ktoś w stroju kelnerki.
– Tig, po prostu nie mogę doczekać się, kiedy zobaczę cię
w fartuszku francuskiej pokojówki. – Cal mrugnął do mnie.
– Okropnie się z tym czuję. – Beryl westchnęła ciężko. – Jesteś
konsultantką od dzikich zwierząt, kobietą z dyplomem, nie służącą.
– Tak naprawdę kiedyś całe lato pracowałam w eleganckiej
genewskiej restauracji.
– No… dobrze. Ale jutro zadzwonię do dziedzica i powiem mu, że
jeśli otwieramy coś, co ma przypominać pięciogwiazdkowy hotel,
musi pozwolić mi zatrudnić prawdziwy personel. To nie
w porządku wobec ciebie czy nawet mnie.
– Naprawdę, żaden problem. Chcesz, żebym pomogła ci przy
podawaniu podwieczorku? Jeśli tak, to chyba jak najszybciej
powinnam się przebrać w ten strój służącej.
Uśmiechnęłam się szeroko, widząc, że jest już wpół do czwartej.
– Nie. Idź do siebie, wykąp się, odpocznij trochę. Kolacja jest
o ósmej, ale dobrze by było, gdybyś przyszła o szóstej i podawała
drinki. Nie masz nic przeciw temu?
– Ależ skąd.
Kiedy szłam z Calem do chaty, podałam mu pojemnik
z potrawką z bażanta, którą nałożyłam z jednego z garnków Beryl.
– Mógłbyś podrzucić to Chilly’emu, zanim wyjedziesz? –
poprosiłam. – Złóż mu ode mnie życzenia noworoczne i powiedz, że
niedługo go odwiedzę.
– Jasne. Szkoda, że nie możesz jechać ze mną – powiedział
i zaraz dodał: – Ale za to zdobyłaś już na zawsze miejsce w sercu
Beryl.
O szóstej wróciłam do rezydencji. Beryl podała mi uniform
z białym fartuszkiem.
– W stroju Alison byś się utopiła. Na szczęście udało mi się
znaleźć coś w starej szafie na strychu – powiedziała. – Pachnie
kulkami na mole, ale powinno być w sam raz. Przebierz się
w pralni. Chyba powinnaś związać też włosy.
Zrobiłam, o co prosiła, i gotowa wróciłam do kuchni.
– Jak wyglądam?
– Ślicznie – pochwaliła, ledwie rzucając na mnie okiem.
– Czy naprawdę muszę to założyć? – spytałam, trzymając
przepaskę na głowę, białą w czarne paski.
– Chyba możesz sobie darować. A teraz… oni zejdą na dół za
kilka minut, będziesz musiała otwierać butelki szampana.
W lodówce są woda gazowana i syrop z dzikiego bzu dla
abstynentów. Alkohole są wystawione na barku w dużym salonie.
Musisz zanieść tam tylko kubełek z lodem.
– Dobrze.
Szybko zabrałam się do roboty.
W szkole zawsze lubiłam występować w przedstawieniach
teatralnych, więc rozdając w salonie kieliszki z szampanem,
naprawdę wcieliłam się w postać służącej. Niewiele brakowało,
a dygałabym przed kolejnymi gośćmi, dodając „tak, proszę pana”,
„dziękuję, pani”. Ze swojego punktu obserwacyjnego blisko barku
widziałam, że ci ludzie – pięciu mężczyzn w smokingach i trzy
kobiety w sukniach koktajlowych i kosztownej biżuterii – to
wytworni goście. Choć mówili do siebie po angielsku, słyszałam
różne akcenty, niemiecki i francuski.
– Jak tam? – spytała Beryl, gdy pojawiłam się w kuchni, biegnąc
do lodówki.
– Świetnie, choć poszło już sześć butelek szampana.
– Za jakieś dwadzieścia minut poproszę ich na kolację. Mam
tylko nadzieję, że dudziarz Jimmy przed północą nie zapomni
pojawić się pod progiem i zagrać.
Wróciłam do salonu z kolejną tacą butelek szampana. Wszystkie
oczy zwróciły się na mnie.
– O, jest! Przez chwilę zastanawiałem się, czy służba nie wypiła
wszystkich skrzynek, które tu przysłałem!
Wybuchli śmiechem, a jeden z mężczyzn podszedł do mnie.
Przypuszczałam, że to on zaprosił tu pozostałych. Był niezbyt
wysokim, szerokim w barach ciemnym blondynem z orlim nosem
i niezwykle głęboko osadzonymi zielonymi oczami.
– Dziękuję – powiedział i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do
głów. – Jak masz na imię?
– Tiggy.
– Dość niecodzienne imię. Szkockie? – zapytał, podsuwając mi
wysoki, cienki kieliszek do napełnienia.
– Nie. To zdrobnienie. Naprawdę nazywam się Tajgete, to greckie
imię.
Z zaskoczeniem dostrzegłam w jego oczach jakiś błysk, jakby coś
mu się skojarzyło.
– No tak. A akcent… Czy nie jest przypadkiem francuski?
– Nie myli się pan, choć jestem Szwajcarką.
– Naprawdę? – Zastanawiał się chwilę i znów uważnie mi się
przyjrzał. – No proszę, proszę. Pracujesz tu?
W innych okolicznościach – na przykład gdybyśmy spotkali się
w barze – rozumiałabym, czemu mnie o to wszystko pyta, ale tutaj,
gdzie on był gościem, a ja „pomocą domową”, wydawało się to
dziwne.
– Tak, choć zwykle mam inny zakres obowiązków. Dziś
wieczorem występuję w tej roli, bo służąca zachorowała. Jestem
w posiadłości konsultantką od dzikich zwierząt.
– Ach, tak. Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy?
– Nie, na pewno nie. Nigdy nie zapominam twarzy.
– I gdzie ten szampan?! – zawołał ktoś ze stojących dalej gości.
– Obowiązki mnie wzywają – powiedziałam z uprzejmym
uśmiechem.
– Oczywiście. A przy okazji, na imię mi Zed. Miło było cię poznać,
Tiggy.
*
Wróciłam do chaty o drugiej w nocy, ledwo powłócząc nogami.
Myślałam o tym, jak bardzo nie doceniamy ciężkiej pracy kelnerów.
– Lepiej już całymi dniami opiekować się lwami i tygrysami –
jęknęłam, zrzucając ubranie.
Włożyłam termiczną piżamę, którą podarował mi na gwiazdkę
Cal, i padłam na łóżko.
Na szczęście podczas podawania kolacji wszystko szło jak
w zegarku. Między nami mówiąc, obie z Beryl zorganizowałyśmy
ten wieczór wzorowo i wszystko poszło jak z płatka. Zadowolona,
zamknęłam oczy, mój puls zwolnił, jednak sen nie nadchodził. Nie
mogłam przestać myśleć o zielonych oczach Zeda, które – choć
może tylko tak mi się zdawało – śledziły mnie przez cały wieczór.
Tuż przed północą, kiedy niosłam więcej szampana i whisky, Beryl
wcisnęła mi w dłoń kawałek węgla.
– Idź naokoło domu do frontowych drzwi, Tiggy. Masz tu
minutnik, który zadzwoni dokładnie dziesięć sekund przed północą.
Kiedy zabrzęczy, zastukaj z całych sił w drzwi. Trzy razy – dodała. –
Jimmy dudziarz już tam czeka.
– A to po co? – spytałam, przyglądając się kawałkowi węgla.
– Kiedy drzwi się otworzą, Jimmy zacznie grać, a ty podasz
węgiel osobie, która otworzy. Jasne?
– Chyba tak. Ale…
– Wytłumaczę ci później. Teraz śmigaj!
Dołączyłam więc do Jimmy’ego dudziarza pod domem. Chwiał
się lekko na nogach po zbyt wielu drinkach. Poczekałam, aż
odezwie się brzęczyk, i zapukałam głośno w drzwi. Dźwięk dud
rozległ się echem w mroźnym powietrzu, gdy drzwi się otworzyły
i ukazał się w nich Zed.
– Szczęśliwego Nowego Roku – powiedziałam, podając mu
węgiel.
– Dziękuję, Tiggy. – Uśmiechnął się do mnie, a potem nachylił się
i pocałował mnie lekko w policzek. – Ja też życzę ci szczęścia
w nowym roku.
Potem już go nie widziałam, bo byłam zajęta z Beryl sprzątaniem
w kuchni, ale teraz pomyślałam o tamtym pocałunku. Wydawało się
to dziwną poufałością w stosunku do kompletnie obcej osoby, a już
zwłaszcza przebranej za służącą…
*
Obudziłam się o siódmej. W chacie panowała kompletna cisza.
Zerwałam się z łóżka. Beryl zapewniła mnie, że poradzi sobie
z brunchem, który poda w południe, mimo to po nakarmieniu
kotów poszłam do rezydencji zobaczyć, czy nie potrzebuje pomocy.
– Tylko organizator wycieczki jest na nogach. Podałam mu kawę
w dużym salonie – powiedziała Beryl.
– No dobrze. Na pewno nie chcesz, żebym została?
– Na pewno. Alison zdołała podnieść się z łoża boleści i nakrywa
do stołu w jadalni. Obniży nieco standard po twojej wczorajszej
profesjonalnej obsłudze – dodała. – Wiesz, jak to się mówi, jaka
płaca, taka… Alison!
– Beryl, biedna dziewczyna była strasznie przeziębiona.
W każdym razie, skoro nie mogę tu nic pomóc, zabrałabym lunch
dla Chilly’ego.
– Mógłbym dostać trochę więcej kawy, Beryl?
W kuchni pojawił się Zed z filiżanką. Był w ciemnoturkusowym
golfie i dżinsach i wyglądał świeżo jak poranek.
– Ależ oczywiście. – Beryl wzięła od niego filiżankę, a kiedy
dolewała mu kawy, jego spojrzenie powędrowało na mnie.
– Dzień dobry, Tiggy. Jak się masz?
– Świetnie, dziękuję.
To było idiotyczne, ale poczułam, że się czerwienię.
– Piękny dzień, prawda? – rzucił.
– Tak. Tu zawsze jest pięknie, kiedy świeci słońce.
– Nigdy dotąd nie byłem w Szkocji, ale chyba się zakochałem –
powiedział, nie odrywając ode mnie oczu.
– Oto pana kawa. – Beryl ze swoim niezawodnym wyczuciem
przyszła mi z odsieczą.
Zed odwrócił ode mnie wzrok, by wziąć filiżankę.
– Czyli – zagadnął Beryl – w południe brunch, a potem może
wycieczka po posiadłości? Sądzę, że moim gościom dobrze by
zrobiło trochę świeżego powietrza.
– Oczywiście. Cal bardzo chętnie zabierze wszystkich państwa na
przejażdżkę land roverem – odparła Beryl.
– Świetnie. – Usłyszałam w jego głosie wyraźny ślad
niemieckiego akcentu. – Jeśli moi goście nie wstaną w ciągu
trzydziestu minut, daję pełne przyzwolenie na chluśnięcie każdemu
z nich szklanką lodowatej wody w twarz.
Skinął nam oficjalnie głową i wyszedł z kuchni.
– Czy Cal wrócił już z Dornoch? – spytała z niepokojem Beryl.
– Nie. Kiedy wychodziłam z chaty, jeszcze go nie było.
– To może zadzwoniłabyś z telefonu stacjonarnego do jego
rodziców i powiedziała, żeby koniecznie był tu przed drugą? I to
dość trzeźwy, by wozić gości i nie roztrzaskać się z nimi w wąwozie.
– Wskazała mi numer na liście nad słuchawką. – A ja idę sprawdzić,
co z Alison.
Kiedy wybierałam numer, przypomniał mi się angielski serial
o cudacznym facecie, który prowadzi hotel tylko z dwójką
pracowników. Miałam nieprzeparte wrażenie, że Cal i ja, chcąc nie
chcąc, odgrywamy ich role.
Porozmawiałam z jego mamą. Obiecała, że zaraz każe mu
wstawać, choć poprzedniego wieczoru nieźle pohulali.
Potem poszłam do biura i sprawdziłam pocztę w komputerze.
Dostałam cudowny mail od najstarszej siostry, Mai, z Rio.
Życzyła mi szczęśliwego nowego roku, mając nadzieję, że spełnią mi
się wszystkie marzenia. Pod wieloma względami to z nią najwięcej
mnie łączyło. Ona również chodziła trochę z głową w chmurach
i chyba z wszystkich nas najciężej przyjęła śmierć taty. Ale teraz,
pół roku później, zaczynała nowe życie w Brazylii i z każdego jej
słowa bił entuzjazm.
Odpisałam szybko, że też życzę jej wszystkiego najlepszego i że
musimy zaplanować spotkanie nas wszystkich, byśmy mogły złożyć
wieniec na wodzie przy greckiej wyspie, gdzie, według Ally, odbył
się pogrzeb na morzu Pa Salta. Twierdziła, że widziała to z daleka.
Kiedy tylko wysłałam mail, usłyszałam, że przyszła nowa
wiadomość.
1 stycznia 2008 roku
Droga Tiggy.
Przede wszystkim – szczęśliwego Nowego Roku! Raz jeszcze
bardzo przepraszam, że nie mogłem przyjść porozmawiać, jak
obiecałem. Mam nadzieję, że w ciągu dwóch, trzech tygodni
znajdę czas, by przyjechać. Na razie wysłałem Ci formularze
aplikacji o dotacje, wypełnione na tyle, na ile umiałem to
zrobić.
Chciałem też podziękować Ci, że byłaś taka dobra dla Zary
podczas jej pobytu w Kinnaird. Wiem, że jest trudna, nastolatki
takie już są, więc naprawdę doceniam, że miałaś dla niej tyle
cierpliwości. Pozdrawia Cię i ma nadzieję niedługo Cię
zobaczyć. Tak samo jak ja.
Z najlepszymi życzeniami
Charlie
Skoro siedziałam już przy komputerze, napisałam krótki mail do
znajomego z zoo w Servion w związku ze sprawą łosi i poprosiłam,
by dał mi znać, kiedy mogę zadzwonić. Później wróciłam do kuchni,
ale nikogo tam nie zastałam. Uznałam, że Beryl jest zajęta przy
gościach, nałożyłam więc trochę kedgeree do hermetycznego
pudełka i wyruszyłam do Chilly’ego.
– Gdzieś ty się podziewała, Hotchiwitchi?! – zagrzmiał głos ze
skórzanego fotela, kiedy tylko otworzyłam drzwi.
– Szczęśliwego nowego roku, Chilly – powiedziałam,
przekładając danie z ryżu i wędzonej ryby do miski. – Pomagałam
Beryl w domu.
– Naprawdę? – Łypnął na mnie, kiedy podawałam mu łyżkę
i miskę. – Są tam rzeczy, które ci się podobają, co? – Zarechotał jak
jakaś stara czarownica. – Który to rok mamy? – zapytał,
pochłaniając jedzenie.
– Dwa tysiące ósmy.
Jego łyżka zatrzymała się w drodze do ust; spojrzał na piecyk.
– Ci bogacze przyjechali tu w tym roku na zwiady – powiedział,
wracając do jedzenia.
– Jacy bogacze?
– Nie przejmuj się, nie o ciebie chodzi. Ty jesteś biedna jak ja, ale
oni są zachłanni… W końcu wszystko się wyda. Dziedzic się do
ciebie odzywał?
– Dziś dostałam od niego mail.
– Ma spore problemy. Uważaj na niego.
– Dobrze.
– I na wszystkich w tym domu. Zima przychodzi przed wiosną…
Pamiętaj o tym, Hotchiwitchi.
– Co to jest Hotchiwitchi, Chilly? – spytałam.
– Jesteś jeżem, to twoje imię po romsku.
Wzruszył ramionami, kiedy popatrzyłam na niego zdumiona,
zastanawiając się, skąd wie…
– Pochodzisz z daleka. España…
Nastawiłam uszu. I znów… Skąd mógł to wiedzieć?
– Mój ojciec też tak twierdził, w liście, który napisał do mnie
przed śmiercią. Kazał mi tam wrócić i…
Popatrzyłam na Chilly’ego, ale zapadł w drzemkę, więc
wykorzystałam tę chwilę, by pójść do jaskini obok i przynieść mu
trochę więcej drewna do piecyka. Słońce stało już wysoko nad
górami, rozświetlając delikatnymi promieniami czystą biel wąwozu.
To był magiczny widok; w tym miejscu można było poczuć się
oderwanym od rzeczywistości. Kiedy stałam z koszem drew
zarzuconym na ramię, znów mignęły mi obraz surowego bielonego
sufitu nade mną i dźwięk głosu, który wydawał mi się
zdecydowanie znajomy.
Chodź, maleńka, zaopiekuję się tobą, nim dorośniesz.
Przywieź ją potem z powrotem do nas…
Zostałam uniesiona w kierunku sufitu, ale nie bałam się, bo
czułam się bezpiecznie w rękach, które mnie trzymały.
Zachwiałam się lekko, kiedy się ocknęłam z tego widzenia,
i zdałam sobie sprawę, że stoję stopami na lodowatej ziemi.
Idąc do chaty, wiedziałam na pewno, że jeden z tamtych głosów
należał do Pa Salta.
*
– Mam dla ciebie wiadomość, a w gruncie rzeczy dwie –
powiedział Cal wieczorem przy kolacji.
– Co takiego?
– Pierwsza jest taka, że wczorajszej nocy ustaliliśmy z Caitlin
datę. To ma być w czerwcu.
– Brawo, Cal! – Uśmiechnęłam się do niego. – To cudownie. Ale
w takim razie nie zostało wam zbyt wiele czasu na zaplanowanie
wszystkiego.
– Oj, Caitlin myśli o weselu od dwunastu lat, więc miała się kiedy
zastanowić, co i jak.
– Moje gratulacje, Cal, bardzo się za was cieszę. I naprawdę
musisz jak najszybciej zaprosić ją tu na kolację. Spotkałam ją tylko
raz, w Wigilię, i bardzo chciałabym się z nią znów zobaczyć.
– Dobrze. Ale chodzi o to, że skoro mamy się za kilka miesięcy
pobrać, dała mi niezły wykład. Powiedziała, że muszę poprosić
dziedzica o podwyżkę i wynajęcie pomocnika. Ta robota mnie
wykończy, a w każdym razie moje plecy, jeśli nadal będę ciągnął
wszystko sam.
– A może syn tej weterynarz, Lochie? Wydaje się miłym
chłopakiem.
– Masz rację. I zna się na tej robocie. Pogadam z dziedzicem. Jak
się zgodzi, pomówię z Lochiem.
– Nie daj się odprawić z kwitkiem, Cal.
– Jasne. Jutro wstaję o świcie. Zabieram tamtych facetów na
polowanie. Dziś po południu tropiłem, gdzie teraz chowają się byki.
Nic tak nie odstręcza gości jak wałęsanie się godzinami po wąwozie,
kiedy nigdzie nie widać ani śladu jeleni.
– Dobrze by im to zrobiło, krwiożercom – ofuknęłam go. – Użyję
wszystkich swoich mocy, żeby byki dobrze się przed nimi ukryły.
– Nie rób tego, Tig, bo oberwie mi się za to od nich wszystkich.
Chcą wrócić do domu z trofeami, by zaimponować swoim kobietom,
jak jaskiniowcy, którymi w gruncie rzeczy są pod tymi swoimi
garniturkami. Oj, jak się poszczęści, będę jutro wieczorem
wykrwawiał i obgotowywał kilka byczych łbów.
Mrugnął do mnie.
– Przestań! – rzuciłam. – Wiem, jak jest. Zdaję sobie sprawę, że
odstrzał jest konieczny, ale nie drażnij się ze mną.
– Na pociechę mam dla ciebie jeszcze drugą wiadomość.
– To znaczy…? – Nadal byłam na niego zła.
– Okazało się, moja kochana, że gość, który zaprosił to
towarzystwo, ten cały Zed, nie mógł dziś wziąć udziału w objeździe
posiadłości. Zasugerował więc, że podczas gdy ja jutro zabiorę
tamtych uzbrojonych w strzelby, ty mogłabyś obwieźć go po
okolicy.
– A nie lepiej, żeby poczekał jeden dzień i ty go obwieziesz? –
Naburmuszyłam się. – Znasz posiadłość dużo lepiej niż ja.
– Nie sądzę, aby interesowały go tutejsze flora i fauna, Tig.
Bardziej przewodniczka. Upierał się, że to masz być ty.
– A jeśli nie mam ochoty go wozić?
– Tig, nie bądź uparta. To tylko parę godzin, a przecież oboje
wiemy, że dziedzicowi zależy na opinii, że dbamy o gości. Bez
wątpienia ten facet ma worki forsy. Koszt wynajęcia domu dla
niego i jego gości na tydzień był wyższy niż moje i twoje roczne
zarobki. Spójrz na to z tej strony. Możesz upolować sobie
miliardera.
– O, bardzo śmieszne. – Złapałam jego talerz i wyszłam do
kuchni, zanim mógł zauważyć rumieniec na moich policzkach.
– To jak, zgadzasz się? Beryl chce wiedzieć.
– Dobra. – Westchnęłam ciężko i odkręciłam kran.
– Może powinnaś założyć swój strój pokojówki z wczoraj –
powiedział i zarechotał.
– Przestań, Cal, nie przeginaj!
8

Zgodnie z prośbą następnego dnia rano pojawiłam się


w rezydencji. Beryl była w kuchni, doprawiała dwa ogromne
łososie, prawdopodobnie na kolację.
– Dzień dobry, Tig. – Uśmiechnęła się do mnie nerwowo. –
Gotowa do roli przewodniczki? On czeka w dużym salonie.
– Mam tylko nadzieję, że nie zabłądzę. Nigdy nie jeździłam po
całej posiadłości bez Cala.
– Na pewno dasz sobie radę. Zabierzesz ze sobą radio, na wszelki
wypadek. W koszyku masz termos z gorącą kawą i pudełko
ciasteczek.
– Dziękuję.
– Lepiej już jedźcie. W razie śnieżycy wracaj natychmiast.
– Dobrze.
Opuściłam kuchnię i przeszłam korytarzem do salonu. Zed
siedział przed kominkiem. Przed sobą, na małym stoliku, miał
laptop. Powietrze było przepojone dymem cygar i zapachem
alkoholu.
– O, widzę, że jest już mój kierowca – powiedział, uśmiechając
się do mnie. – To dobrze, bo miałem już ochotę wyrzucić laptop
przez okno. Tylko w biurze Beryl jest jako takie łączenie
z internetem, a nie chciałbym zbyt często naruszać jej terytorium.
– Na pewno nie miałaby nic przeciwko temu.
– Interesująca kobieta, powiedziałbym, że dość specyficzna –
zauważył, wstając i podchodząc do mnie. – Nie miałbym pewności,
czy mnie akceptuje.
– Och, jestem przekonana, że tak. W sylwestra mówiła mi, że
jesteś prawdziwym dżentelmenem.
– No to wcale mnie nie zna. – Zaśmiał się na widok mojej miny. –
Tylko żartuję, Tiggy. No dobrze, jedziemy?
Na zewnątrz załadowałam zestaw radiowy i koszyk z kawą
i herbatnikami na tylne siedzenie Beryl i wdrapałam się na miejsce
kierowcy. Pokazałam Zedowi, jak zatrzasnąć drzwi od strony
pasażera, kiedy usiadł obok mnie.
– Myślę, że czas, by właściciel zainwestował w nowe środki
transportu dla gości – powiedział Zed, kiedy ruszyliśmy z terkotem.
– Panie wróciły z wczorajszej przejażdżki z obolałymi tyłeczkami.
– Na pewno jest to punkt na jego liście, ale dopiero co otworzył
dom dla gości. Wygodnie się wam mieszka?
– Tak, bardzo wygodnie, wszystko jest w porządku poza tym
autem. – Przypatrywał mi się przez chwilę, kiedy brałam zakręt na
stromiźnie. – Jesteś twardsza, niż na to wyglądasz, co?
– Przyzwyczaiłam się do życia blisko natury, to prawda.
– I co dziewczyna ze Szwajcarii robi tu, w szkockiej głuszy?
Wyjaśniłam najkrócej, jak się dało, jadąc ostrożnie w dół do
głównego wąwozu.
– Spójrz – rzuciłam, zatrzymując samochód z lekkim poślizgiem.
Wzięłam lornetkę z tylnego siedzenia i podałam Zedowi. – Tam, na
wzgórzu, pod drzewami jest małe stado łań.
Popatrzył przez lornetkę na kępę drzew, zgodnie z kierunkiem,
który wskazałam palcem.
– Tak, widzę je.
– Sporo z nich jest teraz ciężarnych, unikają więc samców, które
zobaczymy po południowej stronie wąwozu. Byki grzeją się
w słońcu, gdy one trzęsą się z zimna w cieniu – dodałam.
– Typowe samce! Wybierają sobie lepsze miejsce. – Zed
roześmiał się i oddał mi lornetkę.
– Obawiam się, że nie ma tu wiele więcej do zobaczenia o tej
porze roku, przy tym śniegu. Powinieneś wrócić w lecie, kiedy
wąwozy ożywają. Wtedy naprawdę jest pięknie.
– Wyobrażam sobie, ale ja jestem bardziej miejskim typem.
– Gdzie mieszkasz?
– Mam mieszkania w Nowym Jorku, Londynie i Zurychu.
W Saint-Tropez trzymam łódź na lato. Dużo podróżuję.
– Zdaje się, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem.
– Tak. Zwłaszcza przez ostatnie kilka miesięcy. To był prawdziwy
młyn.
Westchnął głęboko.
– Czyli to wszystko? – spytał, kiedy jechaliśmy dalej przez skuty
lodem i pokryty śniegiem monotonny krajobraz.
– Niedaleko w wąwozie jest stado szkockiego bydła. Bardzo miłe.
A jeśli szczęście dopisze, można tam zobaczyć i orła.
– Albo i nie. Chyba widziałem już dość, Tiggy. Marzy mi się cichy
lunch z kieliszkiem wina przy kominku. Znasz w pobliżu jakiś pub
albo restaurację?
– Niestety, nie. Od przyjazdu nigdzie się nie wybierałam,
a „w pobliżu” Kinnaird nie ma nic.
– W takim razie z powrotem do bazy, poproszę. Zmarzłem na
kość. Gdybym wiedział, że w tym samochodzie nie ma ogrzewania,
włożyłbym kombinezon narciarski.
– Dobrze. – Wzruszyłam ramionami i ostrożnie, czując, jak
opony buksują na lodzie, zawróciłam na kilka razy. – Jestem pewna,
że Beryl coś tam dla ciebie dobrego przygotuje.
– Szczerze mówiąc, Tiggy, to nie wąwóz chciałem dziś zobaczyć.
Czułam, jak jego oczy wpatrują się we mnie, kiedy
koncentrowałam się na oblodzonej drodze. Policzki zaczęły mnie
palić i nienawidziłam się za to.
Kiedy wróciliśmy do domu, poszłam za Zedem, który
wmaszerował do kuchni, by pomówić z zaskoczoną Beryl.
Najwyraźniej dawała właśnie Alison lekcję z pieczenia ciasta.
Dziewczyna, cała w mące, starała się mu nadać odpowiedni kształt.
– Po prostu było za zimno, Beryl – zwrócił się Zed do gospodyni.
– A w land roverze nie działa ogrzewanie. Teraz widzę, że trzeba
było wziąć mój samochód, ale trudno. Proszę napalić w kominku
i podać jakieś kanapki dla nas dwojga w dużym salonie. O, i jeszcze
dwa kieliszki tego caberneta, który przywiozłem.
– Ja naprawdę muszę już wracać do swoich zajęć… –
wymamrotałam.
– Ale chyba możesz zrobić sobie małą przerwę na lunch, Tiggy?
Poza tym nie chcę jeść sam.
Rzuciłam błagalne spojrzenie Beryl, lecz ona wyraźnie to
zignorowała.
– Proszę iść do salonu – rzuciła. – Zaraz przyniosę kanapki
i wino. Prowadź, Tiggy, i może rozpaliłabyś ogień. Będę za kilka
minut.
To nie było pytanie, ale rozkaz, więc zabrałam Zeda do salonu
i zrobiłam, o co prosiła Beryl.
– Od razu lepiej – powiedział, kiedy usiadł w fotelu i zaczął
rozcierać zgrabiałe dłonie przy kominku. – Szkoda, że nie mamy
grzanego wina. Lubię wypić szklaneczkę w górach. Jeździsz na
nartach, Tiggy?
– Oczywiście. Jestem przecież Szwajcarką.
– Chętnie zabrałbym cię do schroniska, które znam w Klosters.
Dla mnie to ideał. Stoki pod bokiem, można być z powrotem na
lunch, a szef kuchni z gwiazdkami Michelin podaje
najdelikatniejsze medaliony cielęce na świecie. A tak przy okazji, do
której szkoły chodziłaś?
Gdy podałam nazwę, skinął głową z uznaniem.
– Najlepsza z możliwych. Pewnie świetnie mówisz po francusku.
– To mój rodzimy język, choć i ja, i wszystkie moje siostry od
małego używałyśmy też angielskiego. A jaki był twój pierwszy
język?
– Niemiecki, choć angielskiego uczono mnie od kołyski, podobnie
jak rosyjskiego i francuskiego. To jak z moimi domami, wszędzie
czuję się u siebie, a zarazem nigdzie nic mnie nie trzyma. Innymi
słowy, jestem typowym dla dwudziestego pierwszego wieku
obywatelem świata – powiedział.
Weszła Alison z tacą, na której stały butelka wina i dwa kieliszki.
– Zostaw to tutaj – nakazał władczym tonem. – Sami sobie
nalejemy.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko zrobiła dziwaczny
ruch, który mógł uchodzić za ukłon, i szybko się ulotniła.
Patrzyłam, jak Zed sprawdza etykietę na butelce, nalewa sobie
odrobinę, wącha, kręci kieliszkiem i smakuje, po czym kiwa głową
i napełnia mój.
– Idealne do lunchu. Francuskie, orzeźwiające, o dobrym
zapachu, ale pozostawia przyjemną goryczkę. Santé.
– Santé.
Stuknęliśmy się kieliszkami. Zed wziął spory łyk, a ja tylko
umoczyłam usta przez uprzejmość, bo nie jestem przyzwyczajona
do picia o tej porze. Kiedy zapatrzyłam się w ogień, znów poczułam
na sobie jego spojrzenie.
– Nie wyglądasz na Szwajcarkę, Tiggy.
– Byłam adoptowana. Jak wszystkie moje siostry.
Znów pojawił się ten osobliwy wyraz twarzy. Skinął głową, jakby
wiedział.
– Skąd w takim razie pochodzisz?
– Sądzę, że z Hiszpanii. W zeszłym roku umarł mój ojciec
i w liście, który dostałam potem od jego prawnika, pisał, że to tam
mnie znalazł.
– Niezwykła z ciebie kobieta. – Jego zielone oczy zabłysły
w świetle płomieni. – Większość dziewczyn z twojej drogiej
szwajcarskiej szkoły z internatem to bogate małe księżniczki, a ty…
Ty jesteś kompletnie inna.
– Ani ja, ani moje siostry nie byłyśmy wychowywane na
księżniczki.
– Choć miałyście wszystko co najlepsze.
– Dorastałyśmy w bardzo dobrych warunkach, owszem, ale
uczono nas doceniać wartość rzeczy i tego, co się naprawdę w życiu
liczy.
– To znaczy? – zapytał, dolewając sobie wina. Mnie też, choć nie
było takiej potrzeby.
– W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby być dobrym człowiekiem.
Nie sądzić innych według pozycji, bo jak mawiał mój ojciec, życie to
loteria, raz się wygrywa, raz przegrywa.
– W zasadzie się z tym zgadzam. – Zed skinął głową, nadal
świdrując mnie wzrokiem. – Ale w końcu co ty czy ja wiemy
o problemach? Całe życie miałem pieniądze, ty też. Czy się nam to
podoba, czy nie, zawsze wiedzieliśmy, że mamy miękkie lądowanie,
w razie gdyby powinęła się nam noga. Możemy żyć tak, jakbyśmy
nic nie mieli, ale nigdy nie poznamy strachu, jaki niesie ze sobą
ubóstwo.
– Owszem, ale przynajmniej możemy starać się wczuwać
w sytuację słabszych. Powinniśmy być wdzięczni losowi
i wykorzystywać swoją uprzywilejowaną pozycję, żeby zrobić coś
dobrego w świecie – odparowałam.
– Podziwiam ten twój altruizm. W dodatku ty go naprawdę
realizujesz, pracując tu i zajmując się zwierzętami. Pewnie za
nędzne grosze.
– Hm… – Nie zaprzeczyłam.
– Ostrzegam cię tylko, Tiggy, że twoje dobre intencje mogą się
gdzieś po drodze zagubić.
– Nigdy w życiu. – Pokręciłam zdecydowanie głową.
– A więc – wziął łyk wina i zmierzył mnie surowym wzrokiem –
jesteś gotowa się umartwiać. Nałożyłaś włosiennicę?
– Nic z tych rzeczy! Robię to, co kocham, w miejscu, które
uwielbiam, i na pewno się nie umartwiam. I nie zagłuszam
poczucia winy. Żyję z tego, co zarobię, i tyle. – Miałam wrażenie, że
próbuje zmusić mnie do przyznania się do czegoś, czego we mnie
nie było. – Po prostu… – wzruszyłam ramionami – jestem, jaka
jestem.
– I może dlatego wydajesz mi się tak fascynująca.
Patrzyłam, jak jego dłoń podkrada się do mojej. Dzięki Bogu
rozległo się głośne pukanie do drzwi. Wstałam, by otworzyć.
– Oto i lunch – oznajmiła Beryl, wnosząc tacę.
– Bardzo ci dziękujemy – powiedziałam, kiedy stawiała tacę na
niskim stoliku przed kominkiem.
– Tak, dziękuję, Beryl. – Zed uśmiechnął się do niej. – To bardzo
uprzejmie z twojej strony. Przepraszam, jeśli wprowadziłem
zamieszanie w twój plan dnia.
– Ależ skądże, po to tu jestem. Czy mam podać kanapki? –
spytała.
– Nie. Na pewno poradzimy już sobie z Tiggy. Muszę
skomplementować ciebie i właściciela posiadłości za doskonały
wybór pracowników – powiedział, ze skinieniem głowy
wskazującym na mnie. – Tiggy i ja mamy wiele wspólnego.
– Bardzo się cieszę, że jest pan zadowolony – odparła
dyplomatycznie Beryl. – Smacznego.
Kiedy wyszła, Zed się uśmiechnął.
– Ona też nie jest taka, na jaką wygląda.
– Kanapkę? – spytałam, nakładając jedną na talerz i podając mu
go.
– Dziękuję.
– A czym ty się zajmujesz? – zagadnęłam.
– Prowadzę dużą firmę telekomunikacyjną.
– No tak… właściwie nie mam pojęcia, co to naprawdę znaczy.
– Czasami i ja mam wątpliwości. – Zaśmiał się. – Myślę, że
mieszczą się tu telewizja, internet, komórki i satelity, innymi słowy
wszystko, co pozwala ludziom się porozumiewać.
– Jesteś biznesmenem?
– Tak. – Ugryzł spory kęs kanapki z krewetkami i kiwnął głową
z uznaniem. – Przyznam, że tych kilka dni tutaj uświadomiło mi, jak
bardzo potrzebowałem odpocząć. Większość życia spędzam na
przemieszczaniu się, gnam w różne strony świata na kolejne
spotkania.
– Brzmi imponująco.
– Wszystko wydaje się imponujące, jak się patrzy z zewnątrz, ale
kiedy poznajemy to w praktyce… Szybkie samochody, podróże
pierwszą klasą, najlepsze hotele, wino, jedzenie… To po jakimś
czasie powszednieje. Tutaj… – wskazał góry za oknem – nabiera się
dystansu, można spojrzeć na sprawy z perspektywy.
– Przyroda ma takie działanie, racja. Mieszkając tu na stałe, mam
sporo dystansu. – Uśmiechnęłam się. – Biorę, co przynosi każdy
dzień, staram się żyć i cieszyć chwilą.
– Uważność – zamruczał Zed. – Kiedyś pewien trener rozwoju
osobistego dał mi do przeczytania książkę na ten temat. To na
pewno nie jest coś, co przychodzi mi w sposób naturalny. Ale
trudno się dziwić, skoro jednego dnia wsiadam w samolot,
a następnego jestem w innym kraju. Powinienem się chwilę
zastanowić, pomyśleć o przyszłości, a nie tylko pędzić naprzód
w oparach dobrych chęci.
– Chyba sam wybrałeś taki styl życia, prawda?
– No tak. – Popatrzył na mnie, jakbym nagle odkryła przed nim
największą tajemnicę istnienia. – Jasne, mam dość pieniędzy,
mógłbym sprzedać interes i po prostu… się zatrzymać.
– Owszem, mógłbyś. – Popatrzyłam na zegarek. – Przepraszam,
ale naprawdę muszę cię już opuścić. Czeka mnie jeszcze sporo
pracy.
– Naprawdę? Ledwie spróbowałaś wina.
– Wolałabym nie zasnąć za kierownicą. Mam nadzieję, że
dzisiejsza przejażdżka nie była dla ciebie zbytnim rozczarowaniem.
– Och, nie.
Patrzył na mnie, gdy wstawałam.
– Tiggy?
– Tak?
– Jutro wyjeżdżam, ale jeśli mogę coś powiedzieć, to… miło było
cię poznać.
– Ciebie też – odparłam. – Na razie, do widzenia.
– Do widzenia.
*
– Miałaś sporo zajęć, mała Hotchiwitchi. Wyczuwam mężczyznę
– powiedział Chilly tego dnia, kiedy nakładałam mu lunch do jego
cynowej miski.
– Proszę. – Postawiłam naczynie na małym stoliku przy nim,
ignorując jego uwagę.
– Uważaj. On nie jest tym, na kogo wygląda. – Zawiesił głos
i przechylając na bok głowę, przypatrywał mi się uważnie. – A może
i jest! – Zarechotał. – Wyczuwasz niebezpieczeństwo, Hotchiwitchi?
Powinnaś.
– Naprawdę? Nie jestem pewna, czy w ogóle cokolwiek
wyczuwam. Ledwie go znam.
Przywykłam już do daleko idących dramatycznych uwag
Chilly’ego, ale zaintrygowało mnie, że wie o obecności Zeda
w Kinnaird. A także o tym, że – jeśli miałabym być szczera – ten
mężczyzna wprawiał mnie w dziwne zakłopotanie.
– A teraz siadaj i opowiedz mi, co twój tatuś napisał ci o tym,
skąd pochodzisz – zażądał, kiedy stawiałam obok niego kubek
obrzydliwie mocnej kawy, którą lubił popijać.
– Twierdził, że powinnam pojechać do Grenady. Podobno
naprzeciwko Alhambry jest miejsce zwane Sacromonte. Mam
zapukać w niebieskie drzwi i pytać o kogoś o imieniu Angelina.
Z początku myślałam, że Chilly ma jakiś atak, bo zgiął się wpół
i wydawał dziwne gardłowe dźwięki. Ale kiedy uniósł głowę,
zobaczyłam, że musiał albo się śmiać, albo płakać, bo po twarzy
spływały mu łzy.
– Co? Co się stało?
Nie mogąc złapać tchu, mamrotał coś po hiszpańsku i ocierał
pięściami policzki.
– Co? Co się dzieje?
– Wiatr mi tu ciebie przywiał. Po wszystkich tych latach jesteś,
jak było powiedziane.
– Co „było powiedziane”? – Zmarszczyłam brwi.
– Że przyjedziesz, a ja wskażę ci drogę do domu. Tak, urodziłaś
się w grocie w Sacromonte, mała Hotchiwitchi, wiedziałem od
początku – mówił, kiwając głową. – Siedem jaskiń Sacromonte…
Sacromonte…
Zaczął powtarzać to słowo w kółko, kuląc swoje wychudzone
ciało z rękami skrzyżowanymi na piersi. Zrobiło mi się nieswojo
i przebiegł mnie dreszcz, bo przypomniałam sobie obraz, który
uparcie stawał mi przed oczami: jak ktoś podnosi mnie do
sklepienia groty…
– To jest… twój dom – szepnął Chilly. – Czego tu się bać? Swój
pozna swego, zostałaś do mnie przysłana. Pomogę ci, Hotchiwitchi.
– Tamto miejsce… Sacromonte… Dlaczego jest tak wyjątkowe?
– Bo jest nasze. Ono do nas należy. A także… – Wskazał palcem
na mosiężne łóżko.
Spojrzałam na nie, ale nie zobaczyłam nic specjalnego poza
jaskrawą, robioną szydełkiem narzutą.
– Chodzi o to, dziewczyno.
Chilly dokładniej nakierował palec i mój wzrok trafił za nim na
gitarę, która stała oparta o ścianę.
– Przynieś – polecił. – Pokażę ci.
Wstałam, wzięłam instrument i podałam mu do wyciągniętych
dłoni. Patrzyłam, jak go pieści, niczym matka dziecko. To była stara
gitara, o innych proporcjach niż te, które dotąd widywałam. Ciemne
drewno było wypolerowane na błysk, otwór w pudle
rezonansowym zdobiła inkrustacja z masy perłowej.
Rachityczne palce Chilly’ego chwyciły gryf, przyciągnął gitarę do
siebie, uderzył palcami i w zadymionym pomieszczeniu rozległy się
fałszywe, dudniące dźwięki. Spróbował znowu; przyglądałam się,
jak reguluje coś przy każdej ze strun. Jedną ręką sprawdzał
brzmienie, drugą usiłował dobrać odpowiedni naciąg.
– ¡Ahora! – zawołał wreszcie.
Zaczął wybijać stopą w ciężkim bucie równy rytm i w miarę jak
przyspieszał, jego palce uderzały w struny coraz szybciej. Wreszcie
– jakby zostały uwolnione od reumatyzmu przez radosne dźwięki –
grały w zawrotnym tempie, wypełniając chatę pulsującą muzyką.
Poznałam. To było flamenco.
Chilly zaczął śpiewać. Z początku schrypnięty po latach palenia
fajki głos łamał się, zmęczony i wytarty jak te struny, którymi
wprawnie manipulowały jego palce. Pomału jednak nabierał siły
i wreszcie zabrzmiał z całą mocą.
Zamknęłam oczy, moje stopy przytupywały, cała chata
wibrowała tym rytmem. Znałam go tak dobrze jak samą siebie,
wciągał mnie bez reszty; czułam, że muszę wstać i tańczyć…
Moje ręce wzniosły się nad głowę same, wyprostowałam się,
ciało i dusza odpowiedziały w sposób naturalny na tę niesamowitą
muzykę. I… zatańczyłam – jakimś cudem stopy i ręce dokładnie
wiedziały, co robić…
Jeszcze jedno uderzenie w struny i ¡Olé! A potem zapadła cisza.
Wyczerpana, bez tchu, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Chilly,
oparty o gitarę, ciężko dyszy.
Podeszłam do niego, żeby sprawdzić mu puls – był
przyspieszony, ale miarowy.
– Podać ci wody?
Wreszcie uniósł nieco głowę i spojrzał na mnie gorejącymi
oczami.
– Nie, Hotchiwitchi, ale możesz nalać mi trochę whisky –
powiedział i uśmiechnął się.
9

Zbudziłam się następnego dnia i pomyślałam, że wczorajszy


dzień był naprawdę niezwykły. Odwiedziny u Chilly’ego jak zawsze
były doświadczeniem z pogranicza jawy i snu. Jeśli chodzi o Zeda, to
jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie poświęcił mi tyle uwagi ani tak
mnie nie komplementował. Nie wiedziałam, jak na to reagować. Był
atrakcyjny fizycznie, ale miał też w sobie coś niepokojącego… Nie
potrafiłam zrozumieć, skąd bierze się ta jego dziwna poufałość
wobec mnie.
– Zupełnie jakby mnie znał – szepnęłam do siebie.
Jednym z moich problemów było to, że nie miałam wielkiego
doświadczenia w kontaktach z mężczyznami. Łatwo dawałam się
zwieść pozorom, ufałam każdemu. Z tego powodu nieraz się
sparzyłam i teraz już wiedziałam, że muszę wiele razy z kimś
porozmawiać, zanim przejdę do etapu choćby trzymania się za ręce.
Uważano mnie za „oziębłą”, bo nie miałam ochoty skakać do łóżka
z kimś po dwóch sekundach znajomości. Trudno – wolałam to, niż
następnego ranka czuć do siebie wstręt. Po prostu nie byłam
stworzona do przygód na jedną noc. Dla mnie miłość to coś „na
zawsze”.
Poszłam do wąwozu, do kotów. W zagrodzie słońce przyjemnie
grzało mi twarz, kiedy patrzyłam na siedzącą w jego jasnych
promieniach trójkę swoich podopiecznych. Mówiłam do nich,
rzucając im śniadanie, a potem wdrapałam się na zbocze i ruszyłam
do rezydencji.
Weszłam tam drzwiami od tyłu.
– Beryl?! – zawołałam z korytarza.
Nie zastałam jej w kuchni, ale czując zapach bekonu i widząc
patelnie w zlewie, domyśliłam się, że śniadanie zostało już wydane.
Wzięłam z lodówki lunch dla Chilly’ego, który zamierzałam mu
później zanieść, i wróciłam na korytarz. Beryl była
prawdopodobnie na górze i zmieniała pościel, postanowiłam więc
wrócić po południu i poprosić ją o dostęp do jej komputera.
Chciałam obejrzeć siedem jaskiń Sacromonte w Grenadzie. Byłam
już prawie przy drzwiach wyjściowych, gdy za plecami usłyszałam
jej głos:
– Tiggy.
– Cześć, Beryl. – Obróciłam się i uśmiechnęłam. – Na pewno
ulżyło ci, że goście wyjechali i znów jest spokój?
– Wczoraj wieczorem wszystko wskazywało na to, że tak będzie,
ale… – ściszyła głos – dziś rano, jak się obudziłam, znalazłam
w mailach list od dziedzica, z którego wynika, że Zed postanowił
zostać tu jakiś czas. Inni goście wyjechali, ale on nadal tu jest i teraz
okupuje moje biuro. Cały ten ogromny dom wynajęty dla jednej
osoby!
– Zed postanowił zostać? – powtórzyłam w osłupieniu.
– Tak, zdaje się, że chce sobie zrobić urlop, oderwać się na dłużej
od wszystkich spraw… W każdym razie tak to tłumaczył dziedzic.
– O Boże… – szepnęłam bardziej do siebie niż do niej. – W takim
razie wpadnę później, bo chciałabym skorzystać z komputera.
– A tak przy okazji, mówił mi rano, że ta decyzja o przedłużeniu
pobytu ma coś wspólnego z tym, co mu powiedziałaś wczoraj.
– Naprawdę? Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Jadę do
Chilly’ego. Pa, Beryl.
W drodze do chaty Chilly’ego zastanawiałam się, jak się czuję
z tym, że Zed nadal tu jest. Ścisnęło mnie w dołku z niepokoju.
– Przyjechałaś dziś wcześniej – zamruczał Chilly, kiedy
zapukałam do drzwi i weszłam.
Nie rozumiałam, skąd może to wiedzieć, skoro nigdzie nie
widziałam u niego zegara.
– Po naszym wczorajszym spotkaniu martwiłam się o ciebie,
więc chciałam sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– Nie ma co się martwić, dziewczyno. Od lat nie ubawiłem się tak
jak wczoraj.
– Chilly, to Sacromonte, jaskinie… Czy ty też się tam urodziłeś?
– Nie. Jestem Katalończykiem, urodzonym na plaży Barcelony,
pod wozem.
– To skąd wiesz o Sacromonte?
– Moja prababka stamtąd pochodziła. Była z niej potężna bruja.
Kuzyni, ciotki, wujowie… wielu członków rodziny też było stamtąd.
– Co to znaczy bruja?
– Mądra kobieta, która widzi różne rzeczy. Micaela, która
przyjmowała na tym świecie twoją babkę, przepowiedziała mi, że
się zjawisz. I że to ja odeślę cię do domu. Byłem małym
chłopaczkiem, kiedy akompaniowałem na gitarze twojej babce.
Stała się bardzo znana.
– Z czego?
– Z tańca, oczywiście! Z flamenco! – Chilly złożył dłonie
i wyklaskał rytm. – Mamy to we krwi. – Podniósł wygasłą fajkę
i zapalił. – Poznaliśmy się w Sacromonte – ciągnął. – W Alhambrze
odbywał się właśnie wielki festiwal. Ona też wtedy ledwie odrosła
od ziemi, jak ja. – Zarechotał rozbawiony. – Po osiemdziesięciu
pięciu latach czekania myślałem już, że Micaela się pomyliła, że się
nie pojawisz, ale jesteś.
– Ale skąd wiesz, że… to ja?
– Wiedziałbym, nawet gdyby twój ojciec nie zostawił ci listu.
– Jak to możliwe?
– Ha, ha, ha! – Chilly zaklaskał, a potem uderzył pięścią w bok
swojego fotela.
Przypominał mi postać z baśni braci Grimm, Rumpelsztyka.
Gdyby tylko wstał, na pewno odtańczyłby, podśpiewując, dziwny
taniec wokół kociołka.
– Co tak na mnie patrzysz? – spytałam.
– Masz jej oczy, wdzięk, choć jesteś ładna! Ona była brzydka,
póki nie zaczynała tańczyć. Wtedy stawała się piękna. – Wskazał na
stare mosiężne łóżko. – Zajrzyj pod nie. Wyciągnij stamtąd
metalowe pudełko, to pokażę ci twoją babkę.
Wstałam, by zrobić, o co prosił. To wszystko wydawało mi się
takie dziwne; byłam w skutej lodem szkockiej dziczy ze
zwariowanym starym Cyganem, który opowiadał mi, że moje
przybycie tu było przepowiedziane dawno temu. Uklękłam
i wydobyłam spod łóżka pordzewiałe pudełko po herbatnikach.
– Zaraz zobaczysz – rzucił.
Postawiłam mu pudełko na kolanach. Mocował się chwilę, by
otworzyć je powykręcanymi reumatyzmem palcami. Kiedy wreszcie
mu się udało, ze środka wysypały się czarno-białe fotografie.
Podniosłam te, które spadły na podłogę, i podałam mu.
– To byłem ja. Grałem w La Estampa w Barcelonie… Przystojny,
sí?
Przyjrzałam się czarno-białej fotografii i zobaczyłam Chilly’ego,
pewnie przed siedemdziesięcioma laty. Ciemnowłosy, zgrabny,
w tradycyjnej marszczonej koszuli, przyciskał do siebie gitarę.
Patrzył na kobietę, która stała przed nim, trzymając ręce nad głową.
Miała na sobie strój tancerki flamenco i ogromny kwiat wpięty
w lśniące czarne włosy.
– Boże, jaka piękna. To moja babka?
– Nie, moja żona, Rosalba. Tak, była muy linda… bardzo piękna.
Pobraliśmy się, jak mieliśmy po dwadzieścia jeden lat… To druga
połówka mojego serca.
Przycisnął dłoń do piersi.
– Gdzie ona jest teraz? – spytałam.
Chilly spochmurniał, opuścił wzrok.
– Odeszła. Zginęła podczas wojny domowej. Zły czas,
Hotchiwitchi. Diabeł opętał naszych rodaków.
– Tak mi przykro, Chilly.
– Takie jest życie – szepnął, gładząc brudnym kciukiem twarz
swojej biednej żony. – Nadal do mnie mówi, ale jej głos jest coraz
słabszy, bo ona wędruje coraz dalej.
– To dlatego wyjechałeś z Hiszpanii? To znaczy kiedy straciłeś
rodzinę?
– Sí. Nic tam mnie już nie trzymało, więc wyruszyłem w świat.
Lepiej zostawić przeszłość za sobą.
– I znalazłeś się aż tutaj?
– Tak. Ale wcześniej podróżowałem sporo po Anglii. Zaraz…
Wrócił do przerzucania sterty fotografii. Te, które odkładał,
znów pofrunęły na podłogę. Kiedy je zbierałam, zobaczyłam, że na
wszystkich są gitarzyści i tancerki występujący w klubach i barach –
różni ludzie, jednak wyraz ich twarzy utrwalony na zawsze
obiektywem był identyczny.
– ¡Aqui! Jest!
Skinął na mnie i popatrzyłam na kolejne zdjęcie. Z przodu sceny
stała filigranowa tancerka, z rękami wzniesionymi nad głową;
zamiast tradycyjnej spódnicy z falbanami miała na sobie obcisłe
spodnie i kamizelkę. Dziewczyna o bladej cerze, czarnych,
błyszczących od oliwy włosach sczesanych do tyłu, tylko na środku
czoła pozostał jeden lok.
– La Candela! Płomień, który płonie w sercach nas wszystkich.
Widzisz, moja Hotchiwitchi? Popatrz na jej oczy… to twoje oczy.
Przyjrzałam się uważnie oczom drobnej kobiety na zdjęciu, ale
fotografia była czarno-biała i małe kropki mogły być równie dobrze
niebieskie jak zielone.
– To ona! Lucía Amaya Albaycín, twoja abuela, La Candela,
najsłynniejsza tancerka swoich czasów! Urodziła się w Sacromonte,
odebrała ją Micaela.
Znów miałam przez chwilę wrażenie, że widzę migotliwe światło
świecy na pobielonym sklepieniu nade mną i podnoszą mnie czyjeś
ręce…
– A teraz, Hotchiwitchi, opowiem ci historię twojej rodziny.
Zaczniemy od roku tysiąc dziewięćset dwunastego, kiedy przyszła
na świat twoja babka, Lucía…
María

Sacromonte, Grenada, Hiszpania


Maj 1912

Hiszpańskie kastaniety (castañuelas)


Instrument perkusyjny używany w tańcu flamenco w stylu zambra,
siguiriya lub sevillana
10

W powietrzu panował dziwny bezruch, jakby nawet ptaki


wstrzymały oddech w gajach oliwnych ciągnących się przy
stromych krętych traktach pomiędzy grotami Sacromonte. Jęki
Maríi odbijały się od ścian groty. Wśród ciszy te gardłowe dźwięki
wydawały się jeszcze głośniejsze, bardziej dojmujące.
– Gdzie się wszyscy podziali? – spytała María.
– Dziś ślub Paco i Felicii, zapomniałaś? – odpowiedziała Micaela.
Jej długie czarne włosy były dla wygody ściągnięte z tyłu
w praktyczny węzeł, niepasujący do odświętnej falbaniastej sukni,
którą bruja miała na sobie.
– No tak, oczywiście… – zamruczała María, kiedy kobieta
przykładała jej do czoła chłodną szmatkę.
– Już niedługo, querida, ale musisz znowu przeć. Dziecko
potrzebuje twojej pomocy.
– Nie mogę – jęknęła María, kiedy chwyciły ją kolejne bóle. – Nie
mam już siły.
– Skup się – powiedziała znachorka, nastawiając ucha. – Słyszysz
to? Zaczynają alboreas. Wsłuchaj się w rytm i przyj.
María usłyszała powolne, miarowe uderzenia w skrzynię cajón
i wiedziała, że za chwilę ich tempo przyspieszy aż do eksplozji
radości. Włączyły się gitary i ziemia zaczęła wibrować od
przytupywania setek stóp, kiedy zaczęły się tańce.
– ¡Dios mío! – krzyknęła. – To dziecko mnie zabije!
Jęczała, kiedy przebijało się dalej przez jej ciało.
– Ono chce wyjść i tańczyć, jak mama. Słuchaj, śpiewają dla was
obojga. To alba, świt nowego życia.
Dziecko przyszło na świat kilka minut później, gdy powietrze
wypełniły wspaniałe dźwięki gitarowego flamenco i głosów,
a alboreas sięgało zenitu.
– To dziewczynka – powiedziała Micaela. Przecięła pępowinę
nożem i szybko wykonała wszelkie potrzebne czynności. – Jest
bardzo malutka, ale wydaje się zdrowa.
Obróciła noworodka i poklepała po pleckach. Maleństwo
zakaszlało, otworzyło buzię i zakwiliło.
– Masz. – Podała je matce, wprawnie owinięte niczym pakunek. –
Jest cała twoja. Niech Święta Dziewica pobłogosławi ją zdrowiem
i szczęściem.
– Amen.
María popatrzyła na maleńką twarzyczkę, wielkie oczy, okrągły
nosek i wydatne usteczka, które wydawały się w niej za duże. Małe
dłonie ściśnięte w piąstki boksowały gniewnie powietrze
i noworodek zaczął się drzeć wniebogłosy. Dwie dzielne stópki
wyzwoliły się z krępującego je materiału i razem z rękami zaczęły
poznawać smak wolności po wydostaniu się z łona.
– Płomienny temperament. – Micaela wskazała na małą. – Czuję,
że ma w sobie siłę, prawdziwe duende. – Dała matce trochę szmatek,
by zatamowała krew, a potem opłukała dłonie w czerwonej od krwi
misce wody. – Zostawię was, żebyście się zapoznały. Powiem José,
że ma córkę, i jestem pewna, że zaraz przybiegnie tu z fiesty, by ją
zobaczyć.
Znachorka wyszła z jaskini, a María z westchnieniem
przystawiła maleństwo do piersi, by je uspokoić. Nic dziwnego, że
Micaeli tak zależało, by dziecko urodziło się szybko. Całe
miasteczko Sacromonte było na weselu, do którego szykowano się
od wielu miesięcy, bo panna młoda była wnuczką Chorrojumo,
zmarłego cygańskiego króla. Brandy miało się lać strumieniami.
Zapowiadała się królewska uczta. María wiedziała, że mąż prędzej
przejechałby nago na mule ulicami Grenady, niż opuścił fiestę, żeby
zobaczyć ją i nową córkę.
– Jesteśmy same, malutka, tylko ty i ja – szepnęła, gdy dziecko
wreszcie zaczęło ssać i w grocie znów zapanowała cisza. – Urodziłaś
się dziewczynką i to twój pech.
Zwlokła się z łóżka z wczepionym w nią dzieckiem. Potwornie
chciało jej się pić. Micaela tak się spieszyła, że zapomniała nalać jej
wody do kubka. María poszła z sypialni do kuchni. Kręciło jej się
w głowie z pragnienia i wyczerpania. Chwyciła dzban z wodą,
przycisnęła do ust i zaczęła łapczywie pić. Wyglądając przez małe
okienko wykute w skale z przodu jaskini, zorientowała się, że jest
piękna pogodna noc; gwiazdy świeciły jasno wokół sierpa księżyca.
– Światło – szepnęła i pocałowała pokryty meszkiem czubek
głowy maleństwa. – Nazwę cię Lucía.
Kiedy dobrnęła do łóżka, jedną ręką tuląc do siebie niemowlę,
w drugiej niosąc dzbanek, wyczerpana zapadła wreszcie w sen,
kołysana rytmem grających w oddali gitar flamenco.
*
1922, dziesięć lat później
– Gdzieś ty się podziewała, utrapienie ty moje? – powitała córkę
María, stojąc podparta pod boki przy wejściu do groty. – Alicia
mówiła mamie, że znów nie byłaś dziś w szkole.
– Alicia to podstępna diablica. Lepiej niech pilnuje swojego nosa.
– W oczach Lucíi zapłonęły gniewne ogniki.
María zobaczyła, że córka naśladuje jej pozę i też bierze się pod
boki.
– Dość tego odszczekiwania się, pequeña! Wiem, gdzie byłaś, bo
Tomás widział cię przy fontannie, jak tańczyłaś za drobniaki.
– A gdyby nawet, to co z tego? Ktoś tu musi zarabiać, prawda? –
Lucía wcisnęła kilka peset do dłoni matki, a potem odrzucając do
tyłu długie włosy, przemaszerowała obok niej do środka groty.
María spojrzała na pieniądze. Starczyłoby ich na trochę warzyw
z rynku, a nawet kaszankę dla José na kolację. To jednak nie
usprawiedliwiało nieposłuszeństwa córki. Miała dopiero dziesięć lat
i sama decydowała, co jej wolno, a czego nie. Była malutka, można
byłoby ją wziąć za sześcioletnie dziecko, ale ta krucha
powierzchowność kryła wybuchowy, dziki temperament, który, jak
twierdził ojciec Lucíi, pomagał jej rozwijać niezwykły talent do
tańca flamenco.
– Urodziła się przy dźwiękach alboreas! Ma w sobie ducha
duende – powiedział José wieczorem, gdy sadzał córkę na muła,
żeby zabrać ją do miasta, gdzie tańczyła na placu do wtóru jego
gitary.
Dobrze wiedział, że z malutką Lucíą przytupującą i wirującą do
rytmu uzbiera trzy razy tyle co zwykle od pijących w okolicznych
barach.
– Nie trzymaj jej tam za długo! – zawołała María do męża, kiedy
muł poczłapał krętą ścieżką, po czym przykucnęła znów na twardej
pylistej ziemi przed jaskinią, by dalej pleść kosz z ususzonych traw.
Odchyliła głowę i opierając ją o ścianę, przez chwilę cieszyła się
łagodnym ciepłem promieni słońca na twarzy. Otworzyła oczy
i spojrzała na dolinę, na płynącą w dole rzekę Darro, która
wezbrała przez topniejące z wiosną lody w Sierra Nevada.
Zachodzące słońce nadawało pomarańczowy odcień Alhambrze,
która leżała nieco wyżej, po drugiej stronie doliny; jej stare
wieżyczki wznosiły się ponad ciemną zielenią lasu.
– Choć żyje nam się niewiele lepiej niż mułom, przynajmniej jest
tu pięknie – zamruczała.
Kiedy skupiła się na pracy, poczuła spokój, choć gdzieś tam
w głębi nadal gnębiło ją to, że mąż wykorzystuje córkę do
zarabiania na życie rodziny. Był zbyt leniwy, by pójść do normalnej
pracy, wolał polegać na swojej ukochanej gitarze i talencie Lucíi.
Czasami któryś z bogatych payo – nie-Cygan – proponował im, by
wystąpili w jego okazałym domu w Grenadzie. To tylko podsycało
ambicje Lucíi. Nie rozumiała, że to inny świat, a ona nie może o nim
nawet marzyć.
Robiła jednak szybkie postępy. Nie było chwili, żeby nie
podrygiwała – nawet jako niemowlę, kiedy siedziała na stołku
i zajadała coś metalową łyżką, stale wybijała nóżkami rytm. To
dziecko było jak żywe srebro. María pamiętała, jak dziewczynka
w wieku zaledwie dziewięciu miesięcy podniosła się, przytrzymując
się nogi stołu, i postawiła samodzielnie kilka chwiejnych kroków.
Wyglądała jak porcelanowa laleczka, która próbuje chodzić.
Mieszkańcy Sacromonte cofali się wystraszeni na widok Maríi
z córką.
– Diabeł, nie dziecko – usłyszała, jak szepcze jedna z sąsiadek do
swojego męża.
I rzeczywiście, María sama czasem tak myślała, gdy od napadów
wściekłości córki o mało nie pękały jej bębenki. Rozpaczliwie
próbując coś na to zaradzić, odkryła, że dziewczynka uspokaja się
jedynie przy dźwiękach gitary ojca – klaszcze małymi rączkami
i wymachuje nóżkami w rytm flamenco. A kiedy pewnego razu
María, szykując się do fiesty, ćwiczyła w kuchni alegrías, spojrzała
w dół i zobaczyła, że dwuletnia Lucía naśladuje jej ruchy. Od
dumnego uniesienia brody po pełne gracji ruchy rąk i mocne
tupanie stópkami dziewczynka uchwyciła wszystko, co
najważniejsze w tym tańcu.
– ¡Dios mío! – szepnął José zdumiony, rzucając okiem na żonę. –
Chcesz nauczyć się tańczyć jak mama, querida? – zapytał córkę.
Lucía utkwiła w nim spojrzenie.
– Sí, papa. Ja tańczę!
Osiem lat po tym nie było już wątpliwości, że umiejętności Maríi
– którą uważano za jedną z najlepszych tancerek flamenco
w Sacromonte – to nic w porównaniu z niezwykłym talentem jej
córki. Stopy Lucíi potrafiły przytupywać tak szybko, że choć błagała
matkę, ta nie potrafiła zliczyć, ile to uderzeń na minutę. Jej braceo –
układ rąk w odpowiednich pozycjach – był niemal idealny, a ponad
wszystko miała ten błysk w oczach, pochodzący z wewnętrznego
ognia, który wznosił jej występy na inny poziom.
W większość wieczorów, kiedy białe smużki dymu unosiły się
znad kominów wielu grot, góra Sacromonte ożywała dźwiękami
gitar, głębokich męskich głosów, klaskaniem i przytupywaniem
tancerek. Choć mieszkający tu Romowie byli biedni i głodni,
wiedzieli, że uskrzydla ich duch flamenco.
A Lucía była uosobieniem tego ducha bardziej niż ktokolwiek.
Kiedy tańczyła z innymi podczas fiesty w jednej z wielkich
wspólnych jaskiń, wszyscy przystawali, zadziwieni duende tej małej
– siłą, której nie da się opisać, a która emanowała z duszy
dziewczynki i sprawiała, że patrzyli na nią jak zahipnotyzowani, bo
wyrażała całą gamę ludzkich emocji.
– Ona jest zbyt młoda, by wiedzieć, że to ma – powiedział
pewnego wieczoru José, kiedy córka dała pokaz tłumowi, który
zebrał się pod ich jaskinią, zwabiony przytupywaniem i ognistymi
spojrzeniami dziewczynki sprawiającej wrażenie naprawdę
nawiedzonej. – I przez to jest jeszcze bardziej wyjątkowa.
*
– Mamo? Mogę pomóc ci przy koszykach? – spytała Lucía kilka
dni później.
– Jeśli znajdziesz czas wśród wielu swoich zajęć, to tak. – María
uśmiechnęła się, poklepała stopień obok siebie i podała córce trochę
suszonych traw.
Przez jakiś czas pracowały razem. Palce Maríi poruszały się
coraz wolniej ze zmęczenia. Wstała o piątej, by nakarmić muła,
kurczaki i kozę, które trzymali w sąsiedniej jaskini służącej za
oborę. Potem rozpaliła ogień pod kociołkiem, by podać czwórce
dzieci i mężowi skromne śniadanie z gotowanej kukurydzy. Bolał ją
krzyż od noszenia po stromych brukowanych alejkach miasteczka
wody czerpanej z wielkich cystern u podnóża Sacromonte.
Teraz mogła spokojnie posiedzieć, pracując w milczeniu wraz
z córką. Choć tyle razy spoglądała z zachwytem na wielką
Alhambrę, położenie pałacu i jego świetność uzmysławiały jej, jak
bardzo skrzywdziło ją życie, które było stałą walką. Jednak
przynajmniej mieszkała wśród swoich, w tej małej, odciętej od
świata społeczności gitanos, hiszpańskich Romów, których
przodkowie zostali zmuszeni do opuszczenia murów Grenady
i wyżłobili sobie domy w surowych skałach góry. Byli najbiedniejsi
z biednych, najniżej w hierarchii najniższych. Payos nimi gardzili,
patrzyli na nich nieufnie. Zbliżali się do gitanos tylko dla ich
tańców, wyrobów z metalu albo ich brujas, jak znachorka Micaela,
której porad szukali w sekrecie, kiedy wszystko inne zawiodło.
– Mamo?
– Tak, Lucío? – María patrzyła, jak córka wskazuje na Alhambrę.
– Pewnego dnia będę tańczyć tam przed ogromną widownią.
María westchnęła. Gdyby któreś z pozostałych dzieci mówiło
o takich marzeniach, wytargałaby je za uszy. Ale teraz powoli
skinęła głową.
– Nie wątpię, querida. Wcale w to nie wątpię.
*
Tego samego wieczoru, kiedy Lucía wreszcie padła na siennik
wciśnięty obok łóżka rodziców w małej wnęce wyżłobionej w skale
za kuchnią, María usiadła z mężem przed jaskinią.
– Martwię się o naszą córkę – powiedziała. – Ma głowę pełną
szaleńczych marzeń przez to, co widywała w domach payos, gdzie
występowaliście.
– A co złego w marzeniach, mi amor? – José zgasił obcasem
cygaretkę. – W tym naszym nędznym życiu to jedno nas trzyma.
– José, ona nie rozumie, kim jest, skąd pochodzi i co to oznacza.
A ty zabierasz ją, taką młodziutką, by zobaczyła drugą stronę. –
María wskazała tam, gdzie zaczynały się mury Grenady na
wzgórzu, kilometr dalej. – To jej robi mętlik w głowie. Tamto życie
jest dla niej niedostępne.
– A kto to powiedział? – Jego oczy, tak podobne do oczu córki,
zabłysły gniewem w twarzy o ciemnej karnacji odziedziczonej po
przodkach, gitanos czystej krwi. – Wielu z naszych dzięki talentowi
zdobyło sławę i pieniądze, Marío. Dlaczego nie miałoby to spotkać
Lucíi? Na pewno ma dość hartu ducha. W Barcelonie poznałem na
Las Ramblas wielkie tancerki, Pastorę Imperio i La Macarronę.
Mieszkały w wielkich domach, jak payos.
– To dwie z dziesiątek tysięcy! Reszta z nas musi po prostu
śpiewać i tańczyć, i robić co w ich mocy, by mieć co włożyć do
garnka. Martwię się, że Lucía będzie rozczarowana, kiedy nie
spełnią się jej wielkie marzenia. Ta dziewczyna nie umie nawet
czytać i pisać! Nie chce chodzić do szkoły, a ty nie robisz nic, żeby to
się zmieniło.
– Po co jej pisanie czy matematyka, jeśli ma taki talent? Żono,
robisz się żałosną staruszką, która zapomniała, co to są marzenia.
Chyba znajdę sobie lepsze towarzystwo. Buenas noches.
María patrzyła, jak mąż wstaje i rusza powoli przez ciemność
pylistą drogą. Wiedziała, że zmierza do jakiejś meliny w jednej
z wielu tajemnych jaskiń, gdzie będzie hulał z przyjaciółmi do rana.
Ostatnio coraz częściej nie wracał na noc i zastanawiała się, czy
może ma nową kochankę. Choć jego niegdyś prężne ciało szybko się
starzało przez upływ czasu, alkohol i surowe warunki, w jakich żyli,
nadal był przystojnym mężczyzną.
Dokładnie pamiętała, jak zobaczyła go pierwszy raz. Miała
wtedy mniej więcej tyle lat, ile Lucía teraz. On, dorodny
szesnastolatek, stał przed jaskinią swojej rodziny i brzdąkał na
gitarze. Jego ciemne kręcone włosy połyskiwały mahoniem
w blasku słońca, pełne usta uśmiechnęły się leniwie, kiedy
przechodziła obok. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia,
choć słyszała różne złe rzeczy o El Liso – „Gładkim”. Nazywali go
tak, bo świetnie grał na gitarze. A także, jak przekonała się później
boleśnie, z powodu jego opinii uwodziciela. W wieku siedemnastu
lat wyjechał do Barcelony w glorii chwały, bo zatrudniono go, by
grał na Las Ramblas, ulicy ze słynnymi barami flamenco.
Była pewna, że więcej go nie zobaczy, ale pięć lat później wrócił,
ze złamaną ręką i zmieniającymi już kolor na żółty sińcami na
przystojnej twarzy. Krążyły plotki, że pobił się o kobietę. Niektórzy
jednak twierdzili, że zerwano z nim umowę w barze flamenco, bo
za dużo pił, i musiał walczyć na pięści, by zarobić na życie.
Cokolwiek sprowadziło go z powrotem, serce Maríi zabiło szybciej,
kiedy w drodze do Alcaiceríi, gdzie miała kupić na rynku warzywa,
przechodziła obok groty jego rodziców. Palił przed progiem.
– Hola, ślicznotko! – zawołał, gdy go mijała. – Czy to ty jesteś tą
dziewczyną tańczącą alegrías lepiej niż którakolwiek
w miasteczku? Chodź, pogadajmy chwilę. Dotrzymaj towarzystwa
choremu człowiekowi.
Nieśmiało podeszła, a on zagrał jej na gitarze i namówił ją, by
poszła tańczyć z nim do gaju oliwnego za grotą. Najpierw jego
dłonie zaczęły wyklaskiwać rytm, potem objęły ją w pasie
i przyciągnęły. Ich ciała zakołysały się w zmysłowym takcie bicia
serc. Wróciła do domu nocą, bez tchu, rozmarzona. Po raz pierwszy
w życiu ktoś ją pocałował.
Jej matka Paola czekała.
– Gdzieś ty była?!
– Nigdzie, mamo – powiedziała María, mijając ją. Nie chciała, by
matka zauważyła jej rumieńce.
– Już ja się dowiem, moja panno! – Paola pokiwała jej palcem. –
I wiem, że ma to związek z mężczyzną.
María zdawała sobie sprawę, że rodzice będą zdecydowanie
przeciwni jej związkowi z José. Jego rodzina, Albaycínowie, żyła
w biedzie, podczas gdy oni, Amayowie, byli bogaci… jak na romskie
standardy. Matka i ojciec już upatrzyli sobie dla niej syna jednego
z krewnych. Paola siedem razy była w ciąży, ale przeżyła tylko
jedna córka i bardzo potrzebowali dziedzica kuźni, którą prowadził
z powodzeniem jej mąż Pedro.
Choć María wiedziała o tym – i do tej pory była kochającą
i posłuszną córką – teraz jej dobre chęci odfrunęły jak uwolnione
motyle jej zmysłów, kiedy José uparcie ją adorował.
Coraz bardziej ulegając jego urokowi, gdy jego palce pieściły
gitarę i jej ciało, dała się wreszcie przekonać. Wykradła się nocą
z groty rodziców i kochała się z nim w gaju oliwnym u stóp góry
Valparaiso. Przez całe to niezwykle gorące lato, gdy kuźnia ojca
rozgrzewała się nie do zniesienia, María miała wrażenie, że
również jej dusza i ciało płoną. Myślała tylko o długiej, chłodnej
nocy i nie mogła się doczekać, kiedy ciało José splecie się z jej
ciałem.
Ich nocne schadzki uciął gniewnie ojciec Maríi. Choć byli bardzo
ostrożni, ktoś z Sacromonte ich zobaczył i zaczęły się plotki.
– Przyniosłaś wstyd rodzinie! – ryknął Pedro, kiedy przywlókł do
groty zarówno córkę, jak i jej kochanka, by uświadomić im, jak
bardzo się zhańbili.
– Przepraszam, ojcze, ale ja go kocham – powiedziała z płaczem.
José padł na kolana, by prosić o wybaczenie i rękę Maríi.
– Kocham pana córkę. Będę o nią dbał, proszę mi wierzyć.
– Nie ma mowy, chłopcze. Wszyscy wiedzą, jaki jesteś, a teraz
jeszcze zniszczyłeś dobre imię mojej córki! Ona ma dopiero
piętnaście lat!
María siedziała pod grotą, gdy ojciec i José rozmawiali o jej
przyszłości. Najgorszą karą było rozczarowanie i upokorzenie,
które widziała w twarzy matki. Cześć kobiet gitanos to największa
świętość – ich jedyny majątek.
Tydzień później wioska Sacromonte świętowała pospiesznie
zorganizowane zaręczyny, a po miesiącu odbyło się weselisko.
Tradycyjne obchody trwały trzy dni. W ostatni wieczór María –
w niebiesko-fioletowej sukni z długim trenem, z włosami
ozdobionymi czerwonymi kwiatami granatów – usiadła na mule za
José i mieszkańcy całej osady utworzyli procesję, która
odprowadziła młodych do groty jej rodziny na ceremonię kończącą
wesele.
María nadal pamiętała, jak drżała ze strachu przed próbą Tres
Rosas. Twarz José znalazła się nad jej twarzą. W ciemnościach groty
poczuła zapach alkoholu w jego oddechu, gdy pocałował ją, a potem
w nią wszedł. Słyszała chrapliwe śmiechy pod jaskinią, serce biło jej
szybko, w rytm uderzeń dłoni w skrzynie cajón.
– Gotowe! – ryknął José, wzywając w ten sposób swoją nową
teściową.
María leżała, czekając, by matka przycisnęła białą chustę do jej
części intymnych. Wiedziała, że nie pojawią się na niej trzy kwiaty
dziewictwa.
– Nie waż się pisnąć, córko – ostrzegła Paola pospiesznym
szeptem.
W migocącym świetle świecy María zobaczyła, jak matka
wyciąga z kieszeni maleńkie ostrze i przebija nim jej delikatną
skórę na udzie. Dziewczyna stłumiła krzyk, patrząc na strużkę krwi,
która splamiła materiał w dłoni matki.
– Tak sobie pościeliłaś, querida, i teraz musisz leżeć w tym do
końca swoich dni – szepnęła gniewnie Paola, nim wyszła z groty
z chustą trzymaną przed sobą.
Pomachała nią, by wszyscy mogli się przekonać. Rozległy się
gromkie wiwaty.
Wkrótce wrócił José z flaszką brandy w jednej ręce i ze skrętem
w drugiej.
– No to jak, żono, wypijemy teraz za nasze małżeństwo?
– Nie, José. Nie lubię tego smaku.
– Ale ten lubisz, prawda? – Wyszczerzył do niej zęby, zrzucił
portki na podłogę i jeszcze raz położył się przy niej pod kolorowym
nakryciem, którego udzierganie zajęło jej cały miesiąc.
Godzinę później, kiedy drzemała wyczerpana po stresach
ostatnich dni, usłyszała, że mąż wstaje i ubiera się.
– Dokąd idziesz?
– Czegoś zapomniałem. Ty śpij, mi amor, zaraz wrócę.
Ale kiedy o świcie otworzyła oczy, nadal go nie było.
*
María z westchnieniem ruszyła do śmierdzącej publicznej
latryny używanej przez mieszkańców grot. Jeśli wtedy –
osiemnaście lat temu – wierzyła, że José kocha ją tak bardzo jak ona
jego, to te romantyczne złudzenia dawno się rozwiały. Być może,
pomyślała z goryczą, wiedział, że to małżeństwo mu się opłaci. Jej
rodzice byli dość zamożni, by w prezencie ślubnym zapłacić za
nową grotę – choć położoną dużo wyżej na górze – i jeszcze dodać
do tego wspaniały zestaw metalowych garnków.
Ich pierwsze dziecko przyszło na świat po ośmiu miesiącach jako
wcześniak – w każdym razie tak opowiadała ludziom jej matka – ale
przeżyło zaledwie półtora miesiąca. Drugie i trzecie poroniła
w drugim miesiącu. Potem przyszedł na świat Eduardo i María
oddała się bez reszty macierzyństwu. Wreszcie mogła siedzieć
z innymi kobietami i mówić o lekach na kolki, gorączkę i biegunkę,
która dokuczała młodym i starym w Sacromonte niczym plaga,
kiedy zimą spadały deszcze, błoto spływało wąskimi ścieżkami
i doły kloaczne przelewały się od nieczystości. Mąż rzadko bywał
w domu, a w puszce ukrytej w zamykanej szafce za obrazem Maryi
Panny nie było peset. Na szczęście ojciec obiecał, że mały Eduardo
będzie miał przyszłość w kuźni, a Paola podrzucała dość warzyw,
by jej córka i wnuk nie przymierali głodem.
– Nic więcej ci nie dam – zastrzegała matka. – Ten szczur wodny,
twój mąż, wydałby na brandy każde pieniądze, które byś ode mnie
dostała.
Teraz, wychodząc z latryny, María uśmiechnęła się na myśl
o najstarszym synu. Był tak dobrym chłopakiem – miał szesnaście
lat i już pracował razem z dziadkiem. Dwaj pozostali… bez
wątpienia odziedziczyli charakter po ojcu. Była w nich dzikość,
typowa dla czystej krwi gitanos. Carlos miał prawie piętnaście lat
i zarabiał, walcząc na pięści. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale
kiedy zaczął wracać nad ranem z twarzą opuchniętą, cały
posiniaczony, dla matki stało się to oczywiste. Felipe, teraz
trzynastoletni, we wczesnym dzieciństwie dużo chorował i był
łagodniejszej natury, ale łatwo ulegał wpływowi starszego brata,
którego uwielbiał. Świetnie grał na gitarze, ojciec pokładał w nim
wielkie nadzieje, ale on, zamiast rozwijać talent, chodził za
Carlosem jak jagniątko, starając się za wszelką cenę zdobyć jego
uznanie. Kiedy María doszła do groty, na pociechę pomyślała
o córce. Tak się cieszyła, gdy po trzech jałowych latach znów zaszła
w ciążę.
– To dziewczynka – powiedziała Micaela, do której poszła po
trzech miesiącach. – Bardzo utalentowana. Będzie wyjątkowa.
Teraz María wiedziała, że każde słowo Micaeli się sprawdziło.
Jako bruja – albo „czarownica”, jak nazywali ją ciemni payos – miała
trzecie oko i nigdy się nie myliła. Wszyscy w Sacromonte liczyli na
to, że Micaela wywróży im to, czego pragnęli, i niezbyt chętnie
przyjmowali przepowiednie, które nie były po ich myśli.
A María popełniła błąd. Zrozumiała bowiem słowa Micaeli tak,
jak chciała. „Wyjątkowa” i „utalentowana” znaczyło dla niej to,
o czym marzyła – że będzie mieć przy sobie drugą kobietę,
potrafiącą prowadzić dom, wychowywać dzieci… dobrą, grzeczną
córeczkę, która jej pomoże i zapewni wsparcie na stare lata.
– W tym cały problem z przepowiedniami – mruknęła,
rozbierając się w migotliwym świetle świecy, a potem starannie
złożyła swoje wyszywane bolerko, fartuch, błękitną spódnicę
i halkę, zanim ubrała się w koszulę nocną.
To nie bruja myli się w przepowiedniach, ale ci, którzy słuchając
jej wróżb, interpretują je wedle własnej woli.
María miała kiedyś nadzieję, że jedno z dzieci odziedziczy dar jej
prababki, która była miejscową bruja przed Micaelą. W rodzinie
Maríi ten talent się powtarzał. Marzyła o tym, że Micaela po
obejrzeniu niemowlęcia stwierdzi, że to ono pewnego dnia stanie
się nową bruja. Wtedy wszyscy przychodziliby do ich groty, by
odwiedzić dziewczynkę, która posiada dar jasnowidzenia i stanie
się z czasem najbardziej poważaną postacią w ich społeczności.
Poszła do kuchni i nabrała nieco wody z beczki, by przemyć
twarz. Po lewej stronie we wnęce sypiali synowie. Uchyliła zasłonę
i przyświecając sobie świecą, dostrzegła drobną sylwetkę Felipego
pod cienkim kocem. Oddychał ciężko po ostatniej chorobie. Obok
niego na sienniku spał Eduardo, z ręką zarzuconą na twarz.
Zirytowana westchnęła cicho, bo Carlos najwyraźniej jeszcze nie
wrócił do domu.
Wróciła klepiskiem do sypialni w głębi groty i zobaczyła śpiącą
spokojnie Lucíę. Przy świetle dopalającej się świecy wsunęła się pod
kołdrę. Ściskając knot palcami, zgasiła płomyk, położyła głowę na
twardej, wypełnionej sianem poduszce i zapatrzyła się w ciemność.
Choć wieczór był ciepły, drżała w duchocie jaskini. Żałowała, że nie
ma José, który by ją objął i zdjął z niej ten lęk o przyszłość. Ale jego
mocne ramiona nie pożądały kobiety, której ciało zwiotczało od
rodzenia dzieci i głodu. Miała wrażenie, że w wieku trzydziestu
trzech lat wygląda na o wiele starszą.
I po co to wszystko? – spytała niebiosa i Najświętszą Pannę. Nie
dostała odpowiedzi. Wreszcie zamknęła oczy i zasnęła.
11

– Dlaczego to ja mam zawsze pomagać przy gotowaniu? –


złościła się Lucía, gdy matka ciągnęła ją do kuchni. – Tata, Carlos
i Felipe siedzą pod grotą, grają na gitarach i palą, a na nas spada
cała robota!
Kolejny ranek, a María już czuła się wyczerpana od samego
myślenia o tym, co czeka ją jeszcze tego dnia.
– Szykowanie jedzenia to rola kobiet, Lucío. Dobrze o tym wiesz.
– Podała córce ciężki żelazny gar. – Mężczyźni idą zarabiać
pieniądze, a my zajmujemy się domem. A teraz przestań narzekać
i weź się za obieranie warzyw!
– Przecież ja też zarabiam! Kiedy występuję z tatą
w kawiarniach, on zbiera pieniądze od gości i pije z nimi, a ja i tak
muszę obierać warzywa. Dlaczego mam robić jedno i drugie?
Pewnego dnia nie będę mieszkać w jaskini jak zwierzę, ale
w wielkim domu z podłogą, a nie klepiskiem, i będę miała własną
sypialnię – oświadczyła Lucía, rozglądając się z obrzydzeniem po
kuchni. – Dlaczego nie możemy mieć maszyny, która wszystko
gotuje? Widziałam takie coś w kuchni bogatego señorito, kiedy
występowaliśmy u niego z tatą. Mieli kobietę, która im gotowała. Ja
też sobie kogoś takiego najmę. – Dziewczynka wrzuciła warzywa do
kociołka, który perkotał nad ogniem. – I był tam kran z wodą. Tylko
dla tej jednej rodziny. Wyobraź to sobie – powiedziała z zachwytem,
przyciskając na moment ostatnią marchewkę do piersi, nim cisnęła
ją do gara z innymi. – To musi być cudowne być bogatym.
– Idź już – ucięła te rojenia matka, podając jej dzban. – Przynieś
wodę.
– A nie mógłby tego zrobić któryś z moich braci? To tak daleko,
jestem zmęczona.
– Ale nie na tyle, żeby przestać wreszcie marudzić – ofuknęła ją
matka. – Już cię tu nie ma!
– Pewnego dnia będę miała kran tylko dla siebie! – odparowała
Lucía na odchodnym.
– A ja pewnego dnia padnę trupem ze zmęczenia – mruknęła
matka.
Z wnęki chłopców dobiegło suche pokasływanie i po chwili,
powłócząc nogami, wynurzył się stamtąd Felipe, który przecierał
zaspane oczy.
– Co na śniadanie, mamo? – wymamrotał. – Znowu ta kasza?
– Tak. Zaparzyłam ci też trochę mięty na twoje płuca, querido.
Chłopak skrzywił się, siadając przy stole, i zaczął jeść wodnistą
breję.
– Nie znoszę mięty.
– Ale łatwiej ci się po niej oddycha, więc pij albo trzeba będzie
wezwać Micaelę, żeby dała ci jakieś mocniejsze lekarstwo.
Oczy Felipego zrobiły się okrągłe ze strachu. Niechętnie wydudlił
napój z kubka postawionego przez matkę.
– Gdzie się podziewa twój brat Carlos? – spytała. – Eduardo
mówił, że zamierza zabrać go dziś do kuźni. Pora, żeby on też zaczął
się uczyć fachu.
Felipe wzruszył ramionami, jedząc dalej. Nie patrzył jej w oczy.
María wiedziała, że nigdy nie zdradziłby sekretów brata.
Jak na zawołanie do groty wszedł Carlos. Miał podbite oko.
– Hola, mamo – rzucił jakby nigdy nic i opadł na stołek obok
brata.
Zamiast podać mu miskę kaszy, matka nachyliła się nad nim
i dotknęła palcami opuchlizny wokół oka.
– A to co? Carlos?! Z kim się biłeś?
Cofnął się gwałtownie od jej ręki.
– To nic takiego, mamo, nie rób sprawy…
– Znów walczyłeś za pieniądze? Nie jestem głupia, Carlos.
Słyszałam, co się wyprawia w opuszczonych grotach na szczycie
góry.
– Posprzeczaliśmy się tylko trochę o dziewczynę z Juanem, nic
więcej, słowo.
Zmrużyła oczy i podała mu śniadanie. Czasami naprawdę miała
już dość, że nic z tego, co mówi czy robi, nie wywiera żadnego
wrażenia na mężczyznach w jej rodzinie, poza ukochanym
Eduardem.
– Słyszałaś nowinę, mi amor?
Podniosła wzrok. Do groty wszedł mąż. Zdjął swój czarny
calañes, kapelusz osłaniający oczy przed jasnymi promieniami
porannego słońca.
– Co to za nowina? – spytała.
– W czerwcu w Alhambrze odbędzie się konkurs flamenco.
Usiadł naprzeciw synów i ledwie rzucił okiem na siniec Carlosa.
– No i co z tego? – zapytała, stawiając przed nim miskę.
– Będzie otwarty dla amatorów! To Concurso de Cante Jondo,
organizowany przez wielkiego kompozytora Manuela de Fallę. Nie
mogą uczestniczyć w nim profesjonaliści powyżej dwudziestego
pierwszego roku życia. Ale ja wycofałem się ze sceny wiele lat temu
i mogę startować.
– Ja też – mruknęła María.
– Tak, oczywiście, ale nie widzisz tego? To przede wszystkim
wielka szansa dla Lucíi! Wszyscy tam będą. Wśród sędziujących
znajdzie się sam Antonio Chacón. Chodzą też słuchy, że zatańczy La
Macarrona, choć oczywiście poza konkursem.
– Chcesz powiedzieć, że zamierzasz zgłosić Lucíę?
– Jasne!
– Ale… José, ona ma dopiero dziesięć lat!
– I już tańczy jak królowa.
Zadowolony, zaczął wyklaskiwać rytm.
– Jestem pewna, że są jakieś reguły co do udziału dzieci. Inaczej
ściągnęliby tam wszyscy dumni rodzice, żeby przedstawić komisji
swoje małe Macarrony.
María westchnęła ciężko.
– Może i tak – odparł. – Ale znajdę sposób, by pokazać światu jej
talent. Musisz uszyć jej suknię z falbanami, coś, co przyciągnie
uwagę – dodał, zapalając skręta.
Nad stołem popłynęły smużki dymu. Chłopcy, czując, że szykuje
się awantura, szybko dokończyli śniadanie. Wstali i natychmiast
ulotnili się z groty.
– Ledwie starcza nam na jedzenie, a co dopiero mówić o nowej
sukni dla Lucíi! – powiedziała z wyrzutem María.
– Zorganizuję pieniądze, słowo. To może być nasza jedyna
szansa.
– Obiecaj, że nie pójdziesz kraść, José. Przysięgnij – upomniała go
błagalnie.
– No skąd! Przysięgam na cześć mojego ojca. Czy ja kiedyś nie
dotrzymałem obietnicy? – Uśmiechnął się i objął ją ramieniem, ale
wymknęła się mu, podniosła w połowie skończony kosz i ruszyła
ciężko do obory w sąsiedniej grocie, gdzie trzymała suszone trawy,
wychudzoną mulicę i kozę.
Była tylko jedna zasada, której kazała rygorystycznie
przestrzegać mężowi i synom przez całe ich trudne życie – żeby nie
stali się złodziejami. Wiedziała, że wiele zdesperowanych rodzin
z Sacromonte ucieka się do drobnych kradzieży na rynku. Z czasem
każdego ponosiła brawura. Przyłapani na gorącym uczynku, trafiali
do więzienia, a bezlitosny sędzia, payo, wydawał na nich wyrok
o wiele za surowy jak na popełnione wykroczenie. Gitanos nie
mogli liczyć na zmiłowanie czy sprawiedliwość.
Do tej pory wierzyła, że mąż i synowie dotrzymują słowa, ale
widząc błysk w oczach José, zrozumiała, że on nie cofnie się przed
niczym, by zdobyć suknię dla Lucíi.
Wyszła z groty i popatrzyła na Alhambrę. Przypomniała sobie,
jak niedawno córka mówiła jej, że pewnego dnia tam zatańczy. Coś
przyszło jej do głowy. Westchnęła. Wiedziała już, co musi zrobić.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale wzięła się w garść i wróciła do środka.
José właśnie dokładał sobie kaszy.
– Przerobię dla niej swoją suknię – powiedziała.
– Naprawdę? Zrobiłabyś to dla córki?
– Jeśli dzięki temu uchronię cię przed więzieniem, to tak. Oddam
jej suknię.
*
– Mamo, słyszałaś? Zatańczę w Alhambrze, tak jak ci mówiłam!
Lucía stanęła wyprostowana i wytupała małymi stópkami na
ziemi szybkie zapateado.
– Tata mówi, że wystąpię przed wielotysięczną widownią,
odkryją mnie i zabiorą do Madrytu albo Barcelony. Będę sławna!
– Słyszałam, to świetna wiadomość.
– A ty też zatańczysz, mamo? Tata się zgłosił, mówi, że muszę
zakraść się na scenę, kiedy zacznie grać, bo jestem za mała, żeby
mnie normalnie wpuścili. To chyba dobry pomysł, sí?
– Tak, ale… Lucío – María podniosła palec do ust – to musi być
tajemnica. Jeśli ktokolwiek się dowie, co planuje ojciec, będą
próbowali cię zatrzymać. Rozumiesz?
– Sí, mamo. Nikomu nic nie powiem – szepnęła dziewczynka. –
A teraz muszę iść ćwiczyć.
Dwa dni później María wzięła nożyczki i zabrała się za swoją
piękną suknię do flamenco. Była ciemnoczerwona, z czarnymi
i białymi falbanami – każdą z nich przyszyła sama. Pamiętała, jak
bardzo lubiła nosić to cudo jako młoda dziewczyna. Obcisły gorset
podkreślał jej zgrabną sylwetkę, a rękawy z delikatnej bawełny
przyjemnie muskały ramiona. Cięcie tej sukni było jak krojenie
własnego serca, pożegnanie z wszystkimi marzeniami, które
kiedykolwiek miała – o szczęśliwym, pełnym miłości małżeństwie,
zadowolonych dzieciach i posuwaniu się tanecznym krokiem ku
złocistej przyszłości z przystojnym mężem.
Ciach, ciach, ciach nożyczkami i kolejne pasy falban odpadały
jedna po drugiej na klepisko, aż zostały skrócone według
wskazówek José.
Kiedy skończyła, zebrała resztki materiału i choć wiedziała, że
każda misternie uszyta falbana mogłaby zostać wykorzystana do
nowej sukni albo ozdobienia rąbka lub paska którejś z jej spódnic,
znów wzięła nożyczki i cięła dalej, aż nie pozostało nic poza stertą
gałganków. Zgarnęła je, zaniosła do paleniska i cisnęła w ogień.
*
Przed upalnym czerwcowym dniem, kiedy miała się odbyć
pierwsza część Concurso de Cante Jondo – konkursu głębokich
pieśni – liczba ludności w Sacromonte zwiększyła się ponad
dwudziestokrotnie. Ci gitanos, którzy przybyli ze wszystkich stron
Hiszpanii i nie dali rady pomieścić się w grotach krewnych albo
przyjaciół, obozowali wzdłuż wąskich ścieżek wijących się wśród
labiryntu jaskiń na wzgórzu i w leżących niżej gajach oliwnych.
Niektórzy kuzyni José z Barcelony zatrzymali się u nich; ich
kataloński akcent był równie mocny jak apetyt. María ugotowała
ogromny gar swojej słynnej potrawy – puchero a la gitanilla –
gęstego gulaszu z mięsa, warzyw i ciecierzycy, do której niechętnie
zarżnęła najstarszą kurę.
Krewni z Barcelony ruszyli wczesnym popołudniem w drogę,
a Felipe, który miał ochotę zejść do doliny Darro i wspiąć się na
strome zbocze do Alhambry po drugiej stronie rzeki, wybrał się
z nimi.
– Felipe, uważaj na siebie. Nie wracaj zbyt późno – upominała go
matka, pomagając mu zawiązać jaskrawoniebieską szarfę w pasie.
Cofnął się, kiedy próbowała sczyścić mu jakąś plamę z kamizelki.
– Już dość, mamo – mruknął, a jego szczupła twarz spłonęła
rumieńcem, bo przyglądały się temu z rozbawieniem dwie
kuzyneczki.
María patrzyła, jak jej syn i krewni męża ruszają powoli ścieżką
z innymi młodymi mężczyznami i kobietami z osady. Wszyscy
odświętnie ubrani, w wypolerowanych butach. Ich ciemne włosy
błyszczały od wtartej w nie oliwy.
– Nasze miasteczko nigdy nie miało tylu gości – zauważył José,
starając się ominąć rozbite tuż pod ich grotą obozowisko
sześcioosobowej rodziny. – I pomyśleć, że większość z nich pochodzi
stąd i wyjechała, przysięgając sobie, że ich noga więcej tu nie
postanie. Wtedy nas opluwali, a teraz pchają się tu z powrotem –
powiedział z satysfakcją do stojącej w progu żony i wszedł do groty.
Ty też kiedyś wyjechałeś, a potem wróciłeś, pomyślała.
Mimo wszystko był to piękny moment – w tym tygodniu
Sacromonte miało być stolicą flamenco. A ponieważ flamenco było
centrum świata gitanos, wydawało się, że zjechali tu wszyscy ze
wszystkich stron, by uczestniczyć w tym wydarzeniu. Z każdej groty
snuł się dym. Kobiety starały się ugotować dość jedzenia, by
nakarmić wszystkich swoich gości. W powietrzu unosił się zapach
niemytych ciał. Cuchnęły dziesiątki mułów stojących w cieniu
drzew oliwnych. Oczy kleiły się im od upału. Strzygły wielkimi
uszami, odganiając natrętne muchy. Za każdym razem, kiedy María
szła po wodę – a musiała chodzić wiele razy – zaczepiali ją ludzie,
których nie widziała od lat. Wszyscy pytali o to samo: „Kiedy
będziemy mogli zobaczyć cię, jak tańczysz?”.
Gdy odpowiadała, że nie zgłosiła się do konkursu, byli zdumieni.
– Musisz spróbować, Marío. Jesteś jedną z najlepszych!
Z początku próbowała się tłumaczyć – że już się wycofała, że ma
rodzinę i za dużo pracy – ale na to tylko słyszała pełne wyrzutu
słowa, że przecież „Nikt nie jest aż tak zajęty, żeby nie starczyło
czasu na taniec! Masz to we krwi, tego się nie zapomina!”. Więc
przestała się usprawiedliwiać. Nawet jej matka – która jak
większość bogatych mieszkańców Sacromonte traktowała flamenco
z pogardą, bo uważała, że to jeszcze jeden sposób na sprzedawanie
się payos – była zaskoczona, kiedy córka powiedziała jej, że nie
bierze udziału w konkursie.
– Szkoda, że straciłaś serce do tańca. Zresztą tak jak wiele innych
rzeczy – dodała kąśliwie.
Dźwięki gitar i odgłos przytupywania stawały się coraz cichsze.
Osada się wyludniała. María patrzyła przez chwilę na oddalający się
barwny korowód, starając się wykrzesać w sobie odrobinę ich
entuzjazmu, ale nie była w stanie. Zeszłej nocy jej mąż zwalił się do
łóżka nad ranem. Śmierdział perfumami. Od wczorajszego południa
nie widziała Carlosa, ale przynajmniej miała przy sobie do pomocy
Eduarda.
– Na mnie też już czas – powiedział José, wyłaniając się z groty.
Prezentował się przystojnie w białej marszczonej koszuli i czarnych
spodniach, przewiązany w pasie szarfą. – Wiesz, co robić z Lucíą.
Nie spóźnijcie się. – Zarzucił na ramię gitarę i pospieszył dołączyć
do reszty.
– ¡Buena suerte! – zawołała za nim, ale on nie obejrzał się, by
podziękować.
– Dobrze się czujesz, mamo? – zapytał Eduardo. – Masz, napij się
trochę wody, wyglądasz na strasznie zmęczoną.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością do syna, wzięła
kubek i wypiła do dna. – Widziałeś Carlosa?
– Jakiś czas temu. Był na dole w gospodzie z przyjaciółmi.
– Wróci na noc?
– Kto wie? – Eduardo wzruszył ramionami. – Był zbyt pijany, by
rozmawiać.
– Ma dopiero piętnaście lat. – María westchnęła. – Powinieneś
dogonić ojca. Ja muszę zostać i pomóc się ubrać Lucíi.
– Czeka na ciebie w sypialni.
– Dobrze.
– Mamo… – Eduardo zawahał się. – Sądzisz, że plan ojca wypali?
Moja siostra ma dopiero dziesięć lat. Podobno dziś wieczorem będą
tam tłumy, ponad cztery tysiące osób. Czy ona się nie ośmieszy? Nie
skompromituje ojca? Nas wszystkich?
– Eduardo, w tańcu twojej siostry nie ma nic, co mogłoby ją
ośmieszyć. Oboje musimy wierzyć, że ojciec wie, co robi. A teraz idź,
do zobaczenia w Alhambrze.
– Sí, mamo.
Eduardo wyszedł z groty, a María ruszyła do córki. Nawet
w jasne popołudnie w kuchni panował półmrok.
– Lucío? Czas się szykować! – zawołała, odsuwając kotarę
i wchodząc w ciemność sypialni.
– Sí, mamo.
María namacała zapałki i świecę obok łóżka. Zastanawiała się,
dlaczego głos córki brzmi tak dziwnie, zupełnie jakby to nie była
ona.
– Jesteś chora? – spytała, patrząc na dziewczynkę kulącą się na
swoim materacu.
– Nie…
– To co się stało?
– Chyba… się boję, mamo. Tyle tam ludzi… może lepiej nigdzie
nie idźmy i zostańmy tutaj? Mogłabyś zrobić te małe ciasteczka,
które lubię, i zjadłybyśmy sobie ich cały talerz, a kiedy wróci tata,
powiemy, że zabłądziłyśmy po drodze?
W świetle świecy przerażone oczy Lucíi wydawały się jeszcze
większe. Matka wzięła ją na ręce i posadziła sobie na kolanach.
– Querida, nie ma się czego bać – powiedziała łagodnie,
rozbierając córeczkę. – Zawsze jest tak samo, nie ma znaczenia, ile
osób na ciebie patrzy. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że jesteś tu,
w domu, i tańczysz w kuchni dla mnie, ojca i braci.
– A jeśli nie pojawi się duende, mamo? Jeśli go nie poczuję?
María sięgnęła po miniaturową suknię, którą przerobiła dla
córki, i włożyła jej przez głowę.
– Pojawi się, querida, kiedy tylko usłyszysz cajón i gitarę ojca,
zapomnisz o wszystkim innym. Gotowe. – María zapięła ostatnią
haftkę na szczupłych plecach Lucíi. – Wstań, pokaż się.
Podniosła ją, a ta się zakręciła. Tren śmignął za nią jak głodny
rekin. Przez ostatnie dwa tygodnie María uczyła małą, jak sobie
z nim radzić. Bała się, żeby dziewczynka nie potknęła się o niego ku
uciesze wielotysięcznej widowni. Lecz jak wszystko, co miało jakiś
związek z tańcem, i to poszło Lucíi łatwo. María patrzyła teraz, jak
dziewczynka zręcznie odrzuca go sobie z drogi i obraca się do niej.
– Jak wyglądam, mamo?
– Jak księżniczka, którą jesteś. A teraz chodź, musimy już ruszać.
Schowaj tren pod płaszczem, żeby nikt go nie zobaczył. – María
pochyliła się i potarła nosem o nos córki. – Gotowa? – spytała,
podając jej dłoń.
– Gotowa.
Osiodłała mulicę Pacę, posadziła Lucíę na jej grzbiecie
i sprawdziła, czy tren jest dobrze schowany. Dołączyły do
maruderów ciągnących na końcu procesji, która nadal płynęła
krętymi ścieżkami w dół, a potem w górę. Im bliżej Alhambry, im
ciężej dyszała Paca, wdrapując się na strome zbocze, tym bardziej
zachwycona wydawała się Lucía, która machała do przyjaciół
i sąsiadów. Jakaś starsza kobieta zaintonowała pieśń; jej
schrypnięty głos niósł się na lekkim czerwcowym wietrze, a María
i jej córka zaczęły klaskać, przyłączając się wraz z innymi
mieszkańcami wioski do chóru.
Po dwóch godzinach dotarły pod przypominającą kształtem
dziurkę od klucza Bramę Sprawiedliwości, przez którą tłum
przepływał na główny plac Alhambry. María pomogła Lucíi zsiąść
z grzbietu Pacy i przywiązała mulicę pod cyprysem, gdzie zwierzę
zaczęło z ochotą skubać skrawek trawy.
Była już prawie szósta, ale słońce wciąż przygrzewało mocno
i oświetlało rzeźbienia w starych murach. Handlarze zachwalali
swoje towary, sprzedawali wodę, pomarańcze i prażone migdały.
María trzymała mocno rękę córki, kiedy szły w stronę, z której
dobiegały dźwięki gitary i przytupywanie. Za placem Aljibes, gdzie
odbywał się konkurs, wielkie czerwone ściany Alhambry były
oświetlone tak, że tworzyły zapierającą dech w piersiach scenerię.
María pociągnęła córkę do Bramy Wina, gdzie miały się spotkać
z José. Popatrzyła w dół i zobaczyła, że na płytach pod ich nogami
rozrzucono kwiaty lawendy, być może po to, by zamaskować smród
tylu spoconych ciał w ciasno zbitym tłumie.
– Pić mi się chce, mamo. Możemy siąść i się napić?
Dziewczynka opadła na ziemię, a jej matka szybko znalazła
w koszu cynową flaszkę, którą wzięła na drogę. Przykucnęła przy
córce. Właśnie rozległy się głośne wiwaty, co oznaczało, że na scenę
wszedł następny uczestnik konkursu.
– Patrzcie tylko! Przecież to żywy trup! – usłyszała María uwagę
kogoś z widowni.
I rzeczywiście, kiedy tłum parł naprzód, a ona chwyciła córkę,
żeby jej nie stratowano, zobaczyła, że drobny mężczyzna szykujący
się do występu z gitarą jest bardzo stary.
– El Tío Tenazas! – zapowiedziano go.
Widownia umilkła, gdy człowiek ten stroił gitarę. Nawet z daleka
María widziała, jak strasznie trzęsą mu się ręce.
– Był niegdyś bardzo słynny – szepnął ktoś stojący obok niej.
– Podobno szedł dwa dni, żeby tu dotrzeć – dorzucił inny.
– Mamo, nic nie widzę! – poskarżyła się córka, ciągnąc ją za
spódnicę.
Mężczyzna stojący obok wziął Lucíę na ręce.
Stary człowiek na scenie powoli nastroił instrument, a potem
zaczął śpiewać. Jego głos brzmiał zaskakująco mocno. Ci, którzy
wcześniej szeptali i podśmiewali się z niego, ucichli. To co śpiewał,
przypomniało Maríi przejmujące cante grande jej dziadka, które
słyszała tyle razy. Gdy El Tenazas opłakiwał utratę miłości swego
życia, María, podobnie jak reszta widowni, czuła, że każde słowo
pieśni rozdziera jej serce.
Gromkie okrzyki ¡Otra! ¡Otra! wskazywały, że stary artysta
zyskał wielkie uznanie najbardziej wymagającej publiczności, jaką
można sobie wyobrazić.
– On ma w sobie duende, mamo – szepnęła Lucía, gdy
postawiono ją znów na ziemi. Nagle ktoś złapał Maríę za ramię.
Obejrzała się i zobaczyła męża.
– Gdzieś ty była? Mówiłem, że mamy się spotkać przy Bramie
Wina. Chodź, występujemy po następnym cantaor.
– Porwał nas tłum – wyjaśniła María, starając się nie puścić dłoni
córki w masie ludzi, gdy mąż prowadził je ku scenie.
– No, dzięki Bogu jesteście, bo wszystko poszłoby na marne.
Schowaj się za tymi cyprysami i ułóż jej włosy – rozkazał, gdy
widownia powitała okrzykami następną występującą osobę. –
Muszę iść. A teraz, Lucío – nachylił się i ujął maleńkie dłonie córki –
czekaj do czwartego taktu, tak jak ćwiczyliśmy. Kiedy zawołam
¡Olé!, biegnij stąd prosto na scenę.
– Wyglądam dobrze, tato? – spytała dziewczynka, gdy matka
zdjęła jej płaszcz i odczepiła tren z tyłu sukni.
Ale José już zmierzał w stronę sceny.
Serce Maríi biło do rytmu muzyki. Pomyślała, że mąż musi mieć
nie po kolei w głowie, skoro sądzi, że ten plan może się powieść.
Popatrzyła na swoją malutką córkę. Zdawała sobie sprawę, że jeśli
Lucía się przestraszy i ucieknie ze sceny, staną się pośmiewiskiem
nie tylko w Sacromonte, ale także w całym świecie gitanos.
Święta Panienko, miej w opiece moją ukochaną córkę…
Tymczasem cantaor już się kłaniał i zakończył występ,
wywołując mieszane reakcje publiczności. Kilka sekund później na
scenę wszedł José.
– Szkoda, że nie mam butów, mamo, przytupywanie byłoby
bardziej wyraźne. – Lucía westchnęła.
– Nie potrzebujesz butów, querida, masz duende w stopach.
Gdy José zaczął grać, popchnęła córkę naprzód.
– Biegnij, kochanie! – krzyknęła i patrzyła, jak dziewczynka
śmiga przez tłum, trzymając tren przewieszony przez drobną
rączkę.
– ¡Olé! – zawołał José, robiąc przerwę po czwartym takcie.
– ¡Olé! – odpowiedział tłum.
W tym momencie Lucía wskoczyła na scenę i wolnym krokiem
ruszyła na jej środek. Od razu rozległy się protesty.
– Zabierzcie stąd to dziecko i wsadźcie z powrotem do kołyski! –
zawołał ktoś.
María z przerażeniem zobaczyła, że jakiś potężny mężczyzna
wdrapuje się po stopniach za jej córką, która przyjęła już pierwszą
pozycję z rękami uniesionymi nad głową. Zaczęło się
przytupywanie niezwykłych malutkich stóp. Dziewczynka
utrzymywała nieruchomą postawę, wybijając hipnotyczny,
pulsujący rytm. Osiłek próbował wejść na scenę i złapać dziecko, ale
inny go przytrzymał. Tymczasem Lucía robiła obrót. Jej stopy
uderzały o deski niestrudzenie, a sylwetka pozostawała
nieruchoma. Gdy znów znalazła się twarzą do widowni, jej dłonie
zaczęły wyklaskiwać rytm do wtóru stopom. Trzymała brodę
wysoko, oczy patrzyły w niebo.
– ¡Olé! – krzyknęła, gdy ojciec znów zaczął grać.
– ¡Olé! – powtórzyła publiczność, a stopy Lucíi nadal wybijały
rytm.
José patrzył, jak córka skupia na sobie uwagę widowni. Tłum
oniemiał z zachwytu. María spojrzała w oczy córki, błyszczące
w świetle reflektorów zwróconych teraz na nią, i wiedziała, że
Lucía jest w tym momencie daleko, tam gdzie nic już nie może jej
dotknąć, póki nie skończy się taniec.
Głos José – który nigdy nie był jego mocną stroną – zdawał się
wznosić na wyżyny, kiedy jej akompaniował.
Wyczerpana María westchnęła. Popatrzyła na potężne mury
Alhambry za mężem i córką i padła na kolana. Kręciło jej się
w głowie.
Zdała sobie sprawę, że tego wieczoru straciła ich oboje.
Oprzytomniała kilka minut później, wśród owacji, które zdawały
się nie mieć końca.
– Słabo pani? Proszę. – Stojąca obok kobieta podała jej flaszkę
wody. – Niech się pani napije, jest bardzo gorąco.
María posłuchała. Powoli odzyskiwała przytomność.
Podziękowała nieznajomej i na chwiejnych nogach podniosła się
z ziemi.
– Co się stało? – spytała nadal oszołomiona.
– Ta mała dziewczynka wywołała prawdziwą burzę! –
powiedziała kobieta. – Okrzyknęli ją La Candela, bo jest w niej jasny
płomień.
– Ma na imię Lucía – szepnęła María, kiedy się pozbierała
i stanęła na palcach, by zobaczyć na scenie córkę z jakąś kobietą
w bogato zdobionej białej sukni do flamenco. Kobieta klęczała
przed małą. – Kto to? – spytała sąsiadki.
– Sama La Macarrona! Przyszła złożyć hołd nowej królowej.
María zobaczyła, jak Macarrona wstaje, ujmuje dłoń Lucíi i ją
całuje. Nastąpiły kolejne owacje, gdy kobieta i dziewczynka ukłoniły
się przed publicznością, po czym La Macarrona porwała Lucíę ze
sceny.
– Kim ona jest?
To pytanie powtarzało się wśród tłumu, gdy María przebijała się
w kierunku sceny, by zabrać córkę.
– Przyjechała z Sewilli… Madrytu… Barcelony…
– Nie. Widziałem ją, jak tańczyła tu, przy fontannie
w Grenadzie…
Z boku sceny stała zbita gromada, na głębokość dwudziestu
osób. María nie widziała wśród nich córki, tylko męża, który
uśmiechał się łaskawie. Kiedy już była gotowa zabić, byle tylko
odnaleźć dziewczynkę, schylił się, po czym stanął wyprostowany
z Lucíą na ręku.
– Nic się jej nie stało. – María odetchnęła, patrząc wraz z resztą
tłumu na triumfujące dziecko.
– Mamo?
– Eduardo! Gracias a Dios… – Łzy ulgi popłynęły jej po
policzkach, kiedy najstarszy syn ją objął.
– To był sukces! – zamruczał Eduardo. – Wszyscy mówią tylko
o Lucíi. Musimy podejść, pogratulować jej i ojcu.
– Oczywiście, chodźmy. – Przeciągnęła wierzchem dłoni po
mokrych od łez oczach i odsunęła się od piersi syna. – Trzeba ją
zabrać do domu. Na pewno jest strasznie zmęczona.
Kilka minut trwało, nim przepchali się przez tłum otaczający
José i Lucíę. Choć występował już następny uczestnik, zebrani
z boku sceny nadal celebrowali występ dziewczynki.
– Gratulacje, querida. Jestem bardzo dumna.
Lucía z trenem opadającym z jednej strony, nadal trzymana
przez ojca, popatrzyła na matkę z góry.
– Dziękuję, mamo. Duende… przyszło – szepnęła, gdy María
wspięła się na palce, by ją usłyszeć.
– A nie mówiłam? – Chwyciła dłoń córki, podczas gdy mąż
ignorował jej obecność i rozmawiał z hałaśliwą gromadą
otaczających ich ludzi.
– Miałaś rację, mamo.
– Jesteś zmęczona, querida? Chcesz wracać już z mamą do domu?
Możesz położyć się spać obok mnie.
– Oczywiście, że nie jest zmęczona! – José szybko obrócił się do
żony. – Prawda, że nie, Lucío?
– Nie, tato, ale…
– Musisz zostać i świętować swoją koronację! – powiedział. Ktoś
z tłumu właśnie podał mu szklaneczkę brandy, a on ją wychylił. –
¡Arriba!
– ¡Arriba! – powtórzyli zebrani.
– Lucío, wolałabyś wrócić do domu ze mną? – spytała łagodnie
María.
– Chyba… powinnam zostać z tatą.
– Tak trzeba. Tylu ludzi chce cię poznać. – José rzucił żonie
groźne spojrzenie. – Chcą, żebyśmy dla nich wystąpili.
– No to dobranoc, querida. Kocham cię – szepnęła María,
puszczając rękę córki.
– Ja ciebie też – odparła dziewczynka, a jej matka wsparła się na
ramieniu Eduarda i odeszła.
*
Budząc się rano, María poruszyła się i odruchowo poklepała
miejsce obok. Na szczęście wyczuła tam ciepłe ciało, jak zwykle
chrapiące jak świnia. Przewróciła się na bok, spojrzała w dół
i zobaczyła córkę. Dziewczynka, nadal w sukni, spała smacznie,
skulona na swoim sienniku.
María przeżegnała się; trudno jej było uwierzyć, że nie obudził
jej powrót męża i córki, ale w końcu była strasznie wyczerpana po
drodze powrotnej i emocjach dnia. Uśmiechnęła się, przypatrując
się Lucíi. Na pewno tego dnia czeka ich nieprzerwany ciąg wizyt,
wszyscy będą chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o La Candeli, jak
oficjalnie nazwała ją wczoraj wieczorem La Macarrona. Będą
prosili, żeby dla nich zatańczyła… a ona, jako matka Lucíi, może
grzać się w blasku sławy swojej utalentowanej córki.
– Jestem dumna – szepnęła, jakby sama siebie chciała przekonać,
że nie jest zazdrosna. Ale i dlatego, że przepełniał ją lęk o córeczkę.
I własne małżeństwo…
Wreszcie podniosła się ciężko z łóżka i ubrała. Czuła cierpki
zapach własnego potu, wiedziała jednak, że nie ma czasu iść nabrać
więcej wody, by się umyć. Zajrzała za kotarę do wnęki chłopców
i zobaczyła, że tylko Eduardo śpi na swoim sienniku.
Próbowała nie panikować, bo przecież połowa rodzin
w Sacromonte miała kogoś, kto spał tam, gdzie padł zeszłej nocy.
Trzej kuzyni jej męża leżeli pokotem na podłodze w kuchni. Na
nogach mieli buty, jeden z nich nadal przyciskał do siebie gitarę,
a drugi obejmował mocno butelkę brandy. Ostrożnie ich wyminęła
i poszła do groty obok nakarmić zwierzęta i zebrać chrust do
rozpalenia ognia, by coś ugotować.
To był cudowny ranek. Dolina w bujnej zieleni, a nad nią szafir
nieba. Dzikie kaliny w pełnym rozkwicie. Ich różowe, żółte
i pomarańczowe kwiaty pyszniły się na tle traw. W powietrzu
unosił się uderzający do głowy zapach mięty i szałwii. W osadzie
panowała cisza, większość mieszkańców odsypiała nocne
szaleństwa. Czekał ich jeszcze jeden dzień konkursu, więc później
mieli znów wyruszyć tłumnie przez dolinę do Alhambry.
– Buenos días, mamo – powiedział Eduardo, pojawiając się
w kuchni, gdy María mieszała cienką kukurydzianą zupę
w żelaznym garnku.
– Buenos días. Widziałeś, że żaden z twoich braci nie wrócił na
noc?
– Tak. Spotkałem ich wczoraj w Alhambrze, ale…
– Co, Eduardo?
– Nic, mamo. Jestem pewien, że wrócą do domu, jak zgłodnieją.
Wziął miskę zupy i poszedł siąść na stopniu przy wyjściu, bo
podłoga kuchni była zajęta przez śpiących gości.
María spędziła ranek, podając bez końca zupę skacowanym
krewnym i dźwigając wodę z podnóża góry. Zbliżała się pora
obiadu, ale nadal nie było śladu po jej pozostałych synach. Kiedy
José szykował się do wyjścia, błagała, żeby o nich popytał.
– Przestań się zamartwiać, żono. To dorośli mężczyźni, poradzą
sobie.
– Felipe ma tylko trzynaście lat, to jeszcze chłopiec.
– Czy dziś też mam być w tej sukni? – spytała Lucía, która
pojawiła się w kuchni i zakręciła triumfalnie trenem.
María dostrzegła, że na buzi córki są ciemne smugi jak od
czekolady, a jej stopy są koloru ziemi.
– Nie. Chodź, pomogę ci ją zdjąć. Nie chcemy jej zniszczyć,
prawda? A kiedy wszyscy sobie pójdą, wezmę ciebie i ją do beczki
i porządnie was obie wyszoruję. – María się uśmiechnęła.
– Zostań w niej, mi princesa, żeby wszyscy cię poznawali, kiedy
cię dziś zobaczą – zarządził José.
– Ona idzie dziś z tobą znów do Alhambry? Na pewno jesteś
bardzo zmęczona, querida? – spytała córkę.
– Ależ skąd! – odpowiedział za małą ojciec. – Zeszłej nocy została
koronowana na nową królową przez samą La Macarronę! Sądzisz,
że nie ma ochoty nacieszyć się sukcesem i woli zostać w domu
z tobą? No jak, Lucío? – Odwrócił się do dziewczynki i mrugnął do
niej.
– Mogę iść, mamo? Wiesz, dziś wieczorem mają ogłosić
zwycięzców.
– A ty nie możesz być jednym z nich. – María westchnęła.
Szybko wytarła buzię córki mokrą szmatką i jak mogła,
wygładziła jej czarne włosy, choć nie miała czasu natrzeć ich oliwą
i porządnie ułożyć. Kiedy tylko skończyła, dziewczynka zeskoczyła
z jej kolan. Czarne niesforne loki tylko zakołysały się za nią.
– Chodź, Lucío, osiodłam mulicę – powiedział jej ojciec. –
Pojedziesz do Alhambry pozdrowić swoich wielbicieli. – Wyciągnął
rękę, a córka podbiegła do niego w podskokach i ją ujęła.
– Proszę, nie trzymaj jej tam do zbyt późna! – zawołała od progu
groty María, gdy trzech jego kuzynów przepychało się obok niej
w pośpiechu, by wyruszyć za nim.
Tak jak się spodziewała, przez cały dzień stale ktoś zaglądał do
groty. Wszyscy słyszeli o dziewczynce, która ma w sobie duende.
Nawet kiedy María mówiła, że córki nie ma w domu, niektórzy
zapuszczali się głębiej, by sprawdzić, czy mała się gdzieś nie chowa.
María myślała, że umrze ze wstydu – nie miała czasu posłać łóżek,
a część sypialna śmierdziała tytoniem, potem i stęchłymi oparami
alkoholu.
– Będzie tu jutro – zapewniała wszystkich. – I zatańczy w wielkiej
grocie.
Nawet Paola przywędrowała na górę, by zobaczyć się z córką
i wnuczką.
– Słyszałam, że dała niezły pokaz – powiedziała, popijając wodę
z cynowego kubka. Otarła czoło. Dzień był nieznośnie gorący.
– To prawda.
– Twoja prababka, bruja, zawsze mówiła mi, że w rodzinie
urodzi się niezwykłe dziecko. Może to Lucía?
– Możliwe.
– Mamy jeszcze czas, żeby się o tym przekonać, bo Lucía nie
może pracować, póki nie dorośnie. Oczywiście dla wielu rodzin stąd
to nie byłoby żadną przeszkodą. Ale mam nadzieję, że wy na to nie
pozwolicie. – Brązowe oczy Paoli spojrzały surowo na córkę.
– José chce, żeby była sławna. Ona też o tym marzy. – María
westchnęła ciężko, odsłaniając się bardziej niż zwykle.
– Ale ty jesteś jej matką! Czy ty nie masz w swoim domu nic do
powiedzenia? Naprawdę, Marío, czasami mam wrażenie, że
zrobiłaś się potulna jak baranek, odkąd wyszłaś za José. Chyba cię
nie bije, co?
– Nie – skłamała María, bo od czasu do czasu, kiedy wypił za
dużo, bił ją. – On tylko stara się robić to, co uważa za najlepsze dla
naszej córki.
– I przy okazji napchać swoje śmierdzące kieszenie pieniędzmi –
parsknęła gniewnie Paola. – Naprawdę, do tej pory nie mogę
zrozumieć, co ty w nim widziałaś, poza tym, co ma między nogami.
A planowaliśmy dobrze cię wydać za mąż, za krewnego ojca. No
trudno… sama wybrałaś swój los, a ja przypuszczałam, że będziesz
tego gorzko żałować. – Urwała, żeby córka miała czas przetrawić jej
słowa. – Przyszłam tu tylko, żeby powiedzieć, że macie być u nas
jutro z Lucíą. Jest u nas wielu krewnych z Barcelony, którzy zjechali
na konkurs. Chcą poznać moją słynną wnuczkę. Urządzam
przyjęcie, przynajmniej wszyscy się najecie. – Rzuciła okiem na
kilka żałosnych marchewek i kapustę, bo tylko tyle zostało jej córce
na kolację.
– Sí, mamo – zgodziła się posłusznie María, gdy matka podnosiła
się ze stołka.
– Punktualnie o pierwszej – oznajmiła Paola i już jej nie było.
María została na swoim miejscu. Zastanawiała się, jak życie,
które niosło tyle nadziei, doprowadziło ją do tej chwili. Czuła, że
poniosła porażkę jako żona i matka. Łzy napłynęły jej do oczu, ale
otarła je szybko. Nie mogła nikogo winić poza sobą samą.
– Hola, Marío.
Podniosła wzrok i zobaczyła Ramona, sąsiada, który zatrzymał
się w wejściu. Przyjaźnili się od dziecka. Był uroczym chłopcem,
cichym i myślącym. Być może jego charakter ukształtowało to, że
był najmłodszym z dziewiątki o wiele bardziej hałaśliwego
rodzeństwa. Ożenił się ze swoją kuzynką z Sewilli i zbudowali sobie
dom w sąsiedniej grocie. Juliana zmarła dwa lata temu, rodząc
trzecie dziecko. Zostawiła Ramona jako wdowca z dwiema
głodnymi buziami do wykarmienia.
– Wejdź – zaprosiła go z uśmiechem María.
– Przyniosłem ci trochę pomarańczy.
Gdy pokazał jej kosz, poczuła, jak ślinka napływa jej do ust na
widok pachnących, błyszczących owoców.
– ¡Gracias! Ale skąd je masz? – Popatrzyła na niego, unosząc
brwi.
– W tym tygodniu to nimi zapłacili nam payos – mruknął,
przerzucając pomarańcze do jej kosza. – Powiedzieli, że zyski ze
zbiorów były zbyt małe, by płacić w pesetach. – Wzruszył
ramionami. – Ale nie będę narzekać. Przynajmniej ten gospodarz
zapewnia mi stałą, uczciwą pracę przez cały rok. Choć już trochę
obrzydło mi jedzenie pomarańczy.
– W takim razie dziękuję.
Sięgnęła do koszyka i wyciągnęła najdorodniejszą. Kiedy ją
obrała, poczuła mocny aromat. Ugryzła i świeży sok eksplodował
w jej ustach i pociekł na brodę.
– To takie niesprawiedliwe. Rosną tu wszędzie dokoła, a my nie
możemy sobie pozwolić na to, żeby je kupić.
– Jak przekonaliśmy się oboje, życie bywa niesprawiedliwe.
– Może napijesz się wody? W tej chwili tylko tym mogę cię
poczęstować.
– Sí, Marío, gracias.
– Gdzie twoje córeczki? – spytała, podając mu cynowy kubek.
– Na konkursie ze swoimi dziadkami z Sewilli. Zdaje się, że
wszyscy zjechali tu do Grenady. A twoja rodzina?
– José i Lucía już tam są…
– Słyszałem od jednego z przyjaciół, że wczoraj tam tańczyła –
powiedział Ramón. – I że była sensacją wieczoru.
– Tak. Eduardo poszedł po wodę, a jeśli chodzi o Carlosa
i Felipego, to nie wiem, gdzie są.
– No to przynajmniej mamy parę minut, żeby sobie spokojnie
posiedzieć. Wyglądasz na przemęczoną, Marío.
– Dziś wszyscy w Sacromonte są zmęczeni, Ramonie.
– Nie. Mam wrażenie, jakby twoja dusza była wyczerpana.
Popatrzył na nią łagodnie z troską i współczuciem. Ścisnęło ją
w gardle.
– Co cię trapi? – spytał.
– Chciałabym wiedzieć, gdzie są moi synowie i czy nic im nie
grozi. – Uniosła wzrok, by spojrzeć mu w oczy. – Kiedy twoje dzieci
będą starsze, zrozumiesz.
– Mam nadzieję, że i wtedy będą słuchały ojca.
– Oby tak było. No dobrze, muszę już brać się do swoich zajęć.
Gdy wstawała, Ramón wyciągnął do niej dłoń.
– Jeślibyś kiedykolwiek potrzebowała mojej pomocy, tylko
powiedz, proszę. Zawsze byliśmy przyjaciółmi, sí?
– Sí, gracias… Ale wszystko jest w porządku. A dzięki tobie będę
miała świeży sok z pomarańczy do poczęstowania tych, którzy
zajrzą tu, żeby zobaczyć Lucíę.
– A dzięki tobie mogłem wrócić do pracy, kiedy zmarła moja
żona, bo wiedziałem, że moje dzieci są pod dobrą opieką.
– Jesteśmy sąsiadami, Ramonie, pomagamy sobie nawzajem.
Patrzyła, jak wolno wychodzi z groty, i przypomniały się jej
czasy, kiedy był małym chłopcem. Pojawiał się wszędzie tam, gdzie
tylko się wybrała, i często prosił, żeby pozwoliła mu akompaniować
sobie przy tańcu. A ona zawsze odmawiała, bo nie grał zbyt dobrze.
Zaczęła wyciskać pomarańcze. Raz po raz nie potrafiła się
oprzeć pokusie i kosztowała soczystej cząstki. Zastanawiała się, czy
Ramón był w niej kiedyś zakochany.
– Marío Amayo Albaycín, nie zachowuj się jak zgorzkniała
staruszka, która rozpaczliwie szuka pociechy w przeszłości! –
upomniała się.
12

– José, obudź się! Musimy być o pierwszej u moich rodziców!


A gdzie chłopcy? Widziałeś ich wczoraj w Alhambrze? José!
María odruchowo uniosła dłoń, miała ochotę trzepnąć go, żeby
otrzeźwiał. Po słońcu widziała, że jest już blisko południa. Okropnie
martwiła się o Carlosa i Felipego. Opuściła rękę i potrząsnęła
mężem, najpierw lekko, a potem, kiedy się nie ruszył, mocniej.
– Co jest, kobieto? – mruknął, kiedy trochę oprzytomniał. – Czy
człowiek nie ma prawa się porządnie wyspać po największym
sukcesie swojego życia?
– Owszem, jeśli powie żonie, czy widział ich dzieci przez ostatnie
dwa dni.
– Przecież Lucía leży tu cała i zdrowa, prawda? – wymamrotał,
z wysiłkiem unosząc rękę, by wskazać skuloną sylwetkę na sienniku
obok łóżka.
– Wiesz dobrze, że nie o niej mówię – nie ustępowała María,
ośmielona wczorajszymi słowami matki. – Gdzie Carlos i Felipe?
– Nie wiem! Ty jesteś ich matką, to twoje zadanie ich pilnować,
prawda?
Zignorowała go i skupiła uwagę na córce, która najwyraźniej
spała równie mocno jak ojciec. Wzięła dziewczynkę na ręce
i zaniosła do kuchni.
– Lucío, obudź się. Twoi dziadkowie spodziewają się nas
wszystkich za godzinę.
– Mama?
Dziewczynka jeszcze nie oprzytomniała, gdy matka posadziła ją
sobie na kolanach i wzięła szmatkę z miednicy, żeby umyć brudną
twarz małej.
– Wczoraj znów karmili cię czekoladą, co? – zauważyła,
przecierając szybko jej policzki i usta.
– Oj, tak. – Lucía uśmiechnęła się, podczas gdy matka
zdejmowała z niej suknię flamenco, której tren był już mocno
zabrudzony ziemią. – Musiałam im tylko zatańczyć, a oni dawali mi
monety i czekoladę.
– A dziś musisz zatańczyć znowu. Dla dziadków. Ale nie w tym –
powiedziała María, sadzając nagie dziecko na podłodze.
Zwinęła suknię i włożyła ją do drewnianej skrzyni, gdzie
chowała rzeczy do prania.
– Masz. – Podała jej czystą prostą sukienkę, która miała wyszyty
szlaczek przy szyi i na dole, co odwracało uwagę od lichego
materiału. – Włóż ją.
– Ale, mamo… nosiłam ją, jak miałam sześć lat! To sukienka dla
małego dziecka.
– I popatrz, nadal na ciebie pasuje! – przekonywała córkę María.
Wiedziała, że Lucía stanie się centrum zainteresowania po obiedzie.
Była zdecydowana nie dopuścić do sytuacji, w której musiałaby
wstydzić się za córkę. Nawet jeśli jej mąż nie był powodem do
dumy, a synowie gdzieś się ulotnili… – A teraz uczeszę cię i zaplotę
ci włosy. Siedź spokojnie, to dam ci świeżego soku z pomarańczy.
– Sok z pomarańczy? Skąd go masz?
– Nieważne.
Kiedy uczesała córkę i wysłała ją na dwór z sokiem
pomarańczowym, zajęła się sobą: umyła się w beczce wody, którą
napełnił Eduardo, i włożyła czystą białą bluzkę. Wmasowała cenny
olejek migdałowy w swoje długie czarne włosy i bez lustra upięła je
w kok na karku, a potem uważnie ułożyła wymykające się kosmyki
przy twarzy w dwa błyszczące loki, muskające policzki.
– Musimy porozmawiać o tym, co wydarzyło się w nocy –
powiedział José, który wmaszerował do kuchni.
– Później, po przyjęciu u moich rodziców. Proszę, oczyściłam ci
najlepszą kamizelkę. – Podała mu ją.
– Chcę ci powiedzieć, że Lucía i ja dostaliśmy… oferty pracy.
– Na pewno odmówiłeś. Przecież ona jest na to jeszcze za mała.
– Naprawdę sądzisz, że komuś to przeszkadza? Jeśli może
tańczyć w ich lokalach i ściągać klientelę, znajdą sposób, żeby
obejść przepisy.
– I skąd te oferty?
– Z Sewilli, Madrytu i Barcelony. Chcą jej i bylibyśmy głupi,
gdybyśmy odrzucili te propozycje. – Wziął od żony kamizelkę
i zaczął ją wkładać na brudną, śmierdzącą koszulę.
– Nie przyjąłeś żadnej z tych propozycji, prawda? – spytała
María.
– No… pogadamy później. Gdzie śniadanie?
Ugryzła się w język i podała mu miskę zupy, chowając resztę
soku, bo wiedziała, że wypiłby go do ostatniej kropelki. Kiedy wziął
miskę i poszedł usiąść na zewnątrz, by zapalić skręta przy zupie,
zajrzała do Eduarda, który się ubierał.
– Widziałeś wczoraj braci?
– Wczesnym wieczorem.
– Oglądali konkurs?
– Byli na widowni, sí.
Eduardo nerwowo unikał jej spojrzenia.
– To gdzie są teraz?
– Nie wiem, mamo. Mam ich poszukać?
– Coś przede mną ukrywasz?
Przyjrzała się synowi uważnie.
– Nie, nic… – Eduardo zawiązał sobie na szyi czerwoną chustkę
w grochy. – Pójdę, popytam.
– Ale wracaj zaraz, niedługo musimy być u dziadków! – zawołała
za nim, kiedy wychodził.
*
Grota, w której mieszkali jej rodzice, mieściła się na dole
wzgórza, co w Sacromonte oznaczało najwyższy status społeczny.
Z przodu były drewniane drzwi, małe, zamykane okiennicami okna
i betonowy taras, na którym matka porozkładała kolorowe
dywaniki. W kuchni znajdowały się porządny zlew, który napełniali
wodą z pobliskiej studni, i osobne palenisko, tylko do gotowania.
Meble zrobił ojciec z tutejszego sosnowego drewna. Kiedy María
weszła do środka, zobaczyła stół uginający się od patelni
z poczęstunkiem.
– Marío! Nareszcie jesteście! Moja malutka Lucía. – Paola
porwała dziewczynkę na ręce. – Uwaga, uwaga, oto ona! – zawołała,
wchodząc do sąsiedniego pomieszczenia służącego za salon.
María ruszyła za nią i patrzyła oszołomiona na twarze, których
nie potrafiła rozpoznać. Na szczęście, przynajmniej na razie, Paola
zdawała się nie dostrzegać nieobecności jej męża i synów.
Lucíę otoczyli krewni. Byli w przeróżnym wieku, od starców po
małe dzieci. Kakofonia ich głosów odbijała się echem w wykutej
skale. Maríi aż dudniło od tego w głowie.
– Zatańczy dla nas później, może po jedzeniu – zapewniała gości
Paola.
María zobaczyła, że ojciec siedzi w swoim ulubionym fotelu,
i podeszła się przywitać.
– Jak się masz, ojcze?
– Świetnie, querida. Jak widzisz, twoja matka jest w swoim
żywiole. – Pedro mrugnął do córki. – Ja nie mogę się już doczekać,
kiedy to się skończy i wszystko wróci do normy.
– Jak tam interesy, tato?
– Dobrze, bardzo dobrze. – Kiwnął głową. – Dzięki Bogu, payos
podobają się moje garnki i patelnie. A twój syn Eduardo pewnego
dnia przejmie kuźnię dziadka i może nawet przeniesie się do miasta
za murami. Mówiłem twojej matce, że mamy dość, by zbudować
tam sobie mały dom, ale ona nie chce. Tu jest kimś, a tam byłaby
nikim.
Uniósł dłonie w kierunku sufitu.
– My, gitanos, lubimy mieszkać wśród swoich, ojcze, prawda?
– Tak, może aż do przesady. To dlatego payos nas nie lubią. Nie
znają nas i naszych obyczajów, więc się nas boją. No tak. –
Uśmiechnął się łagodnie. – Tak to wygląda. A gdzie twój mąż?
– Zaraz tu będzie, ojcze.
– Dobrze cię traktuje, querida?
– Tak – skłamała.
– Świetnie, świetnie. Powiem mu, że ma syna, z którego może
być dumny. A właśnie… jest ktoś, z kim chciałbym cię zapoznać.
Pamiętasz kuzyna Rodolfa? Bawiliście się razem jako dzieci, a teraz,
podobnie jak ty, on ma własne. Chłopczyka mniej więcej w wieku
Lucíi. Ten mały ma dar.
Skinął na stojącego w pobliżu wysokiego mężczyznę.
– Rodolfo! Pamiętasz swoją kuzynkę Maríę?
– Ależ oczywiście – odparł Rodolfo, podchodząc do nich. – Jesteś
tak piękna jak zawsze – dodał i ucałował jej dłoń na powitanie.
– Najwyraźniej nabrał ogłady w Barcelonie. – Pedro się zaśmiał.
– Uściskaj kuzynkę, hombre!
Rodolfo spełnił polecenie, a kiedy rozmawiali, zbliżył się do nich
chłopiec, niewiele wyższy od Lucíi, i objął ojca za nogę. Miał
głęboko osadzone jasnoorzechowe oczy i ciemną karnację gitanos
czystej krwi. Włosy sterczały mu w dziwnych kierunkach. María
pomyślała, że wygląda dość osobliwie.
– Wiem, nie jestem przystojny, señora, ale za to bystry –
powiedział, patrząc jej w oczy.
Zaczerwieniła się, zaskoczona, że odgadł, co jej chodzi po głowie.
– Chilly, zachowuj się. To María, nasza krewna.
– Jak może być moją krewną, kiedy jest taka stara i smutna? –
zapytał ojca.
– Dość tego! – Rodolfo trzepnął lekko syna w czubek głowy. – Nie
słuchaj go, Marío, powinien nauczyć się nie pleść, co mu ślina na
język przyniesie.
– To ten chłopiec, o którym ci mówiłem. Nasz mały brujo –
wyjaśnił Pedro. – Mówił mi wcześniej, że wyłysieję przed
sześćdziesiątką. Na szczęście zostało mi jeszcze dziesięć lat
z włosami!
– Dlaczego jesteś taka smutna? – zagadnął Maríę Chilly, nie
spuszczając z niej wzroku. – Kto cię skrzywdził?
– Ja…
– Jeden z twoich synów jest w tarapatach, señora, poważnych. –
Chłopiec pokiwał głową.
– Mówiłem ci, przestań, Chilly! – Rodolfo zatkał usta syna dłonią.
– Idź, poszukaj mamy i poproś, żeby dała ci twoją gitarę. Masz
zagrać po jedzeniu, zmykaj więc i poćwicz. – Klepnął chłopca
w pupę, odsyłając go do matki. – Perdón – powiedział tak
zażenowany, że aż pot wystąpił mu na czoło. – Jest jeszcze mały, nie
zdaje sobie sprawy, co wygaduje.
Maríi serce zaczęło walić w piersi niczym cajón.
– Czy zwykle jego przepowiednie się sprawdzają?
Jej ojciec widział, jak bardzo jest przerażona. Przeciągnął dłonią
po swojej bujnej czuprynie.
– Za dziesięć lat się przekonamy!
– Przepraszam, ojcze, pewnie powinnam pomóc mamie.
Skinęła głową Rodolfowi i opuściła pokój. Minęła kuchnię
i wyszła szybko na zewnątrz szukać José. Nadal się nie pojawił, nie
mogła więc powiedzieć mu, co mówił mały brujo.
– Co robić, co robić… – szeptała, rozglądając się rozpaczliwie za
mężem. – Boże, proszę, niech ten chłopiec się myli – modliła się
w duchu.
Tylko że oni nigdy się nie mylą, Marío, odezwał się jej
wewnętrzny głos.
Wróciła do środka, gdzie przynajmniej musiała się skupić na
pomocy matce przy obsługiwaniu tak wielu gości. Poza ogromnymi
misami pikantnej fasoli i zapiekanki z kiełbasą były tortille
i chrupkie patatas a lo pobre – ziemniaki zapiekane z papryką
i cebulą – które kiedy indziej pochłaniałaby z przyjemnością. Tego
dnia nie mogła jednak przełknąć ani kęsa. Dopilnowała za to, żeby
córka, którą co chwila zagadywał ktoś z krewnych, zjadła całą
porcję. Potem znów wyszła szukać męża. Nie znalazła go, ale
zobaczyła, że nadbiega Eduardo.
– Co z twoimi braćmi? – spytała, zatrzymując syna, nim
dostrzegli go wścibscy goście rodziców.
– Mamo – wysapał Eduardo i pochylił się, by złapać oddech. – Nie
mam dobrych wiadomości. Obawiałem się tego, kiedy widziałem
ich w Alhambrze wczoraj wieczorem. Przyłączyli się do bandy
kieszonkowców. Policja przyłapała ich na gorącym uczynku, ale
Carlosowi udało się uciec. Poszedłem pomówić z ojcem jednego
z innych chłopaków. Powiedział, że wszyscy wylądowali
w więzieniu. Jutro albo pojutrze staną przed sądem.
– A Carlos? Gdzie on jest?
– Pewnie gdzieś się ukrywa. – Eduardo wzruszył ramionami.
– ¡Dios mío! – María ukryła twarz w dłoniach. – Mój mały Felipe!
Powiedz, co teraz robić?
– Nie ma rady, mamo. Będzie musiał odsiedzieć wyrok.
– Przecież wiesz, jak payos traktują naszych w więzieniach! Biją
gitanos, prześladują ich…
– To była drobna kradzież, może nie skażą go na długo. I może to
będzie dla niego lekcja na przyszłość.
– No… jeśli i to nie pomoże, to już ja mu pokażę! – Rozpacz Maríi
przemieniła się w gniew. – Może wreszcie zrozumie, że ślepe
naśladowanie starszego brata to niebezpieczna głupota. Wiesz, ile
dają za takie przestępstwa?
– Nie, ale chyba powinniśmy porozmawiać z dziadkiem. Ma
doświadczenie z payos, może zna kogoś, kto mógłby pomóc.
– Twój dziadek jest kowalem, nie sędzią payo! Mój biedny Felipe!
On ma dopiero trzynaście lat, to jeszcze dziecko!
– Tak. Może według prawa dzieci nie mogą iść do więzienia dla
dorosłych.
– A jeśli mi go odbiorą?! Słyszałam o takich przypadkach.
Chodziła w tę i we w tę, załamując ręce.
– Mamo, uspokój się. Spróbuję się dowiedzieć, kiedy będą ich
sądzić. Wtedy mogłabyś pójść i błagać o litość… powiedzieć, że
zrobił to pod wpływem złych ludzi…
– Tak, swojego brata! Biegnij, szybko. Postaraj się też znaleźć
ojca.
Patrzyła, jak Eduardo znika w oddali, a potem wzięła się w garść,
bo usłyszała, że nadchodzi matka.
– Gdzieś ty mi się podziała, córko? Gdzie twój mąż?
– Zaraz będzie, mamo, na pewno się zjawi.
– Mam nadzieję, bo wszyscy czekają, by zobaczyć, jak tańczy
Lucía. Oczywiście José musi jej akompaniować. A nasi krewni
niedługo powinni już ruszać w drogę powrotną do domu.
Paola wskazała na trawy przed grotą, które ciągnęły się aż do
rzeki. Stało tam sporo wozów, pomiędzy którymi spokojnie pasły się
muły. Wokół prowizorycznej sceny gromadził się tłum. Ścieżkami
nadciągało coraz więcej ludzi.
– Co tu się dzieje, mamo? – spytała María.
– Nic. – Paola miała na tyle przyzwoitości, by się zaczerwienić. –
Powiedziałam tylko niektórym przyjaciołom i sąsiadom, że Lucía
będzie tu tańczyć po obiedzie.
– Czyli dałaś znać całej okolicy, że organizujesz prywatny pokaz
– szepnęła María. – Niestety, bez José nic z tego nie będzie.
– Może obejdziemy się bez niego. Na pewno jest tu ktoś, kto
mógłby go zastąpić. Pójdę i popytam.
Paola odeszła i po chwili przy Maríi pojawiła się Lucía.
– Mamo, abuela mówi, żebym tańczyła, a nie ma taty. Abuela
chce, żeby akompaniował mi on.
María popatrzyła, na kogo w tłumie wskazuje drobny paluszek
córki. Najwyraźniej chodziło o Chilly’ego, chłopca, który wcześniej
tak ją wytrącił z równowagi. Trzymał gitarę, która wydawała się
o wiele dla niego za duża.
– On? – Uniosła brwi.
– Wczoraj wieczorem grał na konkursie. Ma talent, ale wolę,
żeby wystąpił ze mną tata.
– Marío?
Miękka dłoń chwyciła jej ramię, a María obejrzała się i zobaczyła
obok siebie Micaelę. Bruja.
– Gratuluję sukcesu córki. Na pewno jesteś z niej bardzo dumna
– powiedziała.
Podszedł do nich Chilly, a Micaela potargała czuprynę chłopca.
– A ten mały… jest na swój sposób równie utalentowany. Ma dar
jak ja.
– Wiem – wymamrotała María.
Ledwie śmiała spojrzeć na chłopca. Okropnie bała się, że powie
jej jeszcze coś, czego już nie wytrzyma.
– To jak, Lucío, mam dla ciebie zagrać, sí? – zapytał Chilly.
– Nie, gracias, zaczekam na tatę. Tylko on wie, jak dla mnie grać
– odparła twardo dziewczynka.
– W przyszłości Chilly często będzie ci akompaniował –
stwierdziła bruja. – I…
María spojrzała na Micaelę i dostrzegła, że oczy uciekają jej do
tyłu jak zawsze, kiedy rozmawia z duchami.
– …ten młody człowiek – bruja poklepała Chilly’ego po ramieniu
– pewnego dnia sprowadzi twoją wnuczkę z powrotem do domu.
– Moją wnuczkę? – spytała zmieszana María.
– Nie… jej. – Micaela wskazała prosto na Lucíę. – Pamiętaj, co
powiedziałam, mały brujo – zwróciła się do Chilly’ego. – Ona się
pojawi. Och, jak gorąco! Muszę poszukać wody!
Odeszła, a Lucía popatrzyła na matkę zdumiona.
– Czy ja nie jestem za mała, żeby mieć wnuczkę, mamo?
– Sí, Lucío, oczywiście. I jak? Pozwolisz, żeby akompaniował ci
Chilly? Coraz więcej tu ludzi, zaczną się niecierpliwić.
– To będzie dla mnie zaszczyt grać dla ciebie, señorita. – Chilly
się uśmiechnął.
Był szczerbaty – mleczne zęby z przodu wypadły, a stałe jeszcze
nie wyrosły.
– Chyba nie ma wyjścia. – Dziewczynka westchnęła. – Zatańczę
bulerías, dobrze, mamo?
– Myślę, że to dobry wybór.
– Umiesz coś takiego zagrać? – spytała podejrzliwie Chilly’ego
Lucía.
– Umiem zagrać wszystko, señorita. Chodźmy. – Złapał ją za rękę.
– Zróbmy to teraz, bo moja rodzina niedługo musi się zbierać.
O dziwo, podążyła za nim bez oporów. Na trawniku stał już zbity
tłum, kiedy dwójka małych artystów weszła na podium. Znaleziono
kogoś, by grał na cajón; Chilly przysiadł obok na stołku, podczas gdy
Lucía pośrodku sceny przyjęła pierwszą pozycję.
– ¡Olé! – zawołała.
– ¡Olé! – odpowiedziała widownia.
Chilly uderzył w struny. Ani na moment nie spuszczał Lucíi
z oczu, odczytując mowę jej ciała. Malutkie stopy dziewczynki
zaczęły wybijać rytm. Jej matka patrzyła na to z zachwytem. Czy to
z powodu niezwykłego akompaniamentu – bo chłopiec zdawał się
odgadywać każdy kolejny ruch Lucíi – czy też pewności siebie córki,
którą chwalono przez ostatnie dwa dni, w każdym razie María
widziała, że dziewczynka jeszcze nigdy nie tańczyła lepiej.
Publiczność śledziła jej ruchy jak zaczarowana. Raz po raz
rozlegały się okrzyki zachęty dla młodych artystów.
– ¡Vamos ya! ¡Olé! – wołały głosy z tłumu.
Lucía zakończyła tak silnym przytupem, że o mało nie załamał
się pod nią drewniany podest.
María przyłączyła się do owacji, gdy córka kłaniała się nisko,
królewskim gestem wskazując na swojego gitarzystę.
– Kim jest ten chłopak, który grał? – usłyszała z tyłu głos męża.
– To syn mojego kuzyna, José. Utalentowany dzieciak, co?
Zignorował jej ostatnie słowa.
– Dlaczego akompaniował Lucíi?
– Bo ciebie tu nie było.
José beknął i wsparł się ciężkim ramieniem na żonie, by złapać
równowagę. Czuła od niego odór alkoholu. Musiał już coś wypić.
Ruszył w kierunku prowizorycznej sceny, ale María przytrzymała
go mocno za kamizelkę.
– Nie, José! Muszę z tobą natychmiast pomówić. Czy Eduardo cię
znalazł?
– Nie. Puszczaj!
– Najpierw porozmawiamy. Odejdźmy, żeby nikt nas nie słyszał.
– To nie może poczekać?
– Nie, nie może! Chodź!
Przystanęli niedaleko, za jednym z wozów.
– Pali się, kobieto, czy co?
– Twój syn Felipe jest w areszcie. Policja przyłapała jego
i Carlosa, jak kradli. Wczoraj, podczas konkursu. Eduardo mówił, że
razem z nimi wpadło jeszcze trzech innych chłopaków. Podobno
staną przed sądem w ciągu najbliższych dni. Carlosowi udało się
uciec, ale biedny Felipe…
Załkała, bo wiedziała, że wreszcie mąż jej słucha.
– O nie… – Jęknął i złapał się za głowę. Popatrzył na żonę
kompletnie zdruzgotany. – Nie jestem święty, ale nigdy nie kradłem.
Wierzyłem, że i chłopakom wbiłem do głów, żeby tego nie robili.
Dios mío, to nie do wiary!
– Co teraz będzie, José, masz jakiś pomysł?
– Nie, ale może poradzę się kogoś, komu coś takiego już się
zdarzyło.
– Spróbuj. Eduardo pobiegł szukać Carlosa i dowiedzieć się
czegoś o Felipem.
– To wszystko wina Carlosa. Niech no tylko wpadnie mi w łapy –
mruknął José. – Pewnie ukrywa się gdzieś w grotach. Założę się, że
bardziej boi się tego, co ja z nim zrobię, niż policji! Idę go szukać
i nie wrócę bez tego małego malparido.
– Nie bij go. Pewnie i tak dość się wystraszył, i…
– Jestem jego ojcem. Już mu się nie upiecze. Dostanie za swoje! –
krzyknął José, trzęsąc się ze złości.
María patrzyła, jak odchodzi, a wreszcie zaczyna biec i znika na
krętej ścieżce.
– Czy Lucía nie była cudowna? – Paola odnalazła córkę w tłumie
i klasnęła w dłonie. – Nasi krewni byli zachwyceni. Na pewno jesteś
z niej bardzo dumna.
– Tak, mamo.
– Jakoś na to nie wygląda. Dziwnie pobladłaś. Co się stało?
– Nic. Zmęczył mnie ten zgiełk, to były ciężkie dni.
– Jesteś zmęczona? Marío, masz dopiero trzydzieści trzy lata,
a zachowujesz się jak staruszka. Może powinnaś poprosić Micaelę
o jakąś miksturę na wzmocnienie, by wrócił ci blask w oczach.
Chodź, pożegnasz się z kuzynami, zanim pojadą.
María ruszyła za matką w kierunku kilku wozów, którymi jej
krewni mieli wracać do Barcelony, a niektórzy jeszcze dalej.
Wszyscy po kolei gratulowali jej córki i zapraszali, by odwiedziła
ich wraz z rodziną. Kiwała tylko głową i uśmiechała się, ale gardło
miała tak ściśnięte, że ledwie była w stanie cokolwiek wykrztusić.
– Do widzenia, señora. – Chilly pociągnął ją za spódnicę, żeby się
do niego nachyliła. – Nie martw się, nadejdzie pomoc. Nie
zostaniesz sama – szepnął.
Poklepał ją po ręce, po ojcowsku, a potem wsiadł na kozła obok
ojca.
Choć nogi uginały się pod nią z szoku i zmęczenia, stanęła przy
rodzicach i Lucíi i machała odjeżdżającym na pożegnanie, aż wozy
stały się jedynie małymi kropeczkami w oddali.
Jakimś cudem zdołała zmobilizować siły, by pomóc matce
pozbierać resztki po gościach, a Lucía siadła na kolanach dziadka
i z palcem w buzi słuchała, jak opowiada jej o dawnych czasach.
Kiedy María po nią przyszła, dziewczynka mocno spała.
– Za dużo emocji dla takiego malucha. – Pedro uśmiechnął się,
oddając dziewczynkę w ramiona matki. – Mówiła mi, że dostała
wiele propozycji, by tańczyć w barach w Barcelonie. Mam nadzieję,
że nie przyjmiecie takich ofert, zanim nie dorośnie.
– Oczywiście, ojcze.
– Dobrze się czujesz, mija? Dziwnie wyglądasz.
Ojciec łagodnie odgarnął jej włosy z twarzy. Czułość tego gestu
sprawiła, że miała ochotę rzucić się mu w ramiona i wszystko mu
wyznać, prosić o pomoc i radę, ale wiedziała, że José nigdy by jej
tego nie darował. Teraz on był głową jej rodziny.
Kiedy wróciły do domu, Lucía się obudziła i poszła ostentacyjnie
ćwiczyć swoje zapateado na zewnątrz. Najwyraźniej miała nadzieję,
że przyciągnie uwagę przechodniów i znów wszyscy będą ją
chwalić. Najwyraźniej nie mogła już bez tego żyć. María próbowała
się czymś zająć, póki nie wróci mąż z wiadomościami o synach. Na
pewno w całej osadzie już krążą plotki na ten temat.
Zapadał zmrok, kiedy wreszcie dojrzała go zbliżającego się
drogą. Odetchnęła z ulgą, widząc, że w jakiejś odległości za nim
idzie Carlos.
– Właź.
José wepchnął syna do groty.
Chłopak potknął się o próg i upadł na klepisko. Ojciec wziął
zamach nogą, żeby go kopnąć.
– Nie! – krzyknęła María, stając między synem a mężem. – To
żadne rozwiązanie, José, choć on zasłużył sobie na jeszcze gorszą
karę. Musi być na tyle przytomny, by powiedzieć nam, co z Felipem.
– Przecież wiem, gdzie jest nasz syn. Tak jak mówił ci Eduardo,
zamknęli go w miejskim więzieniu.
Pochylił się nad Carlosem i jednym ruchem podniósł go z ziemi.
– A ten, kiedy jego młodszy brat trafił za kraty, schował się
w stajni swojego przyjaciela Raula jak wystraszone jagnię przed
rzezią. Do głowy mu nie przyszło, żeby iść do domu i poinformować
matkę i ojca, co się dzieje z Felipem!
– Wybaczcie mi, wybaczcie, mamo, ojcze. – Oczy Carlosa
wyglądały tak samo jak wtedy, kiedy był mały. – Bałem się, nie
wiedziałem, co robić.
– Bardziej zależało ci na ratowaniu własnej żałosnej skóry.
Powinienem odprowadzić cię teraz do miasta, do aresztu, żebyś
stanął przed sądem jak twój brat i inni. Na nic lepszego nie
zasługujesz, ty nędzny tchórzu!
– Nie, ojcze! Błagam, już nigdy nie zrobię nic tak głupiego. To był
pomysł tamtych chłopaków, przysięgam. Ja i Felipe pomyśleliśmy,
że pomożemy mamie kupić coś do jedzenia i może nawet jakąś
piękną sukienkę dla Lucíi.
– Zamknij pysk – warknął José. – Dość tego usprawiedliwiania
się, obaj dobrze wiemy, że pieniądze, które kradłeś, wydałbyś na
pijaństwo! W rodzinie Albaycinów jeszcze nikt nie poszedł siedzieć.
Nawet jak przymieraliśmy głodem, grzebaliśmy w śmieciach payos
i żywiliśmy się resztkami, ale żaden z nas nigdy nie upadł tak nisko
jak ty. Przynosisz hańbę naszemu nazwisku! Powinienem wygnać
cię z domu, żebyś wylądował na ulicy. Precz mi z oczu!
– Tak, ojcze. Przepraszam, mamo.
– Jeszcze jeden błąd i twój własny ojciec odda cię w ręce policji! –
ryknął José, gdy syn czmychnął i skrył się za kotarą swojej wnęki.
– Co się dzieje, tato? – W drzwiach kuchni pojawiła się Lucía. –
Dlaczego krzyczysz na Carlosa?
– Nic, nic, querida – uspokoiła ją matka. – Może idź się pobawić
ze swoją przyjaciółką Inés? Pewnie i ona, i jej siostry chciałyby
zobaczyć, jak tańczysz – zachęciła córkę i czym prędzej wyprawiła
ją z groty.
José, łapiąc się za głowę, opadł na stołek.
– Och, Marío, tak mi wstyd.
– Wiem, José. A co będzie, jeśli któryś z chłopców podczas
przesłuchania powie policji o Carlosie? – spytała.
– O to jedno nie ma się co martwić. Honor gitanos nie pozwoli im
go zdradzić. Dios mío, ten chłopak jest tak dziki, że ja przy nim to
kociątko. Może ustatkuje się, jak pokocha go jakaś dobra kobieta? –
Sięgnął do dłoni żony i uśmiechnął się blado. – Ty jesteś dobrą
kobietą, Marío. Wybacz, że czasem zachowuję się tak, jakbym o tym
zapominał.
Ujęła wyciągniętą dłoń męża i przez chwilę znów byli sobie
bliscy jak za dawnych lat.
– I co my teraz poczniemy? – spytała.
– Poczekajmy, aż wróci Eduardo. Ojciec jednego z tamtych
chłopaków poszedł rano do więzienia, ale strażnicy nie pozwolili
mu zobaczyć się z synem. Areszt pęka w szwach od nicponi, którzy
starali się skorzystać z najazdu gości na Alhambrę. Jakaś banda
groziła nożem parze podróżnych payos. Napadli na powóz i ukradli
pieniądze i biżuterię.
– Jeśli skażą Felipego, ile może dostać?
– Zależy od sędziego. Jutro w sądzie zapowiada się pracowity
dzień.
Godzinę później wrócił Eduardo. Nie miał żadnych innych
wiadomości niż ta, które przyniósł José. Chłopak zmizerniał na
twarzy i wyglądał na dwa razy starszego, niż był, ale ucieszył się, że
przynajmniej Carlos już się odnalazł i jest w domu. Kiedy dzieci po
kolacji – José kazał Carlosowi jeść w samotności przy świecy w jego
wnęce – położyły się spać, María przyniosła z obory kosze i zajęła
się pracą.
– Nie ma sensu tego dziś robić, Mia.
Podniosła wzrok na męża, zdziwiona, że zwraca się do niej tym
zdrobnieniem. Od wielu miesięcy już jej tak nie nazywał.
– Praca rąk mnie uspokaja. Wychodzisz wieczorem
z przyjaciółmi?
– Nie. Ty i ja musimy porozmawiać o Lucíi.
– Może dość już tych rozmów na dzisiaj, nie sądzisz?
– To nie może czekać.
Odłożyła kosz i patrzyła, jak mąż sadowi się w swoim fotelu
w kuchni.
– No to lepiej powiedz mi, o co chodzi – rzuciła.
– Dostałem wiele ofert.
– Mówiłeś.
– Poważnych ofert, które przyniosłyby nam dobry zysk.
– I jak mówiłam wczoraj, trzeba je odrzucić.
– A ja mówiłem, że są sposoby, by obejść przepisy. To ja będę
zatrudniony jako gitarzysta, a Lucía będzie pojawiać się nagle na
scenie, tak jak podczas konkursu. Wszyscy są gotowi podjąć ryzyko,
by pokazać jej talent szerszej widowni.
– I nabić sobie kabzy, wykorzystując pracę mojego dziecka
i płacąc wam marne grosze.
– Nie, Marío. Dawny szef z Barcelony zaproponował mi trzy razy
tyle co kiedyś, jeśli Lucía przyjedzie ze mną. To pozwoliłoby ci
codziennie gotować porządny posiłek dla rodziny!
– Tak, ale ciebie i Lucíi by z nami nie było. Barcelona jest daleko.
– Nie sądzisz, Mia, że warto spróbować? Jak wygląda tu nasze
życie? Tak strasznie brakuje pieniędzy, że nasi synowie są gotowi
kraść! Nie ma co włożyć do garnka, ubrania całe w dziurach! – José
wstał i zaczął chodzić w tę i we w tę. – Widziałaś, jak ona tańczy,
wiesz, co potrafi. Jest wyjątkowa, a my jesteśmy przyparci do muru.
– Na tyle, żeby rozbijać rodzinę? Chcesz zabrać córkę, wyjechać
i zostawić nas tu samych?
– Jeśli dobrze pójdzie, za kilka tygodni będziesz mogła przenieść
się z chłopcami do Barcelony.
Choć nie spodziewała się, że mąż zaproponuje jej, by od razu
z nim jechała, to fakt, że rozważa zostawienie ich samych
w Sacromonte, był dla niej szokiem.
– Nie, José! Lucía jest za młoda, dajmy temu spokój. Barcelona to
wielkie miasto, pełno tam złodziei i różnych obwiesi… sam wiesz.
– Tak, bo znam dobrze to miasto, i właśnie dlatego wolę ofertę
stamtąd niż inne, z Madrytu czy Sewilli. Mam tam znajomych, Mia.
Potrafię ochronić naszą córkę przed niebezpieczeństwami.
María dostrzegła blask w jego oczach, jakiego nie widziała od lat,
i zdała sobie sprawę, że nie chodzi tylko o Lucíę, ale też o niego.
Miał znów szansę zabłysnąć, próbować zrealizować swoje stracone
marzenia.
Zmrużyła oczy. Nagle dotarło do niej, co się stało.
– Już się zgodziłeś, prawda?
– On dziś wyjeżdżał. Musiałem dać mu odpowiedź. – José
spojrzał na nią błagalnie.
W kuchni zapadła cisza. Wreszcie María westchnęła ciężko
i podniosła na męża oczy pełne łez.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– Za trzy dni.
– Czy ona wie?
– Była przy tym. Błagała, żebym się zgodził. Bar Manquet jest
jednym z najlepszych lokali z flamenco w Barcelonie. To dla nas
fantastyczna szansa… dla niej. Chyba ty też to widzisz?
– Nawet nie pomyślała, żeby zapytać o zdanie matkę – szepnęła
María zdruzgotana. – A jeśli Felipe trafi do więzienia? Zostawisz tu
syna, żeby gnił za kratami? Carlosowi też potrzebny jest ojciec.
– Jestem pewien, że przez krótki czas, konieczny, by Lucía
wyrobiła sobie markę w Barcelonie, będziesz potrafiła być dla
chłopców i matką, i ojcem. To może być początek zupełnie nowego
życia dla nas wszystkich – przekonywał.
– Czyli decyzja zapadła. – Wstała i odwróciła się plecami do
męża. – Nie ma już nic do powiedzenia.
Podniósł się i przeciągnął dłonią po jej plecach.
– Chodźmy do łóżka, Mia. Już od tak dawna… ty i ja…
Bo nigdy cię tu nie ma, kiedy zasypiam samotnie…
Wiedziała, że gitana nie może nigdy odmówić mężowi spełnienia
obowiązku małżeńskiego. Niechętnie wzięła więc dłoń męża
i poszła za nim do sypialni. Położyła się obok niego i poczuła, jak
José szarpie jej bawełniane spódnice. Kiedy wszedł na nią i wbił się
w jej delikatne wnętrze, czekała tylko, aż skończy i da jej wreszcie
spokój.
Nie trwało to długo; jęknął i sturlał się na bok. Leżała
nieruchomo, ze spódnicami zadartymi powyżej pasa, i patrzyła
w ciemność. Po policzku spłynęła jej jedna łza.
I na co ci przyszło?
Jestem nikim, pomyślała.
13

– Miesiąc? – María popatrzyła na José i Eduarda z przerażeniem.


– Nie wyjaśniliście sędziemu, że on ma dopiero trzynaście lat? ¡Dios
mío! To przecież dziecko, a będzie zamknięty z kryminalistami,
choć tylko dał się omamić bratu!
– Próbowaliśmy, mamo, ale tam panował kompletny chaos –
odparł Eduardo. – Tyle osób stawało przed sądem, że nie zdołaliśmy
się dopchać, by go bronić. Przyprowadzili ich wszystkich razem,
całą bandę. Odczytano zarzuty i sędzia od razu ogłosił wyrok.
– To niesprawiedliwe! – krzyknęła María.
– Gitanos nie mogą oczekiwać sprawiedliwości, tylko kary –
powiedział José, podchodząc do kredensu, gdzie trzymał butelkę
anyżówki. – Mogło być gorzej, złodzieje przed nim dostali po sześć
miesięcy. – Odkorkował butelkę i wziął solidny łyk. – Dla payos
zawsze zasługujemy na wyrok.
– Mój biedny syn – biadała María, nie kryjąc łez spływających po
policzkach.
– Miejmy nadzieję, że to doświadczenie czegoś go nauczy na
przyszłość. A ty – warknął José na widok wynurzającego się
nieśmiało ze swojej wnęki Carlosa – patrz, co zrobiłeś matce.
– Wybacz mi, proszę – błagał Carlos, wyciągając ręce, by
przytulić Maríę, ale cofnęła się i odwróciła od niego.
– Czy przynajmniej mogę się z nim zobaczyć? – spytała, ocierając
pospiesznie łzy.
– Tak. Mam tu wypisane godziny odwiedzin – odparł Eduardo,
który jedyny w rodzinie umiał czytać. Podał matce kartkę. – Pójdę
z tobą.
– Co się stało z Felipem? – W wejściu do groty pojawiła się Lucía.
– Ktoś mi właśnie powiedział, że jest w więzieniu, w mieście. To
prawda?
– Sí – potwierdził jej ojciec. – Felipe zrobił coś złego, ukradł
komuś pieniądze podczas konkursu i teraz zostanie ukarany. Ty
nigdy byś nic nie ukradła, prawda, mi princesa?
– Nie będę musiała, bo ty i ja zdobędziemy mnóstwo pieniędzy
dla naszej rodziny śpiewem i tańcem!
– O czym ona mówi? – zwrócił się Eduardo do ojca.
– Lepiej powiedz swoim synom, co zamierzasz, José. – María
wytarła nos fartuchem.
Eduardo i Carlos spojrzeli zaskoczeni na ojca.
Wyjaśnił im, o co chodzi. Podekscytowana Lucía siedziała mu na
kolanach.
– A kiedy mnie tu nie będzie, wy, chłopcy, musicie opiekować się
matką, bo inaczej będziecie mieć ze mną do czynienia – dodał na
koniec.
Stojąc w swojej nędznej małej kuchni, María przez chwilę
żałowała, że to nie ona ucieka do Barcelony. W osadzie już szeptano
o Felipem i choć mogła być dumna z talentu córki, to nie
rekompensowało upokorzenia, jakie sprowadziła na nią hańba
syna.
Gdy Carlos znów skrył się u siebie, a José powiedział, że musi
„załatwić kilka spraw” przed wyjazdem, i wyszedł, usiadła
z Eduardem przed grotą. Wziął ją za rękę, a ona zauważyła, że jego
skóra mimo młodego wieku pełna jest odcisków i zadrapań od
ciężkiej pracy w kuźni dziadka.
– Będę się o ciebie troszczył, mamo, podczas nieobecności taty.
Popatrzyła na niego, ujęła jego twarz w dłonie i uśmiechnęła się.
– Wiem, mój śliczny synku. I dziękuję za to Bogu.
*
– To na razie, Mia.
José podniósł do ust dłonie Maríi i ucałował opuszki jej palców.
– Skąd będę wiedziała, czy dotarliście bezpiecznie na miejsce? –
spytała, kiedy stali przy zaprzężonym w muła wozie kuzyna José.
Bagaże José i Lucíi były już załadowane, na honorowym miejscu
leżało pudło z gitarą.
– Wyślę ci wiadomość przez kogoś, kto będzie wędrował w te
strony, kiedy tylko nadarzy się okazja. Lucío, pożegnaj się z matką.
– Adiós, mamo – powiedziała posłusznie dziewczynka.
Ale kiedy María ją ściskała, czuła, że córka nie może się wprost
doczekać tej podróży.
– Szkoda, że przed wyjazdem nie zdołałeś zobaczyć się z Felipem
– szepnęła cicho do męża.
– Do piątku nie ma wizyt, a obiecałem szefowi, że w czwartek
będziemy z Lucíą na miejscu. To tylko miesiąc, Marío. Szybko zleci.
Trudno, chłopak musi odpokutować. Dostanie lekcję, której nigdy
nie zapomni.
– Jeśli ją przeżyje – wymamrotała pod nosem, widząc, że
podekscytowany José nie zamierza zamartwiać się o syna
siedzącego w więzieniu.
– No już. – Wyjął Lucíę z objęć matki, jakby się bał, że María
sama nigdy jej nie puści, i posadził dziewczynkę na surowej
drewnianej ławce z przodu wozu. – Musimy ruszać. – Wdrapał się
na miejsce obok swojego kuzyna Diega, który trzymał lejce. –
Wysyłaj mi wiadomości przez każdego, kto będzie jechał do
Barcelony. Niech zajrzą do baru Manquet zobaczyć nową gwiazdę.
¡Vamos!
Diego uderzył lejcami w grzbiet muła i ruszyli drogą w dół.
Sąsiedzi wyszli ze swoich grot, by machać im na pożegnanie, więc
María starała się nie zdradzić rozpaczy. Stała wsparta na silnym
ramieniu Eduarda.
– Adiós, mamo, przyjedź do Barcelony popatrzeć, jak tańczę!
Kocham cię! – krzyknęła dziewczynka, gdy koła potoczyły się po
wyboistym trakcie.
– Ja ciebie też, querida! – María machała im, póki nie stali się
tylko małym punkcikiem w oddali.
– Nic ci nie jest, mamo? – spytał Eduardo, gdy wchodzili do groty.
– Może powinnaś pójść ze mną. Posiedziałabyś sobie trochę
z babcią. Musi ci być dziś ciężko.
– Oni wrócą – stwierdziła na przekór swoim przeczuciom María.
– I życzę im wielkich sukcesów, na jakie zasługują.
– No to ja idę. Muszę być w pracy. Carlos wybiera się ze mną.
Spróbuje wyklepać patelnię.
María rzuciła okiem na średniego syna, a ten niezręcznie
wzruszył ramionami, zrezygnowany. Kiedy obaj poszli, pocieszała
się, że walenie w żelastwo jest przynajmniej lepsze od walenia
w ludzi pięściami podczas nielegalnych walk.
– I tak oto zostałam sama. – Westchnęła. – Co ja pocznę?
Rozejrzała się bezradnie. Wiele jej dni zaczynało się w ten
sposób, bez męża i dzieci, ale tym razem wiedziała, że trzech
członków rodziny nie pojawi się również wieczorem.
Powiedziała sobie jednak stanowczo, że jest i dobra strona tej
sytuacji. Może jej córce i mężowi uda się zarobić dość, by wszyscy
przenieśli się do Barcelony? Jeśli nawet oznaczałoby to, że będą
musieli opuścić to jedyne na świecie miejsce, które było dotąd jej
domem – trudno. Przydałoby się im wszystkim zacząć od nowa.
*
– Nie wiem, jak ty możesz spojrzeć w twarz sąsiadom – gderała
Paola w piątek, gdy María szykowała się do drogi, by odwiedzić
w więzieniu Felipego. – Twój syn zhańbił naszą rodzinę. Miejmy
nadzieję, że ci payos, którzy korzystają z usług twojego ojca, nie
dowiedzą się, co zrobił jego wnuk i nie wycofają zamówień.
– Strasznie mi przykro, mamo. – María westchnęła. – Ale co się
stało, to się nie odstanie, i teraz trzeba jakoś z tego wybrnąć.
Rano na ulicach w centrum Grenady panował wielki ruch.
Mnóstwo ludzi zmierzało na rynek. María i Eduardo musieli
przebijać się między wozami pełnymi fig, cytryn i pomarańczy, od
których wśród pyłu unosił się w powietrzu świeży owocowy zapach.
Matka i syn wkrótce dołączyli do długiej kolejki pod bramami
więzienia. Stali w upalnym słońcu i czekali, aż zostaną wpuszczeni
do środka.
Wreszcie przekroczyli progi surowej instytucji, w której –
w odróżnieniu od pogodnej aury na zewnątrz – było mroczno
i cuchnęło stęchlizną. Fetor niemytych ciał był tak intensywny, że
María musiała zakryć nos chusteczką. Strażnik poprowadził ich
schodami w dół, oświetlając drogę świecą.
– Zupełnie jakby więźniowie byli tu pogrzebani żywcem –
szepnęła María, kiedy szli za nim wąskim korytarzem z wilgotną
podłogą, która cuchnęła ściekami.
– Twój syn jest tutaj. – Strażnik wskazał na dużą celę.
Za kratami widać było kłębowisko ciał. Ludzie siedzieli, stali lub
leżeli tam, gdzie zdołali znaleźć choć skrawek miejsca dla siebie.
– Felipe! – zawołała.
Kilku więźniów się podniosło, ale zaraz się odwrócili.
– Felipe? Jesteś tam?
Trochę potrwało, nim się pokazał i przepchał przez tłum. Kiedy
wreszcie, sięgając między kratami, chwyciła go za ręce, zaczęła
szlochać.
– Trzymasz się jakoś, hermano? – spytał Eduardo, któremu
wyraźnie ścisnęło się gardło z wrażenia.
– Jest w porządku – powiedział schrypniętym głosem Felipe.
Ale wcale nie wyglądał dobrze. Jego szczupła twarz była blada
jak prześcieradło, długie czarne loki zostały ogolone – byle jak,
brutalnie, o czym świadczyły skaleczenia na łysej głowie.
– Nie płacz, mamo, to tylko miesiąc, dam sobie radę. – Warga mu
zadrżała. – Wybacz, nie wiedziałem, co robię, nie rozumiałem.
Jestem taki głupi! Na pewno chciałabyś mnie dźgnąć nożem prosto
w serce za wstyd, jaki przyniosłem rodzinie.
– Querido, wszystko będzie dobrze, jestem z tobą, wybaczam ci. –
Ścisnęła jego dłoń, która zdawała się lepka od potu mimo
przejmującego chłodu w podziemiach. – Karmią cię tu jakoś? Gdzie
śpisz? Powinno tu być więcej miejsca… – Głos jej się łamał, kiedy raz
po raz kręcił głową.
– Śpię, gdzie popadnie, i sí, raz dziennie dostajemy jedzenie…
Nagle złapał go atak kaszlu. Felipe skulił się i przyłożył dłoń do
piersi.
– Przyniosę ci butelkę syropu od Micaeli. Och, mój Felipe…
– Mamo, proszę, nie płacz. Sam jestem sobie winny. Niedługo
wrócę do domu, zobaczysz.
– Powiedz, czego ci potrzeba, hermano? – wtrącił się Eduardo,
widząc rozpacz matki.
– Tu handluje się wszystkim na czarno. Najsilniejsi przydzielają
reszcie, co zechcą – przyznał Felipe. – Przyda się wszystko, co
moglibyście przynieść… trochę chleba, ser i może coś ciepłego do
ubrania. – Przebiegł go dreszcz.
– Oczywiście – obiecał Eduardo, a kiedy strażnik zaczął ich
popędzać, bo czas odwiedzin minął, dodał: – Trzymaj się dzielnie,
do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Bóg z tobą – szepnął jeszcze,
odciągając roztrzęsioną matkę od krat.
Przez następne tygodnie María odbywała te nieszczęsne podróże
do więzienia w mieście już sama. Za każdym razem syn był coraz
słabszy.
– Strasznie tu zimno w nocy – szepnął. – Koc, który przyniosłaś,
od razu mi ukradli. Nie miałem sił się o niego bić…
– Felipe, to jeszcze tylko dwa tygodnie, tyle zostało do końca
wyroku. Potem zaczniesz nowe życie, sí?
– Sí, mamo. – Pokiwał ze znużeniem głową, a po brudnej twarzy
pociekły łzy.
Serce się jej ściskało, kiedy słyszała świszczący oddech syna.
– Masz tu syrop, Felipe. I jeszcze to… zjedz szybko, zanim ktoś
zobaczy. – Podała mu mały bochenek chleba i patrzyła, jak
pochłania od razu połowę, a resztę chowa pod cienką koszulą.
Zostawianie tam syna, kiedy wizyty dobiegały końca, należało do
najcięższych chwil w życiu Maríi. Płakała przez całą drogę do
domu. Żałowała, że nie ma José, z którym mogłaby porozmawiać.
Nie chciała obciążać pozostałych synów.
– Wytrzymam, choćby tylko ze względu na Felipego – mówiła
sobie, wracając do groty, gdzie witała ją niewzruszona cisza.
Nie miała serca powiedzieć synowi w więzieniu, że ojciec
i siostra wyjechali do Barcelony.
– ¡Hola!
Obejrzała się i zobaczyła stojącego w progu Ramona.
– Przeszkadzam?
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – Wszyscy… wyszli.
– Coś ci przyniosłem – powiedział, podnosząc koszyk.
– Znów świeże pomarańcze? – Uśmiechnęła się do niego blado.
– Nie, ciasteczka, które dostaliśmy od mamy. Za dużo jak dla nas.
María wiedziała, że magdalenki w koszyku to przysmak, którego
nigdy nie jest za dużo. Wzruszył ją gest sąsiada.
– Dziękuję.
– Jak tam Felipe?
– On… stara się trzymać – odparła, próbując ciasteczka
w nadziei, że cukier doda jej trochę sił.
– Na pewno jest dzielny. No, to zostawiam cię, ale gdybym mógł
w czymś pomóc, daj znać, proszę.
– Oczywiście, dziękuję – powiedziała z wdzięcznością.
Ramón skinął głową i wyszedł.
*
Każdego dnia tego upalnego suchego lipca María zatrzymywała
podróżujących gitanos, których spotykała w mieście albo którzy
przyjeżdżali do Sacromonte. Żaden nie miał dla niej wieści
z Barcelony. Spytała Micaelę, co może się dziać, kiedy poszła do niej
po syrop dla Felipego.
– Zobaczysz ich szybciej, niż sądzisz – tylko tyle potrafiła
powiedzieć jej bruja.
Przynajmniej z każdym mijającym dniem było coraz bliżej do
powrotu do domu Felipego.
Wreszcie nadszedł moment, o którym tak marzyła. Uradowana,
z biciem serca czekała z innymi matkami pod więzieniem. Brama
się otworzyła i ze środka wynurzył się szereg wymizerowanych
łachmaniarzy.
– Mi querido, Felipe! – María podbiegła do syna i przygarnęła go
mocno do siebie.
Czuła, że zostały z niego sama skóra i kości. Ubranie wisiało na
nim jak na strachu na wróble, a cuchnął tak, że zbierało się jej na
wymioty. Nieważne, pomyślała, kiedy brała jego rękę, by wziął ją
pod ramię. Grunt, że jest wolny.
Choć przyprowadziła ze sobą mulicę, droga do domu była
udręką. Głęboki kaszel Felipego roznosił się po brukowanych
uliczkach Sacromonte, kiedy wreszcie pięli się na wzgórze. María
cały czas musiała przytrzymywać syna, bo nie dawał rady siedzieć
prosto na grzbiecie Pacy.
Gdy dotarli do domu, rozebrała go i delikatnie zmyła z niego
brud szmatką maczaną w ciepłej wodzie. Potem opatuliła go kocami
w łóżku. W łachmanach zdjętych z syna roiło się od wszy. Odłożyła
te szmaty, by je później spalić.
Kiedy się krzątała, Felipe leżał i prawie się nie odzywał. Oczy
miał zamknięte. Pierś ciężko unosiła się i opadała.
– Chcesz coś zjeść? – spytała.
– Nie, mamo, muszę się tylko wyspać.
Przez całą noc w grocie dudniło od jego kaszlu, a kiedy María
rano wstała, zobaczyła, że i Eduardo, i Carlos śpią w kuchni.
– Przenieśliśmy się tu przez ten hałas – wyjaśnił Eduardo, kiedy
podawała mu podpłomyki na śniadanie. – Mamo, Felipe jest ciężko
chory. Ma gorączkę i ten kaszel… – Pokręcił głową, przygnębiony.
– Zaopiekuję się nim. Wy dwaj idźcie do kuźni.
Zajrzała do części groty, gdzie sypiali chłopcy. Stwierdziła, że
Felipe jest rozpalony. Pospiesznie poszła do szafki z ziołami
i prędko przyrządziła miksturę z suszonej kory wierzby, ekstraktu
z wiązówki błotnej i złocienia maruna. Uniosła głowę Felipego
i podała mu łyżką do ust to lekarstwo. Zwymiotował je kilka sekund
później. Siedziała przy synu cały dzień; przykładała mu do czoła
wilgotną szmatkę, by zmniejszyć gorączkę, i podawała po odrobinie
wody, jednak temperatura nie spadała.
O zachodzie słońca usłyszała, że Felipe nie może złapać tchu,
pierś chodziła z wysiłkiem.
– Marío, czy Felipe jest chory? – dobiegł ją głos z kuchni. –
Słyszałem kaszel zza ściany.
Wyjrzała zza kotary i zobaczyła Ramona trzymającego dwie
pomarańcze.
– Tak, Ramonie. Jest ciężko chory.
– Może to mu dobrze zrobi? – Wskazał na owoce.
– Gracias, ale sądzę, że tu potrzeba czegoś więcej. Powinnam
znaleźć Micaelę i poprosić, by przyszła i coś mu dała, ale boję się go
zostawić, a chłopcy nie wrócili jeszcze z pracy. – Pokręciła głową. –
Dios mío, obawiam się, że to coś poważnego.
– Nie martw się. Pójdę po Micaelę.
Zanim mogła go powstrzymać, Ramón znikł z kuchni.
Godzinę później pojawiła się zatroskana Micaela.
– Zostaw mnie z nim, Marío – rozkazała. – Za mało tu powietrza
jak na trzy osoby.
María spełniła polecenie i starała się skupić na
przygotowywaniu cienkiej zupy na kartoflach i marchwi dla
pozostałych synów.
Po jakimś czasie bruja weszła do kuchni. Miała ponurą minę.
– Co z nim? – spytała María.
– Ma chore płuca. Musiał złapać to od tej wilgoci w więzieniu.
Stan jest ciężki. Przenieś go tu, do kuchni, gdzie jest więcej
powietrza.
– Wyzdrowieje?
Micaela nie odpowiedziała.
– Masz – rzuciła po chwili. – Spróbuj podać mu trochę ekstraktu
z maku. Przynajmniej łatwiej zaśnie. Jeśli rano mu się nie polepszy,
musisz zastanowić się, czy nie zawieźć go do szpitala payos
w mieście. W płucach zbiera mu się woda. Trzeba ją z nich
wyciągnąć.
– Nigdy! Jeszcze żaden gitano nie wyszedł stamtąd żywy! I patrz,
co ci payos już zrobili mojemu biednemu synowi.
– To zapal świeczkę Najświętszej Panience i módl się. Przykro
mi, querida, ale ja nie mogę już wiele więcej. – Bruja chwyciła dłonie
Maríi. – To zaszło za daleko, żebym potrafiła pomóc.
Kiedy Eduardo i Carlos wrócili z kuźni, przenieśli brata do
kuchni i ułożyli na jego sienniku. María zadrżała, widząc, że jego
poduszka splamiona jest krwią, którą wykaszlał. Wzięła czystszą
poduszkę z własnego łóżka i delikatnie podłożyła mu pod głowę.
Prawie się nie ruszał.
– Jest dziwnie siny, mamo – zauważył nerwowo Carlos,
popatrując pytająco na matkę.
Nie miała nic pocieszającego do powiedzenia.
– Mam pobiec i przyprowadzić dziadków? – spytał Eduardo. –
Może oni będą wiedzieli, co robić?
Chodził w tę i we w tę, kiedy jego brat leżał na sienniku i walczył
o oddech.
– Szkoda, że nie ma z nami ojca – odezwał się z goryczą Carlos.
María wygoniła ich z kuchni i przyklękła obok Felipego.
– Mama jest z tobą, mi querido – szepnęła, przemywając mu
czoło.
Niedługo potem zawołała chłopców, by przynieśli w workach
siano z obory, by podeprzeć brata. Miała nadzieję, że na siedząco
będzie mu łatwiej oddychać.
Późnym wieczorem ledwie już łapał powietrze; zdawało się, że
nie ma już nawet sił zakaszleć i choć na chwilę oczyścić płuc.
Wstała i wyszła na zewnątrz do synów, którzy nerwowo palili przed
grotą.
– Eduardo, Carlos, idźcie po dziadków. Muszą zaraz przyjść.
Zrozumieli, co ma na myśli. Oczy zaszły im łzami.
– Tak, mamo.
Dała im lampę naftową, by pobiegli co sił w nogach, oświetlając
sobie drogę, po czym przykucnęła przy Felipem.
Zamrugał, otworzył oczy i popatrzył na nią.
– Mamo, boję się – szepnął.
– Jestem z tobą, Felipe. Mama jest przy tobie.
Uśmiechnął się leciutko i z ruchu warg odczytała, że mówi:
– Te amo.
Kilka sekund później zamknął oczy na zawsze.
*
Przekazano wiadomość wszystkim, którzy wybierali się do
Barcelony, by José z Lucíą wracali do domu, a María z resztą
rodziny pogrążyła się w żałobie. Z obory wyprowadzono zwierzęta
i wystawiono tam ciało Felipego, by krewni i sąsiedzi mogli go
pożegnać. Wokół niego ułożono białe lilie i czerwone kwiaty
granatów; ich mocny zapach mieszał się z wonią kadzideł i świec
palących się obok. María czuwała tam dzień i noc, często
w towarzystwie innych, którzy przyłączali się do niej, by nie
dopuścić do chłopca złych duchów. Micaela odprawiła swoje czary,
żeby chronić duszę Felipego i pomóc jej odnaleźć drogę do nieba.
Raz po raz María prosiła o wybaczenie za wszystko, w czym
zawiodła syna. Nikt nie ośmielił się tknąć jego ciała, by nie
rozgniewać duchów.
Najczęściej przy matce siedział Carlos. Szlochał i głośno
rozpaczał po stracie brata. Wiedziała, że strasznie się boi, by Felipe
nie wrócił i nie prześladował go do końca jego dni. Dwa razy Carlos
poszedł nawet z pielgrzymką do opactwa Sacromonte na szczycie
góry i modlił się tam za duszę zmarłego. Może w ten sposób chciał
choć na trochę wyrwać się z zaduchu gorącej groty, ale María
wolała wierzyć, że kierowały nim szlachetne pobudki.
Dla wszystkich w rodzinie czas się zatrzymał – obyczaj wymagał,
by nikt nie jadł i nie pił ani się nie mył i nie szedł do pracy, zanim
Felipe nie zostanie pochowany.
Trzeciego dnia, gdy María myślała już, że zemdleje z pragnienia,
głodu i szoku, a w powietrzu unosił się fetor rozkładającego się
ciała, Paola usiadła obok córki i podała jej trochę wody.
– Musisz pić, mija, albo wkrótce pójdziemy i za twoją trumną.
– Mamo, wiesz, że nie wolno.
– Jestem pewna, że Felipe wybaczy matce łyk wody podczas tego
czuwania. A teraz pij.
María posłuchała.
– Jakieś wieści z Barcelony? – spytała Paola.
– Nie.
– To, błagam, pochowaj go bez José. Pomijając już wszystko inne,
ten zapach jest nie do zniesienia… – Paola zmarszczyła nos. –
Przyciąga muchy, rozniesie się zaraza.
– Ciszej, mamo. – María podniosła palec do ust, przestraszona, że
Felipe może usłyszeć, że mówi się o jego doczesnych szczątkach tak,
jakby nie były niczym więcej jak kawałkiem psującego się mięsa. –
Nie mogę pogrzebać syna bez jego ojca. José nigdy by mi tego nie
wybaczył.
– A ja twierdzę, że to ty nie powinnaś mu wybaczyć, że was
zostawił, kiedy syn trafił do więzienia. Jutro musisz pochować
Felipego. Koniec dyskusji.
Kiedy matka wyszła, María wynurzyła się za nią z cuchnącej
groty i chwiejnym krokiem ruszyła do kuchni. Sama wiedziała, że
nie może dłużej wstrzymywać pogrzebu.
Pozwoliła sobie na nikły uśmiech, kiedy się rozejrzała.
Wydawało się, że cała osada ściągnęła tu, by coś przynieść, jedzenie
albo alkohol. Przynajmniej będzie miała czym poczęstować gości po
pogrzebie. Zapaliła świecę i poszła uklęknąć przed spłowiałym
obrazkiem Marii Panny. Prosiła ją o wybaczenie, a potem o to samo
duchy z tamtego świata. Potem wyszła poszukać Eduarda i Carlosa.
Zobaczyła, jak nerwowo palą pod grotą.
– Możecie dać znać wszystkim, że jutro będzie pogrzeb?
– Tak, mamo. Zaraz pójdziemy. Ja zacznę od dołu, a ty, hermano
– Eduardo popatrzył na Carlosa – od górnej uliczki.
– Chłopcy… – zatrzymała ich matka, kiedy ruszali. – Sądzicie, że
ojciec będzie się gniewał?
– Jeśli nawet, to sam sobie jest winien – mruknął Eduardo. – Nie
powinien był wyjeżdżać tak daleko od domu.
*
Kondukt żałobny podążał krętą drogą na wzgórze, na którym tu
i ówdzie rosły cyprysy i kwitnące kaktusy. Od lilii, którymi
przystrojono muły, unosił się w powietrzu ciężki kwiatowy zapach.
María szła przed trumną, którą jej ojciec przy pomocy wnuków zbił
z resztek dębowych desek pozbieranych w kuźni. Rozległy się
lamenty. Poznała głos matki intonującej pieśń żałobną. Choć
ochrypły od emocji i z powodu wieku, rozbrzmiewał mocno, gdy
inni zaczęli śpiewać razem z nią. Milcząca María nie ukrywała już
łez, które spływały jej po policzkach i padały na wyschniętą ziemię
pod stopami.
Ceremonia była osobliwą mieszaniną pogrzebu katolickiego
i tradycji romskich. Micaela szeptała niezrozumiale coś, co miało
chronić duszę Felipego i osieroconych przez niego najbliższych.
María spojrzała w dół na dolinę, a potem jej wzrok powędrował
znów w górę, ku Alhambrze, która w swojej tysiącletniej historii
wielokrotnie była świadkiem okrutnych chwil i przelewu krwi.
Z jakiegoś powodu to miejsce zawsze budziło w niej lęk. Teraz
wiedziała dlaczego. To tam zapadł wyrok śmierci na jej syna.
14

Następnego dnia María obudziła się kompletnie bez sił. Zadbała,


by synowie nie spóźnili się do pracy. Carlos wstał wcześniej od
brata. Jeśli ze śmierci Felipego wynikło coś dobrego, to
przynajmniej tyle, że Carlos, gnębiony wyrzutami sumienia, zmienił
się na lepsze.
María nalała sobie trochę soku ze świeżego zapasu pomarańczy,
które poprzedniego wieczoru przyniósł jej Ramón, usiadła przed
grotą i popijała go małymi łykami. Niegdyś byli sześcioosobową
rodziną, teraz została z nich połowa. Musiała pogodzić się jakoś
z tym, że Felipe nie wróci, ale mąż i córka… Zamrugała w ostrym
blasku słońca, by powstrzymać łzy. Bała się, że i tych dwoje stanie
się tylko wspomnieniem.
– Gdzie wy jesteście? – spytała, patrząc w niebo. – Proszę,
odezwijcie się do mnie.
Później nałożyła welon żałobny, wzięła dwa cenne jajka od
swoich kur i poszła do groty Ramona.
– Chciałabym, żebyś napisał do człowieka zatrudniającego
mojego męża w Barcelonie – powiedziała.
Był jednym z nielicznych gitanos, którzy umieli pisać, i za
drobną zapłatę w postaci jedzenia czy drewna na opał chętnie pisał
to, o co go proszono.
– Przyniosłam ci coś za fatygę. – Podała mu jajka, ale on położył
ręce na jej dłoniach i pokręcił głową.
– Nigdy nie przyjąłbym od ciebie zapłaty, a teraz szczególnie.
Podszedł do kredensu, wyjął papier i przybory do pisania,
a potem skinął na nią, by usiadła z nim przy kuchennym stole.
– Przede wszystkim, czy ten człowiek umie czytać? – spytał.
– Nie wiem, ale w końcu to ktoś z miasta, kto ma własny interes,
musimy więc przyjąć, że tak.
– To dyktuj.
– Do kierownika baru Manquet. Drogi Panie – zaczęła – wiem, że
kilka tygodni temu zatrudnił pan jako gitarzystę mojego męża José
Albaycina. Spotkał pan jego i naszą córkę Lucíę na konkursie
w Grenadzie. Jeśli nadal u pana pracuje, czy mógłby pan przekazać
mu, że żona ma dla niego pilną wiadomość…
Ramón spojrzał na nią ze współczuciem, pióro zawisło nad
kartką.
– Nie – wycofała się María, bo zdała sobie sprawę, że pisze do
pracodawcy José i Lucíi, którego nie zachwyci prośba żony, by
wracali zaraz do domu. – Dziękuję za chęć pomocy, ale muszę
znaleźć sposób, by skontaktować się z José bezpośrednio.
– Rozumiem – powiedział Ramón, kiedy wstała od stołu. – Jeśli
mógłbym ci pomóc w jakikolwiek inny sposób, to wystarczy słowo.
*
– Zdecydowałam, że muszę odszukać ojca i Lucíę w Barcelonie.
Nie spocznę, póki nie dowiedzą się, co się stało z Felipem.
María popatrzyła na siedzących po drugiej stronie stołu synów.
– Mamo, przecież przekazaliśmy wiadomość różnym osobom,
które jechały do Barcelony. Na pewno niedługo ktoś z nich im to
powie – zaoponował Eduardo.
– Nie mogę już dłużej czekać. Poza tym tak smutną nowinę
powinna przekazać tylko żona i matka.
Wzięła do ust sporą łyżkę zupy, którą przynieśli od jej matki.
Wiedziała, że będzie potrzebowała dużo sił.
– Ale nie wolno ci jechać samej. Wybierzemy się z tobą. – Carlos
trącił łokciem brata, a ten niepewnie skinął głową.
– Nie. Kuźnia dziadka poniosłaby straty przez waszą
nieobecność – zaprotestowała María. – Zresztą musicie tu zostać, na
wypadek gdybym minęła się w drodze z ojcem. Nie może zastać
pustego domu.
– W takim razie ja zostanę, a Carlos niech jedzie z tobą –
zasugerował Eduardo.
– Powiedziałam: nie – powtórzyła. – To szczęście, że Carlos ma
pracę. A jego zarobki są nam potrzebne.
– Mamo, nie upieraj się. – Eduardo uderzył łyżką w swoją miskę.
– Kobieta nie może porywać się na taką podróż sama. Tata by na to
nie pozwolił.
– Ale teraz ja jestem głową rodziny i mówię, co wolno, a czego
nie wolno! – odparowała María. – Dość tego, jutro o świcie
wyruszam. Pojadę pociągiem. Ramón twierdzi, że to łatwe.
Powiedział mi, co robić i gdzie się przesiąść.
– Czyś ty oszalała, mamo? – zapytał Carlos, kiedy wstała i zaczęła
zbierać naczynia.
– Nie, wręcz przeciwnie. Nareszcie myślę trzeźwo.
*
Pomimo wielokrotnych protestów Eduarda i Carlosa, którzy
uważali, że przynajmniej jeden z nich powinien jej towarzyszyć,
María wstała następnego dnia o świcie i załadowała do torby zapas
wody i trochę jedzenia, które zostało po pogrzebie. Zgodnie z radą
Ramona zarzuciła na siebie czarny obrus niczym pelerynę,
a zdradzające cygańskie pochodzenie włosy ukryła pod czarną
chustą. W podróży będzie brana za wdowę, co wzbudza szacunek,
i tak będzie bezpieczniej.
Ramón, który zaoferował, że podwiezie ją na stację swoim
wozem, czekał na nią z zaprzężonym mułem.
– Gotowa? – zapytał.
– Gotowa.
Kiedy ruszyli, słońce dopiero zaczynało piąć się po niebie. Na
mijanych po drodze kaktusach widać było jeszcze krople porannej
rosy. Gdy przekroczyli mury miasta i przebijali się przez już
tętniące życiem uliczki Grenady, María zastanawiała się, czy
naprawdę nie pomieszało się jej w głowie. Ale wiedziała, że musi
odbyć tę podróż.
Na stacji panował ruch. Ramón przywiązał muła i poszedł
pomóc jej kupić bilet. Potem stał przy niej na zatłoczonym peronie,
póki na stację nie wtoczył się pociąg.
– Pamiętaj, że masz wysiąść w Walencji – powiedział, pomagając
jej wspiąć się do wagonu trzeciej klasy. – Obok stacji jest tam
przyzwoity zajazd o nazwie Casa de Santiago. Możesz tam
przenocować, zanim rano wyruszysz do Barcelony. Nie jest tam
drogo, ale… – Wcisnął jej w dłoń kilka monet. – Vaya con Dios,
Marío. Bezpiecznej podróży.
Nim zdążyła zaprotestować, rozległ się gwizdek konduktora
i Ramón pospiesznie wysiadł.
*
Dzień był gorący i słoneczny, a po obu stronach torów ciągnęły
się gaje oliwne i pomarańczowe. Szczyty Sierra Nevada oprószone
śniegiem lśniły bielą na tle błękitnego nieba.
– Nie do wiary – szepnęła w uniesieniu sama do siebie. – Przecież
ja nigdy w życiu nie wyjeżdżałam z Grenady.
Cokolwiek ją opętało, by udać się w tę podróż, cieszyła się na nią.
Po raz pierwszy zobaczy kawałek świata.
Po południu wysiadła w Walencji i przenocowała w zajeździe
poleconym przez Ramona. Prawie nie zmrużyła oka; w obawie
przed złodziejami cały czas przyciskała do siebie torbę.
Następnego ranka, gdy słońce zaczynało wznosić się nad górami,
wsiadła do kolejnego pociągu. Choć bolały ją plecy od twardej ławki,
a przez strój udawanej wdowy jej ciało było wilgotne od potu, czuła
się dziwnie wolna. Za oknem od czasu do czasu dostrzegała za
małymi miasteczkami błękit morza. Miała wrażenie, że czuje
w powietrzu świeżość nasyconej solą bryzy.
Z upływem godzin zdała sobie sprawę, że muszą się zbliżać do
Barcelony, bo na każdej stacji dosiadało się coraz więcej ludzi
mówiących po katalońsku. Niektóre słowa rozumiała, innych nie.
Późnym popołudniem zobaczyła wreszcie na horyzoncie zarysy
miasta.
– Dios mío, jakie wielkie! – szepnęła. – Jakże ja ich tam znajdę?
Po prawej stronie widziała połyskliwe, modre morze otaczające
półwysep. Mieszkańcy tego ogromnego miasta mieli domy
w dolinie, osłonięte z jednej strony pasmem górskim. Na horyzoncie
kościelne wieże wznosiły się ostro ku niebu niczym sztylety.
Wysiadła z pociągu na stacji, gdzie kłębił się tłum, i przebiła się
na zewnątrz. Na szerokiej ulicy zobaczyła tramwaje i sznur
automobili, które raz za razem trąbiły. Przy kobietach payos
w spódnicach odsłaniających kostki i nawet spory kawałek łydki
poczuła się jak wieśniaczka, którą zresztą była, Niektóre miały
krótko obcięte włosy niczym chłopcy, usta czerwone, jakby
pomalowały je kredką. Na parterach budynków były sklepy
z przeszklonymi drzwiami i wielkimi oknami, w których
wystawiono lalki wielkości człowieka, ubrane w stroje dla kobiet.
– Co to za miejsce? – szepnęła, przystając na ulicy.
Kierowcy w automobilach za nią zaczęli gniewnie trąbić
i wykrzykiwać:
– ¡Oye! Z drogi! Robisz zator!
Cały ten hałas spowodował, że zlała się zimnym potem i zrobiło
się jej słabo, więc czmychnęła w bok, by schować się w cieniu
niesamowicie wysokiego budynku. Zagadnęła jakiegoś starszego
przechodnia o ciemnej karnacji, przypuszczając, że on też jest
gitano. Spytała, gdzie znajdzie Barrio Chino. Odpowiedział po
katalońsku, ale przynajmniej zorientowała się, że wskazuje
w kierunku morza, i zdecydowała, że tam powinna pójść.
Jakiś czas po tym, kiedy była bliska załamania, zagubiona
w niekończącym się labiryncie brukowanych uliczek, wyszła na
esplanadę, za którą ścieliło się morze. Konała z pragnienia, a woda
już się jej skończyła. Pocieszył ją widok baraków na plaży. Przeszła
ulicę i ruszyła po białym piasku. Kiedy znalazła się bliżej, usłyszała
niskie dźwięki gitary flamenco.
Schyliła się po garść piasku i zachichotała, kiedy przesypujące
się między palcami ziarenka połaskotały jej dłoń. Nieco dalej na
plaży dostrzegła biwakujące wesoło rodziny payos. Ich dzieci
pluskały się wśród fal.
– Też bym tak chciała – szepnęła i zdała sobie sprawę, że
przecież mogłaby przy tym utonąć, bo nie umiała pływać.
Odwróciła się od radosnej sceny i poszła ku temu, co wydawało
się bardziej swojskie – barakom i dźwiękom muzyki. Wiele
z prowizorycznych domków było skleconych po prostu z cienkiej
blachy i desek. U góry sterczały z nich krzywe kominy, z których
leciał dym. Kiedy znalazła się bliżej, poczuła zapach gnijących
resztek warzyw i przepełnionych ścieków.
Mozolnie brnęła dalej wąską piaszczystą dróżką między budami.
Po raz pierwszy czuła się uprzywilejowana, bo ona mieszkała
w jaskini. Te chaty nie były większe od jej kuchni. Zaglądała
ukradkiem do ich wnętrz i widziała w środku całe rodziny. Ludzie
przycupnięci na ziemi coś jedli albo grali w karty.
Wreszcie, wyczerpana, z zawrotami głowy z pragnienia, usiadła
tam, gdzie stała, i oparła bolącą głowę na kolanach.
– Hola, señora.
Podniosła wzrok i zobaczyła małe, brudne dziecko popatrujące
na nią ciekawie z wejścia do chaty.
– Jest pani chora? – spytał chłopczyk po katalońsku.
– Nie, ale może masz trochę wody? – powiedziała z nadzieją,
pokazując na język i ciężko dysząc, żeby zrozumiał.
– Sí, señora, rozumiem.
Znikł wewnątrz i przyniósł filiżaneczkę jak dla lalki. Maríi
ścisnęło się serce, ale łapczywie wychyliła chłodny płyn, który
smakował jak ambrozja.
– Gracias – powiedziała. – Masz trochę więcej?
Chłopiec biegiem wrócił do chaty i jeszcze raz napełnił malutką
filiżankę, którą María znów osuszyła do ostatniej kropelki i mu
oddała. Mały zachichotał, jakby to była zabawa, i wiele razy biegał
tak tam i z powrotem z pustą albo pełną filiżanką.
– Gdzie twoja rodzina? – spytała María, kiedy wreszcie odzyskała
nieco sił.
– Nie ma ich, poszli do pracy. – Chłopiec pokazał na wielkie
miasto za nimi. – Zostałem sam. Grasz w chapas?
Uśmiechnęła się i skinęła głową, a on wyjął trochę kolorowych
kapsli z kieszeni. Zaczęli w nie pstrykać, żeby zobaczyć, czyj kapsel
poleci dalej po piasku. Stłumiła śmiech, myśląc, że przyjechała aż do
Barcelony i teraz gra w kapsle z nieznajomym chłopcem, tak jak
dawniej ze swoimi dziećmi.
– Stefano!
Zaskoczona, podniosła wzrok i zobaczyła rosłą, ubraną na
czarno kobietę patrzącą na nią groźnie jak na porywaczkę dzieci.
– Stefano, gdzie byłeś, wszędzie cię szukam! A to kto znowu?
María wyjaśniła jej wszystko i poprosiła o wybaczenie.
– Mówił, że jest tu sam – powiedziała, wstając i strzepując piasek
ze spódnicy.
– Zawsze gdzieś mi przepada – gderała kobieta. – Właź do
środka, zmykaj! – pogoniła chłopca, po czym zwróciła się do Maríi: –
Skąd jesteś?
Ta odetchnęła z ulgą, bo kobieta mówiła w dialekcie gitanos.
– Z Sacromonte.
– Ach, z Sacromonte! – Nieznajoma wyciągnęła dwa stołki
z chaty i wskazała jej jeden. – A gdzie twój mąż? Szuka roboty
w mieście?
– Nie, on już tu mieszka. Przyjechałam, żeby go znaleźć.
– Zabłąkany mąż! Wiem coś o tym. Jestem Teresa, a ty?
– María Amaya Albaycín.
– Amaya, mówisz? Mam krewnych o tym nazwisku! – Teresa
klepnęła się w tęgie udo. – Znasz Leonor i Pancha?
– Tak. Mieszkają tylko dwie uliczki ode mnie. Leonor właśnie
urodziła chłopczyka. Ma teraz siedmioro dzieci – powiedziała
María.
– No to i my dwie musimy być spokrewnione. – Teresa się
uśmiechnęła. – Witaj! Na pewno jesteś głodna po tak długiej
podróży. Przyniosę ci miskę zupy.
Uszczęśliwiona María podziękowała w duchu Najświętszej
Panience za to, że wszędzie w Hiszpanii ma możliwość trafić na
krewnych. Z wdzięcznością jadła wodnistą zupę, która miała
dziwny, słony smak.
– Gdzie pracuje twój mąż? – spytała Teresa.
– W dzielnicy Barrio Chino w barze Manquet.
– Co robi?
– Gra na gitarze. Jest z nim nasza córka, tańczy. Wiesz, gdzie to
jest?
– Sí. – Teresa skinęła głową i wskazała za siebie. – Barrio Chino
zaczyna się tam. Ale uważaj, jak chcesz wybrać się tam wieczorem.
W barach jest pełno pijanych robotników z portu i marynarzy. To
nie miejsce dla samotnej kobiety.
– A mąż mówił mi, że to cenione centrum flamenco.
– Rzeczywiście występują tam najlepsze cuadros. Moi synowie
często tam chodzą, ale to nie znaczy, że to przyzwoita dzielnica. –
Teresa uniosła brwi. – Moi synowie bywają tam, kiedy tylko mają
trochę pieniędzy. Jeden z nich mówił mi, że tańczy tam jakaś
kobieta, która zrzuca z siebie ubrania, bo niby szuka pchły!
– Niemożliwe. – María przeraziła się nie na żarty.
– To Barcelona, nie Sacromonte. Tu wszystko uchodzi, byle
zarobić.
María wyobraziła sobie, jak by to było, gdyby Lucíę zmuszano,
żeby się rozbierała, udając, że szuka pchły.
– Muszę iść i jak najszybciej ich znaleźć. Mam dla nich bardzo
smutną wiadomość.
– Jaką?
– Umarł nasz syn. Próbowałam przekazać to mężowi przez
podróżnych zmierzających do Barcelony, ale nie dostałam żadnej
odpowiedzi.
Teresa przeżegnała się i położyła swoją ciężką brązową dłoń na
szczupłym ramieniu Maríi.
– Bardzo mi przykro. Zostań tu ze Stefano, a ja znajdę któregoś
z synów i każę mu, by poszedł z tobą wieczorem do Barrio Chino.
Podniosła się i María została sama w wąskiej piaszczystej alejce.
Każda cząstka jej ciała tęskniła za domem, chciała jak najszybciej
znaleźć się znów w bezpiecznym Sacromonte.
Wszystkie wyobrażenia, jakie miała na temat życia ich
krewnych w Barcelonie, legły w gruzach. Myślała, że mieszkają
w ładnych domach, z bieżącą wodą i dużymi kuchniami, jak payos
w Grenadzie. Tymczasem gnieździli się na plaży jak szczury.
Ruchome piaski mogły symbolizować ich niepewny los,
lawirowanie pomiędzy życiem a śmiercią. I gdzieś tutaj byli jej mąż
i córka…
Wkrótce wróciła Teresa z wątłym młodym człowiekiem, który
miał porządnie przygładzony oliwą wąsik.
– To Joaquin, mój najmłodszy. Obiecał, że wieczorem zabierze
cię do baru Manquet. Znasz to miejsce, sí?
– Sí, mamo. Hola, señora. – Joaquin skłonił się lekko Maríi,
przyglądając się jej wdowiemu przyodziewkowi.
– I zapraszam cię serdecznie na nocleg – powiedziała Teresa. –
Choć mogę zaoferować tylko siennik na ziemi.
– Gracias – podziękowała María. – Można się tu gdzieś umyć?
– Na końcu tego szeregu chat. – Teresa wskazała ręką.
María poszła i stanęła w kolejce kobiet czekających na
możliwość skorzystania z publicznej latryny. Wnętrze śmierdziało
bardziej niż rozkładające się ciało jej biednego syna, ale
przynajmniej było tam popękane, wyblakłe lustro na ścianie
i beczka wody, w której można było umyć ręce i twarz. Omijając
usta, żeby nie dostała się do nich nawet kropla, María opłukała
twarz i zmyła smugi brudu. Zrzuciła wdowią czerń i rozpuściła
włosy, po czym rozczesała je i popatrzyła na swoje odbicie.
– Dałaś radę sama tu dotrzeć, Marío – powiedziała. – Teraz
musisz znaleźć rodzinę.
*
Kiedy wróciła pod chatę Teresy, czekało już na nią sporo kobiet
i mężczyzn. Nie poznawała ich, ale najwyraźniej byli z nią
spokrewnieni i chcieli się przywitać. Ktoś przyniósł trochę
anyżówki, ktoś inny butelkę wina manzanilla, by wypić za pamięć
jej przedwcześnie zmarłego syna. Gdy zrobiło się ciemno, pojawił
się ktoś z gitarą i María zdała sobie sprawę, że uczestniczy
w zorganizowanym naprędce pożegnaniu Felipego z ludźmi,
których nigdy wcześniej nie spotkała. Takie są obyczaje gitanos
i tego wieczoru cieszyła się z tego.
– Czy nie czas, żebyśmy już poszli? – szepnęła do Joaquina, ale on
pokręcił głową.
– W Barrio Chino wszystko zaczyna się dużo później.
Wreszcie skinął na nią i powiedział zebranym, których z czasem
przybyło, że zabiera Maríę, by szukać jej męża. Kiedy ruszali,
przemknęło jej przez myśl, że jakoś nikt z tych ludzi nie wspomniał,
że widział José czy Lucíę.
Nienawykła do alkoholu, żałowała, że wypiła kieliszek wina dla
towarzystwa. Jej stopy niezdarnie zapadały się w piasku, kiedy
starała się nadążyć za Joaquinem. Dobiegały ją już uderzenia
w struny gitar z drugiej strony drogi. Żołądek jej się skręcał
z nerwów na myśl, że zaraz zobaczy męża.
Szereg świateł w oddali i zmierzający w tamtym kierunku ludzie
nie pozostawiali wątpliwości, dokąd iść. Joaquin w odróżnieniu od
matki nie mówił wiele i miał mocny kataloński akcent. Przeszli na
drugą stronę drogi i chłopak wprowadził ją w labirynt
brukowanych uliczek, przy których było mnóstwo barów. Na
zewnątrz stały krzesła. Kobiety w obcisłych sukniach zachwalały
jedzenie i muzykę i zapraszały do środka. Akordy gitar brzmiały
teraz głośniej, a María szła za synem Teresy, aż znaleźli się na
małym placyku.
– Tu jest bar Manquet – mruknął Joaquin, wskazując na lokal,
z którego tłum wylewał się aż na ulicę. Z wnętrza dobiegał głos
cantaora wykonującego melancholijną pieśń.
María widziała, że klientela nie jest zbyt wytworna. Wokół siebie
miała albo gitanos, albo prostych payos żyjących z pracy rąk. Pili
tanie wino i brandy. Jednak pod żadnym z lokali, które mijali, nie
stało tyle ludzi.
– Wejdziemy? – spytał Joaquin.
– Sí. – Skinęła głową.
Bała się zgubić go w tłumie.
W środku panował gwar, zgiełk i potworny ścisk, goście oblegali
stoliki i bar.
– Wiesz, kto jest tu szefem? – spytała, popatrując na małą scenę
w tyle lokalu, gdzie siedział cantaor.
Kilka dziewczyn w sukniach do flamenco paliło papierosy przy
barze. Rozmawiały z payos.
– Postaw mi coś do picia, to zapytam – zasugerował Joaquin.
Sięgnęła do topniejących zapasów peset, by zafundować
chłopakowi brandy. Pogadał szybko po katalońsku z barmanem.
Nagle rozległy się owacje widowni. María obejrzała się i zobaczyła,
że na scenę wbiega tancerka.
– Mówi, że szef będzie później! – krzyknął jej do ucha Joaquin,
podając jej szklankę wody.
– Sí, gracias.
Wspięła się na palce, by popatrzeć ponad głowami na występ. Do
dziewczyny dumnym krokiem dołączył tancerz witany z aplauzem
przez publiczność.
– ¡Señores y señoras! – krzyknął mężczyzna. – Nie żałujcie
oklasków dla La Romerity y El Gato!
Tłum oszalał, gdy El Gato położył dłoń na policzku partnerki.
Ona uśmiechnęła się do niego i dali znak gitarzyście.
Maríę przebiegł dreszcz, gdy tych dwoje zaczęło taniec. Stopy
kobiety wybijały rytm. El Gato przesunął dłonią po jej plecach,
a ona wzniosła ręce nad głowę.
María przypomniała sobie, jak tańczyli z José w młodości. Kiedy
tak patrzyła na tę parę, oczy zaszły jej łzami z żalu za tym, co
minęło. Choć to miejsce i tutejsza widownia nie robiły
imponującego wrażenia, tych dwoje tancerzy należało do
najlepszych, jakich w życiu widziała. Obserwując ten pełen pasji
występ dwojga utalentowanych artystów, na kilka minut wraz
z resztą publiczności przeniosła się w inny świat. Mocno biła brawo
tancerzom, gdy kłaniali się i zeskakiwali ze sceny, by zrobić miejsce
następnym.
– Byli cudowni.
Zachwycona, obejrzała się na Joaquina, ale okazało się, że
zniknął.
W panice zaczęła szukać go wzrokiem i wreszcie znalazła. Palił
przy barze, rozmawiając z jakimś znajomym. Dostrzegła La
Romeritę, z przyjemnością przyjmującą hołdy przedstawicieli
męskiej widowni. Potem wzrok Maríi znów powędrował na scenę,
gdzie kolejna piękna kobieta o wielkich płomiennych oczach
wykonywała taniec zambra. Widać było, że podobnie jak La
Romerita ma wielki talent. María przyjrzała się dokładniej, bo nagle
wydała się jej znajoma…
– Juana la Faraona! – wyszeptała.
To była kuzynka José, która wyjechała do Barcelony lata temu
i załatwiła mu tutaj pierwszą pracę. Jeśli ktokolwiek wie, gdzie są jej
mąż i córka, to ona. W końcu to rodzina.
Gdy wśród burzliwych oklasków Juana zeszła ze sceny, María
odetchnęła głęboko i przecisnęła się przez tłum, by z nią pomówić.
– Perdón, Juana, jestem María Amaya Albaycín. Żona José
i matka Lucíi.
Prześliczne oczy Juany zwróciły się na nią. Tancerka zmierzyła
ją wzrokiem od stóp do głów. María jeszcze nigdy nie poczuła się
taką łachmaniarą jak przy tej istocie podobnej do egzotycznego
ptaka. W butach na obcasach do tańczenia flamenco górowała nad
nią i choć jej gładka skóra lśniła od potu, czarny lok nadal leżał
idealnie pośrodku czoła.
– Hola, Marío – powitała ją. – Napijesz się?
Wskazała butelkę manzanilli stojącą na brzegu baru dla
tancerzy.
– Nie, gracias. Przyjechałam odnaleźć męża i córkę. Muszę
przekazać im ważną wiadomość. José mówił, że to w tym barze
będą pracować.
– Pracowali, rzeczywiście, ale odeszli.
– Wiesz dokąd?
– Do Villa Rosa. Tamtejszy szef, Miguel Borrul, zaproponował im
więcej pieniędzy.
– To daleko stąd? – spytała María, czując, jak nogi uginają się pod
nią z emocji.
– Nie, ale… – Juana spojrzała na zegar na ścianie – wątpię, czy
jeszcze ich tam zastaniesz. Mała tańczy wcześniej, żeby nie wpaść
w razie nocnego najazdu policji na bar.
– Wiesz, gdzie mieszkają?
– Sí, bardzo blisko mnie.
María słuchała uważnie wskazówek, jak powinna iść.
– Gracias.
Odwróciła się, by od razu tam wyruszyć.
– Nie lepiej poczekać do jutra? – W oczach Juany pojawiło się coś
w rodzaju ostrzeżenia. – Późno już. Na pewno śpią.
– Nie. Przyjechałam z bardzo daleka, żeby ich znaleźć.
Juana wzruszyła ramionami i zaproponowała jej papierosa, lecz
María odmówiła.
– Masz bardzo utalentowaną córkę – powiedziała Juana. –
Daleko zajdzie, jeśli tylko ojciec nie wyeksploatuje jej ognia, zanim
dorośnie. Powodzenia! – zawołała jeszcze, gdy María przeciskała się
do drzwi, rozglądając się za Joaquinem. Tym razem jednak zniknął
na dobre, więc wyszła sama.
Choć było już po północy, na ulicy widać było mnóstwo pijanych
mężczyzn. Popatrywali na nią lubieżnie i wykrzykiwali obraźliwe
uwagi. Starała się iść ściśle według wskazówek Juany, która mówiła,
że to zaledwie pięć minut spacerkiem, ale w końcu skręciła nie tam,
gdzie trzeba, i znalazła się w wąskim ślepym zaułku. Obróciła się
i zobaczyła zwalistego mężczyznę, który szedł za nią i odciął jej
drogę odwrotu.
– Hola, señorita. Ile za follar?
Próbował ją złapać. Uskoczyła, a on zatoczył się, padając na
ścianę.
– ¡Dios mío! ¡Dios mío! – wyszeptała. – Jak José mógł zabrać naszą
córkę w takie miejsce?!
Budynek, którego szukała, znajdował się po drugiej stronie,
w kolejnym wąskim zaułku. Zdyszana, zapukała mocno do drzwi,
ale doczekała się tylko tego, że ktoś z okna naprzeciwko na nią
wrzasnął:
– Wynocha! Tu się śpi!
Gdy nacisnęła klamkę, okazało się, że drzwi nie są zamknięte.
W mdłym świetle palącej się lampy naftowej zobaczyła, że jest
w korytarzu. Strome drewniane schodki przed nią prowadziły na
górę.
Juana mówiła, że to na piętrze, z lewej strony, drugie drzwi,
przypomniała sobie.
Dysząc ciężko, wspinała się po stopniach, starając się nie robić
hałasu. Światło z dołu ledwie docierało na podest, ale Maríi udało
się znaleźć odpowiednie drzwi i nieśmiało zapukała. Żadnej
odpowiedzi. Zapukała raz jeszcze i w obawie, że pobudzi innych
lokatorów, przekręciła klamkę, która łatwo puściła.
Z latarni na zewnątrz padało do środka światło przez okno bez
zasłon. Na sienniku na podłodze maleńkiego pokoiku leżał
ukochany znany kształt – jej śpiąca córeczka.
María połknęła łzy ulgi na widok dziewczynki. Podeszła na
palcach i przyklękła przy niej.
– Lucío, mama jest tutaj – szepnęła, nie chcąc wystraszyć
dziecka, choć wiedziała, że śpi jak kamień.
Pogładziła potargane włosy dziewczynki i objęła ją. Lucía
pachniała, jakby dawno się nie myła, a siennik jeszcze gorzej, ale
María nie zważała na to. Jakimś cudem w tym wielkim mieście,
pomiędzy mnóstwem ludzi, przy których mieszkańcy Sacromonte
wydawali się aniołami, odnalazła córkę.
– Lucío. – Potrząsnęła dziewczynką, by ją obudzić. – Tu mama,
jestem tutaj.
Wreszcie mała poruszyła się i otworzyła oczy.
– Mama? – Przyglądała się jej przez chwilę, po czym pokręciła
głową i zamknęła je znowu. – Czy to mi się śni?
– Nie, to naprawdę ja. Przyjechałam do ciebie i taty.
Lucía usiadła i wyprostowała się.
– To ty, naprawdę?
– Sí. – María wzięła palce córeczki i przycisnęła je do swojego
policzka. – Widzisz?
– Mama! – Dziewczynka rzuciła się jej na szyję. – Tak za tobą
tęskniłam.
– A ja za tobą, querida mía. I dlatego przyjechałam. Jesteś
zdrowa, wszystko dobrze?
– O tak, bardzo. – Córka skinęła głową. – Pracujemy
w najlepszym barze w Barcelonie. Wszyscy nazywają go katedrą
flamenco! Wyobrażasz to sobie?!
– A twój ojciec? Jak on się czuje? Gdzie jest? – María rozejrzała
się po małej izbie, w której poza siennikiem Lucíi niewiele mogło
się zmieścić.
– Może został dłużej w Villa Rosa. Odprowadza mnie do domu
i wraca grać dalej. To niedaleko.
– Zostajesz tu sama? – María była przerażona. – Przecież ktoś
może tu wejść i ukraść cię w nocy.
– Nie, mamo. Przyjaciółka taty uważa na mnie, kiedy go nie ma.
Ona śpi w sąsiednim pokoju. Jest bardzo miła. I ładna – dodała
Lucía.
– A gdzie śpi tata?
– O… – Lucía się zawahała. – Gdzieś tam. – Machnęła niepewnie
w kierunku drzwi.
– No dobrze… – powiedziała María przez zaciśnięte gardło. –
Skoro przyjechałam z tak daleka, to sprawdzę, czy już wrócił.
– Oj, nie. Chyba jeszcze go nie ma, mamo. Zostań tu ze mną,
proszę. Jest późno. Możesz położyć się przy mnie, przytulimy się
i zaśniemy razem.
Ale María już była na nogach.
– Ciii – uciszyła córeczkę. – Zaraz wrócę.
Już za drzwiami westchnęła zdruzgotana. Może i córka coś
pokręciła, ale jakoś Maríi nie chciało się w to wierzyć. Przygotowała
się na najgorsze. Podeszła na palcach do sąsiednich drzwi i starając
się robić jak najmniej hałasu, przekręciła gałkę, by je otworzyć. Ta
sama latarnia z zewnątrz oświetlała mosiężne łóżko. Na materacu
leżeli nago jej mąż i jakaś – wyglądająca na nie więcej niż
osiemnaście lat – dziewczyna. On trzymał rękę na jej prężnym
brzuchu, tuż nad trójkątem czarnego futerka osłaniającego jej
kobiecość.
– José, jestem. María, twoja żona. Przyjechałam was odwiedzić
w Barcelonie.
Mówiła całkiem głośno. Nie przejmowała się tym, czy wszyscy
mieszkańcy tej uliczki zaczną na nią wrzeszczeć, że ma ich nie
budzić.
To dziewczyna otworzyła oczy pierwsza. Usiadła na łóżku
i gapiła się na Maríę, mrugając, żeby rozpoznać, co to za kształt
majaczy w mroku.
– Hola – rzuciła María, podchodząc do łóżka. – Kim jesteś?
– Dolores – pisnęła dziewczyna, naciągając cienkie prześcieradło
na nagie ciało.
María o mało nie wybuchnęła śmiechem. To była komedia.
– José! – Dziewczyna potrząsnęła śpiącym partnerem. – Obudź
się! Jest tu twoja żona!
Gdy się ruszył, Dolores wyskoczyła z łóżka i złapała koszulę
nocną. Podniosła ręce, by wciągnąć ją przez głowę, i María
zobaczyła bujne piersi, wąskie biodra i gładką pupę, zanim przykrył
je muślin.
– Zostawię was, żebyście sobie pogadali na osobności –
powiedziała Dolores, ruszając na palcach w kierunku drzwi. Minęła
Maríę jak spłoszona sarenka.
María pozwoliła jej przejść. W końcu ta dziewczyna była jeszcze
prawie dzieckiem.
– Mówił mi, że jest wdowcem – bąknęła Dolores, wzruszając
ramionami, nim zamknęła za sobą drzwi.
– Ach, tak. – María zrobiła kilka kroków do łóżka i stanęła
w nogach, krzyżując ręce na piersi. – Jesteś teraz wdowcem, co?
W takim razie ja jestem duchem, który pojawił się tu, żeby cię
nękać.
José był już całkiem przytomny. Wpatrywał się w żonę
przerażony.
– Co ty tu robisz?
– Mogłabym cię spytać o to samo. – Wskazała na miejsce obok
niego na materacu.
– To nie tak, Mia, przysięgam. Pokój, który mamy z Lucíą jest za
ciasny dla nas dwojga, więc Dolores była tak uprzejma, że pozwoliła
mi korzystać…
– Nie okłamuj mnie więcej, ty tchórzu! Nie dość, że mnie
zdradzasz, to jeszcze masz mnie za głupią? Od lat wiedziałam
o innych kobietach, ale jak każda dobra żona gitana, która ma
dzieci, wolałam to ignorować… – Zachłysnęła się, gdy wulkan złości,
która gromadziła się tak długo pod powierzchnią, nareszcie
eksplodował. – A teraz barłożysz się z tym dzieckiem, gdy w pokoju
obok śpi twoja córka. Jak mogłeś mnie tak upokorzyć, ty świnio! –
María splunęła na niego. – Jesteś śmieciem, moi rodzice od początku
mieli rację. Zawsze byłeś łajdakiem!
José miał dość rozsądku, by milczeć, kiedy obrzucała go
obelgami.
– Wybacz mi – odezwał się wreszcie. – Wiem, że mam słabości,
jak to mężczyzna. Ale kocham cię i zawsze będę.
– Zamknij się! – María aż trzęsła się z wściekłości. – Nie wiesz, co
to miłość. Troszczysz się tylko o siebie. Wykorzystałeś Lucíę, żeby tu
wrócić, i teraz moja córka leży sama w brudnej norze w cuchnącym
brudnym mieście, żebyś ty mógł zaspokajać swoje wybujałe
ambicje!
– Mylisz się, Lucía uwielbia to miejsce! Ma już swoją publiczność,
która rośnie z dnia na dzień. I uczy się tańca od najlepszych w Villa
Rosa. Nie – José pokiwał palcem – nie możesz winić mnie za jej
ambicje. Zapytaj ją. Sama ci powie. – Uśmiechnął się drwiąco. – No
to już, dopadłaś mnie. I czego teraz chcesz?
Rozwodu… to pierwsze, co przyszło Maríi do głowy. Jednak
zaraz odsunęła tę myśl, bo u gitano legalne zerwanie małżeństwa
nie wchodzi w rachubę. Nabrała głęboko powietrza, żeby się
uspokoić.
– Przyjechałam powiedzieć ci, że Felipe umarł. Siedemnastego
lipca, dzień po uwolnieniu z więzienia. Miał chore płuca.
Przypatrywała się twarzy męża, by zobaczyć, jak na to
zareaguje. I w pewnej chwili, gdy w jego przekrwionych oczach
dostrzegła wyrzuty sumienia, dotarło do niej, że już o tym słyszał.
– Prosiłam o przekazanie ci tej wiadomości każdego, kto tylko
wybierał się do Barcelony. Mieli powiedzieć ci, żebyście
natychmiast wracali do domu. Ale ty nie przyjechałeś. I w końcu… –
wyrwał się jej gardłowy szloch – ciało naszego syna zaczęło tak
cuchnąć, że musiałam pochować go pod nieobecność jego ojca
i siostry.
Kiedy wreszcie mogła powiedzieć o śmierci Felipego mężczyźnie,
którego nasienie dało mu życie, wyparowała z niej cała złość. Jej
miejsce zajęła rozpacz. María wybuchnęła płaczem, łzy popłynęły
strumieniem po policzkach. Osunęła się na podłogę, z twarzą ukrytą
w dłoniach, lamentując od nowa nad utratą ukochanego syna.
Twarde dłonie objęły jej ramiona i na kilka minut przywarła do
nich, bo w końcu znów były przy niej i mogła się na nich oprzeć.
– Mia. Tak mi przykro. Nasz mały Felipe… taka tragedia…
W tej chwili przypomniała sobie to jego pełne winy spojrzenie,
odsunęła się i spojrzała mu w oczy.
– Już o tym wiedziałeś, prawda?
– Ja…
– ¡Dios mío! Dość tych kłamstw, José! Nasz syn leży w grobie!
Wiedziałeś?
– Tak, ale dopiero pięć dni po jego śmierci. Wiedziałem, że do tej
pory na pewno już go pochowałaś.
Przełknęła ślinę i nabrała powietrza.
– Ale… jeśli nawet nie zdążyłbyś na pogrzeb… czy nie
pomyślałeś, że powinieneś przyjechać do Sacromonte pocieszyć
w żałobie żonę i dzieci?
– Dowiedziałem się o śmierci Felipego w dniu, kiedy mieliśmy
zacząć pracę w Villa Rosa. Nie zdajesz sobie sprawy, jaki to zaszczyt
dla Lucíi i dla mnie. Gdybyśmy wtedy wyjechali, zawiedli, kiedy
w nas uwierzyli, przekreśliłoby to całą naszą przyszłość.
– Nawet gdybyś powiedział im, że musisz wracać do domu, bo
umarł twój najmłodszy syn? – Wprost nie mogła w to uwierzyć.
– Tak. Dobrze wiesz, co mówią o gitanos. Że nie można na nas
polegać. Pomyśleliby, że kłamię.
– José, przecież oni sami są gitanos. Na pewno by zrozumieli. –
María pokręciła głową. – To ty w to nie wierzyłeś.
– Wybacz mi, popełniłem błąd. Za bardzo bałem się jechać. Po
wszystkich tych latach nareszcie trafiliśmy do katedry flamenco. To
oznaczało pieniądze dla rodziny, sławę dla Lucíi…
– Na Boga, José, nie ma na to usprawiedliwienia i dobrze to
wiesz. – Podniosła się z podłogi i popatrzyła na niego z góry. – Może
mogłabym wybaczyć ci zdradę, ale to? Nigdy. Mam tylko nadzieję,
że twój zmarły syn potrafi ci wybaczyć.
José zadrżał i przeżegnał się po tych słowach żony.
– Powiedziałeś Lucíi? – spytała.
– Nie. Jak ci mówiłem, to był nasz pierwszy dzień w Villa Rosa.
Nie chciałem jej denerwować tak straszną wiadomością.
– Dobrze. Idę spać z córką w sąsiednim pokoju. A jutro rano
powiem jej, że jej brat nie żyje. – Ruszyła do drzwi. – Twoja
przyjaciółka może już, jeśli chce, wracać do ciebie do łóżka.
Skinęła głową i wyszła.
*
– Felipe odszedł? – Oczy Lucíi były okrągłe ze zdumienia. –
Dokąd?
– Stał się aniołem, córeczko, wyrosły mu skrzydła, pofrunął do
Najświętszej Panny.
– Jak te z opactwa Sacromonte?
– Tak.
– Ale one są z kamienia, mamo. A Felipe nie jest.
– Nie, ale jestem pewna, że teraz fruwa po niebie i może nawet
był już zobaczyć, jak tańczysz w Villa Rosa.
– Może on jest gołębiem, mamo. Jest ich mnóstwo na placu przed
Villa Rosa. Albo drzewem… – Dziewczynka się zastanowiła. –
Micaela, bruja, mówi, że możemy być wszystkim na ziemi, kiedy tu
wracamy. Ale ja nie lubiłabym być drzewem, bo mogłabym tylko
machać rękami, a nie przytupywać.
Gdy mówiła, María delikatnie czesała jej wilgotne włosy. Umyła
je wcześniej w misce wody, którą przyniosła z fontanny na placu,
po czym cierpliwie oczyszczała je z wszy. Westchnęła. Nic
dziwnego, że córka ma mętlik w głowie na temat życia wiecznego.
W końcu gitanos zostali setki lat temu zmuszeni do przejścia na
obowiązujący w tym kraju katolicyzm, a jednocześnie zachowywali
swoje głęboko zakorzenione wierzenia i przesądy.
– Czymkolwiek jest Felipe, mam nadzieję, że jest szczęśliwy –
dodała dziewczynka.
– Ja też, querida.
– Nie zobaczę go przez wiele lat, prawda?
– Nie zobaczysz. Wszyscy będziemy za nim tęsknić i to bardzo
smutne, że nie ma go już z nami.
– Mamo… – Lucía najwyraźniej uznała, że czas zmienić temat. –
Przyjdziesz dziś zobaczyć, jak tańczę w Villa Rosa?
– Oczywiście, querida. Ale rozmawiałam wczoraj z tatą. Myślę, że
chyba jesteś za mała, żeby być tu w Barcelonie bez mamy.
– Przecież jest ze mną tata! I ty mogłabyś z nami zostać.
– Nie tęsknisz za Sacromonte? Za Eduardem i Carlosem? – María
dalej rytmicznie czesała włosy córki.
– Czasami tak. A najbardziej za tobą. Wiesz, tata nie gotuje, i jego
przyjaciółka Dolores też nie, ale karmią mnie w barze. Dostaję tyle
sardynek, ile tylko zechcę. Uwielbiam sardynki. – Lucía
uśmiechnęła się radośnie. – I tyle się uczę, mamo. Jest taka paya,
która tam tańczy, La Tanguerra. Powinnaś zobaczyć jej tango
i bulerías! I jeszcze taka gitana, La Chícharra, która rozbiera się do
halki, kiedy próbuje złapać pchłę! A señor Miguel ma córkę, która
gra na kastanietach! Pomogła mi się nauczyć ich używać. Trzeba
robić takie „klik, klik”. – Lucía pokazała matce małymi palcami
ruch. – Stuka się nimi do rytmu, jak stopami. Pamiętasz Chilly’ego?
On też tu mieszka! Przyjaźnimy się teraz, choć jest dziwny. Czasami
razem występujemy.
Podekscytowana Lucía opowiedziała to wszystko jednym tchem.
María zastanawiała się nad tym, co usłyszała.
– Nie chcesz więc wrócić ze mną do domu w Sacromonte?
– Nie, mamo. Chciałabym, żebyś przyjechała tu do mnie i taty
z Eduardem i Carlosem.
– Eduardo i Carlos pracują u dziadka, Lucío. A poza tym nasz
dom jest w Sacromonte.
Po południu, gdy do drzwi zapukał José i oznajmił, że czas ruszać
do Villa Rosa, María kazała im iść bez niej i obiecała, że dołączy
później. Usiadła na śmierdzącym sienniku w pokoiku córki. Rano
była taka pewna, że zabierze ją ze sobą do Sacromonte. Ale teraz, po
tym, co od niej usłyszała, zrozumiała, że Lucía jest zdecydowana
realizować swoją pasję i trzeba jej na to pozwolić. Ta mała urodziła
się, by tańczyć, i gdyby María na siłę zabrała ją z powrotem, nie
tylko córka byłaby niepocieszona, że uniemożliwiono jej spełnienie
marzeń, ale także ona, jako matka, zawsze czułaby się winna, że
przekreśliła jej szanse.
Lucía wróciła z ojcem o piątej, żeby odpocząć z godzinę przed
wieczornymi występami. María czekała na nich przed domem.
– Musimy porozmawiać – zwróciła się do José, który zatrzymał
się chwilę na zewnątrz, by dopalić skręta, podczas gdy córka
pobiegła w podskokach schodami na górę.
– Co takiego chcesz mi powiedzieć?
María patrzyła, jak zgniata podeszwą niedopałek. Po nocnych
emocjach wyraźnie odzyskał już swoją zwykłą butę.
– Złamałeś daną mi świętą obietnicę. Od teraz nie możemy już
żyć jak mąż i żona.
– Proszę, Marío, nie mówmy o tym teraz. To był ciężki czas…
– Nie będzie lepiej, póki będziemy udawać, że nic się nie
zmieniło.
– Tak jakbyś nie rozumiała, że robię to wszystko dla dobra
naszej rodziny i żeby rozwijać talent Lucíi.
– Nie będę się dalej z tobą spierać. – Westchnęła. – Chcę tylko,
żeby to się skończyło, i zacząć od nowa. Jednak choć całą sobą
pragnę zabrać Lucíę do domu, by dorastała w rodzinie jak każde
normalne dziecko, wiem, że nie mogę tego zrobić. Powinna dostać
swoją szansę. Dlatego błagam, żebyś od teraz otoczył ją bardziej
troskliwą opieką. Masz ją chronić najlepiej, jak potrafisz. I muszę
wierzyć, że mnie nie zawiedziesz, przynajmniej w tym jednym.
– Możesz mi zaufać, Marío. Przysięgam.
– Odtąd jesteś wolny, José. Ale nie zdradź się przed Lucíą. Dla
niej zawsze będziemy mężem i żoną, jej matką i ojcem.
– Jak sobie życzysz.
– Teraz idę spędzić z nią trochę czasu, nim ruszycie do Villa
Rosa. Przyjdę zobaczyć, jak tańczy, a potem wyjadę do Sacromonte.
– María odetchnęła głęboko, po czym wspięła się na palce, by po raz
ostatni pocałować José. – Dziękuję ci za to, że dałeś mi tak wspaniałe
dzieci.
Potem odwróciła się od niego i weszła do domu, by porozmawiać
z córką.
Tiggy

Posiadłość Kinnaird, Highlands, Szkocja


Styczeń 2008

Szkocki dziki kot


Felis silvestris grampia
znany też pod nazwą tygrysa górskiego
15

Poderwałam głowę, budząc się gwałtownie, i wyprostowałam


się. Wszystko mnie bolało po tak długim siedzeniu na trzynogim
stołku. Było już ciemno, we wnętrzu panowała duchota, ogień
w piecyku musiał dawno wygasnąć. Wyjęłam smartfon z kieszeni
dżinsów, by poświecić sobie ekranem i dotrzeć do lampy naftowej.
Gdy ją zapaliłam, zobaczyłam, że Chilly, z głową odchyloną na bok,
śpi w fotelu. Nie mogłam sobie przypomnieć, w którym momencie
oboje usnęliśmy, ale wiedziałam, że zanim to się stało, weszłam
w inny świat. Świat pełen biedy, dramatów i śmierci. A jednak
obrazy, jakie przywołał w mojej wyobraźni Chilly, były tak barwne,
tak mocno nasycone namiętnościami.
– Ten świat to cząstka mnie… mojej przeszłości – szepnęłam.
Otrząsnęłam się trochę, by oprzytomnieć i wyjść z tej baśniowej
krainy, która zdawała się mnie pochłaniać za każdym razem, gdy
przekraczałam próg chaty Chilly’ego. Nawet jeśli on mógł sobie
pozwolić na pozostanie w niej na zawsze, ja nie mogłam. A w tej
chwili czułam, że zaraz w niej utonę. Dołożyłam szczap do ognia
i przyniosłam więcej drewna, żeby Chilly miał zapas do następnego
dnia. Zaparzyłam dzbanek mocnej kawy i postawiłam obok jego
fotela.
Spojrzałam na pooraną zmarszczkami twarz i próbowałam
wyobrazić go sobie jako małego chłopca, który akompaniował na
gitarze swojej kuzynce Lucíi…
– To oznacza, że i ze mną jesteś w pewien sposób
spokrewniony… – szepnęłam i głos uwiązł mi w gardle.
Jak to możliwe, że tu, wśród gór Szkocji, odnalazłam kogoś
z rodziny? Czy jego opowieść jest prawdziwa?
– Do widzenia, Chilly – zamruczałam cicho i nachyliłam się, by
pocałować go w czoło, ale ani drgnął.
Na zewnątrz panował przeraźliwy ziąb. Kręciło mi się w głowie
od dymu z piecyka i fajki. Ruszyłam z powrotem do chaty.
– Gdzieś ty się podziewała przez cały dzień? – Cal popatrzył na
mnie z wyrzutem, gdy weszłam i wieszałam kurtkę na kołku przy
drzwiach. – Mam nadzieję, że nie hulałaś tak długo po okolicy
z naszym gościem specjalnym?
Chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo na widok jego zwalistej
postaci w tej izbie o niskiej powale jak tym razem.
– Byłam u Chilly’ego. On… nie czuł się dziś dobrze.
– Bardzo się zaprzyjaźniliście. Jesteś wdzięczną ofiarą jego rojeń.
– Cal zaśmiał się. – Na pewno mieszał ci w głowie swoim bajaniem
i wspominkami, co?
– Interesujący człowiek. Lubię słuchać jego opowieści.
– Tak, na pewno, ale nie daj się mu omamić, moja śliczna. Mówił
mi kiedyś, że w innym życiu byłem niedźwiedziem grizzly
żerującym w tych okolicach. – Cal ryknął śmiechem, ale gdy wstał
i popatrzyłam w górę na jego potężne kształty, nietrudno było mi
wyobrazić go sobie jako niedźwiedzia. Zresztą i teraz, będąc
człowiekiem, polował na biedne zwierzęta… – Daj spokój, Tig. Po
twoich oczach widzę, że bujasz myślami daleko. Musisz się z tego
otrząsnąć, a ja mam dla ciebie wiadomość, która sprowadzi cię na
ziemię.
– Jaką? – poszłam do kuchni, żeby wziąć sobie coś do jedzenia.
Od śniadania nie miałam nic w ustach.
– Kochaś domaga się, żebyś pojawiła się w rezydencji jutro
o dziesiątej.
– Dlaczego? Niby po co?
– Mnie nie pytaj. Chce cię zabrać w jakieś specjalne miejsce –
powiedział Cal, stając w kuchennych drzwiach, gdy smarowałam
margaryną kromkę chleba.
– Nie ma mowy – rzuciłam. – Ja tu pracuję. Nie mogę robić sobie
wycieczek nie wiadomo gdzie tylko dlatego, że chce tego nasz drogi
gość. Poza tym co powiedziałby na to dziedzic? Albo Beryl?
– Och, Beryl o niczym innym tak nie marzy, jak o tym, żeby choć
przez chwilę przestał jej się tam pętać. Nareszcie będzie mogła
porządnie wywietrzyć salon z dymu cygar. Jego Wysokość
dobrodziej nie znosi zimna, jak mi mówiła.
– Chryste, Cal – bąknęłam, połykając chleb – czuję się tak, jakbym
się prostytuowała! Jestem konsultantką od dzikich zwierząt, nie
zostałam zatrudniona do towarzystwa! Przykro mi, ale odmawiam.
Zaraz pójdę i powiem Beryl, że mam mnóstwo roboty, bo… muszę
sprawdzić, jak wyglądałoby sprowadzenie tu łosi. Albo coś tam
innego – dodałam, otwierając lodówkę, żeby zobaczyć, co nada się
na kolację, ale wiele nie znalazłam, więc sfrustrowana
zatrzasnęłam drzwiczki.
– Przestań, Tig. To nie w twoim stylu tak się nakręcać. On
niedługo wyjedzie i… przyznaj… nie jesteś tu nadmiernie zawalona
robotą.
– A czyja to wina? Przyjechałam tu prawie miesiąc temu i jeszcze
nie miałam okazji siąść i spokojnie porozmawiać z Charliem, by
omówić plany. Jestem przyzwyczajona do ciężkiej pracy, Cal. Nie
mam zamiaru odgrywać hostessy dla jakiegoś dziwacznego
bogatego gościa, który sądzi, że rzucę wszystko i będę na każdy jego
gwizdek.
– Tig, co cię dziś ugryzło? Pleciesz trzy po trzy. Patrz. – Cal
wskazał na dwie butelki czerwonego wina, które stały na
kuchennym blacie. – Beryl przysłała nam to w podziękowaniu za
pomoc w sylwestra. Otworzę jedną. Wydaje mi się, że dziś
wieczorem dobrze ci zrobi kropelka czegoś mocniejszego.
– Ale nie mamy nic do tego na kolację. Nie pojechałam dziś do
sklepu, bo byłam z Chillym i… O rany. – Westchnęłam, czując, że łzy
napływają mi do oczu. – Przepraszam. Nie jestem dziś sobą.
– To widzę – powiedział łagodnie Cal, wyciągając korek z szyjki
butelki tak lekko, jakby to była zatyczka w umywalce. Sięgnął do
kredensu po dwa kieliszki i napełnił je. – Proszę. – Podsunął mi
jeden. – Weź ze sobą i wymocz się w wannie, zanim ja upitraszę coś
na kolację.
– Mówiłam ci, że nic nie ma i…
– Zmykaj… – Popchnął mnie do drzwi łazienki. – Idź już.
Kiedy, nieco już spokojniejsza, pół godziny później wyszłam
z łazienki, poczułam apetyczny zapach dolatujący z kuchni.
– Ziemniaczki i rzepki dla ciebie, a do tego sos według tajemnego
przepisu mojej babci – powiedział Cal, stawiając na stole dwa
talerze. – Do swojego dodałem kurczaka, ale przysięgam, że
w twoim nie ma śladu zwierzęcia czy nabiału.
– Dziękuję – powiedziałam, z wdzięcznością zanurzając łyżkę
w misce z parującymi warzywami polanymi gęstym brązowym
sosem.
Cal dolał mi wina i usiadł naprzeciw mnie.
– To naprawdę dobre – pochwaliłam po kilku sporych kęsach.
– Może będziesz zaskoczona, ale jakoś się tu żywiłem, zanim
przyjechałaś. A teraz powiedz, kto cię tak zdenerwował? Czy tylko
Zed, czy może i Chilly?
– Obaj.
– Skoro wyjaśniłaś już, co sądzisz o miliarderze, który uważa, że
może sobie kupić twoje towarzystwo, to przejdźmy do naszego
szurniętego Cygana.
– O, jak ci opowiem, uznasz, że on jest wariatem, co zresztą
niewykluczone, i że ja też oszalałam, bo wierzę w bzdury, które
plecie, ale…
– Co?
– Twierdzi, że kiedy był chłopcem, przepowiedziano mu, że
sprowadzi mnie do domu. Mówi też, że wie, kim była moja babka.
Opowiedział mi o niej dzisiaj.
– Hm… A ty mu wierzysz?
– Chyba tak. Niektóre rzeczy pokrywają się dokładnie z tym, co
przekazał mi w liście ojciec i… to naprawdę idiotyczne, ale… no, nie
wiem. Może po prostu trochę się pogubiłam i jestem emocjonalnie
wyczerpana. Zawsze wierzyłam w coś więcej… w sensie
duchowym… ale to, co dzisiaj usłyszałam, nie mieści mi się
w głowie. I nie wiem, czy mam traktować poważnie to, co on mi
mówi.
– Rozumiem. – Cal skinął głową, zachęcając, bym mówiła dalej.
– W sumie… wstyd przyznać, ale mam kryzys wiary. Zwykle to ja
przekonuję wszystkich, by wierzyli we wszechświat, siły wyższe…
a dziś mam mętlik w głowie, boję się, że wszystko, co powiedział mi
Chilly, to tylko wytwór bujnej wyobraźni samotnego starego
człowieka. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Chyba tak. – Odstawił na bok swój talerz. – Dam ci darmową
wskazówkę. Mogę sobie żartować, że Chilly’emu brak piątej klepki,
ale nigdy nie powiedziałbym, że jest w nim choćby odrobina złej
woli. Tata mówił mi, że dawniej ściągali do niego wszyscy z okolicy,
często ze swoimi zwierzętami, po jego ziołowe mikstury i wróżby.
I nie słyszałem, żeby kiedykolwiek kogoś wprowadził w błąd.
Owszem, jest już stary, nikomu niepotrzebny, nikt nie szuka u niego
pomocy, ale to dobry człowiek. I jeśli w ogóle jest to możliwe, by
ktoś miał dar przewidywania przyszłości czy uzdrawiania, to on.
A poza tym widać, jak bardzo cię lubi. Nigdy by cię nie skrzywdził,
Tig, to pewne.
– Wiem, ale co jeśli na starość wszystko mu się pomieszało
i stracił swój dar? Może tylko chce wierzyć, że coś nas łączy, że
jestem dziewczyną, o której mu mówiono… że pomiędzy nami jest
jakiś związek…
– Mam wrażenie, jakbyś się bała mu uwierzyć. Wiesz, że jestem
w takich sprawach sceptyczny, ale nawet ja nie widzę powodu, dla
którego miałby cię okłamywać. Pamiętaj, to Cygan, tysiące ludzi
wierzyło w ich wróżby i szósty zmysł. A skoro twój ojciec przekazał
ci to samo, to czemu masz wątpliwości?
– Ze strachu – szepnęłam szczerze. – Może dlatego, że to takie
osobiste… To wszystko, co dotyczy mojej biologicznej rodziny,
moich korzeni… mnie przytłacza.
– Może pewnego dnia opowiesz mi, co mówił Chilly, ale sądzę, że
koniecznie powinnaś pojechać tam, gdziekolwiek to jest,
i sprawdzić.
– No tak, ale przecież nie mogę tak po prostu rzucić pracy. Nawet
jak coś mi w niej nie pasuje. – Przewróciłam oczami i upiłam trochę
wina.
– Dziedzic wkrótce przyjedzie. Trochę cierpliwości.
– Dziwne. Chilly na samym początku przepowiedział mi, że
niedługo stąd wyjadę. Koty właściwie już się zadomowiły.
Charliemu o wiele bardziej ode mnie przydałby się tu ktoś do
pomocy przy gospodarstwie.
– Skoro już o tym mowa, za kilka dni zacznie dla nas pracować
Lochie. Dzwoniłem do dziedzica i dał mi zielone światło.
– To świetna wiadomość! Właśnie kogoś takiego jak Lochie ci tu
potrzeba.
– Dziedzic zgodził się tylko dlatego, że Lochiemu będzie płacić
państwo w ramach programu praktyk zawodowych. Ale i tak
bardzo się cieszę. – Cal przyjrzał mi się uważnie. – Wyglądasz na
zmęczoną. Może połóż się dziś wcześniej?
– Jak śpiąca królewna dla Zeda? Może powinnam włożyć
najlepszą bieliznę i jeszcze pomalować paznokcie u nóg…
– Hm… – Cal wstał. – Wiesz co? Masz rację. Pójdę zaraz do Beryl
i powiem jej, że jesteś jutro zajęta. Dobrze?
– Ale wtedy będę miała wyrzuty sumienia wobec Beryl. Przecież
to nie jej wina, a ona się martwi…
– Nie przejmuj się, skarbie. Ja to załatwię.
Cal ruszył już do drzwi.
– A ty kładź się.
*
Na szczęście zasnęłam mocno, nic mi się nie śniło i rano
obudziłam się o wiele spokojniejsza. Karmiąc koty, zdecydowałam,
że w pewnym momencie muszę odważnie pójść do rezydencji, nie
tylko po to, by dopaść wreszcie eksperta od łosi, który do tej pory
nie odpowiedział na mój mail, ale też żeby poszukać w internecie
informacji o Sacromonte i Lucíi Albaycín. Tylko tak dowiem się, czy
Chilly mówi prawdę.
– Czujesz się już lepiej? – spytał Cal, kiedy wróciłam do chaty.
– Tak. Przepraszam za wczoraj. Trochę mi odbiło, ale dziś już
wszystko w porządku. Dziękuję za zrozumienie, Cal.
– Wyluzuj. Słuchaj, a może pojechałabyś dziś rano ze mną?
Wybieram się liczyć pogłowie jeleni w głównym wąwozie.
– Żeby jutro je zmniejszyć?
– Daj spokój, przecież nie ma nic złego w sprawdzeniu, gdzie
lubią się chować, co? I w ten sposób unikniesz kłopotów, gdyby Jego
Wysokość nie przyjął odpowiedzi odmownej, przekazanej przez
Beryl.
– Powiedziałeś jej?
– Tak, i zgodziła się. Ruszam za dziesięć minut. Zabierzemy
lunch dla Chilly’ego. A tak przy okazji, wychodzi na to, że to raczej
ja, a nie ty, będę musiał zająć się naszym gościem. Złapał mnie,
kiedy wychodziłem z rezydencji wczoraj wieczorem, i spytał, czy
nie zorganizowałbym mu jakichś ćwiczeń w strzelaniu.
Nakładając na siebie kolejne warstwy swojego codziennego
ubioru i szykując się do wyjścia, zastanawiałam się nad tym, co
powiedział Cal. Na podwórku gwizdnęłam na Thistle’a. Wynurzył
się z szopy i radośnie władował swoje tyczkowate ciało na tylne
siedzenie Beryl. Potem, uzbrojeni w lornetki, pojechaliśmy wolno
w dół głównego wąwozu. Cal często przystawał i obserwowaliśmy
kępy drzew, pod którymi kryły się grupy byków i łani – panie
i panowie oddzielnie po przeciwnych stronach doliny.
– Niedługo wejdą paść się wyżej. Najlepiej więc liczyć je
wczesnym rankiem – powiedział Cal, wskazując na zagajnik po
drugiej stronie zamarzniętego wąwozu. – Ile ich tam jest, Tig?
Wzięłam lornetkę. Zobaczyłam siedem byków stojących blisko
jeden drugiego… Przypatrzyłam się uważniej… I jeszcze raz…
– Cal, szybko!
– Co?
– O Boże! Tam jest chyba biały byk… tam, po lewej…
Cal uniósł swoją lornetkę i spojrzał przez szybę po mojej stronie.
– Widzisz go? – spytałam. – Jest między tymi dwoma, z tyłu…
– Nie widzę, Tig. – Opuścił lornetkę i pokręcił głową. – Tak
czasem bywa, jak się za długo patrzy na śnieg. Zaczyna migać przed
oczami i człowiek ma zwidy.
– Nie! Jestem pewna. Widziałam go!
Nie czekając na jego odpowiedź, otworzyłam ciężkie drzwi
i wyskoczyłam. Tuż obok wąskiej dróżki zapadłam się w śnieg po
kolana. Drewniany mostek był pokryty zdradliwym lodem.
Pokonałam go i jakieś czterdzieści metrów przed zagajnikiem znów
podniosłam lornetkę do oczu, ale zwierzęta musiały usłyszeć moje
kroki i skryły się głębiej między drzewami.
– A niech to diabli! – zaklęłam pod nosem. – Widziałam cię,
wiem, że mi się nie zdawało.
Wróciłam do samochodu i zobaczyłam, że Cal siedzi z rękami
skrzyżowanymi na piersi. Popatrzył na mnie, marszcząc brwi, jak to
miał w zwyczaju, kiedy sądził, że zachowuję się jak wariatka.
– No i co, jest?
– Nie, całe stado gdzieś się ulotniło.
– Naprawdę? – spytał kwaśno, kiedy ruszaliśmy dalej. – Oto do
czego prowadzi spędzanie zbyt wiele czasu z naszym przyjacielem
Cyganem. Niedługo będziesz widziała jednorożce, głuptasie.
Kilka minut później, kiedy zatrzymaliśmy się przed chatą
Chilly’ego, chwycił mnie za ramię.
– Chyba będzie lepiej, jeśli to ja zaniosę mu dziś jedzenie.
Zaczekaj tu.
Wysiadł, a ja zamknęłam oczy i zobaczyłam wyraźnie białego
jelenia.
– Widziałam go – szepnęłam do siebie. – Naprawdę.
Thistle położył mi łeb na ramieniu, jakby chciał mnie pocieszyć.
Poklepałam go w roztargnieniu.
Cal wrócił kilka minut później i zapewnił, że Chilly czuje się
dobrze i pytał o mnie. W drodze powrotnej do domu usłyszeliśmy
nad sobą potworny hurkot. Popatrzyłam w górę i zobaczyłam
zniżający się nad wąwozem helikopter.
– Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tu latał – rzuciłam.
– Pewnie to pogotowie zabiera jakiegoś nieszczęśnika do szpitala
w Inverness. Na morzu przez całą noc szalał sztorm, tak w każdym
razie mówiły prognozy dla żeglarzy.
Kiedy jednak podjechaliśmy pod chatę, zobaczyliśmy, że
helikopter wylądował pośrodku trawnika przed rezydencją.
– Musiał przylecieć po Jego Wysokość – mruknął Cal, gdy
wysiadaliśmy. – Pewnie potrzebuje podwózki do miasta, żeby kupić
sobie butelkę najlepszego brandy i uzupełnić zapas cygar.
Pięć minut później, kiedy usiedliśmy, żeby dla rozgrzewki napić
się kawy, rozległo się pukanie do drzwi.
– Oj, obawiam się, że mamy problem. – Cal westchnął ciężko
i poszedł otworzyć.
– Czy jest Tiggy? – spytał znajomy głos ze snobistycznie
wypracowanym arystokratycznym akcentem.
– Tak – odparł szorstko Cal. – Zaraz ją zawołam. Tig! Masz gościa.
– Obrócił się do mnie, lekko wzruszając ramionami. – Idę do szopy.
– Cześć, Tiggy – powiedział Zed, mijając się w drzwiach z Calem,
któremu rozpaczliwie dawałam znaki wzrokiem, żeby nie
wychodził. – Zdaje się, że wróciłaś w samą porę.
– Na co?
– Na wycieczkę krajoznawczą po okolicy. A potem lunch w małej
restauracji w Aviemore. To kurort narciarski pół godziny
helikopterem stąd.
– Dzię… dziękuję, ale niestety, mam jeszcze mnóstwo roboty.
– Chyba przysługuje ci jakaś przerwa na lunch? O trzeciej
będziesz z powrotem, słowo.
Najwyraźniej okazał się głuchy na wszelkie argumenty, które
przedstawiła mu Beryl.
– Przebierz się.
Podał mi czarną papierową torbę z logo Chanel.
– Co to jest? – zdołałam wydusić cienkim głosikiem.
– Kilka drobiazgów, które dla ciebie wybrałem i kazałem
dostarczyć helikopterem. Zdaję sobie sprawę, że nie zabrałaś tu
zbyt wiele rzeczy. Więc przebierz się, proszę, i ruszamy.
Byłam tak zszokowana, że kompletnie mnie zatkało; nie
wiedząc, co powiedzieć, uznałam, że najlepiej wycofać się do
swojego pokoju, żeby mieć chwilę do zastanowienia. Zamknęłam za
sobą drzwi, opadłam na łóżko i postawiłam torbę na podłodze
między nogami.
Ciekawość wzięła górę. Zajrzałam do torby. Było w niej kilka
pakunków, każdy pięknie owinięty w cieniutki biały papier
i ozdobiony białą kamelią. W pierwszym, który otworzyłam, był
kremowy sweter, podobny w stylu do mojego starego z warkoczami,
ale ten był z najdelikatniejszej kaszmirowej wełny. W następnym –
pięknie skrojone wełniane spodnie. A w trzecim, największym –
fantastyczna pikowana kremowa kurtka narciarska. W ostatnim
znalazłam czarną kaszmirową czapkę z szalikiem i rękawiczkami
do kompletu.
Nie potrafiłam odmówić sobie pogładzenia mięciutkiego swetra.
Strasznie mnie kusiło, żeby go mieć. Mogłam, jeśli…
Tiggy, zachowuj się!
Nienawidziłam siebie za żal, z jakim pakowałam to wszystko
z powrotem, po czym odetchnęłam głęboko i wyszłam, by zmierzyć
się z Zedem – lub moją osobistą wersją Richarda Gere’a z filmu
Pretty Woman.
– Bardzo dziękuję za te rzeczy, ale niestety, nie mogę ich przyjąć.
– Dlaczego?
Przychodziło mi do głowy milion odpowiedzi, z których żadna
nie była uprzejma. Powstrzymałam się, bo wiedziałam, że ten klient
jest ważny dla Charliego. Wydukałam więc jedynie, że po prostu nie
mogę.
– Dobrze!
Ku mojemu zaskoczeniu klasnął w dłonie, jakby się ucieszył.
– Przeszłaś właśnie pierwszy test! Teraz wiem na pewno, że
jesteś inna niż wszystkie kobiety, które kiedykolwiek spotkałem.
– Naprawdę? – Czułam, jak wzbiera we mnie wściekłość. – Miło
mi, że tak cię uradowałam i przeszłam tę próbę, choć nie
wiedziałam, że biorę udział w jakichś eliminacjach. A teraz czy
mogę już wrócić do swoich zajęć?
Obróciłam się, by odejść, ale on podszedł i zatrzymał mnie,
delikatnie łapiąc mnie za ramię.
– Tiggy, widzę, że cię zezłościłem. Bardzo cię przepraszam. Teraz
rozumiem, że to było głupie z mojej strony. Ale… ty nawet nie
wyobrażasz sobie, jak to jest być na moim miejscu.
– Rzeczywiście. Nie potrafię sobie tego wyobrazić – przyznałam
z pełnym przekonaniem.
– Wiesz, kobiety, które poznaję… To może zabrzmi zbyt
dramatycznie… To problem ludzi bogatych, ale nigdy nie mogę być
pewien, czy podobam się im dlatego, że jestem, jaki jestem, czy
dlatego, że mogę im wiele zaoferować.
A ja nie jestem pewna, czy mi się w ogóle podobasz…
– Racja, to problem ludzi bogatych – przyznałam. – Biedni
marzyliby o takich problemach.
– Chciałem się po prostu upewnić, czy nie jesteś dziewczyną,
którą można kupić.
– Jasne. No to już wiesz, że nie. A na mnie pora. Muszę iść.
– Rozumiem. Zaraz odeślę helikopter. To był idiotyczny pomysł,
ale chciałem polecieć z tobą gdzieś dalej, żebyśmy się lepiej poznali.
Miałem dobre chęci. Wybacz mi.
– Nie ma sprawy. Dziękuję za propozycję.
Ruszył do drzwi, lecz jeszcze się odwrócił.
– Wiesz co? Skoro już ten helikopter tu jest, szkoda by było nie
skorzystać z okazji. Może jednak przelecielibyśmy się nad
posiadłością? Nie ma w tym żadnego podstępu, przysięgam,
o drugiej przywiozę cię z powrotem.
Miałabym wielką ochotę na taką wycieczkę. Fantastycznie
byłoby zobaczyć to wszystko z góry. Ale…
– Nie, dziękuję, Zed. Nie znoszę helikopterów. Musiałam lecieć
takim, kiedy wybieraliśmy się z La Môle na łódź ojca w Saint-
Tropez, i było mi niedobrze. A teraz przepraszam, naprawdę mam
coś do zrobienia.
Podeszłam do drzwi i otworzyłam je. Pojął aluzję i wyszedł ze
spuszczoną głową jak uczniak, który narozrabiał.
16

Kiedy następnego dnia rano otworzyłam drzwi, na wycieraczce


znalazłam ogromny bukiet z zaadresowaną do mnie kopertą.
Podniosłam kwiaty i wróciłam do środka, żeby przeczytać
wiadomość.
Rozłożyłam kartkę i popatrzyłam na list elegancko
wykaligrafowany wiecznym piórem.
Kinnaird Lodge
5 stycznia 2008
Moja Droga Tiggy
Jeszcze raz przepraszam za swoje wczorajsze grubiańskie
i bezmyślne zachowanie.
Bardzo Cię proszę, zacznijmy od nowa, dobrze?
Zed
– Też coś! – mruknęłam do Thistle’a w drodze do rezydencji.
– Dzień dobry, Tiggy – powitała mnie Beryl, kiedy weszłam do
kuchni, gdzie smażyła bekon. – Dobrze się czujesz?
– Tak, dziękuję. Przyszłam po jedzenie dla Chilly’ego. A właśnie…
czy mogłabym skorzystać z twojego biura? Muszę sprawdzić maile.
– Tak. Tylko że nasz gość o dziewiątej zaczyna je okupować, więc
na twoim miejscu bym się pospieszyła.
– Dzięki.
Ruszyłam korytarzem do biura, a kiedy się w nim znalazłam,
zamknęłam za sobą drzwi.
– No dobrze – szepnęłam, wpisując w wyszukiwarkę Lucía
Albaycín.
Niebieskie kółeczko kręciło się nieznośnie długo, gdy komputer
robił, co w jego mocy, żeby połączyć mnie z tym, co mogło być moją
przeszłością…
Wreszcie zaczął ładować informacje niczym rozwijający się zwój
na ekranie. Kliknęłam na pierwszy link. Trafiłam na Wikipedię,
czyli Lucía musiała być znana, więc to, co powiedział mi o niej
Chilly, nie było całkowitym zmyśleniem. Jednak równie dobrze
mogła być trenerką koni w Ameryce Południowej, a nie tancerką…
Kiedy strona zaczęła się ładować i zobaczyłam fascynujące
czarno-białe zdjęcie z jej imieniem i połową czoła, usłyszałam, jak
za moimi plecami otwierają się drzwi. Nacisnęłam DRUKUJ i szybko
zmniejszyłam obraz.
– Dzień dobry, Tiggy, wstajesz tak wcześnie jak skowronek.
Zanim zdołałam się odwrócić, poczułam, jak delikatnie kładzie
dłonie na moich ramionach. Wzdrygnęłam się.
– Zimno ci? – spytał.
– Tak. Może mnie przewiało – skłamałam i poderwałam się na
nogi.
– Robisz coś, co zajmie więcej czasu? Muszę wysłać ważny mail.
– Nie, chcę sobie tylko coś wydrukować i kończę.
– W takim razie pójdę tymczasem zjeść śniadanie.
Chwyciłam to, co wyszło z drukarki pod biurkiem, i zobaczyłam
ziarniste zdjęcie kobiety, o której opowiadał mi Chilly, podpisane
u góry Lucía Albaycín – tancerka flamenco.
Z trudem zdołałam się powstrzymać, żeby nie zacząć od razu
czytać. Złapałam wydruki, wybiegłam z biura i wymknęłam się
tylnymi drzwiami.
Cal już uruchomił silnik Beryl, kiedy wskoczyłam na miejsce
pasażera.
– Co ty wyprawiasz?
– Chcę się ukryć przed Zedem. Podwieź mnie do Chilly’ego –
poprosiłam, wskazując na pudełko z jedzeniem, które wzięłam
z kuchni. – A gdybyśmy przypadkiem przejeżdżali obok tego
zagajnika, gdzie zdawało mi się, że widzę…
– Doskonale wiesz, którędy jeżdżę do Chilly’ego. – Cal westchnął.
– Nie łudź się. Jeśli w Kinnaird jest biały byk, to przysięgam, że
zrobię rundkę po śniegu nago, osłaniając swoje klejnoty jedynie
woreczkiem z potrawką z baranich podróbek!
– Już się na to cieszę – powiedziałam. – Bo mówię ci raz jeszcze,
Cal: wiem, co widziałam.
– I ten byk na pewno tańcował z wróżkami w wąwozie. – Uśmiał
się serdecznie.
Tylne drzwi Beryl się otworzyły, a ja obejrzałam się
i zobaczyłam, że dosiadł się do nas Lochie.
– Dzień dobry – przywitał się.
– Cześć, Lochie, miło znów cię widzieć.
Cal raczył się zatrzymać naprzeciw zagajnika bez
przypominania mu o tym. Szybko wyskoczyłam z land rovera,
zdając sobie sprawę, że on ma sporo roboty i nie zachwycają go
moje fanaberie.
Przeszłam przez mostek i popatrzyłam przez lornetkę na
zagajnik, ale jelenie już weszły wyżej – spóźniłam się.
– No i co? – spytał, kiedy ruszaliśmy dalej.
– Nic. Moglibyśmy jutro przyjechać tu wcześniej? – poprosiłam. –
Zanim pójdą się paść wyżej.
– Dobrze, nawet jeśli tylko po to, żeby przekonać cię, że masz
zwidy – zgodził się. – Teraz szybko podrzucimy cię do Chilly’ego, bo
Lochie i ja musimy się zabrać do liczenia jeleni i naprawiania
ogrodzeń.
– Może lepiej, żebyś to znowu ty zaniósł Chilly’emu jedzenie, Cal.
Ciebie nie będzie namawiał, żebyś został dłużej – powiedziałam,
kiedy zatrzymaliśmy się przy chacie. – Powiedz, że odwiedzę go
jutro! – krzyknęłam jeszcze przez okno. – Pozdrów go ode mnie.
*
Tego popołudnia przekopałam szafki, by skompletować
składniki na curry, które od dawna obiecywałam Calowi. Ostatnio
okazał mi tyle cierpliwości, że należało mu się coś w ramach
podziękowań. Nie znalazłam jednak potrzebnych składników,
wskoczyłam więc do drugiego land rovera i pojechałam do Tain na
zakupy.
– Cześć, Cal – powitałam go, kiedy wrócił wieczorem do domu. –
Miałeś dobry dzień?
– Bardzo – odparł. – Lochie to skarb, dużo silniejszy, niżby się
zdawało, i naprawdę zna się na tej robocie.
– To wspaniale – powiedziałam, a on, nie siląc się na dłuższą
konwersację, poszedł do łazienki.
Ku swojemu zaskoczeniu usłyszałam, że odkręca krany. Zwykle
był na tyle uprzejmy, że pozwalał mi pierwszej się kąpać.
Może wpadł gdzieś w odchody jeleni, pomyślałam, wracając do
kuchni, by sprawdzić, jak tam moje curry.
Po piętnastu minutach Cal wciąż był w łazience, zapukałam więc
i poczułam dochodzący stamtąd przyjemny zapach wody po
goleniu.
– Curry będzie gotowe za dziesięć minut, dobrze? Obiecałam, że
ci je przygotuję, więc zapraszam! – zawołałam.
Drzwi się otworzyły i Cal wyszedł w szlafroku, świeżo ogolony.
– Tig, przecież mówiłem ci, że to dzień, kiedy spotykam się
z Caitlin? Jadę zaraz do Dornoch.
– O rany! Zupełnie zapomniałam. No trudno. Curry jest nawet
lepsze po odgrzaniu. Zostawię ci trochę na jutro.
– Dzięki, przepraszam, że tak wyszło.
– Daj spokój – rzuciłam. Ruszyłam za nim, kiedy zmierzał do
swojego pokoju, żeby się ubrać. – I naprawdę musisz przywieźć tu
Caitlin na kolację. Bardzo chciałabym się z nią znowu zobaczyć.
– Dobrze.
Zamknął mi drzwi przed nosem i po dziesięciu minutach wyłonił
się z pokoju w koszuli w kratę i czystych dżinsach. Wyglądał tak
naprawdę zupełnie jak nie on.
– Wracasz na noc? – spytałam, czując, że chodzę wokół niego jak
kwoka.
– Jeśli pogoda się nie zepsuje – rzucił, wkładając kurtkę. – No to
cześć, Tig. Uważaj na siebie, nie szukaj guza pod moją nieobecność.
Kilka minut po tym, jak wyszedł, zaczęłam karmić Alicję.
– Ha! – powiedziałam do niej. – Odrobina ryzyka nikomu nie
zaszkodzi, wpuszczę Thistle’a – dodałam w bojowym nastroju.
Otworzyłam drzwi, zza których powiało chłodem. Temperatura
musiała już spaść poniżej zera.
– Chodź, chodź, kochany! – zawołałam, by zachęcić psa.
– Jakie miłe powitanie – usłyszałam ludzki głos.
W tym samym momencie do chaty wpadł Thistle. A zaraz za nim
pojawił się Zed.
– Cześć – powiedziałam. Serce mi się ścisnęło. – Czegoś ci
potrzeba?
– Tak. Kogoś, kto napiłby się ze mną tego świetnego
Châteauneuf-du-Pape w ten mroźny zimowy wieczór. Coś pysznie
pachnie – zauważył, wciągając powietrze. – Spodziewasz się gości?
Widziałem, jak Cal wychodził.
– Nie. Po prostu miałam ochotę na curry – odparłam, niezdolna
wymyślić żadnego powodu, by go nie zaprosić do środka, który nie
zakrawałby na nieuprzejmość. – Proszę, wejdź.
Przestąpił próg, ale Thistle zajął pozycję przede mną; sierść mu
się zjeżyła, zawarczał ostrzegawczo.
– Scheiße, uspokój go! – bąknął Zed pod nosem, cofając się lekko.
– Ciii, Thistle, wszystko w porządku – powiedziałam, kładąc dłoń
na karku psa. – Nie wiem, co w niego wstąpiło, zwykle jest bardzo
łagodny…
– Najwyraźniej nie jest zbyt dobrze wychowany – stwierdził
szorstko Zed.
– Thistle – szepnęłam psu do ucha, bo nie przestawał warczeć –
jak się nie uspokoisz, będę musiała cię wyprosić.
Bałam się, że Zed poskarży się Calowi albo Charliemu, więc choć
czułam się paskudnie, jakbym zdradzała swojego obrońcę,
wypchnęłam w końcu psa na podwórko. Zed wszedł do środka. Już
kiedy zamykałam za nim drzwi, czułam, że to bardzo kiepska
zamiana. Próbowałam być głucha na żałosne skomlenie dobiegające
z zewnątrz.
Zed ruszył za mną do kuchni, a ja podałam mu przedpotopowy
korkociąg, tak pokrzywiony, że trzeba było niezłej zręczności, by się
nim posłużyć. Patrzyłam, jak mój gość z nim walczy, a potem
nalewa rubinowy trunek do dwóch kieliszków.
Po swoim rytuale wąchania i mieszania wziął odrobinę do ust
i odchylił głowę, by płyn rozlał się po języku, zanim go połknął.
– Dobre – skwitował. – Chyba idealnie pasuje do curry.
– Czy to jakaś aluzja? Jeśli tak, możesz spróbować, ale ostrzegam,
że jest wegańskie. A Beryl na pewno przygotowała dla ciebie coś
pysznego i czeka z kolacją.
– Beryl ma dziś wieczorem wolne, więc sprowadzono tę niezbyt
rozgarniętą dziewuszkę, żeby podgrzała mi trochę zupy – padła
pogardliwa odpowiedź. – Myślę, że nawet to twoje curry będzie od
tego lepsze.
– A, dzięki – rzuciłam. – Nie otrujesz się, jeśli spróbujesz. A ja
umieram z głodu.
– Mogę w czymś pomóc?
– Pewnie można dołożyć do ognia – powiedziałam, choć kiedy
wychodził z kuchni, przyszło mi do głowy, że pewnie nie ma
pojęcia, jak się do tego zabrać, bo za niego robi to służba.
– Gdzie studiowałeś? – spytałam, nie znajdując lepszego tematu,
gdy usiedliśmy do stołu.
– Na Sorbonie w Paryżu. Dopiero kilka dni temu uświadomiłem
sobie, dlaczego twoje nazwisko wydało mi się znajome. Poznałem
tam twoją siostrę Maję.
– Naprawdę?
– Tak. Nawet przez jakiś czas się spotykaliśmy. To nie było nic
poważnego, ale pamiętam, jak opowiadała mi o swoich pięciu
adoptowanych siostrach i ich dziwnych imionach. Ja skończyłem
studia, a jej został jeszcze rok do dyplomu, więc straciliśmy kontakt.
– Nigdy mi o tobie nie wspominała, ale to dla niej typowe. Jest
bardzo skryta.
– Taką ją pamiętam. Urocza dziewczyna. I oczywiście
nieprawdopodobnie piękna.
– Tak, z naszej szóstki to ona słynie z urody.
– A ty? Czym się wyróżniasz?
– O, ja jestem odmieńcem. – Uśmiechnęłam się lekko. – Nazywają
mnie „uduchowioną” siostrą.
– Chcesz powiedzieć, że jesteś czarownicą?
– Jeśli tak, to uprawiam tylko magię białą jak ten śnieg. I właśnie
to jest moim problemem. Nigdy nie chcę zranić czyichś uczuć –
powiedziałam znacząco.
– Przypomnij mi, czy nie mylę się, że jedną z sióstr D’Aplièse jest
Elektra?
– To moja najmłodsza siostra. Chcesz powiedzieć, że znasz też ją?
– Tak. W Nowym Jorku na pewno nieraz się spotkaliśmy podczas
różnych okazji towarzyskich, na przykład na imprezach
charytatywnych.
– Ona bardzo angażuje się w takie sprawy. A ty?
– Bywało. To przyjemne, więc czemu nie?
– I właśnie tego nie znoszę. – Skrzywiłam się. – Spędy próżnych
ludzi cmokających się w policzki, żeby potem ich zdjęcia pojawiły
się w magazynach ilustrowanych.
– Zaraz, zaraz, Tiggy… – Zed uniósł rękę. – Nie możesz wrzucać
wszystkich do jednego worka.
– Szczerze mówiąc, mogę. Elektra bardzo się zmieniła i według
mnie to wina celebryckiej sceny, na której funkcjonuje.
– Może to nie sprawa miejsca, ale konkretnego towarzystwa,
w którym człowiek się obraca – zasugerował Zed.
– Tak się składa, że mój obecny styl życia wynika wyłącznie
z tego, gdzie mieszkam, a nie z kim przestaję. – Uśmiechnęłam się.
– Hm… mówisz, że nie znosisz przyjęć z celebrytami, a ja nie
wytrzymuję na tym pustkowiu. Przyznaję, że nie potrafię się skupić
na czymś dłużej, szybko się nudzę, mam tyle cierpliwości co diabeł,
nie jestem święty. W Kinnaird dopadają mnie moje lęki…
ograniczony dostęp do internetu, kilometry od najbliższego miasta,
brak relacji z ludźmi czy jakiegokolwiek towarzystwa… poza tobą
oczywiście, bo ty jesteś doskonałym kompanem.
– Dzięki, choć opisujesz Kinnaird jak jakiś dopust boży. Chyba
nie cierpisz tu aż tak bardzo, co? Dom jest piękny, masz internet…
choć nie zawsze działa.
– Racja – zgodził się Zed. – Jestem strasznie rozpaskudzony.
A teraz powiedz, jak się ma ojciec? Maja opowiadała o nim
z prawdziwym uwielbieniem.
– Niestety, zmarł w czerwcu. Bardzo go kochałyśmy. Jego strata
była dla nas wielkim ciosem.
Po raz pierwszy darowałam sobie dywagacje, że stale mam
wrażenie, że Pa Salt nadal żyje. Po prostu nie umiałam wyobrazić
sobie, że Zed byłby w stanie zrozumieć coś takiego. Widziałam
w nim człowieka, który bardzo twardo stąpa po ziemi.
– Ogromnie ci współczuję, Tiggy. Mój ojciec też niedawno umarł
– powiedział cicho. – Z technicznego punktu widzenia to był rak, ale
tak naprawdę on, który nigdy w życiu ani dnia nie chorował, po
niepozostawiającej żadnej nadziei diagnozie wypłynął jachtem
i popełnił samobójstwo.
– To straszne. Tak mi przykro, Zed.
– Hm… Może i lepiej się stało… Był bardzo stary, po
dziewięćdziesiątce, miał za sobą piękne życie. Do samego końca
pracował w swoim nowojorskim biurze.
– Czym się zajmował?
– Telekomunikacją. Odziedziczyłem po nim firmę. Od lat dla
niego pracowałem i sądziłem, że jestem świetnie przygotowany do
jej przejęcia, ale kiedy do tego doszło…
– Jak nazywał się twój ojciec? – spytałam.
– Kreeg Eszu. Może o nim słyszałaś. Pisano o nim sporo w prasie.
Mogłaś widzieć jego zdjęcie z jakiejś imprezy albo może mignęły ci
jego wypowiedzi w telewizji. Był wielką indywidualnością, to
pewne. A co robił twój ojciec?
– Dokładnie nie wiem. Kiedy byłyśmy małe, wiele podróżował
i nie wtajemniczał nas w swoje sprawy. Mówił, że kiedy jest
w Atlantis… to nasz dom nad Jeziorem Genewskim… oddaje się
tylko rodzinie.
– Mnie ojciec zabrał po raz pierwszy do biura, kiedy byłem
niemowlakiem. Tak mówiła mi matka. I od tamtej pory właściwie
nigdy go nie opuszczam. – Posłał mi smętny uśmiech. – Zwłaszcza
w ostatnich miesiącach. Miałem mnóstwo do uporządkowania.
– Wyobrażam to sobie. Czy twoja mama jeszcze żyje?
– Niestety, nie, choć była o trzydzieści lat młodsza od ojca.
Zawsze nazywał ją żoną-dzieckiem. Rozwiedli się, kiedy byłem
nastolatkiem. W sądzie ostro walczyli o to, z kim mam mieszkać.
Zwyciężył tata, jak zawsze… choć naprawdę nie wiem, po co tak się
o mnie szarpał, skoro zaraz odesłał mnie do szkoły z internatem.
Mama zginęła w wypadku na nartach. Miała dopiero czterdzieści
parę lat. Tragedia. Wybacz mi, Tiggy. Nie wiem, po co ci to wszystko
mówię, ale dziękuję, że słuchasz. – Położył rękę na mojej dłoni. –
I dziękuję za kolację, była zaskakująco smaczna.
– Miło mi. Lubię gotować. Kiedy byłam mała, godzinami
przesiadywałam w kuchni z Claudią, naszą gospodynią. Nauczyła
mnie przyrządzać mnóstwo pysznych potraw z warzyw.
– Gospodynią? – Zed uśmiechnął się i zdałam sobie sprawę, że
znów się zdradziłam.
– Proszę, może zostawmy już ten temat, dobrze?
– Oczywiście. No to opowiedz mi – nachylił się do mnie – o jakiej
pracy najbardziej marzysz?
– Zawsze chciałam pojechać do Afryki i zajmować się dzikimi
zwierzętami.
– W jakim charakterze?
– Moja specjalność to ochrona przyrody, z tego robiłam dyplom
na zoologii. Choć ostatnio przekonałam się, że interesuje mnie
opiekowanie się zwierzętami.
– To znaczy weterynaria?
– Możliwe.
– Przy moich pieniądzach ochrona przyrody brzmi o wiele
seksowniej.
– Niespecjalnie zależy mi na tym, żeby to było „seksowne”, Zed.
Chcę tylko pożytecznie wykorzystać swoje umiejętności.
Wstałam, żeby posprzątać ze stołu.
– Ale bezspornie jesteś „seksowna” – powiedział, podnosząc się.
Poszedł za mną do kuchni, wziął z moich rąk miski, postawił je na
blacie i chwycił mnie w ramiona. – Mogę cię pocałować?
Zanim zdołałam odpowiedzieć, jego usta wylądowały na moich.
Zszokowana, próbowałam się wyzwolić.
– Dobry wieczór wszystkim.
W drzwiach stanął Cal. Śnieg na jego czapce sprawiał, że
wyglądał jak yeti. Zed natychmiast mnie puścił.
– Przeszkodziłem w czymś? – zapytał niewinnie Cal.
– Nie, skąd! – zapewniłam pospiesznie, robiąc krok w jego
kierunku. – Zed właśnie wychodził, prawda?
– Nie rób tego ze względu na mnie – zwrócił się do niego Cal. –
Przepraszam, że tak tu wparowałem bez ostrzeżenia, ale nie
wziąłem Beryl, tylko tego drugiego land rovera i cholerstwo stanęło
pośrodku drogi. Musiałem dojść kilka kilometrów piechotą. Marzę
o gorącej czekoladzie, żeby się rozgrzać. Może też miałbyś ochotę? –
zaproponował Zedowi, zdejmując z siebie kurtkę, z której ociekał
topniejący śnieg.
– Nie, dziękuję. – Zed wyczuł, że nie jest mile widziany. – Chyba
już pójdę. Dziękuję za curry, Tiggy. Dobranoc.
Drzwi zatrzasnęły się za nim.
– O Chryste! Dzięki Bogu, przyszedłeś w samą porę! –
powiedziałam, z ulgą opadając na kanapę. Nadal nie mogłam
otrząsnąć się z szoku.
– No to cieszę się, że z mojej niefortunnie zakończonej randki
z ukochaną wynikło przynajmniej coś dobrego – mruknął z goryczą,
podchodząc do kominka. – Domyślam się, że to nie były mile
widziane poufałości?
– Nie, zdecydowanie nie – wysapałam, autentycznie przerażona.
– On po prostu mnie złapał!
– Kręcisz go, to jasne.
– Czułam się jak jelonek, na którego polują.
– Słuchaj, jestem tu i obronię cię w razie potrzeby. Muszę iść się
przebrać w coś suchego, porozmawiamy rano, dobrze?
– Tak, dziękuję, Cal.
W nocy nie zmrużyłam oka. Wyobrażałam sobie, jak Zed forsuje
okno łomem i rzuca się na mnie, żeby zaspokoić swoje chore
żądze…
– Przestań, Tiggy – powiedziałam sobie rano, zwlekając się
z łóżka. – Przecież on tylko próbował cię pocałować, nie zgwałcić.
Najwyraźniej jest przyzwyczajony, że pierwszy ruch należy do
niego…
Ale co by się stało, gdyby nie pojawił się Cal?
– Wyglądasz okropnie – zauważył, kiedy weszłam do kuchni
i zastałam go przy czajniku.
– I tak się czuję. – Westchnęłam ciężko. – Mam ochotę zaciągnąć
kotary, żeby on nie miał szans mnie obserwować.
– Wpadłaś jak śliwka w kompot, moja ty femme fatale.
– To nie jest śmieszne, naprawdę. Nie wiem czemu, ale boję się
go.
– Ooo, sądzę, że kiedy się zorientuje, że jest na straconej pozycji,
wycofa się do swojej jaszczurczej jamy i zniknie tak szybko, jak się
pojawił.
Gdy po wyjeździe Cala wyszłam z chaty, zobaczyłam, że w nocy
napadało sporo śniegu. Postanowiłam więc pojechać do zagrody
kotów land roverem. Skoro pod domem była już taka gruba
warstwa śniegu, to w wąwozie będzie go po kolana. Koty nie wyszły
się pobawić, co zrozumiałe, wróciłam więc do chaty, napaliłam
w kominku, wzięłam wydruki na temat Lucíi Albaycín i usiadłam
w fotelu. Chciałam przeczytać te informacje przed wizytą
u Chilly’ego, a poza tym oderwać się trochę od myślenia o Zedzie.
W zasadzie to, co pisano na temat jej dzieciństwa i drogi do
sławy, pokrywało się z tym, co mówił mi Chilly. A ponieważ nie
umiał czytać i pewnie nigdy nawet nie widział czegoś takiego jak
komputer, trudno było podejrzewać, żeby jego wiedza pochodziła
z internetu. Dotarłam do etapu, kiedy zaczęła tańczyć w barze
Manquet w Barcelonie, i postanowiłam na tym poprzestać. Wolałam
najpierw usłyszeć dalszy ciąg od Chilly’ego. Ale przynajmniej
wiedziałam już, że mogę sprawdzić, czy nie zmyśla i czy naprawdę
jesteśmy rodziną.
– Wygląda na to, że masz w sobie cygańską krew – powiedziałam
do swojego odbicia w lustrze.
To by wiele wyjaśniało, myślałam, idąc do rezydencji po lunch
dla mojego starego przyjaciela. W drodze do jego chaty znów
przystanęłam przy zagajniku, próbując wypatrzeć białego byka, ale
w zaroślach nie było żadnych zwierząt, więc ruszyłam dalej.
Kiedy otworzyłam drzwi, nie zastałam Chilly’ego jak zwykle
w fotelu. Spał, a w chacie panował przeraźliwy ziąb. Podeszłam na
palcach do łóżka. Wiedziałam, że żyje, bo słychać było jego
pochrapywanie i pomruki.
– Chilly? Dobrze się czujesz? – spytałam, przyglądając mu się.
Uchylił jedno oko, łypnął na mnie, a potem odgonił mnie dłonią.
Złapał go potworny atak kaszlu. Słyszałam rzężenie w płucach.
Trwało to bardzo długo; już myślałam, że Chilly się udusi.
– Posadzę cię wyżej – powiedziałam przerażona. – Tak będzie
lepiej.
Za bardzo kaszlał, żeby zaprotestować, wzięłam go więc pod
pachy, uniosłam i podciągnęłam poduszkę, żeby go na niej oprzeć.
Był lekki i wiotki jak szmaciana lalka, a kiedy dotknęłam jego czoła,
poczułam, że pali go gorączka.
Zupełnie jak Felipe, pomyślałam.
– Chilly, jesteś chory. To paskudny kaszel, zaraz wezwę przez
radio lekarza.
– Nie! – Trzęsący się palec wskazał na szafkę. – Weź zioła.
Powiem ci które. Zaparzysz je – wychrypiał.
– Naprawdę? Myślę, że czas na porządne leczenie.
– Rób, co mówię, albo sobie idź! – Spiorunował mnie
spojrzeniem przekrwionych od gorączki oczu.
Chwycił go kolejny atak. Przyniosłam mu wody i namówiłam go,
żeby popijał małymi łyczkami.
Zgodnie z jego wskazówkami wzięłam z szafki anyż gwiaździsty,
kminek, tymianek i eukaliptus, wrzuciłam do garnuszka, zalałam
wodą i zagotowałam. Zostawiłam chwilę na ogniu, wyciągnęłam
czystą ściereczkę z szafki, zwilżyłam i przyłożyłam do czoła
Chilly’ego, tak jak robiła mama, kiedy byłam mała i chorowałam.
– W dzieciństwie miałam astmę – powiedziałam. – Męczył mnie
straszny kaszel.
– Dopadnie cię kolejna choroba – wymamrotał, a jego oczy
uciekły do tyłu, ukazując białka, jak zwykle w chwilach, kiedy miał
widzenie.
Potem zdrzemnął się, a ja siedziałam przy jego łóżku,
zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. Miałam nadzieję,
że chodziło mu o zwykłe zaziębienie. Uderzyło mnie też, że
usłyszałam od niego tyle o swojej słynnej babce, ale nic na temat
matki. A skoro Lucía Albaycín wyrosła na taką gwiazdę, to przecież
musiała być zamożna. W takim razie to chyba nie trudne warunki
materialne zmusiły moją rodzinę do oddania mnie do adopcji?
Od ziół i przypraw – które napełniły chatę aseptycznym
aromatem – woda zrobiła się brunatna. Zdjęłam garnuszek z ognia
i przelałam napar do cynowego kubka Chilly’ego.
– Gotowe, Chilly. Obudź się, musisz to wypić.
Poruszył się. Przystawiłam mu kubek do warg, a on małymi
łyczkami zdołał go opróżnić.
– Teraz będzie już dobrze, Hotchiwitchi. – Uśmiechnął się,
poklepał moją dłoń i znów zamknął oczy.
Zdecydowałam, że poczekam godzinę, by zobaczyć, czy napar
przyniósł efekt i temperatura spadnie. Jeśli nie, zamierzałam
połączyć się radiem z Calem i poprosić, by wezwał lekarza.
Znów zaczął padać śnieg. Wirujące płatki osiadające na
parapetach malutkich okien sprawiały, że wewnątrz zrobiło się
ciemniej. Kolejny raz zastanawiałam się, jak Chilly zdołał przeżyć tu
sam tyle lat. Ale on twierdził, że wcale nie był sam. Drzewa, wiatr
i ptaki przemawiały do niego i dotrzymywały mu towarzystwa.
Ciekawe, że większość ludzi, których znałam, nie była w stanie
znieść ciszy. Zagłuszali ją muzyką, włączoną telewizją czy
rozmowami. A ja ją kochałam, bo pozwalała się wsłuchać w siebie.
Nie była pustką, ale kakofonią naturalnych dźwięków – ptasiego
śpiewu, szelestu poruszanych powiewem liści, wiatru i deszczu…
Zamknęłam oczy i skupiłam się. Słyszałam leciutkie uderzenia
płatków śniegu o ramy okienne, jakby do środka pukały elfy
i prosiły, by je wpuścić…
Musiałam, wyczerpana wczorajszą nocą, też przysnąć, bo zanim
się spostrzegłam, poczułam dotyk dłoni na ręce.
– Gorączka już minęła, Hotchiwitchi. Daj mi tego więcej i możesz
iść.
Panował półmrok. Gdy sięgnęłam do czoła Chilly’ego, było już
tak samo chłodne jak moje. Zobaczyłam też, że patrzy przytomniej,
a w jego oczach maluje się coś jakby czułość. Zakaszlał. Znów
usłyszałam głębokie rzężenie w płucach.
– Dobrze, ale nie podoba mi się ten kaszel, Chilly –
powiedziałam, ruszając do szafki. – Wygląda na to, że potrzebujesz
inhalacji, a może i antybiotyku.
– Leki wynalezione przez człowieka to trucizna! – powtórzył po
raz setny.
– Wielu osobom uratowały życie. Popatrz, do jakiego wieku dziś
dożywamy.
– A patrz na mnie! – Uderzył słabymi dłońmi w piersi, niczym
starowinka Tarzan. – Osiągnąłem to samo bez żadnych lekarstw!
– No tak, ale wszyscy wiedzą, że jesteś wyjątkowy. – Rozpaliłam
ogień, by podgrzać pachnący wywar.
Chilly milczał, co było jak na niego dość niezwykłe.
Wreszcie odezwał się.
– Ty też jesteś wyjątkowa, Hotchiwitchi. Przekonasz się.
Wyszłam z chaty, stawiając czoło śnieżycy. Zastanawiałam się,
czy zdołam dotrzeć do domu, czy też utknęłam tu na noc. Wzięłam
trochę drewna z szopy, by napalić w piecyku, a z land rovera
zabrałam do chaty zestaw radiowy. Kiedy napar był gotowy,
podsunęłam go do ust Chilly’emu.
Nie chciał mojej pomocy i sam wziął kubek. Dłoń mu lekko
drżała, ale wyraźnie było mu już lepiej.
– Jedź do domu, póki jeszcze jest widno. Zła pogoda.
– Zostawię ci radiotelefon, Chilly. Wiesz, jak się nim posługiwać?
– Nie. Zabierz go. Jeśli mój czas tutaj się kończy, to trudno.
– Chilly, jak tak mówisz, to naprawdę nie będę mogła zostawić
cię samego.
Uśmiechnął się na moją minę i pokręcił głową.
– Jeszcze nie pora na mnie, Hotchiwitchi. Ale kiedy nadejdzie… –
Nagle złapał mnie za rękę. – Ty będziesz wiedziała.
– Przestań, proszę. No dobrze, jeśli jesteś pewien, że możesz
zostać sam, to lepiej, żebym ruszała, nim zrobi się całkiem ciemno.
Jutro z samego rana wpadnę sprawdzić, co u ciebie. Mów sobie, co
chcesz, ale zostawię ci radiotelefon. Wystarczy, że naciśniesz jakiś
guzik, a z drugiej strony odpowie ci Cal albo ja. Obiecasz, że tak
zrobisz?
– Zgoda.
Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Serce mi
waliło jak nigdy, kiedy przebijałam się Beryl przez zadymkę.
Wreszcie zatrzymałam samochód, starając się rozpoznać, gdzie
droga, a gdzie zamarznięte, przysypane śniegiem mokradła.
Wiedziałam, że jeśli zboczę z kursu, lód nie wytrzyma ciężaru land
rovera.
– Cholera jasna!
Serce przyspieszyło mi jeszcze bardziej i zdecydowałam się
zawrócić do chaty Chilly’ego i przeczekać zamieć. Zdałam sobie
jednak sprawę, że i tego nie mogę zrobić, bo rzeka może być
zaledwie kilka centymetrów ode mnie po lewej i cofając się, mogę
do niej wjechać.
– I w dodatku zostawiłaś radio u Chilly’ego, ty idiotko! – rugałam
sama siebie.
Zęby mi szczękały z zimna i strachu.
Kiedy już miałam pogodzić się z tym, że po prostu wolniutko
zamarznę na śmierć, zobaczyłam w oddali błysk świateł
samochodu. Pięć minut później obok Beryl zatrzymał się nowiutki
range rover Zeda.
Serce mi zamarło, choć w tym samym czasie poczułam wielką
ulgę, gdy kierowca wysiadł i brodząc w śniegu, zbliżył się do mnie.
– O, Bogu niech będą dzięki! – zawołaliśmy z Calem
jednocześnie, kiedy otworzył drzwi.
– Dlaczego nie dałaś znać przez radio? – spytał, kiedy częściowo
mnie ciągnął, a częściowo niósł do ciepłego wnętrza range rovera.
Nastawił ogrzewanie na maksa.
– Zostawiłam je u Chilly’ego – powiedziałam, gdy wykonywał
niebezpieczny nawrót na trzy razy. Ruszaliśmy z wycieraczkami
chodzącymi na najszybszym biegu. – Zachorował – dodałam.
– Jezu Chryste, Tig! Wiesz przecież, że pierwsza zasada tutaj to
mieć zawsze ze sobą radio! Masz pojęcie, jak się martwiłem, kiedy
nie odpowiadałaś?! Mogłaś tu umrzeć! To cud, że cię znalazłem!
– Przepraszam – wybąkałam.
Czułam mrowienie w dłoniach i stopach, w miarę jak ciepło
zaczęło przywracać w nich krążenie.
– Kiedy nie wracałaś, poszedłem do Zeda i uprosiłem, żeby
pożyczył mi swój szykowny nowy wóz. Sądzę, że ten stalowy rumak
uratował ci dziś życie.
– Jutro pójdę mu podziękować – powiedziałam. – I dziękuję tobie,
Cal – dorzuciłam, kiedy pomagał mi wysiąść i dojść do chaty. –
Naprawdę okropnie mi przykro.
Później opatulił mnie w łóżku stertą koców, dał mi kubek
grzańca i termofor z ciepłą wodą. Pomyślałam, że to szczęście mieć
go przy sobie. Wyglądało na to, że poza tym, że czuwał nade mną
ktoś tam, na górze, również tu, na ziemi, miałam swojego Anioła
Stróża.
17

Na szczęście podczas tamtej zamieci nabawiłam się jedynie


przeziębienia, które przeszło w paskudny bronchit.
– Chilly znów miał rację – powiedziałam do Cala przy śniadaniu
kilka dni później. – Mówił, że będę chora. A jak on się czuje?
– Och, znów jest świeży jak skowronek. Ale martwi się o ciebie.
– Nic mi nie będzie – rzuciłam, choć nadal byłam osłabiona,
pewnie z powodu kaszlu i kichania. – A co z tobą? – spytałam. –
Ostatnio zrobiłeś się jakiś milczący.
– Nie, Tig, zdaje ci się. Dziedzic obiecał, że dziś wpadnie, ale
znów odwołał spotkanie. A ja mam długą listę spraw, które
chciałbym z nim omówić. W tym wymianę Beryl.
– Przypuszczam, że mówisz o samochodzie, nie gospodyni? –
Uśmiechnęłam się do niego.
– Ha! Nie ma się z czego śmiać, Tig. Gdybym nie znalazł cię
wtedy, to przez to, że w Beryl nie działa ogrzewanie, mogłaś umrzeć
z wychłodzenia. Podobnie jest z tą chatą. Tu jest potworny ziąb.
Caitlin mówiła mi, że muszę poprosić o zamontowanie porządnego
centralnego ogrzewania. Jasne, tylko że wszystkie pieniądze zostały
wydane na cuda-niewidy w domu, by zadowolić panią i gości. Ale to
nie w porządku wobec pracowników.
– Cal MacKenzie, dzielny szef związków zawodowych
w Kinnaird – stwierdziłam z ironią.
– Zanim wrócę do łatania dziur, zadzwonię do niego i umówię
się na telekonferencję. Charlie już się nie wymiga. Musi zrobić, co
do niego należy.
– Może uda ci się zapytać go przy okazji, co ja mam robić?
Właściwie zajmuję się tylko rzucaniem mięcha kotom, a szczerze
mówiąc, z tym poradziłby sobie doskonale i Lochie.
– Pewnie tak, ale nie zamierzam pozbawiać cię pracy, Tig –
powiedział, wychodząc.
Pół godziny później napaliłam w kominku i ułożyłam się na
kanapie z Thistle’em. Czytałam książkę, a pies pochrapywał obok
mnie. Zauważyłam, że jego oddech jest bardziej świszczący niż
zwykle. Kilka razy nawet zakaszlał przez sen.
– Mam nadzieję, że nie zaraziłeś się ode mnie – powiedziałam,
delikatnie gładząc jego uszy.
Nagle rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Thistle od razu
zeskoczył z kanapy i zaczął warczeć.
– Noga – przywołałam go.
Niechętnie wrócił do mnie.
– Siad! – nakazałam, otwierając drzwi, za którymi stał Zed. –
Cześć – powiedziałam, wiedząc, że przynajmniej powinnam mu
podziękować. – Wejdź.
– Czy to bezpieczne? – zapytał, bo Thistle nie przestawał
warczeć.
– Wezmę smycz i go przypnę – zdecydowałam, nie chcąc
wyganiać psa z domu po tym, co się stało ostatnim razem.
Sięgnęłam do wieszaka przy drzwiach, zdjęłam z haczyka smycz
i przyczepiłam ją do obroży. – Chodź, Thistle.
Pociągnęłam zapierającego się psa do kanapy.
– Przede wszystkim – zaczęłam, siadając – dziękuję bardzo, że
pożyczyłeś Calowi range rovera, żeby mnie ratować. A także za
kwiaty. – Wskazałam na nowy bukiet, który pojawił się pod moimi
drzwiami parę dni temu, a teraz stał w wazonie na parapecie. –
Naprawdę bardzo podtrzymały mnie na duchu.
– Tak? To się cieszę. – Ostrożnie przysiadł na fotelu przy
kominku, popatrując podejrzliwie na Thistle’a. – Słyszałem, że
jednak dziedzic nie przyjeżdża dziś do Kinnaird. Wielka szkoda,
bardzo chciałem się z nim zobaczyć.
– Ja też. Mam z nim mnóstwo do omówienia, podobnie jak Cal.
– Wyobrażam sobie, że musi być ciężko, jak szefa stale nie ma.
– Owszem. Ale Charlie pracuje w szpitalu, jest kardiochirurgiem.
Trudno mu pogodzić wszystkie obowiązki.
– Ojciec nauczył mnie jednego: nie wolno się za bardzo
rozpraszać. Człowiek powinien skupić się na jednej rzeczy
i poświęcić temu całą energię – mruknął Zed.
– Tyle że Charlie nie ma teraz wielkiego wyboru. Nie może ot tak
rzucić pacjentów, prawda?
– A co z jego pracownikami tutaj? Zaraz po przyjeździe
zauważyłem, że zatrudnia w posiadłości za mało ludzi. I że brak tu
kapitana, a może i w ogóle samego steru. Wiesz, ja, choć fizycznie
jestem tutaj, w Kinnaird, to przynajmniej sześć godzin dziennie,
a czasem więcej, spędzam na rozmowach telefonicznych lub
mailowaniu z pracownikami.
– Charlie nie za bardzo może sobie na to pozwolić podczas
operacji na otwartym sercu – odparłam i usłyszałam obronny ton
w swoim głosie.
– Zgoda. Musi więc zdecydować, co chce robić. I to szybko.
Popatrzyłem na wyniki finansowe parę dni temu i widzę, że
posiadłość przynosi ogromne straty. Tak naprawdę bankrutuje.
– Jakim cudem udało ci się zdobyć takie informacje? – spytałam
przerażona.
– W internecie można znaleźć wszystko, jeśli się wie, gdzie
szukać. Kinnaird figuruje w rejestrze spółek.
– Ach, tak – wybąkałam, choć nasuwało się pytanie, dlaczego
w ogóle sprawdzał takie rzeczy.
– Na jak długo masz tu umowę?
– Na trzy miesiące, ale Charlie powiedział, że na pewno ją
przedłużymy.
– No tak… Choć patrząc na wyniki finansowe i biorąc pod uwagę
dług, jaki zaciągnął, żeby wyposażyć rezydencję, zastanawiam się,
skąd weźmie środki na opłacenie dostaw energii, nie mówiąc już
o pensjach pracowników. Tiggy – Zed nachylił się do mnie – od razu
przejdę do rzeczy. W mojej firmie szykuje się stanowisko, o którym
chciałbym z tobą pomówić.
– Przecież ja się kompletnie nie znam na telekomunikacji i tego
typu rzeczach.
– Wiem, że nie, i tego nie wymagam. To moja działka. Tu chodzi
o coś nowego, stworzonego przeze mnie, podlegającego globalnej
fundacji dobroczynnej Lightning Communications.
– I na czym to by polegało?
– Chciałbym odpłacić się światu za to, co od niego dostałem. Będę
z tobą szczery. Przyznam, że mój ojciec nie cieszył się najlepszą
opinią. Większość ludzi z branży uważała go za kanciarza. I jestem
przekonany, że ktoś, kto zaczyna od zera, aby odnieść taki sukces
jak on, musi trochę pokombinować. Ale zapewniam cię, że odkąd ja
zarządzam firmą, wszystko się zmieniło. Nie jestem swoim ojcem,
Tiggy, i chcę zbudować sobie w mediach bardziej pozytywny
wizerunek. A najlepszą drogą, by to osiągnąć, jest założenie
fundacji. Ty i rozmowy z tobą zainspirowały mnie. Chciałbym,
żebyś w ramach tej fundacji zajęła się ochroną dzikich gatunków
zwierząt.
– O… rany! Przecież…
– Proszę, wysłuchaj mnie, zanim coś powiesz. Mój księgowy
zapewnia mnie, że jest na to sporo pieniędzy, dotacje oznaczają ulgi
w podatkach, więc budżet naprawdę jest solidny. To miliony, które
będziesz mogła rozdysponować wedle uznania. Tak jak uznasz to za
najlepsze. Ty wybierzesz projekty i zostaniesz rzecznikiem
prasowym fundacji, bo ty jedna będziesz naprawdę wiedziała,
o czym mówisz. Poza tym jesteś fotogeniczna. – Uśmiechnął się,
robiąc ramkę z palców i spoglądając przez nią na mnie. – Już
wyobrażam sobie to zdjęcie, którym będziemy zaczynać prezentację
podczas uroczystego otwarcia fundacji. Ty patrzysz w górę na
żyrafę gdzieś na afrykańskiej sawannie. – Zed klepnął się po udach.
– Dobre, co? No to… jak, Tiggy? Podoba ci się ten pomysł?
Czy mi się podoba?! Mieć miliony do wydania na całym świecie,
chronić przyszłość rzadkich gatunków, ratować bezbronne
zwierzęta i mieć możliwość występowania w mediach, by mówić
o ich cierpieniu. O słoniach zabijanych dla kłów, norkach
hodowanych dla futra, tygrysach, do których strzela się, by zrobić
z nich dywanik-trofeum…
– Tiggy? Hej, słyszysz mnie?
Wróciłam do rzeczywistości i gapiłam się w osłupieniu na Zeda
siedzącego po drugiej stronie stołu.
– To fantastyczny projekt. Naprawdę… – nabrałam powietrza –
niesamowity.
– Świetnie, cieszę się, że tak sądzisz.
– Ale dlaczego ja? Jestem tylko… w tej chwili jedynie opiekunką
kotów.
– Tajgete D’Aplièse – zaśmiał się – ciebie też sprawdziłem
w internecie. I wiem, że zdobyłaś główną nagrodę za pracę
dyplomową z zoologii. W „Tribune de Genève” było twoje zdjęcie
z tą nagrodą. Dostałaś wtedy wiele świetnych ofert pracy,
a wybrałaś zoo w Servion, z którego pół roku później odeszłaś, by
przyjechać do Szkocji.
Poczułam się jeszcze bardziej osaczona, choć to zrozumiałe, że
Zed szukał informacji na mój temat.
– Tak, ale to nie znaczy, że mam doświadczenie potrzebne do tak
wielkiego przedsięwzięcia.
– Problem w tym, że w tym momencie nie zdajesz sobie sprawy
ze swoich możliwości ani ich nie wykorzystujesz. Masz dwadzieścia
sześć lat. Jesteś dopiero półtora roku po studiach. Przez ostatnich
kilka miesięcy likwidowałem w firmie bezużyteczne stanowiska,
które ojciec utrzymywał tam zbyt długo. Wszyscy moi nowi
pracownicy są młodzi jak ty, nie ogranicza ich przeszłość. Świat się
zmienia, Tiggy, a ja potrzebuję wokół siebie ludzi, którzy potrafią
patrzeć w przyszłość, mają energię, pasję, są głodni sukcesu, tak jak
ich szef.
Patrząc na niego, zaczęłam się zastanawiać, czy myślał kiedyś,
by zostać specjalistą od wykładów motywacyjnych. Niemal mnie
przekonał.
– Wspominałaś, że fascynuje cię Afryka – ciągnął. – To mi pasuje.
Egzotyczne zwierzęta są seksowne, dużo się o nich mówi
w mediach. Prawda, trzeba będzie trochę podróżować, krążyć
między Afryką a Manhattanem, gdzie mieści się główna siedziba
firmy, ale w pakiecie zapewnię ci bilety pierwszej klasy,
sześciocyfrową pensję, mieszkanie i oczywiście służbowy
samochód… z ogrzewaniem. – Zaśmiał się.
– O Boże, Zed, naprawdę jestem oszołomiona. Trudno mi to
ogarnąć. Ale jeszcze raz spytam: dlaczego ja?
– Pamiętaj, że twoje wyniki na studiach i w zoo w Servion
stawiają cię w czołówce odpowiednich młodych kandydatów. To nie
uprzejmość, Tiggy, choć cię uwielbiam, ale poważna propozycja,
którą, jak się spodziewam, ty też potraktujesz poważnie, bo
wymagania są duże.
– Na pewno – rzuciłam, starając się nie zdradzić ironii w głosie. –
To niesamowita szansa – przyznałam. – Ale…
– Potrzebujesz czasu, by to przemyśleć.
– Tak.
– W porządku, nie spiesz się – powiedział, wstając. – Myślę, że
będzie nam się świetnie razem pracowało.
Zrobił kilka kroków w moją stronę, ale zatrzymał się, bo Thistle
znów zaczął warczeć.
– Zastanów się, a kiedy będziesz gotowa, możemy dokładniej
o tym porozmawiać.
– Dobrze – obiecałam. – I naprawdę dziękuję za tak wspaniałą
propozycję.
– Dobranoc, Tiggy.
– Dobranoc, Zed.
Później, już w łóżku w moim lodowatym pokoju – pomimo
oporów, jakie miałam, żeby pracować dla Zeda – nie potrafiłam
oprzeć się pokusie fantazjowania na temat afrykańskich równin,
wielkich pieniędzy i tych tysięcy zwierząt, które mogłabym dzięki
nim ratować…
*
Następnego dnia obudziłam się wcześnie i poczłapałam do
kuchni, gdzie Cal ładował sobie do ust ostatni kawałek grzanki,
szykując się do wyjścia.
– Dzień dobry. Właśnie wybierałem się nakarmić twoje koty.
Chyba że wolisz sama?
– Tak. Po kilku dniach w domu już tak nie kaszlę. Dobrze mi
zrobi trochę świeżego powietrza. Co tam u nich?
– Jak zawsze, nie są zbyt towarzyskie. Weźmiemy Beryl, bo
potem chcę pojechać dalej i zobaczyć, gdzie chowają się jelenie przy
takim śniegu. Jutro mamy wielkie polowanie, twój kochaś weźmie
w nim udział. Jest nadzieja, że to przyniesie trochę forsy, żeby
dorzucić na nową Beryl. Wreszcie umówiłem się na telefon
z dziedzicem. Mamy się skontaktować dziś po południu.
Thistle, który nadal kaszlał, władował się do tyłu samochodu
i ruszyliśmy.
Spotkała mnie nagroda: koty wyszły się przywitać, całkiem jakby
się za mną stęskniły.
– Wiesz, wątpię, żeby miały młode już w tym roku. Jeśli w ogóle
kiedykolwiek… – szepnęłam, wrzucając mięso do zagród.
– Co za pesymizm! To do ciebie niepodobne, Tig.
– Muszę być realistką, Cal. I naprawdę zastanawiam się, czy jest
tu dla mnie coś do roboty – powiedziałam, kiedy wsiadaliśmy
z powrotem do Beryl.
– No dobrze, to powiem ci coś, co na pewno podniesie cię na
duchu.
– Co?
– To bardziej w twoim stylu, Tig. Uśmiejesz się, jak to usłyszysz,
zwłaszcza ode mnie.
– No to mów – ponagliłam go, gdy nienamawiany przeze mnie
zatrzymał się obok zagajnika i popatrzył w jego kierunku przez
lornetkę.
– Wiesz, tej nocy, kiedy pojechałem cię szukać, była taka
zadymka, jakiej w życiu nie widziałem. Dojechałem mniej więcej do
tego miejsca co teraz… dalej bałem się jechać, bo wiedziałem, że tuż
obok są bagna. Nawet ja, choć znam tę drogę jak własną kieszeń,
straciłem orientację. I wtedy… zaraz się uśmiejesz… No więc wtedy
płatki śniegu za szybą zlały się w pewien kształt. I… – Cal wziął
głęboki wdech – zobaczyłem białego byka, który stał tam. – Wskazał
za okno. – Patrzył na mnie. Widziałem jego oczy lśniące w świetle
księżyca. Potem obrócił się i zaczął biec przede mną. Zatrzymywał
się, żeby się obejrzeć. Całkiem jakby zachęcał mnie, bym jechał za
nim. Tak zrobiłem. Kilka minut później zobaczyłem kształt Beryl,
przysypanej śniegiem. Byłaś w środku. Byk stał chwilę nieruchomo,
a kiedy wysiadłem, przepadł. Nie wiadomo, gdzie i jak. – Cal nadal
obserwował zagajnik przez lornetkę. – Zupełnie jakby mnie do
ciebie doprowadził.
– Ale historia – szepnęłam i popatrzyłam na niego podejrzliwie. –
Nie nabierasz mnie, co?
– Chciałbym, żeby tak było. Problem w tym, że teraz tak samo jak
ty strasznie chciałbym znów zobaczyć to cholerstwo, bo inaczej
zacznę wierzyć w elfy tańcujące w wąwozie.
Żartował, ale czułam, że jest pod wielkim wrażeniem tego, co mu
się przytrafiło. Cieszyłam się, że może udało mi się nawrócić
największego sceptyka, a jednocześnie byłam zachwycona
i zdumiona, że to mityczne stworzenie prawdopodobnie uratowało
mi życie.
– Nie powiedziałem ci tego od razu, ale gdyby nie ten byk… albo
to coś, co na niego wyglądało… nigdy bym cię nie znalazł – przyznał
Cal. – Chodź, przejdźmy się tam, dobrze? Zobaczymy, czy twój
znajomek wyjdzie przywitać się ze swoją dziewczyną.
Tak zrobiliśmy i kryjąc się za krzakami janowca ciernistego,
żeby jelenie nas nie zauważyły, podchodziliśmy coraz bliżej. Było
wcześnie, więc stały zbite w gromadę pod mizernym schronieniem,
jakie zapewniały tamtejsze drzewa. Jednak po piętnastu minutach
poddaliśmy się i wróciliśmy do stosunkowo ciepłego wnętrza
samochodu, bo wśród normalnie ubarwionych jeleni nie
wypatrzyliśmy żadnego odmieńca.
– Co byś powiedziała na to, gdybyśmy każdego ranka wpadali tu
na obserwacje? – zagadnął mnie Cal.
– Wiesz, że jestem za. On musi gdzieś tam być.
– Wreszcie zaczynam ci wierzyć, Tig.
*
Po południu zaskoczyło mnie piknięcie telefonu zwiastujące
nadejście SMS-a, co zdarzało się tu niezmiernie rzadko. Pobiegłam
do łazienki, gdzie zwykle zostawiałam smartfon oparty o okno
w nadziei na złapanie sygnału. Zobaczyłam, że to wiadomość od
Star. Napisała, że CeCe sfotografowano w Tajlandii z jakimś facetem
poszukiwanym za machlojki bankowe i zdjęcie trafiło do gazet.
– O cholera! – mruknęłam, zastanawiając się, o co w tym
wszystkim chodzi. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że nie
kontaktuję się z siostrami częściej. Zanim straciłam zasięg, zdołałam
wysłać odpowiedź Star i SMS-a do CeCe z pytaniem, czy u niej
wszystko w porządku.
Potrzebując zająć czymś myśli, postanowiłam zabrać
Thistle’a i pojechać Beryl do chaty Chilly’ego.
Znów z zamkniętymi oczami leżał na łóżku, a nie siedział
w fotelu przy piecyku, jak to dawniej bywało. Zmartwiona, że
gorączka wróciła albo jest jeszcze gorzej, z bijącym sercem
podeszłam do niego.
– Lepiej ci, panienko? – spytał, unosząc powieki.
– Tak, ale Thistle kaszle. Może masz jakieś zioła, które mogłabym
mu zaparzyć?
Chilly przypatrzył się psu, który klapnął na podłodze przy
piecyku.
– Nie, Hotchiwitchi, lecz go sama. Użyj swoich dłoni, jest w nich
moc. Mówiłem ci już.
– Ale nie wiem jak, Chilly.
Wyciągnął swoją sękatą dłoń i ujął moją; oczy nagle uciekły mu
do tyłu.
– Niedługo już cię tu nie będzie… trafisz do domu.
– No dobrze, muszę już iść – powiedziałam, ignorując jego słowa.
Czułam się dziwnie poirytowana tymi jego zagadkami. Przecież
tylko prosiłam o lekarstwo na kaszel dla psa.
– Co on miał na myśli przez to, że mnie „nie będzie”? –
mruknęłam do Thistle’a, kiedy wracaliśmy wolno po oblodzonej
drodze.
Wreszcie dotarłam do naszej chaty. Śnieg znów zaczął padać.
Napaliłam w kominku, popchnęłam Thistle’a, żeby położył się przed
nim, i przyklękłam obok, aby użyć „swoich dłoni”, jak kazał Chilly.
Położyłam je na gardle i piersi psa, ale on uznał to za pieszczoty
i przewrócił się na plecy z łapami do góry. Choć wiele razy
mówiono mi, że mam „dobrą rękę” do leczenia zwierząt, to robienie
tego świadomie okazało się nie takie proste.
Kiedy wrócił Cal, ubłagałam, by pozwolił Thistle’owi zostać
w domu.
– Coś mu jest – powiedziałam. – Nie słyszałeś, jak kaszle? Może
pospałby w chacie przez kilka nocy?
– To nic nadzwyczajnego. Starzeje się, a o tej porze roku
i zwierzęta, i ludzie trochę prychają. Nie zrobi mu dobrze, jak
będzie to wychodził na mróz, to siedział w cieple.
– Pojechałam do Chilly’ego zapytać, czy nie miałby dla niego
jakichś ziół, ale wróciłam z niczym – pożaliłam się.
Nie wspomniałam o swoich nieudolnych próbach uzdrawiania
psa, bo Cal pomyślałby pewnie, że kompletnie mi odbiło.
– Masz coś przeciwko temu, żebym pokazała go Fionie? –
spytałam.
Cal podszedł i przez chwilę drapał Thistle’a za uszami. Wreszcie
się poddał.
– Dobra, to nie zaszkodzi. Tak czy inaczej, powinno się go
skontrolować u lekarza.
Nalałam Calowi trochę zupy jarzynowej i usiadłam naprzeciwko
niego przy stole, żeby też zjeść.
– Cal, chciałabym się poradzić.
– Strzelaj, ale jeśli chodzi o relacje męsko-damskie, to nie jestem
właściwą osobą.
– To raczej sprawa mojej dalszej drogi zawodowej.
– W takim razie zamieniam się w słuch.
Opowiedziałam mu o propozycji Zeda. Aż gwizdnął, kiedy
wspomniałam o budżecie.
– Możesz sobie wyobrazić, jakie to kuszące, zwłaszcza że
sytuacja w Kinnaird wydaje się… chwilowo tak niepewna.
– To prawda. Ale co z Zedem? Nie potrafię pozbyć się wrażenia,
że pakowałabyś się prosto w paszczę lwa. Dosłownie. – Zaśmiał się
lekko.
– Mówił, że większość czasu będę mieszkać w Afryce.
– Pytanie, jak często twój szef będzie do ciebie wpadał swoim
prywatnym odrzutowcem, który na pewno zawsze ma
w pogotowiu. Z drugiej strony, Tig, też uważam, że ty się tu teraz
marnujesz.
– Stale myślę o Chillym i o tym, co mi powiedział przy naszym
pierwszym spotkaniu. Dziś powtórzył to znowu.
– To znaczy?
– Że nie zostanę w Kinnaird długo. Że wkrótce wyjadę.
– Och, nie przejmuj się tym. On ma serce po właściwej stronie,
ale postarzał się, z dnia na dzień jest coraz słabszy.
– I to mi mówi człowiek, który ostatnio opowiadał, jak z płatków
śniegu uformował się biały jeleń, który zaprowadził go do mnie!
– Racja, ale podejmując tak ważne decyzje, nie powinnaś się
sugerować słowami Chilly’ego.
– No tak… z drugiej strony trudno o tym nie myśleć.
– Wiesz co? Chyba powinniśmy przestać omijać drażliwe
kwestie. Przejdźmy do rzeczy. Wiadomo, Zed jest bogaty jak Krezus
i zaoferował ci wymarzoną pracę. Ale co ty do niego czujesz?
– Szczerze? On mnie przeraża.
– To nie najlepsza wiadomość, skoro ma być twoim szefem, nie
sądzisz? I nikt mu nie stanie na drodze, bo niezależnie od waszych
zawodowych relacji, on już się postara o to, żebyście ściśle ze sobą
współpracowali. Jeśli przyjmiesz tę propozycję, musisz być pewna,
że dasz sobie z tym radę.
– Mój Boże, wiem. – Przebiegł mnie dreszcz. – Dlaczego życie nie
może być prostsze?
– Słuchaj, pytałaś, co myślę, więc mówię ci bez owijania
w bawełnę. Ten gość jest przyzwyczajony do tego, że bierze sobie,
co zechce. A akurat teraz chce ciebie. Wydaje mi się, że nie cofnie
się przed niczym, by móc zaoferować ci pracę, na przykład założy
fundację, działającą na rzecz ochrony dzikich zwierząt. I tyle.
Przykro mi. – Cal wstał. – Idę wziąć ciepłą kąpiel i do łóżka.
Dobranoc, Tig.
*
Następnego dnia rano Thistle nadal kaszlał, zadzwoniłam więc
do Fiony. Przyjechała w niespełna godzinę.
Zbadała psa i uśmiechnęła się do mnie.
– Nie sądzę, żeby to było coś poważnego. Drobna infekcja.
Przepiszę mu antybiotyk i podam sterydy w zastrzyku, by poprawić
wydolność oddechową. Powinno pomóc. Jeśli nie, zadzwoń, to
umówimy się w klinice, żeby zrobić mu badania. Ale intuicja
podpowiada mi, że szybko będzie zdrów.
– Dziękuję, Fiono – powiedziałam z wdzięcznością. – A skoro już
mówimy o intuicji, to…
– Tak? – spytała, robiąc psu zastrzyk.
– Choć brak mi odpowiedniego przeszkolenia, zawsze miałam
dryg do leczenia zwierząt. Myślę, że właśnie tym chciałabym się
zajmować w przyszłości. Na przykład wykorzystaniem metod
naturalnych.
– Chodzi ci o podejście holistyczne?
– Tak. Tylko czy coś takiego w stosunku do zwierząt w ogóle się
praktykuje?
– Jak najbardziej. Znam wielu lekarzy weterynarii, którzy łączą
terapie medyczne z alternatywnymi. Zawsze marzyło mi się, żeby
przejść odpowiednie kursy, ale szczerze mówiąc, nigdy nie
znalazłam na to czasu. Gdybyś się zdecydowała pójść w tym
kierunku, na pewno chętnie nawiązałabym z tobą współpracę.
– Naprawdę?
– Jasne. – Fiona się uśmiechnęła. – Ale to rozmowa na kiedy
indziej – rzuciła, pakując swoje rzeczy do torby lekarskiej. – Muszę
pędzić do chorej jałówki.
Kiedy wyszła, usiadłam z Thistle’em trzymającym mi łeb na
kolanach i zapatrzyłam się w ogień.
– Lwy i tygrysy albo ty, owce i krowy – powiedziałam, wtulając
twarz w jego sierść.
Choć trudno było mi myśleć o odmowie, wiedziałam już, że nie
mam innego wyjścia. Ale przed podjęciem ostatecznej decyzji
musiałam porozumieć się mailowo z siostrą. Nie chciałam sprawić
przykrości Mai wypytywaniem jej o byłego chłopaka, ale jeśli
ktokolwiek wiedział coś o związku, jaki łączył ją kiedyś z Zedem, to
na pewno Ally. Po jakimś czasie zakradłam się do biura
w rezydencji i szybko do niej napisałam.
Witaj, kochana Ally,
przepraszam, że tak rzadko się odzywam. Jest tu tylko jeden
komputer z dostępem do internetu, musimy się nim dzielić,
a z łącznością komórkową jest niemal równie źle! Mam
nadzieję, że Ty i mój siostrzeniec albo siostrzenica (dodałam
„albo siostrzenica”, choć coś mówiło mi, że to będzie chłopiec)
czujecie się dobrze i jesteście zdrowi. Wyobraź sobie, że
w Kinnaird jest teraz pewien gość – Zed Eszu. Podobno znali
się z Mają na studiach i nawet się spotykali. Nie chcę
wspominać o nim Mai, bo nie wiem, czy nie sprawiłabym jej
przykrości, ale myślałam, że może Ty wiesz, co się wtedy stało,
bo Ty i ona jesteście przecież szczególnie sobie bliskie. To dość
niezwykły mężczyzna! Najwyraźniej bardzo chce mnie poznać
bliżej. Nawet zaproponował mi pracę! Zastanawiam się
dlaczego.
W każdym razie muszę już zmykać liczyć jelenie, ale proszę,
odpowiedz mi jak najszybciej. Daj znać, jeśli tylko coś wiesz.
Ściskam serdecznie Ciebie, to Twoje Maleństwo i nowo
odnalezionego brata bliźniaka (bardzo bym chciała go
poznać!).
Całuję mocno
Tiggy
– No dobrze – powiedziałam, wstając i ruszając z Thistle’em
u boku do naszej chaty. – Zobaczymy, co moja starsza siostra ma do
powiedzenia na temat Zeda…
18

– A tak przy okazji – rzucił Cal, kiedy wracaliśmy z brzozowego


zagajnika w czwartym dniu bezowocnego wypatrywania białego
jelenia. – Wczoraj wieczorem Beryl mówiła mi, że żona dziedzica
chce przyjechać na trochę do Kinnaird. Najwyraźniej jest zła, że
nasz gość przedłuża swój pobyt.
– Myślę, że co do tego wszyscy mamy podobne zdanie –
powiedziałam z przekonaniem.
– Ale to dziwne, że ona przyjeżdża, bo od czasu, jak wyszła za
Charliego, nie spędziła tu więcej niż kilka dni. Pewnie
wyremontowała rezydencję z myślą, że może tu mieszkać.
– O, Zed na pewno nie będzie miał nic przeciwko sublokatorce.
Ulrika jest chyba dokładnie w jego typie.
– Pod warunkiem że gustuje w starszych kobietach – rzucił Cal
złośliwie. – Masz ochotę na kolejne „polowanie” jutro o świcie?
– Jasne. Musimy być tylko wytrwali. Prędzej czy później
zobaczymy tego białego jelenia, Cal, słowo.
Minęły kolejne trzy lodowate poranki, zanim nam się udało…
W pierwszej chwili myślałam, że mam przywidzenia od
wpatrywania się długo w śnieg. Biała sierść jelenia zlewała się
idealnie z zimowym tłem, a jego wielkie poroże było tak samo
jasnobrunatne jak gałęzie drzew, spomiędzy których wolno się
wyłonił. Stał sam, z dala od innych jeleni, zaledwie kilka metrów
ode mnie.
– Pegaz – powiedziałam, jakbym od zawsze znała jego imię.
A on, jakby też wiedział, że tak się nazywa, obrócił łeb
i popatrzył wprost na mnie. Trwało to z pięć sekund. Wstrzymałam
oddech. Wreszcie jeleń zamrugał wolno, a ja mrugnęłam
w odpowiedzi. Nastąpiło pomiędzy nami dziwne porozumienie.
– O Jezu!
Pegaz zerwał się do biegu i szybko znikł w zaroślach. Jęknęłam
rozczarowana i spiorunowałam wzrokiem Cala, który opuścił
lornetkę i gapił się na mnie, jakby naprawdę zobaczył Jezusa.
– Tig, on jest prawdziwy – wymamrotał scenicznym szeptem.
– Tak, a ty go wystraszyłeś. Ale wróci, wiem to.
– Jesteś pewna, że też go widziałaś?
– Oczywiście.
– O mój Boże… – Cal przełknął ślinę i zamrugał. Zdałam sobie
sprawę, że jest bliski łez. – Lepiej, żebyśmy powiedzieli dziedzicowi,
co ma w posiadłości. Musimy spytać, co chce z tym zrobić. Kiedy
wiadomość się rozniesie, trzeba będzie chronić tego albinosa przed
kłusownikami. To jedno jest pewne. Nie umiem powiedzieć, ile
byłaby warta głowa białego byka, ale można uznać, że to bezcenne
trofeum.
– Boże, Cal… – Na samą myśl o tym przebiegł mnie dreszcz
przerażenia. – Czy nie moglibyśmy zatrzymać tego na razie dla
siebie?
– Dziedzic musi wiedzieć, Tig. To w końcu jego włości i byk do
nich należy. Ale wierz mi, Charlie nie pozwoli, by jakiemukolwiek
zwierzęciu stała się krzywda. Muszę go spytać, czy mogę zbudować
kryjówkę przy zagajniku. Trzeba pilnować naszego Pegaza przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę. To wymaga wynajęcia ludzi.
Będzie bezbronny jak nagi noworodek na śniegu, kiedy inni się
o nim dowiedzą.
Cal zatelefonował więc do Charliego i z pomocą Lochiego i Bena
Złotej Rączki szybko zbudował z drewna i plandeki prostą, ale
spełniającą swoje zadanie budkę, żeby mogli się w niej chować
przed lodowatym wiatrem ochroniarze Pegaza.
Przez następny tydzień budziłam się o piątej rano i szłam
z termosem kawy, by zmienić nocne warty, które pełnili zaufani
dawni pracownicy Kinnaird. Na miejscu czekałam na pojawienie się
Pegaza. I było tak, jakby wyczuwał, że to ja, bo za każdym razem
wynurzał się z mgieł przed świtem i razem obserwowaliśmy
wschód słońca. Czerwone i fioletowe promienie rozświetlające
niebo malowały biel jego sierści różnymi odcieniami niczym obraz,
zanim znów wycofywał się w bezpieczne schronienie między
drzewami.
Charlie poprosił o zdjęcia i pewnego śnieżnego dnia o świcie pod
koniec stycznia udało nam się cyknąć kilka, zanim byk rozpłynął się
w oślepiającej bieli krajobrazu.
– Pojadę zrobić odbitki – zaoferował Cal. – Nareszcie dziedzic
uwierzy, że to nie sprawa naszej bujnej wyobraźni. I ja sam też się
upewnię – dodał, szczerząc zęby.
Pojechałam z nim na malutką pocztę, gdzie można było załatwić
wszystko – od wywoływania zdjęć po dorabianie kluczy. Wypiliśmy
kawę, nim wszystko było gotowe, a potem rzuciliśmy się na świeże,
jeszcze trochę lepkie odbitki.
– Tak, jest jak najbardziej prawdziwy – stwierdził Cal, pokazując
mi najlepsze ujęcie Pegaza.
– Nie ma wątpliwości – przyznałam, wodząc delikatnie palcami
po zarysie jego pięknej sylwetki na tle śniegu.
Wsunęłam do koperty wypełnione aplikacje o granty, by razem
ze zdjęciami wysłać je do Charliego, i dołączyłam krótki list.
– Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku – szepnęłam
pod nosem, podając kopertę pani w okienku.
Później w Kinnaird zastanawiałam się właśnie, czy narazić się
na atak Zeda i próbować dostać się do komputera w biurze, żeby
sprawdzić pocztę – bo do tej pory nie dostałam odpowiedzi od Ally –
kiedy zobaczyłam, że z domu wychodzi Beryl i idzie w kierunku
naszej chaty.
– Przed chwilą dzwonił dziedzic – powiedziała. –
Poinformowano go, że Zara znów uciekła ze szkoły. Robiła to
wcześniej i zwykle pojawiała się wtedy tutaj. Dziedzic daje jej
dwadzieścia cztery godziny na dotarcie do Kinnaird. Potem
zawiadomi policję. Gdyby mnie chwilowo nie było i Zara przyszłaby
do ciebie, daj mi znać, proszę.
– Oczywiście. Jakoś nie wyglądasz na specjalnie zaniepokojoną.
– Jeśli nie pokaże się tu do jutra o tej porze, wtedy będę się
martwić – prychnęła. – O, i jeszcze Zed mówił, że chciałby się z tobą
zobaczyć. Prosił, żebym ci to powiedziała. Ma wrażenie, że go
unikasz.
– Och, nie, po prostu… byłam zajęta.
– No dobrze, ja tylko przekazuję wiadomość. Miejmy nadzieję, że
niedługo pojawi się tu Zara.
*
Tego wieczoru Cal pojechał zobaczyć się z Caitlin po raz
pierwszy od tamtego dnia, kiedy nie udało mu się dojechać na
randkę. Lochie ze swoim ojcem pilnowali Pegaza, a ja poszłam
wcześniej do łóżka. Musiałam natychmiast usnąć, bo ocknęłam się
gwałtownie na pukanie do okna. W pierwszej chwili pomyślałam,
że to Zed podjął środki ostateczne, by się ze mną zobaczyć.
Wygramoliłam się z łóżka na przenikliwy chłód panujący w chacie,
odchyliłam zasłonę i ostrożnie wyjrzałam. W oblodzonym oknie
ukazała się twarz Zary.
– O Boże, Zaro, pewnie zmarzłaś na kość! Wejdź!
Wskazałam w kierunku frontowych drzwi.
– Jak ty tu dotarłaś? – spytałam, otwierając jej pospiesznie.
– Złapałam podwózkę ze stacji Tain, aż pod bramę, a potem
szłam piechotą. Nic mi nie jest. Naprawdę – zapewniła.
Dygotała z zimna. Podprowadziłam ją do fotela przy kominku.
– Trzeba było zadzwonić po mnie – powiedziałam, rozpalając
ogień. Wzięłam jej ręce, żeby je rozgrzać.
– Nie ma zasięgu, Tiggy, a poza tym nie chcę, żeby ktokolwiek
inny wiedział, że tu jestem. – Rozejrzała się nerwowo. – Gdzie Cal?
W łóżku?
– Nie, pojechał do Dornoch, do Caitlin. Zaro, twój tata dzwonił
już do Beryl, więc przynajmniej im obojgu powinnam dać znać, że
jesteś bezpieczna.
– Nie! Proszę, Tiggy, po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby
pobyć sama i pomyśleć. Błagam, daj mi dwadzieścia cztery godziny,
tylko tyle.
– Ale…
– Jak się nie zgodzisz, schowam się gdzie indziej. – Dziewczyna
natychmiast wstała.
– Dobrze już, dobrze – poddałam się. – Na razie nic nikomu nie
powiem. Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Dobrze się czujesz?
– Niespecjalnie…
– Mogę ci jakoś pomóc? – spytałam, idąc do kuchni, żeby
podgrzać trochę mleka na kakao.
Zara poszła za mną i oparła się o framugę drzwi.
– Możliwe… Jesteś jedyną dorosłą osobą, której ufam, ale proszę,
Tiggy, nic nie mów. Muszę się sama zastanowić, dobrze?
– Miło, że masz do mnie zaufanie, Zaro, ale przecież ty mnie
prawie nie znasz.
– Dzięki – rzuciła, biorąc kakao.
Wróciłyśmy do pokoju i znów usiadłyśmy przy kominku.
– No dobrze – powiedziałam. – Domyślam się, że chodzi
o jakiegoś chłopaka?
– Tak. Skąd wiesz?
– Intuicja – odparłam, wzruszając ramionami. – Czy to ten
Johnnie, o którym wspominałaś mi w Wigilię?
– Tak! – Łzy napłynęły jej do oczu. – Wiesz, myślałam, że
naprawdę mnie lubi. Choć dziewczyny mnie ostrzegały. Mówił, że
jestem dla niego wyjątkowa, a ja mu uwierzyłam…
Kiedy jej ramionami wstrząsnął szloch, miałam wrażenie, że
ciało dziewczyny za chwilę się rozpadnie. Zabrałam kubek z jej rąk,
uklękłam przed nią i ujęłam jej dłonie.
– Czuję się taką idiotką… – poskarżyła się. – Jestem tak samo
żałosna jak wszystkie te dziewczyny, z których się śmiałam, bo dały
się wykorzystać chłopakom. A teraz trafiło na mnie i…
– Co się stało, Zaro? Możesz mi powiedzieć?
– Powiem tylko, że jestem głupia. Przecież wiedziałam, jaką on
ma opinię, ale nie słuchałam, myślałam, że ze mną będzie inaczej…
że nas łączy coś więcej. Ja go… kochałam, Tiggy, i myślałam, że on
też mnie kocha. I że wtedy to w porządku.
– Co w porządku, Zaro? – Zdawałam sobie sprawę, czym jest owo
„to”, ale musiałam usłyszeć to od niej.
– Ja… wiesz, on stale do tego wracał, mówił, że nie możemy być
prawdziwą parą, póki tego nie zrobimy. Więc… zrobiliśmy…
a wtedy… – Łzy znów napłynęły jej do oczu.
– Tak?
– Następnego dnia rano przysłał mi esemesa i mnie rzucił! Jakby,
idiota, nie mógł mi chociaż powiedzieć tego prosto w oczy! On jest
taki, jak mówiły dziewczyny. Zależy mu na jednym. Potem podobno
nagadał o tym wszystkim swoim kumplom i kiedy przyszłam na
herbatę, koledzy chichotali i pokazywali mnie sobie palcami. To
było strasznie… upokarzające, Tiggy. Następnego dnia rano… to
znaczy dziś… miałam przepustkę do miasta. Wsiadłam więc
w pociąg i przyjechałam tutaj. I nigdy już tam nie wrócę! Przenigdy
– podkreśliła na wypadek, gdybym nie była całkiem przekonana.
– Och, Zaro… To okropne – powiedziałam ze współczuciem.
Widziałam, że nadal aż kuli się ze wstydu. – Nic dziwnego, że
uciekłaś. Na twoim miejscu zrobiłabym to samo.
– Naprawdę? – Spojrzała na mnie niepewnie.
– Tak. Ale słuchaj, to nie ty jesteś tu winna. To on postąpił
paskudnie, nie ty.
– Jesteś miła, Tiggy, ale to ja zrobiłam coś złego. Straciłam z nim
dziewictwo na terenie katolickiej szkoły. Dzień i noc wpajają nam,
jaki to grzech ulegać pokusom cielesnym. Jeśli siostry się dowiedzą,
będą odmawiać za mnie zdrowaśki do końca świata! Poza tym
wyleją mnie ze szkoły.
– Jego powinni wylać – mruknęłam nachmurzona. – Dlaczego to
zawsze nas, kobiety, oskarża się w takich sytuacjach? Ty czujesz się
jak ostatnia zdzira, a twój Johnnie paraduje dumnie jak… ogier
w stadninie koni!
Zara popatrzyła na mnie zaskoczona tym wybuchem złości.
– Masz rację, Tiggy! Nie trzeba się dawać! A przy okazji, to już
nie jest „mój” Johnnie. Nawet gdyby przyczołgał się tu, do Kinnaird,
na kolanach, powiedziałabym mu, gdzie sobie może wsadzić
swojego… konia!
Obie zachichotałyśmy. Ucieszyłam się, że trochę się już
pozbierała.
– Czy mówiłaś o tym z mamą? – zagadnęłam. – Jestem pewna, że
ona zrozumie. Też kiedyś była w twoim wieku…
– O Boże, skąd! Nigdy w życiu! Nie potrafię z nią rozmawiać
o niczym, a co dopiero o seksie! Tylko by na mnie nawrzeszczała, że
dałam taką plamę!
– No dobrze, rozumiem, ale w końcu będę musiała skontaktować
się z twoim tatą i powiedzieć mu, gdzie jesteś. Beryl mówiła, że on
zamierza zawiadomić policję, jeśli nie pojawisz się tu do jutra.
Chyba nie chcesz na dodatek takich komplikacji.
– Daj mi choć czas do rana, Tiggy – poprosiła.
– Dobrze – zgodziłam się po chwili wahania. – Możesz przespać
się tu, na kanapie.
*
Kiedy obudziłam się rano, Zary nie było. Na kocu na kanapie
leżała kartka.
Przepraszam, Tiggy. Po prostu potrzebuję trochę więcej
czasu, żeby pobyć sama ze sobą. Nie martw się o mnie. Dam
sobie radę.
Całuję
Z
– Cholera!
Ubrałam się szybko i pobiegłam do rezydencji.
– Jesteś, Beryl! – wysapałam zdyszana, kiedy znalazłam ją
w kuchni. Serce mi waliło.
– Tiggy, co się stało?
Przedstawiłam jej w skrócie sytuację.
– Nie obwiniaj się. Zrobiłaś to, co wydawało ci się najlepsze. –
O dziwo, próbowała mnie pocieszyć.
– Dzięki, Beryl, ale muszę pomówić z Charliem. Czy mogę
skorzystać z telefonu stacjonarnego?
– Oczywiście.
Zadzwoniłam na komórkę Charliego i od razu włączyła się
poczta głosowa, więc spróbowałam numeru domowego. Nie
spodziewałam się, że go zastanę, bo przecież na pewno był już
w szpitalu, i nie od razu rozpoznałam głos, który odezwał się po
drugim dzwonku – kobiecy o obcym akcencie. No tak, Ulrika… Serce
mi się ścisnęło.
Zdawało się, że jest równie ucieszona, słysząc mnie po drugiej
stronie. Ale w tej sytuacji nie miałam wyjścia i powiedziałam jej, że
Zara pojawiła się w Kinnaird. Musiałam na chwilę odsunąć
słuchawkę od ucha, bo zaczęła ostentacyjnie szlochać, pewnie
z ulgi. W końcu się uspokoiła.
– Całą noc nie zmrużyłam oka! Nie jestem w stanie prowadzić,
ale przyjadę najszybciej, jak to możliwe – oznajmiła, zanim rzuciła
słuchawkę.
Westchnęłam ciężko, uświadamiając sobie, że nie zdążyłam
dodać, że Zara znów zniknęła. Mogłam mieć tylko nadzieję, że
pojawi się do przybycia matki.
Przerażona perspektywą konfrontacji z walkirią, z ciężkim
sercem ruszyłam z powrotem do kuchni i przedstawiłam Beryl
w zarysach przebieg rozmowy.
– Mam nadzieję, że ci podziękowała. Zrobiłaś, co w twojej mocy,
a teraz już Kinnairdowie sami muszą uporać się z problemem.
Popijając mocną herbatę, którą postawiła przede mną Beryl,
zastanawiałam się, jak to się stało, że praca, która miała być oazą
spokoju – może aż za bardzo – zmieniła się w coś, co przypominało
dramat Czechowa.
– Skoro już tu jestem… Czy biuro jest może wolne? – spytałam.
– Tak. Jego Wysokość rozmawia przez telefon stacjonarny
w dużym salonie i prosił, żeby mu nie przeszkadzać.
– Wspaniale, dzięki.
Weszłam do biura i zalogowałam się do swojej poczty. Dostałam
wreszcie odpowiedź od specjalisty od łosi. Zawiadamiał, że może
przyjechać do Kinnaird, by obejrzeć teren, i sugerował termin za
jakiś miesiąc. Serce zabiło mi mocniej na widok maila od Ally.
Kochana Tiggy
Cudownie, że się odezwałaś. Cieszę się bardzo, że nowa
praca coraz bardziej Cię wciąga i że zadomowiłaś się
w Kinnaird.Kiedy patrzę przez okno, widzę wszędzie śnieg,
fiord jest częściowo zamarznięty. Na pewno tam, gdzie jesteś,
wygląda to podobnie. Robię się coraz grubsza, dobrze, że to
już tylko kilka tygodni i dziecko przyjdzie na świat. Mój ojciec,
Felix, odwiedza mnie codziennie – ja piję gorącą czekoladę,
a on akwawit! Wczoraj przyniósł mi kołyskę, w której spał
niegdyś jego ojciec Pip. Jej widok uświadomił mi, że dziecko
naprawdę lada chwila się pojawi.
A teraz, Tiggy, co do tych innych spraw – pytałaś mnie, jak
to było z Zedem Eszu i Mają. To prawda, spotykali się podczas
studiów i… och, Tiggy, nie chcę zdradzać powierzonych mi
sekretów, ale skończyło się bardzo źle. Poza tym mój ukochany
Theo spotkał go kilka razy, kiedy żeglował, i szczerze mówiąc,
uważał go za aroganckiego idiotę (wybacz). Jestem prawie
pewna, że zna także Elektrę… Facet chyba ma fioła na punkcie
sióstr D’Aplièse…
Muszę Ci też powiedzieć, że kiedy w zeszłym roku w lecie
zauważyłam łódź Pa Salta niedaleko Delos, widziałam też jacht
Kreega Eszu stojący w zatoce obok niego. Nie wspominałam Ci
o tym wcześniej, bo nadal nie wiem, czy był to przypadek, czy
coś więcej… ale tak między nami, jakoś strasznie dużo tych
przypadków, nie sądzisz?
Nie napisałaś, czy coś Cię łączy z Zedem, ale proszę, bądź
ostrożna. Nie jestem pewna, czy to dobry człowiek. Może
jednak powinnaś skontaktować się z Mają, która go zna i wie
o nim o wiele więcej niż ja.
Jaki ten rok jest dziwny dla nas wszystkich. Musimy
przyzwyczaić się do życia bez Pa Salta. Ustalmy datę tej
wyprawy, kiedy złożymy razem wieniec – na morzu, tam gdzie
po raz ostatni widziałam łódź taty. Myślę, że spotkanie i takie
symboliczne pożegnanie z tatą wszystkim nam by pomogło.
Ściskam, całuję mocno z zaśnieżonej Norwegii!
Ally
Wydrukowałam ten mail, żeby spokojnie przemyśleć go sobie
w chwili wolnej, choć nie dowiedziałam się z niego nic, czego bym
już nie wiedziała. Wstałam i szybko uciekłam z rezydencji, zanim
Zed przyszedł na śniadanie.
Dwie godziny później usłyszałam opony samochodu na
podjeździe, a po dziesięciu minutach, kiedy miałam wybierać się
z lunchem do Chilly’ego, rozległo się łomotanie do drzwi.
Nie zdążyłam nawet do nich dojść, nim do środka wparowała
Ulrika.
– Na miłość boską, Tiggy! Beryl mówiła mi, że Zara pojawiła się
tu wczoraj wieczorem! Dlaczego od razu do nas nie zadzwoniłaś?
– Strasznie mi przykro, Ulriko, ale…
– A teraz mała znów zniknęła! – przerwała mi brutalnie.
Widziałam, że aż się trzęsie ze złości. – Już kilka razy zostawiałam
pilną wiadomość Charliemu, ale jeszcze się nie odezwał. To dla
niego typowe… nie wiadomo, gdzie jest jego córka, a on nie
oddzwania.
W tym momencie w drzwiach stanął Cal.
– Zniknął land rover – oznajmił. – Czy klucze są na miejscu?
– Nie wiem. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzać –
powiedziałam.
– Sądzisz, że Zara wzięła auto? – spytała Ulrika.
– Możliwe – bąknął Cal, podchodząc do miseczki na blacie, gdzie
trzymaliśmy klucze. – Nie ma ich.
– Coraz lepiej! – wrzasnęła Ulrika. – Zara nie ma prawa jazdy.
Jeździła tylko po terenie posiadłości! A jeśli będzie miała wypadek?
Albo zatrzyma ją policja? Dopiero narobi sobie kłopotów…
Ktoś zapukał do drzwi. Wszyscy aż podskoczyliśmy, a Cal rzucił
się otworzyć.
– A więc to tu się wszyscy chowacie – powiedział wysoki
mężczyzna, którego spotkałam w Wigilię pod rezydencją. Fraser.
Nachylił głowę i przestąpił próg. – Przynajmniej raz w życiu ucieszy
cię moja wizyta – mruknął do Cala, pociągając drobną kobiecą rękę,
którą trzymał w dłoni. Okazało się, że wlecze za sobą Zarę. –
Natknąłem się na nią przy drodze, kiedy próbowała zmienić koło
w tym przedpotopowym samochodzie, którym jechała. Oczywiście
nie miała pojęcia, jak to zrobić. Mogłem jej pomóc, ale pomyślałem,
że lepiej ją tu przywieźć, żeby trochę odtajała. Zamarzłaby tam,
gdybym jej nie znalazł.
– Zara, dzięki Bogu! Nic ci się nie stało? – Walkiria podeszła do
córki i zwróciła się do Frasera: – Bardzo ci dziękuję.
Dostrzegłam, jak ich oczy się spotkały i przemknęło pomiędzy
nimi coś w rodzaju uśmiechu. Po chwili Ulrika skupiła się na córce.
– Gdzieś ty była, kochanie? Zamartwialiśmy się o ciebie.
Uściskała Zarę, która stała sztywno i nie rozluźniła się
w objęciach matki. Patrzyła na mnie sponad jej ramienia błagalnym
wzrokiem. Problem w tym, że nie wiedziałam, jak mam jej pomóc.
– Trzeba zrobić jej szybko ciepłą kąpiel – powiedziała Ulrika,
nieudolnie rozcierając zmarznięte plecy córki. – W tej ruderze to
niemożliwe, prawda? A nie możemy też iść do rezydencji.
– Zapraszam do mnie – zaproponował Fraser. – Mam centralne
ogrzewanie i mnóstwo ciepłej wody.
– Dziękuję, w takim razie chodźmy.
– Ale mamo…
– Ani słowa, moja panno! – ucięła Ulrika i Zara od razu umilkła.
– Dobrze – powiedział Fraser. – To ruszajmy.
Kiedy on i walkiria wyszli – a Zara, już bez słowa, z nimi – Cal
zamknął drzwi i spojrzał na mnie.
– No, nie wiem jak ty, ale ja po tych emocjach napiję się krztynkę
swojej wigilijnej whisky. Tobie też nalać?
– Chyba dobrze mi zrobi odrobina. Jestem trochę roztrzęsiona.
Biedna Zara – jęknęłam i serce zatrzepotało mi dziwnie w piersi,
kiedy opadłam ciężko na kanapę.
– Proszę. – Cal podał mi szklankę i stuknęliśmy się, zanim
wzięliśmy po łyku.
Od mocnego trunku serce trochę mi załomotało, ale w końcu
zaczęło bić bardziej miarowo i nieco się uspokoiłam.
– Za matkę i córkę, i bezpieczny finał – rzucił Cal.
– Kim właściwie jest ten Fraser? Chciałam cię o to zapytać od
Wigilii, kiedy go pierwszy raz widziałam.
– To syn Beryl.
– Syn Beryl? – wydukałam zdumiona. – Dlaczego, na Boga, ona
nigdy mi o nim nie wspomniała?
– To… skomplikowane, Tig. Nazbierało się dużo złej krwi, jeśli
rozumiesz, co mam na myśli, i raczej nie ja powinienem ci to
wyjaśniać. W każdym razie ona nie ucieszyła się z jego powrotu
z Kanady i nikt inny w Kinnaird też nie przyjął tego z entuzjazmem.
Bóg jeden wie, po co się tu pojawił, ale ja mam pewne podejrzenia.
Postukał się w nos.
– Czyli Fraser nie mieszka z matką?
– Och, nie, nie po tym, co zrobił. Wiesz, że nie lubię plotkować,
więc zostawmy to już, dobrze? Ale przyjechał tu z sobie tylko
wiadomych powodów, a ja odetchnę dopiero wtedy, jak się stąd
wyniesie. A teraz jadę dalej łatać dziury. Do zobaczenia.
*
Kiedy tylko ułożyłam się na kanapie, żeby zdrzemnąć się po
lunchu – bo nadal byłam trochę osłabiona po przeziębieniu
i niewyspana z powodu wypatrywania o świcie Pegaza – znowu
rozległo się pukanie do drzwi.
– Witaj, Charlie, wejdź, proszę – powiedziałam zaskoczona,
a serce zabiło mi mocniej na jego widok.
– Cześć, Tiggy. Beryl mówiła, że Ulrika wpadła tu wcześniej, by
szukać Zary.
Kiedy się zbliżył, zauważyłam sińce pod jego oczami i zaostrzone
z wyczerpania rysy twarzy. Musiał schudnąć od czasu naszego
ostatniego spotkania.
– Twojej córce nic się nie stało, Charlie. Wyszły stąd razem, żeby
Zara mogła wziąć ciepłą kąpiel.
Potem wyjaśniłam mu, że dziewczyna jechała Beryl i złapała
gumę.
– I kto ją znalazł?
– Ten mężczyzna, Fraser. Przywiózł ją z powrotem do Kinnaird.
– No tak. – Charlie wyraźnie się zasępił. – I gdzie są teraz?
W domu?
– Nie. Pojechały do Frasera.
– Rozumiem – rzucił po dłuższej chwili milczenia. – No to chyba
powinienem ich tam szukać.
– Tak sądzę.
Miałam ochotę dodać „Przykro mi”, bo widziałam, jak go to
zabolało, ale uznałam, że to byłoby nie na miejscu.
– Dziękuję, że zaopiekowałaś się wczoraj Zarą – powiedział już
w drzwiach.
– Nie ma sprawy, myślę, że po prostu musiała nabrać dystansu.
– No dobrze, dzięki, Tiggy.
Uśmiechnął się z przymusem i wyszedł.
19

Następnego dnia obudziłam się o świcie z czymś w rodzaju kaca.


Serce biło nierówno, trudno mi było oddychać.
– To tylko stres, Tiggy – powiedziałam sobie, ubierając się, żeby
iść wypatrywać Pegaza.
Tym razem nie kryłam się w budce, tylko przykucnęłam wśród
zarośli. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie raz jeszcze, co
mówił Chilly o mocy w moich dłoniach. Nie otwierając powiek,
wyciągnęłam ręce i starałam się z całych sił przywołać Pegaza.
Po chwili poczułam się głupio, otworzyłam oczy i wcale nie
byłam zaskoczona, że mój wymarzony biały jeleń się nie pojawił.
Kiedy jednak wstałam, usłyszałam znajomy oddech kilka
centymetrów od swojej głowy.
– Pegaz! – szepnęłam, obracając się i czując, jak usta rozciągają
mi się w uśmiechu.
W odpowiedzi parsknął, a potem skubał chwilę zmarznięte
witki, nim pokłusował do reszty stada.
Kiedy wróciłam z warty, zobaczyłam Cala, który rozmawiał na
podwórku z jakimś nieznanym mi mężczyzną. Wyglądało to na dość
ożywioną wymianę zdań. Ruszyłam do chaty nastawić wodę.
– Kto to był? – spytałam, kiedy pojawił się Cal.
– Och, Tig. Nie wiem, jakim cudem to się rozniosło. – Westchnął
ciężko.
– Niby co?
– Chodzi o twojego Pegaza. Ten gość stojący na zewnątrz jest
z lokalnej gazety. Doszły go słuchy…
– Którym, oczywiście, zaprzeczyłeś.
– Jasne, ale nie mogłem kazać mu się wynosić. Ma prawo tu się
wałęsać, jak każdy. Szkocja to wolny kraj.
– Przynajmniej nie ma pojęcia, gdzie trafić na Pegaza. To byłoby
jak szukanie igły w stogu siana.
– Prawda, ale nie trzeba być wytrawnym tropicielem, by
wykoncypować sobie, gdzie lubią się paść byki. Muszę iść naradzić
się z Charliem, co robić. Jeśli ktokolwiek ma wydać oficjalne
oświadczenie dla prasy, to on. Niedługo wrócę.
– Leć.
Wgryzłam się w grzankę. Kręciło mi się w głowie.
*
– Tiggy? Jesteś w domu? – odezwał się głos zza drzwi jakąś
godzinę później.
– Jeszcze tylko tego było mi trzeba – wymamrotałam pod nosem,
bolejąc nad tym, że nasza chata stała się w ostatnich dniach
centrum wydarzeń w Kinnaird.
– Już idę! – zawołałam, podnosząc się z kanapy, by powitać Zeda.
– Dzień dobry – powiedział, błyskając szerokim uśmiechem. –
Dawno cię nie widziałem.
– Rzeczywiście… byłam dość zajęta – odparłam tak lekko, jak
tylko byłam w stanie.
– Rozumiem. W każdym razie przychodzę spytać, czy udało ci się
pomyśleć o mojej propozycji. Mówiłaś, że musisz to sobie rozważyć.
I dałem ci czas do namysłu. Chciałbym jednak jak najszybciej
ruszyć z tym projektem. I jak wiesz, to ciebie widzę u steru. Ale jeśli
to niemożliwe, będę musiał znaleźć kogoś innego.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Przepraszam, ale naprawdę byłam
zajęta. A to bardzo poważna decyzja.
– Oczywiście – zgodził się ze mną, po czym, o dziwo, ziewnął. –
Wybacz, zeszłej nocy prawie nie zmrużyłem oka. Dziedzic i jego
żona przyszli do mnie wczoraj wieczorem z pytaniem, czy nie
przeszkadza mi, jeśli zanocują w rezydencji z córką. I tych dwoje do
bardzo późna… spierało się ze sobą w sąsiedniej sypialni. Ta ich
córka też była kompletnie roztrzęsiona. Słyszałem, jak płacze.
Domyślam się, że uciekła ze szkoły?
– Tak, ale wszystko się dobrze skończyło i…
– A więc, Tiggy… – Zrobił krok w moją stronę, a ja o krok się
cofnęłam. – Rozumiem doskonale, że to dla ciebie istotna decyzja,
ale, niestety, muszę mieć odpowiedź najpóźniej do końca tygodnia.
– Bardzo mi przykro, Zed. Wierz mi, byłam okropnie zajęta…
– Nie musisz mi tłumaczyć, ale po tym, co słyszałem dziś w nocy
przez ścianę, radziłbym ci zastanowić się poważnie nad moją
ofertą. Z tego, co udało mi się wychwycić, Kinnaird jest skazane na
zagładę.
Skinął mi głową, uśmiechnął się i wyszedł.
Kilka minut po tym pojawił się Cal.
– Rozmawiałem z dziedzicem. Zgadza się z nami, że zanim wyda
się jakiekolwiek oficjalne oświadczenie, trzeba starać się jak
najdłużej trzymać obecność Pegaza w tajemnicy.
– Wiemy, kto puścił parę?
– Lochie mówił, że kiedy ostatnio był na poczcie, stary Arthur
wspominał coś o zdjęciach byka – odparł ponuro. – Na pewno nie
miał złej woli, ale wygląda na to, że to w ten sposób o wszystkim
dowiedział się reporter. Taka wiadomość rozprzestrzenia się w tych
stronach jak pożar. No, ale muszę już iść.
– Uważaj na siebie, kochanie – szepnęłam do Pegaza, czując
przebiegający mnie dreszcz.
*
– Cholera jasna! – zaklął następnego dnia Cal, co było dla niego
nietypowe, ale usłyszeliśmy, jak na podwórze zajeżdżają kolejne
auta. Jakiś reporter wysiadł z samochodu i już filmował
malowniczy widok na wąwóz.
– To pan jest tu szefem? – zapytał jeden z mężczyzn Cala, kiedy
ten pojawił się w drzwiach.
– Nie – odparł Cal. – A czym mogę służyć?
– Tim Winter, „Northern Times”. Krążą pogłoski, że
w posiadłości pojawił się biały jeleń. – Dziennikarz sięgnął do
kieszeni po notatnik. – Może to pan potwierdzić?
– Nie mogę się wypowiadać, bo to nie ja zarządzam posiadłością,
ale wątpię, by w Kinnaird można było zobaczyć coś, co pasowałoby
do tego opisu. Ja na pewno nic takiego nie widziałem. – Cal kłamał
jak z nut.
– Moje źródło było pewne, że trafił się tu jeden taki okaz.
Twierdził, że widział zdjęcia. Ma mi je niedługo przesłać mailem.
– Chętnie na nie spojrzę – odparł Cal z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy.
Byłam pod wrażeniem jego zdolności aktorskich. Wiedziałam, że
w gruncie rzeczy gotuje się ze złości.
Kolejny reporter wysunął się naprzód i przedstawił się:
– Ben O’Driscoll, STV North. Może powie nam pan, gdzie zwykle
spotyka się tu byki? Moglibyśmy sami sprawdzić, jak jest.
– Pewnie, to mogę, nie ma problemu – zgodził się Cal
dobrodusznie. – O tej porze widuje się je tam, w połowie wzgórza.
Wskazał w odwrotnym kierunku do miejsca, gdzie pasł się
Pegaz, a ja pohamowałam chichot, kiedy wyjaśniał dziennikarzom,
jak tam dotrzeć.
Patrzyłam, jak spiesznie wsiadają do samochodów i ruszają.
– Przynajmniej zyskamy trochę czasu – szepnął, gdy wracaliśmy
do chaty. – Zadzwonię do Lochiego. Każę mu odjechać land roverem
od zagajnika i nasypać więcej śniegu na kryjówkę. Musimy uważać,
żeby coś nie naprowadziło ich na właściwy trop.
Sięgnął po radio i nacisnął guzik, by chłopak się zgłosił.
– Miejmy nadzieję, że jeśli nic nie odkryją, znudzą się i odjadą,
żeby zaglądać do brudów jakichś celebrytów. Lochie? Słyszysz
mnie? Dobrze. Musisz ukryć land rovera i…
Westchnęłam ciężko i zostawiłam Cala wydającego instrukcje,
a sama poszłam nakarmić Alicję.
Ktoś zapukał do drzwi. Poszłam otworzyć i przez małą szybkę
zobaczyłam, że to Charlie. Był tak blady, że aż ścisnęło mnie
w dołku.
– Cześć – powiedziałam, gdy wchodził do jadalni.
– Cześć.
Wyraźnie spięty, uśmiechnął się do mnie.
Wyglądał okropnie. Ja całą noc nie spałam, ale on najwyraźniej
też nie.
– Jak się masz? – spytał.
– W porządku. Ale przede wszystkim jak tam Zara?
– Niezbyt dobrze. Wczoraj zapowiedzieliśmy jej, że ma wracać
do szkoły, i zrobiła się awantura. W końcu uciekła do swojej
sypialni i zamknęła się na klucz. Nie chce za nic wyjść. No, ale… –
Westchnął. – Zara to nie twój problem. Opowiedz mi o tym białym
byku… Zdaje się, że wiadomość o nim nie jest już dla nikogo
tajemnicą, jeśli wziąć pod uwagę liczbę tych samochodów
jeżdżących w tę i we w tę po posiadłości. Cal mówi, że i ty go
widziałaś.
– Tak. Jest o wiele piękniejszy niż na zdjęciach, które ci
wysłaliśmy.
– I na pewno go sobie z Calem nie wydumaliście?
– Nie, Charlie, ale teraz musimy zrobić, co w naszej mocy, by go
chronić.
– Wiesz, mogę ściągnąć tu więcej ludzi do ochrony, ale… Chryste!
– Przeczesał włosy palcami. – Co to się porobiło? Same katastrofy.
Nie wiadomo, od czego zacząć.
Wydawał się tak zagubiony, że miałam ochotę podejść i go
przytulić. I usiąść z nim, żeby spytać, co się takiego wydarzyło od
czasu, kiedy go ostatnio widziałam. Lecz wiedziałam, że tego mi nie
wolno. To nie była moja rola. Dlatego zaproponowałam mu
lekarstwo dobre na wszystko – filiżankę herbaty.
– Dziękuję, ale nie mogę zostać, Tiggy. Muszę wracać do domu
i próbować namówić Zarę do wyjścia z pokoju. Może coś mi
poradzisz? Nadal nie mamy pewności, co się właściwie stało. Ona
nie chce powiedzieć ani słowa. Czy to ma związek z jakimś
chłopakiem?
– Nooo… właściwie to kwestia zranionej dumy – odparłam
ostrożnie, wiedząc, że nie mam prawa zdradzać cudzych sekretów.
– Może jeśli zaproponujesz jej kilka dni wolnych od szkoły, żeby się
pozbierała, wszystko się jakoś ułoży. Jestem przekonana, że znudzi
ją bezczynne siedzenie w domu. Zatęskni za przyjaciółmi i będzie
ciekawa, co u nich.
– Tak, pewnie masz rację. – Charlie popatrzył na mnie nieco
uspokojony. – Spróbuję tej strategii. Szkoda, że w tym trudnym
okresie życia Zara uważa, że nie może zwierzyć się matce.
– Może jak dorośnie, będzie inaczej…
– Niestety, wątpię. Słuchaj, Tiggy – dodał po chwili milczenia. –
Przepraszam, że ostatnio się nie odzywałem w sprawach naszych
planów. Dużo się działo. Czy mogę cię prosić o jeszcze trochę
cierpliwości? Naprawdę nie chciałbym cię stracić.
To ja miałam wrażenie, że cię straciłam, przemknęło mi przez
głowę.
– Oczywiście. Po prostu czuję się jak oszustka. Karmię kilka
kotów dwa razy dziennie i biorę za to pieniądze. Mam wyrzuty
sumienia – powiedziałam, wzruszając ramionami.
– Nie powinnaś. Wypełnienie tych aplikacji o dotacje oszczędziło
mi mnóstwo czasu, wierz mi. I może być tego więcej – zapewnił,
choć nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
– Umówiłam się na spotkanie ze specjalistą od łosi, ale na razie
nie zawracaj sobie tym głowy, Charlie. Zajmij się swoimi sprawami,
a my spróbujemy upilnować tu Pegaza.
– Dziękuję, Tiggy. Jesteś cudowna. Naprawdę.
Zbliżył się do mnie o krok, po czym chyba zdał sobie sprawę
z tego, co robi, i cofnął się.
– Niedługo się odezwę – powiedział. – Do zobaczenia.
– Do widzenia, Charlie.
Godzinę później, nadal rozmarzona po tym, jak nazwał mnie
„cudowną”, zobaczyłam jego sfatygowanego range rovera
przemykającego pod moim oknem, a tuż za nim o wiele bardziej
szykownego jeepa Ulriki. Oboje wyjeżdżali z posiadłości.
– Weź ty się w garść! – powiedziałam sobie stanowczo.
A jednak śledziłam oddalającego się range rovera, aż stał się
małym punkcikiem na horyzoncie.
*
Przez następne dwa dni dalej głowiłam się nad propozycją Zeda
i unikałam go, w czym pomagały mi moje warty przy zagajniku
Pegaza.
– No dobrze, Tiggy – powiedziałam sobie – zanim podejmiesz
ostateczną decyzję, czas zadzwonić do starszej siostry i poradzić się
w sprawie Zeda Eszu.
Napaliłam w kominku, żeby Cal po powrocie do domu miał
ciepło, i poszłam do rezydencji.
Niestety, w kuchni zastałam Zeda, który z rękami
skrzyżowanymi na piersi rozmawiał z Beryl.
– Co to za sprawa z tym białym jeleniem w posiadłości, o którym
tyle się mówi? – zapytał.
– Słyszałam. Kompletne wariactwo, co? – odparowałam.
– O, zawsze w styczniu nie mają o czym pisać i wymyślają jakieś
bzdury – dorzuciła Beryl.
– Mówi się, że nie ma dymu bez ognia – zauważył Zed. – Ale…
przede wszystkim potrzebuję twojej odpowiedzi, Tiggy. Może
zjadłabyś tu ze mną jutro lunch, to pomówilibyśmy o tym?
– Hm… no zgoda. – Zdałam sobie sprawę, że nie mogę go dłużej
zwodzić.
– Świetnie. Beryl, za piętnaście minut muszę zatelefonować do
Nowego Jorku. Połączę się z telefonu stacjonarnego w salonie i nie
chciałbym, żeby mi przeszkadzano, dobrze?
– Oczywiście, proszę pana.
Gdy usłyszałyśmy, jak drzwi dużego salonu zamykają się za nim,
Beryl odetchnęła.
– Kiedy ten cholernik wreszcie wyjedzie? – mruknęła pod nosem.
– Mam nadzieję, że już niedługo – szepnęłam cichutko. – Beryl,
czy mogłabym zadzwonić do siostry, zanim Zed przejmie telefon?
Naprawdę muszę zamienić z nią kilka słów. Tylko że ona mieszka
w Brazylii. Oczywiście pokryję koszt połączenia.
– Nie wygłupiaj się. Jestem pewna, że za to, co płaci nam za
pobyt Zed, możemy zafundować ci kilka minut rozmowy
zagranicznej. Ale pospiesz się, bo on zaraz zacznie narzekać, że
linia zajęta.
– Dziękuję, Beryl. Nie będę gadać długo.
Poszłam korytarzem do biura, zamknęłam za sobą drzwi
i wzięłam słuchawkę, zastanawiając się, co powiedzieć Mai.
Telefon dzwonił i dzwonił. W Rio było popołudnie. Miałam
nadzieję, że ją zastanę.
– Oi – usłyszałam znajomy miły głos mojej najstarszej siostry.
– Oi, Maja. – Uśmiechnęłam się. – Mówi Tiggy.
– Tiggy! Tak się cieszę! Jak się masz? Gdzie jesteś?
– Nadal w środku szkockiej głuszy. Opiekuję się swoimi
zwierzętami. A ty?
– Uczę angielskiego w faweli. Mam mnóstwo pracy. A Valentina
też daje mi popalić. Nie wiem, jak mama dawała sobie radę z nami
wszystkimi, skoro ja mam problem z jedną sześciolatką. To dziecko
ma niespożyte siły – narzekała Maja, lecz z jej tonu przebijało
ciepło. – Co u ciebie?
– W porządku. Ally poradziła mi, żebym skontaktowała się z tobą
w pewnej sprawie. Chodzi o Zeda Eszu.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.
– Tak? – odezwała się wreszcie Maja.
– Wiesz – brnęłam dalej – on zaoferował mi pracę. I… to jest dla
mnie wielka szansa.
Wyjaśniłam jej, na czym by to polegało i jak wielkie pieniądze
Zed chce dać mi do dyspozycji na ten szczytny cel.
– A poza tym jest jeszcze świetna pensja i wszystkie dodatki. Co
myślisz?
– O propozycji pracy czy Zedzie?
– O jednym i drugim.
– Och, Tiggy… – Usłyszałam, że ciężko wzdycha. – Nie wiem, co
powiedzieć.
– Cokolwiek to jest, mów – ponagliłam ją.
– Najpierw muszę ci zadać pytanie. Czy ty i Zed… No… czy coś
was łączy? Czy to relacja czysto zawodowa?
– Z mojej strony tak, ale z jego… Szczerze mówiąc, nie jestem
pewna.
– Poświęca ci wiele uwagi?
– O tak…
– Pisze liściki, przynosi prezenty i przysyła kwiaty?
– Tak…
– Nachodzi cię nieproszony?
– Tak.
– W gruncie rzeczy cię osacza.
– No tak. Cal, mój sublokator, nazywa go moim stalkerem.
– Rozumiem. Myślisz, że oferuje ci tę pracę, bo jesteś właściwą
osobą na to stanowisko? Czy używa tego jako przynęty, żeby cię
zdobyć?
– I o to właśnie chodzi. Po prostu nie wiem. Pewnie i jedno,
i drugie.
– No tak… Ally może wspominała, że nie należę do fanek Zeda
Eszu, nie jestem więc pewna, czy potrafię ci dać bezstronną
odpowiedź. Na podstawie tego, co mówisz, mogę tylko powiedzieć,
że on zachowuje się tak jak dawniej wobec mnie. Wydawało się, że
nie cofnie się przed niczym, żeby mnie zdobyć. Zupełnie jakby na
mnie polował. A kiedy wreszcie mu się udało, kiedy głupia uległam,
szybko przestał się mną interesować.
– Och, Maju, tak mi przykro. To na pewno dla ciebie bolesne
i wolałabyś o tym nie mówić.
– Już się z tym uporałam, ale z początku… W każdym razie…
może w twoim przypadku będzie inaczej. Zed mógł się zmienić,
dojrzeć… Tylko że, o ile sobie przypominam, jak zaczynaliśmy się
spotykać, wspominał, że może znajdzie się dla mnie praca
tłumaczki w przedsiębiorstwie jego ojca, kiedy skończę studia.
A potem zrobił dyplom na Sorbonie rok przede mną i zniknął.
– O Boże – jęknęłam. – Ally mówi, że Zed najwyraźniej ma fioła
na punkcie sióstr D’Aplièse. Może to prawda.
– I jeszcze to, że Ally zeszłego lata widziała w Grecji łódź jego
ojca stojącą obok Tytana… To dość dziwne… A teraz, ni stąd, ni
zowąd, jego syn pojawia się w szkockiej dziczy, gdzie akurat
pracujesz.
– To raczej jakiś cholerny przypadek – rzuciłam. – Na pewno. Był
bardzo zaskoczony, kiedy mnie poznał i skojarzył, kim jestem.
– Tiggy, on ci się podoba? To znaczy… No, wiesz, o co mi chodzi.
– Nie. Zdecydowanie nie. Wydaje mi się… – ściszyłam głos –
bardzo dziwny. Robi wrażenie bufona, ale w pewien sposób mu
współczuję, nie potrafię tego opanować. On też stracił ojca mniej
więcej w tym samym czasie co my.
– I jestem pewna, że zręcznie to wykorzystał, żeby się do ciebie
zbliżyć. Wszyscy wiedzą, jakie miękkie masz serce. Według ciebie
nawet diabeł zasługuje na zrozumienie i założę się, że Zed też to
zauważył. – Usłyszałam nutkę goryczy w jej głosie. – Przepraszam,
Tiggy, nie słuchaj mnie. To fantastyczna praca i rozumiem, dlaczego
tak bardzo chciałabyś przyjąć tę propozycję. A skoro Zed ma być
twoim szefem, to w tej sferze nie mam o nim zdania, nie mogę ci nic
doradzić. Prywatnie to co innego. Błagam, uważaj. On zrobi
wszystko, żeby dostać to, czego chce, a wygląda na to, że w tej chwili
chce ciebie.
– Maju, najważniejsze dla mnie jest to, czy uważasz go za
dobrego człowieka.
Nastąpiła okropna chwila ciszy, zanim Maja powiedziała:
– Nie, Tiggy. Chyba nie.
– Dobrze. Dziękuję za szczerość i przepraszam, jeśli
przywołałam przykre wspomnienia.
– Nie szkodzi, Tiggy, naprawdę. To było dawno temu. Tylko… nie
chciałabym, żeby ktoś cię zranił tak jak mnie. Ale to ty masz
intuicję, musisz sama zdecydować, co zrobisz.
– Racja. Muszę się już rozłączyć, bo korzystam z telefonu
stacjonarnego mojego szefa, a nasz… wspólny przyjaciel chce
dzwonić do Nowego Jorku.
– Ojej, pewnie. Cudownie było cię usłyszeć. Odzywaj się, dobrze?
Odłożyłam słuchawkę z nadzieją, że nie sprawiłam siostrze
przykrości. Najwyraźniej dla niej to nie była przelotna znajomość.
Czułam, że Zed głęboko ją zranił.
A potem pod wpływem impulsu, skoro miałam wolny komputer,
poszukałam w internecie ofert pracy za granicą dla zoologów. Jeśli
nie przyjmę propozycji Zeda, to wobec niepewnej sytuacji
w Kinnaird być może i tak będę musiała coś sobie znaleźć.
Google wybrał dla mnie trochę propozycji, a ja szybko je
przeglądałam.
Asystent na Wydziale Immunologii Zwierząt i Ekologii
Krajobrazu, Georgia Południowa, USA.
Nieciekawe, pomyślałam, choć i tak brakowało mi
doświadczenia, by zostać wykładowcą.
Asystent, zoolog specjalizujący się w fokach i ptakach morskich,
Antarktyda.
Nigdy w życiu! Jakby Szkocja nie była już dość zimna…
Konserwator przyrody w rezerwacie w Malawi.
A to brzmi ciekawie…
Napisałam krótki mail i dołączyłam swoje CV. Dopiero kiedy
kliknęłam na WYŚLIJ, przypomniałam sobie, że powinnam była
zmienić adres ze szwajcarskiego na szkocki. Ale wiedziałam, że
mama i tak natychmiast prześle mi do Kinnaird korespondencję.
*
Zrobiłam coś, co mogło mi dać pozytywną alternatywę na
przyszłość, i następnego ranka obudziłam się dużo spokojniejsza. Po
nakarmieniu kotów i wyjściu z zagrody przystanęłam na chwilę
w połowie zbocza. Wsłuchałam się w dźwięki wąwozu. Nawet
najlżejszy podmuch wiatru nie zakłócał ciszy. Wiedziałam już, że
taki niesamowity bezruch często zapowiada śnieżycę. Koty
najwyraźniej też były tego zdania, bo żaden z nich nie wyszedł się
przywitać. Kiedy szłam do rezydencji po jedzenie dla Chilly’ego,
z ciężkim sercem zastanawiałam się, co powiem Zedowi podczas
lunchu. A właściwie jak sformułować odmowę.
– Ja w Nowym Jorku?! Nigdy w życiu – powiedziałam sobie. –
Każda sekunda w szklanym pudełku drapacza chmur byłaby dla
ciebie udręką, Tiggy. Manhattan jest pewnie tej samej wielkości co
Kinnaird – dodałam – ale tam stoją wysokościowce jeden za drugim.
Zed mówił, że będziesz spędzać sporo czasu w podróżach,
podpowiedział mi jakiś głos.
– Nie, Tiggy, cokolwiek się stanie, jakkolwiek będzie próbował
cię przekonać, musisz odmówić. Przyjęcie tej propozycji byłoby po
prostu… niewłaściwe. I tak to wygląda, koniec, kropka.
*
– Jesteś chory? Mam kogoś wezwać? – spytałam, kiedy dotarłam
do chaty i zobaczyłam, że Chilly znów leży w łóżku.
Podeszłam bliżej.
– Nie czuję się gorzej niż wczoraj czy będę się czuł jutro. –
Otworzył oczy. – To ty odchodzisz, nie ja.
– Oj, Chilly, czasami naprawdę pleciesz trzy po trzy.
– Powiedz Angelinie, że to ja przysłałem cię do domu, tak jak
obiecałem.
Jego powieki znów się zamknęły. Wzięłam go za rękę.
– Na razie nigdzie się nie wybieram – odezwałam się łagodnie.
– Jedziesz do domu. A potem – dorzucił z lekkim westchnieniem
– ja też.
Choć przez kilka minut usiłowałam ubłagać go, żeby
wytłumaczył, co to wszystko znaczy, on albo udawał, że zasypia,
albo naprawdę drzemał, bo nie powiedział już nic więcej.
Pocałowałam go w czoło i ponieważ było jasne, że nie doczekam się
wyjaśnienia, nie miałam innego wyjścia – zostawiłam mu lunch
przy fajerce do podgrzania później i pożegnałam się cicho.
*
– Cześć, Beryl – powiedziałam, wchodząc do kuchni godzinę
później.
– Przyszłaś trochę za wcześnie. Zed mówił, że spodziewa się
ciebie na lunchu o pierwszej.
– Prawda, ale potrzebowałabym znów skorzystać z komputera,
jeśli jest wolny.
– Masz go do dyspozycji. Nasz gość prowadzi jedną z tych swoich
niekończących się rozmów w dużym salonie. Rano Chiny i Wschód,
wieczorem Nowy Jork i Zachód. Naprawdę nie wiem, po co tu
siedzi. Rzadko korzysta z tego, co za oknem… Codziennie wychodzi
tylko na godzinę postrzelać do celu obok zagajnika. Szczerze
mówiąc, mam dość, chce mi się krzyczeć.
Patrzyłam, jak z wściekłością atakuje nożem leżącą przed nią
marchewkę.
– Przykro mi, Beryl. Mam nadzieję, że on niedługo wyjedzie,
odzyskasz ten dom i wpuścisz tu trochę świeżego powietrza –
powiedziałam, starając się o weselszy ton.
– A wtedy? Jak myślisz, kto się tu wprowadzi? Ona wróciła…
widziałam ich dziś rano po drodze do pracy. Wybrali się na
przejażdżkę. Uśmiechali się do mnie bezczelnie – mruknęła, kolejny
raz uderzając ostrzem w marchew.
– Ale kto?
– Och, nikt… – Beryl sięgnęła do kieszeni fartucha po chusteczkę
i wytarła nos. – Nie zwracaj na mnie uwagi. To strasznie depresyjna
pora roku, prawda?
– No tak. Ale… jeśli kiedykolwiek chciałabyś pogadać, pamiętaj,
że jestem, w każdej chwili.
– Dziękuję, kochanie.
Zamknęłam za sobą drzwi biura, usiadłam i zalogowałam się do
poczty. Pojawiły się dwa maile. Od Charliego i Mai.
Najpierw przeczytałam ten od Charliego.
Cześć, Tiggy, wybacz błędy, bo piszę (jak zwykle)
w pośpiechu. Po pierwsze uświadomiłem sobie, że nie
przeprosiłem Cię za tę Twoją przygodę, która mogła skończyć
się tragicznie. Gdyby Beryl nie była w tak złym stanie, dałoby
się tego uniknąć. Nigdy nie wybaczyłbym sobie, jeśli coś by Ci
się stało. Przepraszam też, że wyjechałem i nie pożegnałem się
jak należy. Zasługujesz na wielkie podziękowania za pomoc
Zarze – i mnie, bo potrafiłaś poradzić mi, co robić. Twoja
podpowiedź zadziałała. Po powrocie do domu Zara
zdecydowała sama, że wraca do szkoły. Od tamtej pory się nie
odzywa. Trzymajmy kciuki, żeby wszystko się unormowało.
Miło było Cię zobaczyć i porozmawiać – choć krótko – ale
mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy i będę miał dla
Ciebie trochę dobrych wiadomości na temat perspektyw
Kinnaird.
Trzymaj się
ściskam
Charlie
To ciepłe zakończenie, serdeczny ton i troska o mnie sprawiły, że
zrobiło mi się przyjemnie. Czułam się strasznie samotna, więc
nawet wydrukowałam sobie ten list, żeby przeczytać go później raz
jeszcze.
Potem przeszłam do maila od Mai.
Kochana Tiggy
Dużo myślałam o naszej rozmowie. Martwię się o Ciebie
i niepokoi mnie ten nasz dziwny „stalker”. Choć ta oferta pracy
wydaje się fantastyczna, proszę, przemyśl to dobrze.
Długo głowiłam się, czy przesłać Ci ten załącznik, ale myślę,
że powinnaś zobaczyć go, zanim podejmiesz decyzję. To
sprzed roku, ale…
Nie obraź się na mnie!
Mam nadzieję, że spotkamy się latem.
Do szybkiego usłyszenia
Całuję mocno
Maja
Zjechałam niżej i otworzyłam załącznik. I oto miałam przed sobą
zdjęcie mężczyzny, który właśnie czekał na mnie w dużym salonie.
Obejmował ramieniem moją siostrę Elektrę. Podpis głosił:
Zed Eszu i Elektra dobrze bawili się podczas otwarcia galerii
na Manhattanie. Przez ostatnie półtora roku widuje się ich od
czasu do czasu razem. Można się zastanawiać, kiedy przyznają
oficjalnie, że są parą. Na razie pozostają nam jedynie domysły.
– No to mam jasność – mruknęłam, klikając na DRUKUJ.
Złożyłam wszystkie kartki i schowałam w tylnej kieszeni dżinsów.
Przez chwilę zbierałam się w sobie, w końcu odetchnęłam
głęboko i ruszyłam do dużego salonu.
– Tiggy. – Zed wstał z fotela przy kominku i podszedł do mnie.
W pokoju panował zaduch nie do wytrzymania.
– Mam wrażenie, że od wieków nie miałem cię tylko dla siebie.
Zupełnie jakbyś mnie unikała – dodał, całując mnie w oba policzki.
– Ależ skąd. Miałam sporo zajęć.
– Z obserwowaniem tego białego jelenia?
– Eee… to tylko plotki, Zed.
– Daj spokój, Tiggy, wszyscy wiemy, że go widziałaś, a Cal zrobił
zdjęcia, które jakimś cudem przedostały się do prasy. Na miejscu
Charliego skakałbym do sufitu z radości. To wielka szansa dla
Kinnaird. Dzięki temu posiadłość może się stać główną atrakcją
turystyczną w tych stronach. Na co on czeka?
– Charlie nigdy by na to nie poszedł. Trzeba robić wszystko, co
w naszej mocy, by chronić tego jelenia, a wpuszczenie setek ludzi
na teren posiadłości na pewno by w tym nie pomogło. Nie
wspominając już o zagrożeniu ze strony kłusowników. Ten jeleń
jest taką rzadkością, jakby był ucieleśnieniem mitu. Pamiętaj o tym,
że mój zawód i moja rola tutaj polegają na ochronie przyrody.
– Jasne. Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy zrobili ci zdjęcia
z tym okazem na otwarcie naszej fundacji? Żyrafa to betka, jak to
się tu mówi. – Zed roześmiał się. – Kiedy następnym razem
pójdziesz wypatrywać jelenia, mógłbym zabrać się z tobą
z aparatem fotograficznym? Przypuszczam, że wytropiliście go
w brzozowym zagajniku, prawda? Wczoraj, kiedy jeździłem trochę,
żeby rozejrzeć się za tym jeleniem, widziałem tam zaparkowany
stary land rover.
– Zed, musimy porozmawiać – rzuciłam zdecydowanie,
przerażona tym, że on najwyraźniej wie, gdzie jest Pegaz.
– Oczywiście. Chcesz znać szczegóły naszej umowy. Mam na oku
pewien loft w Chelsea. Myślę, że odpowiadałby ci jako mieszkanie
na Manhattanie, gdzie będziesz przyjeżdżać w przerwach
w ratowaniu lwów w Afryce. A teraz… szampan już schłodzony. –
Wskazał na butelkę w srebrnym kubełku z lodem na barku. – Mam
otworzyć?
Patrzyłam na niego zdumiona. Najwyraźniej nie miał
wątpliwości, że przyjmuję tę pracę.
– Nie, Zed, bo…
– Masz wątpliwości – powiedział, nie tracąc rezonu. –
Przygotowałem więc dokumenty, w których są wyszczególnione
warunki i oczywiście pensja. Proszę.
Podał mi teczkę.
– Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu, ale, niestety, nie mogę
przyjąć twojej propozycji i nic nie zmieni mojej decyzji.
Uniósł brwi.
– Wolno zapytać dlaczego?
– Bo… – Wszystkie usprawiedliwienia, które sobie wcześniej
przygotowałam, wyleciały mi z głowy, kiedy tak świdrował mnie
wzrokiem. – Podoba mi się tutaj.
– Przestań, Tiggy! Na pewno stać cię na coś więcej.
Zobaczyłam stalowy błysk w jego oczach.
– Jestem z natury dziewczyną ze wsi i tu czuję się jak w domu.
– Gdybyś zechciała zajrzeć do umowy, wiedziałabyś, że
zapewniam ci lot pierwszą klasą raz w miesiącu do Europy, dokąd
zechcesz. Zorientowałabyś się też, że co roku przynajmniej sześć
miesięcy spędzisz w Afryce, zwłaszcza na początku, kiedy będziesz
robić rozeznanie, jak wydać te dwadzieścia pięć milionów, które
będziesz mieć do dyspozycji.
Dwadzieścia pięć milionów…
– To wszystko brzmi fantastycznie – przyznałam. – Ale ja mam
dopiero dwadzieścia sześć lat, nie mam żadnego doświadczenia
poza ochroną zwierząt. Nie poradzę sobie z tym wszystkim.
– I dlatego dostaniesz doświadczony zespół. Jak już mówiłem,
twoim jedynym zadaniem będzie przedstawienie projektów
i firmowanie całego przedsięwzięcia. Załatwimy ci stylistkę, nową
garderobę, trenera od wystąpień publicznych…
Stałam tam, a on opowiadał, jak mnie wezmą w obroty i zaczną
kształtować, jak stanę się jego własnością. Kiedy o tym myślałam,
jego twarz i ciało nabrały nowych cech – przemienił się
w ogromnego zielonego jadowitego jaszczura, który raz po raz
wystawia w moim kierunku swój długi cienki jęzor…
Wreszcie umilkł, a wtedy znów przeszedł metamorfozę – tym
razem z gada w człowieka.
– No dobrze, dziękuję, Zed. Naprawdę, jestem zaszczycona, ale
cokolwiek powiesz, moja odpowiedź brzmi „nie”.
– I to z powodu Kinnaird? To miejsce cię tu trzyma?
– Tak. Uwielbiam je.
– W takim razie postanowione. – Zed klepnął się po udzie. –
Kupię tę posiadłość. Myślałem o tym przez ostatnich kilka dni.
Charlie na pewno się zgodzi. Wszyscy wiemy, w jak trudnej jest
sytuacji. Będzie zachwycony, jeśli zdejmie się mu ten kłopot
z głowy.
– Chcesz kupić Kinnaird? – szepnęłam głosem drżącym
z przerażenia.
– Czemu nie? Odliczę to sobie z podatków. Możemy tu prowadzić
zajęcia integracyjne dla pracowników. W cudownych warunkach,
na łonie natury. A może wykorzystamy też kawałek terenu na pole
golfowe z osiemnastoma dołkami. Rezydencję mogę rozbudować,
przekształcić w porządny hotel, a w tych starych szopach urządzić
punkty sprzedaży lokalnych produktów. Innymi słowy, przeniosę to
wszystko w nowe stulecie. A ty, Tiggy, możesz tu zostać i pomagać
mi.
Byłam w takim szoku, że otwierałam i zamykałam usta jak
wyjęta z wody złota rybka.
– No – Zed uśmiechnął się – cokolwiek wybierzesz, Tiggy, i tak
będziesz pracować dla mnie. A teraz napijmy się szampana.
– Zed, przykro mi, ale muszę już iść.
– Dlaczego? Czy powiedziałem lub zrobiłem coś, co cię obraziło?
– Nie… Okazałeś wielki gest i naprawdę to doceniam, ale nie
mogę dla ciebie pracować. Tu czy w Nowym Jorku.
– Skąd taka decyzja, Tiggy? Myślałem, że się lubimy?
– Hm… – Sięgnęłam do tylnej kieszeni dżinsów. – Rozmawiałam
o tobie ze swoją siostrą Mają. Przysłała mi to. – Podałam mu kartkę
i patrzyłam, jak ją rozkłada. Spojrzał na fotografię, a potem na
mnie. – To moja siostra, Elektra.
– Wiem, kto to jest, Tiggy. Tylko nie rozumiem twojej reakcji.
– Najpierw spotykałeś się z Mają, potem z Elektrą, a teraz jestem
ja! Przykro mi, ale po prostu myślę, że to jakieś… chore.
– Tiggy, nie bądź naiwna. Na pewno wiesz, jak media wszystko
potrafią rozdmuchać i z najbardziej niewinnej przyjaźni zrobić
romans, największy od czasów Burtona i Liz Taylor. Mówiłem ci
szczerze, że znałem Maję i Elektrę. I owszem, spotykałem się z Mają,
ale z Elektrą po prostu się przyjaźnimy. Przecież ona ma teraz
chłopaka, nie widuję się z nią od wielu miesięcy. Poza tym
wszystkie jesteście pięknymi kobietami i obracacie się w podobnych
kręgach co ja. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
– No, ja to już na pewno nie obracam się w podobnych kręgach
co ty. I nigdy nie będę. A teraz idę i naprawdę wolałabym, żebyśmy
się już więcej nie zobaczyli.
– Chyba nie jesteś zazdrosna o siostry?
– Pewnie, że nie! – prawie krzyknęłam sfrustrowana, bo on
nadal nic nie chwytał. – Twoja obsesja na punkcie nas, sióstr, to po
prostu… jakiś koszmar. Żegnaj, Zed.
Wyszłam z pokoju, spodziewając się niemal, że będzie mnie
gonił. Na szczęście w kuchni była w razie czego Beryl, a Cal miał
wrócić na lunch. Na zewnątrz puściłam się pędem przez podwórze,
otworzyłam drzwi chaty i zatrzasnęłam je za sobą.
– Cholera! – zaklęłam, zastanawiając się, że może warto dla
pewności zablokować drzwi kanapą.
– Co jest, pali się gdzieś? – zapytał Cal, który wyszedł z kuchni,
jedząc wielki kawał placka nadziewanego mięsem.
– Będziesz tu przez następną godzinę? – spytałam zdyszana.
– Mogę być, a co?
– Bo właśnie odrzuciłam ofertę pracy Zeda. Delikatnie mówiąc,
nie był zachwycony i powiedział, że chce kupić Kinnaird, czyli tak
czy inaczej będę pracować dla niego. A potem pokazałam mu jego
zdjęcie z jedną z moich sióstr, które ukazało się w jakimś
magazynie, a on wcześniej spotykał się z moją drugą siostrą i…
Boże, Cal, naprawdę myślę, że on jest szalony!
– Czekaj, Tig, pogubiłem się. Mówiłaś, że on chce kupić Kinnaird?
– Właśnie mi to powiedział. Och, Cal! – Łzy napłynęły mi do
oczu. – Planuje zorganizować tu pole golfowe i sklepy, i…
Cal opadł na fotel.
– Przecież dziedzic nigdy w życiu nie sprzeda Kinnaird!
A zwłaszcza komuś takiemu jak Zed.
– Oboje możemy domyślać się, w jak trudnej finansowej sytuacji
są Charlie i ta posiadłość. Nawet jeśli zdobędziemy maksimum
dotacji, to kropla w morzu potrzeb.
– Jezu – szepnął. – To byłby koniec świata. Nie wspominając już
o moich marzeniach o ślubie z Caitlin i własnym domu.
– A najgorsze, że Zed kupi to dla zabawy, pewnie tylko mnie na
złość.
– Myślisz, że jesteś warta tych kilku milionów, Tig? – zażartował
ze mnie, a ja spiekłam raka, co nieco rozładowało atmosferę.
– Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, ale czuję, że on zrobi
wszystko, byle mnie dopaść, bez względu na moje decyzje.
– Może i rzeczywiście ma obsesję na twoim punkcie. I mówisz, że
spotykał się z dwiema twoimi siostrami?
– Tak, a Maja nie potrafiła powiedzieć o nim jednego dobrego
słowa. Boże, Cal, właśnie odrzuciłam dwadzieścia pięć milionów,
które mogłam wydać, jak zechcę – jęknęłam. – A jeśli on kupi
Kinnaird, będę musiała stąd odejść.
– Nie sądzę, żeby tak się to potoczyło. – Cal pokręcił głową. –
Może powinnaś porozmawiać o tym z Charliem.
– Pewnie tak. – Wzruszyłam ramionami. – W każdym razie
zamierzam wybrać się do Tain po południu. Wpadnę do Margaret.
A potem przejmę nocną wartę nad Pegazem. Zed wie, gdzie on jest.
Nie sądzisz, że…?
– Jezu Chryste! A ja go jeszcze uczę strzelania do celu. Jesteś
pewna, że chcesz wieczorem siedzieć w wąwozie? Zapowiada się
zadymka – powiedział Cal, przypatrując się niewinnie
wyglądającemu błękitowi nieba za oknem.
Śnieg skrzył się w promieniach słońca. Idealny obrazek na
bożonarodzeniową widokówkę.
– Tak! – odparłam. – Wiesz przecież, że nie możemy ryzykować.
– Wątpię, żeby nawet yeti dał się wieczorem wygnać w taką
pogodę – mruknął.
– Obiecałeś, że będziemy go pilnowali – przypomniałam
błagalnym tonem. – Słuchaj, wezmę radiotelefon i dam ci znać,
gdyby coś się działo.
– Tig, naprawdę myślisz, że dam takiej drobnej dziewuszce jak ty
czuwać samotnie wśród śnieżycy, kiedy może tu krążyć uzbrojony
kłusownik? Nie wygłupiaj się – warknął na mnie poirytowany, ale
w końcu uległ. – Pamiętaj, tylko kilka godzin. Potem przywlokę cię
do domu za włosy. Nie mam zamiaru odpowiadać za to, że znów
dostaniesz hipotermii. Zrozumiano?
– Dziękuję – odparłam z ulgą. – Czuję, że Pegazowi grozi
niebezpieczeństwo. Po prostu… wiem.
*
Śnieg zasypał naszą kryjówkę. Brezentowy daszek uginał się pod
jego ciężarem. Zastanawiałam się, kiedy cała ta konstrukcja się
zawali i zostaniemy pogrzebani żywcem niczym ofiary lawiny.
– Wracamy, Tig – zdecydował Cal. – Przemarzłem na kość,
a musimy jakoś wrócić do domu. Teraz zadymka trochę odpuściła,
trzeba jechać, póki to możliwe. – Wziął jeszcze jeden łyk letniej
kawy z termosu i podał go mnie. – Dopij. Pójdę odgarnąć śnieg
z szyby i włączę ogrzewanie.
– Dobra – rzuciłam, wiedząc, że nie ma sensu się spierać.
Siedzieliśmy w kryjówce ponad dwie godziny i nie widzieliśmy
nic poza padającym bez przerwy śniegiem. Cal wyszedł i ruszył do
Beryl zaparkowanej za skalnym występem w dolinie za nami.
Wyglądając przez malutkie okienko szałasu, popijałam kawę,
a potem zgasiłam lampę sztormową i wyczołgałam się na zewnątrz.
Nie potrzebowałam włączać latarki, bo niebo się przejaśniło.
Migotały na nim tysiące gwiazd. Nad sobą widziałam wyraźnie
Drogę Mleczną. Za dwa dni miała być pełnia. W świetle księżyca
kobierzec świeżego śniegu jarzył się nieskazitelną bielą.
Kompletna cisza, która zapanowała po zamieci, była tak głęboka
jak skrzący się dywan, w którym zapadałam się aż po kolana.
Pegaz.
Przywołałam go szeptem i ruszyłam do drzew, błagając, by się
pokazał, żebym mogła spokojnie jechać do domu i iść spać, pewna,
że nic mu nie grozi. Przynajmniej przez tę noc.
Pojawił się jakby znikąd. Uniósł łeb do księżyca, a potem obejrzał
się i popatrzył na mnie tymi swoimi przepastnymi brązowymi
oczami. Z wahaniem zaczął zbliżać się do mnie, a ja – jak
zahipnotyzowana tą magiczną sceną – ruszyłam w jego kierunku.
– Kochany – szepnęłam i nagle dostrzegłam jakiś cień na śniegu.
Ktoś poruszył się wśród drzew. Uniósł strzelbę.
– Nie! – krzyknęłam wśród ciszy. Postać już była za bykiem,
z bronią gotową do strzału. – Nie! Uciekaj, Pegazie!
Jeleń obrócił się i dostrzegł niebezpieczeństwo, ale zamiast
czmychnąć, zaczął biec do mnie. Rozległ się strzał, potem dwa
kolejne. Poczułam ostry ból w boku. Serce dziwnie załomotało
i zaczęło bić tak szybko, że zrobiło mi się słabo. Kolana ugięły się
pode mną. Osunęłam się w biały puch.
Znów zapanowała cisza. Starałam się zachować przytomność,
ale nie byłam już w stanie, nawet dla niego, i ogarnęła mnie
ciemność.
Jakiś czas później otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą
kochaną, znaną mi twarz.
– Tiggy, słodka moja, wszystko będzie dobrze. Zostań ze mną
teraz, dobrze?
– Tak, tato, oczywiście – szepnęłam, a on gładził moje włosy tak
jak wtedy, kiedy chorowałam jako mała dziewczynka.
Znów zamknęłam oczy, bo wiedziałam, że w jego ramionach
jestem bezpieczna.
Gdy się ocknęłam, poczułam, jak ktoś podnosi mnie z ziemi.
Rozglądałam się za Pa Saltem, ale nad sobą widziałam tylko
przerażoną twarz niosącego mnie dokądś Cala. Obejrzałam się na
zagajnik i zobaczyłam nieruchome ciało białego jelenia. Śnieg
wokół niego był zbryzgany krwią.
I wiedziałam już, że go straciliśmy.
20

– Dzień dobry, Tiggy. Jak się czujesz?


Zmusiłam się do uniesienia powiek, by zobaczyć, kto to mówi, bo
nie rozpoznałam głosu.
– Cześć. – Pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie.
Z wysiłkiem zebrałam myśli, by przypomnieć sobie…
– Pegaz – szepnęłam. Dolna warga mi zadrżała i łzy napłynęły do
oczu.
– Staraj się niczym nie martwić, kochanie. – Pielęgniarka
o ognistorudych włosach i miłej, usianej piegami twarzy położyła
swoją pulchną dłoń na mojej. – Przeżyłaś szok, ale przynajmniej
wyszłaś z tego w jednym kawałku. Niedługo przyjdzie lekarz,
przebada cię. Ja tylko zmierzę temperaturę i ciśnienie, ale, niestety,
nie mogę dać ci nic do jedzenia, póki doktor na to nie pozwoli.
– Nie szkodzi, i tak nie jestem głodna – odparłam, gdy wracało do
mnie coraz więcej wspomnień z poprzedniej nocy.
– To może chcesz filiżankę dobrej herbaty?
– Dziękuję.
– Powiem, żeby ci przynieśli. Otwórz buzię, proszę. – Wetknęła
mi termometr pod język, a potem założyła mi mankiet
ciśnieniomierza na ramię. – Temperatura w porządku, ale ciśnienie
nadal nieco za wysokie, choć niższe niż zeszłej nocy. To pewnie
z emocji – pocieszyła mnie z uśmiechem. – Przed pokojem czeka
twój przyjaciel, Cal. Mogę go wpuścić?
– Tak. – Na myśl o nim i tym, jak wczoraj mnie ratował, oczy
znów zaszły mi łzami.
– Dzień dobry, Tig – powiedział, wchodząc kilka minut później. –
Miło widzieć, że się obudziłaś. Jak się czujesz?
– Jestem załamana. Czy Pegaz… – przygryzłam wargę – zginął?
– Tak, Tig. Przykro mi bardzo. Wiem, ile dla ciebie znaczył. Może
powinnaś wyobrazić go sobie jak mitycznego Pegaza. Wyrosły mu
skrzydła i odleciał do nieba.
– Spróbuję – odparłam, uśmiechając się do niego blado. To nie
było w jego stylu snuć takie fantazje. Byłam mu wdzięczna za to, że
tak się stara. – Ładna myśl, ale czuję się winna. On mi ufał, Cal,
wyszedł do mnie jak zwykle i dlatego ktoś go zastrzelił.
– Tig, nie mogłaś zrobić nic więcej. Żadne z nas nie mogło.
– Nic nie rozumiesz! Krzyczałam, żeby uciekał, ale on biegł
prosto do mnie. Gdyby nie znalazł się pomiędzy mną
a kłusownikiem, to ja bym zginęła. Ocalił mi życie, Cal. Naprawdę.
– No to jestem mu wdzięczny. Choć to okropna strata dla nas,
podobnie jak dla przyrody, to lepiej, że to on, a nie ty. Był już
u ciebie lekarz?
– Nie. Ale siostra mówiła, że zaraz przyjdzie. Mam nadzieję, że
uwolni mnie od tego wszystkiego – wskazałam rurki i pikającą
maszynerię, do której byłam podłączona – żebym mogła wrócić do
domu.
– Niektórzy bardzo narzekają na naszą służbę zdrowia, ale
śmigłowiec z ratownikami dotarł do wąwozu w pół godziny od
mojego wezwania.
– To dlatego słyszałam taki łomot. Myślałam, że to mi się śniło.
– Nie. Ja pojechałem drogą. Sądzę, że prześwietlili ci wszystko, co
możliwe, i zrobili wszystkie badania. Lekarz mówił, że będzie miał
wyniki dziś rano.
– Naprawdę niewiele pamiętam. Tylko te hałasy i jasne światła.
Przynajmniej nic mnie nie boli.
– Nic dziwnego, wpompowano w ciebie tyle leków. Słuchaj,
muszę cię uprzedzić, że jest tu detektyw, który chce cię przesłuchać,
kiedy tylko będziesz miała na to siły. Opowiedziałem mu wszystko,
co wiem, ale nie było mnie, kiedy padły strzały.
– Detektyw? Dlaczego chce ze mną mówić?
– Wczoraj ktoś do ciebie strzelał, Tig. Jak sama zauważyłaś, mógł
cię zabić.
– Ale tylko przez pomyłkę, Cal. Oboje wiemy, że ten człowiek
polował na Pegaza.
– Policji wydaje się to podejrzane.
– To jakieś bzdury, choć chciałabym, żeby znaleźli człowieka,
który go zabił. Kłusownictwo to też czyn karalny, zwłaszcza jeśli
chodzi o tak rzadkie zwierzę.
– Widziałaś, kto to był, Tig?
– Nie, a ty?
– Nie. Kiedy przybiegłem, ten bydlak już się ulotnił.
Przez chwilę oboje milczeliśmy, myśląc o naszej wczorajszej
rozmowie na temat Zeda, ale żadne z nas nie zdobyło się na to, by
powiedzieć na głos, co nam chodzi po głowie.
– Chcesz, żebym kogoś powiadomił o twoim wypadku? Może
którąś z sióstr? Albo tę panią, którą nazywasz mamą? – zapytał Cal.
– Broń Boże! Chyba że lekarz powiedział ci, że umieram.
– O tym nie było mowy. Stwierdził, że masz dużo szczęścia.
O wilku mowa…
Jakiś mężczyzna, który wydawał się niewiele starszy ode mnie,
wyłonił się zza zasłony.
– Cześć, Tiggy, jestem doktor Kemp. Jak się czujesz?
– Świetnie. – Skinęłam głową i serce mi załomotało
w oczekiwaniu na diagnozę.
Zauważyłam, że lekarz spojrzał niespokojnie na monitor,
a dopiero po chwili skupił się znów na mnie.
– Dobra wiadomość jest taka, że wczorajsze zdjęcia
rentgenowskie wyszły dobrze i potwierdziły nasze przypuszczenia.
Kula przeszła bokiem twojej kurtki, przebiła się przez trzy warstwy
swetrów i zraniła cię jedynie powierzchownie. Nawet nie
musieliśmy zakładać szwów. Przylepiliśmy ci tylko duży, ładny
opatrunek.
– Czyli mogę wracać do domu?
– Obawiam się, że jeszcze nie. Ratownicy, którzy cię tu
transportowali, stwierdzili zakłóconą pracę serca i wysokie
ciśnienie. Z początku myśleliśmy, że masz zawał. To dlatego jesteś
podłączona do monitora. EKG, które zrobiliśmy, wykazało arytmię.
Chodzi o sytuację, kiedy serce bije nierówno. Zaobserwowaliśmy
częstoskurcz, szybsze bicie serca niż normalnie. Czy zauważyłaś
u siebie ostatnio palpitacje albo przyspieszone bicie serca?
– No… może trochę – przyznałam, wiedząc, że powinnam być
szczera.
– Od jak dawna to się zdarza?
– Nie pamiętam, ale czuję się dobrze, naprawdę.
– Zawsze lepiej sprawdzić, czy nie jest to kwestia jakiejś ukrytej
dolegliwości, Tiggy. I to chcemy zrobić.
– Jestem pewna, że serce mam zdrowe – stwierdziłam
stanowczo. – W dzieciństwie chorowałam na astmę, stale dopadał
mnie bronchit. Robili mi mnóstwo badań w szpitalu i za każdym
razem sprawdzano stan serca.
– To świetnie, ale zespół kardiologów chce zrobić na wszelki
wypadek angiogram. Niedługo przyjdzie po ciebie pielęgniarz.
Jesteś w stanie usiąść na wózku?
– Tak – odparłam strapiona.
Nie znosiłam szpitali i kiedy dziesięć minut później pielęgniarz
pchał mnie na wózku korytarzem, doszłam do wniosku, że Chilly
ma rację, bo i ja zdecydowanie wolałabym dokończyć swoich dni
w naturalnym środowisku.
Angiogram nie był bolesny, choć mało przyjemny. Po
półgodzinie leżałam z powrotem na łóżku i dostałam miseczkę
wodnistej zupy, która stanowiła jedyne jako tako wegańskie danie
w tutejszym menu.
– Może zobaczyłabyś się teraz z tym detektywem, jak sądzisz,
Tig? – przypomniał mi Cal. – Biedaczysko czeka tu od świtu.
Zgodziłam się i wpuszczono go. Przedstawił się jako sierżant
McClain. Był po cywilnemu i robił sympatyczne wrażenie. Usiadł
obok łóżka i wyjął notes.
– Witam, panno D’Aplièse. Pan MacKenzie złożył już zeznanie
i poinformował mnie o przebiegu wydarzeń z zeszłej nocy.
Zabraliśmy pani kurtkę i swetry do badań kryminalistycznych.
Niewiele brakowało. Mają kulę z jelenia, ale szukają jeszcze łuski na
miejscu zdarzenia. Na podstawie tych śladów powinniśmy
rozpoznać dokładnie, z jakiej broni strzelano. A teraz, niestety,
powinienem spisać też zeznanie pani, jako jedynego świadka.
Gdyby w którymś momencie chciała pani przerwać, proszę
powiedzieć. Rozumiem, że to dla pani przykre.
Wzięłam głęboki wdech i starałam się skoncentrować, żeby jak
najszybciej mieć to za sobą, wrócić do Kinnaird i położyć się do
swojego łóżka. Opowiedziałam detektywowi dokładnie, co się stało,
a on od czasu do czasu dopytywał się o szczegóły.
– Więc nie widziała pani strzelającego? – upewnił się.
– Nie za bardzo. Zauważyłam tylko jego cień na śniegu.
– Sądzi pani, że to był mężczyzna?
– Tak – odparłam. – Cień był dość długi, choć chyba to nie musi
mieć bezpośredniego związku ze wzrostem człowieka, prawda? To
brzmi dziwnie, ale mam wrażenie, że ten ktoś miał na głowie
staromodny filcowy kapelusz. W każdym razie tak to wyglądało na
cieniu. A potem zobaczyłam, że Pegaz do mnie biegnie…
– Pegaz?
– Biały jeleń. Nazywałam go Pegazem…
– Tig i tego byka łączyła szczególna więź – wtrącił Cal, jakby
chciał wyjaśnić, dlaczego z oczu płyną mi łzy.
– I teraz bardzo tego żałuję, bo gdyby nie to, Pegaz by żył…
– Dobrze. Możemy na tym poprzestać, panno D’Aplièse. Bardzo
nam pani pomogła.
– Czy będzie pan w stanie postawić tego człowieka w stan
oskarżenia za kłusownictwo? – spytałam.
– O tak, proszę się nie martwić. Jeśli złapiemy tego łajdaka, który
ranił panią i zabił jelenia, dopilnuję, żeby wytoczyć mu sprawę
o wszelkie wykroczenia, jakich się dopuścił. Rozumiem, że jeleń
wziął na siebie kulę przeznaczoną dla pani, więc możemy oskarżyć
tego typa nawet o usiłowanie zabójstwa. Ostrzegam jednak, prasa
wie o tym zdarzeniu. – Sierżant McClain westchnął. – Złe wieści
roznoszą się szybko, zwłaszcza że media już interesowały się
sprawą tego jelenia. Kilku reporterów stoi przy wejściu do szpitala.
Kiedy panią wypiszą, sugerowałbym skorzystanie z bocznego
wyjścia. Radzę powtarzać „bez komentarzy” w odpowiedzi na
wszystkie pytania, dobrze?
– Tak, dziękuję.
– Prosiłbym, żeby przeczytała pani teraz swoje zeznanie, i jeśli
wszystko jest w porządku, proszę postawić parafkę na każdej
stronie i złożyć podpis na końcu.
Tak zrobiłam i oddałam mu kartki, starając się opanować
drżenie rąk. Opowiadanie tej historii kompletnie mnie wycieńczyło.
– Oto moja wizytówka, w razie gdyby jeszcze coś się pani
przypomniało w najbliższych dniach. Ja wiem, gdzie pani szukać,
więc na razie mogę zostawić panią w spokoju, żeby pani
wydobrzała. Damy pani znać, jeśli znajdziemy łuskę. Wkrótce
skontaktuje się z panią nasz specjalista od wspierania ofiar
przestępstw. I proszę dobrze pomyśleć, panno D’Aplièse, każdy
szczegół, który mogłaby pani dodać, może nas naprowadzić na trop
i postawimy w stan oskarżenia tego łotra. Na razie mam nadzieję,
że szybko pani wyzdrowieje. Dziękuję za pomoc.
Kiedy wyszedł, poczułam, że powieki robią mi się coraz cięższe.
Już miałam je zamknąć, kiedy usłyszałam, jak znów ktoś odchyla
kotarę.
– Jak się czujesz?
Otworzyłam oczy i zobaczyłam doktora Kempa, młodego lekarza
spoglądającego na mnie z góry.
– Świetnie. – Starałam się robić wrażenie całkiem przytomnej. –
Mogę już jechać do domu?
– Jeszcze nie, niestety. Doktor Kinnaird, starszy konsultant
z oddziału kardiologii, przyjedzie cię zbadać. Wyniki angiogramu
powinny być jutro rano. Obawiam się, że doktor przyjdzie dopiero
za jakiś czas, bo teraz jest w teatrze. A właśnie, prosił, żeby cię
pozdrowić – dodał. – Najwyraźniej się znacie.
– Tak. – Przełknęłam z trudem ślinę i serce znów mi
podskoczyło. – Pracuję dla niego. To znaczy nie tu, ale w posiadłości.
– No tak.
Stażysta miał zaskoczoną minę. Zorientowałam się, że pewnie
nie ma pojęcia o życiu prywatnym Charliego.
Spojrzałam w okno i zobaczyłam, że już się ściemnia.
– Czy będę mogła dziś wyjść?
– Nie. Doktor Kinnaird będzie chciał zobaczyć wyniki
angiogramu i być może zleci inne badania. Jeszcze jedno, Tiggy. Cal
mówił mi, że nie jesteś obywatelką brytyjską, tylko Szwajcarką.
– To prawda.
– Świetnie, obywatele szwajcarscy mogą korzystać z naszej
państwowej służby zdrowia, ale, niestety, nie ma cię w naszym
systemie. Czy kiedykolwiek rejestrowałaś się podczas wizyty
lekarskiej na terenie Wielkiej Brytanii?
– Nie.
– W takim razie musimy zobaczyć twój paszport, numer
ubezpieczenia i trzeba będzie wypełnić kilka formularzy, by
zapewnić ci dalsze leczenie. Jeśli nie pamiętasz numeru, powinien
być na odcinkach wypłat pensji.
– Rozumiem. – Spojrzałam na Cala. – Przykro mi, ale mój
paszport jest w szufladzie przy łóżku, są tam też te paski z wypłat.
– Czy to pilne, doktorze? – zapytał Cal. – W obie strony to trzy
godziny jazdy.
– Raczej tak – odparł rezydent. – Na pewno wiesz, jaki to
biurokratyczny system ta nasza służba zdrowia. Czy jest ktoś, kto
mógłby przywieźć te dokumenty?
– Nie, muszę pojechać sam. Chyba że chciałabyś mieć tu Zeda
jako gościa. – Cal uśmiechnął się krzywo do mnie.
Popatrzyłam na jego wymęczoną twarz, potem na zegar, który
wskazywał kilka minut po czwartej. Detektyw spędził u mnie ponad
dwie godziny. Podjęłam decyzję.
– Cal, może jedź do domu i prześpij się trochę. Skoro i tak nie
wypuszczą mnie do jutra, to wróć po mnie rano z potrzebnymi
dokumentami. Miejmy nadzieję, że będziesz mnie mógł już stąd
zabrać.
– Jesteś pewna, że możesz zostać na noc sama?
– Czuję się dobrze. Ty wyglądasz gorzej ode mnie.
– Dzięki, Tig. Masz rację. Powinienem wleźć do wanny
i porządnie się wyszorować.
– To ja już idę – powiedział lekarz. – Do zobaczenia jutro, Tiggy.
Śpij dobrze.
– Przepraszam cię za to wszystko – zwróciłam się do Cala. – Tyle
się dzieje w Kinnaird i ostatnie, czego ci trzeba, to ten kłopot ze
mną.
– Ostatnie, czego tobie było trzeba, to żeby ktoś cię postrzelił.
Przynajmniej będę miał przyjemność przejechać się do domu
nowiutkim range roverem. Zed pożyczył mi samochód, kiedy
dowiedział się, że zabrali cię do szpitala śmigłowcem.
– To miło z jego strony – bąknęłam niechętnie, przypominając
sobie, co zaszło pomiędzy nami poprzedniego dnia.
– Jasne. – Cal się nachmurzył. – A może miał wyrzuty sumienia?
Wszyscy wiemy, że pomiędzy miłością i nienawiścią granica jest
cienka, a wczoraj go odrzuciłaś. Poza tym głowa białego jelenia to
fantastyczne trofeum do powieszenia na ścianie. Szczyt marzeń
łowieckich, powiedziałbym, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Zed.
Nie sądzisz, że to mógł być on?
– Chryste, Cal – szepnęłam. Serce znów zaczęło mi walić. –
Naprawdę nie wiem.
– Przepraszam, że cię straszę, ale z tego, co mówiłaś i co
widziałem, wynika, że jest przyzwyczajony brać sobie, co zechce.
Przynajmniej wiem, że tu jesteś bezpieczna.
– Mam nadzieję – wysapałam. – Cal, mógłbyś przywieźć mi też
kilka rzeczy? Mój plecak i torbę, którą chyba zostawiłam na łóżku,
jakieś dżinsy, bluzkę i sweter… i… no… czystą bieliznę.
– Pewnie. A kiedy odjadę, nie ładuj się już przypadkiem
w kolejne kłopoty, dobrze?
– Rozejrzyj się, gdzie jestem. To niemożliwe. Nawet dla mnie.
– Dla ciebie nic nie jest niemożliwe, Tig – powiedział i pocałował
mnie w czoło. – Będę rano. Jak ci się przypomni, że
potrzebowałabyś jeszcze czegoś, dzwoń do Beryl, do rezydencji,
a ona da mi znać.
– Dziękuję. Jedno pytanie… – Zebrałam się na odwagę, by to
usłyszeć. – Dokąd zabrali Pegaza?
– O ile wiem, został tam, gdzie był. Jako dowód na miejscu
przestępstwa.
– Tak bardzo chciałabym… się z nim pożegnać.
– Sprawdzę i ci powiem. Cześć, Tig.
Pomachał mi, wyszedł i nagle poczułam się okropnie samotna.
Miał w sobie coś, co sprawiało, że czułam się przy nim bezpieczna.
I nie tylko. Rozśmieszał mnie. Staliśmy się sobie wyjątkowo bliscy
i zastanawiałam się, czy może coś nas łączyło w poprzednich
wcieleniach…
– Cześć, Tiggy – usłyszałam głos innej pielęgniarki, która
podeszła do łóżka. – Mam na imię Jane i muszę ci znów zmierzyć
temperaturę.
Do moich ust powędrował termometr.
– Całkiem dobrze – powiedziała, kiedy mi go wyjęła. – Nic nie
boli, prawda? – spytała, unosząc czerwoną plastikową tabliczkę
z końca łóżka.
– Nie.
– Świetnie. Pewnie niedługo będziemy mogli odłączyć cię od
kroplówki. A teraz masz kolejnego gościa. Dasz radę?
– Zależy, kto to jest – powiedziałam. Serce znów mi podskoczyło,
kiedy wyobraziłam sobie Zeda czającego się za zasłoną.
– Ma na imię Zara i twierdzi, że jest twoją przyjaciółką.
– Z przyjemnością się z nią zobaczę. Koniecznie.
Kilka sekund później zza zasłony wyłoniła się promienna twarz
Zary.
– Tiggy, biedactwo. I Pegaz… O mój Boże! Dlaczego mi o nim nie
powiedziałaś?
– Przepraszam, Zaro, ale mieliśmy to trzymać w tajemnicy.
– No… teraz to już wszyscy wiedzą. O strzelaninie mówili
w lokalnym radiu, słyszałam w samochodzie. Jak się czujesz?
– W porządku. Po prostu nie mogę się doczekać, kiedy mnie
wypuszczą.
– Jak sądzisz, kto to zrobił?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Widziałam tylko cień. – Niechętnie
wracałam myślami do tamtych chwil. – A jak ty się masz? Twój
ojciec mówił, że wróciłaś do szkoły.
– Tak. Ale mamy wolny weekend. Przyjechała po mnie mama,
a ja poprosiłam, żebyśmy pojechały prosto do ciebie.
– W szkole wszystko w porządku?
– Taaa… Johnnie wysłał mi esemesa. Pytał, czy możemy się znów
zobaczyć, pisał, że mu przykro i takie tam. Odpowiedziałam mu,
gdzie może sobie wsadzić… – Zachichotała.
– Mądra dziewczynka. – Uniosłam rękę i przybiłam jej słabą
dłonią piątkę.
– Naprawdę czujesz się już lepiej, Tiggy?
– Nic mi nie będzie. Pewnie jutro mnie wypiszą – zapewniłam,
nie dodając, że to jej ojciec kazał mnie tu jeszcze przetrzymać. – Jak
tam w domu?
– Okropnie. Wolę już być w szkole niż w domu z mamą. Tata jest
albo w szpitalu, albo zamyka się w swoim pokoju i rozmawia
z prawnikiem.
– Z prawnikiem?
– To ma jakiś związek z posiadłością. Nie wiem. – Zara potarła
nos. – Cokolwiek to jest, tata wygląda, jakby dźwigał na barkach
ciężar całego świata. Chyba powinnam już iść. Mama na mnie
czeka. Jedziemy na weekend do Kinnaird. Cieszę się. A właśnie… ten
Zed Eszu jest naprawdę dziwaczny. Mam nadzieję, że niedługo
wyjedzie. Cześć, Tiggy. – Wyciągnęła ręce i uściskała mnie na
pożegnanie. – Dziękuję za wszystko, jesteś niesamowita.
Wstała i już jej nie było.
Leżałam na plecach i czułam ranę w boku. Środki
przeciwbólowe przestawały działać. Zamknęłam oczy i zaczęły do
mnie wracać natrętne wspomnienia z ostatnich dwóch dni.
– Cześć, Tiggy. Jak się czujesz?
Otworzyłam oczy, kiedy kilka minut później Ulrika przysuwała
krzesło do mojego łóżka.
– W porządku. Dziękuję.
Patrzyłam, jak siada i nachyla się do mnie.
– To dobrze. Przykro mi. Mam nadzieję, że szybko znajdą tego
kłusownika.
– Ja też.
– Hm… wybacz, że w takiej chwili, ale chciałam zamienić z tobą
parę słów.
Moje serce wykonało kolejne akrobacje. Wyczułam pod
pozornym spokojem Ulriki pulsującą wściekłość.
– O czym?
– Po pierwsze, o twoim wpływie na moją córkę. Ona traktuje
każde twoje słowo jak świętość. Nie zapominaj, że to ja jestem jej
matką.
– Oczywiście. Przykro mi, jeśli…
– A poza tym… mój mąż. Od początku było jasne, że zagięłaś na
niego parol. Jak wiele innych przed tobą…
– A to już nieprawda! – rzuciłam oburzona. – Ja i Charlie
pracujemy ze sobą. To mój szef!
– Nie myśl, że nie wiem o tych waszych porannych spacerkach,
waszym małym sam na sam pod domem w Wigilię. Pozwól, że
powiem ci wprost: to droga donikąd. Charlie nigdy mnie nie
porzuci. Nigdy.
– Nie, Ulriko. – Pokręciłam głową zgnębiona. – Wszystko ci się
pomyliło.
– Nie sądzę. Każdy widzi, że się w nim durzysz.
– Ależ skąd…
– Proszę tylko, żebyś zostawiła naszą rodzinę w spokoju. Możesz
sobie myśleć, co chcesz, o moim małżeństwie i relacjach z córką, ale
trzymaj się od nas z daleka.
Kilka sekund potrwało, nim dotarło do mnie, co sugeruje.
– Chcesz, żebym rzuciła pracę? I wyjechała z Kinnaird?
– Tak. To wszystkim wyjdzie na dobre, nie sądzisz? –
Wpatrywała się we mnie tymi swoimi zimnymi niebieskimi oczami
bezlitośnie, aż spuściłam wzrok. – Zostawiam cię, żebyś sobie to
przemyślała. Na pewno zrozumiesz, że tak będzie najlepiej dla
każdej ze stron. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia – dorzuciła
cierpko, wstała i znikła za zasłoną.
Opadłam na poduszkę. To był dla mnie szok porównywalny ze
strzałami w zagajniku. Nic dziwnego, że mam palpitacje,
pomyślałam zdruzgotana. Zbyt wycieńczona, by choć zacząć myśleć
o tym, co powinnam zrobić, zamknęłam oczy. Próbowałam zasnąć,
bo moje serce teraz naprawdę waliło, jakby brało udział
w wyścigach. Zapadałam w niespokojny sen, budzona raz po raz
przez siostry, które wpadały sprawdzić mój stan. Odprawiałam je
skinieniem głowy. Kiedy nie wiem już po raz który się
zdrzemnęłam, dobiegł mnie znajomy męski głos:
– Tiggy? To ja, Charlie.
Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. Udałam, że śpię.
– Najwyraźniej mocno zasnęła, a to teraz dla niej najlepsze –
usłyszałam szept Charliego do pielęgniarek. – Powiedzcie, że byłem
ją zobaczyć i że wpadnę najwcześniej, jak się da z rana. W tej chwili
wszystko w normie, ale gdyby pojawiły się jakieś problemy,
dawajcie mi znać bez względu na porę. Adenozyna, którą
zaordynowałem, powinna pomóc jej spokojnie przetrwać noc.
Podajcie jej ją, kiedy będziecie mierzyć jej temperaturę i ciśnienie.
– Dobrze, panie doktorze. Niech się pan nie martwi, zajmę się nią
– odparła pielęgniarka, gdy zasłona zasuwała się za nimi.
Po chwili ich kroki ucichły w oddali.
Dlaczego przepisał mi ten lek? – zastanawiałam się. Może to na
lepsze gojenie się mięśni w miejscu, które przebiła kula. Bolało
trochę, kiedy oddychałam, ale pewnie tylko z powodu rany…
Ocknęłam się z drzemki, kiedy przyszła pielęgniarka, żeby
zmierzyć mi temperaturę i ciśnienie ostatni raz przed nocą.
– Doktor kazał ci podać coś jeszcze. Dobrze, że nie wyjęliśmy
wenflonu – powiedziała, wpuszczając mi przez niego strzykawką
lek. – Teraz dam ci już spokój. Odpocznij. Gdybyś czegoś
potrzebowała, naciśnij dzwonek.
– Dobrze. Dziękuję.
*
Zbudziłam się z przerywanego snu, kiedy pielęgniarka
z porannej zmiany chciała zmierzyć mi temperaturę i ciśnienie.
– Na pewno ucieszysz się, że rano wszystko wygląda już lepiej –
pocieszyła mnie, zapisując wyniki w karcie. – Niedługo przyjedzie
wózek z herbatą – dodała, zanim odeszła.
Usiadłam, czując, że naprawdę mi lepiej. Serce przestało kołatać
i byłam na tyle przytomna, że mogłam przemyśleć wczorajszą
rozmowę z Ulriką.
Jak ona może twierdzić, że poluję na jej męża? Jak śmie mówić,
że próbowałam manipulować Zarą! Przecież starałam się jej pomóc!
Jakie ma prawo wyrzucać mnie z pracy…!
Zastanawiałam się, co mogę zrobić. Po pierwsze: powiedzieć
Charliemu o tym, co się stało. Wiedziałam jednak, że powtarzanie
oskarżeń Ulriki, jakobym się w nim „durzyła”, byłoby dla mnie zbyt
żenujące.
Czy to dlatego, że może ma rację…? – zapytał mój wewnętrzny
głos.
W głębi duszy dobrze wiedziałam, że od samego początku coś
mnie w Charliem pociągało. Uwielbiałam spędzać z nim czas
i owszem, zdecydowanie mi się podobał…
A radar Ulriki to wychwycił, proste.
– Ona ma rację – jęknęłam.
Przyjechał wózek z herbatą. Popijałam wolno letnią lurę, którą
mi nalali do kubka, i dumałam, co dalej.
Pomyślałam o Zedzie, nadal rezydującym w Kinnaird, i o tym, że
ktoś mnie postrzelił. A w dodatku z tego, co mówili mi Zed i Zara,
wynikało jasno, że przyszłość Kinnaird jest równie niepewna jak
bicie mojego serca…
– Za tydzień i tak może tam już nie być pracy – mruknęłam sama
do siebie. – Lepiej wycofać się, póki czas.
Przypomniały mi się słowa Chilly’ego. Ty odchodzisz…
To przesądziło sprawę.
Nim dopiłam herbatę, wiedziałam już, że mam tylko jedno
wyjście. Postąpić tak, jak kazała Ulrika, i zniknąć z Kinnaird.
Czekając na przyjazd Cala, układałam sobie plan. Kiedy przyszła
pielęgniarka zdjąć kroplówki i usunąć wenflon, poprosiłam
o papier. Napisałam krótki list do Cala i sformułowałam oficjalną
rezygnację z pracy dla Charliego. Złożyłam obie kartki razem,
napisałam dużymi literami imię i nazwisko Cala i na razie
wsunęłam je pod poduszkę.
Przyjechał o dziewiątej. Odświeżony, pełen energii. Rzucił mój
plecak w kąt.
– Dzień dobry, Tig. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałem.
Wiesz, trochę głupio mi było grzebać w twoich szufladach, żeby
znaleźć te… rzeczy… – Zaśmiał się. – Ale przede wszystkim, jak się
czujesz?
– O wiele lepiej, dzięki – zapewniłam wesoło. – Na pewno dziś
mnie wypuszczą. Pielęgniarka mówiła, że wszystko w normie.
– To najlepsza wiadomość. O rany, już nie mogę się doczekać
twojego powrotu. W Kinnaird roi się od dziennikarzy usiłujących
zrobić zdjęcie naszego Pegaza.
– O Boże, on dalej leży tam, gdzie… upadł?
– Nie… zdarzyło się coś dziwnego. Kiedy policja wyjęła z jego
boku kulę, razem z chłopakami pomogłem śledczym ustawić nad
nim namiot, żeby zabezpieczyć ślady. Zostawiłem Lochiego i Bena
na warcie całą noc i wiesz, co się stało? Kiedy rano weszli do
namiotu, on zniknął. Ot tak. – Cal strzelił palcami. – Nie ma go.
– Błagam, nie mów mi, że ktoś go ukradł, żeby zrobić sobie
z niego trofeum! – jęknęłam.
– Jeśli chłopakom nikt nie dolał czegoś do termosów z kawą i nie
usnęli tak mocno, że nie słyszeli, jak podjeżdża duży wóz i wywleka
się wielkiego jelenia z namiotu, to wątpię, żeby to było możliwe. I…
– Cal pokiwał mi palcem – jest jeszcze coś, co cię zainteresuje. Tam
gdzie leżał, była kałuża krwi. A kiedy policjanci rano zajrzeli do
namiotu, zobaczyli, że nie tylko zniknął byk, ale też ta plama. Śnieg
był nieskazitelnie biały.
– Tak jakby on nigdy nie istniał… – szepnęłam.
– Też tak pomyślałem. Niesamowite, co?
– W tej chwili wszystko jest niesamowite – powiedziałam. –
Przysięgnij, nie opowiadasz mi tego wszystkiego na pociechę?
Słowo?
– Jak mógłbym coś takiego robić, Tig. Jeśli mi nie wierzysz, sama
ich zapytaj, jak wrócisz do Kinnaird. A właśnie! Beryl coś ci
przysłała. – Podał mi pudełko z kruchym ciastem z kajmakiem
i polewą czekoladową. – Mówiła, że je lubisz. I prosiła, żeby cię
pozdrowić, inni też.
– Nawet Zed?
– Nie widziałem go, to nie wiem. – Cal wzruszył ramionami. –
Oddałem kluczyki od jego range rovera Beryl i szybko wyszedłem.
– Odkąd się pojawił, w Kinnaird wszystko zaczęło się walić. –
Westchnęłam. – Mam nadzieję, że wyczuje sytuację i wyjedzie. Cal,
przepraszam, nie gniewaj się, ale czy mógłbyś sobie pójść na pół
godziny na kawę, a ja się umyję i przebiorę? Poczuję się bardziej po
ludzku.
– Oczywiście. Zjem śniadanie w kafeterii. Bo jakoś nie zdążyłem
przed wyjazdem.
– Nie spiesz się – powiedziałam, gramoląc się z łóżka. – Cal?
– Tak, Tig?
– Dziękuję za wszystko. I… naprawdę, przepraszam.
– Nie wygłupiaj się. – Uśmiechnął się. – Do zobaczenia, zaraz
wracam.
Czułam się strasznie winna, że szykuję mu nowy wstrząs, ale
wiedziałam, że inaczej się nie da. Wzięłam się do dzieła. Zdjęłam
czujniki EKG z piersi, podniosłam plecak i rzuciłam na łóżko, by
sprawdzić zawartość. Na szczęście były tam mój paszport i portfel,
choć nie znalazłam komórki. Nie szkodzi, pomyślałam, kupię sobie
nową na miejscu…
Zostawiłam wiadomość dla Cala na poduszce, zabrałam plecak
do najbliższej toalety i zamknęłam drzwi. Szybko ubrałam się
w dżinsy i bluzę z kapturem, które przyniósł mi Cal, ściągnęłam
włosy do góry i upięłam w kok.
Wyjrzałam zza drzwi. Wiedziałam, że będę musiała jeszcze
zmylić warty pielęgniarek w dyżurce, kilka metrów stąd. Z ulgą
zauważyłam, że chwilowo nikogo tam nie ma. Otworzyłam szeroko
drzwi i ruszyłam pewnym krokiem. Wychodząc z oddziału,
przypomniałam sobie jeszcze, co mówił detektyw: że pod szpitalem
czyhają dziennikarze. Rozejrzałam się za bocznym wyjściem i po
chwili je znalazłam.
Wsiadłam do taksówki na postoju.
– Na lotnisko Inverness, poproszę – powiedziałam kierowcy.
– Już się robi.
Uruchomił silnik i odjechaliśmy.
Na małym lotnisku pracownica za kontuarem, gdzie
sprzedawano bilety, spytała, dokąd chcę lecieć.
– Do Genewy.
Uznałam, że najbardziej w świecie potrzeba mi teraz mamy. Ona
zaopiekuje się mną, a Claudia przygotuje mi moją ulubioną potrawę
z fasoli w sosie… Jednak, kiedy kobieta wklepywała dane do
komputera, stanął mi przed oczami obraz bielonego sufitu groty…
Powiedz Angelinie, że to ja przysłałem cię do domu…
– Chwileczkę. Przepraszam, to przez mój kiepski angielski –
skłamałam, żeby nie wyjść na kompletną idiotkę. – Nie do Genewy.
Chodziło mi o Grenadę… w Hiszpanii!
– W porządku. – Kobieta westchnęła ciężko. – To nieco bardziej
skomplikowane…
*
Godzinę i trzy kwadranse później samolot, którym miałam lecieć
na Gatwick w Londynie, poderwał się z pasa startowego. Miałam
wrażenie, że kamień spadł mi z serca. Nim zniknęliśmy za
chmurami, spojrzałam w dół na szare miasto, otaczający je śnieżny
krajobraz i posłałam w dół pocałunek.
– Miałeś rację, Chilly. I obiecuję, powiem im, że to ty przysłałeś
mnie do domu.
21

Wiele godzin później lądowałam na lotnisku w Grenadzie. Na


szczęście całą drogę z Gatwick przespałam, miałam więc trzy
godziny odpoczynku. Kiedy wyszłam na schodki z samolotu,
poczułam słodki aromat cytrusów i urodzajnej ziemi w ciepłym
powietrzu. Choć dopiero zaczął się luty, nawet o tak późnej porze
było dziesięć stopni, co po mrozach Szkocji wydało mi się tropikiem.
Po kontroli paszportowej i odebraniu bagażu spytałam o hotel
w Sacromonte przy informacji turystycznej. Kobieta podała mi
wizytówkę.
– Gracias. A… mogłaby pani zadzwonić i spytać, czy mają wolne
pokoje?
– Tam nie ma telefonu, señorita. Na pewno jest pokój. Proszę się
nie martwić.
– No dobrze. Dziękuję.
Ruszyłam do bankomatu, wyjęłam trochę euro i wyszłam
z lotniska szukać postoju taksówek.
– Dokąd, señorita? – zapytał mnie kierowca.
– Sacromonte, por favor, señor – powiedziałam, starając się
przypomnieć sobie hiszpański, którego uczyłam się w szkole.
– Jedzie pani na pokazy flamenco?
– Nie, do hotelu, Cuevas el Abanico. – Podałam mu wizytówkę,
którą dostałam od kobiety w informacji.
– ¡Ah, sí, comprendo!
Jechaliśmy szybko, na złamanie karku. Żałowałam, że jest
ciemno i niewiele widzę. Na ziemi nie ma śniegu, to pewne,
pomyślałam, kiedy ściągałam z siebie bluzę z kapturem
w wilgotnym powietrzu. Dojazd do miasta zajął dwadzieścia minut.
Centrum tętniło życiem – na ulicach tłumy – a była już jedenasta
wieczorem. Taksówka skręciła w lewo i zaczęliśmy wjeżdżać pod
górę czymś, co wyglądało bardziej na wąską alejkę niż drogę.
– Tu się zatrzymamy, dalej pójdzie pani piechotą, señorita.
Prosto. – Kierowca wskazał na otwartą bramę w grubym murze. –
Pięć minut do hotelu.
– Muchas gracias, señor.
Zapłaciłam, zarzuciłam plecak na ramię i popatrzyłam na wijącą
się przede mną w ciemnościach ścieżkę. Tylko tu i ówdzie stały przy
niej staromodne latarnie. Po jednej stronie ograniczał ją niski
kamienny murek. Słyszałam, jak taksówka zawraca i odjeżdża.
Zapadła cisza. Czując pulsujący ból w boku, ruszyłam przed siebie.
Za zakrętem, nieco wyżej, po drugiej stronie doliny, zobaczyłam
stare mury Alhambry wyłaniające się z mroku.
Jej piękno sprawiło, że do oczu napłynęły mi łzy. Wiedziałam, po
prostu wiedziałam, że już tu kiedyś byłam. Stałam jak zaczarowana
przez ten nieziemski widok – wszystko wokół tonęło
w ciemnościach, miało się wrażenie, że pałac jest zawieszony
w powietrzu.
– Lucía tam tańczyła… – szepnęłam zdumiona, że naprawdę
widzę to, co dotąd istniało jedynie w mojej wyobraźni.
Szłam dalej wąską dróżką, wijącą się po wzgórzu. Z jednej strony
mijałam wyrastające ze skał bielone domy, których kolorowe
okiennice były pozamykane na noc. Tylko w nielicznych jarzyło się
światło. Modliłam się, by nie okazało się, że pani z informacji się
pomyliła, bo hotel w zimie nie działa.
– Jeśli tak, to nie pozostanie mi nic innego jak przespać noc tam,
gdzie padnę – wysapałam, czując, jak moje serce buntuje się przed
dalszym wysiłkiem.
Na szczęście zaraz za następnym rogiem zobaczyłam światło
i tabliczkę z nazwą hotelu, którego szukałam. Otworzyłam furtkę
z kutego żelaza i weszłam.
– ¿Le puedo ayudar?
Obróciłam się w lewo i zobaczyłam kobietę siedzącą przy
jednym ze stolików na małym tarasie. Paliła papierosa
i popatrywała na mnie podejrzliwie.
– Mmm… jest tu wolny pokój?
– Sí, señorita. – Wstała i skinęła ręką, bym poszła za nią do
środka.
– Brytyjka? – spytała po angielsku.
– Tak naprawdę to Szwajcarka, więc mówię też po francusku.
– Zostańmy przy angielskim, dobrze? Jestem Marcella,
właścicielka tego hotelu.
Uśmiechnęła się do mnie, co pogłębiło zmarszczki na jej twarzy.
Kiedy prowadziła mnie do recepcji, zdałam sobie sprawę, że hotel
mieści się w szeregu bielonych grot. Wyciągnęła klucze. Minęłyśmy
pokój z kilkoma kanapami okrytymi kolorowymi wzorzystymi
narzutami. Dalej były kolejne drzwi i Marcella je otworzyła.
Pośrodku tej groty stało urocze drewniane łóżko.
– Tam jest łazienka. – Wskazała na wąską wnękę przesłoniętą
kotarą. Były tam toaleta i malutki prysznic.
– Wspaniale. – Uśmiechnęłam się do niej. – Gracias.
Wróciłam z nią do recepcji, podałam jej swoje dane, a ona
wręczyła mi klucz.
– Jesteś głodna? – spytała.
– Nie, dziękuję. Jadłam w samolocie. Jeśli znalazłaby się szklanka
wody, byłoby cudownie.
Znikła w małej kuchennej wnęce i po chwili przyniosła mi
szklankę i plastikową butelkę.
– Dobrej nocy – powiedziała.
– Gracias – odparłam i poszłam do swojego pokoju.
Umyłam się, jak to mówiła mama, „na mały dekolt”. Ze względu
na ranę nie chciałam ryzykować wchodzenia pod prysznic. A potem
położyłam się do łóżka, które okazało się bardzo wygodne, i leżąc,
patrzyłam na sufit. Był taki sam jak ten, który widywałam oczami
duszy.
– Naprawdę tu jestem – szepnęłam zdumiona, zanim zapadłam
w sen.
*
Trudno mi było uwierzyć, że jest już po dziesiątej, kiedy
sprawdziłam godzinę na budziku z fluorescencyjnymi
wskazówkami, który stał na szafce obok mojego łóżka. Do groty nie
docierał żaden promień słońca.
Zakaszlałam, bo w gardle załaskotał mnie kurz, i ten dźwięk
odbił się echem od ścian. Mogłam sobie wyobrazić, jak strasznie
musiało to brzmieć, kiedy Felipe umierał w takiej jaskini…
Pierwsze, co zrobiłam po tym, jak wstałam, to wyjęłam z torby
apteczkę, którą kupiłam na lotnisku. Krzywiąc się, oderwałam
plaster. Z rany trochę się sączyło, ale zważywszy na sytuację, nie
było źle. Sterylną gazą oczyściłam ranę, nałożyłam na nią trochę
żelu antyseptycznego i przykleiłam świeży plaster. Pocieszona, że
wszystko się goi i raczej nie umrę z powodu zakażenia w miejscu,
w którym się urodziłam, umyłam się i włożyłam bawełnianą
sukienkę, którą kupiłam w sklepie duty free. Narzuciłam bluzę
z kapturem i włożyłam czółenka, które też były nabytkiem
z lotniska, bo przecież nie mogłam tu chodzić w zimowych
buciorach, które nosiłam tej nocy, kiedy zginął Pegaz.
– No, Tiggy – zachichotałam, patrząc na kwiecisty materiał
sukienki – w tym można cię wziąć za tutejszą.
Wyszłam z pokoju i udałam się do recepcji. Z małej kuchenki
obok dolatywał zapach mocnej, świeżo zmielonej kawy.
– Buenos días, señorita. Dobrze spałaś?
– Tak, dziękuję – odparłam, zastanawiając się, czy Marcella ze
swoimi długimi kruczoczarnymi włosami i oliwkową cerą jest
Cyganką.
– Myślę, że jest dość ciepło, by zjeść śniadanie na zewnątrz –
powiedziała.
– Sí.
Poszłam za nią. Słońce świeciło tak jasno, że zanim mój wzrok do
tego przywykł, musiałam mrużyć oczy jak kret.
– Siądź sobie tutaj – rzuciła Marcella. – Przyniosę ci śniadanie.
Ledwie ją słyszałam, bo moją uwagę przyciągnęło to, co
znajdowało się za kutą bramą zamykającą taras. Zbliżyłam się do
niej, popchnęłam kraty i przeszłam na drugą stronę wąskiej dróżki
przed hotelem. Pochyliłam się nad murkiem, by chłonąć
zjawiskowy widok. Pode mną ścieliła się pokryta bujną zielenią
dolina, a wysoko na wzgórzu widniała Alhambra. W świetle dnia jej
spatynowane pomarańczowe mury odcinały się ostro od ciemnego
listowia drzew.
– Teraz rozumiem, co miała na myśli María, mówiąc, że ma
najwspanialszy widok na świecie – szepnęłam. – Miała rację.
Przy śniadaniu, które składało się z pieczywa, pysznych dżemów
i szklanki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy, przeczytałam
raz jeszcze list od Pa Salta.
– Masz szukać niebieskich drzwi – przypomniałam sobie cicho.
– Jesteś turystką? – spytała Marcella, dolewając mi kawy. –
Wybierasz się do Alhambry?
– Tak naprawdę przyjechałam tu szukać swojej rodziny.
– W Sacromonte? Czy w Grenadzie?
– W Sacromonte. Nawet wiem, do jakich drzwi zapukać.
– Jesteś gitana?
– Możliwe… Myślę, że tak.
Zmrużyła oczy i przyjrzała mi się uważnie.
– Masz w sobie krew payos, to pewne, ale może i trochę gitanos.
– Znasz rodzinę o nazwisku Albaycín?
– No pewnie! Była jedną z najliczniejszych w Sacromonte
w czasach, kiedy mieszkaliśmy tu wszyscy.
– Cyg… Gitanos już tu nie mieszkają?
– Trochę ich zostało, ale większość grot stoi teraz pusta. Wielu
z nas przeprowadziło się do nowoczesnych mieszkań w mieście. Nie
żyją już według starych obyczajów. Smutne, ale prawdziwe.
Sacromonte to teraz trochę miasto widmo.
– Jesteś gitano?
– Sí, nasza rodzina mieszka tu od trzystu lat – oświadczyła
dumnie.
– Jak to się stało, że otworzyłaś ten hotel?
– Bo przyjeżdżają do nas tylko turyści zwabieni pokazami
flamenco w Los Tarantos albo tacy, co chcą zobaczyć muzeum
poświęcone życiu w grotach. Uważam, że widok z tej ulicy jest
jednym z najpiękniejszych na świecie. Szkoda było to zmarnować. –
Uśmiechnęła się. – Poza tym to moje miejsce na Ziemi.
– Świetnie mówisz po angielsku. Gdzie się uczyłaś?
– W szkole, a potem na studiach. Kiedy moja matka i ojciec
umarli, sprzedałam ich mieszkanie i wykupiłam nasz dom
rodzinny, by przekształcić go w coś, co nazywa się teraz boutique
hotel.
– Wspaniały pomysł. I masz rację co do widoku, jest
niesamowity. Od jak dawna działa ten hotel?
– Dopiero od roku. Nie ma wielkiego ruchu, ale wszystko
wymaga czasu. Mam sporo rezerwacji na lato.
– Mnie podoba się tu nawet teraz. – Uśmiechnęłam się.
– No, a gdzie jest ta twoja rodzina?
– Miałam szukać niebieskich drzwi na Cortijo del Aire i pytać
o Angelinę. Słyszałaś o kimś takim?
– Czy słyszałam? – Marcella aż zamrugała oczami ze zdumienia.
– Oczywiście. To ostatnia bruja w Sacromonte. Jesteś jej krewną?
– Niewykluczone.
– Jest już bardzo stara, ale pamiętam z dzieciństwa te kolejki pod
jej domem po leki ziołowe i wróżby. Przychodzili do niej nie tylko
gitanos, lecz również wielu payos. Teraz już nie ma tylu chętnych,
ale jeślibyś chciała znać swoją przyszłość, Angelina ci ją przepowie.
– Mieszka gdzieś niedaleko?
– Señorita, ona jest moją sąsiadką!
Przebiegł mnie dreszcz. Marcella wskazała na wzgórze po lewej
stronie.
– Czy ma niebieskie drzwi?
– Sí. Wielu moich gości idzie do niej po tym, jak opowiadam im
o jej umiejętnościach. Angelina pomaga mi w moim biznesie, a ja
pomagam jej.
– Nie spodziewałam się, że tak łatwo będzie ją znaleźć.
– Kiedy coś jest nam pisane, idzie jak z płatka. – Brązowe oczy
Marcelli popatrzyły na mnie badawczo. – Może najtrudniejszym
etapem twojej podróży była sama decyzja, by ją podjąć.
– Tak – przyznałam, zdziwiona, że to wyczuła. – To prawda.
Kiedy na nią spojrzałam, coś zaświtało mi w głowie.
– Słyszałam, że sąsiadem moich przodków był Ramón. Czy to
jego grota?
– Tak! – Marcella aż klasnęła w dłonie z radości. – Moja
praprababka była jego siostrą! Oczywiście nie miałam możliwości
go poznać, ale opowiadano mi, jak to Lucía Albaycín ćwiczyła tu
tańce flamenco. – Marcella wskazała na drogę przed bramą. – Moja
babcia jeszcze to pamięta. Lucía była jedną z najsłynniejszych
tancerek flamenco na świecie! Słyszałaś o niej?
– Tak. Jeśli człowiek, z którym rozmawiałam, nie mylił się, była
moją babką.
– ¡Dios mío! – szepnęła Marcella z podziwem. – Ty też tańczysz?
Masz podobną figurę jak ona.
– W dzieciństwie chodziłam na balet, ale to nie jest mój zawód.
Myślę… chyba powinnam iść zobaczyć się z Angeliną, nie sądzisz?
– Zaczekaj z godzinkę… Jak większość gitanos ona żyje w nocy
i nie wstaje przed południem. – Marcella poklepała mnie po dłoni. –
To bardzo odważne z twojej strony, że tu przyjechałaś, señorita.
Większość gitanos w twoim wieku woli zapomnieć, skąd pochodzi,
wstydzą się tego.
Popatrzyła na mnie, po czym znikła w środku groty. Ja
siedziałam dalej w słońcu, myśląc o tym, co mi przed chwilą
powiedziała. Odniosłam wrażenie, że to wszystko dzieje się za
szybko. Sądziłam, że będę musiała długo tropić Angelinę, jeśli
w ogóle zdołam ją odnaleźć, a tu okazuje się, że ona mieszka obok
hotelu, w którym właśnie jestem.
Może twoje życie ostatnio było już dość skomplikowane
i należała ci się od tego przerwa, Tiggy…
Wstałam, podeszłam do bramy, otworzyłam ją i ruszyłam krętą
ścieżką w prawo. Przystanęłam przed sąsiednią grotą. Drzwi
rzeczywiście były jaskrawoniebieskie. Znów przebiegł mnie
dreszcz.
Tu zaczęło się twoje życie, powiedział mój wewnętrzny głos.
Obróciłam się, by spojrzeć na widok. Wyobraziłam sobie Maríę
i Lucíę siedzące na progu i wyplatające kosze, wśród kakofonii
dźwięków tętniącej życiem osady. Teraz słychać było jedynie
świergot ptaków w gajach oliwnych, które rosły kaskadami na
wzgórzu poniżej.
– Miasteczko widmo – powiedziałam, czując żal, że to miejsce się
wyludniło; starałam się jednak nie idealizować dawnych czasów,
kiedy żyło się tu bez podstawowych wygód. Szkoda tylko, że wraz
z nadejściem nowoczesności osada popadła w ruinę i mieszkańcy ją
opuścili.
Usiadłam na murku i zapatrzyłam się w Alhambrę. Dopóki
Marcella nie wyraziła zdziwienia, że wróciłam, by szukać swoich
korzeni, nigdy nie pomyślałabym, że cygańskie pochodzenie może
być czymś wstydliwym. Chilly chełpił się cygańską kulturą, która
była jego – i zapewne moim – dziedzictwem. Mnie przynależność do
tej kultury wydawała się powodem do dumy. Ale teraz
uświadomiłam sobie, że patrzę na to inaczej. Nigdy nie
doświadczyłam dyskryminacji, byłam wszędzie mile widziana jako
neutralna Europejka ze szwajcarskim paszportem. Tymczasem ci,
którzy niegdyś mieszkali na tym wzgórzu, mieli zakaz osiedlania się
w mieście, byli prześladowani i nietolerowani przez społeczeństwo,
w którym żyli.
– Dlaczego…? – szepnęłam.
Bo jesteśmy inni, a oni nas nie rozumieją, więc się boją…
Wstałam i poszłam trochę dalej, aż zobaczyłam wskazówkę na
ścianie przy wąskich schodkach prowadzących na górę, gdzie
powinno znajdować się muzeum. Ruszyłam tam, lecz po paru
krokach poczułam ucisk w piersi. Pewnie dawała o sobie znać
niezagojona rana po kuli. Wróciłam więc powoli do hotelu
i usiadłam w słońcu, póki ból nie zelżał.
– Drzwi u Angeliny są już otwarte – oznajmiła Marcella, która
dwadzieścia minut później pojawiła się w bramie z koszem pełnym
jajek. – To znaczy, że już nie śpi. – Wybrała trzy jajka i mi podała. –
Masz. Możesz je jej zanieść ode mnie.
– Dziękuję.
Poszłam do swojego pokoju, szybko przeczesałam włosy
i połknęłam dwie tabletki ibuprofenu, by złagodzić ból w boku
i piersi.
– Dobrze. – Wzięłam jajka. – Courage, mon brave – szepnęłam
i popchnęłam bramę stopą, po czym przeszłam te kilka metrów
w dół do błękitnych drzwi. Były otwarte, a ja miałam zajęte ręce,
więc nie mogłam zapukać.
– Dzień dobry? ¿Hola? – powiedziałam, zaglądając w mrok.
Po jakimś czasie ze środka wyłonił się mężczyzna z najbardziej
niesamowitymi podkręconymi wąsami, jakie w życiu widziałam,
i bujną czupryną szpakowatych włosów. Dobrze zbudowany.
Brunatna skóra twarzy była pełna zmarszczek po latach
spędzonych pod andaluzyjskim słońcem. Oczy miały kolor
czekolady. W rękach trzymał groźnie miotłę, jakby chciał jej użyć
jako broni.
– Czy jest Angelina? – spytałam.
– Żadnych wróżb do siódmej wieczorem – oznajmił po angielsku
z mocnym hiszpańskim akcentem.
– Nie, señor, nie chcę wróżb. Przysłano mnie tu, żebym
zobaczyła się z Angeliną. Możliwe, że jesteśmy spokrewnione.
Popatrzył na mnie i wzruszył ramionami.
– No comprendo, señorita – rzucił i zatrzasnął mi drzwi przed
nosem.
Odłożyłam ostrożnie jajka na stopniu i zapukałam.
– Mam tu jajka – powiedziałam z mozołem po hiszpańsku
i dodałam: – Od Marcelli.
Drzwi znów się otworzyły. Mężczyzna schylił się i chwycił jajka.
– Gracias, señorita.
– Czy mogłabym wejść, proszę? – Nie przebyłam całej tej drogi,
by dać się odpędzić staremu człowiekowi z miotłą.
– No, señorita. – Próbował zamknąć drzwi, ale zablokowałam je
stopą.
– Angelino?! – zawołałam. – To ja, Tiggy! Przysłał mnie Chilly! –
zdążyłam jeszcze krzyknąć, nim udało mu się wygrać ten pojedynek
i znów zatrzasnął drzwi.
Westchnęłam i powlokłam się z powrotem do hotelu
w poszukiwaniu Marcelli.
– Nie zastałaś jej? – Popatrzyła na mnie zdezorientowana.
– Chyba była w domu, ale jakiś mężczyzna nie chciał mnie
wpuścić.
– Och, Pepe bardzo jej pilnuje. W końcu to jej wuj – wyjaśniła
Marcella. – Może spróbuj zapukać raz jeszcze.
Nie doszłam nawet do furtki, gdy zza zakrętu wyłonił się Pepe.
Podszedł do mnie i bez słowa chwycił mnie za rękę swoją wielką
dłonią.
– To ty… jesteś już kobietą – powiedział, uśmiechając się do
mnie, a w jego ciemnych oczach zalśniły łzy.
– Przepraszam, nie chciałam… – wyjąkałam.
– Jestem Pepe, twój tío, wujek – powiedział, nim porwał mnie
w ramiona. Potem pociągnął mnie z powrotem ścieżką w kierunku
niebieskich drzwi. – Perdón, señorita – bąknął i wymamrotał coś po
hiszpańsku. – Nie poznałem, że to ty!
– Mówisz po angielsku?
– No pewnie! Tylko udaję, że no comprendo, jeśli turyści dobijają
się zbyt wcześnie. – Zarechotał. – Chodźmy do Angeliny, twojej
kuzynki.
Tuż za progiem groty stała niska kobieta o bujnych złotych
włosach, u których nasady pokazywała się już siwizna. Była
drobniutka jak ja. Miała na sobie kaftan w czerwono-niebieskie
wzory. Sięgał jej do stóp, na których miała wygodne skórzane
sandały. Patrzyła na mnie zza długich czarnych rzęs błyszczącymi
niebieskimi oczami, obrysowanymi ołówkiem tak samo mocno jak
brwi.
– Hola – powiedziałam, przyglądając się jej.
– Hola, Erizo. – Uśmiechnęła się do mnie i do oczu napłynęły jej
łzy. – A więc jesteś – dodała szkolnym angielskim. – Przyjechałaś do
domu.
Wyciągnęła do mnie ręce, a ja podeszłam i znalazłam się w jej
objęciach.
Załkała wtulona w moje ramię. Nie wiedziałam, co robić, poza
tym, że też się rozpłakałam. Po chwili obie otarłyśmy łzy.
Usłyszałam, jak stojący za nami Pepe głośno wydmuchuje nos.
Obejrzałam się na niego. I jeszcze raz, teraz już wszyscy troje,
uściskaliśmy się mocno. Serce mi waliło i kręciło mi się w głowie,
kiedy tak patrzyłam to na swojego wuja, to na kobietę, którą kazał
mi odnaleźć Pa Salt. W końcu oderwaliśmy się od siebie
i zaprowadzili mnie na małe brukowane podwórko za grotą, gdzie
stało mnóstwo roślin w donicach. Czułam zapach mięty, szałwii,
kopru włoskiego i lawendy, gdy Pepe wskazywał na
rozchwierutany stolik i równie sfatygowane krzesełka. Usiedliśmy.
Pepe i Angelina poruszali się zwinnie, mimo ich zaawansowanego
wieku.
Angelina wyciągnęła do mnie rękę i ścisnęła moją dłoń.
– Mój angielski nie jest zły, ale mów wolno – poprosiła. – Jak nas
znalazłaś?
Wyjaśniłam tak jasno, jak potrafiłam. Opowiedziałam o liście Pa
Salta, o pracy w Kinnaird i spotkaniu z Chillym.
Angelina i Pepe klasnęli w ręce z radości i wymienili kilka
szybkich zdań po hiszpańsku.
– Serce mi rośnie, jak słyszę, że dawne sposoby nadal działają
cuda – powiedziała Angelina.
– Znałaś Chilly’ego? – spytałam.
– Nie, ale słyszałam o nim. To on miał przysłać cię do domu. Tak
mówiła Micaela, która opiekowała się mną w dzieciństwie –
powiedziała. – Czuję, że Chilly jest już stary i chory. Jego dni
dobiegają końca – dodała poważnym tonem. – ¿Sí?
– Sí – szepnęłam zgnębiona, bo też to wiedziałam.
Zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie ukryć przed tą
kobietą swoich myśli. Chilly miał wielki dar, ale wydawało się, że to
nic w porównaniu z Angeliną. Było w niej coś elektryzującego. Jej
energia zaczynała budzić we mnie jakieś uśpione dotąd wibracje.
– Twoja krew jest zmieszana z krwią payo, ale – widziałam, że
Angelina przypatruje mi się uważnie, jakby mnie oceniała – czuję,
że masz w sobie dar. Nauczę cię, jak Micaela mnie.
Uśmiechnęła się do mnie i w jej spojrzeniu było tyle ciepła, że aż
ścisnęło mnie w gardle. Wszystko w niej było tak… pełne życia.
Umilkła i chwilę się nad czymś zastanawiała. Potem ujęła moją rękę
w swoją miękką dłoń.
– Jesteś chora, Erizo. Co ci się stało?
Opowiedziałam w skrócie o nocy, kiedy zginął Pegaz.
Zobaczyłam, jak oczy Angeliny uciekają do tyłu. Nie
wypuszczając mojej dłoni, przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała
czegoś z oddali.
– To stworzenie zostało przysłane, by cię chronić – powiedziała.
– To twój duch przewodni, który będzie przybierał w twoim życiu
różne formy. Rozumiesz?
– Chyba tak.
– Nic nie dzieje się bez powodu, Erizo. Nic nie jest przypadkiem.
Śmierć to nie koniec, ale początek… – Przyjrzała się dokładniej
liniom na mojej dłoni, a następnie zwróciła się do mojego wuja: –
Potrzebuję la poción. – Szybko wyjaśniła mu po hiszpańsku, co
powinien zawierać napar, wyliczając składniki na palcach. – Podaj
go jej.
Pepe znikł na moment, a Angelina nadal wpatrywała się we
mnie.
– Pequeño Erizo… nasz mały jeżyk…
– Tak nazywał mnie Chilly! – jęknęłam. – Tylko że mówił na to
hotchiwitchi.
Uśmiechnęłam się.
Pepe wrócił ze szklanką jakiegoś podejrzanie wyglądającego
płynu.
– To pomoże zagoić rany serca i duszy – powiedziała Angelina,
gdy stawiał napój przede mną.
– Co to takiego? – spytałam.
– Nieważne – odparł. – Angelina mówi, że musisz to wypić.
– Dobrze. – Wzięłam niepewnie szklankę i zawahałam się, czując
dziwny, mocny zapach.
– Po prostu wypij – ponagliła mnie Angelina.
– Jak długo zostaniesz? – zapytał Pepe, kiedy tylko dopiłam
odrażający napar.
– Jeszcze o tym nie myślałam. Wsiadłam w samolot
i przyleciałam. Nie sądziłam, że tak łatwo was odnajdę.
– Skoro już jesteś, powinnaś pobyć tu jakiś czas, bo Angelina
musi cię sporo nauczyć.
Popatrzyłam na swojego wuja, a potem na kuzynkę.
– Czy któreś z was spotkało kiedyś moich rodziców?
– Oczywiście – odparł Pepe. – Mieszkaliśmy po sąsiedzku przez
wiele lat. Byliśmy przy twoich narodzinach. – Wskazał ścianę groty.
– To tu się urodziłaś.
– Jak miała na imię moja matka?
– Isadora – powiedział ponuro Pepe, a Angelina spuściła głowę.
– Isadora… – spróbowałam, jak zabrzmi w moich ustach to imię.
– Erizo, ile wiesz o swojej przeszłości? – spytała Angelina.
– Chilly opowiedział mi o tym, co się działo, zanim Lucía
pojechała do Barcelony. I o tym, jak María wybrała się tam szukać
jej i męża. Chciałabym się od was dowiedzieć, co się stało potem –
poprosiłam.
– Tak, ale po kolei. Trzeba wrócić do momentu, w którym
przerwał Chilly – stwierdziła Angelina. – Musisz poznać całą
historię. A opowiedzenie jej zajmie wiele godzin.
– Mam czasu, ile dusza zapragnie. – Uśmiechnęłam się, zdając
sobie sprawę, że tak jest naprawdę.
– Jeśli chcesz wiedzieć, dokąd zmierzasz, Erizo, powinnaś
wiedzieć, skąd jesteś. Jeżeli masz siłę się skupić, to zacznę. –
Angelina wyciągnęła do mnie rękę i zbadała mi puls. Skinęła głową.
– Dobrze. Już lepiej.
– Świetnie – rzuciłam.
Rzeczywiście czułam się lepiej. Serce przestało trzepotać
i ogarnął mnie niezwykły spokój.
– Wiesz więc, że Lucía po tym, jak jej matka wróciła do
Sacromonte, została z ojcem w Barcelonie i tańczyła tam?
– Tak.
– Nie pojawiała się w Sacromonte przez ponad dziesięć lat,
doskonaliła swoje umiejętności. Tańczyła w wielu miejscach, ale
zawsze ona i José wracali do Barcelony. Zacznę w momencie, kiedy
skończyła dwadzieścia jeden lat. To było… hm… w roku tysiąc
dziewięćset trzydziestym trzecim…
Lucía

Barcelona, Hiszpania
Sierpień 1933

Wachlarz flamenco (abanico)


Używany w tańcu flamenco, podobnie jak w sekretnym języku flirtu
22

– Chodź, Lucío. Czas iść tańczyć.


– Jestem zmęczona, tato. Może niech mnie dzisiaj ktoś zastąpi.
José popatrzył na córkę leżącą na starym sienniku w jej
malutkim pokoju. Paliła papierosa.
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni, chiquita, ale trzeba zarabiać na
życie.
– Mówisz mi tak codziennie. Może dziś niech będzie inaczej,
może raz mogłabym mieć wolne. – Lucía zdusiła papierosa. Na
podłogę posypało się trochę popiołu. – Dokąd mnie to wszystko
prowadzi? Jeździłam do Kadyksu, Sewilli, w objazdy po
prowincjach, tańczyłam nawet z wielką Raquel Meller w Paryżu,
a nadal mieszkamy w tej nędznej norze!
– Ale mamy już własną kuchnię – przypomniał jej ojciec.
– Skoro nigdy nic nie gotujemy, to po co nam ona?
Lucía wstała, podeszła do otwartego okna i wyrzuciła
niedopałek.
– Myślałem, że taniec to twoje życie.
– Tylko że właściciele lokali wykorzystują mnie, jakbym była
wołem roboczym. Czasami daję trzy pokazy w jeden wieczór, żeby
nabijać im kabzy! Poza tym przychodzi coraz mniej ludzi. Mają
mnie dość. Skończyłam dwadzieścia jeden lat, nie jestem już
dzieckiem, tylko kobietą o sylwetce dziecka.
Przesunęła dłońmi po swoim ciele, żeby podkreślić swoje słowa.
Cienka talia, małe piersi, szczupłe ręce i nogi, niewiele ponad metr
dwadzieścia wzrostu.
– To nieprawda, Lucío. Widzowie cię wielbią.
– Mężczyźni, którzy przychodzą do baru, chcą piersi i bioder.
A mnie można by wziąć za chłopca.
– To część twojego czaru, dlatego La Candela jest tak wyjątkowa!
Publiczność nie chce oglądać cię dla twoich piersi, ale ze względu na
twoją pasję, na to, co potrafią twoje stopy. A teraz przestań użalać
się nad sobą, ubieraj się i chodźmy do baru. Chcę ci kogoś
przedstawić.
– Kogo? Kolejnego impresaria, który twierdzi, że zrobi ze mnie
gwiazdę?
– Nie, Lucío. To słynny śpiewak, który ostatnio nagrał płytę. Do
zobaczenia w barze.
Kiedy drzwi za ojcem się zatrzasnęły, walnęła pięścią w ścianę.
Odwróciła się do otwartego okna i zapatrzyła w ruchliwe uliczki na
dole. Spędziła tu jedenaście długich lat, tańcząc tak, że o mało nie
pękało jej serce…
– Nie mam rodziny, żadnego życia…
Popatrzyła w dół i zobaczyła młodą parę całującą się pod jej
oknem.
– Nie mam nawet chłopaka – dodała, zapalając kolejnego
papierosa. – Ojcu by się to nie spodobało, co? Wy jesteście moimi
chłopakami – zwróciła się do swoich stóp, tak małych, że musiała
nosić dziecinne buty.
Zrzuciła koszulę nocną i ubrała się w czerwono-białą suknię do
flamenco, przesiąkniętą potem, który lał się z niej, kiedy tańczyła.
Białe falbanki przy rękawach nie zasłaniały żółtawych plam pod
pachami, a tren był poszarpany i brudny, ale pieniędzy starczało
tylko na jedno pranie tygodniowo, w poniedziałek, a tego dnia była
sobota. Lucía nie znosiła sobót i niedziel. Przez tę woń potu czuła
się nie lepiej niż zwykła prostytutka.
– Gdyby tylko była tu mama – westchnęła, stając przed
spękanym lustrem.
Zebrała swoje kruczoczarne bujne włosy i zwinęła je na czubku
głowy w kok. Przypomniała sobie, jak dawno temu na sienniku
w tym pokoju siedziała obok niej matka i delikatnie ją czesała.
– Tęsknię za tobą, mamo – powiedziała, czerniąc obwódki oczu
proszkiem antymonowym. Potem zabarwiła różem policzki i usta. –
Powinnam spróbować przekonać tatę, żebyśmy pojechali do
Grenady. Muszę odpocząć… Tylko że on na pewno jak zawsze
powie, że nie stać nas na taką podróż.
Wydęła wargi do swojego odbicia, a potem strząsnęła tren
i przybrała pozę.
– Wyglądam jak lalka ze sklepu z pamiątkami! Może jakiś bogaty
payo zechce mnie adoptować i bawić się mną!
Opuściła mieszkanie i poszła wąskim pasażem do głównej ulicy
Barrio Chino. Sklepikarze, pracownicy barów i ich szefowie machali
do niej i pogwizdywali na jej widok.
Nic dziwnego, w końcu tańczyłam tu już chyba wszędzie,
pomyślała.
Mimo to uwaga, którą przyciągała, unoszone w toaście szklanki
i okrzyki „La Candela! ¡La Reina!” podbudowały ją na duchu. Na
pewno w tej okolicy zawsze mogła liczyć na to, że ktoś postawi jej
coś do picia i dotrzyma towarzystwa.
– Hola, chiquita – usłyszała głos za sobą.
Obróciła się i zobaczyła Chilly’ego przebijającego się przez tłum.
Miał już na sobie czarne spodnie i kamizelkę, strój do wieczornego
występu. Jego bufiasta biała koszula nie była do końca zapięta, bo
jak to w sierpniu, panował potworny upał.
W ostatnich latach bardzo się z kuzynem zaprzyjaźniła. Oboje
należeli do cuadro José – trupy artystów flamenco występujących
razem w różnych lokalach Barrio Chino. Chilly i José grali na
gitarach i śpiewali, Juana la Faraona, kuzynka ojca, tańczyła
z Lucíą. Była dojrzałą kobietą o bujnych kształtach, co
kontrastowało z dziecięcą powierzchownością i ognistym
temperamentem Lucíi. To Juana ponad rok temu zasugerowała,
żeby dodać kolejną tancerkę do ich grupy.
– A na co nam to? – zaprotestowała z miejsca Lucía. – Czy ja nie
wystarczę? Nie przynoszę wam wszystkim dość zysków?
Ale choć córka się złościła, José przyznał Juanie rację: z drugą
młodą tancerką o bardziej wybujałych kształtach mogliby dostawać
więcej propozycji występów. Rosalba Ximénez, o kasztanowych
włosach i zielonych oczach, nie mogła się równać w bulerías
z Lucíą, która wykonywała je z tak niezwykłą pasją, ale jej alegrías
były zmysłowe i eleganckie. Zdawała sobie sprawę z wybuchowego
charakteru Lucíi – wszyscy go znali – szukała więc wsparcia
w spokojniejszym od niej Chillym, przez co Lucía robiła się coraz
bardziej o nią zazdrosna. Widziała, że tamta stopniowo odbiera jej
przyjaciela z dzieciństwa.
Chilly był już jednak dorosłym mężczyzną i nic sobie nie robiąc
z dąsów Lucíi, miesiąc temu poślubił Rosalbę. Wesele trwało trzy
dni i wszyscy z Barrio Chino świętowali to wydarzenie.
– Wyglądasz lepiej niż wczoraj – zauważył Chilly, kiedy ją
dogonił. – Piłaś miksturę, którą ci przygotowałem?
Był dyżurnym brujo ich grupy, często przyrządzał ziołowe leki
dla jej członków, a Lucía wierzyła też w jego umiejętności i talent do
przewidywania zdarzeń.
– Tak, Chilly. Chyba mi pomogła, mam dziś trochę więcej energii.
– No to wszystko jest na dobrej drodze, choć najważniejsze,
żebyś się zbytnio nie forsowała. – Popatrzył na nią tak przenikliwie,
że miała wrażenie, jakby prześwietlał jej duszę. Odwróciła wzrok
i nic nie powiedziała. – Idziesz do baru Manquet?
– Tak. Czeka tam na mnie ojciec.
– To pójdę z tobą.
Szedł obok w skwarnym słońcu. W lokalach – jak to w sobotę –
już było pełno pracowników doków i innych, którzy wydawali
zarobione tygodniówki na piwo i brandy.
– Co ci jest, Lucío? – zapytał cicho Chilly.
– Nic – ucięła. Nie chciała, żeby jej żale dotarły do uszu Rosalby.
– Wiem, że to nieprawda. Widzę, że w sercu masz pustkę.
– Sí. Masz rację – skapitulowała. – Moje serce jest… znużone,
a przede wszystkim samotne.
– Rozumiem, ale…
Chilly zatrzymał się i chwycił jej dłonie. Popatrzył do góry
i poznała, że ma widzenie.
– Ktoś się pojawi – powiedział. – O tak… bardzo niedługo.
– Też coś! Mówiłeś mi to już tyle razy.
– Tak, ale przysięgam, teraz nadeszła ta godzina. Na razie. –
Kiedy dotarli do baru Manquet, ucałował ją w oba policzki. –
Powodzenia, oby szczęście ci dopisało, chiquita. Będzie ci potrzebne.
– Mrugnął do niej i ruszył dalej.
W barze było gwarno jak zwykle. Przepychała się przez tłum,
wzbudzając aplauz. Kierowała się do stolika zespołu w głębi, obok
sceny. Ojciec już siedział. Z pochyloną głową rozmawiał
w skupieniu z jakimś mężczyzną, który był odwrócony do niej
plecami.
– To co zawsze, Lucío? – zapytał barman Jaime.
– Sí, gracias – odparła i zwróciła się do ojca: – ¡Hola!
Przywlokłam się tu, jak widzisz. ¡Salud! – Uniosła małą szklaneczkę
z anyżówką, którą podał jej Jaime, i wypiła jednym haustem.
– O, jest królowa – powitał ją José. – Patrz, kto przyszedł złożyć ci
uszanowanie przy tronie.
– La Candela! Nareszcie się spotykamy. – Nieznajomy wstał
i skłonił się jej lekko. – Jestem Augustín Campos.
Przede wszystkim rzuciło się jej w oczy, że nie górował nad nią
wzrostem tak jak większość mężczyzn. Drobnej budowy, choć
zgrabny, był ubrany w elegancko skrojony garnitur. Miał zaczesane
do tyłu czarne włosy, a skórę jaśniejszą niż większość gitanos. Lucía
byłaby gotowa założyć się o swoje nowe kastaniety, że płynęła
w nim i krew payo. Miał trochę odstające uszy, za to ładne oczy
o ciepłym spojrzeniu. Koloru miodu.
– Hola, señor Campos. Słyszałam, że nagrania pana gry na
gitarze są już słynne w całej Hiszpanii.
– Mów do mnie Meñique, jak wszyscy – poprosił.
– Meñique… – Lucía uśmiechnęła się zaskoczona. – Paluszek?
– Tak nazywano mnie, gdy byłem dzieckiem, a od tamtej pory za
bardzo nie urosłem, więc ten przydomek nieźle do mnie pasuje, nie
sądzisz?
– Jak widzisz, ze mną jest podobnie. – Roześmiała się,
oczarowana jego szczerością i brakiem buty. Gitarzyści,
a szczególnie ci, którzy odnieśli sukces, byli zwykle nieznośni. – Co
robisz w Barcelonie?
– Mam kolejne nagrania. Dla wytwórni Parlophone. A skoro już
tu jestem, postanowiłem wpaść do Barrio Chino, żeby zobaczyć
starych przyjaciół i może poznać nowych… – powiedział, omiatając
ją wzrokiem. – Widzę, że La Candela świeci jasno.
– Nie… Jej blask przygasa. Jest zmęczona, bo tańczy stale to samo
dla tej samej publiczności. Podobno twoje płyty, Meñique, są teraz
puszczane na wszystkich gramofonach.
– Napijmy się jeszcze. – Strzelił palcami, by przywołać barmana.
José, widząc, że córkę opuścił ponury nastrój, podziękował za to
Bogu.
Do ich stolika podszedł Esteban Cortes, właściciel baru Manquet.
Ucałował Lucíę w policzek na powitanie i zwrócił się do sławnego
gościa:
– Czas na twoje czary, hombre. Pokaż Barcelonie, co straciliśmy!
Kiedy Meñique wszedł na scenę, publiczność powitała go
owacyjnie, po czym umilkła w oczekiwaniu. Lucía siedziała,
popijając manzanillę i chłodząc się wachlarzem.
Patrzyła, jak gitarzysta dostraja instrument, a potem jego długie,
szczupłe palce uderzają pierwsze akordy. Uśmiechnęła się w duchu.
Guajira… najbardziej efektowny i najbardziej skomplikowany styl
pieśni flamenco – nawet jej ojciec miał z nim kłopoty, tylko
najbardziej pewni siebie gitarzyści to grali.
Kiedy zabrzmiał cajón i Meñique zaczął śpiewać niskim,
głębokim głosem, Lucía nie mogła oderwać od niego oczu. Jego
palce pieściły struny nieprawdopodobnie szybko, ale delikatnie.
Nagle podniósł wzrok i odszukał ją w tłumie. Kiedy ich oczy się
spotkały, poczuła, jak jej ciało reaguje. Serce podjęło rytm muzyki.
Strużka potu spłynęła po szyi.
Meñique po efektownym finale urwał, triumfalnie kończąc
popis. Na jego ustach błąkał się lekki uśmiech. Ona też uśmiechnęła
się, bo zaświtała jej pewna myśl.
Chilly miał rację. Będziesz mój, Meñique. Będziesz mój.
*
Kiedy publiczność w barze została zaspokojona, artyści flamenco
weszli na piętro na improwizowane juerga.
– Dios mío – powiedział Meñique, widząc, jaki tam tłum.
– To dla nas w Barrio Chino dzień wypłaty. Zbieramy się
wszyscy, by tańczyć i śpiewać dla siebie nawzajem – wyjaśniła
idąca obok niego Lucía.
– Patrz, jest El Peluco! – Meñique wskazał na siedzącego
dostojnie na krześle starego mężczyznę z gitarą w rękach. – Nie do
wiary, że on jeszcze jest w stanie trzymać się prosto i grać. Zawsze
pił jak smok.
– Nie spotkałam go dotąd, ale może występuje gościnnie w Villa
Rosa, niedaleko stąd. – Lucía wzruszyła ramionami. – Przynieś mi
trochę brandy, proszę.
Tymczasem El Peluco zaczął grać i śpiewać. Rozpoznała jedną ze
starych pieśni, które śpiewał dziadek, kiedy była mała.
– Muszę cię mu przedstawić, to legenda – szepnął jej do ucha
Meñique, gdy wszyscy oklaskiwali występ, a miejsce starego
mężczyzny zajął inny śpiewak.
– El Peluco! – Meñique pomachał do niego.
– Ach, nasz geniusz z Pampeluny. – El Peluco pomachał
w odpowiedzi i podszedł do nich.
– Brandy dla pana, señor. – Meñique podał mu kieliszek. Wypili
za spotkanie, a potem Meñique popatrzył na Lucíę. – A to La
Candela! Kolejna genialna artystka w tym pokoju.
Oczy o ciężkich powiekach skierowały się na nią. Poczuła, jak El
Peluco mierzy ją wzrokiem.
– O, to o tobie tyle słyszałem. Mało cię trochę. – El Peluco zaśmiał
się, zanim łyknął brandy, po czym nachylił się do jej towarzysza. –
Nie ma w niej nic z kobiety. A do tańczenia flamenco potrzeba
kobiety. Może to tylko mała oszustka – szepnął zbyt głośno, zanim
potężnie beknął.
Usłyszała jego słowa, tak jak miał w zamyśle. Aż się zagotowała
ze złości. I był tylko jeden znany jej sposób, by dać temu ujście.
Stanęła naprężona tam, gdzie była, nadal bosa po wcześniejszym
występie, i zaczęła wybijać stopami rytm o podłogę. Jej ręce powoli
uniosły się nad głowę; zetknięte wierzchem dłonie uformowały
różę, tak jak uczyła ją mama. I cały czas patrzyła w oczy
człowiekowi, który nazwał ją oszustką.
Kiedy zebrani zorientowali się, co się dzieje, rozstąpili się, robiąc
Lucíi miejsce, i uciszyli śpiewaka. Meñique i José podjęli rytm
i zaczęli nucić stare wersy soleá, gdy stopy dziewczyny nadal
uderzały o podłogę. Nie spuszczając oczu z człowieka, który ją
obraził, przywołała duende i tańczyła tylko dla niego.
Wreszcie, kompletnie wyczerpana, padła na podłogę. Skinęła
głową wiwatującej publiczności, podniosła się i przyciągnęła do
siebie najbliższe krzesło. Ustawiła je przy El Peluco. Weszła na nie,
żeby móc spojrzeć mu prosto w oczy.
– Nie nazywaj mnie już nigdy oszustką – powiedziała, dotykając
palcem jego bulwiastego nosa. – Dobrze, señor?
– Señorita, przysięgam na życie, nie będę. Jesteś… magnifica!
– Kim jestem? – Jeszcze raz dźgnęła go palcem.
El Peluco wzniósł oczy, poszukując inspiracji u góry, po czym
skłonił się przed Lucíą i powiedział:
– Królową!
Wszyscy oszaleli z zachwytu, a ona podała mu dłoń do
ucałowania.
– Teraz mogę nareszcie odpocząć – powiedziała, gdy Meñique
pomógł jej zejść z krzesła.
*
Następnego dnia obudziła się jak zwykle z bólem głowy. Za mało
snu i o wiele za dużo brandy. Jej palce poszukały na podłodze obok
materaca papierosów. Zapaliła jednego i patrzyła, jak kółka dymu
unoszą się pod sufit.
Coś się zmieniło, pomyślała, bo mimo kaca nie czuła już tego
przygnębienia, że oto nadchodzi kolejny dzień.
Meñique!
Położyła się wygodnie i trzymając papierosa za głową,
zastanawiała się, jak by to było, gdyby te wrażliwe, słynne palce
dotykały jej ciała.
Nagle usiadła. Rozsądek wziął górę.
– Nie bądź śmieszna – powiedziała sobie. – Meñique jest
człowiekiem sławnym w całej Hiszpanii, obiektem westchnień. Na
jedno skinienie może mieć każdą kobietę, która mu się tylko
zamarzy.
Możliwe, że ostatniej nocy zdobyłby i ją, a ona chętnie by się
oddała, gdyby ojciec nie kręcił się przy nich niczym nadopiekuńcza
kwoka.
– Zobaczę cię jutro, Lucío? – zapytał Meñique, gdy José dał do
zrozumienia, że czas wracać do domu.
– Ona musi jutro tańczyć w trzech lokalach – przypomniał mu
José.
– To może mógłbym przyjść zagrać dla niej w Villa Rosa?
Pytanie zawisło w powietrzu, bo José pociągnął córkę do wyjścia.
*
Tego wieczoru Lucía poszła do Villa Rosa, gdzie miała
występować. Meñique się nie pojawił.
– Może to i lepiej – zamruczała, kiedy rozczarowana wchodziła
na scenę. – Moja suknia cuchnie jeszcze bardziej niż wczoraj.
Potem razem z ojcem i grupką ciągnących za nią
najwierniejszych wielbicieli ruszyła ulicą do baru Manquet. A tam,
pod lokalem, czekał Meñique.
– Buenas noches, señorita, señor. Niestety, spóźniłem się na
poprzedni występ, ale jak mówiłem, chciałbym dziś zagrać dla Lucíi
– powiedział, kiedy wchodzili do środka. – Spytałem właściciela.
Zgodził się, jeśli tylko wy nie macie nic przeciwko temu.
– Sí, ojcze, ja jestem jak najbardziej za – powiedziała Lucía.
– No… oczywiście, skoro kierownictwo i moja córka sobie tego
życzą – poddał się José, choć widziała chmury burzowe zbierające
się w jego oczach.
Tej nocy Meñique sprawdził granice jej możliwości. Zaczął
zwodniczo wolno, by nagle tupnąć nogą, zawołać ¡Olé! i wejść
w serię arpeggiów, którym nawet stopy Lucíi ledwie mogły
dotrzymać kroku. Publiczność klaskała, wznosiła okrzyki
i przytupywała, podczas gdy tych dwoje genialnych artystów –
jedno od palców, drugie od stóp – rywalizowało w pojedynku na
śmierć i życie. Lucía przemieniła się w tańczącego derwisza,
pełnego ognia i pasji. Aż wreszcie Meñique uderzył ostatni akord,
pokręcił głową i skłonił się jej. Tłum szalał, kiedy oboje schodzili ze
sceny, by łyknąć brandy i popić je mnóstwem wody.
– Zawsze musisz wygrywać? – szepnął jej do ucha.
– Zawsze. – Popatrzyła na niego płomiennym wzrokiem.
– Spotkamy się jutro w południe? W Cafè de l’Òpera, bez twojego
opiekuna. – Meñique skinął w kierunku José, który wiódł prym przy
barze, w pewnej odległości od nich.
– Nigdy nie budzi się przed trzecią.
– Dobrze. Teraz muszę iść. Obiecałem zagrać w Villa Rosa. – Ujął
jej dłoń i ucałował. – Buenas noches, Lucía.
*
Czekał na nią przy stoliku na zewnątrz, kiedy następnego dnia
przyszła do kawiarni.
– Wybacz – powiedziała, siadając naprzeciw niego. – Zaspałam. –
Wzruszyła od niechcenia ramionami i zapaliła papierosa.
Tak naprawdę przez godzinę przymierzała wszystkie sukienki,
bluzki i spódnice, jakie miała. Same stare rzeczy, niemodne od
jakichś dziesięciu lat. Wreszcie zdecydowała się na parę czarnych
spodni do ćwiczeń i czerwoną bluzkę, a do tego płomiennie
czerwony szalik, który zawiązała na szyi.
– Wyglądasz zjawiskowo. – Meñique wstał, by ucałować ją w oba
policzki.
– Nie kłam. Urodziłam się z figurą chłopca i twarzą brzydkiej
babuni i ani ty, ani ja nie możemy tego zmienić. Ale przynajmniej
potrafię tańczyć.
– Zapewniam cię, że nie masz ciała chłopca, Lucío – odparł
Meñique i jego wzrok zatrzymał się przez chwilę na jej rysujących
się pod bluzką jędrnych piersiach. – Może napijemy się sangrii?
Dzień taki ciepły. Sangria świetnie orzeźwia.
– To napój payos – powiedziała, marszcząc brwi. – Ale jeśli jest
smaczny, to czemu nie?
Zamówił dzban sangrii i nalał jej trochę. Wzięła łyk, popłukała
nim usta i wypluła na trotuar.
– Strasznie słodkie! – Strzeliła palcami na kelnera. – Przynieś mi
trochę czarnej kawy, żebym zmieniła smak.
– Widzę, że twój temperament jest równie ognisty jak taniec.
– Sí, to on daje mi duende.
– Och, wy Andaluzyjczycy… wszyscy jesteście jednakowi.
Zupełnie nie do ujarzmienia. – Meñique uśmiechnął się lekko.
– A ty co, blady pampeluńczyku? Podobno twoja mama jest
paya?
– Tak. Dzięki niej chodziłem do szkoły, umiem czytać i pisać.
– I teraz, kiedy payos płacą za twoją muzykę gitanos, stałeś się
jednym z nich?
– Nie, Lucío. Ale nie widzę nic złego w dzieleniu się flamenco
z ludźmi spoza naszej społeczności. I masz rację, to payos mają
pieniądze. Świat, nawet nasz świat tańca, bardzo się zmienia. Te
lokale – wskazał na liczne café cantantes położone przy ulicy – stają
się przeżytkiem. Ludzie chcą mieć widowisko! Światła, kostiumy…
orkiestrę na wielkiej scenie w teatrze.
– Myślisz, że nie wiem?! Byłam cztery lata temu w Paryżu.
Brałam udział w występie Raquel Meller w Palais du Paris.
– Słyszałem, że to był wielki sukces. I co się stało?
– Meller nie spodobało się, że Los Albaycín Trio, ja, La Faraona
i mój ojciec, zyskało większy aplauz publiczności niż ona. Nawet
walnęła La Faraonę pięścią w nos, wyobrażasz sobie? – Lucía
zachichotała. – Oskarżyła ją, że celowo próbowała przyćmić jej
występ.
– To bardzo podobne do Meller. Ma większe ego niż talent.
– Sí. Dlatego odeszliśmy i pracowaliśmy w lokalach na
Montmartrze, gdzie było dużo zabawniej. Odpowiadał mi tamtejszy
styl życia, ale zarabialiśmy tyle co nic, więc w końcu wróciliśmy do
Barcelony. Najwyraźniej taki już mój los. Dostaję wielką szansę,
myślę sobie: „Tak! To będzie to! Nareszcie!”. A potem wszystko się
rozpada, przelatuje mi między palcami i znów znajduję się
w punkcie wyjścia.
– Nie przesadzaj, Lucío. Jesteś sławna w świecie flamenco.
– Ale nie poza nim… – Zatoczyła ręką łuk. – Nie jak ty czy La
Argentinita.
– Która, pozwól, że ci przypomnę, jest od ciebie odrobinę starsza
– wtrącił z łagodnym uśmiechem Meñique.
– W gruncie rzeczy jest babcią, ale to ona występowała ostatnio
w filmie!
– Pewnego dnia, pequeña, też będziesz gwiazdą wielkiego
ekranu. Obiecuję ci to.
– Och, to ty też umiesz przepowiadać przyszłość jak mój
przyjaciel Chilly?
– Nie. Ale widzę, jaka jesteś ambitna. To płonie w tobie jak ogień.
A teraz może złożymy zamówienie?
– Dla mnie to co zwykle – rzuciła dumnie do czekającego nad
nimi kelnera. – Wiesz, tańczę niemal tak długo jak La Argentinita
i gdzie jestem? Ona w futrach jeździ po Europie, a ja siedzę tu z tobą
i jem sardynki.
– Gracias za komplement! – Meñique uniósł brew. – I jakie masz
teraz plany?
– Carcellés zorganizował nam trasę po prowincjach.
– Carcellés? Kto to taki?
– Kolejny gruby impresario bogacący się na naszej harówce. –
Wzruszyła ramionami. – Będę więc występować w lokalach
w całym kraju przed rozochoconymi wieśniakami, kiedy La
Argentinita tańczy na scenach dla tysięcy widzów.
– Lucío, skąd w tobie tyle goryczy w tak młodym wieku? – zganił
ją Meñique. – Pojedziesz w tę trasę?
– Nie mam wyjścia. Jeśli zostanę dłużej w Barrio Chino, umrę –
oświadczyła dramatycznie, zapalając kolejnego papierosa. – Wiesz,
co mnie jeszcze frustruje?
– Co?
– Pamiętasz tego tancerza Vicentego Escudera? Polecił mnie
słynnemu menedżerowi La Argentinity, Solowi Hurokowi. A ten
chciał mnie zabrać do Nowego Jorku! Wyobraź to sobie!
– I dlaczego nie pojechałaś?
– Tata stwierdził, że gitanos nie mogą przekraczać wody.
Odrzucił tę propozycję, nie do wiary, co? – Lucía uderzyła w blat
pięścią, aż zagrzechotał lód w szklankach z wodą. – Nie odzywałam
się potem do niego przez miesiąc.
Meñique zaczynał już orientować się, jaki ta dziewczyna ma
temperament. Rozumiał jednak jej oburzenie.
– Przecież mówiłaś mi, że skończyłaś już dwadzieścia jeden lat.
Z prawnego punktu widzenia możesz sama o sobie decydować.
Choć myślę, że twój ojciec miał rację co do Nowego Jorku.
– Wierzysz w te przesądy gitanos o nieprzekraczaniu wody?!
– Nie, miał rację, że powinnaś dojrzewać tutaj. Z Barrio Chino
pochodzą najlepsi tancerze flamenco na świecie. Obserwuj i ucz się,
Lucío. Dzięki odpowiedniej szkole i prowadzeniu rozwiniesz swój
talent.
– Nie potrzeba mi nauczycieli! Co wieczór improwizuję! Nie
traktuj mnie jak ojciec! Nie jesteś wiele starszy ode mnie!
Przynieśli im jedzenie. Meñique patrzył, jak Lucía łapczywie
pochłania sardynki, żeby jak najszybciej zapalić kolejnego
papierosa. Wiedział, że rozzłościły ją jego uwagi. Nie miał
wątpliwości, że ta dziewczyna jest potencjalnie gwiazdą
największego kalibru. Ale nie tylko dlatego wydawała mu się
fascynująca. Czegoś podobnego nie czuł jeszcze do żadnej kobiety.
Pragnął jej.
– Powinnaś przyjechać do Madrytu, jeśli dasz radę. Tam jest
szersza publiczność. Ja tam mieszkam… – Uśmiechnął się
i przesunął dłoń po blacie w kierunku jej ręki.
Popatrzyła na to zaskoczona, z odrobiną lęku.
Jego palce dotknęły jej dłoni i zacisnęły się na niej. Poczuł, jak
lekko zadrżała, ale po chwili odzyskała pewność siebie.
– A… gdzie ja bym tańczyła w Madrycie? – spytała, starając się
skupić na rozmowie.
– Jest tam wiele dużych teatrów, które mają swoje zespoły
i orkiestry. Napomknę o tobie w tych, które znam, ale tymczasem
staraj się nie zapominać, że głównym celem nie jest zdobycie
majątku czy sławy, ale sama sztuka.
– Wiem. Ja też tak uważam…
Westchnęła. Dotyk jego dłoni był jak balsam na jej duszę.
Uśmiechnęła się do niego blado.
– Nie jestem wymarzonym towarzystwem, co? Tylko siedzę
i narzekam.
– Rozumiem cię. Tak jak ja, kiedy gram na gitarze, dajesz z siebie
podczas występów wszystko. Przyznaję, że twoja kariera utknęła,
a twój talent jest wart pokazania światu i powinien przynieść ci
uznanie. Przysięgam, zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Na razie
jednak musisz uzbroić się w cierpliwość. Zaufaj mi, dobrze?
– Tak – zgodziła się.
Uniósł jej dłoń do ust i pocałował.
*
Przez następny miesiąc Lucía ze swoim zespołem tłukła się
wozem przez prowincje Hiszpanii. Od wybrzeża po małe
miasteczka w pobliżu Walencji, potem do Murcji, gdzie wzbijała się
pod niebo gotycka katedra, i dalej na południe, skąd widać było
połyskujące w oddali szczyty Sierra Nevada – kuszące okolice jej
prawdziwego domu.
Tańczyła co wieczór dla przyjmującej ją z entuzjazmem, choć
nielicznej, publiczności. Potem z resztą muzyków i tancerzy
odpoczywała przy ognisku, popijając brandy lub wino, słuchając
niesamowitych opowieści Chilly’ego o innych światach. W niektóre
noce, kiedy leżała bezsennie w wozie, tylko wspomnienie
dodających otuchy słów Meñiquego sprawiało, że jakoś to
wytrzymywała.
Muszę się dalej uczyć, powtarzała sobie w myśli, więc zamiast
uciekać z lokali zaraz po występie i siedzieć na zewnątrz
z papierosem, zostawała wśród widowni i przyglądała się
bezbłędnej technice i pełnym wdzięku ruchom Juany La Faraony.
– Jestem kłębkiem ognia i ducha, ale muszę nauczyć się być
kobieca – szepnęła do siebie, patrząc na eleganckie ułożenie rąk La
Faraony, pełen gracji sposób, w jaki odgarnia tren, i zmysłowe
wydęcie warg. – Może wtedy Meñique mnie pokocha…
*
– Ojcze, Juana mówi, że w przyszłym tygodniu występujemy
w Grenadzie – powiedziała Lucía, kiedy po występie w Almeríi
wracali do obozowiska. – Musimy pojechać odwiedzić mamę,
Carlosa i Eduarda, sí?
José nie odpowiedział, więc dźgnęła go palcem.
– Ojcze?
– Myślę, że lepiej wybierz się do nich sama – odezwał się
wreszcie. – Ja już nie jestem mile widziany w Sacromonte.
– O co ci chodzi? Co za bzdury! – ofuknęła go. – Tam mieszkają
twoja żona, dzieci i wielu krewnych. Ucieszą się, kiedy nas zobaczą.
– Lucío, ja…
Zobaczyła, jak przystaje pośrodku pomarańczowego gaju.
– Co takiego, ojcze?
– My z mamą jesteśmy tylko formalnie małżeństwem.
Rozumiesz?
Podparła się pod boki.
– Jak mogłabym nie pojmować? Przez te lata miałam tyle „cioć”.
Nie jestem głupia. Myślałam, że zawarliście z mamą układ.
– Prawda jest taka, że ona nie chciała układu. Nienawidzi mnie.
I być może Carlos i Eduardo też mnie nienawidzą. Pewnie sądzą, że
ich porzuciłem, by zabrać cię do Barcelony i dać ci szansę.
Lucía popatrzyła na ojca ze zgrozą.
– Chcesz powiedzieć, że to wszystko przeze mnie?
– A skąd! Byłaś dzieckiem, to ja podjąłem decyzję.
Wróciła myślami do ostatniego spotkania z matką w Barcelonie,
jedenaście lat temu. Przypomniała sobie, jak María siedziała
i delikatnie rozczesywała jej włosy. Potem obejrzała jej występ
w Villa Rosa. Pożegnały się pod lokalem. Lucíi stanął przed oczami
obraz płaczącej matki.
– Cokolwiek zaszło między wami, muszę pojechać zobaczyć się
z nią.
– Tak. – José odwrócił się od córki i przygarbiony ruszył
w kierunku wozu.
*
Tydzień później Lucía przekroczyła bramę Sacromonte. Niebo
było błękitne. Z grot, którymi usiane było zbocze, unosiły się ku
niemu białe obłoczki dymu. W końcu lata dolina była porośnięta tak
bujną zielenią, jak to pamiętała.
Spojrzała w górę ku Alhambrze, myśląc o nocy, kiedy niczym
mały złodziejaszek zakradła się na scenę podczas wielkiego
konkursu Cante Jondo i zatańczyła przed tysiącami widzów.
– Ojciec dał mi tę szansę – wyszeptała, kiedy pięła się pokrytymi
pyłem, krętymi ścieżkami w kierunku domu swojego dzieciństwa.
Uśmiechnęła się do starego człowieka palącego skręta na progu.
Spojrzał na nią z pogardą, jak na zwykłą paya. Zastanawiała się nad
wyznaniem ojca. Porzucił żonę i dzieci? Nienawidziła go za to, że
przez tyle lat ją okłamywał, ale nie mogła odmówić mu tego, że
tamtego wieczoru w Alhambrze zrobił dla niej bardzo wiele i przez
ostatnie jedenaście lat poświęcał się wspieraniu jej kariery.
Ich problemy małżeńskie to nie moja sprawa, powiedziała sobie
stanowczo, widząc dym unoszący się z komina groty matki.
Kiedy tam dotarła, zdziwiła się, że drzwi w surowo wykutej
skale pomalowano na jaskrawy niebieski kolor, a we frontowej
ścianie są dwa oszklone okna, przy których wiszą skrzynki
z czerwonymi kwiatami.
Zawahała się przed progiem. Wydawał się obcy i zastanawiała
się, czy powinna zapukać.
– To twój dom – szepnęła, sięgnęła do klamki i popchnęła drzwi.
A tam, w kuchni, przy starym drewnianym stole, nakrytym teraz
ładną koronkową serwetą, siedziała matka. Poza pasmem siwizny
we włosach wyglądała dokładnie tak samo jak przed laty. Obok niej
był jakiś chłopiec, miał jakieś dziesięć lat. Chichotał i potrząsał
czarnymi lokami, bo matka go łaskotała.
María podniosła wzrok na niespodziewanego gościa. Chwilę
trwało, nim dotarło do niej, kto przed nią stoi. Odetchnęła głęboko
i wstała, zakrywając usta dłonią.
– Lucía? To… ty?
– Tak, mamo, to ja. – Lucía kiwnęła głową zmieszana. – A to kto?
– Pepe. Idź, pograj sobie na gitarze, querido. – María popchnęła
lekko chłopca, który uśmiechnął się do Lucíi i wybiegł z kuchni. –
Dios mío, co za niespodzianka! – Matka wyciągnęła ramiona, by
uściskać córkę. – Wróciła moja Lucía! Chcesz trochę soku
z pomarańczy? Właśnie wycisnęłam świeży.
María podeszła do szafek przy ścianie, które z tego, co pamiętała
Lucía, musiały być nowe. Pośrodku nich był żeliwny zlew, obok stał
dzban wody.
– Gracias – powiedziała.
Czuła skrępowanie matki, ale miała też wrażenie, że jej warunki
życia znacznie się polepszyły. Cudowne światło z doliny wpadało
przez okna do wnętrza groty, które najwyraźniej niedawno było
bielone.
– A teraz mów, co u ciebie? Dlaczego przyjechałaś… Opowiedz
mi wszystko! – María zaśmiała się uradowana, wskazując córce, by
usiadła na pięknie rzeźbionym fotelu bujanym.
– Nasz zespół jest w trasie w okolicy. Wczoraj wieczorem
występowaliśmy w Grenadzie, w lokalu na Plaza de las Pasiegas.
Przyszły tłumy.
– Czemu nic o tym nie wiedziałam? – Matka się nachmurzyła. –
Dałabym wszystko, żeby zobaczyć, jak tańczysz, querida mía.
Lucía domyślała się, dlaczego przyjaciele i sąsiedzi nie
wspomnieli matce, że jej mąż i córka są w pobliżu, lecz nie chciała
w to wnikać.
– Nie wiem, mamo, ale… Och, tak się cieszę, że tu jestem!
– Ja też się cieszę, że cię widzę.
– Czy Eduardo i Carlos są w domu?
– Dziś fiesta, więc poszli świętować razem z resztą Sacromonte,
ale jeśli zostaniesz na noc, zobaczysz ich rano.
– Nie mogę zostać tak długo, mamo. Wieczorem ruszamy dalej.
María popatrzyła na nią zasmucona.
– No, w każdym razie teraz tu jesteś – odezwała się po chwili,
przyciągnęła stołek bliżej córki i usiadła. – Urosłaś, Lucío…
– Nie za bardzo, mamo, ale co poradzę? – Dziewczyna wzruszyła
ramionami.
– Mam na myśli to, że jesteś już kobietą. Piękną kobietą.
– Mamo, zdaję sobie sprawę, że każda matka powinna tak mówić
córce, ale wiem, że nie jestem ładna. Takie życie. A co u ciebie? –
Lucía rozejrzała się po wnętrzu. – Widzę zmiany, jest chyba dużo
wygodniej, niż pamiętam.
– Tak. Ale muszę ci powiedzieć, że i babcię, i dziadka zabrała
epidemia tyfusu, która szalała tu zeszłego lata.
– Bardzo smutna wiadomość.
Tak naprawdę ledwie pamiętała rodziców matki.
– Ale przynajmniej zanim zmarli, interes dziadka dzięki pomocy
twoich braci bardzo się rozwinął. Obaj są dla mnie dobrzy. Wiesz,
to Carlosowi zawdzięczam nowe sprzęty i urządzenie kuchni.
Pamiętasz, jak w dzieciństwie stale coś tam strugał z kawałków
drewna?
Nie pamiętała, ale skinęła głową.
– Tak między nami mówiąc – ciągnęła María – wiem, że dziadek
bardzo bolał nad jego nieporadnością w kuźni, ale dostrzegł, że
chłopak ma smykałkę do pracy w drewnie. Dał mu deski
i zaproponował, żeby Carlos zrobił stół. Okazało się, że twój brat to
utalentowany cieśla. Teraz nie może się opędzić od zamówień i od
gitanos, i od payos. Dasz wiarę, że właśnie otwiera w mieście sklep,
gdzie będzie wystawiał swoje meble? Poprowadzi go jego żona,
Susana.
– Ach, tak… – Lucía ledwie mogła nadążyć za tym zalewem
informacji. – A gdzie mieszkają?
– Zbudowali sobie dom w grocie obok dziadków. Eduardo i Elena
też mają swój dom. I urodziło im się dwoje dzieci: Cristina i jej
starszy brat Mateo, a niedługo pojawi się na świecie moje trzecie
wnuczątko.
– Wolniej, mamo! W głowie mi się kręci od tych nowych imion!
– Wybacz, Lucío, to taki szok mieć cię tutaj… Nie mogę się
powstrzymać i gadam jak najęta…
– Rozumiem. Obie jesteśmy zdenerwowane. Minęło tyle czasu… –
Lucía wyciągnęła rękę do dłoni matki, wyraz jej twarzy złagodniał.
– Cudownie cię widzieć. Tak się cieszę, że wszystko dobrze układa
się tobie i moim braciom po tym, jak wyjechałam.
– Nie od razu tak było. Przez kilka pierwszych lat żyło się bardzo
ciężko. Ale dość o tym! – María uśmiechnęła się radośnie. –
Opowiedz mi o sobie.
– Mamo, najpierw muszę ci wyjawić, że wreszcie dowiedziałam
się, co zaszło pomiędzy tobą a tatą. – Jej wcześniejsze
postanowienie, że relacje rodziców to nie jej sprawa, gdzieś się
rozpłynęło. – Przyznał, że zostawił cię tu i zabrał mnie wbrew
twojej woli.
– Oboje nie jesteśmy bez winy.
– Nie sądzę, mamo, i jestem zła, że przez tyle lat sądziłam, że nic
dla ciebie nie znaczę. Nie mogłam pojąć, dlaczego do mnie nie
przyjeżdżasz. Teraz już rozumiem.
– Lucío – szepnęła María załamującym się głosem. – Tęskniłam
za tobą i modliłam się o ciebie każdego dnia, odkąd wyjechałam
z Barcelony, wierz mi. Co roku w miesiącu twoich urodzin
wysyłałam małe paczuszki na adres ojca, żeby ci je przekazał. Mam
nadzieję, że do ciebie docierały?
– Nie – odparła ponuro Lucía. – Tata nigdy nic mi o tym nie
mówił.
María widziała, że córka jest bliska łez, więc szybko dorzuciła:
– Może zaginęły gdzieś po drodze. Twój ojciec robił to, co uważał
za słuszne. Za dobre dla ciebie.
– I dla niego! Co się naprawdę stało, mamo? Mało pamiętam
z tamtych czasów. Ale przypominam sobie, jak po konkursie tata
krzyczał na Carlosa, a on płakał, leżał na podłodze, o tutaj. – Lucía
wskazała miejsce. – Potem wyjechaliśmy do Barcelony i po wielu
tygodniach przyjechałaś do nas. Mówiłaś, że mój brat Felipe jest
w niebie z aniołami.
Matka zamknęła oczy. Wracały do niej smutne wspomnienia.
Raz po raz urywając, opowiedziała córce o tragicznych
okolicznościach śmierci Felipego.
– To więzienie payos go zabiło, Lucío – dodała. – Umarł dzień po
tym, jak go wypuścili. Pojechałam do Barcelony, by wam o tym
powiedzieć.
Dziewczyna ujęła jej dłonie. Ciemna spalona słońcem skóra była
szorstka od ciężkiej pracy. Córka nachyliła się, przytuliła twarz do
rąk matki i zapłakała. Z żalu za utraconym dzieciństwem i bratem…
– Mamo? – usłyszała.
Zaskoczona, podniosła wzrok i otarła łzy. Do kuchni wrócił Pepe.
W rękach trzymał gitarę.
– Dlaczego płaczecie? – spytał, podchodząc.
Lucía przyjrzała się uważniej twarzy chłopca. Dostrzegła duże
czarne oczy, wydatne kości policzkowe i masę czarnych włosów.
– Czy to… On jest…? – wyjąkała.
– Tak. – María z powagą skinęła głową i otarła łzy. – To twój brat.
Pepe, przywitaj się ze swoją hermana.
– Hola – powiedział nieśmiało i uśmiechnął się.
Bez wątpienia był jak skóra zdarta z José.
– Miło cię poznać, Pepe. – Lucía zdobyła się na uśmiech.
– Jesteś mniejsza, niż mówiła mama. Myślałem, że jesteś już
duża, bo starsza ode mnie, ale jestem wyższy od ciebie!
– Tak, masz rację. I w dodatku pyskaty. – Nie zdołała
powstrzymać chichotu.
– Skoro przyjechałaś, to tata też? Mama mówi, że on gra na
gitarze jak ja – powiedział Pepe. – Chciałbym zagrać mu piosenkę,
której się nauczyłem.
– Ale… – Lucía spojrzała na matkę. – Niestety, tata nie mógł
przyjechać.
– Pepe, idź nakarm kury – poleciła chłopcu matka. – A potem coś
zjemy.
Kiedy niechętnie wychodził, Lucía przyglądała się mu zdumiona.
– Jak…? – zaczęła.
– Kiedy zostawiłam was z ojcem w Barcelonie, wróciłam do
Grenady. Dopiero dwa miesiące później zorientowałam się, że
mdłości to nie wynik rozpaczy, ale pożegnalny prezent od José. Pepe
był dla mnie zbawieniem, naprawdę. Powinnaś posłuchać, jak gra
na gitarze. Pewnego dnia będzie lepszy od ojca.
– Czy on wie?
– Skąd. Wyjeżdżając z Barcelony, postanowiłam dać mu wolność.
– Tak, wolność, żeby wtykał swojego picha gdzie zechce –
mruknęła Lucía, czując nowy przypływ złości na ojca.
– Niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią się powstrzymać.
– On do tej pory nie zmądrzał.
A potem obie się roześmiały, bo niewiele więcej można było
w tej sytuacji zrobić.
– Nie jest do końca złym człowiekiem, Lucío. Ty sama powinnaś
najlepiej to wiedzieć. Jest szczęśliwy?
– Nie wiem. Gra na gitarze, pije…
– No… – przerwała córce María. – Jest, jaki jest, jak my wszyscy.
Nigdy do końca nie przestanę go kochać.
Dziewczyna patrzyła, jak matka wzdycha. Wierzyła jej.
– Nie znienawidź go, proszę – wyjąkała błagalnie María. – Chciał
dać ci szansę.
– I sobie – mruknęła Lucía. – Ale spróbuję go nie nienawidzić.
Zrobię to dla ciebie.
– Ugotowałam zupę. Zjesz trochę?
– Tak, mamo.
Lucía pochłonęła całą miseczkę i poprosiła o dokładkę.
Przyznała, że od wyjazdu jedenaście lat temu nie jadła nic lepszego.
Matka aż się rozpromieniła z radości, patrząc na Pepego siedzącego
za stołem z Lucíą… jak to rodzina. Potem obie wyszły odpocząć
przed grotą.
– Pamiętasz, jak próbowałaś mnie namówić, żebym pomogła ci
pleść kosze? – spytała Lucía.
– Tak, a ty zawsze po paru minutach znajdowałaś jakąś
wymówkę i już cię nie było.
– Jak tu spokojnie i pięknie. – Lucía patrzyła na dolinę. –
Zupełnie o tym zapomniałam. Może nie zdawałam sobie sprawy, co
mam.
– Nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, querida, póki tego nie straci.
Nauczyłam się, że trzeba żyć chwilą. To recepta na szczęście.
– Mnie trudno to zaakceptować. Stale myślę o przyszłości!
– Jesteśmy inne, ty i ja. Zawsze miałaś ambicje, żeby wykorzystać
swój talent. Ja nie. Chciałam mieć dom, rodzinę i męża. I… –
uśmiechnęła się – udało mi się zdobyć dwie z tych rzeczy.
Przynajmniej dwie.
– Dalej tańczysz? Byłaś w tym bardzo dobra, mamo.
– Dla przyjemności, tak, ale się starzeję. Jestem abuela, mam
dwójkę wnucząt.
– Ledwie przekroczyłaś czterdziestkę! Wiele tancerek
w Barcelonie jest po pięćdziesiątce, a nawet sześćdziesiątce. Jesteś
tu szczęśliwa? – drążyła Lucía.
– Tak, myślę, że tak.
Godzinę później siedziała, słuchając, jak Pepe gra na gitarze
w pokoju dziennym, który, jak powiedziała jej matka, został
urządzony w dawnej oborze. Nagle z kuchni dobiegł męski głos:
– ¡Hola, mi amor! Przyniosłem nam coś pysznego na deser po
zupie.
Lucía usłyszała, jak matka szybko ucisza gościa. Wchodząc do
kuchni, zobaczyła Ramona, ich najbliższego sąsiada, obejmującego
ramieniem matkę. María zaczerwieniła się i odsunęła od niego.
– Hola, señor. Jak się pan miewa? – spytała Lucía.
– Dziękuję, dobrze – odparł sztywno i zaczerwienił się.
Lucía miała ochotę się roześmiać.
– Co u pana córek?
– Wszystko w porządku, dziękuję, bardzo dobrze.
– Dwie wyszły za mąż, a tydzień temu świętowaliśmy zaręczyny
Magdaleny, prawda? – próbowała go ośmielić María.
– Tak. – Ramón skinął głową.
– A jak tam pomarańcze?
– Świetnie, dziękuję, Lucío.
– Ramón ma teraz własny mały sad – wtrąciła się znów María. –
Jego rodzice zmarli, jedno po drugim, w parę miesięcy. Po ich
pogrzebie znalazł trochę monet ukrytych w kominie ich domu. Kto
wie, od jak dawna tam leżały. Ramón wierzy, że to był dar od
Najświętszej Panienki, bo jakimś cudem nie roztopiły się przez te
wszystkie lata. Kupił więc za nie gaj pomarańczowy.
– To prawda. – Popatrzył nerwowo na Lucíę, czekając na jej
reakcję.
– Dziękuję panu, że opiekował się pan mamą pod moją
nieobecność. Jestem pewna, że pana wsparcie było dla niej wielką
pociechą. – Dziewczyna położyła pojednawczo dłoń na jego ręce.
– Cała przyjemność po mojej stronie, señorita.
Ramón uśmiechnął się z ulgą.
Kiedy wyszedł, María popatrzyła na córkę. Machając rękami,
starała się ostudzić rumieńce zażenowania na swojej twarzy.
– Co też ty sobie o mnie pomyślisz?
– Ja już wiem, jak ciężkie może być życie, mamo. Dałaś się
pocieszyć, kiedy miałaś taką możliwość. Nic w tym złego.
– Ja… my, Ramón i ja, nie afiszujemy się ze swoją… przyjaźnią.
Wierz mi, nigdy nie przyniosłabym wstydu twojemu ojcu.
– Mamo. W Barrio Chino widziałam już wszystko. Nic nie może
mnie zgorszyć. A już na pewno nie to, że ktoś szuka pociechy.
– Gracias. – María ujęła dłonie córki i ścisnęła je. – Cudowna
z ciebie kobieta.
– Mam nadzieję, że po tobie odziedziczyłam rozsądek, a po tacie
pasję. To niezła mieszanka, sí? A teraz – Lucía popatrzyła na
Alhambrę w promieniach zachodzącego słońca – muszę ruszać
z powrotem do miasta. Wyjeżdżamy wieczorem do Kadyksu.
– Nie możesz zostać trochę dłużej, querida?
– Nie, mamo, ale obiecuję, że teraz będę przyjeżdżać częściej.
Może nawet na całe święta.
– Następnym razem daj mi znać. Urządzę przyjęcie, żebyś
spotkała się z resztą rodziny. Moje drzwi są zawsze otwarte, a ja
stale tu jestem.
– Mamo, co mam powiedzieć ojcu o… jego synu?
– Jeśli potrafisz się powstrzymać, to najlepiej na razie nic nie
mów. Pewnego dnia powinnam powiedzieć mu sama.
– Dobrze. Adiós.
Kiedy Lucía ściskała matkę, poczuła, że łzy podchodzą jej do
oczu, ale nim mogły popłynąć, opuściła grotę i poszła z powrotem
pylistym szlakiem swojego dzieciństwa.
23

– Mam dla ciebie nowinę – powiedział Carcellés, kiedy siedzieli


pod jego ulubionym barem w Barrio Chino.
Lucía spojrzała na impresaria, który organizował ich objazd po
prowincjach. Twarz Carcellesa była czerwona od nadmiaru brandy,
a wydatny brzuch wylewał się nad mocno ściśniętym paskiem
spodni. Dym z papierosów, które palili, unosił się w ciemniejącym
powietrzu.
– Jaką?
Carcellés dolał do szklanek więcej brandy.
– Teatr Fontalba w Madrycie organizuje spektakl na cześć
aktorki Luisity Esteso. Wstawię cię między dwa inne występy. Czas
pokazać twój talent w stolicy.
Lucía popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Przywykła już do
fantastycznych obietnic Carcellesa. Nieraz mówił, że jej kariera
nabierze rozpędu, a zawsze kończyło się na niczym.
– Zabierasz mnie do Madrytu?
– Sí, Lucío. Świetnie pasujesz do tego programu. Nawet wielki
Meñique obiecał, że dla ciebie zagra. Co ty na to?
– ¡Dios mío! – Lucía wstała i uściskała go, przewracając
rozkładany stolik i rozlewając brandy. – To wspaniała wiadomość!
– Cieszę się, że mój pomysł ci się podoba. Chodzi o jeden występ
i będziesz miała w programie tylko pięć minut, ale to twoje pięć
minut i musisz pokazać tym, którzy liczą się w Madrycie, co
potrafisz.
– Pokażę. Przysięgam. Gracias, señor.
*
– Słyszałeś, ojcze?
Lucía wpadła do pokoju José. Był sam, leżał na łóżku i palił
papierosa.
– O Madrycie? Tak, słyszałem. I oczywiście ci nie zapłacą.
Zdajesz sobie z tego sprawę, co?
– A co tam pieniądze?! Wystąpię przed tysiącem widzów. Czy to
nie cudowne?
– Podobno ma ci akompaniować Meñique.
– Tak. Nie musisz więc jechać. Carcellés wybiera się ze mną
pociągiem. Zaopiekuje się mną.
– I to mnie martwi – mruknął posępnie José, wrzucając
niedopałek do na wpół opróżnionej butelki piwa.
– Nie jestem już małą dziewczynką. Nie zapominaj, że
skończyłam dwadzieścia jeden lat. Wrócę, zanim się obejrzysz.
Poszła do swojego pokoju. Nie chciała, żeby zgryźliwe uwagi ojca
zepsuły jej przyjemność. Ściągnęła sukienkę do flamenco i całkiem
naga padła na siennik. Leżąc z rozrzuconymi rękami i nogami,
zaczęła się zastanawiać. Wreszcie wpadła na pewien pomysł.
– Tak!
Zerwała się z łóżka i podeszła do kąta, gdzie miała stertę swoich
rzeczy. Zaczęła je przekopywać. Wiedziała już dokładnie, w co
ubierze się na występ, żeby nie dało się jej zapomnieć.
– Madryt… – Westchnęła, kiedy znalazła to, czego szukała. –
I Meñique!
*
– Dobrze się czujesz, pequeña? – szepnął jej Meñique do ucha
dwa tygodnie później, kiedy stali w kulisach z boku ogromnej sceny,
słuchając owacji, jakimi publiczność nagrodziła El Botato, który
zatańczył swoją słynną farruca z zabawnymi akrobatycznymi
skokami.
– Sí, ale trochę się denerwuję. A nigdy nie miewam tremy.
– Tym lepiej. Trema doda twojemu występowi głębi.
– Tu nikt nigdy o mnie nie słyszał. – Przygryzła wargę. – A jeśli
będą buczeć i przegnają mnie ze sceny?
– Po tym tańcu wszyscy będą wiedzieli, kim jesteś. A teraz –
popchnął lekko jej ramię – idź.
Lucía weszła na scenę przy mało entuzjastycznych oklaskach
widzów. Oślepiły ją ostre światła reflektorów. Było jej gorąco pod
szorstką ciężką peleryną, którą miała na sobie. Kilka sekund później
dołączył do niej witany gorąco przez publiczność Meñique.
– Mamo – szepnęła Lucía, przyjmując właściwą pozę. – To taniec
dla ciebie.
Siedzący z boku Meñique obserwował malutką sylwetkę
prostującą się pośrodku przepastnej sceny. Grając wstępne akordy,
nim zaczął śpiewać, zobaczył, jak broda Lucíi unosi się, a nozdrza
lekko wydymają. Kiedy rytm przyspieszył, jednym płynnym gestem
zrzuciła pelerynę i cisnęła ją daleko od siebie. Publiczności aż dech
zaparło ze zdumienia. Ta drobniutka kobieta miała na sobie czarne
spodnie z wysoką talią i wykrochmaloną białą koszulę, jak tańczący
mężczyźni. Włosy z przedziałkiem pośrodku były sczesane na
mokro i ściągnięte do tyłu, a mocno podkreślone proszkiem
amonowym oczy spoglądały na nich hardo.
I zaczęła tańczyć. Po paru sekundach szepty najbardziej
sceptycznych umilkły. Tysiąc czterysta widzów patrzyło jak
zaczarowanych na tę kobietę-dziecko, której cudowne stopy
uderzały tak szybko, że nawet najbardziej wprawni nie byliby
w stanie utrzymać tego tempa klaskaniem. Kiedy zorientowali się,
że Lucía wykonuje ten sam taniec co El Botato – zarezerwowany dla
mężczyzn – widownia po prostu oszalała, rozległy się okrzyki
i gwizdy podziwu. Lucía wirowała jak natchniona. Widok był tak
niesamowity, że Meñique o mało nie pomylił słów swojej pieśni.
Jest w niej taka czystość… kwintesencja flamenco, pomyślał.
Do tej chwili cała publiczność już stała. Widzowie klaskali do
wtóru niezmordowanie przytupujących stóp tancerki. Meñique
zaczął się w końcu zastanawiać, czy nie padnie zemdlona na deski.
Nie pojmował, skąd w tym drobnym ciele dość siły, by tak długo
utrzymywać to niewiarygodnie szybkie tempo.
– ¡Olé! – krzyknęła, gdy wreszcie tupnęła po raz ostatni, po czym
ukłoniła się nisko.
Wybuchły owacje, a Lucía składała ukłon za ukłonem. Meñique
podszedł bliżej i zbierał oklaski razem z tancerką.
– Udało ci się, pequeña, zrobiłaś to – szepnął, kiedy kolejny raz
popychał ją naprzód, w kierunku wiwatującej publiczności.
– Naprawdę…? – spytała, gdy wreszcie sprowadzał ją ze sceny.
Za kulisami czekała już na nią gromada entuzjastów.
– Idealny debiut w Madrycie! Brawo!
– Nic nie pamiętam.
Meñique widział, że jest oszołomiona. Wsparła się na jego
ramieniu, żeby zachować równowagę. Poprowadził ją przez ścisk
do garderoby i zamknął za nimi drzwi.
– Odsapnij trochę, żeby złapać oddech. – Posadził ją na krześle
i podał jej trochę brandy.
– Gracias. – Wypiła jednym haustem. – Nigdy nie pamiętam, jak
tańczyłam. Byłam dobra?
Zorientował się, że pyta poważnie, a nie domaga się
komplementów.
– Powiedzieć „dobra” to mało. Byłaś… fantastyczna!
Ukłonił się jej.
Rozległo się walenie do drzwi i jakieś głosy za nimi.
– Czy La Candela jest gotowa przyjąć hołdy swoich wielbicieli?
– Tak.
Wstała, spojrzała w lustro i wzięła chustkę, żeby wytrzeć
spoconą twarz.
– Ale najpierw… – powstrzymał ją Meñique.
Wziął Lucíę w ramiona i pocałował.
*
– Co ty mówisz?! – zawołała kilka dni później. – Ojciec dziś
przyjeżdża?
Usiadła gwałtownie w wygodnym łóżku Meñiquego.
– Przecież miał tu być nie wcześniej niż w przyszłym tygodniu!
Dobrze sobie radzę sama.
– On zajmował się twoją karierą, odkąd byłaś dzieckiem. Chyba
nie odmówisz mu tej chwili triumfu? Poza tym to twój gitarzysta.
On jeden wie, jak najlepiej dla ciebie grać.
– Nie! – Chwyciła jego palce i pocałowała. – One wiedzą, jak
najlepiej dla mnie grać. Nie tylko na gitarze…
Meñique poczuł przypływ pożądania, kiedy przytuliła do niego
swoje nagie ciało.
– Tak, pequeña, ale pamiętaj, mam już kontrakt gdzie indziej na
następne dwa miesiące.
– To zerwij go! – Jej dłoń powędrowała pod prześcieradło. –
Jesteś mi potrzebny w Coliseum.
– Zaraz, zaraz… – Przytrzymał ją za łokieć. – Może twoja gwiazda
świeci coraz jaśniej, ale nie jesteś jeszcze w pełni wypierzoną diwą,
nie zachowuj się tak, jakby woda sodowa uderzyła ci do głowy.
Ojciec przywiezie tu twoje cuadro. Lepiej, żebyś miała własnych
gitarzystów i śpiewaków, którzy będą cię wspierać i którym możesz
zaufać, niż żeby ci kogoś przydzielono.
– Tak dobrze było uwolnić się od niego – jęknęła Lucía. – Przy
tobie… czułam się kobietą, nie dzieckiem, jak traktuje mnie ojciec.
– Na pewno jesteś już kobietą, Lucío. – Meñique sięgnął do jej
piersi i popieścił je, lecz teraz to ona odepchnęła jego dłoń.
– Ale po jego przyjeździe mogę zostać tu z tobą?
– Kiedy tylko jestem w Madrycie, to oczywiście, że tak. Pamiętaj
jednak, że teraz nareszcie dzięki umowie z Coliseum zarabiasz
niezłe pieniądze. Będziesz mogła wynająć mieszkanie dla siebie
i zespołu.
Meñique wstał i zaczął się ubierać.
– Już mnie tu nie chcesz?
– Chcę, ale nie mogę zawsze być tu z tobą.
– Twoja kariera jest ważniejsza ode mnie?
– Moja kariera jest równie ważna jak ty – ofuknął ją. – A teraz
muszę iść. Mam spotkanie w sprawie nowego nagrania. Do
zobaczenia.
Lucía opadła na poduszki, wściekła, że i kochanek, i ojciec
krzyżują jej plany. Po triumfie w teatrze Fontalba pierwszy raz
zasmakowała wolności i nie miała zamiaru oddać jej bez walki.
Zwłaszcza po odkryciu nowych rozkoszy w sypialni.
– Kocham go! – krzyknęła w pustym mieszkaniu, uderzając
dłonią w materac. – Dlaczego zostawia mnie tu samą?!
Wygramoliła się z łóżka, wzięła papierosy i usiadła na parapecie,
by zapalić. Pod nią biegła trzypasmowa aleja, pełna ludzi
i samochodów. Cztery piętra wyżej hałas dobiegał tylko wtedy,
kiedy otworzyła okno. Co zrobiła, żeby dym snuł się lekko na
zewnątrz w promieniach słońca.
– Uwielbiam to miejsce! – krzyknęła w dół na ulicę. – I nie chcę
się stąd wynosić! Jak on śmie sugerować, żebym znalazła sobie inne
mieszkanie?
Wyrzuciła niedopałek za okno i poszła naga zagotować wodę
i zaparzyć sobie jak zwykle mocną kawę. Tak jak sam Meñique,
pomieszczenia były tu niewielkie i utrzymane w nienagannym
porządku.
– On nawet gotuje – mruknęła, biorąc kubek z szafki. – Chcę go!
Zaniosła filiżankę do salonu i zwinęła się w fotelu. Popijając
kawę, patrzyła na gitary swojego kochanka ustawione równiutko
pod jedną ze ścian. Był inny od wszystkich gitanos, których znała.
Miał w końcu matkę paya i wychował się w Pampelunie na północy
Hiszpanii. Jego rodzina mieszkała w domu, prawdziwym domu!
Dorastał między payos. Czasami czuła się jak dzikie zwierzątko
w porównaniu z nim, tak swobodnym i obytym. Nie uważał payos
za wrogów, tak jak wpojono to jej, ale po prostu za inną rasę ludzi.
– Jestem i jednym, i drugim, powinienem czerpać z obu tych
kultur, Lucío. A to payos zapewnią nam obojgu sukces, o którym
marzymy – powiedział jej pewnego wieczoru, gdy naśmiewała się
z niego, że czyta gazetę payos. – Oni mają władzę i pieniądze.
– Zabili mi brata! – krzyknęła. – Jak mogłabym wybaczyć im coś
takiego?!
– Gitanos też zabijają gitanos, payos zabijają payos –
przypomniał jej zniecierpliwiony. – Przykro mi z powodu twojego
brata, stała się straszna rzecz, ale uprzedzenia i gorycz do niczego
nie prowadzą, Lucío. Musisz wybaczyć, jak nakazuje Biblia.
– A ty co? Księdzem jesteś?! – zaatakowała go. – Mam czytać
Biblię? Kpisz sobie ze mnie czy co? Przecież wiesz, że nigdy nie
uczyłam się czytać.
– To cię nauczę.
– Nie ma takiej potrzeby! – Zrzuciła jego ramię, kiedy chciał ją
przygarnąć. – Moje ciało i dusza mi wystarczą.
W głębi serca wiedziała jednak, że Meñique ma rację. Tłumy,
które wykupywały z wyprzedzeniem bilety na jej występy, nie
składały się z gitanos. To dzięki pieniądzom payos jej tygodniówka
była tak wysoka.
– Traktuje mnie jak ojciec! – krzyknęła do gitar, wstając. – Jak
głupią Cyganeczkę, która nic nie pojmuje. Ale bierze mnie trzy razy
każdej nocy, by zaspokoić swoje żądze! Mama słusznie mówi, że
wszyscy mężczyźni są tacy sami. Już ja mu pokażę!
Wzięła nogą zamach i kopnęła jedną gitarę. Struny
zadźwięczały, kiedy upadła na bok. Lucía spojrzała na półkę ze
starannie poukładanymi książkami i zmiotła je z niej jednym
ruchem. Poleciały na podłogę. Wróciła do sypialni, po raz pierwszy
od wielu dni włożyła kostium flamenco, który Meñique z niej zdarł
pierwszej nocy. Wzięła buty i ruszyła do drzwi. Otworzyła je
i wyszła.
*
Po powrocie do domu Meñique zobaczył bałagan. Ciężko
westchnął i poszedł do teatru Coliseum, gdzie tego popołudnia Lucía
miała próbę.
Natknął się na José palącego przy wyjściu dla artystów. Reszta
ich cuadro zebrała się już wewnątrz.
– Przyszła Lucía? – zapytał.
– Nie, myślałem, że jest z tobą – odparł José. – Nikt jej nie widział.
– Mierda – zaklął pod nosem Meñique. – Zostawiłem ją rano
u siebie w mieszkaniu… Gdzie ona się podziewa?
– To ty mi powiedz – mruknął José, starając się opanować gniew.
– Miałeś jej pilnować.
– Jak pan wie, señor, nikt nie może jej upilnować, zwłaszcza
kiedy się wścieknie.
– W przyszłym tygodniu zaczyna występy! Przyjechaliśmy na
próby! Po tym wszystkim chce zmarnować swoją wielką szansę?
Meñique zastanawiał się chwilę.
– Chodź ze mną – rzucił w końcu. – Chyba wiem, gdzie może być.
Pół godziny później dotarli na Plaza de Olavide, centrum kafejek
i barów. I tam ją znaleźli, na środku placu. Wokół niej zebrał się
tłum. Akompaniowali jej dwaj przypadkowi gitarzyści. A kiedy
Meñique przepchał się przez masę ciał, usłyszał brzęk monet
lądujących na ziemi. Stanął z założonymi rękami i patrzył, jak Lucía
tańczy. Kiedy skończyła, on i José przyłączyli się do owacji widzów.
Obserwował, jak dziewczyna zbiera monety i daje znać
zebranym, że już po występie.
– Hola, Lucío – powiedział, podchodząc do niej. – Co ty tu robisz?
Zebrała ostatnie monety, wyprostowała się i popatrzyła na niego
zaczepnie.
– Byłam głodna, a nie miałam pieniędzy. Przyszłam więc tu
i trochę zarobiłam. Pójdziemy coś zjeść?
*
Choć ojca powitała w Madrycie niechętnie, to przynajmniej
cieszyło ją spotkanie z resztą zespołu.
– Chilly, przywiozłeś mi moją miksturę? – spytała, nie zwracając
uwagi na Rosalbę, która stała obok niego.
– Z tego, jak wyglądasz, widzę, że Madryt ci służy – odparł Chilly
ze znaczącym uśmieszkiem. – Jesteś szczęśliwa?
– Nigdy nie jestem szczęśliwa, ale tak, Madryt ma swoje dobre
strony – przyznała.
W ciągu kilku dni cuadro znalazło sobie lokum w mieście i José
zaczął przesłuchania, żeby rozszerzyć ich skład o nowych
gitarzystów, pieśniarzy i tancerzy. Po wielu długich popołudniach
spędzonych w pustym teatrze znaleźli odpowiednie osoby.
Sebastian był gitarzystą, który stawiał wszystkim drinki
i kupował papierosy, i wkrótce wydało się, że jego palce są równie
zręczne do okradania kieszeni payos, jak do gry. Obiecał, że nie
będzie pakował się w kłopoty, ale jakimś cudem nigdy nie
brakowało mu peset, by się nimi dzielić.
Brat Sebastiana, Mario, znany jako El Tigre, był zręczny i męski.
Atakował każdy taniec niczym byka, którego trzeba pokonać.
Według Lucíi tylko on mógł się z nią równać pod względem
wewnętrznego ognia i pasji. Zaangażowano też dwie tancerki. Sama
je wybrała – tylko dlatego, że były najbardziej pospolite.
Po pierwszej próbie z orkiestrą José wzniósł kielich.
– Córko – zwrócił się do Lucíi – jutro cuadro Albaycín zaczyna
występy w Coliseum.
– Ja też – szepnęła i wypiła.
*
Przez następne miesiące Lucía zyskiwała coraz większą sławę.
Przed kasami Coliseum ustawiały się długie kolejki. Każdy chciał
zobaczyć zachwycającą młodą gitana, która tańczy w męskim
stroju.
Wreszcie Lucía Amaya Albaycín stawała się gwiazdą.
Choć tęskniła za morzem i artystyczną atmosferą Barcelony, tak
bliską duchem kulturze gitanos, uwielbiała Madryt z jego
wspaniałymi białymi budynkami i szerokimi alejami. Panował tu
wieczny pośpiech, w powietrzu czuło się skrajne emocje.
Codziennie odbywały się demonstracje różnych partii payos, każda
starała się zaskarbić sobie wsparcie. Większość z nich była
niezadowolona z listopadowego zwycięstwa republikanów.
Meñique często próbował jej wyjaśnić, o co się tak awanturują, ale
ona tylko śmiała się i całowała go w usta, by przestał mówić.
– Nudzą mnie te walki pomiędzy payos – twierdziła. – Ciekawe,
jakby wyglądało starcie payo z bykiem!
– Ale tu chlew – zauważył Meñique, kiedy po raz pierwszy
odwiedził jej pokój w mieszkaniu cuadro.
Ości po sardynkach i inne resztki jedzenia gniły na talerzach
piętrzących się w zlewie. Brudne ubrania leżały tam, gdzie je
cisnęła wiele dni temu.
– Tak, ale to mój chlew i jestem tu szczęśliwa – powiedziała,
całując go.
Czasami miał wrażenie, jakby próbował oswoić dzikie
zwierzątko, a chwilami czuł, że musi bronić wrażliwej dziewczynki,
którą bywała Lucía. Cokolwiek przeważało, był nią kompletnie
zauroczony.
Problem w tym, że cały Madryt również. Teraz to nie Meñique,
słynny gitarzysta, był w centrum uwagi, kiedy wychodzili razem na
miasto, ale ona. To ją wszyscy chcieli poznać.
– Jak to jest być najsłynniejszą tancerką gitanos w Hiszpanii? –
zapytał pewnego ranka, kiedy leżeli w łóżku w jego mieszkaniu.
– Zawsze wiedziałam, że tak będzie. – Wzruszyła nonszalancko
ramionami i zapaliła papierosa. – Długo na to czekałam.
– Niektórzy czekają całe życie na próżno, Lucío.
– Ciężko na to zapracowałam – odcięła się gniewnie.
– I teraz jesteś szczęśliwa?
– Pewnie, że nie! – Oparła mu głowę na ramieniu i poczuł zapach
oliwy, której używała do przygładzania włosów. – La Argentinita
podbiła świat! Ja tylko Hiszpanię. Jest jeszcze wiele do zrobienia.
– Na pewno, pequeña – odparł i westchnął.
– Mówiłam ci, że prosili mnie, żebym zatańczyła w filmie? Jest
taki reżyser payo, Luis Buñuel. Słyszałam, że bardzo dobry.
Powinnam się zgodzić?
– Oczywiście, koniecznie! Wtedy twój talent zostanie utrwalony
na zawsze. Będą oglądać cię kolejne pokolenia, nawet po twojej
śmierci.
– Ja nigdy nie umrę – odparowała. – Będę żyć wiecznie. A teraz,
querido, musimy się oboje ubrać. Idziemy na spotkanie z moimi
nowymi przyjaciółmi payos. Na obiad do jednej z tych ich
luksusowych restauracji. Jestem gościem honorowym! Wyobrażasz
to sobie?
– Jeśli chodzi o ciebie, to już nic mnie nie zdziwi, naprawdę –
powiedział, kiedy wyciągała go z łóżka.
Madryt

Lipiec 1936
24

– Co się stało? – Lucía zapaliła papierosa i oparła się o poduszki.


Światło słoneczne padało na nich z okna jej pokoju.
– W Maroku był zamach stanu – powiedział Meñique, nie
odrywając wzroku od gazety. – Mówi się, że lada moment zacznie
się wojna domowa w Hiszpanii. Może powinniśmy wyjechać, póki
to możliwe.
– Jaka wojna? O co tu walczyć? – Lucía się nachmurzyła.
Westchnął głęboko. Jak mógł, starał się wyjaśnić jej napiętą
sytuację w Hiszpanii, ale ona kompletnie nie znała się na polityce.
Jej dni kręciły się wokół tańca, palenia, uprawiania miłości
i jedzenia jej ulubionych sardynek, w tej kolejności.
– Franco ze swoim wojskiem chce przejąć rządy – tłumaczył
cierpliwie. – Chce zmienić Hiszpanię w kraj faszystowski, tak jak to
robią u siebie w Niemczech naziści.
– Tak mnie nudzi ta polityka, Meñique. Kogo to wszystko
obchodzi? – Ziewnęła i przeciągnęła się, uderzając go niechcący
w twarz swoją małą piąstką.
– Mnie. I ciebie też powinno, pequeña. Bo to ma wpływ na
wszystko, co robimy. Powinniśmy pomyśleć o wcześniejszym
wyjeździe do Portugalii. Niedługo i tak zaczynasz tam występy. Boję
się, że Madryt stanie się centrum walk. Może dojść do aktów
przemocy.
– Nie mogę jechać do Portugalii, kiedy występuję jeszcze
w Coliseum. Ludzie stali w zakręconych kolejkach po bilety. Nie
wolno mi ich zawieść.
– W każdym razie jeśli nic się nie zmieni, musimy zaraz potem
wyjechać. Miejmy nadzieję, że nie będzie za późno – mruknął,
wstając z łóżka.
– Kto mi tu zrobi coś złego? Jestem ulubienicą Hiszpanii! –
zawołała za nim Lucía. – Może raczej ukoronują mnie na królową!
Meñique przewrócił oczami i znalazł wśród bałaganu swoją
koszulę i spodnie. Niestety, trudno mu się było spierać. Oprócz tego,
że Lucía odnosiła szumne sukcesy w Madrycie, to przyjęcie roli
tytułowej w filmie, który miał największy budżet w historii
hiszpańskiej kinematografii, umocniło jej status gwiazdy.
– Idę do siebie, żeby odnaleźć trochę ciszy i spokoju – powiedział,
całując ją. – Do zobaczenia.
Wyszedł z jej pokoju i ruszył wspólnym korytarzem, potykając
się o kubek wczorajszej kawy, który zostawiła na środku podłogi.
– Szlag człowieka może trafić – mruknął, wycierając chustką
rozlany płyn.
Lucía nie tylko robiła wokół siebie straszny bałagan, ale też
przez jej dom nieustannie przewijały się tłumy – przyjaciele
i krewni, a nawet wielbiciele jej tańca. Może po prostu w ten sposób
została wychowana. Duża rodzina w Sacromonte, a potem lata
spędzone wśród zżytej społeczności Barrio Chino… Zdawało się, że
ta kobieta potrzebuje mieć wokół siebie bez przerwy gromadę ludzi.
– Boję się być sama – przyznała się kiedyś. – Przeraża mnie cisza.
Dla niego nie była straszna – dwa i pół roku z Lucíą sprawiło, że
znajdował w ciszy ukojenie.
Wkraczając w bezruch swojego mieszkania, odetchnął z ulgą i po
raz enty zaczął się zastanawiać, co z nimi będzie. Cała Hiszpania –
i oczywiście sama Lucía – oczekiwała, że się z nią ożeni. A on na
razie nawet nie poprosił jej o rękę. Rozstawali się wielokrotnie,
kiedy robiła o to awantury. Odchodził od niej, kamień spadał mu
z serca, że nie jest już w związku przypominającym jazdę kolejką
górską, że może odpocząć od wybujałych ambicji i dzikiego sposobu
życia tej kobiety.
– Ona jest nieznośna! – mówił sobie. – Święty by nie wytrzymał!
A potem, po kilku godzinach ciszy, za którą tak tęsknił, emocje
opadały. Mijały kolejne godziny i zaczynało mu jej brakować tak
bardzo, że wreszcie musiał czołgać się do niej z powrotem i na
kolanach błagać o przebaczenie.
– Tak, kupię ci pierścionek – zapewniał, gdy miotała oczami
pioruny, a potem kochali się łapczywie, namiętnie, oboje z ulgą
witając kres rozłąki.
I znów wszystko płynęło gładko, póki Lucía nie traciła
cierpliwości i nie zaczynało się to samo od nowa.
Meñique nie wiedział, dlaczego nie może zdobyć się na tę
ostateczną decyzję. Podobnie tajemnicą dla niego było to, dlaczego
nie jest w stanie naprawdę odejść. Czy to sprawa szalonego pociągu
seksualnego? Czy afrodyzjakiem był jej wyjątkowy talent, który
objawiał się w tańcu? Wniosek mógł być tylko jeden – kochał w niej
wszystko. Była jedyna w swoim rodzaju… Czasami miał wrażenie,
że oboje wpadli w pułapkę jakiegoś niekończącego się paso doble,
z którego nigdy nie zdołają się wyrwać.
– To nie miłość, ale uzależnienie – mruknął, starając się skupić
na melodii, którą próbował skomponować.
Nie potrafił się jednak skoncentrować i to było kolejnym
problemem. Związek z Lucíą okazał się zajęciem na pełny etat, nie
zostawało mu czasu na pilnowanie własnej kariery. Kiedy dostała
propozycję występów w Lizbonie, nawet nie spytała, czy on chce
jechać – uznała to za oczywiste.
– Może powinienem zostać – powiedział do swojej gitary. – A ona
niech sobie jedzie sama.
A potem wyjrzał przez okno i z niepokojem zauważył
maszerujących ulicą uzbrojonych żołnierzy. Jeśli w Hiszpanii
rozpętałaby się wojna domowa, rozłąka byłaby niebezpieczna,
a poza tym rozwydrzona banda tancerzy i muzyków Lucíi nie miała
pojęcia o prawdziwym świecie poza flamenco. Mogliby skończyć
w więzieniu albo przed plutonem egzekucyjnym za jakieś
nieostrożne słowa.
Ale czy to jego problem? Jeśli tak, to sam jest sobie winny.
Meñique ziewnął. Po występie Lucíi przy pełnej sali balowanie
trwało niemal do świtu. Odłożył delikatnie gitarę na stół, wyciągnął
się na kanapie i zamknął oczy. Mimo zmęczenia nie potrafił jednak
zasnąć. Gnębiło go przeczucie, że nieuchronnie zbliża się coś
strasznego.
*
– Co to za hałasy na ulicy? – spytała Lucía, kiedy Meñique
wieczorem wszedł do jej garderoby w Coliseum.
– To artyleria – odparł, wsłuchał się w huki i serce mu się
ścisnęło. – Obawiam się, że już się zaczęło.
– W teatrze nadal pustki, choć lada chwila powinniśmy
zaczynać. A słyszałam, że bilety wyprzedane.
– W mieście zrobiło się niebezpiecznie. Rozsądni ludzie siedzą
w domu. Wyszło wielu z tych, którzy już byli na widowni. Musimy
zdecydować, czy nie odwołać występu i nie wracać do domu, póki
się da. To i tak nasz ostatni spektakl, a skoro jutro mamy jechać do
Lizbony…
– W życiu nie odwołałam występów i nigdy tego nie zrobię!
Nawet gdyby miały mnie oglądać tylko sprzątaczki. – Stała
w pełnym makijażu scenicznym, jej twarz płonęła mocniej niż
kiedykolwiek. – Żadne wojska payos nie zabronią mi tańczyć! –
oświadczyła zdecydowanie.
Solidne mury teatru zatrzęsły się, gdy w oddali rozległ się huk
wybuchu, i na kruczoczarne włosy Lucíi posypał się tynk.
Przerażona, złapała Meñiquego.
– ¡Ay, Dios mío! Co tu się wyprawia?
– Sądzę, że nacjonaliści próbują przejąć miasto. Garnizon
wojskowy jest blisko teatru… Naprawdę powinniśmy się stąd
zabierać. Ruszajmy do Lizbony, póki czas.
Do garderoby zaczęli zaglądać wyraźnie wystraszeni członkowie
zespołu.
– Chyba jest już za późno – powiedział José, słysząc jego ostatnie
słowa. – Wyjrzałem na zewnątrz. Wszędzie tłumy, bieganina,
kompletny chaos.
Przez tłumek przepchał się Chilly i złapał Lucíę za ręce; na jego
twarzy malował się lęk.
– Rosalba została sama w mieszkaniu. Wiesz, że dziś wzięła
wolne, bo skręciła kostkę. Muszę się do niej dostać, ona może być
w niebezpieczeństwie!
– Nie wychodź! – Sebastian, gitarzysta, przytrzymał Chilly’ego za
ramię. – Rosalba to rozsądna kobieta – próbował go uspokoić. –
Zostanie w mieszkaniu. Ty siedź tutaj, rano do niej pójdziesz.
– Muszę iść teraz! Uważajcie na siebie, z pomocą Bożą spotkamy
się jeszcze w tym życiu. – Szybko pocałował Lucíę w oba policzki
i wybiegł z garderoby.
Całe cuadro zbiło się w gromadkę, wstrząśnięte jego nagłym
odejściem.
Meñique odchrząknął.
– Musimy znaleźć jakieś schronienie. Ktoś wie, czy jest tu
piwnica?
W progu pojawiła się zasępiona kobieta z miotłą.
– Señora, może nam pani pomóc? – spytał Meñique.
– Sí, señor, pokażę państwu zejście do piwnic. Możemy tam
przeczekać najgorsze.
– Świetnie.
Z zewnątrz dobiegły odgłosy strzelaniny. Wszyscy aż się skulili
ze strachu.
– Weźcie, co się da, żeby było wam wygodnie, i pójdziemy za
panią, señora – oznajmił Meñique.
Szybko zebrali rzeczy i kobieta z miotłą poprowadziła cuadro do
drzwi piwnicy. Z mijanego magazynku wyjęła dwa pudełka świec
i zapałki.
– Wszyscy są?! – zawołał Meñique.
– A gdzie mój ojciec? – spytała spanikowana Lucía, rozglądając
się.
– Jestem, querida – odezwał się głos ze schodów wiodących na
widownię. Pojawił się na nich José z naręczem butelek. – Poszedłem
do baru w foyer po zapas.
– Pospieszcie się! – ponaglił ich Meñique, gdy kolejny wybuch
zatrząsł murami, a światła w korytarzu zamigotały i zgasły. Szybko
zapalili świece i podawali je sobie z rąk do rąk.
– A teraz zstąpimy do el infierno – zażartował José, unosząc
butelkę do ust, gdy ruszali schodami w dół.
– Czemu tu tak zimno, skoro na zewnątrz jest upał? – zdziwiła się
Lucía, kiedy starali się jakoś umościć w wilgotnej piwnicy; nie
kierowała tego pytania do nikogo w szczególności.
– Przynajmniej tutaj jesteśmy bezpieczni – stwierdził Meñique.
– A co z Chillym? – odezwał się El Tigre, chodząc nerwowo w tę
i we w tę. – Poszedł tam… może po własną śmierć!
– Chilly to brujo – powiedziała Juana. – Szósty zmysł go chroni.
– Ay, możliwe, ale co z nami? Budynek może się na nas zawalić
i pogrzebie nas żywcem! – biadał Sebastian.
– A co gorsza, chyba nie dla wszystkich starczy brandy – dorzucił
José, stawiając z brzękiem butelki na ziemi.
– I tak to się skończy. – El Tigre pokręcił głową. – Zginiemy tu
i nawet nikt nie będzie o nas pamiętał.
– O nie! – zaoponowała Lucía, która już cała się trzęsła. – Świat
nie może o mnie zapomnieć!
– Proszę, señorita, niech się pani okryje. – Sprzątaczka zdjęła
cienki fartuch i zarzuciła go niczym szal na nagie ramiona Lucíi.
– Gracias, señora, ale mam lepszy sposób, żeby się rozgrzać…
Jej zdanie utonęło w huku kolejnej eksplozji, która była tak silna,
jakby coś wybuchło prosto nad nimi.
– ¡Señores y señoras! – krzyknęła Lucía, żeby ją słyszeli, gdy
wznosiła ramiona nad sobą. – Kiedy ci estupidos payos wysadzają
w powietrze to piękne miasto, my gitanos będziemy tańczyć!
*
We wspomnieniach Meñiquego o jego Lucíi te godziny, kiedy
byli uwięzieni w piwnicy teatru Coliseum, a Hiszpania pogrążała się
w chaosie wojny na dobre, zapisały się najwyraźniej.
Podniosła przerażonych członków quadro na nogi, zmusiła, by
mężczyźni wzięli gitary, a kobiety tańczyły. Nacjonaliści atakowali
garnizon, ale strzały zagłuszyła muzyka, gdy kilkunastu gitanos
oddawało się swojej dawnej sztuce, a ich widownią była jedna
kobieta z miotłą.
O czwartej nad ranem w mieście ucichło. Wyczerpani ze strachu,
uniesienia i nadmiaru alkoholu przydźwiganego tu przez José
członkowie zespołu padli na ziemię i zasnęli.
Pierwszy obudził się Meñique. Kręciło mu się w głowie po
wypitym brandy. Chwilę trwało, nim oprzytomniał i zorientował
się, gdzie jest – było ciemno jak w grobie. Namacał na podłodze
świece, które poprzedniego dnia wcisnął do kieszeni kurtki. Zapalił
jedną z nich i zobaczył, że wszyscy śpią. Głowa Lucíi opadała mu na
ramię. Delikatnie przesunął ją, podkładając jej swoją kurtkę. Wziął
świecę i zdezorientowany zaczął szukać schodów prowadzących na
górę. Kiedy trafił na drzwi, musiał zdobyć się na odwagę, by je
popchnąć. Wiedział, że jeśli nie puszczą, będzie to oznaczało, że oni
wszyscy w piwnicy są już żywymi trupami, pogrzebanymi pod
gruzami teatru.
Na szczęście otworzyły się łatwo i wyszedł na korytarz,
prowadzący do garderób. Jedynym śladem wczorajszej strzelaniny
był odłupany kawałek sufitu. Meñique odmówił modlitwę
dziękczynną i poszedł dalej, aż znalazł się przy wyjściu dla aktorów.
Otworzył powoli drzwi i wyjrzał.
W powietrzu nadal unosił się kurz od nocnych eksplozji.
W zwykle tętniącym życiem mieście panowała upiorna cisza.
Spojrzał w górę i zobaczył, że budynek naprzeciwko jest
podziurawiony kulami i odpryskami granatów. Wszystkie szyby
w oknach były strzaskane. Stłumił szloch. Wiedział, że to początek
końca jego ukochanej Hiszpanii.
Oszołomiony wrócił do piwnicy i rozejrzał się po spokojnie
śpiącym zespole.
– Pić mi się chce – szepnęła Lucía, kiedy potrząsnął nią, żeby się
zbudziła. – Gdzie jesteśmy?
– Jesteśmy bezpieczni, pequeña, i to najważniejsze. Pójdę na górę
do baru zobaczyć, czy nie ma tam wody.
– Nie zostawiaj mnie. – Wczepiła się w niego, aż poczuł na skórze
jej ostre paznokcie.
– To chodź ze mną i pomóż mi.
Oboje ruszyli po schodach, świecąc sobie po drodze; przeszli
przez pustą widownię i trafili do baru.
Lucía dorzuciła czekoladki na wierzch pudełek, w których
Meñique ustawił słoiki z wodą.
– I wszystko to za darmo! – zawołała, wpychając sobie do ust
drogie słodycze, wyraźnie ucieszona mimo okoliczności.
– Przecież stać cię na tyle czekoladek, ile dusza zapragnie.
– Tak, ale nie o to chodzi – obruszyła się.
W piwnicy towarzystwo się budziło. Docierało do nich, w jakiej
sytuacji znaleźli się oni i Hiszpania.
– Musimy jak najszybciej jechać do Lizbony – oświadczyła Lucía.
– Jak możemy się tam dostać?
– A przede wszystkim, jak zdobyć papiery, które umożliwią nam
przekroczenie granicy? – zauważył Meñique.
– I jak ja mam dotrzeć do mieszkania, żeby zabrać pieniądze,
które schowałem pod deskami podłogi? – mruknął José.
W końcu zdecydowali, że on i Meñique spróbują dojść jakoś do
swoich mieszkań, żeby zabrać, co potrzebne, a resztę rzeczy, na ile
to możliwe, zabezpieczą.
– Idę z wami – zdecydowała Lucía. – Nie mogę jechać do Lizbony
bez swoich strojów.
– Nie będzie na to miejsca – zaprotestował Meñique. – Nie.
Zostań tutaj i bądź grzeczna. Nikt nie wychodzi poza mną i José,
dobrze?
– Dobrze – odpowiedzieli chórem wszyscy w piwnicy.
Meñique i José ostrożnie wynurzyli się na zewnątrz. José
zobaczył to, co tamten wcześniej.
– Co oni narobili? – powiedział przerażony, kiedy spiesznie szli
wyludnioną ulicą, gdzie napotkali tylko kilku oszołomionych
mieszkańców. – I po której my jesteśmy stronie?
– Po naszej własnej, José, po naszej. Lepiej już idźmy.
José dziękował Bogu, że mieszkali zaledwie kilka przecznic dalej.
Poszedł po dokumenty członków cuadro, torbę swoich peset i dwie
suknie córki, a Meñique ruszył do siebie.
Zebrał, co mógł, po czym wyjrzał przez okno i zobaczył, że na
dole nadal panuje cisza, więc pod wpływem impulsu złapał kluczyki
samochodu, zbiegł na dół, wsiadł do niego i ruszył w kierunku
mieszkania Chilly’ego i Rosalby, dziesięć minut jazdy stamtąd.
Przebył niecałe trzysta metrów, nim zauważył blokadę, której
pilnowali żołnierze. Z bólem serca, że nie może się upewnić, czy
przyjaciele są bezpieczni, zawrócił i podjechał do mieszkania
Albaycinów. Wiedział, że w teatrze czeka na nich niecierpliwie
Lucía. José właśnie schodził z piętra obładowany do granic
wytrzymałości. Wrzucili to wszystko na tylne siedzenie.
– Ukryj wszystko co cenne w ubraniu na wypadek, gdybyśmy
zostali zatrzymani.
José tak zrobił, ale duży worek peset postawił między nogami.
– Nawet ja nie zdołam tego upchać do spodni – mruknął,
przewracając oczami.
Ruszyli, ale ledwie kilka metrów dalej zza rogu wyjechała
wojskowa ciężarówka. Jeden z żołnierzy uniósł dłoń i Meñique
musiał się zatrzymać.
– Buenos días, compadre. Dokąd to jedziecie? – zapytał oficer
w mundurze, który wysiadł z szoferki i podszedł do nich.
– Do teatru po rodzinę, która utknęła tam podczas tej
niespokojnej nocy – wyjaśnił Meñique.
Mężczyzna zajrzał do samochodu; jego ptasie oczka skupiły się
na worku między nogami José.
– Wysiadać!
Obaj posłusznie wysiedli, bo żołnierz zagroził im bronią.
– Dawaj kluczyki. Konfiskuję ten samochód na potrzeby wojska.
Zmywajcie się stąd.
– Ale… moja córka to Lucía Albaycín! – bronił się José. – Musi
mieć swoje suknie na wieczorny występ!
– Dzisiaj nie będzie żadnych występów – warknął tamten. –
O zachodzie słońca zaczyna się godzina policyjna.
– Ale samochód… Moja matka jest stara i chora, i… – zaczął José.
Żołnierz popchnął go kolbą w pierś.
– Zamknij się, gitano! Nie mam czasu stać tu i się wykłócać. Precz
mi z oczu, bo zastrzelę was na miejscu.
– Chodź, José – powiedział Meñique. – Gracias, capitán. Viva la
republica.
Objął ojca Lucíi ramieniem i odciągnął go od samochodu; nie
śmiał się obejrzeć, póki nie skręcili za rogiem. Już poza zasięgiem
wzroku żołnierza José padł na kolana i rozszlochał się.
– Cały nasz majątek! Wszystko przepadło!
– Bzdura! Uszliśmy z życiem.
– Dwadzieścia tysięcy peset, dwadzieścia tysięcy…
– Zarobicie je znowu, a nawet sto razy więcej. A teraz wstawaj,
wracajmy do teatru i zastanówmy się, jak wyjechać z Hiszpanii.
Kiedy dotarli do piwnicy, wszyscy ich obstąpili. José nadal łkał
niepocieszony.
– Trzeba było zostawić je tam, gdzie były – biadał. – Albo oddać
do banku…
– Ja bym się nie martwił – powiedział El Tigre. – Jutro pesety
będą tyle warte co piasek na plaży.
Lucía złapała swojego kochanka za rękę.
– Przyniosłeś moje suknie?
Zmarszczył brwi.
– Nie, ale próbowałem szukać Chilly’ego.
Nie wpadła w złość.
– I znalazłeś? – spytała.
– Nie dało się dotrzeć do jego mieszkania. Za dużo żołnierzy na
ulicach. Jedyne, co możemy, to zaplanować ucieczkę i mieć
nadzieję, że Chilly zdoła dołączyć do nas później.
– Czy jeżdżą pociągi? – spytała.
– Nawet jeśli tak, to nie mamy pieniędzy na bilety do Portugalii.
– Tu musi być jakiś sejf – podrzucił Sebastian. – Pewnie w biurze.
Tak zawsze jest.
– A skąd ty to wiesz, señor? – Lucía rzuciła podejrzliwe
spojrzenie w jego kierunku.
– Czysta intuicja, nic więcej – odparł niewinnie.
– Nawet jeśli jest, to jak mamy się do niego dobrać?
– Señorita, w tej sprawie też zaufałbym swojemu wyczuciu.
Sebastian został wysłany na górę ze sprzątaczką, która miała na
imię Fernanda i orientowała się, gdzie jest sejf. Reszta dyskutowała,
jaka byłaby najlepsza droga ucieczki ze stolicy.
– A co się stanie z tymi, co zostaną? – Lucía pokręciła głową. –
¡Ay! Nasz kraj upada. Co będzie z mamą? Z moimi braćmi i ich
rodzinami?
– Jeśli zdołamy znaleźć sposób, by się stąd wydostać, może uda
się nam ich potem sprowadzić.
Fernanda wróciła z Sebastianem, który z ukontentowaną miną
wyciągnął z kieszeni gruby plik banknotów i wielką garść monet.
– Niestety, najwyraźniej wczoraj rano oddali pieniądze do
banku, ale i tak mamy tu sporo ze sprzedaży biletów na wieczór –
stwierdził.
– Pytanie, dokąd i jak stąd wyjechać?
Fernanda szepnęła coś Lucíi do ucha.
– Mówi, że jej brat jest kierowcą autobusu. Ma do niego kluczyki,
bo zaczyna zmianę wcześnie rano, kiedy wszyscy śpią.
Całe towarzystwo spojrzało na sprzątaczkę, a ta skinęła głową.
– Gdzie mieszka pani brat? – zapytał Meñique.
– Tu, obok – odparła. – Mam mu powiedzieć, żeby podstawił
autobus pod teatr?
– Señora, pewnie nie będzie to tak proste. – Meñique westchnął. –
W całym mieście zamieszki, wojsko mogło już zająć zajezdnię.
– Nie, nie, señor, on parkuje autobus za rogiem na przystanku.
– To jeśli pani pozwoli, señora, pójdę z panią dowiedzieć się, czy
brat zechce nas podwieźć do granicy.
– Trzeba mu zapłacić – uprzedziła, łypiąc na monety i banknoty
leżące teraz na podłodze piwnicy.
– Mamy pieniądze, jak pani widzi.
Skinęła głową.
– To zaprowadzę pana do niego.
Wyszedł z Fernandą. W pół godziny byli z powrotem.
– Zgodził się – oznajmił Meñique. – Podjedzie do wyjścia dla
artystów, żeby nas wszystkich zabrać.
Uradowani, zaczęli wiwatować, ściskać i obsypywać
pocałunkami Fernandę.
– Ktoś nad nami czuwa. – Lucía uśmiechnęła się do swojego
kochanka.
– Jak na razie, ale przed nami jeszcze długa droga.
Fernanda dała im znak z ulicy, gdy brat podjechał pod drzwi.
Wyszli szybko z teatru i wsiedli do autobusu. Początkową radość
z tego, że znaleźli sposób ucieczki, przyćmiło zdumienie na widok
zmaltretowanego miasta.
– Znasz drogę do granicy? – zapytał Meñique brata Fernandy.
– Niech mi pan zaufa, señor – odparł Bernardo, bo tak miał na
imię. – Trafiłbym tam z zawiązanymi oczami.
– Jeśli on mieszka w sąsiedztwie, to dlaczego jego siostra nie
poszła do niego wczoraj nocować? – mruknął Meñique, siadając
obok Lucíi.
– Może w ten wieczór, kiedy w Madrycie strzelano, Fernanda
bawiła się tak świetnie jak jeszcze nigdy w życiu – zażartowała
Lucía.
Pasażerowie w autobusie szybko ucichli, gdy Bernardo – który
miał długą szpakowatą bródkę, a spod czapki kierowcy wystawały
mu długie loki – jechał pewnie, z wprawą omijając rumowiska
i głębokie wyrwy, które napotykali na szerokiej drodze.
– Madryt rzucony na swoje eleganckie kolana przez przemoc
nielicznych. – Meñique pokręcił głową. – Choć socjalista we mnie
zgadza się z tym, że trzeba zwalczać nacjonalistów, nie mogę
wprost uwierzyć w to, co się stało.
– Co to znaczy socjalista? – spytała Lucía. Zwinęła się w kłębek,
oparła głowę na jego kolanach i zamknęła oczy. Nie była w stanie
patrzeć na to, co mijali.
– O, pequeña, to skomplikowane. Są dwie strony w tej wojnie –
odparł, gładząc jej włosy. – Są socjaliści, ludzie jak my, którzy ciężko
pracują i chcą, żeby kraj był rządzony sprawiedliwie, i są
nacjonaliści, którzy chcą powrotu króla…
– Lubiłam króla, raz dla niego tańczyłam, wiesz.
– Wiem, pequeña. Ale nacjonalistami kieruje Franco, który
przyjaźni się z Hitlerem w Niemczech i Mussolinim we Włoszech…
Z tego, co słyszałem, Franco chce kontrolować wszystko. To, w co
wierzymy, jak pracujemy, jak żyjemy.
– Nigdy nie pozwolę nikomu mówić mi, co mam robić – szepnęła
Lucía.
– Obawiam się, że jeśli on przejmie armię w Hiszpanii, tak jak
w Maroku, nawet ty nie będziesz miała szans wobec takiego
człowieka jak Francisco Franco. – Meñique westchnął. – A teraz śpij.
Kierowany wprawnymi dłońmi Bernarda autobus brnął
naprzód. Ten człowiek najwyraźniej znał miasto jak własną kieszeń
i Meñique zastanawiał się, czy to nie anioł zesłał im jego i jego
siostrę. Nie mogli marzyć o bardziej nierzucającym się w oczy
środku transportu do granicy. Wkrótce wyjechali z miasta. Teraz
otaczały ich otwarte rolnicze tereny. Bernardo unikał miasteczek
i miast, na wszelki wypadek wybierał drogi wśród pól i lasów.
Zapadał zmierzch, gdy wreszcie dotarli do Badajoz, małego
miasta na granicy. Pełno tam już było pojazdów wszelkiego rodzaju.
A kolejka do kontroli granicznej wiła się jak wąż wzdłuż głównej
drogi. Stały tam auta i załadowane dobytkiem wozy ciągnięte przez
strudzone muły, a także wielu pieszych, kobiety z dziećmi na
rękach, mężczyźni niosący to, co mieli najcenniejszego.
– Dlaczego trwa to tak długo? – pytała niecierpliwie Lucía. – Nie
widzą, że chcemy przejechać?
Wstała, podeszła na front autobusu i nacisnęła klakson. Nagły
przenikliwy dźwięk przestraszył tych, którzy byli tuż przed nimi.
– Pequeña, proszę, trochę cierpliwości, nie powinniśmy zwracać
na siebie uwagi – powiedział Meñique, pociągając ją z powrotem na
miejsce.
Była północ, gdy wreszcie dotarli do kontroli. Bernardo
spokojnie podał papiery wszystkich pasażerów pogranicznikowi,
który wsiadł do autobusu.
– Czemu chcecie się dostać do Portugalii? – zapytał pasażerów.
– No jak to? Żeby tańczyć! – Lucía wstała i kołysząc biodrami,
ruszyła naprzód.
– Przykro mi, señora, ale mam rozkaz przepuszczać dziś tylko
obywateli portugalskich.
– To chyba będę musiała poślubić Portugalczyka. Może nawet
ciebie, señor? – Uśmiechnęła się do niego.
– Jesteśmy tu, bo cuadro Lucíi Albaycín ma kontrakt na występy
w Lizbonie – dodał Meñique pospiesznie, dając skinieniem głowy
znak José.
Ten natychmiast pokazał umowę.
Młody żołnierz popatrzył z góry na maleńką Lucíę
i najwyraźniej zaczynał kojarzyć, kim ona jest.
– Widziałem pani film – powiedział i zaczerwienił się po uszy.
– Gracias, señor. – Skłoniła się mu wdzięcznie.
– Panią przepuszczę, ale reszta musi zawrócić.
– Ależ, señor, jak mogę występować bez swoich gitarzystów,
tancerzy i pieśniarzy? – Klasnęła dłońmi na swoje cuadro. –
Pokażcie panu, jak gramy!
José, Sebastian i Meñique wyciągnęli gitary spod siedzeń i od
razu zaczęli grać. Juana śpiewała.
– Widzisz? – Lucía obróciła się znowu do żołnierza. – Czeka na
nas teatr da Trindade w Lizbonie! Jak mogłabym rozczarować tak
wspaniałe miasto? Ale cóż… – Pokręciła głową. – Muszę wracać do
Hiszpanii z przyjaciółmi. Nie mogę jechać bez nich. Kierowco,
zawracamy.
Bernardo uruchomił silnik, a Lucía ruszyła z powrotem na swoje
miejsce.
– Dobrze, już dobrze, puszczę was. – Pogranicznik otarł pot
z czoła. – Ale wpiszę, że wjechaliście wczoraj, bo inaczej będę miał
problem z szefem.
– Och! ¡Señor! – Odwróciła się i nagrodziła go olśniewającym
uśmiechem, a potem wspięła się na palce, by ucałować go
w policzek. – Jest pan taki miły. Dziękujemy, Portugalia panu
dziękuje, musi pan przyjść za kulisy, by odebrać bilety na występy
w tym tygodniu.
– Mógłbym zabrać matkę? – zapytał. – Uwielbia ten film z panią.
– ¡Sí! Przyprowadź całą rodzinę.
Młody człowiek wysiadł, czerwony jak piwonia, a Bernardo
zamknął drzwi.
– Jedź! – mruknął Meñique, gdy dostrzegł, jak do ich nowego
przyjaciela machającego, by ich przepuścić, podchodzi inny
pogranicznik w graniastej czapce. Pięć, może sześć kilometrów za
granicą Bernardo zjechał na pole, a potem ostro skręcił w lewo
i zatrzymał autobus przed małym wiejskim domem. Osunął się na
kierownicę. Fernanda podeszła do niego zaniepokojona.
– Bernardo mówi, że ma dość. Nie da rady jechać dalej.
Odpoczniemy tu przez noc.
– Jest chory? – zapytał zmartwiony Meñique.
– Nie, ale mówi, że jest już za stary na takie emocje – odparła
Fernanda.
– Gdzie jesteśmy? – Lucía usiadła i lekko skołowana, rozejrzała
się.
– Tu mieszka nasz kuzyn – uspokoiła ją Fernanda.
Wszyscy wyszli z autobusu. W drzwiach domu pojawili się
zaspany mężczyzna w średnim wieku, jego żona i dzieci. Patrzyli
zaskoczeni na kobiety w sukniach do flamenco. Bernardo wyjaśnił
kuzynowi sytuację i choć było po trzeciej w nocy, wkrótce całe
towarzystwo siedziało na podwórzu, ugoszczone świeżym
pieczywem, serem i oliwkami z ostatnich zbiorów.
– Zupełnie jakby to było jakieś przyjęcie, choć wiem, że nie jest –
powiedziała Lucía, nie kierując tych słów do nikogo
w szczególności.
Zapaliła papierosa, gdy reszta zespołu kończyła jeść. Jej ojciec
był milczący – niewątpliwie nadal próbował uporać się ze stratą
swoich cennych peset.
Wreszcie całe cuadro poukładało się na kocach pod gołym
niebem, dokoła niewielkiego ogniska. Lucía w ramionach kochanka
zapatrzyła się w gwiazdy świecące jasno na czarnym niebie.
– Tutaj można by pomyśleć, że to, co stało się wczoraj
w Madrycie, to tylko zły sen. – Westchnęła. – Wszystko jest tak jak
przedtem.
– Módlmy się, żebyśmy pewnego dnia mogli wrócić.
– Jeśli nie, będziemy mieszkać na farmie z rodziną Fernandy,
a ja będę tańczyć, zbierając oliwki. To cud, że udało się nam tu
dotrzeć.
– Masz rację.
– Wszyscy mieliśmy szczęście… poza Chillym… – Przygryzła
wargę. – Czy go jeszcze kiedyś zobaczymy?
– Tego nie wiem. Możemy tylko modlić się za niego i Rosalbę.
– A jak sądzisz, co się stanie w Hiszpanii, Meñique?
– Jeden Bóg wie, pequeña.
– Czy to się rozprzestrzeni na cały kraj? Jeśli tak, muszę znaleźć
sposób, by wydostać stamtąd mamę i braci. Nie mogę ich tak
zostawić.
– Na razie planujmy na jeden dzień, dobrze? – Pogładził jej włosy
i pocałował ją w czubek głowy. – Buenas noches, Lucía.
*
Dotarli do Lizbony następnego dnia po południu. Wyczerpani
długą podróżą, wymięci po jej trudach.
– Musimy znaleźć jakieś lokum. Nie mogę iść na spotkanie
z señor Geraldem w takim stanie. Wyglądam i śmierdzę jak świnia –
oświadczyła Lucía. – Jaki jest najlepszy hotel w Lizbonie? – spytała
Bernarda, który był tu ich przewodnikiem, bo jego matka była
Portugalką.
– Avenida Palace.
– No to tam się zatrzymamy.
– Lucío, nie mamy pieniędzy – przypomniał jej ojciec.
– I dlatego muszę się doprowadzić do porządku i wziąć kąpiel,
a potem pójdę zobaczyć się z człowiekiem, który nas zatrudnia.
Musi dać nam zaliczkę.
José przewrócił oczami, ale dziesięć minut później autobus
zatrzymał się pod wielkim hotelem. Przy paradnym wejściu stali
dwaj odźwierni w eleganckich czerwonych uniformach.
– Zaczekajcie, pójdę tam sama.
Lucía wysiadła, a za nią szybko wyskoczył Meñique. Dumnym
krokiem minęła odźwiernych i ruszyła przez marmurowe lobby do
recepcji.
– Jestem Lucía Albaycín – oznajmiła zdumionej kobiecie za
kontuarem. – Przyjechałam z zespołem na występy w teatrze da
Trindade. Potrzebujemy kilku pokoi.
Recepcjonistka zmierzyła wzrokiem nędzarkę w brudnej sukni
do flamenco i poszła po kierownika.
– Są tu jacyś Cyganie – szepnęła mu po drodze.
Kierownik pomaszerował w kierunku Lucíi, szykując się na
ostrą scysję, ale przyjrzał się drobnej kobiecie i nagle rozpromienił
się w uśmiechu.
– Lucía Albaycín, jak przypuszczam?
– Sí, señor. Jak miło, że ktoś mnie rozpoznaje w tym dalekim
kraju.
– To zaszczyt panią gościć. Trzy razy byłem na pani filmie. Czym
mogę służyć?
Piętnaście minut później cały zespół został rozlokowany
w luksusowych pokojach. Lucía dostała apartament. Tańczyła po
nim, łapiąc to jabłko, to pomarańczę z misy z owocami. Schowała
też sobie do zabrania dwie popielniczki i mydło z łazienki.
– Musimy coś zjeść – rzuciła, kiedy całe cuadro zebrało się u niej.
– Zamówcie mi sardynki, jeśli dacie radę rozeznać się w tej
portugalskiej karcie dań, a ja pójdę się wykąpać.
– Mam nadzieję, że Geraldo będzie gotów wypłacić ci zaliczkę. Te
pokoje muszą kosztować tyle co okup za króla Alfonsa – mruknął
José, pociągając brandy z butelki, którą znalazł w barku.
Kiedy przyniesiono im zamówienie, siedli na podłodze
apartamentu i łapczywie jedli, nie korzystając ze sztućców.
Fernanda i Bernardo – którzy mówili płynnie po portugalsku –
zostali wysłani po coś, co mogłaby włożyć Lucía na spotkanie, bo jej
suknia do flamenco moczyła się do prania w wannie.
– Jak wyglądam? – spytała swojego kochanka godzinę później,
wykręcając piruet w czerwonej sukience w groszki, którą Fernanda
wyszukała w dziale dziecięcym domu towarowego.
– Prześlicznie. – Uśmiechnął się i pocałował ją. – Iść z tobą?
– Nie, lepiej, żebym wybrała się sama.
Ruszyła do drzwi.
Towarzyszył jej Bernardo, który w razie potrzeby miał służyć za
tłumacza. Gdy znaleźli się w biurze impresaria, recepcjonistka nie
chciała wpuścić Bernarda, ale Lucía, nie czekając na pozwolenie,
wmaszerowała do gabinetu.
– Geraldo! – powitała mężczyznę siedzącego za stylowym,
eleganckim biurkiem. – Jestem!
Wąsacz podniósł wzrok znad papierów, które przeglądał,
i przyjrzał się jej. Wreszcie dotarło do niego, kim jest ta drobna
kobieta, i machnął na wystraszoną recepcjonistkę, by wyszła.
– Señorita Albaycín, jakże miło mi panią widzieć – powiedział
całkiem znośnym hiszpańskim.
– I nawzajem, señor.
– Proszę usiąść. Niech mi pani wybaczy mój kiepski hiszpański.
Czy to pani ojciec? – zapytał, wskazując na Bernarda, który mężnie
warował przy niej niczym strażnik.
– Nie. Zabrałam go w charakterze tłumacza, ale widzę, że nie
było potrzeby. – Lucía władczym gestem odprawiła swojego
towarzysza. – Dziękuję. Możesz zaczekać na zewnątrz. Więc gdzie
jest ten teatr, w którym mam wystąpić?
– Ja… – Impresario gapił się na nią, jakby to był sen. – Muszę
przyznać, że jestem zaskoczony pani przyjazdem.
– Jakże moglibyśmy pana zawieść, señor. – Uśmiechnęła się,
siadając na krześle naprzeciw niego. – Co pana tak dziwi?
– Madryt… przecież ten atak nacjonalistów… Nie sądziłem, że
będziecie w stanie przekroczyć granicę. Miała pani dać pierwszy
występ wczoraj.
– Wiem, wiem, señor, lecz pewnie zdaje pan sobie sprawę, że
mieliśmy trochę trudności z wyjazdem z kraju. Ale jesteśmy i tylko
to się liczy. Przyjechaliśmy bez bagaży, tak jak staliśmy. Wojsko
skonfiskowało nam wszystkie pieniądze, więc muszę pana prosić
o zaliczkę za występy, żebyśmy mieli za co się tu urządzić.
– No tak – impresario potarł czoło – kiedy kilka dni temu
usłyszałem, co się dzieje, i nie miałem od was żadnych wieści,
uznałem, że nie przyjedziecie. I… – odchrząknął – zatrudniłem inny
zespół, który był akurat… dostępny. Wczoraj zaczęli występy. I jak
słyszałem, z powodzeniem.
– Cieszę się za nich, señor, ale teraz musi pan ich zwolnić,
nieprawdaż? Zgodnie z obietnicą jesteśmy.
– Señorita, rozumiem, ale spóźniliście się i… no cóż, umowa jest
już nieważna.
Lucía uniosła brwi.
– Señor, może czegoś nie zrozumiałam z powodu nieznajomości
języka. Chyba nie chce pan powiedzieć, że zrywa pan umowę?
– Obawiam się, że tak, señorita. Nie mogliśmy pozwolić sobie na
to, by wczoraj teatr stał pusty. Przykro mi, że przyjechaliście z tak
daleka, ale w umowie określiliśmy wyraźnie, że musicie dotrzeć na
próbę techniczną, a tak się nie stało. – Wstał i podszedł do szafki,
przejrzał jakieś papiery i wyciągnął odpowiednią teczkę. – Proszę
spojrzeć.
Podsunął jej dokument.
Rzuciła okiem. Zapisana kartka nic dla niej nie znaczyła. Wzięła
głęboki wdech, jak uczył ją Meñique, nim powiedziała:
– Czy pan wie, kim ja jestem, señor?
– Ależ tak, señorita, i wielka szkoda, że przez zbieg okoliczności…
– To nie „szkoda”, ale katastrofa! Czy pan zdaje sobie sprawę,
jakie przeszkody musieliśmy pokonać, żeby przedostać się do
Lizbony na występy w teatrze?!
– Nie, señorita, mogę się tylko domyślać i pogratulować odwagi.
– Señor – Lucía wstała, oparła się swoimi malutkimi pięściami
o biurko i nachyliła się tak, że ich oczy znalazły się zaledwie kilka
centymetrów od siebie – by dotrzymać umowy, ryzykowaliśmy
życie. Wojsko zabrało nam wszystko, co mieliśmy, a pan siedzi tu
w swoim wygodnym fotelu i mówi mi, że nasz kontrakt jest
nieważny?!
– Przykro mi, señorita. Proszę zrozumieć, wieści z Hiszpanii nie
były dobre.
– A pan niech zrozumie, że zostawia nas pan bez grosza i bez
pracy w obcym kraju.
Popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
– Nic na to nie poradzę.
Lucía walnęła pięściami w blat.
– Trudno, niech będzie!
Odwróciła się od niego tak gwałtownie, że kosmyki jej długich
włosów smagnęły go po twarzy. Ruszyła do drzwi, ale na progu
przystanęła i obejrzała się.
– Gorzko pożałujesz tego, co dziś mi zrobiłeś. – Wyciągnęła palec
w jego kierunku. – Przeklinam cię, señor, przeklinam!
I wyszła. Impresario poczuł, jak przebiega go dreszcz. Sięgnął po
karafkę brandy stojącą na biurku.
*
Kiedy wróciła do hotelu, kazali Sebastianowi, włamywaczowi od
sejfów, opróżnić kieszenie. Policzyli skradzione pesety, odejmując
od tego opłatę dla Bernarda za transport.
– Ile kosztuje tu pokój? – zapytał Meñique.
– Kierownik nie mówił – odparła Lucía. – Sądzi, że jestem bardzo
bogatą gwiazdą filmową i nie muszę zaprzątać sobie głowy takimi
głupstwami. Ha, ha!
Meñique był zdruzgotany, kiedy sprawdził ceny wypisane na
tablicy za recepcją. Wrócił do apartamentu, kręcąc głową.
– Mamy tylko na opłacenie jednego z mniejszych pokoi. Na jeden
nocleg.
– No to musimy znaleźć sposób, żeby zarobić na resztę –
powiedziała Lucía. – Zejdziesz ze mną na dół na drinka?
– Nie stać nas na picie w takim hotelu.
– Nie martw się, nie my będziemy płacić. Tylko poprawię
makijaż i idziemy.
Elegancki bar na dole był pełen ludzi. Lucía poszukała wzrokiem
wolnego miejsca, a jej kochanek niechętnie zamówił im po drinku.
Siedli na wysokich stołkach.
Lucía uniosła szklankę.
– Za nas, querido, i naszą cudowną ucieczkę. – Stuknęła się z nim.
– A teraz spróbuj się odprężyć. Udawaj, że dobrze się bawisz –
wycedziła przez zęby.
– Co my tu robimy? Nie możemy pozwolić sobie na takie
ekstrawagancje, Lucío, i…
– Do tego baru na pewno przychodzi śmietanka towarzyska
Lizbony. Ktoś mnie rozpozna i nam pomoże.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odezwał się niski
męski głos za nimi.
– Señorita Lucía Albaycín! To naprawdę pani?
Lucía obejrzała się i napotkała wzrok mężczyzny, który wydał
się jej znajomy.
– Sí, señor. – Wyciągnęła do niego dłoń niczym królowa. – Czy my
się już gdzieś spotkaliśmy?
– Nie. Nazywam się Manuel Matos. Ale chyba poznała pani
kiedyś mojego brata, Antonia Trianę.
– Antonio! Oczywiście! Cóż to za wspaniały tancerz.
Występowałam z nim raz w Barcelonie. Co u niego słychać?
– Czekam na wieści z Hiszpanii. Zdaje się, że jest tam trudna
sytuacja.
– Tak. Ale jak pan widzi, nie tak fatalna, żebyśmy nie zdołali tu
dotrzeć.
– Pani obecność daje mi nadzieję, że i mój brat może się tu
pojawić cały i zdrowy. Występuje pani w Lizbonie?
– Mieliśmy umowę, lecz obejrzeliśmy to miejsce i okazało się
nieodpowiednie.
– Naprawdę? Jedzie więc pani dalej? Pewnie do Paryża?
– Niewykluczone, ale i mnie, i mojemu zespołowi bardzo się
podoba w Lizbonie. Hotel też jest przyjemny. – Zatoczyła ręką łuk,
wskazując na otoczenie w barze. – Obsługa bardzo się stara, żeby
było nam tu wygodnie.
– Muszę przedstawić was swoim przyjaciołom w Café Arcadio.
Jest tam mnóstwo osób, które byłyby zachwycone, gdyby mogły
zobaczyć pani występ, zanim pojedzie pani dalej.
– Jeśli znajdziemy chwilę, to z przyjemnością, señor.
– W takim razie zapraszam was tam na jutro. Czy siódma
wieczorem by wam odpowiadała?
Popatrzyła na swojego kochanka.
– Damy radę jakoś to wpasować w nasze plany? – spytała.
– Na pewno uda się wygospodarować chwilę w naszym
napiętym grafiku, skoro panu zależy, señor – odparł sztywno
Meñique.
– Koniecznie. Postaraj się, Agustín – powiedziała z naciskiem,
celowo używając jego nazwiska. – Przez wzgląd na naszego starego
przyjaciela. Dobrze. Wobec tego o siódmej?
– Dam znać przyjaciołom.
– A teraz musimy niestety przeprosić, señor, jesteśmy umówieni
na kolację. – Dopiła drinka i wstała.
– Oczywiście. W takim razie do jutra – powiedział Manuel
i skłonił się, nim Lucía z podążającym za nią Meñiquem skierowała
się do wyjścia.
– Dokąd idziemy? – zapytał, kiedy wyszli z hotelu i ruszyli
chodnikiem.
– Na umówioną kolację.
Nie zatrzymywała się, póki nie doszli do końca budynku,
a potem skręciła w alejkę biegnącą wzdłuż bocznej ściany hotelu.
– Na pewno jest tu jakieś wejście dla obsługi, z którego możemy
skorzystać, żeby przekraść się z powrotem do pokoju.
Meñique złapał ją za rękę, zmusił, żeby się zatrzymała,
i przyparł ją do muru.
– Lucío Albaycín, jesteś niemożliwa!
A potem ją pocałował.
25

Następnego wieczoru po skorzystaniu z wanny w apartamencie


Lucíi do wyprania śmierdzących kostiumów członkowie cuadro
przeszli ulicami Lizbony do Café Arcadio. Lizbona to wspaniałe
miasto, mogła rywalizować z Madrytem, a Café Arcadio ze swoim
królewskim secesyjnym frontonem obiecywało zamożną klientelę.
Manuel czekał na nich przed wejściem. Miał na sobie nienagannie
skrojony smoking i muszkę.
– Udało się, przyszłaś! – powiedział, obejmując Lucíę.
– Tak, señor, ale nie możemy zostać długo, bo proszono nas,
żebyśmy później jeszcze gdzieś zatańczyli. Możemy wejść?
– Oczywiście, ale…
– Jakiś problem, señor? – Meñique wyczuł, że mężczyzna się
waha.
– Szef lokalu… zdaje się, nie jest wielkim fanem… flamenco.
– Chodzi o to, że nie lubi gitanos? – docisnęła go Lucía. – W takim
razie ja z nim pomówię.
Jak burza minęła Manuela i otworzyła drzwi. Powietrze
wewnątrz było wypełnione dymem i gwarem, który ucichł, gdy
ruszyła między stolikami w kierunku baru w głębi lokalu.
– Gdzie szef? – spytała ostro mężczyznę nalewającego drinki.
– Szef… – Barman rozejrzał się nerwowo, gdy reszta gitanos
otoczyła Lucíę. – Pójdę go poszukać.
– Przestań – zwrócił się do niej Meñique, próbując zażegnać
konflikt. – Są inne miejsca, gdzie możesz tańczyć! Nie będziemy
występować tam, gdzie nas nie chcą.
– Rozejrzyj się – szepnęła cicho, lekkim skinieniem głowy
wskazując na gości przy stolikach za nim. – To bogaci payos, a nam
są potrzebne ich pieniądze.
Pojawił się szef; skrzyżował ręce na piersi, jakby szykował się,
by dać im silny odpór.
– Señor, jestem Lucía Albaycín i przyszłam ze swoim cuadro
zatańczyć w pana lokalu. Señor Matos – wskazała Manuela – mówił,
że pana goście to koneserzy sztuki, którzy na pewno docenią nasz
talent.
– To może prawda, ale nigdy nie występowali tu jeszcze żadni
Cyganie. Poza tym nie mam pieniędzy, by wam zapłacić.
– Chce pan powiedzieć, że nie chce pan nam płacić, bo sądząc po
garniturze, który pan nosi, i ubiorze pana gości, dobrze się panu
powodzi.
– Señorita Albaycín, muszę pani odmówić. A teraz prosiłbym,
aby spokojnie opuściła pani ze swoim zespołem ten lokal, zanim
wezwę policję.
– Señor, z pana świetnego hiszpańskiego wnoszę, że jest pan
jednym z nas, sí?
– Pochodzę z Madrytu, owszem.
– Wie pan więc zapewne, co stało się w naszym kraju?
I wyobraża pan sobie, co musieliśmy przejść, żeby przyjechać do
Lizbony i móc przed wami wystąpić?
– Oczywiście, słyszałem o problemach, ale ja państwa tu nie
zapraszałem…
– No to muszę zapytać bezpośrednio pana gości, czy chcą
zobaczyć, jak tańczę. I opowiem im, jak zostaliśmy zmuszeni do
ucieczki z kraju, a teraz jeszcze wyrzuca nas za próg jeden
z naszych ziomków!
Odwróciła się od niego i błyskawicznie przyciągnęła sobie
najbliższe krzesło. Wskoczyła na nie, wspierając się na ramieniu
Meñiquego, i zaklaskała głośno palmas. Gdy jej stopy zaczęły
wybijać rytm na krześle, a klaskanie trwało dalej, wszyscy umilkli.
Klienci siedzący przy stoliku, od którego zabrała krzesło, szybko
chwycili szklanki, by się nie potłukły.
– ¡Olé! – krzyknęła.
– ¡Olé! – odpowiedziało cuadro i kilku gości z sali.
– Señores y señoras, kierownik tego lokalu nie życzy sobie,
abyśmy dla was tańczyli. A my przyjechaliśmy aż z Hiszpanii,
ryzykując po drodze życie. Musieliśmy uciekać z naszego
ukochanego kraju, tak jak staliśmy, bez pieniędzy, bez niczego.
Manuel przetłumaczył jej słowa na portugalski.
– Więc spytam was, czy chcecie, żebyśmy wam zatańczyli.
Rozejrzała się po widowni.
– ¡Sim! – odezwał się ktoś od jednego ze stolików.
– ¡Sim! – dołączyli goście od drugiego, aż wreszcie cała sala była
po jej stronie.
– Gracias. W takim razie zaczynamy.
Kiedy rozsuwano stoliki, by zrobić miejsce dla zespołu,
kierownik pociągnął ją na stronę.
– Ale ja nie zapłacę, señorita.
– Dziś zatańczymy za darmo, señor, ale jutro – Lucía dźgnęła go
palcem pod chude żebra – będziesz błagał, żebym pozwoliła ci nam
płacić.
*
Meñique patrzył, jak Lucía pochłania łapczywie chleb i wędlinę
– jedyne, co hotel był w stanie im zapewnić o trzeciej nad ranem.
On sam padał na twarz ze zmęczenia po wieczornym występie oraz
nerwach i trudach ostatnich kilku dni, tymczasem Lucía sprawiała
wrażenie niezmordowanej. Siedząc na podłodze, wiodła prym
w towarzystwie, upajając się sukcesem.
Jak ona to robi? – zastanawiał się. Wyglądała na tak kruchą, ale
jej ciało zdawało się nie do zdarcia. Potrafiła nie poddawać się
niepowodzeniom i ciosom losu. Odcinała złe emocje i myśli, jakby
zamykała je w stalowej puszce, i budziła się jak nowa każdego dnia,
z optymizmem patrząc w przyszłość.
– Nareszcie! Teraz możemy tu zostać! – Klasnęła w dłonie jak
uradowane dziecko. – I kupić sobie trochę nowych strojów. Trzeba
jutro poszukać jakiegoś odpowiedniego materiału, a potem
krawcowej.
– Może znaleźlibyśmy sobie jakiś tańszy hotel albo wynajmijmy
mieszkanie dla nas wszystkich… – mruknął José.
– Przestań się zamartwiać, ojcze. Wczoraj mogli nas wsadzić do
paki, bo wprowadziliśmy się do hotelu, nie mając jak za to zapłacić.
A dziś wieczorem kilkaset osób zgotowało nam owację. To się
rozniesie, zobaczysz. – Podeszła do ojca i go uściskała. – Jeszcze
trochę brandy, tatku?
– Możecie świętować dalej, ale ja idę spać. – Meñique pocałował
lśniące ciemne włosy na jej głowie.
*
Lucía wierzyła, że podbije serca portugalskiej publiczności,
i wyglądało na to, że się nie pomyliła. Z tygodnia na tydzień do Café
Arcadio ściągały coraz liczniejsze tłumy. Setki chętnych zbierały się
przy wejściu, by dostać się do środka i zobaczyć fenomen, jakim
była La Candela. Miało się wrażenie, że przez nowe wyzwanie jej
taniec stał się podwójnie zaciekły i namiętny. Widownia to
doceniała, a poczucie, że te występy to kwintesencja kultury
sąsiedniego kraju, który został tak brutalnie powalony na kolana
przez wojnę domową, sprawiało, że publiczność jeszcze bardziej
pokochała flamenco. Jednak choć jej kariera osiągała tak
upragnione szczyty, życie prywatne Lucíi stawało się coraz bardziej
żałosne. Codziennie rano, kiedy leżała w łóżku swojego
apartamentu, prosiła, żeby Meñique czytał jej wiadomości
z Hiszpanii i opowiadał, co szepcze się na temat tamtejszej sytuacji
w barach Lizbony.
– W Grenadzie zamordowali Lorcę, naszego największego poetę
– powiedział z goryczą Meñique. – Nie cofną się przed niczym, by
zniszczyć nasz kraj.
– ¡Dios mío! Doszli do Grenady! Co się stanie z mamą? I moimi
braćmi?! Ja siedzę tu sobie jak królowa, a oni może głodują albo już
nie żyją! Powinnam skontaktować się z Bernardem, poproszę go,
żeby zawiózł mnie autobusem do Grenady…
– Lucío, w Hiszpanii panuje chaos. Nie możesz tam wracać –
powtarzał jej Meñique setki razy.
– Ale nie mogę ich tam tak zostawić! Matka poświęciła dla nas,
dzieci, wszystko! Może w Pampelunie jest inaczej, ale w Sacromonte
rodzina to świętość.
– Przecież nie ty jesteś odpowiedzialna za to, co dzieje się
z matką, pequeña. To twój ojciec powinien o nią zadbać.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że on wielbi tylko swoje konto
w banku i szyjkę butelki. Nigdy nie opiekował się mamą, mną czy
braćmi. Co możemy dla nich zrobić? – Złożyła swoje drobne ręce,
a w jej oczach błysnęły łzy. – Masz tylu przyjaciół wśród payos, osób
na stanowiskach…
– Owszem, mieli wysokie pozycje, ale kto wie, co się teraz z nimi
dzieje?
– Przecież mógłbyś do nich napisać? Dowiedzieć się, jak zdobyć
dokumenty dla mojej rodziny, żeby ją tu sprowadzić? Proszę,
pomóż mi. Bo jak nie, to będę musiała sama jechać do Hiszpanii,
żeby ich ratować.
– Nie, to zbyt niebezpieczne, pequeña. Franco dostał wsparcie od
Salazara, nawet tu pełno szpiegów nacjonalistów. Gdyby tylko
przyłapali nas na jakichś knowaniach…
– A któż to jest Salazar! Jak śmie nas szpiegować! – krzyknęła.
– To premier Portugalii, Lucío. Nie słuchasz niczego, co ci
mówię?
– Słucham twoich słów tylko wtedy, kiedy akompaniujesz mi na
gitarze, mi amor – odparła szczerze.
*
Następnej niedzieli nie mieli wieczorem występu. Meñique nie
musiał się spieszyć, więc umęczony błaganiami kochanki, pożyczył
samochód od Manuela Matosa i pojechał w kierunku granicy
z Hiszpanią. Mijał już prawie miesiąc, odkąd przybyli do Portugalii.
Miał nadzieję, że jakoś odnajdzie farmę, na której zatrzymali się
tamtej nocy po przekroczeniu granicy. Bernardo, zanim wyjechał
z siostrą z Lizbony, powiedział mu, że nie wracają do kraju. Mieli
zamiar zatrzymać się u krewnych. Zwierzył się, że ci podczas wojny
razem z nim zajmowali się przemytem.
– Niech jedzie i przekupi kogo trzeba, żeby nie wiem ile to miało
kosztować. Obiecaj mu, że za wszystko zapłacimy – prosiła
kochanka Lucía.
Meñique parę razy pobłądził. Skręcał w boczne pełne wertepów
drogi i musiał zawracać. Ale wreszcie, po kilku godzinach, trafił pod
mały wiejski dom, który z ulgą rozpoznał.
– Teraz pozostaje mi modlić się, żeby ich tu jeszcze zastać… –
szepnął do siebie, wysiadając.
Podszedł do drzwi i zapukał. Otworzyła mu znajoma postać.
– Fernanda! Dzięki Bogu!
– Co się stało? Lucía jest chora?
– Nie, nie, nic takiego. Czy zastałem Bernarda?
– Tak. Właśnie jemy ciasto. Proszę do środka, señor.
Wszedł, przywitał się i usiadł przy stole. Bernardo z kuzynem
opowiadali, co słyszeli od ludzi przekraczających granicę.
Wiadomości z targanego wojną domową kraju były ponure.
– Panuje chaos. Nie byłem w Hiszpanii od czasu, kiedy
nacjonaliści przejęli granicę w Badajoz. To po prostu zbyt
niebezpieczne.
– W takim razie pewnie nie będziesz mógł nam pomóc.
– A o co chodzi? – Fernanda trąciła brata łokciem. – Pamiętaj, to
tylko dzięki naszym przyjaciołom z teatru uciekliśmy w porę.
– Lucía zapowiedziała mi, że jeśli nie znajdziemy sposobu, by
wydostać z kraju jej bliskich, to sama pojedzie ich szukać. A wszyscy
wiemy, że ona nie rzuca słów na wiatr. Jest gotowa zapłacić każdą
cenę, byle ich tu sprowadzić.
Bernardo spojrzał na swojego kuzyna Ricarda. Ale ten pokręcił
głową.
– Nawet dla nas to teraz za duże ryzyko.
– Na pewno macie jakieś kontakty w Hiszpanii. Przecież musi
być jakiś sposób? – nalegała Fernanda. – Bernardo, pomyśl, a gdyby
to była nasza mama? Zrobiłbyś wszystko, żeby jej pomóc.
– Kobieto, czasami myślę, że chcesz się mnie pozbyć –
odparował.
– Papiery możemy im załatwić – powiedział Ricardo. –
Problemem jest rejon. Grenada. Trwają tam walki pomiędzy
republikanami a nacjonalistami. Morduje się setki cywilów.
Wyciągają człowieka z domu i strzelają mu w łeb na oczach dzieci
jakby nigdy nic. Miejskie więzienie pęka w szwach, nikt nie jest
bezpieczny, señor.
– Skąd tyle wiesz o tym mieście? – Meñique popatrzył na niego
uważnie.
– Nasz krewny przyjechał stamtąd tydzień temu.
– Jak przedostał się tu przez zamkniętą granicę?
– Ukrywał się na ciężarówkach. Przejechał na tę stronę w okolicy
Faro.
– Czyli jest sposób – rzucił Meñique.
– Sposób jest zawsze, ale powiedzmy sobie brutalnie, że nawet
gdybyśmy dotarli do Grenady, nie mamy pojęcia, czy odnajdziemy
rodzinę señority Albaycín wśród żywych – zaoponował Ricardo. –
Jak pan wie, jej krajanie, ci z Sacromonte, mają jeszcze mniej
przyjaciół niż zwyczajni cywile z tej okolicy.
– Wiem, señor, jednak oni są do tego przyzwyczajeni. Lucía jest
przekonana, że jej matka żyje i zwykle intuicja jej nie zawodzi.
Może spróbujcie załatwić odpowiednie papiery i zastanówcie się,
czy jesteście gotowi nam pomóc.
Meñique wyciągnął plik escudo, które Lucía wykradła
z kryjówki ojca.
– Będę czekał na wiadomość, czy zdecydujecie się jechać. –
Wskazał na kartkę, którą położył na stercie banknotów. – Przyślijcie
mi na ten adres odpowiedź telegraficznie.
– Zrobimy co w naszej mocy, señor – zapewnił Bernardo, łypiąc
okiem na pieniądze, a potem na siostrę i kuzyna. – Do zobaczenia.
Trzy dni później Meñique otrzymał telegram.
POJEDZIEMY STOP ODWIEDŹ NAS JAK NAJSZYBCIEJ STOP
NIM RUSZYMY STOP BERNARDO STOP
*
Lucía – ani przed resztą zespołu, ani przed zachwyconą
widownią – nie okazywała, jak bardzo się denerwuje. Ale kiedy
zostawali w nocy sami, a dni mijały i nie było żadnej wieści od
Bernarda, tuliła się do swojego kochanka niczym dziecko szukające
pociechy.
– Kiedy się odezwą? To już tyle czasu… Obawiam się
najgorszego.
– Pamiętaj – Meñique uniósł jej brodę, by na niego spojrzała –
nasze życie na tym świecie jest trudne, jedyne, co nam pozostaje, to
nie tracić nadziei.
– Tak. Wiem. Muszę wierzyć, że będzie dobrze. Te amo, kochany.
Gładził jej włosy, a ona zasypiała w jego ramionach. Wydawała
się mu w tamtym czasie taka bezbronna. Po raz pierwszy byli ze
sobą tak mocno związani. Łączył ich wspólny lęk, o którym nikomu
innemu nie mogli powiedzieć. Nigdy dotąd nie miał wrażenia, że
Lucía należy do niego, a teraz, kiedy leżała w jego objęciach, czuł, że
stanowią jedność. I za to przynajmniej był losowi wdzięczny.
*
Sześć tygodni później, w burzliwy jesienny dzień roku 1936, do
drzwi apartamentu zapukał boy hotelowy.
– Señor, ma pan… gości – oznajmił. – Czekają na dole. Kierownik
mówi, żeby lepiej od razu weszli na górę. – Przerwał zażenowany.
– Oczywiście. – Meñique dał napiwek za fatygę. –
Spodziewaliśmy się ich.
Zamknął drzwi i poszedł obudzić Lucíę, która jeszcze spała, choć
minęła już druga. Poprzedniego wieczoru cztery razy bisowali
i wrócili do hotelu o piątej rano.
– Pequeña, mamy gości.
Natychmiast oprzytomniała i popatrzyła na niego z niepokojem.
– To oni?
– Nie wiem, boy nie mówił, ale…
– Dios mío, błagam, niech to będzie mama, a nie Bernardo
z wiadomością, że ona nie żyje…
Pięć minut później, gdy ubrana w spodnie i bluzkę wchodziła do
salonu, rozległo się pukanie.
– Otworzysz? Czy wolisz, żebym ja to zrobił? – zapytał Meñique.
– Może ty… nie, ja… tak.
Skinęła głową, nerwowo zacisnęła swoje malutkie dłonie
w pięści i podeszła do drzwi.
Patrzył, jak żegna się, bierze głęboki wdech i otwiera.
Kilka sekund później usłyszał okrzyk radości, kiedy wciągała do
środka wychudzoną kobietę i nastolatka z gitarą.
– Mama! – zawołała, kiedy już zamknęła drzwi. – Mama tutaj!
I mój braciszek Pepe!
– Witam. – Meñique wstał i podszedł do nich. – Mogę
zaproponować pani coś do picia, señora Albaycín?
Widział, jak María drży z wyczerpania. Już samo utrzymanie się
na nogach wydawało się ponad jej siły. Chłopak, który wyglądał
o wiele zdrowiej, uśmiechnął się do niego nieśmiało.
– Musimy urządzić ucztę! Mama mówi, że nie jadła nic solidnego
od wielu miesięcy – powiedziała Lucía, podprowadzając matkę do
fotela i pomagając jej usiąść. – Na co masz ochotę, mamo?
Cokolwiek ci przyjdzie do głowy, zaraz dostaniesz. – Przyklękła
i ujęła chude jak u ptaka dłonie.
Meñique widział, że kobieta jest w szoku. Popatrywała nerwowo
po luksusowym wnętrzu.
– Może być cokolwiek – odparła schrypniętym głosem
i odchrząknęła. – Byle co, Lucío. Trochę chleba. I wody.
– Zamówię wszystko, co mają w karcie! – oznajmiła Lucía.
– Nie, nie, naprawdę. Tylko trochę chleba.
Kiedy Lucía wezwała kogoś z obsługi i składała zamówienie,
Meñique przyglądał się matce i chłopakowi, który musiał być
najmłodszym bratem jego ukochanej. Bez wątpienia był to syn José.
Skóra zdarta z ojca. Trzymał przy sobie gitarę niczym największy
skarb, jakby to jedno nie zostało mu jeszcze odebrane, co zresztą
pewnie było prawdą.
Powieki siedzącej w fotelu Maríi opadły, jakby chciała odciąć się
od wszystkich tych potworności, których była świadkiem.
– No, to jedzenie zamówione – powiedziała Lucía, wracając do
nich. Zauważyła, że matka zasnęła. – Pepe, podróż była okropna,
co?
– Nie – odparł. – Pierwszy raz jechałem samochodem, więc było
fajnie.
– Mieliście po drodze problemy? – spytał Meñique.
– Zatrzymali nas tylko raz. Bernardo, kierowca, dał policjantom
mnóstwo peset, więc tylko machnęli, żebyśmy jechali dalej. – Pepe
się uśmiechnął. – Ale mieli broń. Byli gotowi strzelać.
– Bernardo czy policja?
– I oni, i my – wyjaśnił chłopiec o wielkich oczach w chudej
twarzy.
– Pepe… – Lucía przyklękła przy nim, żeby jej szept nie obudził
matki. – A gdzie Eduardo i Carlos? Dlaczego z wami nie przyjechali?
– Nie wiem, gdzie są moi bracia. Carlos kilka tygodni temu
pojechał do miasta, do swojego sklepu z meblami, i nie wrócił.
Potem Eduardo wybrał się go szukać i też przepadł. – Pepe wzruszył
ramionami.
– A co z ich żonami i dziećmi? Dlaczego choć oni się z wami nie
zabrali?
– Żadne z nich nie chciało jechać, nie wiedząc, co z Carlosem
i Eduardem.
Lucía obejrzała się i zobaczyła, że matka otworzyła oczy.
– Próbowałam ich przekonać, ale odmówili – powiedziała María.
– No to może przyjadą później, kiedy Eduardo i Carlos się
odnajdą.
– Jeśli się odnajdą… – María ciężko westchnęła. – W Grenadzie
zaginęły setki mężczyzn. Payos i gitanos. – Przycisnęła drżącą dłoń
do piersi. – Trzech moich synów zabrało mi to miasto… – Głos jej się
załamał, nie miała sił, a może odwagi wydobyć z siebie dalszych
słów. – Ramón też zniknął. Poszedł do swojego sadu
pomarańczowego i nie wrócił…
– Dios mío – szepnął Meñique i przeżegnał się.
Dotarło do niego z całą mocą, jaka tragedia spotkała Hiszpanię.
Słuchanie tego z ust kogoś, kto tyle stracił i wycierpiał, to było coś
zupełnie innego niż czytanie nawet najgorszych relacji prasowych.
Lucía szlochała i nie kryła się z tym.
– Mamo… – Podeszła do matki i objęła jej chude ramiona. – Ale
przynajmniej ty i Pepe jesteście bezpieczni.
– Mama z początku nie chciała jechać – rzucił chłopak. –
Powiedziałem, że jej tam samej nie zostawię, więc się zgodziła ze
względu na mnie.
– Nie mogłam brać na swoje sumienie jeszcze i jego śmierci. –
María westchnęła. – Zginąłby w Sacromonte. Nie było nic do
jedzenia… zupełnie nic.
– Ale teraz jest, mamo, i zaraz coś przyniosą. Najesz się do syta.
– Gracias, Lucío, ale może najpierw mogłabym się gdzieś położyć
i odpocząć?
– Kładź się na moim łóżku. Chodź, pomogę ci.
Meñique patrzył, jak Lucía niemal niesie matkę do sypialni.
Spojrzał na chłopaka.
– Chyba dobrze mi zrobi łyk brandy. A tobie?
– Nie, señor, mama nie pozwala mi pić alkoholu. Mam dopiero
trzynaście lat.
– Wybacz. Myślałem, że jesteś starszy. – Meñique uśmiechnął się
do niego, nalewając sobie z karafki. – Wygląda na to, że dzielnie się
spisałeś. – Wychylił brandy jednym haustem.
– Ja? Nie, señor. Kiedy straż obywatelska przyszła wcielać do
swoich oddziałów młodych mężczyzn, mama ukryła mnie w oborze,
pod sianem. Nie znaleźli mnie, więc zabrali nam tylko muła.
– Ach, tak.
Meñique znów nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Polubił tego
chłopca – choć tak młody, najwyraźniej przez te ostatnie potwornie
trudne, pełne niebezpieczeństw miesiące nie tracił głowy ani
cierpkiego poczucia humoru.
– To miałeś szczęście.
– Mama powiedziała, że to jedna dobra strona bycia gitano.
Żaden urząd nie odnotował mojego urodzenia.
– Prawda, prawda – zgodził się Meñique. – Grasz trochę? –
Wskazał na gitarę, której chłopiec nie wypuszczał z rąk.
– Tak, señor, ale daleko mi do pana umiejętności. Słyszałem pana
nagrania. I nie gram też tak dobrze jak ojciec. Mama mówiła mi, że
on jest najlepszy. Jest z wami? Jeszcze nigdy go nie widziałem.
Chciałbym go poznać.
– Musi być gdzieś tu w hotelu, ale wczoraj wieczorem graliśmy
do późna. Pewnie jeszcze śpi – odparł Meñique, próbując zyskać
nieco czasu, dopóki nie pomówi z Lucíą.
José porzucił rodzinę, a jednak najwyraźniej María wychowała
syna tak, by szanował i kochał ojca. Ścisnęło go w gardle. Wstał
i dolał sobie brandy. W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi –
obsługa przyniosła zamówienie.
– ¡Dios mío! – Oczy chłopca zrobiły się okrągłe ze zdumienia na
widok dwóch wózków pełnych wiktuałów. – To uczta godna króla
Hiszpanii!
Do pokoju weszła Lucía. Poruszyła noskiem, wyczuwając
smakowite zapachy.
– Mama zasnęła. Musimy zostawić jej coś na później. Pójdę
i obudzę resztę cuadro, przekażę im radosną nowinę.
– Koniecznie. I powiedz ojcu, że jest tu jego wspaniały syn Pepe,
który bardzo się cieszy, że nareszcie go pozna.
Meñique popatrzył na nią znacząco, a ona od razu zrozumiała.
– Oczywiście. Jestem pewna, że on też nie może się doczekać, by
cię zobaczyć, Pepe.
Wyszła z apartamentu i ruszyła wyłożonym miękkim dywanem
korytarzem do pokoju ojca. Nie trudziła się, by zapukać, tylko od
razu weszła do środka. Śmierdziało tam papierosowym dymem
i alkoholem. José spał mocno, chrapiąc jak duszący się wieprz.
– Obudź się, ojcze, mam dla ciebie niespodziankę! – krzyknęła
mu do ucha. – Tato!
Potrząsnęła nim, ale on tylko jęknął, więc poszła do umywalki,
nalała wody do kubka i chlusnęła mu nią w twarz.
Zaklął, ale od razu oprzytomniał.
– Co się dzieje? – zapytał, starając się usiąść.
– Muszę ci coś powiedzieć. – Przysiadła na brzegu jego materaca
i wzięła go za ręce. – Wysłałam Bernarda z jego kuzynem, by
ratowali mamę i przywieźli ją z Grenady. I ona tu jest! W moim
apartamencie! Teraz śpi, ale są też złe wiadomości…
– Chwilę! – José uniósł dłoń i przerwał córce. – Mówisz, że twoja
matka jest tu, w Lizbonie?
– Tak.
– Dlaczego?!
– Bo gdyby została w Hiszpanii, toby umarła! Jedno z nas
musiało coś zrobić, by ją ocalić. Eduardo i Carlos zaginęli, tak jak
tysiące innych w Grenadzie. Przykro mi, ojcze, ale wykorzystałam
pieniądze, które ukrywałeś pod deskami podłogi, żeby opłacić
ucieczkę naszych najbliższych.
Skacowany José gapił się na nią, usilnie próbując wytrzeźwieć
i pojąć, co ona opowiada.
– Eduardo i Carlos nie żyją?
– Miejmy nadzieję, że nie jest aż tak źle, ale mama twierdzi, że
nie widziano ich od kilku tygodni. Słuchaj, jest jeszcze coś, co
powinieneś wiedzieć, zanim zaprowadzę cię do mamy.
– Lucío! – José podniósł dłoń, żeby przestała. – Nie rozumiesz, że
ona mnie nienawidzi? Zostawiłem ją, by jechać z tobą do Barcelony.
Ona pewnie rzuci się z pięściami, kiedy mnie zobaczy. Może lepiej
zostanę spokojnie tutaj.
Naciągnął na siebie prześcieradło aż po brodę.
– Nie, ojcze, ona cię nie pobije, nie bój się. Nie żywi do ciebie
nienawiści, nadal cię kocha, choć nawet ja zupełnie nie rozumiem
czemu. Ale… to nie o tym chciałam z tobą rozmawiać.
– Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze gorszego niż to, że matka
przyjechała do Lizbony?
Ledwie się powstrzymała, by nie uderzyć go w twarz. Zrobił dla
niej wiele, ale jego nieodpowiedzialność i to, jak mało obchodziła go
rodzina, strasznie ją martwiło i potwornie złościło.
– Ojcze, jest tu też Pepe.
– Jaki Pepe?
– Twój najmłodszy syn. Kiedy wyjechałeś ze mną do Barcelony,
mama już była w ciąży.
José popatrzył na nią zdumiony.
– Chyba się jeszcze nie zbudziłem i to wszystko tylko zły sen!
Przecież matka przyjechała zobaczyć się ze mną w Barcelonie i nic
nie wspominała o tym, że spodziewa się dziecka.
– Nie wiedziała…
– Albo ono wcale nie jest moje.
Rozległo się głośne plaśnięcie, bo straciła wreszcie panowanie
nad sobą i wymierzyła mu policzek.
– Jak śmiesz? Nie dość, że ich porzuciłeś, to jeszcze obrażasz
swoją żonę i matkę swoich dzieci? Aleś ty podły! – Lucía aż trzęsła
się z wściekłości. U gitanos córki nie ważą się obrażać ojców, ale
wszystko ma swoje granice. – Ty… – zaczęła, mierząc palcem w jego
nos – posłuchaj lepiej, co mówię. Mama wychowała twojego syna
w miłości i szacunku dla ojca, choć ten chłopak nigdy cię nie widział
na oczy. On nic nie wie o „ciociach”, które z tobą spały, ani o twoim
pijaństwie. Sądzi, że jego tatuś to słynny gitarzysta, który musiał
wyjechać, by utrzymywać rodzinę.
– ¡Mierda! Ona przyjechała tu po pieniądze, o to chodzi?
– Czy do ciebie w ogóle dociera, co mówię? Jesteś aż tak głupi? –
Lucía teraz już krzyczała. – To, że twoje myśli i serce są pełne węży,
nie znaczy, że z mamą jest podobnie. Ten chłopiec wierzy, że
nareszcie spotka ojca, który tęsknił za nim tak samo jak on, i nie
może się doczekać, by go zobaczyć.
– Zapominasz o jednym, Lucío. Nikt nigdy mi nie powiedział, że
mam jeszcze jednego syna. Czy to moja wina?
– Dlaczego ty nigdy nie potrafisz przyznać się do błędu?!
Wszystko zawsze zwalasz na innych! – krzyknęła z wyrzutem. –
Wiesz doskonale, że opuściłeś bliskich, wykreśliłeś matkę z mojego
życia, nawet nie przekazywałeś mi prezentów, które wysyłała mi na
urodziny! Nie widziałam jej ponad dziesięć lat! A kiedy wreszcie się
z nią spotkałam, kazała mi przysiąc, że nic ci nie powiem o Pepem.
W każdym razie – pokręciła z rozpaczą głową – to już wszystko
z mojej strony. Rób, co chcesz. Ale mama i Pepe tu zostają.
Wyszła z pokoju, czując, jak krew się w niej gotuje. Kiedy
znalazła się przy oknie w końcu korytarza, otworzyła je szeroko
i wzięła kilka głębokich oddechów. Wreszcie uspokoiła się na tyle,
że mogła wrócić do apartamentu. A tam usłyszała gitary. Meñique
grał z jej bratem, obaj kompletnie zatracili się w swoim świecie. Ten
widok był jak balsam na jej serce. Uśmiechnęła się. Nawet jeśli jej
ojciec nie potrafi zachować się jak ojciec wobec syna, jest Meñique,
który może go w tym zastąpić.
– ¡Dios mío! – szepnął Meñique, kiedy skończyli grać. – Lucío,
Pepe odziedziczył talent po ojcu! Mamy nowego gitarzystę do
naszego cuadro!
– On ma dopiero trzynaście lat – przypomniała mu Lucía.
– Ty byłaś jeszcze młodsza, kiedy już występowałaś.
– Gracias, señor. – Pepe spojrzał na niego nieśmiało. – Ale ja
dotąd grałem tylko dla rodziny i sąsiadów, na ślubach i fiestach.
– Tak zaczynaliśmy my wszyscy – zapewnił chłopca Meñique. –
Pomogę ci, a ojciec na pewno też.
– Obudził się już? – zapytał Pepe z nadzieją.
– Tak. Ubiera się i niedługo przyjdzie cię przywitać. Też bardzo
się cieszy, że wreszcie cię pozna. Może tymczasem, skoro czekamy,
chcesz się wykąpać? – zasugerowała Lucía.
Zapach spoconego, dawno niemytego ciała chłopca roznosił się
po całym pokoju.
– Kąpiel? Jest tu gdzieś beczka? – Zdezorientowany Pepe
rozejrzał się po luksusowym salonie.
– W specjalnym pokoju są tu ubikacja i wanna, którą napełnia
się z kranów.
– Niesamowite! – Oczy chłopca znów zrobiły się okrągłe ze
zdumienia. – Mogę zobaczyć?
– Pewnie! – Siostra podała mu dłoń. – Chodź ze mną.
Meñique patrzył, jak idą. I znów uderzyło go, jak różna potrafi
być Lucía. Wobec brata była opiekuńcza jak matka, zapłaciła
fortunę za ratowanie jego i Maríi…
Przez następnych dwadzieścia minut nerwowo chodził po
salonie.
– Rodzina to wszystko. – Przypomniał sobie, co o tym mówiła
Lucía, i westchnął.
Potem zastanowił się, czy przyjazd tych dwojga może zaszkodzić
ich zespołowi, który był dotąd tak zgrany. Ktoś nieśmiało zapukał
do drzwi.
– To ja, José – odezwał się zza nich głos.
– No to zaraz się okaże – mruknął Meñique i poszedł otworzyć. –
¡Hola! Aleś ty elegancki!
– Mam powitać syna, o którym nic nie wiedziałem – wyszeptał
schrypnięty José, rozglądając się niespokojnie od progu po salonie.
– No, rzeczywiście.
– A gdzie moja żona?
– Jeszcze śpi. Jest wyczerpana po podróży. Wejdź. Lucía wzięła
brata, żeby się wykąpał. W wannie, po raz pierwszy w życiu.
– Jaki on jest?
– Świetny chłopak. Matka dobrze go wychowała. Utalentowany
gitarzysta.
– Myślisz, że to naprawdę mój syn? – zapytał bardzo cicho José.
Usiadł, lecz zaraz się poderwał i zaczął chodzić w tę i we w tę.
– Sam osądzisz, jak go zobaczysz.
– Moi pozostali synowie, Eduardo i Carlos… Lucía mówi, że
zaginęli. – José przyłożył dłoń do czoła. – Co za poranek. Szok po
szoku. Myślę, że przydałaby mi się odrobina brandy.
– Lepiej nie – poradził Meñique. – Przez następnych kilka godzin
musisz być absolutnie trzeźwy i naprawdę dać z siebie wszystko.
– Masz rację, ale…
W tej chwili z łazienki wyłoniła się Lucía z chłopcem. Pepe był
w świeżych spodniach i koszuli.
– Pożyczył sobie coś z twoich ubrań, Meñique, choć portki są
trochę za krótkie – stwierdziła, drażniąc się trochę z bratem. – Jesteś
wysoki jak ojciec. O, proszę, już jest! – oznajmiła, nie spuszczając
oczu z José. – Ojcze, chodź, przywitaj się z synem, którego zawsze
tak bardzo chciałeś poznać.
– Ja… – José zmierzył chłopca wzrokiem od stóp do głów. Kiedy
mu się dobrze przypatrzył, zrozumiał, że córka musiała mówić
prawdę. Łzy napłynęły mu do oczu. – Mój syn! Wyglądasz całkiem
jak ja w twoim wieku. Podejdź, hijo, niech cię uściskam.
– Ojcze… – Pepe zbliżył się do niego z wahaniem.
José otworzył ramiona i przyciągnął młodego człowieka do
siebie, a potem się rozszlochał.
– Tyle lat minęło, aż trudno uwierzyć! To nie do wiary.
Lucía podeszła do Meñiquego. Pragnęła, by i ją w tej chwili ktoś
przytulił. Podniosło ją na duchu wrażenie, że reakcja ojca jest dość
autentyczna.
I wtedy drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich María.
Patrzyła na męża i syna oczami pełnymi łez. Córka spojrzała na nią
i skinęła głową.
– Popatrz, kto tu jest, ojcze – powiedziała.
José obrócił się i jego wzrok padł na żonę. Na jej ciemne,
ogromne, pełne lęku oczy w wychudzonej twarzy.
– María.
– Tak, José. Na pewno słyszałeś, że twoja córka uratowała mi
życie i ocaliła naszego syna, sprowadzając nas tu z Grenady.
– Wiem. – Pomału podszedł do niej, ze spuszczoną głową, niczym
zbity pies, który czeka na reprymendę.
Zatrzymał się pół metra od żony i podniósł na nią wzrok,
próbując znaleźć odpowiednie słowa. Zdawało się, że milczenie
trwa wieczność, wreszcie przerwał je Meñique.
– Na pewno macie sobie wiele do powiedzenia. Może zostawimy
was w spokoju i pójdziemy przedstawić waszego syna reszcie
cuadro?
– Słusznie! – Lucía skwapliwie przyjęła tę propozycję. – Chodź,
Pepe, nie poznałeś jeszcze cioci Juany. Będzie zdumiona, że jesteś
już taki duży.
Podała dłoń bratu, który nie mógł oderwać wzroku od rodziców.
Po raz pierwszy w swoim młodym życiu widział ich razem. Siostra
pociągnęła go do drzwi, a Meñique ruszył za nimi.
– Zobaczymy się później – powiedziała do matki i ojca. –
I będziemy świętować nasze spotkanie.
Jeszcze raz rzuciła ostrzegawcze spojrzenie José
i wymaszerowała z pokoju z bratem i ukochanym.
*
– I co on ci powiedział, mamo? – spytała szeptem Lucía, gdy
siedzieli na podłodze w apartamencie, kończąc jedzenie, które
wcześniej zamówiła.
– Przeprosił mnie. – María wzruszyła ramionami, odłamując
kawałek chleba.
– A co ty na to?
– Przyjęłam przeprosiny. Czy mam inne wyjście? Pepe przeżył
dość rozczarowań. Nie chcę rozwiewać jego złudzeń. Dla niego to
robię. Tak powiedziałam twojemu ojcu. A jak wiesz – matka jeszcze
bardziej ściszyła głos – ja sama nie jestem wolna od winy.
Zdradziłam go.
– Nie, mamo, to nie tak. Mąż porzucił ciebie i synów na
czternaście lat! Ramón ci pomógł.
– Sí, ale jestem i byłam mężatką. Może powinnam się oprzeć…
– Nie. To on trzymał cię przy życiu, kiedy tata ze mną odszedł.
Nie wolno ci winić o to siebie.
– Ramón traktował Pepego jak syna. Bardzo go kochał,
wychowywał go jak własne dziecko… – María zadumała się.
– Podobnie jak ty jego córki, kiedy straciły matkę, pamiętasz? –
Lucía tupnęła ze złości. – Dlaczego źli ludzie nigdy nie mają
wyrzutów sumienia i nie czują się odpowiedzialni za to, że kogoś
skrzywdzili, a ci dobrzy, którzy nie zrobili nic złego, wiecznie sobie
coś wyrzucają?
– Twój ojciec nie jest złym człowiekiem, jest tylko słaby.
– Stale go usprawiedliwiasz!
– Nie. Po prostu rozumiem, jaki jest. Ja mu nie wystarczałam.
Lucía zdała sobie sprawę, że dalsza dyskusja jest bezcelowa.
– Więc pogodziliście się?
– Tak. Spytał, czy moglibyśmy zapomnieć o tym, co było, i zacząć
od nowa.
– A ty co na to?
– Powiedziałam, że możemy zapomnieć, ale ja już nie mam siły
„zaczynać od nowa”. Niektórych rzeczy nie da się cofnąć. Nigdy.
– Na przykład?
María ugryzła mały kawałek chleba i żuła w zamyśleniu.
– Nie będę już dzieliła z nim łoża. On to „dzielenie” rozumie
inaczej niż ja i znam go na tyle, że wiem, jak szybko by się to
skończyło. Nawet jeśli on wierzy, że byłoby inaczej. Nie mogę znów
przechodzić przez ten ból. Rozumiesz?
– Tak, mamo.
– Wyobraź sobie, że Meñique mówi ci, że cię kocha, że jesteś dla
niego jedyna, a potem odkrywasz, że to samo mówi wielu innym,
kiedy mu pasuje. – María próbowała przełknąć kęs. Żołądek tak się
jej skurczył, że z trudem przyjmował nawet odrobinę pożywienia.
– Odcięłabym mu w nocy jego cojones we śnie – stwierdziła
Lucía.
– O, na pewno, querida, ale ja to nie ty. Ja długo znosiłam
w milczeniu upokorzenia.
– Może ojciec się zmienił. Mężczyźni zmieniają się z wiekiem.
Przysięgam, że nie widziałam przy nim żadnej kobiety, od kiedy
odwiedziłam cię w Sacromonte.
– No… – María skrzywiła się, gdy wreszcie udało się jej przełknąć
chleb. – To już coś. Nie martw się, uzgodniliśmy, że dla dobra
Pepego, jeśli już nie z innych względów, zejdziemy się. Nasz syn
musi wierzyć, że się kochamy.
– Nadal go kochasz?
– Jest miłością mojego życia i zawsze będzie, ale to nie znaczy, że
znów dam się poniżać. Jestem starsza i wiem, co moje serce może
tolerować, a czego nie. Będę więc spać z Juaną.
– O nie, mamo! Będziecie mieć swój pokój. Zejdę do recepcji
i wszystko załatwię.
– Gracias, Lucío. – María położyła dłoń na ręce córki. – Wiem, to
naturalne. Chciałabyś, żebyśmy naprawdę znów byli razem, ale to
niemożliwe.
– Rozumiem, mamo, oczywiście. Ale może kiedyś,
w przyszłości…?
– Nauczyłam się nigdy nie mówić nigdy, querida mía. – Matka
uśmiechnęła się blado. – Na razie cieszę się, że jestem bezpieczna,
a Pepe nareszcie poznał ojca. Nigdy nie zdołam ci dostatecznie
podziękować, córeczko.
– A wieczorem po raz pierwszy od tylu lat zobaczysz, jak tańczę!
– Tak, ale może powinnam teraz pójść trochę odpocząć, żebym
była w stanie docenić twój występ.
– Chciałam zabrać cię na zakupy! Kupić ci nową sukienkę.
– Jutro – szepnęła słabym głosem María, wstając od stołu. – Będę
miała nową sukienkę jutro.
*
– Martwię się, że mama jest chora – powiedziała Lucía, kiedy
tylko ona i Meñique zostali w apartamencie, wśród resztek z uczty.
– Chyba oczekujesz zbyt wiele. Twoja matka nie jest chora, tylko
po prostu osłabiona po wielu miesiącach głodu. W dodatku to dla
niej szok. Przyjazd tu i spotkanie po tylu latach z mężem…
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Musimy zrobić co w naszej
mocy, żeby wróciła do formy. Mam wrażenie, że nie jest szczęśliwa
z przyjazdu tutaj.
– Lucío… – Meñique wziął łyk mocnej gorzkiej kawy. – Nikt z nas
nie ma pojęcia, jak to jest, kiedy trzeba decydować, czy opuścić
dwóch synów, których się kocha, by ratować trzeciego. Przyjechała
tu dla Pepego, nie dla siebie.
– Sí, ale chciałabym mieć nadzieję, że choć trochę cieszy się, że
jest tutaj – powiedziała. – A teraz muszę iść na zakupy – rzuciła. –
Wybiorę mamie sukienkę na wieczór. Chcę, żeby wyglądała pięknie.
Pójdziesz ze mną?
Jak zwykle się zgodził. Wiedział, że może zapomnieć o tak
potrzebnej mu przed występem drzemce.
Kiedy wychodzili z apartamentu, zastanawiał się, na ile Lucía
jest emocjonalnie dojrzała i czy przypadkiem jej chęć pogodzenia
matki z ojcem nie wynika z niesłusznego obarczania się winą za ich
rozstanie.
*
María przysłuchiwała się rozmowom eleganckich gości Café
Arcadio. Nie rozumiała, o czym mówią, ale widziała, że to bardzo
bogaci payos. Byli w drogich strojach, pili kosztowne drinki. Jeszcze
nigdy nie miała bliższego kontaktu z takimi ludźmi. Mijała ich tylko
na ulicy. Teraz znalazła się nagle w ich otoczeniu, w sukni równie
eleganckiej jak kreacje innych kobiet. Z włosami upiętymi pięknie
przez Juanę.
A całe to towarzystwo przyszło tu zobaczyć jej córkę – Lucíę
Albaycín, małą gitana z Sacromonte. Pomyśleć, że podbiła serca
i umysły payos w obcym kraju! To się nie mieściło w głowie.
– Mam wrażenie, że to sen! – szepnął Pepe, biorąc łyk piwa, które
mu kupiono, i rozglądając się po sali. Najwyraźniej myślał to samo
co matka. – Kolejka do wejścia jest coraz dłuższa. Czy naprawdę tu
jesteśmy, mamo, wśród portugalskich payos?
– Tak, Pepe, a wszystko dzięki twojej siostrze, która nas
uratowała – powiedziała María.
– I dzięki tacie – dodał chłopak. – Mówił, że dał pieniądze na
przekupienie urzędników i zdobycie dokumentów.
– Oczywiście, również dzięki niemu – zgodziła się matka, siląc się
na uśmiech.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się
przy nich José.
– Za pięć minut zaczynamy. – Omiótł spojrzeniem sylwetkę żony.
– Wyglądasz pięknie. Prawie wcale się nie zmieniłaś od czasu, kiedy
miałaś piętnaście lat.
– Gracias. – Spuściła wzrok, zdecydowana ignorować jego
komplementy.
– Idę, muszę się przygotować. – José skłonił się lekko.
– Przecież nie ma jeszcze Lucíi.
– Jest, jest, ale codziennie wychodzi przed lokal porozmawiać
z tymi, którym nie udało się dostać do środka – wyjaśnił, po czym
dołączył do reszty cuadro, które zebrało się w głębi lokalu.
– Lucía musi być bardzo sławna, sí, mamo?
– O tak – potwierdziła María równie zdumiona jak syn.
Członkowie zespołu, owacyjnie witani przez publiczność,
zajmowali miejsca na scenie. José i Meñique zaczęli rozgrzewkę.
María zobaczyła, jak Pepe uśmiecha się uradowany.
– Ojciec ma wielki talent, prawda? Chyba jest nawet lepszy niż
Meñique.
Spojrzała na syna i zobaczyła w jego oczach bezgraniczny
podziw dla ojca. Znów była bliska płaczu.
– Tak, ma, całkiem jak ty.
Gdy syn chciał wziąć kolejny łyk piwa, zdecydowanym gestem
odebrała mu butelkę.
– Nie, querido. Alkohol źle działa na palce.
– Naprawdę? To czemu widziałem, że tata pił już w południe?
– Bo on już nauczył się czego trzeba. Teraz skup się lepiej na
występie.
Po kilku minutach improwizacji José nagle urwał.
– Ale gdzie nasza La Candela? – Rozejrzał się po sali i publiczność
wstrzymała oddech. – Nie widzę jej tu, a bez niej nie możemy
zaczynać.
– Jestem! – rozległ się jej głos od progu.
Wszyscy się oglądali i witali ją owacyjnie oklaskami. Uciszyła
ich, podnosząc dłoń, gdy przeciskała się przez tłum. Długi jak
u królowej tren sukni do flamenco ciągnął się za nią niczym wąż.
Wprawnym ruchem doprowadziła go do porządku, kiedy weszła na
scenę.
– ¡Arriba!
– ¡Olé! – krzyknęła w odpowiedzi publiczność.
– Teraz możemy zacząć.
José uderzył w struny, kiedy Lucía przyjęła pozę.
Tak jak wszyscy w sali, María patrzyła jak zaczarowana na
drobną osóbkę, w której ogniu i pasji ledwie potrafiła rozpoznać
swoją dawną córkę.
Jakże wielki zrobiłaś postęp, querida mía, pomyślała, gdy na
koniec rozległy się ekstatyczne wiwaty. Wstała, by dołączyć do
zgotowanych Lucíi owacji na stojąco. Jesteś po prostu fantastyczna,
pomyślała.
Miała wrażenie, że José też odkrył w sobie nowe możliwości.
Tego wieczoru dotrzymywał kroku córce i dokładnie wiedział,
kiedy pozwolić jej stopom przejąć prowadzenie.
– Ta moja siostra jest niesamowita! – szepnął Pepe, gdy Lucía
skończyła swoje alegrías i wszyscy wstali, domagając się bisu.
Lucía uniosła dłonie, by ucichli.
– Sí, zatańczę raz jeszcze, ale tylko wtedy, kiedy mój gość
specjalny dołączy do mnie na scenie. Chodź, Pepe.
Skinęła na chłopca i wszystkie oczy zwróciły się na niego.
– Nie mogę, mamo! – spanikował Pepe. – Nie jestem dość dobry!
María podała mu gitarę, którą Lucía kazała tu przynieść.
– Idź do siostry, Pepe.
Chłopiec, cały roztrzęsiony, przepchał się na scenę. Meñique
wstał i szarmancko ustąpił mu miejsca. Chłopak usiadł obok ojca,
a ten szepnął mu coś do ucha.
– Señores y señoras, niech mi będzie wolno przedstawić José
i Pepego, ojca i syna, grających razem po raz pierwszy! –
zaanonsowała Lucía, przesuwając się wraz ze swoim trenem na bok
sceny.
Gdy Pepe podniósł gitarę, José wyciągnął rękę i ścisnął lekko jego
ramię, po czym skinął głową i zaczął grać. Kilka sekund później syn
przyłączył się do niego z wahaniem, popatrując na palce ojca
i wsłuchując się w rytm. María wstrzymała oddech, gdy Pepe starał
się opanować nerwy. Wreszcie z ulgą dostrzegła, jak zamyka oczy,
a jego ramiona się odprężają. José nagle przestał grać, widząc, że
syn ma już dość pewności siebie, by kontynuować samodzielnie.
Chłopiec zatracił się w swoim świecie, tak jak to było z Lucíą, gdy
tańczyła; jego palce poruszały się szybko niczym zręczne pajączki.
Solówka została owacyjnie przyjęta przez publiczność, a potem
Meñique, José i Lucía przyłączyli się do chłopca, doprowadzając
występ do kulminacji. Widownia szalała. Wszyscy poderwali się
z miejsc i domagali się więcej.
José podniósł się z krzesła, przyciągnął do siebie syna i uściskał.
María nie była już w stanie pohamować łez, które spływały jej po
policzkach.
Lizbona

Sierpień 1938
26

– Dostałem propozycję występów w Buenos Aires – oznajmił


José. Siedział w mieszkaniu córki i Meñiquego.
– Czy to nie tam urodziła się La Argentinita? – spytała Lucía.
– Pochodzi z Argentyny, tak.
– A gdzie to jest? To w Stanach?
– Nie, to Ameryka Południowa, Ameryka Łacińska, jeśli wolisz. –
Meñique przewrócił oczami na ten brak znajomości geografii.
– Mówią tam po hiszpańsku? – dopytywała się.
– Tak – odparł José. – Oczywiście odrzucimy tę ofertę.
– Dlaczego? – Lucía zmrużyła oczy. – Jesteśmy już dwa lata
w Portugalii i mam dość bycia uchodźcą w kraju, w którym mówi
się w obcym języku. W Buenos Aires będę rozumiała, co wszyscy
mówią! Chcę tam jechać!
– Nie pojedziemy – oświadczył stanowczo ojciec.
– Czemu nie?!
– Musielibyśmy popłynąć statkiem. Spędzić wiele dni na morzu,
żeby tam dotrzeć. A wiesz, querida, że gitano nie może przekroczyć
wielkiej wody. Żaden nie przeżył, żeby o czymś takim opowiedzieć –
odparł z powagą José.
– Oj, daj już spokój z tymi przesądami! Czy umarłam, kiedy
przekroczyłam rzekę Darro w drodze z Sacromonte do Alhambry?
Po moście do Alhambry przeszły nas setki, ojcze, i żadne z nas nie
opuściło tego padołu.
Jednak jednego to zgubiło, pomyślała María, która siedziała
cichutko z tyłu i przyszywała falbanę do nowej sukni córki.
– Rzeka Darro była dla nas łaskawa przez setki lat. Ma zaledwie
parę metrów w miejscu, gdzie ją przekraczamy, to nie ocean, na
którym trzeba przetrwać kilka tygodni! Poza tym…
– Poza tym co? – nie dawała za wygraną Lucía.
– Tu, w Lizbonie, odnieśliśmy sukces. Mamy wszystko, o czym
można zamarzyć. W Buenos Aires nie jesteśmy znani, trzeba by
było zaczynać wszystko od początku.
– A nie robiliśmy tego przez całe życie?
– Tam królową jest La Argentinita…
– Chyba się jej nie boisz? Bo ja nie. Nudzę się tu i choć zarabiamy
mnóstwo pieniędzy, są przecież inne kraje, których mieszkańcy
powinni zobaczyć, co potrafię. – Lucía obejrzała się na Meñiquego. –
Zgodzisz się ze mną?
– Myślę, że to interesująca możliwość – odparł dyplomatycznie.
– To coś więcej. – Rzuciła mu wyzywające spojrzenie i wstała. –
Tak miało być. Możesz wysłać telegram, że przyjeżdżam –
oświadczyła. – Reszta z was niech decyduje, czy chce ruszyć ze mną
– dodała i już jej nie było.
Jej rodzice i Meñique wymienili niespokojne spojrzenia.
– To szaleństwo rzucać tu wszystko, kiedy idzie nam tak dobrze –
powiedział José. – Nie możemy wracać do siebie, ale przynajmniej
jesteśmy niedaleko kraju i mamy zapewniony byt na poziomie.
– No tak – zgodził się z nim Meñique. – Ale coraz bardziej
niepokoi mnie sytuacja w Europie. Tu może zrobić się
niebezpiecznie. Staram się chronić nas przed donosicielami, choć
sława Lucíi przyciąga uwagę do naszego małego cuadro. Nie
wiadomo, kiedy policja Salazara będzie już miała dość gitanos
i odeśle nas z powrotem do Hiszpanii, gdzie nas wymordują.
A kiedy Hitler wejdzie w konflikt z Francją i Wielką Brytanią,
rozpęta się prawdziwa wojna światowa…
– Czytasz za dużo gazet, hombre, i zbyt wiele dyskutujesz
wieczorami ze swoimi compadres payos – ofuknął go José. – Nie ma
nic bardziej niebezpiecznego niż przekraczanie oceanów. Próbujesz
skusić nas, żebyśmy szukali śmierci?!
– José, z całym szacunkiem, ja tylko zastanawiam się, co dla nas
najlepsze. Jestem przekonany, że powinniśmy opuścić Portugalię,
póki to możliwe i granice są jeszcze otwarte. – Meñique zwrócił się
do Maríi: – A ty? Co sądzisz?
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Nieczęsto ktoś ją
pytał o zdanie. Przez chwilę szukała właściwych słów.
– Myślę – odezwała się w końcu – że apetyt mojej córki na sławę
nigdy nie zostanie zaspokojony. Jest młoda i chce zdobywać nowe
szczyty. Wszyscy kiedyś tacy byliśmy. – Rzuciła okiem na męża. – To
ją publiczność chce oglądać, to ona zarabia na nasz chleb
powszedni. I czy się nam to podoba, czy nie, musimy pozwolić jej
podbijać widownię w nowych krajach.
María wzruszyła ramionami, jakby przepraszała za ten wywód.
A potem znów zajęła się szyciem.
– Mówisz całkiem rozsądnie, żono – przyznał wreszcie José. –
Prawda, Agustinie?
– Tak – odparł Meñique z ulgą, że María się z nim zgadza.
Wprawdzie zabolała go uwaga, że to Lucía ściąga publiczność, ale
wiedział, że tak jest. – Jeśli się okaże, że nie miałem racji, zawsze są
stamtąd statki do Portugalii. A może nawet, jeżeli szczęście dopisze,
pewnego dnia uda się nam wrócić do Hiszpanii.
– No to zostałem przegłosowany. – José westchnął. – Nie wiem
tylko, czy reszta cuadro zechce z nami popłynąć.
– Na pewno. – María na moment przerwała szycie i uniosła
wzrok. – Wiedzą, że bez Lucíi są niczym.
Ale czy ona wie, że bez nas też jest nikim? – pomyślał Meñique.
*
– ¡Dios mío! Czemu to zrobiliśmy? – jęknęła Lucía, nachylając się
z koi, żeby zwymiotować do kubła podstawionego tam przez
Meñiquego. – Dlaczego w oceanie jest tyle wody?
– Na pewno zaraz będzie ci lepiej, pequeña.
– Nie. – Z trudem wciągnęła się znów na koję i uczepiła się
mocno palcami jej krawędzi, gdy statek przechylił się na prawo. –
Umrę, zanim dopłyniemy. Na pewno. I rekiny zjedzą moje ciało,
a wszystko to moja wina, bo chciałam płynąć.
– No, jak nie będziesz nic jadła, to będą miały z ciebie kiepską
kolację – zauważył Meñique, który jako jedyny z cuadro nie cierpiał
na chorobę morską, odkąd tydzień temu Monte Pascal opuścił port
w Lizbonie. – Idę poszukać stewarda, żeby tu posprzątał. Nie
potrzebujesz czegoś? – spytał, stojąc już w progu.
– Bardzo by mi się przydał pierścionek zaręczynowy! – zawołała,
kiedy zamykały się za nim drzwi.
*
– Dziś wieczorem jemy przy stole z kapitanem – oświadczyła
Lucía trzy dni później, upinając włosy wysoko. Nałożyła nieco różu
na policzki, bo po niedawnej chorobie jej twarz była blada.
– Czujesz się dość dobrze? Dasz radę, pequeña? – zapytał
Meñique.
– Oczywiście! Kapitan zaprasza nas ze względu na mnie, nie
mogę go zawieść, bo jeszcze wprowadzi statek na mieliznę –
powiedziała całkiem serio. – Chodźmy.
Kolacja przy kapitańskim stole była przyjemnym wyróżnieniem.
Zostali poczęstowani świetnym winem, a kelnerzy przynosili danie
za daniem, które tylko Meñique był w stanie jeść. José siedział obok
niego i prowadził ożywioną rozmowę z kapitanem, wielkim
wielbicielem muzyki flamenco.
– Słyszeliście wiadomości z Wielkiej Brytanii? – spytał kapitan. –
Premier Chamberlain po powrocie z Monachium powiedział
Anglikom: „Przywiozłem wam pokój”. Najwyraźniej trzyma Hitlera
na wodzy.
– A widzisz, hombre. – José klepnął Meñiquego po ramieniu. –
Pokój! Niepotrzebnie podjęliśmy tę nieszczęsną tułaczkę po
oceanie! O, jak ja tęsknię za Hiszpanią…
– Przyjacielu – kapitan nachylił się do niego i dolał mu nieco
brandy – kiedy zobaczysz, jak wspaniałe są Buenos Aires
i Argentyna, nie zechcesz stamtąd wyjeżdżać.
*
– Byłam właśnie w kajucie mamy, ale nikogo tam nie ma! –
oświadczyła uradowana Lucía następnego dnia.
– No i co z tego? Może być gdziekolwiek na tym statku.
– Nie o szóstej rano. Więc potem podkradłam się cichutko jak
myszka do kajuty ojca. I zgadnij co?
– Powiedz.
– Otworzyłam drzwi i zobaczyłam ich razem w łóżku. Leżeli
objęci. Czy to nie cudowne? – Lucía wykonała szybkie zapateado
dookoła swojej koi. – Wiedziałam! Wiedziałam, że tak będzie.
– To dobrze, że zostawili za sobą przeszłość, przynajmniej na
razie.
– Meñique! – krzyknęła, podpierając się pod boki. – Prawdziwa
miłość jest na zawsze, sí?
– Oczywiście. A teraz idę poćwiczyć z twoim bratem nową
piosenkę.
I wyszedł szybko z kajuty, obawiając się, że po jej słowach
zwymiotuje do wiadra, które nadal stało przy koi Lucíi, na wypadek
nawrotu choroby morskiej.
*
Kiedy Monte Pascal płynął wzdłuż wybrzeży Brazylii,
wypogodziło się wreszcie na tyle, że pasażerowie nabrali więcej
optymizmu. Członkowie cuadro wylegli na pokład i grzali się
w słońcu niczym rekiny, których tak strasznie się bali. Teraz skupili
się na przygotowaniach do spotkania z Argentyną. Nawet Lucía,
która wyszła z wprawy z powodu choroby, raczyła ćwiczyć wraz
z nimi.
– Meñique? – zagadnęła go wieczorem, w przeddzień dobicia do
portu w Buenos Aires.
– Tak, pequeña?
– Sądzisz, że odniesiemy sukces w Argentynie?
– Jeśli komukolwiek może się to udać, to tylko tobie.
Jej mała dłoń podkradła się do jego ręki.
– Mogę być lepsza od La Argentinity?
– Nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. To jej ojczyzna.
– Będę lepsza – oświadczyła Lucía stanowczo. – Buenas noches,
querido.
Pocałowała go w policzek i odwróciła się na drugi bok.
*
Następnego ranka statek przybił bezpiecznie do portu w Buenos
Aires. Cały zespół wyległ na pokład. Wszyscy byli wystrojeni na tę
okazję; każdy z nich włożył to, co miał najlepszego. Włosy
przyczesali i wygładzili oliwą.
– Nawet jeśli nikt nas nie będzie witał, musimy zachowywać się
tak, jakby na nas czekali – szepnęła Lucía do swojego kochanka,
kiedy patrzyli na opuszczający się trap.
Stanęła na palcach, by wyjrzeć na tłum na nabrzeżu.
– Wyglądają i mówią jak my – ucieszyła się.
– Lucía! La Candela! – krzyknął ktoś z dołu.
– Czy to do mnie? – Odwróciła się do Meñiquego zaskoczona
i uradowana.
Wyjrzała znowu i pomachała.
– Tu jestem! – spróbowała przekrzyczeć mewy, które
towarzyszyły jej niczym chórek.
Cuadro Albaycín ruszyło po trapie. Ich tekturowe walizki były
przystrojone bukiecikami ziół, poprzywiązywanych szalikami, by
odegnać złe moce.
– ¡Hola, Buenos Aires! – zawołała triumfalnie Lucía, kiedy jej
stopy po raz pierwszy stanęły na argentyńskiej ziemi. – Nie
umarłam!
Uściskała resztę swojego zespołu. Błysnęły flesze, oślepiając ich
w chwili, gdy podchodził do nich jakiś wysoki mężczyzna
w jedwabnym garniturze.
– Gdzie Lucía Albaycín? – zapytał.
– Tu jestem! – Przepchała się przez tłum.
– To ty? – Mężczyzna popatrzył w dół na to chucherko, które
nawet nie sięgało mu do ramienia.
– Sí, a ty kim jesteś?
– Santiago Rodríguez, impresario, który was tu sprowadził,
señorita.
– Bueno, pan płaci, a my zatańczymy dla Buenos Aires!
Świadkowie tej sceny zaczęli klaskać.
– Jak się pani czuje na argentyńskiej ziemi?
– Cudownie! Mój ojciec, brat, matka, nawet moja torebka
chorowali na morzu! – powiedziała z uśmiechem. – Ale wreszcie
dotarliśmy bezpiecznie na miejsce.
Flesze znów błysnęły, gdy señor Rodríguez objął drobniutką
tancerkę i wokół rozległy się wiwaty.
– I tak cyrk zaczyna się na nowo… – mruknął Meñique.
Tiggy

Sacromonte, Grenada, Hiszpania


Luty 2008

Niedźwiedź brunatny
Ursus arctos arctos
27

– Teraz jestem śpiąca – powiedziała Angelina, sprowadzając


mnie z powrotem do czasu teraźniejszego. – Więcej nie opowiem,
póki trochę nie odpocznę.
Spojrzałam na nią i zobaczyłam, że ma zamknięte oczy. Mówiła
bez przerwy dobre półtorej godziny.
A ja miałam ochotę biec do hotelu, złapać papier i pióro i spisać
wszystko, co mi opowiedziała, żeby nie zapomnieć z tego ani
jednego słowa. Większość dzieci ma ten luksus, że ich przeszłość
jest nierozłącznie związana z czasem teraźniejszym i przyszłością –
zostały wychowane w środowisku, które znają i rozumieją. Ja
miałam wrażenie, że przechodzę błyskawiczny kurs swojego
dziedzictwa, które było kompletnym przeciwieństwem tego, w czym
dorastałam, od kiedy zabrał mnie stąd Pa Salt. Musiałam jakoś
poskładać razem te dwie Tiggy i wiedziałam, że to trochę potrwa. Po
pierwsze, trzeba było pogodzić się z tą nową Tiggy, którą
odkrywałam.
– Czas na obiad – rzucił Pepe. Wstał i ruszył do groty.
Poszłam za nim i znalazłam się w staroświeckiej kuchni.
– Mogę ci pomóc? – spytałam.
– Sí, Erizo. Tu są talerze. – Wskazał na rzeźbioną drewnianą
szafkę. Właśnie tak wyobrażałam sobie te, które wiele lat temu
zrobił dla Maríi jej syn Carlos.
Nakrywałam do stołu zgodnie ze wskazówkami Pepego, podczas
gdy on wyjmował jedzenie ze starej, buczącej i trzęsącej się
lodówki.
– Czy mogłabym się tu trochę rozejrzeć? Chciałabym zobaczyć
miejsce, gdzie się urodziłam.
– Sí, tędy. – Skierował rękę w głąb groty. – To jest sypialnia
Angeliny. Włącznik światła jest po lewej.
Przeszłam przez kuchnię i odsunęłam przetartą zasłonę.
Pomacałam w ciemnościach, znalazłam przycisk i nagle
pomieszczenie rozświetliła zwisająca z sufitu żarówka. Zobaczyłam
stare łóżko z kutego żelaza nakryte kolorową narzutą robioną
szydełkiem. Popatrzyłam w górę na pobielone sklepienie i aż
jęknęłam ze zdumienia. Jak to możliwe, że pamiętam tak wyraźnie,
że unosiły mnie ku niemu silne, pewne siebie dłonie, choć byłam
wtedy taka malutka?
Po wyjściu z sypialni nagle zakręciło mi się w głowie. Poprosiłam
Pepego o szklankę wody.
– Idź do Angeliny. – Podał mi szklankę, a ja posłuchałam jego
rady.
Wyszłam na zewnątrz i przesunęłam krzesło w cień pod
pachnącym krzakiem.
Po chwili pojawił się Pepe z pełną tacą. Właśnie pomagałam mu
wszystko rozstawić, gdy Angelina poruszyła się i pomału obudziła.
– Jemy tu proste rzeczy – powiedział szybko, na wypadek
gdybym chciała kręcić nosem na świeżo upieczony chleb, miseczkę
z oliwą i miskę dorodnych pomidorów.
– To mi bardzo odpowiada. Jestem weganką.
– A co to znaczy? – zapytał.
– Nie jem mięsa, ryb, mleka, masła i sera.
– ¡Dios mío! – Zaskoczony Pepe popatrzył na moje kształty. – Nic
dziwnego, że jesteś taka mizerna!
Poczęstunek był prosty, ale wiedziałam, że nigdy nie zapomnę
smaku tego chleba maczanego w tłoczonej w domu oliwie
i pomidorów, najbardziej aromatycznych, jakie w życiu jadłam.
Gapiłam się przez stół na Angelinę i Pepego, nie mogąc się nadziwić,
że są do siebie tak niepodobni, choć był jej wujem. Gdyby jednak
ktoś wątpił w ich pokrewieństwo, wystarczyło, żeby popatrzył na
zwinne ruchy obojga, posłuchał ich specyficznego sposobu
mówienia, a zorientowałby się, że to rodzina. Zastanawiałam się, co
po nich odziedziczyłam.
– Musimy szybko zorganizować ci spotkanie z resztą twoich
krewnych w Sacromonte – odezwała się Angelina.
– Zagram na gitarze – zaofiarował się Pepe, strzelając palcami,
po czym podkręcił wąsa.
– Myślałam, że wszyscy stąd wyjechali? – zdziwiłam się.
– Opuścili Sacromonte, ale mieszkają niedaleko stąd, w mieście.
Musimy urządzić przyjęcie! – Angelina klasnęła w dłonie. – A teraz
pora na sjestę. I radzę ci z niej skorzystać, Erizo, bo powinnaś
odpoczywać. Wróć do nas o szóstej, to znów porozmawiamy.
– A ja przygotuję coś więcej do zjedzenia. Postawimy cię na nogi,
querida – powiedział Pepe.
Zebraliśmy naczynia i odnieśliśmy do kuchni. Angelina znikła za
zasłoną, machając mi na pożegnanie.
– Prześpij się, Erizo – powtórzyła raz jeszcze.
Skinęłam więc głową Pepemu i wróciłam do hotelu.
*
Zasnęłam jak kamień. Obudziłam się za dziesięć szósta,
ochlapałam twarz zimną wodą, by oprzytomnieć, i znów
pospieszyłam wąską ścieżką do niebieskich drzwi.
Angelina już tam na mnie czekała.
– Hola, Erizo. – Wzięła mnie za nadgarstek, zbadała mi puls
i skinęła głową. – Jest lepiej, ale wypijesz jeszcze raz poción, nim
sobie pójdziesz. Chodź.
Skinęła na mnie i ruszyła w dół stromą ścieżką obok swojej
groty.
Szłyśmy ramię w ramię w szybko zapadającym zmierzchu. Kiedy
spojrzałam dalej, na zbocze, dostrzegłam wąskie smużki dymu
snujące się z kilku kominów. Minęłyśmy starą kobietę palącą
papierosa pod drzwiami swojego domu. Zawołała Angelinę i chwilę
rozmawiały. Trochę mnie pokrzepiło to, że Sacromonte nie jest
całkowicie wymarłe.
W końcu dotarłyśmy do gęstego lasu na lewo od osady.
Angelina wskazała palcem księżyc na niebie.
– To księżyc rosnący. Przynosi nowy świt, narodziny wiosny,
czas, by oczyścić się z przeszłości i zacząć od nowa.
– To dziwne, nigdy nie mogę spać podczas pełni. A jeśli już
przysnę, mam dziwne sny – powiedziałam.
– Tak jak my wszystkie, kobiety. Zwłaszcza te, które mają dar.
W kulturze gitanos słońce to bóg mężczyzn, a księżyc jest boginią
kobiet.
– Naprawdę?
– Sí. – Widząc moje zdziwienie, uśmiechnęła się. – Jak mogłoby
być inaczej? Bez słońca i księżyca ludzkość by nie istniała. To one
dają nam siły życiowe. I podobnie, ludzkość by wyginęła, gdyby nie
było mężczyzn i kobiet. Widzisz? Obie strony mają w sobie równie
wielką siłę, ale różne talenty, każda ma swoją rolę do odegrania we
wszechświecie.
Szła między drzewami, aż dotarłyśmy do polany. Zobaczyłam
tam mnóstwo grobów. W ziemi tkwiły rzędy krzyży pozbijanych
z surowych desek. Angelina prowadziła mnie między nimi, aż
znalazła to, czego szukała.
Wskazała na trzy krzyże.
– María, twoja bisabuela, prababka. Lucía, twoja abuela, czyli
babcia, i Isadora, twoja madre.
Czekała, kiedy przyklękłam przed grobem matki, starając się
odnaleźć datę śmierci, ale na prostym krzyżu wypisano tylko jej
imię.
– Jak umarła?
– Innym razem, Erizo. Na razie przywitaj się z nią.
– Witaj, mamo – szepnęłam do małego kopczyka ziemi
porośniętej trawą. – Szkoda, że nie mogłam cię poznać.
– Była zbyt dobra na ziemskie życie. – Angelina westchnęła. –
Łagodna, serdeczna, jak ty.
Przez chwilę stałam w milczeniu, myśląc, że w tak doniosłej
chwili powinnam poczuć coś więcej, ale pewnie potrzebowałam
czasu, żeby zrozumieć słowa Angeliny, bo byłam tylko dziwnie
odrętwiała.
Wreszcie wstałam i poszłyśmy dalej. Zobaczyłam na krzyżach
imiona dzieci Maríi, które umarły zaraz po porodzie, a potem jej
trzech synów i wnuków.
– Eduardo i Carlos. Ich ciał tu nie ma, ale Ramón postawił te
krzyże, by o nich pamiętać.
Przeprowadziła mnie szybko wzdłuż kolejnych paru rzędów.
– Amaya, Amaya, Amaya… – powtarzała raz po raz.
Cała rodzina ze strony mojej matki musiała być tu pochowana
lub miała symboliczne mogiły.
Potem przeszłyśmy do Albaycinów, krewnych mojego
pradziadka José, których pochowano tu równie wielu. I wreszcie,
kiedy pomyślałam, że tu są moje korzenie sięgające pięciuset lat, coś
drgnęło mi w sercu. Poczułam nierozerwalną więź, która łączyła
nas wszystkich.
Angelina wędrowała dalej wśród morza krzyży, aż w końcu
wyszłyśmy z polany i znalazłyśmy się w gęstym lesie.
Patrzyła pod nogi i badała ziemię stopą.
– Dobrze – rzuciła i skinęła głową. – Pierwsza lekcja. Połóż się,
Erizo.
Obejrzałam się na nią i zobaczyłam, że już przyklękła. Kiedy
położyła się płasko na wznak na wilgotnej ziemi, zrobiłam to samo.
– Posłuchaj, Erizo. – Angelina przyłożyła dłoń do ucha i chwilę
nasłuchiwała, po czym dała mi znak, żebym zrobiła to samo.
Patrzyłam, jak opiera głowę na drobnych dłoniach niczym na
poduszeczce i zamyka oczy. Naśladowałam ją w tym wszystkim.
Choć nie byłam pewna, czego mam nasłuchiwać.
– Poczuj ziemię – szepnęła, co niewiele wyjaśniało.
Zamknęłam jednak oczy i oddychałam powoli, w nadziei że
usłyszę to, co miała na myśli. Przez długi czas docierały do mnie
tylko głosy szykujących się do snu ptaków, bzyczenie owadów
i szelest traw poruszanych przez przemykające wśród nich małe
zwierzęta. Skupiłam się na tych dźwiękach – głosie natury – aż stał
się coraz mocniejszy, zdawał się kakofonią atakującą moje uszy.
I nagle poczułam coś dziwnego – jakby pulsowanie pode mną,
najpierw delikatne, a potem coraz silniejsze. Wreszcie rytm bicia
serca Ziemi zlał się z moim i stały się jednością… Doświadczyłam
pełnej harmonii z Ziemią.
Nie wiem, jak długo tak leżałam, ale im bardziej poddawałam się
tym wibracjom, a mniej hamował mnie lęk, tym więcej słyszałam,
czułam i widziałam. Szum rzeki daleko w dole przynosił mi świeżą,
oczyszczającą bryzę. Zobaczyłam cudowne kolory wszystkich ryb,
które pływały w jej wodach. Otworzyłam oczy, a drzewo nade mną
przemieniło się w starca, którego sękate ramiona poruszały się
wolno na wietrze. Długie białe włosy i broda utkane z tysięcy
maleńkich pajęczyn opadały na pokryty mchem drewniany tors.
Gałązki dłoni osłaniały mniejsze konary, jakby starzec chronił
swoje dzieci.
I gwiazdy… jeszcze nigdy nie widziałam ich tak wielu
i świecących tak jasno… Kiedy patrzyłam w górę, niebo nade mną
zaczęło się ruszać i przesuwać. Zdałam sobie sprawę, że składa się
z miliardów maleńkich duchów – z których każdy ma swoją energię
– i uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że tak naprawdę żyje tam
więcej istot niż na Ziemi…
A potem ponad szczytami drzew dostrzegłam coś, co w pierwszej
chwili wydało mi się kometą, ale nie mogło nią być, bo zatrzymało
się na moment, po czym nagle wystrzeliło w górę i zawisło
dokładnie nade mną, jakby odnalazło swoje miejsce na niebie.
I miałam dojmujące wrażenie, że oto jestem w chacie Chilly’ego.
Zobaczyłam go leżącego na łóżku, albo przynajmniej ciało, które
dotąd było domem jego duszy, skórę i kości porzucone na pościeli
niczym stare ubranie w lodowatym pokoju. Wiedziałam, co to
oznacza.
– Nasz kuzyn, Chilly… – usłyszałam głos.
Usiadłam zaskoczona i popatrzyłam w oczy Angelinie.
– Umarł – szepnęłam.
– Właśnie odszedł do wyższego świata.
Po policzku spłynęła mi łza. Angelina delikatnie ją otarła.
– Nie, nie. Nie płacz, Erizo. – Wskazała na niebo. – Chilly jest
szczęśliwy. Czujesz to. Tutaj. – Położyła mi dłoń na sercu, a potem
mnie objęła.
– Widziałam jego duszę, jego… energię, która wędrowała
w niebo – powiedziałam, nadal wstrząśnięta tym wszystkim, co
zobaczyłam i czułam.
– Poślijmy mu nasze pełne miłości myśli i módlmy się za niego.
Pochyliłam głowę jak Angelina. Zastanawiałam się nad tym, że
hiszpańscy gitanos są tak żarliwymi wyznawcami katolicyzmu,
a jednocześnie kontynuują własne duchowe tradycje. Doszłam do
wniosku, że mimo różnic w praktykach nie ma tu sprzeczności, bo
w obu przypadkach chodzi o wiarę w siły wyższe, w to, że we
wszechświecie istnieje coś więcej niż nasze ziemskie życie. Ludzie
po prostu interpretują to z różnych punktów widzenia, w zależności
od kultury. Gitanos byli bliżej natury i dlatego w niej upatrywali
swoich bóstw. Dla Hindusów święte są krowy i słonie. Dla
chrześcijan boskość przybiera postać ludzką…
Angelina dała mi znak, że powinnyśmy wstać. Posłusznie
podniosłam się z ziemi. Czułam się tak, jakby naprawdę moje
zmysły zostały oczyszczone i wyostrzone od nowa. Angelina wzięła
mnie za rękę i poprowadziła pewnie między drzewami. Gdy
zobaczyłam przed sobą mgliste światła miasteczka, doświadczyłam
euforii. Rozpierała mnie radość, że zdołałam poczuć się jednością
z tym zdumiewającym wszechświatem, który zamieszkujemy,
którego jestem cząstką. Przypomniałam sobie słowa Pa Salta:
Stąpaj twardo po świeżym kobiercu Ziemi, ale umysłem zaglądaj
w okna wszechświata…
Znów znalazłyśmy się pod niebieskimi drzwiami. Angelina
zmierzyła mi puls.
– Coraz lepiej. Dam ci teraz kolejną porcję poción i niedługo
będziesz zdrowa.
Wypiłam obrzydliwy napój pod czujnym okiem Angeliny.
Dotknęła mojego policzka.
– Moja krew. Jestem szczęśliwa. Buenas noches.
Leżąc w łóżku w moim wykutym w skale pokoju hotelowym,
czułam, że serce bije mi spokojniej, tak jakby miarowy puls Ziemi
zwolnił i unormował mój własny. Powędrowałam myślami do
chwili, kiedy zobaczyłam duszę Chilly’ego opuszczającą ten świat
i posyłałam mu cichą wiadomość. Angelina czuła to samo co ja i to
utwierdzało mnie w przekonaniu, że moje wcześniejsze wrażenia
dotyczące wędrówki dusz nie były jedynie sprawą wybujałej
wyobraźni. To znaczyło, że ta „inna strona” mnie jest równie
prawdziwa jak otaczające mnie twarde ściany groty.
I choćby dlatego bardzo się cieszyłam, że zdecydowałam się na
tę podróż w swoją przeszłość.
28

Po tygodniu w Sacromonte czułam się tak, jakbym żyła swoim


alternatywnym życiem. Angelina wcale nie żartowała, mówiąc, że
zamierza nauczyć mnie wszystkiego, co potrafi, przez czas, który
miałam tu spędzić. Zanim zaczęłyśmy, kazała mi przysiąc, że tego,
co mi powie, nigdy nie spiszę na komputerze.
– Nasze tajemne sposoby muszą pozostać sekretem, żeby źli
ludzie nie mogli ich poznać poprzez sieć.
Poszłam więc na dół wzgórza do małego sklepiku po drugiej
stronie murów miasteczka – gdzie chyba mieli wszystko, od kociego
jedzenia po elektronikę – i kupiłam gruby notatnik i kilka
długopisów. Teraz zeszyt był już w dwóch trzecich zapisany. Nie
mogłam się nadziwić, ile mieszanek ziołowych na różne
przypadłości zna Angelina; potrafiła z pamięci wymieniać ich
składniki i proporcje, w jakich należy je mieszać. Ale w końcu ja
przechodziłam kurs przyspieszony, podczas gdy ona miała szansę
zgłębiać tajniki tej sztuki, przekazywane przez Micaelę, jej
przewodniczkę bruję, od kołyski. Angelina zaczęła mnie też uczyć,
jak uzdrawiać dłońmi.
– Chilly mówił mi, że mam moc w rękach. Ale moja pasja to
zwierzęta. Czy na nie to też działa? – spytałam.
– Oczywiście. Wszystkie stworzenia na ziemi mają ciała,
w których płynie krew. Nie ma różnicy.
Choć miewałam chwile zwątpienia, pod jej kierunkiem zaczęłam
nabierać umiejętności wyczuwania przepływu energii w każdym
żywym organizmie i wędrowania odbierającymi lekkie prądy
dłońmi tam, gdzie występował problem. A potem uwalniałam złą
energię i likwidowałam ją. Angelina zachęciła mnie, żebym
ćwiczyła na starym, cierpiącym na artretyzm kocie Pepego, ale
zdarzało mi się też zatrzymywać w alejkach Sacromonte, by
podleczyć różne przypadkowo spotkane zwierzaki. Gdy
przykucałam przy którymś z nich, miałam tylko nadzieję, że nikt
nie weźmie mnie za złodziejkę, która ma ochotę sprzedać je jako
kurczaka jakiejś restauracji.
Z czasem zauważyłam też, że moje uszy dostrajają się do
hiszpańskiego, którym porozumiewali się pomiędzy sobą Pepe
i Angelina. Rozumiałam coraz więcej słów.
– Jeśli zostanę tu jeszcze tydzień, będę mówiła płynnie po
hiszpańsku… a na pewno będę znała nazwy ziół – powiedziałam do
siebie, idąc do niebieskich drzwi.
Zaczynał się kolejny piękny słoneczny dzień, wiedziałam więc,
że zastanę Angelinę siedzącą z poranną kawą przed grotą. Na mnie
będzie czekał jak zwykle paskudny napar, bo najwyraźniej moja
mentorka uznała, że kawa mi nie służy.
– Jak się masz dzisiaj? – spytała, gdy doszłam na miejsce.
– Świetnie, gracias.
Wzięłam swój napar. Pachniał mocno anyżem i owczym łajnem.
Wypiłam go z obrzydzeniem, wiedząc, że i tak zmusi mnie, żebym
wysączyła wszystko do ostatka.
Po kilku godzinach nauki zjedliśmy jak zwykle prosty posiłek,
a potem była sjesta. Angelina i Pepe położyli się, a ja wróciłam do
hotelu, żeby posiedzieć na tarasie i poprzeglądać swoje bazgroły,
póki miałam jeszcze wszystko na świeżo w głowie. Kiedy się z tym
uporałam, też poszłam uciąć sobie drzemkę w swoim pokoju.
Wiedziałam, że Angelina ożywia się późnym wieczorem, więc i ja
musiałam o tej porze myśleć jasno, by pojąć i zapisać jej wskazówki.
Ale tego popołudnia nie mogłam usnąć. Wiedziałam, że czas
skontaktować się ze światem zewnętrznym. Tydzień minął jak
z bata strzelił i pewnie wszyscy już się o mnie martwią. Dalsze
zamykanie się w swoim paralelnym świecie i niedawanie znaku
życia o sobie byłoby nie fair. Musiałam dać znać, że wszystko ze
mną w porządku.
– Marcello, masz telefon, z którego mogłabym zadzwonić do
domu? – spytałam.
– Tutaj? Chyba żartujesz! Sygnał komórkowy jest za słaby. Zaraz
za murami miasta jest telefon w sklepiku. Właściciel pozwala nam
z niego korzystać za opłatą. Tam odbieram też faksy
z rezerwacjami. Codziennie tam chodzę. Właśnie się tam wybieram.
Pójdziesz ze mną?
– Dzięki.
W sklepiku Marcella wyjaśniła, o co mi chodzi. Zaprowadzono
mnie na zaplecze i pokazano staromodny aparat.
Kiedy zostałam sama, zastanowiłam się, do kogo najpierw
zadzwonić. Zdecydowałam się na komórkę Cala. Rzadko odbierał,
bo i tam, w Kinnaird, był problem z zasięgiem. Liczyłam więc, że
zostawię wiadomość i uniknę zbędnych pytań.
Wybrałam numer i rzeczywiście, od razu włączyła się
automatyczna sekretarka.
– Cześć, Cal. Tu Tiggy. Chciałam tylko powiedzieć, że jestem cała
i zdrowa. Przepraszam, że tak ci uciekłam, ale… musiałam się
trochę oderwać od tamtych spraw. Niedługo się odezwę. Nie martw
się o mnie. Jest mi naprawdę dobrze tu, gdzie jestem. Pozdrów ode
mnie wszystkich najserdeczniej. Cześć.
Odłożyłam słuchawkę z ulgą, że mam to za sobą. A potem znów
wzięłam telefon. Pomyślałam, że powinnam porozmawiać z mamą.
Nie musiałam przed nią ukrywać, gdzie jestem. Wybrałam numer
i usłyszałam nagrane powitanie w Atlantis. Ścisnęło mnie w gardle
na dźwięk głosu Pa Salta. I przypomniałam sobie, że muszę
powiedzieć mamie, by to zmieniła.
– Witaj, mamo, mówi Tiggy. U mnie wszystko w porządku.
Jestem teraz w Hiszpanii. Marzyło mi się trochę ciepła po zimnicy
w Szkocji i czuję się tu dużo lepiej. Zostawiłam komórkę
w Kinnaird, ale niedługo spróbuję znów zadzwonić. Naprawdę nie
martw się o mnie. Ściskam cię i całuję.
Rozłączyłam się, lecz moja dłoń zatrzymała się dłużej nad
słuchawką. Walczyłam z pokusą, by zadzwonić raz jeszcze
i zostawić wiadomość na komórce Charliego.
Nie, Tiggy, to twój były pracodawca! – upomniałam się
stanowczo.
Chciałabyś z nim pomówić, co? Bo ci na nim zależy…
– Nie, wcale nie – odpowiedziałam na głos.
Ależ tak, Tiggy…
Westchnęłam. Jednym z objawów ubocznych szkolenia
u Angeliny było przebudzenie mojej intuicji, wewnętrznego głosu.
Towarzyszył mi jak Świerszcz z Pinokia. W ostatnich dniach gadał
niemal bez przerwy, demaskując każde kłamstwo, które starałam
się sobie wmówić.
No dobrze, zgodziłam się w myśli, zapłaciłam za telefon
i wyszłam ze sklepu. Marcella wybrała się do miasta, a ja ruszyłam
sama do hotelu.
– Może i chciałam zadzwonić – przyznałam głośno. – On nie jest
mi obojętny… ale ma żonę i córkę, i ogromną posiadłość, która
prawdopodobnie jest na skraju bankructwa, a którą musi
zarządzać. Jego życie to kompletny chaos! Więc cokolwiek o tym
sądzisz, to nie ma znaczenia!
Uniosłam głowę i zobaczyłam, że dwie przechodzące obok
kobiety popatrzyły na mnie dziwnie.
– Mam niewidzialnego przyjaciela – wyjaśniłam po angielsku, po
czym pomachałam im i poszłam dalej w górę, do Sacromonte.
*
Tego wieczoru Angelina oznajmiła, że jestem gotowa przejść do –
jak to określiła – studiów na poziomie uniwersyteckim. Kiedy
pojawiłam się w jej grocie, Pepe właśnie wychodził organizować
„fiestę” na moją cześć. Miała się odbyć za kilka dni.
– Przyjdą wszyscy – powiedział, mijając się ze mną. Czułam, jak
bardzo jest podekscytowany. – Będzie jak za dawnych dobrych
czasów!
Usiadłyśmy z Angeliną i zaczęła dzielić się ze mną wiedzą na
temat najpotężniejszych czarów, w których korzystała
z talizmanów, amuletów i chroniących przed złem monet.
W ciemnej grocie oświetlonej jedynie migocącym światłem świecy,
którą wolała od brutalnej żarówki, pokazała mi święte przedmioty
należące niegdyś do moich przodków. Gdy trzymałam je
w dłoniach, miałam wrażenie, że przez palce przebiega mi prąd,
a ona udzielała mi wskazówek, jak komunikować się z innym
światem, tym, w którym wędrują duchy szepczące do ucha.
Najwyraźniej to od nich wcześniej „wiedziałam” o pewnych
rzeczach.
Kiedy doszła do rzucania uroków, z początku odmówiłam.
– Myślałam, że jesteśmy uzdrowicielkami, znachorkami –
powiedziałam. – Dlaczego miałybyśmy kogoś skrzywdzić?
Angelina popatrzyła na mnie ponuro.
– Erizo, na ziemi są światło i mrok. Widziałam wiele zła.
Zamknęła oczy. Czułam, że myśli o przeszłości, która nadal ją
gnębi i rzuca się cieniem na nasz piękny kraj.
– W ciężkich czasach człowiek zrobi wszystko, by przetrwać, by
chronić siebie i tych, których kocha. Teraz pójdziemy więc do lasu
i poznasz najsilniejsze przekleństwo.
Kwadrans później zatrzymała mnie pośrodku polany i kazała mi
– z talizmanem zawieszonym na szyi, by mnie chronił – zapamiętać
słowa szeptane po hiszpańsku. Może to i dobrze, że nie rozumiałam,
co znaczą. Nie wolno mi było wypowiedzieć ich na głos, nie mówiąc
już o zapisaniu na papierze. Musiałam je sobie utrwalić w myślach
na zawsze.
– Ile razy wykorzystałaś to przekleństwo? – spytałam, kiedy
wracałyśmy do domu.
– Tylko dwa – odparła. – Raz dla siebie. A drugi dla kogoś, kto
potrzebował mojej pomocy.
– Co się stało z tymi, których przeklęłaś?
– Umarli – powiedziała, wzruszając ramionami.
– No tak – szepnęłam przerażona.
Byłam pod wielkim wrażeniem jej mocy. Miałam nadzieję, że
sama nie posiadam podobnej siły. Bo tego talentu naprawdę nie
chciałabym mieć.
*
– Dobrze się spisujesz, Erizo – pochwaliła mnie Angelina dwa dni
później. – Mamy z Pepem dla ciebie niespodziankę. Ale na razie idź
do Marcelli.
Odprawiła mnie, bo była pora sjesty. Poszłam więc do hotelu,
gdzie zastałam Marcellę uśmiechającą się do mnie tajemniczo.
– Chodź ze mną, Tiggy.
Pociągnęła mnie do części groty, która stanowiła jej prywatne
mieszkanie.
Było udekorowane tradycyjnymi materiałami i narzutami.
W kącie stał ogromny telewizor starego typu.
– Proszę.
Wskazała dumnie na kanapę, na której leżała przepiękna suknia
do flamenco – biała, z bogato marszczonymi fioletowymi falbanami
na spódnicy.
– Przymierz – zachęciła. – To moja suknia z czasów, kiedy byłam
nastolatką. Powinna na ciebie pasować. Zrobię z ciebie prawdziwą
bailaora, tancerkę flamenco, na wieczorną fiestę.
– Mam ją włożyć? – spytałam zaskoczona.
– Oczywiście. Przecież to fiesta!
Podała mi tę masę miękkiej tkaniny i popchnęła mnie do
pomieszczenia z prysznicem. Zdjęłam ubranie, włożyłam suknię
i wróciłam do Marcelli, by pomogła mi pozapinać tysiące
guziczków. Potem wygładziłam spódnicę i poprawiłam górę przy
głębokim trójkątnym dekolcie.
– Patrz, Tiggy, zobacz się w lustrze. – Marcella obróciła mnie we
właściwą stronę.
Zaparło mi dech na widok swojego odbicia. Z drugiej strony
lustra spoglądała na mnie Tiggy o ciemnej karnacji od
hiszpańskiego słońca, kobieta o błyszczących oczach. Suknia
podkreślała moją wąską talię i gładki dekolt.
– ¡Linda! – zawołała Marcella. – Pięknie! Teraz potrzebne ci
jeszcze buty. Angelina dała mi dla ciebie te. Wątpiłam, żeby
pasowały, ale teraz widzę, że powinny, bo masz naprawdę malutkie
stopy.
Podała mi parę skórzanych czerwonych pantofelków
z paseczkiem na klamerkę. Solidne obcasy miały nie więcej niż pięć
centymetrów, ale ja zawsze chodziłam w płaskich butach, więc te
były dla mnie wysokie. Gdy je mierzyłam, czułam się jak
Kopciuszek. Leżały jak ulał!
Przebiegł mnie dreszcz.
– Marcello, czyje to buty? – spytałam.
– No jak to? Twojej babki, Lucíi, oczywiście – odparła.
*
O dziewiątej wieczorem razem z Marcellą poszłyśmy w dół
wzgórza do jednej z najbardziej obszernych grot. Nawet bez mojej
przewodniczki trafiłabym tam bez trudu, bo dobiegały stamtąd
dźwięki muzyki niosące się po całym Sacromonte. Zdawało się, że
całe powietrze nią żyje. Dotknęłam nerwowo fryzury, gdy Marcella
wciągała mnie do pełnej ludzi groty. Wcześniej ułożyła mi włosy,
używając oliwy i zostawiając jeden lok na środku czoła, tak jak to
robiła Lucía, którą widziałam na zdjęciach.
Na moje wejście gromada zebranych zaczęła klaskać
i wiwatować. Rozpromieniona Angelina i Pepe przedstawiali mnie
kolejnym osobom. Oboje, podobnie jak reszta gości, byli w swoich
najlepszych strojach do flamenco.
– Erizo, to wnuczka kuzynki twojej matki, Pilar… a tu Vicente
i Gael… Camila… Luis…
Kręciło mi się w głowie, kiedy dawałam się prowadzić przez
tłum, zszokowana, że wszyscy ściskają mnie tak serdecznie. Vicente
– a może Gael? – podał mi manzanillę. Pepe usiadł na krześle
w głębi groty z gitarą na kolanach, a obok niego jakiś mężczyzna –
na drewnianym pudle.
– ¡Empezamos! – zawołał. – Zaczynamy!
– ¡Olé! – odkrzyknęli wszyscy, gdy pojawiły się dwie tancerki.
Zaczęły od czegoś, co Angelina nazywała chufla bulerías –
prostymi krokami. Ale gdy patrzyłam, w jakim tempie przytupują
obcasami i czubkami butów, jak wywijają spódnicami, aż grota
mieniła się od ich jaskrawych kolorów, jak w idealnej harmonii
unoszą dumnie głowy – byłam pełna podziwu dla tego, co potrafią.
Uczestniczyłam w tym. Kulturę gitanos miałam we krwi
i w duszy. Gdy jakiś młody człowiek wziął mnie za rękę, nie
opierałam się – pozwoliłam się ponieść rytmowi gitary Pepego
i temu czemuś w sobie, co wszyscy tam nazywają duende.
Nie wiem, jak długo tańczyłam; buty Lucíi zdawały się mnie
prowadzić i nie przejmowałam się tym, że może wyglądam głupio,
naśladując ruchy partnera i przytupując w tej starej grocie z resztą
mojej nowo odkrytej rodziny. Podłoga wibrowała, gdy wszyscy –
mężczyźni, kobiety i dzieci – poruszali się dla samej radości
tańczenia. Rytmowi tej muzyki nie można było się oprzeć.
– ¡Olé! – zawołał Pepe.
– ¡Olé! – odkrzyknęłam razem z wszystkimi i odeszłam od
swojego partnera, żeby napić się wody.
– Tiggy!
Ktoś mocno przytrzymał mnie za ramię. Byłam pewna, że
z powodu alkoholu i tylu piruetów pomieszało mi się w głowie, bo
wydało mi się, że to głos Charliego Kinnairda. Obejrzałam się
gwałtownie.
– Cześć, Tiggy – powitał mnie Charlie. Złapał mnie za rękę
i bezceremonialnie pociągnął przez tłum tańczących, którzy
przytupywali i klaskali.
– Co ty tu, na Boga, robisz?! – starałam się przekrzyczeć zgiełk. –
Puść mnie!
Ale nie puszczał. Szarpałam się, wrzeszczałam i próbowałam się
wyrwać, ale na próżno.
Zdawało się, że nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.
Przekonałam się tej nocy, że gitanos to krzykliwy i emocjonalny
naród – dla nich w naszym zachowaniu nie było prawdopodobnie
nic niezwykłego.
– Muszę wyprowadzić cię z tej groty, tu nie słyszę własnych
myśli – powiedział Charlie, zdejmując sweter i narzucając go na
moje nagie ramiona.
Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, rozejrzał się, dostrzegł mur
naprzeciwko i poprowadził mnie do niego. Dopiero tam puścił moją
rękę, objął mnie w pasie i posadził na murze.
– Charlie, co ty tu, na Boga, robisz?
– Siedź spokojnie, Tiggy.
Puścił moją talię i złapał za nadgarstek, by zbadać mi puls.
– Charlie, przestań! – Uniosłam drugą dłoń, żeby trzepnąć palce
ściskające moją rękę.
– Masz bardzo przyspieszony puls, Tiggy!
– Tak, bo przez godzinę tańczyłam jak szalona – odparowałam. –
Po co tu przyjechałeś?
– Bo i ja, i reszta świata próbowaliśmy cię znaleźć.
– Jaka „reszta świata”? – Popatrzyłam na niego, marszcząc brwi.
– Cal znalazł twoją komórkę u ciebie w pokoju. Zadzwoniliśmy
do wszystkich z listy kontaktów, żeby sprawdzić, czy się do nich
odzywałaś. Nikt jednak nic nie wiedział. Dopiero kiedy nagrałaś się
Calowi i tej pani, którą nazywasz mamą, zrozumieliśmy, że jesteś
w Hiszpanii.
– Przepraszam, Charlie. – Westchnęłam. – Możesz trochę
zwolnić, proszę? W czym problem? Czy komuś coś się stało?
– Nie, Tiggy, nikomu innemu nic się nie stało – zapewnił. –
Chodzi o ciebie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Tego dnia, kiedy zdecydowałaś się uciec ze szpitala,
przyjrzałem się wynikom twoich badań. Słuchaj, Tiggy, krótko
mówiąc, podejrzewam, że cierpisz na poważne schorzenie,
zapalenie mięśnia sercowego. Wymagasz natychmiastowego
leczenia.
– Mam poważnie chore serce? – spytałam słabym głosem. – Ja?
– Tak, w każdym razie sprawa może być poważna, jeśli nie
poddasz się kuracji.
– Ale ja czuję się świetnie – upierałam się. – Odkąd tu jestem,
mam wrażenie, że skończyły się te palpitacje. – Po raz pierwszy
popatrzyłam mu w oczy. – Przyleciałeś tu z tak daleka tylko po to,
żeby powiedzieć mi o chorobie?
– Oczywiście. Nie mogłem się z tobą skontaktować. Nie miałem
więc wyjścia. Poważnie, Tiggy, o mało nie przypłaciłaś życiem pracy
w mojej posiadłości, a teraz jeszcze to. Nie mogłem wziąć tego na
swoje sumienie.
– Przecież to nie twoja wina, Charlie. To ja „uciekłam” ze
szpitala, jak to określiłeś.
– Tak, ale poza tym, do czego jestem zobowiązany jako lekarz,
byłem twoim pracodawcą. Nie miałem pojęcia, jak trudno było ci
w Kinnaird. Teraz rozumiem, dlaczego musiałaś odejść.
Milczałam, zastanawiając się, czy nawiązuje do mojej rozmowy
z jego żoną.
– Beryl i Cal mówili mi o Zedzie Eszu – ciągnął. – Oboje sądzą, że
to przez niego uciekłaś. Przykro mi, Tiggy. Powinnaś była mi
powiedzieć. Jego zachowanie było po prostu… nie do przyjęcia.
– To nie twoja wina, Charlie.
– Owszem, moja. Powinienem siedzieć w Kinnaird i kierować
posiadłością. Wtedy nie dopuściłbym do czegoś takiego. To co cię
spotkało, było molestowaniem. Jeśli go kiedykolwiek zobaczę, to
chyba skręcę mu kark, przysięgam.
– Nikt mu nie wspominał, dokąd wyjechałam? – spytałam
autentycznie zaniepokojona.
– Jasne, że nie – odparł. – Kiedy usłyszałem od Cala, co się stało,
od razu pojechałem do Kinnaird i kazałem Zedowi wynosić się
z mojego domu. Spakował rzeczy i ulotnił się swoim range roverem
jeszcze tego samego popołudnia. Już go nie ma, Tiggy, przysięgam –
zapewnił, czując, że się boję. Położył dłoń na mojej ręce, przez co
przebiegł mnie dreszcz. – Mam nadzieję, że w tej sytuacji zechcesz
wrócić do Kinnaird.
– Dziękuję. – Na razie wolałam, by wierzył, że wyjechałam tylko
z powodu Zeda.
– Poza tym policja próbowała się z tobą skontaktować w sprawie
strzelaniny. Znaleźli łuskę i dali do analizy kryminalistycznej.
– Wiedzą już, kto strzelał? – spytałam, myśląc o biednym
Pegazie.
– Nie wiem, ale chcieli z tobą jeszcze raz porozmawiać. Jeśli
chodzi o problem z twoim sercem, to na jutro zarezerwowałem ci
wizytę w szpitalu w Grenadzie. Zrobimy jeszcze kilka badań, by
upewnić się, czy możesz bezpiecznie wracać samolotem.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Choć tylko próbował się mną
zająć, nagle zrobił się w tym dziwnie podobny do Zeda. Kolejny
mężczyzna, który chce kontrolować moje życie.
– Przepraszam, Charlie, ale czuję się całkiem dobrze i na pewno
nie zamierzam jeszcze opuszczać Grenady.
– Wiem, że możesz chwilowo czuć się świetnie, ale wyniki
twoich badań nie potwierdzają, że jesteś zdrowa. To poważna
sprawa, Tiggy. To może… po prostu cię zabić.
– Charlie, robiono mi mnóstwo badań serca, kiedy dorastałam.
Wtedy było w porządku, więc czemu teraz ma nie być?
– No dobrze… – Westchnął i oparł się o murek obok mnie. –
Posłuchaj mnie teraz, proszę. Nie przerywaj. Chcę ci zadać kilka
pytań.
– Strzelaj – zgodziłam się niechętnie, słysząc rytm wygrywany na
cajón i okrzyki ¡Olé! dochodzące z groty.
To na pewno nie była ta noc, kiedy byłabym gotowa siedzieć na
murze i dyskutować o swojej wyimaginowanej chorobie serca.
– Kiedy po raz pierwszy poczułaś palpitacje?
– Mmm… zdarzały mi się od czasu do czasu, ale chyba to się
nasila, kiedy mam ostry bronchit. A ostatnio byłam mocno
zaziębiona i kasłałam.
– Dobrze. Potrafisz przypomnieć sobie, kiedy w ostatnich latach
byłaś naprawdę chora i leżałaś z wysoką gorączką?
– Tak. Miałam siedemnaście lat, byłam w ostatniej klasie przed
maturą, w szkole z internatem. Dostałam wysokiej gorączki. Kazali
mi leżeć. Lekarz zdiagnozował anginę, dostałam antybiotyk
i w końcu wyzdrowiałam, ale trochę to potrwało. To było lata temu,
Charlie, i od tamtej pory nie chorowałam.
– A czy po tamtym epizodzie miałaś badanie serca? Zanim
znalazłaś się w szpitalu w Inverness?
– Nie.
– Tiggy. – Znowu westchnął. – Zapalenie mięśnia sercowego to
dość rzadka przypadłość i nie zawsze wiadomo, co jest jej
przyczyną, ale zwykle to następstwo infekcji wirusowej, które
prawdopodobnie przeszłaś w wieku siedemnastu lat, ale mylnie
zdiagnozowano je jako zwykłą anginę.
– Rozumiem.
– W każdym razie – kontynuował Charlie – wirus, z przyczyn,
których do końca nie rozumiemy, wywołuje stan zapalny mięśnia
sercowego. Późniejsze choroby pogarszają ten stan i dlatego miałaś
te palpitacje po tym, jak się zaziębiłaś. No i oczywiście dołożył się do
tego jeszcze szok, kiedy zostałaś ranna.
Milczałam. Opadało podniecenie atmosferą zabawy, alkohol
przestawał działać i zaczynało docierać do mnie, dlaczego pojawił
się tu Charlie.
– Mogę… umrzeć?
– Bez odpowiedniego leczenia tak. To poważna sprawa, Tiggy.
– A czy w ogóle da się to wyleczyć?
– Być może, ale rokowanie zależy od wielu czynników. Czasami
serce samo wraca do formy, jeśli da się mu odpocząć, czasem
z pomocą beta-blokerów lub inhibitorów ACE, ale bywa też… że nie
kończy się to dobrze.
Zadrżałam, trochę ze strachu, trochę dlatego, że kiedy radosne
emocje opadły, w chłodzie nocy zrobiło mi się zimno.
– Chodź, musisz się rozgrzać. – Wyciągnął ręce, by pomóc mi
zsunąć się na ziemię, ale zeskoczyłam z murku sama. – A tak przy
okazji, ty i wszyscy ci ludzie wyglądacie bardzo autentycznie –
skomentował mój strój. – To bal kostiumowy?
– Nie. – Rozbawił mnie tym przypuszczeniem. – Ci w grocie to
prawdziwi Cyganie, a w dodatku każdy z nich jest ze mną
spokrewniony! A teraz – popatrzyłam na jego zdumioną minę –
nawet gdybym miała paść trupem, to, niestety, muszę tam iść
i powiedzieć „Dobranoc” swojej nowo poznanej rodzinie.
– Oczywiście. Zaczekam tutaj.
Weszłam do środka i zobaczyłam, że wszyscy dalej przytupują,
śpiewają i tańczą, jakby jutro mogło nigdy nie nadejść.
Co w twoim przypadku może być prawdą, Tiggy.
Znalazłam Angelinę. Siedziała obok Pepego, który odłożył gitarę
i ocierał twarz wielką chustką.
– Idę się już położyć. Nie gniewajcie się, proszę, ale jestem
bardzo zmęczona. Muchas gracias za to wszystko.
Oboje uściskali mnie spoceni i ucałowali w policzki.
– Teraz naprawdę jesteś jedną z nas, Erizo. Idź, idź już do tego
swojego chłopaka – powiedziała Angelina z uśmiechem.
– To nie mój chłopak, tylko szef – sprostowałam stanowczo.
Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem i wzruszyła ramionami.
– Buenas noches, Erizo.
– Co to za miejsce? – zapytał Charlie, kiedy szliśmy wijącą się
ścieżką. – Wydawało się kompletnie wyludnione, kiedy wyszedłem
z taksówki, żeby zameldować się w hotelu. Nadal tu ktoś mieszka?
– Tak, ale bardzo niewielu. Niegdyś wszyscy mieszkali w tych
grotach, potem zaczęli przeprowadzać się do miasta, gdzie są lepsze
warunki.
– Niesamowite – szepnął, kiedy pięliśmy się na wzgórze. –
Pewnie od setek lat niewiele się tu zmieniło. – Spojrzał na mnie
i zobaczył, że z trudem za nim nadążam. – Nie spiesz się, Tiggy,
proszę. Póki nie postawimy cię porządnie na nogi, powinnaś się
oszczędzać.
– Poważnie, czuję się świetnie. Tutejsze powietrze dobrze mi
zrobiło. Kiedy dziś tańczyłam, nie miałam żadnych sensacji
sercowych – dodałam. Dotarliśmy na górę i ruszyliśmy krętą dróżką
pomiędzy rzędami grot. – Jak mnie tu znalazłeś?
– Dowiedzieliśmy się od tej pani ze Szwajcarii, że poleciałaś do
Hiszpanii. A potem Cal przejrzał twoje szuflady w poszukiwaniu
czegoś, co by wskazało nam, dokąd dokładnie mogłaś się wybrać.
Znalazł kilka stron wydruku z Wikipedii na temat jakiejś
hiszpańskiej tancerki. Tiggy, patrz! – Charlie zatrzymał się nagle za
zakrętem, gdzie ponad nami ukazała się Alhambra. Miało się
wrażenie, że unosi się w powietrzu na nocnym niebie. – Co za
bajeczny widok!
– Rzeczywiście.
– Byłaś już tam?
– Nie, miałam za dużo zajęć. Gdzie się zatrzymałeś?
– W jedynym tutejszym hotelu, zgodnie z tym, czego
dowiedziałem się w informacji turystycznej na lotnisku. W Cuevas
El Albanico. Tam mieszkamy.
– My?
– Tak – potwierdził, kiedy zbliżaliśmy się do hotelu. – Wydawało
mi się to… nie całkiem stosowne, żebym przyjechał tu sam,
zabrałem więc przyzwoitkę. Chodź, sama zobaczysz. – Przepuścił
mnie przez bramę. – Może już się położyła, ale…
Ledwie przekroczyłam próg, a podbiegł do mnie ktoś
w kraciastej piżamie i zarzucił mi ręce na szyję.
– Tiggy! Jak cudownie cię widzieć.
– Ciebie też, Ally – wydukałam zaskoczona, wyswobadzając się
z objęć i przyglądając się siostrze. – Wyglądasz wspaniale.
Popatrzyłam na błyszczące błękitne oczy, gęste złocistorude
włosy i na wydęty brzuszek, na którym piżama tak się już napinała,
jakby jej guziki miały lada chwila puścić.
– Jesteś pewna, że wolno ci ryzykować podróże samolotem?
– O, nic mi nie będzie. To jeszcze cały miesiąc, a dostawałam już
białej gorączki od tego siedzenia w domu w Bergen, więc Thom, mój
brat bliźniak, ulitował się nade mną i zaprosił mnie, żebym
pojechała z nim na koncert, który dawał w Londynie. Przekonałam
swojego lekarza, że powinnam zmienić na trochę otoczenie.
A potem zadzwonił Charlie. Powiedział mi, co ci się zdarzyło.
Podejrzewał, że możesz być tutaj. Zamieniłam więc bilet
i przyleciałam z nim do Grenady.
– O Boże, Ally, naprawdę nic mi nie jest – jęknęłam. – Powinnaś
siedzieć bezpiecznie w Bergen, a nie ganiać mnie po Europie.
– Wszyscy martwiliśmy się o ciebie – wtrącił się Charlie. –
A teraz, jeśli wolno, przeproszę panie i zostawię was, żebyście sobie
pogadały.
Jeszcze raz sprawdził mi puls i skinął głową.
– Już jest wolniejszy.
– Czy Charlie wyjaśnił ci, że to poważna sprawa? – spytała Ally.
– Tak – potwierdził. – I nawet gdybym musiał powlec cię tam
siłą, jutro idziemy do szpitala, dobrze, Tiggy?
– Ona nie będzie stawiać oporu – odpowiedziała za mnie siostra.
– Gdyby w nocy były jakieś problemy, wiecie, gdzie mnie szukać.
– Tak. Dobranoc, Charlie, i dziękuję! – zawołała za nim Ally, gdy
był już w drodze do swojego pokoju na tyłach hotelu.
Żadna z nas nie powiedziała nic więcej, póki nie usłyszałyśmy,
jak zamykają się za nim drzwi.
– Może wolisz od razu się położyć, Tiggy?
– Nie, za dużo emocji, żeby spać, i chciałabym usłyszeć od ciebie
wszystkie nowiny. Chodź, siądziemy tutaj. – Wskazałam mały
salonik ze skórzanymi kanapami.
– Ale nie na długo, bo doktor Charlie będzie się gniewał –
szepnęła mi do ucha, gdy ją prowadziłam.
– No to jak wy mnie znaleźliście? – spytałam, kiedy
usadowiłyśmy się wygodnie.
– Charlie wychodził z siebie, kiedy do mnie dzwonił z twojej
komórki. Uroczy facet… – Ally się uśmiechnęła. – I najwyraźniej cię
uwielbia.
– Strasznie mi przykro, że sprawiłam wam obojgu tyle kłopotu.
– Tak całkiem szczerze, Tiggy: byłam wdzięczna za pretekst, żeby
nie wracać do Bergen. Znasz mnie, nie potrafię usiedzieć na
miejscu. – Uśmiechnęła się. – Poza tym naprawdę martwiłam się
o ciebie, jak my wszyscy. Przyznam jednak, że wyglądasz o wiele
lepiej, niż się mogłam spodziewać.
– I czuję się też lepiej, słowo. Kiedy tu dotarłam, serce mi
skakało, ale od tamtej pory właściwie się uspokoiło.
– Cieszę się. Charlie wspominał mi też, że ten twój Cal znalazł
jakieś wydruki w twojej szufladzie. Coś o tancerce flamenco. – Ally
wskazała na mój strój. – Domyślam się, że to dlatego tu jesteś?
Próbowałaś odnaleźć swoją rodzinę?
– Tak.
– Dobrze. Tylko dlaczego uciekłaś ze szpitala, nikomu nie
mówiąc, dokąd się wybierasz?
– To… skomplikowane, Ally, ale musiałam się stamtąd wyrwać.
– Znam to uczucie – przyznała. – Charlie najwyraźniej myśli, że
poza tym, że byłaś ranna, miało to coś wspólnego z białym jeleniem
i Zedem Eszu.
– To też odegrało swoją rolę.
– Słyszałam, że rozmawiałaś z Mają.
– Tak. Potwierdziła wszystko to, co przeczuwałam. Oczywiście
odmówiłam przyjęcia pracy, którą zaproponował mi Zed.
– Theo twierdzi, że to palant – powiedziała ze smutnym
uśmiechem.
Aż ścisnęło mnie w gardle, że Ally wspomina o ojcu swojego
dziecka, używając czasu teraźniejszego. Popatrzyłam na nią z takim
samym uwielbieniem jak w dzieciństwie. Często byłam skazana na
spędzanie czasu na mansardzie, bo dużo chorowałam. Godzinami
siedziałam przy oknie i wyglądałam na dół. Widziałam, jak Ally gna
swoją żaglówką po Jeziorze Genewskim. Nawet jak łódka się
przewracała, moja siostra zawsze ją stawiała i zaczynała od nowa.
Ja, bardziej niż ktokolwiek inny, zdawałam sobie sprawę, jaka jest
odważna i ile determinacji kosztowało ją osiągnięcie tego, o czym
marzyła. Bez wątpienia moja silna, zdolna siostra była dla mnie
w tamtych latach wzorem. I dziś jej obecność tutaj – zwłaszcza że
Ally nie powinna była wyruszać w taką podróż tuż przed porodem –
ogromnie mnie wzruszyła.
– Zed miał w sobie coś niepokojącego, Ally. Tak jakby… –
szukałam właściwych słów – cię osaczał. Jesteś sama, a on
koncentruje całą uwagę na tobie. I czujesz się jak królik schwytany
w światła reflektorów. On… cię hipnotyzuje i nie przyjmuje do
wiadomości odmowy.
– Chcesz powiedzieć, że jeśli czegoś chce, nie cofnie się przed
niczym, by to dostać. No tak. I z jakichś powodów, dla nas
wszystkich kompletnie niezrozumiałych, on najwyraźniej pragnie
sióstr D’Aplièse. Może to przypadek, ale wydaje mi się dziwne, że
widziałam jacht Kreega Eszu obok Tytana podczas odbywającego
się w tajemnicy pogrzebu Pa Salta. Co ci podpowiada intuicja,
Tiggy?
– Nie wiem, Ally, naprawdę.
– Pamiętasz, dawniej nabijałam się z ciebie z powodu tych
twoich osobliwych wierzeń, ale… – Ally zagryzła wargę – teraz
czasami przysięgłabym, że słyszę, jak Theo do mnie mówi… o tym
czy tamtym… albo szepcze coś zabawnego, żeby mnie rozśmieszyć,
kiedy najbardziej za nim tęsknię.
Widziałam, że jej oczy zaszkliły się od powstrzymywanych łez.
– Jestem pewna, że on jest tutaj, Ally – powiedziałam, czując, jak
nagle przebiega mnie dreszcz i ramiona pokrywa mi gęsia skórka.
Zawsze zastanawiałam się, co to znaczy. Angelina wyjaśniła mi,
że to świadczy o obecności ducha. Uśmiechnęłam się więc, gdy
usłyszałam pytanie Theo do mojej siostry.
– Pyta, dlaczego nie nosisz oczka – zwróciłam się do Ally.
Pobladła, a jej dłoń odruchowo powędrowała do szyi.
– Bo… Tiggy, skąd ty możesz o tym wiedzieć? To był naszyjnik,
który Theo kupił mi zaraz po zaręczynach. Był tani i kilka tygodni
temu łańcuszek się urwał i jakoś nie zdążyłam oddać go do
naprawy… O mój Boże, Tiggy… O Boże.
Wyglądała na tak przerażoną, że poczułam wyrzuty sumienia.
Ale siedziałam w świętych grotach Sacromonte, gdzie przez wieki
nagromadziła się moc moich przodków i nie mogłam powstrzymać
tego, co słyszałam.
– Mówi też, że podoba mu się imię Bear.
– Rozmawialiśmy kiedyś o tym, jak nazwiemy dzieci.
Powiedziałam, że podoba mi się imię Teddy, a on… on na to… – na
moment załamał się jej głos – że woli Bear.
– Kocha cię, Ally, i jeszcze dodaje… – wsłuchałam się uważnie
w słabnący gdzieś w oddali głos – żeby się szykować.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– To znaczy?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – odparłam. – Przepraszam.
– Jestem… – otarła oczy wierzchem dłoni – tak zaszokowana tym,
co właśnie powiedziałaś. Mój Boże, Tiggy… Masz dar! Bo jakim
cudem mogłabyś wiedzieć takie rzeczy? Niemożliwe.
– Coś tu się ze mną stało – szepnęłam. – Trudno to wyjaśnić, ale
najwyraźniej pochodzę z cygańskiego rodu, w którym było wiele
osób o zdolnościach parapsychologicznych. Zawsze miewałam
przeczucia, ale dopiero kiedy poznałam Angelinę i nauczyła mnie
różnych rzeczy, to wszystko nabrało sensu.
– Znalazłaś więc kogoś z krewnych? – spytała Ally, najwyraźniej
biorąc się w garść.
– O tak. Jak widział Charlie, mam ich tu naprawdę mnóstwo.
Wszyscy przyszli dziś na fiestę, wcześniej jednak spędzałam czas
głównie z Angeliną i jej wujem, Pepe, z linii moich dziadków.
– Ach, tak… zaczynam rozumieć. Jesteś z pochodzenia Cyganką,
a wszyscy wiemy o ich zdolnościach przepowiadania przyszłości. –
Ally popatrzyła na mnie z uśmiechem.
Nie wiadomo dlaczego, poczułam się dotknięta i uznałam, że
powinnam zaoponować.
– Jak dotąd nie widziałam tu żadnych szklanych kul. Angelina
jest kimś, kogo nazywają bruja, czyli znachorką. Nigdy nie
spotkałam kogoś, kto wiedziałby tyle o ziołach, roślinach i ich
właściwościach leczniczych co ona. Całe życie pomagała nie tylko
Cyganom, ale też nie-Cyganom, payos. Wykorzystuje swój dar dla
dobra ludzi i zapewniam cię, że w tym, co robi, nie ma żadnego
oszustwa, naprawdę.
– Po tym, co powiedziałaś mi o Theo, jestem gotowa uwierzyć we
wszystko – zaznaczyła Ally i aż się wzdrygnęła. – Ale zanim znów
mnie wystraszysz, chyba czas, żebyśmy szły spać. Pomóż mi się
podnieść, dobrze?
Podała mi rękę i pociągnęłam ją do góry.
Skrzywiła się lekko, objęła brzuch, po czym podniosła na mnie
wzrok.
– Chcesz poczuć, jak kopie twoja siostrzenica albo twój
siostrzeniec?
– Bardzo!
Położyła moją dłoń po lewej stronie swojego pępka.
Po kilku sekundach poczułam gwałtowne kopnięcie dziecka,
które dopiero miało się urodzić. Pierwszy raz w życiu
doświadczyłam czegoś takiego i ze wzruszenia oczy mi się zaszkliły.
Uściskałyśmy się i poszłyśmy wąskim korytarzem do swoich
pokoi.
– Dobranoc, Tiggy. Śpij dobrze, kochanie.
– Ty też, Ally. I naprawdę przykro mi, jeśli…
– Ciii… – Przyłożyła palec do ust. – W pierwszej chwili nie
mogłam uwierzyć, ale zapamiętam to jako jeden z najbardziej
niezwykłych momentów w życiu. Oj…
– Co?
– Powiedział, że podoba mu się imię Bear?
– Tak.
– To nie najlepsze imię dla dziewczynki, co?
– No, rzeczywiście. – Mrugnęłam do niej. – Dobranoc, Ally.
*
Następnego dnia chwiejnym krokiem wyszłam z ciemności
swojego pokoju w głębi groty na jaskrawe słońce. Przy jednym ze
stolików na podwórku siedziało niezwykłe towarzystwo – mój szef,
siostra i nowo odkryci krewni gitanos.
– Cześć, Śpiąca Królewno – zażartowała Ally. – Już miałam iść
wyciągnąć cię z łóżka. Dochodzi południe.
– Bardzo przepraszam. Jeszcze nigdy w życiu nie spałam do tak
późna.
Angelina wymamrotała coś pod nosem i ostentacyjnie wzruszyła
ramionami.
– Mówi, że sen jest ci potrzebny – wyjaśnił Charlie.
– Znasz hiszpański? – spytałam zaskoczona.
– Po maturze zrobiłem sobie rok przerwy i pracowałem
w Sewilli. Mieliśmy ciekawą rozmowę z Angeliną. Twierdzi, że
również jest lekarzem.
– Bo jest.
– Powiedziała mi też, że leczyła cię z dolegliwości serca, od kiedy
tu przyjechałaś.
– Tak? – Popatrzyłam na Angelinę. – To prawda? I dlatego
kazałaś mi pić…
– Sí. – Wzruszyła ramionami.
A potem, wskazując na mnie, znów powiedziała coś szybko po
hiszpańsku Charliemu, co mnie dość zezłościło, bo nie mogłam się
zorientować, co mówią.
– Twierdzi, że twoi przodkowie przyszli ci z pomocą, kiedy
byłyście w lesie. I nadal ci pomagają.
– Pomogli mi? I pomagają? Skoro tak, to bardzo się cieszę.
Zwłaszcza jeśli to oznacza, że nie muszę iść do szpitala…
– Przykro mi, Tiggy – powiedział Charlie. – Nawet jeśli jestem
otwarty na alternatywne metody leczenia, i tak trzeba zrobić te
badania. I musimy już jechać, jeśli pozwolisz.
– No dobrze – poddałam się z westchnieniem.
– Marcella zaproponowała, że nas podrzuci. Zaraz wracam.
Charlie poszedł do swojego pokoju, a Angelina, Ally i ja
siedziałyśmy w słońcu, jedząc ciepłe pieczywo z dżemem. Do
popicia dostałam kolejną porcję naparu.
– To musi mi dobrze robić – rzuciłam i zrobiłam zeza, wciągając
mocno ostatnie kropelki przez słomkę. – Angelino, dlaczego nic mi
nie powiedziałaś o mojej chorobie?
– Człowiek boi się chorób, a strach sam w sobie staje się chorobą.
Lepiej nie wiedzieć. Wtedy szybciej wraca się do zdrowia.
– Naprawdę wyglądasz całkiem dobrze – wtrąciła się Ally. –
Opowiedziałam jej i Charliemu, co mi mówiłaś wczoraj wieczorem
o sprawach, o których nie mogłaś wiedzieć. Nadal nie mogę wyjść
z szoku. – Położyła dłoń na mojej ręce. – Serio.
– O Boże… – Zaczerwieniłam się po uszy. – To teraz i Charlie wie
o mnie takie rzeczy?
– Tak, ale nie masz się czego wstydzić, Tiggy. To co potrafisz, jest
niesamowite.
– Sí. – Angelina uderzyła się dumnie w pierś. – Moja krew.
– No to lepiej się pospieszmy – odezwał się Charlie, który pojawił
się znów na tarasie.
Marcella podwiozła nas, gnając na pełnym gazie wąskimi
alejkami w kierunku miasta, i jeśli coś mogło wywołać u mnie
zawał, to na pewno jej jazda. Nie przejmując się zbytnio, czy nie
uszkodzi swojego małego fiata punto, skręcała ostro i w jednym
wąskim miejscu o mało nie straciła bocznego lusterka. Charlie, Ally
i ja odetchnęliśmy z ulgą, kiedy znaleźliśmy się za bramami miasta
na dole wzgórza i włączyliśmy się w relatywnie bezpieczny ruch na
zatłoczonych ulicach Grenady.
Popatrzyłam na zegarek i zobaczyłam, że dochodzi pierwsza.
– Na pewno będziemy czekać godzinami, nim mnie przyjmą.
– Wcale nie musimy czekać – rzucił Charlie. – Zadzwoniłem do
przyjaciela, którego dobra znajoma pracuje tu na oddziale
kardiologicznym. Wystarczy, że zadzwonię i dam jej znać, że
jesteśmy.
Pięć minut później gramoliliśmy się z autka Marcelli. Podałam
Ally rękę, by wyciągnąć ją z przedniego siedzenia. Kiedy weszliśmy
do szpitalnej rejestracji, zobaczyłam, jak do Charliego podchodzi
bardzo atrakcyjna kobieta o błyszczących ciemnych lokach.
Rozmawiali chwilę, podczas gdy ja i Ally grzecznie przystanęłyśmy
trochę dalej, żeby nie przeszkadzać.
– To jest Tiggy – przedstawił mnie wreszcie Charlie po angielsku.
– Poznaj Rosę, która była tak miła, że zaproponowała pomóc nam
przeskoczyć kolejkę.
– Hola, Tiggy. – Hiszpanka wyciągnęła do mnie rękę i uścisnęła
moją dłoń. – Chodźmy.
Ona i Charlie szli przodem, wymieniając jakieś uwagi, a ja z Ally
za nimi. Czułam się jak dziecko prowadzone na siłę do dentysty.
Pojechaliśmy na górę windą i znaleźliśmy się w małej recepcji,
gdzie Rosa powiedziała coś kobiecie za kontuarem.
– Usiądźcie, proszę – zwróciła się potem do nas.
Tak zrobiliśmy.
– Co mnie konkretnie teraz czeka? – zagadnęłam Charliego.
– Najpierw zrobimy nowe EKG, potem echo serca i badanie krwi.
Według mojej oceny to konieczne, a Angelina zgodziła się ze mną,
że to dobry pomysł.
– Ona martwi się o mnie?
– Myślę, że wręcz przeciwnie. Sądzi, że jesteś na dobrej drodze
do całkowitego wyzdrowienia, i chce mi to udowodnić. W każdym
razie badania na pewno nie zaszkodzą.
Podeszła do nas pielęgniarka z notesem i poprosiła, żebym z nią
poszła. Miałam wrażenie, że wszyscy w poczekalni, którzy siedzieli
tu pewnie od rana i byli w o wiele gorszym stanie ode mnie, patrzą
na mnie wilkiem…
Trzy godziny później, po wszystkich badaniach, ubrałam się,
wróciłam do poczekalni i usiadłam obok siostry.
– Charlie wyszedł? – spytałam.
– Nie. Znikł gdzieś z tą prześliczną Rosą i wszelki ślad po nim
zaginął. – Ally zachichotała. – Może skusiła go na prześwietlenie.
Wyglądało na to, że chętnie by go schrupała.
– Naprawdę?
– Nie zauważyłaś? Ale wcale się jej nie dziwię. To bardzo
atrakcyjny facet.
– Nie jest już taki młody. – Potarłam nos, na wypadek gdybym się
czerwieniła.
– Wydaje ci się stary?! Daj spokój, ma dopiero trzydzieści osiem
lat, a ludzie po trzydziestce, jak ja, nadal mają temperament… no
wiesz…
– Przepraszam, często zapominam, że pomiędzy nami jest te
siedem lat różnicy. W każdym razie oto i on, więc jakoś przeżył to
kuszenie.
Charlie trzymał w ręce wielką kopertę.
– Wszystko w porządku, Tiggy? – zapytał, siadając.
– Tak, nigdy nie czułam się lepiej.
– I zdaje się, że jesteś w dobrej formie. – Poklepał kopertę. –
Muszę jeszcze dokładniej przyjrzeć się wynikom, ale jakimś cudem
mięsień sercowy się zregenerował. Twoje EKG jest w normie, choć
kiedy wrócisz do Szkocji, chciałbym założyć ci na parę dni holter,
żeby upewnić się, czy wszystko się ustabilizowało.
– Co to takiego ten holter?
– Chodzi o monitorowanie pracy serca przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę, by mieć obraz jego funkcjonowania.
– Na pewno widzisz tak wielką poprawę, Charlie? – włączyła się
Ally, która nie lubiła owijania w bawełnę.
– Zaryzykuję stwierdzenie, że tak. Oczywiście to może mieć coś
wspólnego z tym, że Tiggy odpoczęła. A czasem serce leczy się
samo…
– Co takiego? Naprawdę serce może się zregenerować w dziesięć
dni? – dociskała go Ally.
– Nie, zwykle nie, ale…
– A mówiłam ci, że czuję się lepiej – dorzuciłam bardzo
zadowolona z siebie.
– Sądzisz, że leczenie Angeliny mogło odnieść skutek? – spytała
moja siostra.
– Coś w każdym razie pomogło – przyznał Charlie. – Ale za
bardzo nie dokazuj, moja panno. – Pokiwał mi palcem. – Nadal
widać lekki stan zapalny. Na szczęście mogę cię bez strachu zabrać
jutro samolotem i na miejscu będziemy mogli poobserwować cię
przez jakiś czas.
– Bardzo mi przykro, Charlie, ale nie wracam do Szkocji. Chcę
zostać w Grenadzie. Angelina i Pepe opiekują się mną, jest ciepło
i czuję się bardziej zrelaksowana niż kiedykolwiek od lat. Zresztą
zawsze mogę przyjść do tego szpitala i zwrócić się do twojej Rosy,
jeśli miałabym jakiś problem.
Ally z Charliem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Przypominało mi to, jak popatrywali na siebie mama i doktor
Gerber, kiedy byłam mała. Dziewięć razy na dziesięć nie wróżyło to
niczego dobrego.
– Tiggy, naprawdę uważamy, że powinnaś wracać najszybciej,
jak to możliwe. Nie mogę z tobą zostać… z powodu… wiesz kogo –
Ally wskazała swój wydęty brzuch – ale Charlie twierdzi, że
najbardziej potrzebny ci wypoczynek.
– Tiggy, zapalenie mięśnia sercowego jest… – szukał właściwego
słowa – nieprzewidywalne. Chciałbym, żebyś na razie się nie
przemęczała, nie włóczyła nocą po lasach i nie rozmawiała ze
zmarłymi.
– Nie opisuj tego w ten sposób, Charlie – upomniałam go. – Tu
doszłam do siebie, nawet ty musisz to przyznać.
– Charlie nie miał nic złego na myśli – ruszyła mu na odsiecz
Ally. – Tylko że żadne z nas nie wierzy, że będziesz tu grzecznie
odpoczywać, jeśli zostaniesz sama.
– No właśnie, a Beryl zaoferowała, że z przyjemnością
zaopiekuje się tobą w domu. Ja będę pod telefonem. W razie
potrzeby w każdej chwili wyślę śmigłowiec. A na razie może
wróciłybyście do hotelu? Ja jeszcze trochę tu zostanę. Rosa chce mi
pokazać laboratorium, podobno mają tu fantastyczny dział badań.
– O, na pewno – mruknęła Ally pod nosem. – Dobra, do
zobaczenia, Charlie. – Podniosła się i zwróciła do mnie: – Nie wiem
jak ty, ale ja umieram z głodu. Może zjemy coś w mieście, zanim
wrócimy do hotelu?
Podejrzewałam, że Charlie dał się jednak uwieść wdziękom Rosy
i dlatego nas opuścił, ale cóż… Pytając raz po raz o drogę,
wędrowałyśmy w kierunku tętniącego życiem Plaza Nueva.
Z każdym krokiem czuło się wielobarwną historię tego miasta, od
wyrytych na murach hiszpańskich granatów po kolorowe
mauretańskie kafelki. Wokół placu stały okazałe budynki
z piaskowca, w kawiarniach i sklepach roiło się od ludzi. Wokół
pary tańczącej flamenco w ostrym słońcu zebrał się tłum gapiów.
Ponad nami wznosiły się fortyfikacje i mury Alhambry otoczone
drzewami, tak jakby broniły one dostępu do miasta jak tysiąc lat
temu.
Znalazłyśmy przytulną piwniczkę w jednej z brukowanych
alejek przy placu. W malutkim lokalu wciśnięto byle jaką
zbieraninę krzeseł i stolików. Z kuchni biło ciepło. Wybrałyśmy
sobie smakowite tapas z karty, a potem Ally opychała się pikantną
kiełbasą chorizo i hiszpańskimi pierożkami empanadillas, a ja
rozkoszowałam się patatas bravas i pieczonymi karczochami,
jedynymi wegańskimi daniami w tutejszym menu.
– No to jak? – Ally łypnęła na mnie okiem znad filiżanki kawy. –
Mam nadzieję, że posłuchasz doktora i polecisz jutro do Szkocji.
– Nie ma mowy, żebym wróciła do Kinnaird, koniec dyskusji.
– Daj spokój, Tiggy… Przecież to ja, Ally. Wiesz, że potrafię
milczeć jak grób. Nikomu nie powiem, słowo.
– No… chodzi o to, że pomiędzy Charliem a mną nic nie ma, ale…
– Domyślałam się, że tu leży problem. To znaczy, od kiedy
Charlie zadzwonił do mnie po raz pierwszy, było dla mnie jasne, co
do ciebie czuje.
– Ally! Jesteśmy tylko przyjaciółmi. To mój szef…
– Theo też był moim szefem. I co z tego?
– Pomijając to, nie masz pojęcia, jak skomplikowana jest jego
sytuacja. Po pierwsze, ma żonę, naprawdę straszną i bardzo wysoką
kobietę…
– No dobrze, odpowiedz mi szczerze, Tiggy. Miałaś romans
z Charliem Kinnairdem czy nie?
– A skąd! – zaprzeczyłam gwałtownie. – Nic z tych rzeczy…
Słuchaj, powiem ci, jeśli przysięgniesz, że nic nikomu, ale to
nikomu, nie powiesz.
– Nie sądzę, by w Bergen kogokolwiek poza mną obchodziło
twoje życie intymne.
– Racja. Tylko naprawdę nie chciałabym, żeby dowiedziała się
o tym mama czy któraś z dziewcząt. Ta walkiria, bo tak nazwałam
żonę Charliego, myśli, że coś między nami było. Przyszła do mnie do
szpitala i powiedziała mi wprost, że mam się więcej u nich nie
pokazywać.
– No tak. I prawdopodobnie Charlie nic nie wie o tej wizycie?
– Oczywiście, nie.
– Ale ty… lubisz go, prawda? Podoba ci się? Widzę, że tak.
– No pewnie! I dlatego wyjechałam. Choć nie zrobiłam nic, czego
powinnam się wstydzić, to… – poczułam, że się czerwienię – jednak
tego chciałam, Ally. I to nie jest w porządku. Charlie jest żonaty, a ja
nie zamierzam rozbijać rodziny. Oni mają szesnastoletnią córkę!
A poza tym patrz, jak zareagowała na niego Rosa. Nie chcę być
jedną z wielu kobiet, które rzucają się mu na szyję. To byłoby
bardzo smutne, naprawdę.
– Tiggy, ilu ty właściwie miałaś chłopaków?
– Paru. Nigdy jednak nie było to nic poważnego.
– Ale ty już… no wiesz…
– Tak… – Zażenowana, spuściłam wzrok. – Tylko kilka razy.
Chyba jestem staroświecka. Dla mnie seks musi łączyć się
z miłością.
– Doskonale cię rozumiem, nie ma się czego wstydzić.
– Nie? Czasami mam wrażenie, że jestem żałosna i zacofana.
Wszystkie moje koleżanki bez zastanowienia szły do łóżka
z facetami, których dopiero co poznały na imprezie. Bo niby czemu
nie miałyby się zabawić jak mężczyźni?
– Może dlatego, że nie są mężczyznami? – Ally przewróciła
oczami. – Nie rozumiem feministek, które starają się naśladować
mężczyzn, zamiast oprzeć się na tym, w czym my, kobiety, jesteśmy
lepsze. Ręczę ci, Tiggy, że gdybyśmy wykorzystały swoje atuty,
zamiast małpować mężczyzn, za dziesięć, może dwadzieścia lat
rządziłybyśmy światem. Ale to taka dygresja. Zmierzałam do tego,
że nie masz wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o mężczyzn.
– No nie.
– Ale masz tu mnie. I powiem ci, że ten facet, którego dwie
godziny temu zostawiłyśmy w szpitalu, nie tylko jest uczciwy, miły
i niesamowicie atrakcyjny – mrugnęła do mnie – ale też w dodatku
podobasz mu się tak jak on tobie. Sądzisz, że gdyby było inaczej,
zadałby sobie aż tyle trudu, żeby tu przylecieć?
– To sprawa etyki zawodowej, Ally. Sam mi mówił.
– Bzdury! Przyjechał tu, bo bardzo mu na tobie zależy. Myślę, że
prawie na pewno jest w tobie zakochany…
– Proszę, nie mów tak – błagałam. – Przez to będę miała jeszcze
większy mętlik w głowie.
– Przykro mi, ale po tym, co przeszłam w ostatnich miesiącach,
wiem, że mamy tylko chwile. Życie jest za krótkie, Tiggy. Chcę ci
tylko powiedzieć, że widać po nim dobrze, co do ciebie czuje. Nic
dziwnego, że jego żona się niepokoi. Ale decyzja należy do ciebie.
– No to chyba najlepiej, żebym znikła? To wszystko wydaje mi
się zbyt skomplikowane.
– Tak już jest w życiu, zwłaszcza jeśli się pragnie czegoś
ważnego. Tak czy inaczej, nie możesz zostać tu sama. Jeśli więc nie
wracasz do Szkocji, to może poleć do Atlantis? Mama byłaby
zachwycona, gdybyś przyjechała, a szpitale w Genewie są na
najwyższym poziomie. Co myślisz?
– Po prostu nie rozumiem, czemu nie mogę zostać tutaj.
– Nie upieraj się jak dziecko. – Ally westchnęła. – Rozumiem, że
czujesz się bezpieczna pod opieką Angeliny, ale przecież nawet ona
nie jest w stanie uchronić cię przed nagłym zawałem. A to nie
w porządku wymagać od Marcelli, by nad tobą czuwała. Wprawdzie
ten hotel w grocie jest uroczy, ale skoro masz odpoczywać, to
byłoby dość dołujące, gdybyś musiała leżeć tam w ciemnicy całymi
dniami. Więc rozważ, proszę, możliwość, by polecieć do Genewy
i pozwolić mamie trochę wyładować jej tłumione macierzyńskie
instynkty przy rozpieszczaniu chorej.
Popatrzyłam na Ally, zastanowiłam się nad tym, co powiedziała,
i ciężko westchnęłam.
– No dobrze, ale zrobię to tylko dla ciebie.
– Nie obchodzi mnie, dla kogo to zrobisz. Chcę tylko, żebyś była
zdrowa.
– Och, Ally… – Poczułam, że łzy napływają mi do oczu.
– Co takiego, kochanie? – Wyciągnęła dłoń i wzięła mnie za rękę.
– Po prostu… W dzieciństwie tyle czasu spędziłam na
obserwowaniu życia zza okna swojego pokoju w Atlantis. Myślałam,
że te dni już się skończyły. Mam tyle pomysłów… planów na
przyszłość, które wymagają, żebym była w formie. Ale jeśli ono… –
położyłam dłoń na sercu – nie zacznie działać lepiej, to wszystko
stracone. Jezu, mam dopiero dwadzieścia sześć lat. Jestem za młoda
na inwalidkę.
– Miejmy nadzieję, że będziesz sprawna. Ale w tej sytuacji chyba
tym bardziej rozumiesz, że warto poświęcić kilka tygodni dla
zdrowia, prawda? I może przy okazji spojrzysz na wszystko z innej
perspektywy, zastanowisz się lepiej, czy chcesz wracać do Szkocji,
czy nie.
– Nie wrócę do Szkocji, Ally. Nie mogę.
– No dobrze. – Znowu westchnęła i dała znak, że chcemy
zapłacić. – Przynajmniej mamy już jakiś plan. Znajdziemy agencję
turystyczną i zarezerwujemy lot do Genewy. A potem pójdziemy
zwiedzić katedrę, miejsce, gdzie spoczywa moja ulubiona
bohaterka, hiszpańska królowa Izabela Pierwsza.
– Jest pochowana w Grenadzie?
– Tak. Wraz ze swoim ukochanym mężem Ferdynandem.
Gotowa? – spytała z uśmiechem.
– Tak, idziemy.
*
Kobieta w agencji ze zmarszczonym czołem wpatrywała się
w ekran komputera.
– Nie widzę wygodnego połączenia z Grenady do Genewy,
señorita.
– Ile potrwa podróż? – spytałam.
– Co najmniej dwanaście godzin, może więcej, to zależy od tego,
gdzie się pani przesiądzie, w Barcelonie czy Madrycie.
– Ach, tak. Nie zdawałam sobie sprawy…
– To idiotyczne, Tiggy – wtrąciła się Ally. – Nie jesteś w tak dobrej
kondycji, żeby spędzić tyle czasu w podróży.
– A ty przyleciałaś tu z Londynu w ósmym miesiącu ciąży! –
broniłam się.
– To co innego. Ciąża nie jest chorobą, w odróżnieniu od
zapalenia mięśnia sercowego – przypomniała mi. – Zatelefonuję do
mamy. Zaczekaj.
I od razu, jak to ona, podjęła akcję, wychodząc z wyciągniętą
z torby komórką na zewnątrz.
Wzruszyłam przepraszająco ramionami i w oczekiwaniu na
powrót siostry zaczęłam przerzucać broszury turystyczne, żeby
ukryć zażenowanie.
Po pięciu minutach Ally wróciła, uśmiechając się triumfalnie.
– Mama powiedziała, że zaraz zadzwoni do Georga Hoffmana
i załatwi ci na jutrzejszy wieczór prywatny samolot. Polecisz prosto
do Genewy. Za chwilę przyśle mi esemesa ze szczegółami.
– To jakieś szaleństwo, Ally! Nie ma takiej potrzeby, a poza tym
nie mam pieniędzy na takie rzeczy. Nie stać mnie!
– Mama się uparła. Chce mieć cię w domu jak najszybciej. I nie
martw się o koszty. Pamiętaj, że jesteśmy córkami bardzo bogatego
człowieka, który zostawił nam wszystko, co miał. Od czasu do czasu
to się przydaje, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy życia i śmierci –
dodała poważnie. – A teraz mam już dość twoich wykrętów.
Idziemy do katedry.
*
W kaplicy królewskiej było chłodno i mroczno. Patrzyłam w górę
na wysokie gotyckie łuki, zastanawiając się, czy moja rodzina żyła
tu już w czasach królowej Izabeli. Ally pociągnęła mnie za rękę
i razem podeszłyśmy do grobowca z białego marmuru, gdzie
wyrzeźbiono pełne spokoju twarze Izabeli i Ferdynanda.
Obejrzałam się na siostrę. Spodziewałam się zobaczyć, jak wpatruje
się oniemiała w ten obraz, ale ona już szła schodami na dół. Szybko
ruszyłam za nią. Znalazłyśmy się w krypcie o niskim sklepieniu pod
ogromną, strzelistą katedrą. Powietrze było zimne, ściany –
wilgotne. Przed nami widać było za szklaną taflą szereg starych
ołowianych trumien.
– Jest tam, obok Ferdynanda, na wieczność – szepnęła do mnie
Ally. – A dalej jej córka, którą nazywali Joanną Szaloną, i jej mąż.
Mały wnuk Izabeli też tu leży… umarł jej na rękach, w wieku
zaledwie dwóch lat.
Ścisnęłam jej dłoń.
– Opowiedz mi o niej. Teraz, kiedy okazało się, że jestem
Hiszpanką, muszę trochę lepiej poznać tutejszą historię.
– Pamiętam, jak widziałam ilustrację w podręczniku. Jej portret.
Pomyślałam, że jestem do niej podobna. A potem poczytałam trochę
więcej o życiu Izabeli i dostałam obsesji na jej punkcie. Była jedną
z pierwszych feministek. Uczestniczyła w bitwach u boku męża,
mimo że miała pięcioro dzieci. Dzięki niej Hiszpania stała się
bogatym krajem, a bez niej Krzysztof Kolumb nigdy nie dotarłby do
Nowego Świata. Kiedy jednak przywiózł stamtąd niewolników,
kazała mu puścić ich wolno. Co prawda zaczęła hiszpańską
inkwizycję… ale to już inna historia. W każdym razie… – Ally
skrzywiła się lekko i złapała za brzuch. – Lepiej wracajmy do
hotelu, żebym mogła się trochę położyć. Przepraszam, to już
końcówka ciąży… a może zmęczyło mnie to zwiedzanie.
Kiedy mrużąc oczy w jaskrawym słońcu, ruszyłyśmy przez plac,
usłyszałam, jak ktoś mnie woła schrypniętym głosem.
– Erizo!
Odwróciłam się zaskoczona i zobaczyłam wpatrzoną we mnie
starą Cygankę.
– Erizo – powtórzyła raz jeszcze.
– Sí – szepnęłam. – Skąd wiesz, kim jestem?
Bez słowa wyciągnęła do mnie z koszyka pełnego rozmarynu
bukiecik związany sznureczkiem.
Przyjęłam go z uśmiechem i dałam jej pięć euro. Wzięła moją
rękę w swoją szorstką dłoń i wymamrotała coś po hiszpańsku,
zanim spiesznie poszła dalej.
– O co chodzi? Znasz ją? – spytała Ally.
– Nie – odparłam. Roztarłam rozmaryn między palcami
i wciągnęłam zapach świeżych ziół. – Ale wydaje się, że ona skądś
zna mnie…
Wróciłyśmy do Sacromonte o zachodzie słońca. Charlie, Pepe
i Angelina siedzieli już na tarasie.
– Jak tu cudownie pachnie – zachwyciła się Ally.
– Czy to zioła, których używasz w swojej pracy? – zapytał
Angelinę Charlie.
– Sí – odparła.
Zauważyłam, że Ally ostrożnie gładzi swój wydęty brzuch i jest
dziwnie niespokojna.
– Dobrze się czujesz? – szepnęłam.
– Chyba tak, ale… muszę iść do łazienki.
Pomogłam siostrze wstać. Angelina spojrzała na nas i zmrużyła
lekko oczy.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Tak. Podprowadzę tylko siostrę do łazienki – wyjaśniłam.
Gdy szłyśmy do groty, Ally zatrzymała się nagle i skrzywiła,
kładąc jedną dłoń na krzyżu, a drugą przyciskając do brzucha.
W tej chwili coś chlusnęło na kamienną posadzkę pomiędzy jej
nogami.
– Ally, o Boże, chyba odeszły ci wody!
Pomogłam jej dojść do krzesła w rogu i zaczęłam rozpaczliwie
wołać Angelinę. Pojawiła się w kuchni w dwie sekundy, a za nią
przybiegł Charlie.
– Dziecko – powiedziała Angelina. – Chce wydostać się nieco
wcześniej. Przyjmowałam ich setki, nie ma problemu, querida. – Jej
oczy aż błyszczały z podekscytowania. – I masz tu w dodatku na
miejscu dobrego brytyjskiego lekarza. Czy mogło być lepiej?
Uśmiechnęła się, a ja zobaczyłam, że Ally się uspokaja.
– Już dawno nie asystowałem przy porodzie, uprzedzam – dodał
ściszonym głosem Charlie. – Mam iść wezwać karetkę?
– Żadna nie dojedzie tu na miejsce, ale… Zobaczmy, na ile to
palców, querida.
– Dziecko miało się urodzić dopiero za miesiąc… a jeśli… – Ally
umilkła, gdy chwycił ją ból. Złapała mnie mocno za rękę.
Angelina wstała i pociągnęła za sobą moją siostrę. Ujęła jej twarz
w dłonie i zajrzała w oczy Ally, w których malowało się cierpienie.
– Nie ma czasu na strach – rzuciła stanowczo. – Musisz
wykorzystać wszystkie siły, by pomóc dziecku. Zabierzemy cię teraz
do mojej sypialni, tam będzie wygodniej.
Poprowadziła, a właściwie poniosła Ally do pokoju w głębi groty.
Nam kazała zostać na zewnątrz.
– No tak, rozwarcie jest już na cztery palce! – zawołała po chwili.
– Za późno, by wieźć ją do szpitala, ale wezwij ambulancia, Charlie,
na wszelki wypadek, gdyby był jakiś problem. Chodź do mnie, Erizo.
Podniesiemy twoją siostrę, pomożemy jej chodzić. Tak będzie
szybciej.
Posłuchałam jej. W małym pokoju, gdzie sama się urodziłam,
prowadziłam swoją siostrę, póki nie zdrętwiała mi całkiem ręka.
Charlie i Angelina raz po raz zaglądali za zasłonę. Charlie
sprawdzał ciśnienie Ally, a Angelina podawała jej wzmacniający
napar i sprawdzała rozwarcie. Czas wlókł się niemiłosiernie, choć
pewnie minęło tylko parę godzin.
– Chyba chciałabym już przeć! – krzyknęła wreszcie Ally.
Zaprowadziłyśmy ją na łóżko. Podparłam ją poduszkami,
a Angelina ją zbadała.
– Zaraz się urodzi. Jest dobrze, mister Charlie! – zawołała. –
Niemal pełne rozwarcie. Tak, tak, querida, to już tylko chwilka.
Jeszcze dziesięć minut i będziesz mogła zacząć przeć.
– Ale chcę już! – wrzasnęła Ally.
Mogłam tylko siedzieć, trzymać siostrę za rękę i gładzić ją po
zlepionych potem włosach. Mijały kolejne minuty.
Angelina znów sprawdziła rozwarcie i skinęła głową.
– Dobrze, już nie płacz. Weź głęboki wdech i ściśnij rękę Tiggy.
Przy następnym skurczu przyj.
Parę minut później dłoń siostry zacisnęła się na mojej. Ally
krzyknęła. Jeszcze kilka parć i wreszcie dziecko przyszło na świat.
Polały się łzy, gratulowaliśmy Ally. Uśmiechałyśmy się, gdy
Angelina podniosła kwilącego noworodka spomiędzy ud matki,
żeby mogła po raz pierwszy zobaczyć ten malutki cud, który był jej
dziełem.
– To chłopiec – oznajmiła Angelina. – Całkiem spory.
Zza zasłony wychylił się Charlie. Podszedł do Angeliny i stanął
obok niej, by sprawdzić funkcje życiowe dziecka.
– Wygląda na to, że jest całkiem zdrowy, mimo że postanowił się
trochę pospieszyć. – Charlie uśmiechnął się do nas z ulgą. – Karetka
czeka pod bramami miasteczka.
Oczy Ally zaszły łzami radości. Poprosiła, żeby podać jej synka.
– Jeszcze tylko łożysko, przecięcie pępowiny i zaraz go
dostaniesz, słowo – zapewnił ją Charlie. Podszedł do wezgłowia
łóżka i sprawdził jej puls.
Tymczasem Angelina spokojnie zajęła się pępowiną – przegryzła
ją zębami. Były na nich jeszcze ślady krwi, gdy z szerokim
uśmiechem fachowo owijała noworodka prześcieradłem. Jakimś
cudem wcale nie wydawało się to makabryczne czy barbarzyńskie,
tylko całkowicie naturalne.
Podała wiercące się zawiniątko Ally. Kiedy to robiła, maleństwo
znów otworzyło usta, jakby miało zapłakać, ale wydało tylko cichy
dźwięk, przypominający warknięcie. Angelina zachichotała
i zamruczała coś po hiszpańsku.
– Ona sądzi, że on się uważa za małego oso – przetłumaczył
Charlie.
– Oso? – zdziwiła się Ally, tuląc do siebie synka.
– Niedźwiedzia – wyjaśniła Angelina.
– To pięknie – szepnęła Ally. – Z tą swoją zmierzwioną ciemną
czuprynką rzeczywiście wygląda trochę jak miś.
Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy patrzyłam na tę wzruszającą
scenę. Jednocześnie czułam gęsią skórkę na rękach i wiedziałam, że
choć go nie widzimy, Theo jest z nami – obserwuje pierwsze chwile
swojego syna na tym świecie.
– Chcesz potrzymać siostrzeńca? – spytała Ally.
– Byłabym zaszczycona.
Wzięłam od niej zawiniątko i instynktownie uniosłam tego
malutkiego człowieczka w ramionach, zwracając wzrok na
pobielony sufit i w milczeniu dziękując siłom wyższym –
kimkolwiek czy czymkolwiek są – za cudowny krąg życia.
Kiedy Ally napiła się wody, a Angelina umyła trochę matkę
i dziecko, przysiadłam na łóżku obok siostry.
– Jestem z ciebie taka dumna – odezwałam się. – I wiem, że Theo
też.
– Dziękuję. – Jej oczy się zaszkliły. – Nie było tak ciężko, poszło
dużo łatwiej, niż się spodziewałam.
Moja jak zwykle dzielna siostra przyjęła te przedwczesne
narodziny ze spokojem.
– Mały wydaje się całkiem zdrowy – powiedział Charlie. – Tyle że
nie możemy go zważyć. Sądzę, że ma jakieś trzy kilogramy.
– Ależ możemy go zważyć! – zaoponowała Angelina. – W kuchni
jest waga.
I mały Bear wylądował na wielkiej pordzewiałej wadze, na którą
zwykle wrzucało się ziemniaki, marchew czy mąkę.
– Trzy kilo sto – oznajmiła Angelina i spytała: – Ally, czy chcesz
pojechać karetką do szpitala?
Patrzyłam, jak siostra przystawia synka do piersi.
– Nie. Jeśli nie macie nic przeciw temu, wolałabym zostać tutaj.
– Dobrze. W porządku, mister Charlie?
– Nie widzę przeciwwskazań – odparł Charlie, który zdążył już
zbadać Ally. Najwyraźniej uznał, że jest równie zdrowa jak dziecko.
– Pójdę odesłać ich z powrotem.
Umościliśmy Ally wygodniej i zostawiliśmy ją, by zapoznała się
lepiej ze swoim małym niedźwiadkiem. Usiedliśmy na zewnątrz
w chłodnym wieczornym powietrzu i wznieśliśmy manzanillą toast
za szczęśliwe narodziny.
– Uważaj z alkoholem, Tiggy – ostrzegł mnie Charlie. – Pozwolę ci
na ten jeden kieliszek w drodze wyjątku, ze względu na szczególną
okazję.
– Dziękuję, doktorze. – Uniosłam brew.
Uzgodniliśmy, że Angelina będzie spała w łóżku Pepego, żeby
czuwać nad Ally, a on przeniesie się do pokoju Ally w hotelu.
– Możesz zadzwonić jutro w moim imieniu do Thoma? –
poprosiła mnie siostra, kiedy do niej wróciłam. – Nie łapię tu
sygnału. To jego numer. – Pokazała mi swoją komórkę leżącą przy
łóżku. – I oczywiście daj znać mamie. Musimy zdobyć dla małego
paszport, żeby go zabrać do domu. Powiedz Thomowi, że odpis
mojego aktu urodzenia jest w szafce w teczce z napisem Dokumenty.
– Zadzwonię do nich z samego rana. A teraz – pocałowałam
delikatnie matkę i syna – śpijcie dobrze, oboje.
Już miałam wyjść z pokoju, ale jeszcze obejrzałam się na Ally
i uśmiechnęłam się.
– Pewnie i ty, i ja teraz już wiemy, co miał na myśli Theo,
mówiąc, żeby się szykować. Dobranoc, kochanie.
Wracając do hotelu, zatrzymałam się na chwilę i popatrzyłam na
Alhambrę. Stała tu prawie tysiąc lat, niezniszczalna jak ziemia, na
której ją zbudowano. Była świadkiem różnych kolei losu i niedoli
ludzi – od czasów Maurów przez epokę Izabeli Hiszpańskiej, tak
wielbionej przez Ally, po moje. I nagle pomyślałam, że Ally ma
rację. Nasze życie to tylko mgnienie wobec tego, co trwa na Ziemi.
W dolinie pode mną od setek lat rosły drzewa, a nawet kiedy je
wyrąbywano, z ich twardego drewna powstawały meble, które
długo służyły kolejnym pokoleniom, kiedy ci, którzy ich używali
jako pierwsi, już dawno umarli.
Taka refleksja uczy pokory. Dowodzi, jak bardzo mylimy się,
sądząc, że człowiek ma władzę nad światem. Prawda jest taka, że to
Ziemia rządzi i przetrwa każdego z nas. Pozostaje nam tylko
zaakceptować swoje miejsce w tym świecie i to, że jesteśmy
zaledwie ułamkiem chwili, co zresztą nie szkodzi, jeśli tylko
wykorzystamy nasz czas mądrze.
Jak wiele się nauczyłam, odkąd tu jestem, pomyślałam, idąc do
hotelu.
Zamierzałam od razu się położyć, ale w głowie nadal mi huczało
od wrażeń tego niesamowitego dnia. Więc po pożegnaniu się
z Marcellą wyszłam jeszcze na taras i zapatrzyłam się w gwiazdy.
Nie wiem, jak długo tak stałam, zagubiona w myślach, ale aż
podskoczyłam, kiedy ktoś lekko dotknął mojego ramienia.
Odwróciłam się szybko. Zobaczyłam za sobą Charliego. W jednej
dłoni trzymał kieliszek brandy.
– Witaj – powiedział cicho. – Powinnaś być już w łóżku.
– Nie jestem zmęczona – zamruczałam, czując jego bliskość. –
Czy to nie niesamowite, że byliśmy świadkami rodzącego się życia?
– O tak. To daje mi nadzieję, że nowy początek jest możliwy we
wszystkim…
Zanim zorientowałam się, co się dzieje, pochylił głowę. Dotyk
jego ust na moich przeszył mnie dreszczem, ale pocałunek trwał
i pogłębiał się, a ja rozpłynęłam się w nim, pomimo wycia syren
ostrzegawczych w mojej głowie.
On jest żonaty! Jego żona już coś podejrzewa… Tiggy, co ty, na
Boga, wyprawiasz?!
Oderwałam się od niego gwałtownie.
– Charlie, tak nie wolno. Twoja żona… Córka… Ja… tak nie mogę.
Zmieszany, opanował się z wyraźnym trudem.
– Przepraszam. Nie powinienem był. Ale zostań tu chwilę.
Porozmawiaj ze mną…
– Nie! Muszę iść. Dobranoc, Charlie.
I z tymi słowami rzuciłam się pędem przez taras, by zaszyć się
bezpiecznie w swoim pokoju.
*
Następnego dnia zbudziłam się bardzo wcześnie. Zdarzenia
zeszłego dnia wracały do mnie niczym sen, ale to mi się nie zdawało
– nadal czułam usta Charliego na swoich…
Jęknęłam, wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam się ubierać, starając
się wyprzeć tamto z pamięci. Wyszłam na zewnątrz z komórką Ally,
by złapać sygnał i zadzwonić do Thoma i mamy. Idąc w kierunku
bram miasta, czułam zapach wiosennych kwiatów rozwijających
płatki na kaktusach i drzewach. Z ciężkim sercem wyobraziłam
sobie siebie w śnieżnej Genewie.
Kiedy wreszcie miałam zasięg, zadzwoniłam do Thoma, brata
bliźniaka Ally. Aż się uśmiechnęłam, że jest tak do niej podobny.
Konkretny, od razu brał się do działania.
– Dobrze. Przylecę najbliższym rejsem – zapowiedział
uradowany. – Mały Niedźwiedź, Bear, a może raczej Bjorn, nie ma
paszportu, ruszam więc do was i pomogę Ally to załatwić. Musimy
zarejestrować jego urodziny. Znajdę najbliższy konsulat Norwegii
i wszystko przygotuję.
– Przywieź też jakieś ubranka – poradziłam i powiedziałam mu,
gdzie znajdzie odpowiednie dokumenty.
Po udzieleniu mu instrukcji, jak dotrzeć do Sacromonte,
zadzwoniłam do mamy. Wyczułam wzruszenie w jej głosie. Przecież
to był jej pierwszy wnuczek.
– Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jego i Ally – powiedziała.
– Pozdrów ją ode mnie najserdeczniej i pogratuluj jej.
– Dobrze. Mamo… nadal jesteś pewna, że mam przylecieć do
domu?
– Oczywiście, Tiggy. O niczym bardziej nie marzę niż o tym, żeby
się tobą zająć. Mam tylko nadzieję, że czujesz się dość dobrze na
taką podróż.
– Z tym nie ma problemu, wierz mi.
– Musisz być w terminalu prywatnych lotów na lotnisku
w Grenadzie przed czwartą trzydzieści. No to do zobaczenia
wieczorem. Bezpiecznej podróży, chérie.
Gdy w ostrym słońcu wracałam ścieżką, czułam wciąż wyrzuty
sumienia z powodu korzystania z prywatnego samolotu. Myślałam
też o tym, jak w tym miejscu skrzyżowały się moje dawne i obecne
losy. Moja przeszłość i czas teraźniejszy.
– Stary świat i nowy – zamruczałam pod nosem, zbliżając się do
hotelu.
Dziecko Ally przyszło na świat w tym samym łóżku co ja, przez
co wszystko było jeszcze bardziej niezwykłe. A jeśli chodzi
o Charliego…
– Tiggy, moglibyśmy zamienić kilka słów, nim wyjadę?
O wilku mowa…
– Oczywiście. – Skinęłam głową, przystając przy żelaznej bramie.
Widziałam, że Marcella popatruje na nas zaintrygowana.
Charlie przerwał jedzenie śniadania i wstał.
– Może pójdziemy siąść sobie na murku? Przyjemnie byłoby
popatrzeć po raz ostatni na ten wspaniały widok.
Przeszedł przez bramę i poprowadził mnie kawałek wąską
dróżką, żeby uciec od wścibskich spojrzeń.
Wskoczyłam na murek i przysiadłam na nim. Nogi dyndały mi
w powietrzu jak dziecku. A Charlie tylko się o niego oparł.
– Za dziesięć minut muszę iść, ale… – westchnął – czas, żebym
wyjaśnił ci kilka spraw, Tiggy.
– O co chodzi?
– O przyszłość. Twoją, moją, Kinnaird… Po prostu to nie byłoby
wobec ciebie w porządku, gdybym ci nie powiedział. Zresztą przy
twoich zdolnościach na pewno już coś wyczułaś.
– Tak. W Boże Narodzenie miałeś tyle zapału, a potem
wyjechałeś i… i szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że mnie
unikasz…
– To prawda, ale raczej nie ciebie, tylko sytuacji. Po prostu nie
wiedziałem, co powiedzieć. To rozmowa, którą muszę odbyć
z Calem i innymi pracownikami po powrocie. Czekałem, miałem
nadzieję znaleźć inny sposób, ale sprawdziłem wszystkie
możliwości i naprawdę nie widzę wyjścia.
– Chcesz powiedzieć, że posiadłość bankrutuje? – spytałam.
– Może nie aż tak. – Uśmiechnął się blado. – To znaczy pieniądze
się skończyły, ale ponad osiemnaście tysięcy hektarów ziemi
i bardzo ładnie odrestaurowany dom, nawet jeśli ciąży na nim
hipoteka, mają jakąś wartość.
– Strasznie mi przykro, Charlie. Zed mówił mi, że grozi ci
bankructwo.
– Tak, mnie też o tym wspominał, kiedy zadzwonił z propozycją,
że kupi całą posiadłość.
– O Boże! Powiedział mi o swoich planach. Nie zgodziłeś się,
prawda? Oczywiście, to już nie moja sprawa… – dodałam
pospiesznie.
– Nie. – Charlie zaśmiał się lekko. – Choć jego oferta była
godziwa. Właściwie chciałbym rozważyć różne propozycje, ale
z tym kłopot. Na razie nie mogę nic zrobić.
– Dlaczego?
– To długa historia. Mówiąc wprost, podważono moje prawo do
dziedziczenia. I dopóki nie wyjaśni się tego sądownie, posiadłość
nie jest moja i nie mogę jej sprzedać.
– Co?! Przecież to nonsens! Jesteś prawowitym dziedzicem,
jedynym…
– Tak myślałem, ale zdaje się, że się myliłem.
Charlie spojrzał na spokojną dolinę, a potem jego wzrok
powędrował w górę, ku Alhambrze. Wciągnął powietrze i wypuścił.
Słyszałam w jego westchnieniu, jak bardzo jest udręczony.
– Kto podważa twoje prawa?
– Wybacz, wolałbym nie wchodzić w szczegóły. Jak mówiłem, to
długa historia, a za pięć minut muszę jechać na lotnisko. Chciałem
tylko, żebyś wiedziała: póki sytuacja się nie wyjaśni, mam związane
ręce. Na razie mogę tylko starać się, żeby Kinnaird jakoś
funkcjonowało, co oznacza, że wszystkie nasze plany są
wstrzymane. A wiem, jak długo ciągną się takie sprawy, więc do
ostatecznej decyzji mogą upłynąć lata. Tiggy, proszę, nie bierz tego,
co mówię, za formę zwolnienia – dodał pospiesznie. – Zawsze masz
pracę w Kinnaird, jeśli tylko chcesz, i bardzo zależałoby mi, żebyś
u nas została, ale nie byłoby w porządku, gdybym udawał, że twoje
obowiązki w najbliższym czasie mogą się rozszerzyć. Mam
świadomość, że jesteś stworzona do bardziej ambitnych zadań niż
opiekowanie się czterema dzikimi kotami. Nie po to studiowałaś
pięć lat, prawda? Chcę przez to powiedzieć – kończył mu się czas,
więc mówił coraz szybciej – że kiedy cię podleczymy, to pewnie…
choć mówię to z wielkim żalem… będziesz chciała poszukać innej
pracy. Nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybyś przeze mnie nie
zrealizowała swoich ambicji zawodowych.
Patrzyłam na jego niemal idealny profil i musiałam z całych sił
powstrzymywać się, aby go nie dotknąć.
– Przykro mi, Charlie. To jakiś koszmar.
– Nie jest najlepiej, ale skoro już ci to powiedziałem, nie mam
zamiaru użalać się nad sobą. Nikt nie umarł, moja rodzina nie
głoduje. Kinnaird to w końcu tylko trzy wieki historii. – Obrócił się
do mnie i uśmiechnął smutno. – Powinienem się już zbierać.
Marcella zaproponowała, że podrzuci mnie na lotnisko. A teraz
najważniejsze: obiecaj mi, że w Atlantis trochę odpoczniesz. Będę
dawał twojej mamie wskazówki, jak się tobą opiekować.
– Obiecuję, Charlie. Nie martw się o mnie, proszę. Masz dość na
głowie.
– Będę się martwił, Tiggy, ale cokolwiek się stanie, mam
nadzieję, że wkrótce przyjedziesz do Kinnaird. Choćby po to, żeby
się pożegnać.
Obserwowałam, jak wstaje, i poczułam, że do oczu napływają mi
łzy.
– Dobrze.
– Przepraszam też za wczorajszy wieczór. To nie w moim stylu.
Tak naprawdę nie całowałem żadnej kobiety poza żoną przez
ostatnie siedemnaście lat. To było niedopuszczalne, mam nadzieję,
że się nie gniewasz. Zwłaszcza że przedtem tyle ci mówiłem
o Zedzie i o tym, jak bardzo jestem oburzony jego zachowaniem.
– Nic się nie stało, Charlie – zapewniłam przerażona, że miał
wrażenie, jakby jego zaloty były dla mnie odpychające, podczas gdy
było wręcz przeciwnie.
W milczeniu wróciliśmy do hotelu. Gdy wziął torbę podróżną
z tarasu, pojawiła się przy nas Angelina, zupełnie jakby spod ziemi.
– Przyszłam się pożegnać, mister Charlie. Przyjedź tu niedługo, to
sobie więcej porozmawiamy. – Wspięła się na palce, żeby ucałować
go w oba policzki.
– Przyjadę.
– Ay, powinieneś wiedzieć, że ona – wskazała na mnie – ma
rozwiązanie twoich problemów. Do widzenia.
Wymieniliśmy z Charliem zdumione spojrzenia, gdy stara bruja
opuściła taras tak szybko, jak się na nim pojawiła.
– No tak. Bądźmy w kontakcie – powiedział. – Dawaj mi znać, jak
się czujesz, zgoda?
– Dobrze – obiecałam, gdy dołączyła do nas Marcella.
– Gotów na jazdę swojego życia, Charlie? – zażartowała.
– Po prostu nie mogę się doczekać. – Przewrócił oczami i ruszył
za nią, oglądając się na mnie. – Do widzenia, Tiggy.
Kiedy wyszli, nalałam sobie szklankę wody i wypiłam ją
duszkiem. Nic dziwnego, że Ulrika jest tak zazdrosna o męża,
pomyślałam. Niewątpliwie miał w sobie coś niezwykle
pociągającego i bardzo podobał się kobietom. I chyba zupełnie nie
zdawał sobie z tego sprawy.
– Może właśnie na tym polega jego czar – zamruczałam pod
nosem. Wyszłam z hotelu i ruszyłam drogą, by sprawdzić, jak się
mają nowo upieczona mama i dzidziuś.
*
Zastałam Ally siedzącą na fotelu pod grotą Pepego i Angeliny.
Bear spał w jej ramionach. Pewnie nie za bardzo dał się jej wyspać
tej pierwszej nocy, bo miała podkrążone oczy, ale promieniała
radością.
– Jak się czujesz? – spytałam.
– Zmęczona, ale poza tym absolutnie cudownie!
– Wyglądasz cudownie! Ally, tak się za ciebie cieszę. A przy
okazji, dodzwoniłam się do Thoma. Teraz pewnie biega i załatwia
sprawy po konsulatach.
– Tak, to cały on, mój nieodrodny brat. – Uśmiechnęła się.
– Nie sądzę, by zdołał dziś dotrzeć do Sacromonte. Może chcesz,
żebym została do jutra, aż przyjedzie?
– Nie, naprawdę czuję się świetnie, Tiggy. Jestem tu pod dobrą
opieką. Leć do Atlantis i pozwól mamie zająć się tobą przez jakiś
czas. A skoro mowa o mamie, to do niej też udało ci się dodzwonić?
– Tak. Pewnie sobie wyobrażasz, jaka była zachwycona
wiadomością. Przesyła ci najserdeczniejsze pozdrowienia.
– Powiedz jej, że niedługo przyjadę do Atlantis pokazać jej synka.
– Dobrze, a teraz lepiej, żebym poszła budzić Pepego.
– Idź, idź. I tak miałam się teraz położyć, póki mały śpi.
– Przyjdę później się pożegnać, kochanie.
Poszłam do hotelu i zapukałam do drzwi pokoju, w którym spał
Pepe.
– Która to godzina? – Otworzył, burcząc coś półprzytomnie pod
nosem, ale kiedy zobaczył, że to ja, po prostu mnie uściskał. –
Dobrze, querida, muszę iść przygotować śniadanie dla Angeliny, a ty
i ja też musimy coś jeść…
Gdy się ubrał i poszliśmy na dół do niebieskich drzwi, usadził
mnie w ogródku, a sam znikł w kuchni. Wrócił z tacą świeżego
pieczywa i kawą. Za nim wynurzyła się Angelina.
– A więc jedziesz do domu – powiedziała.
Skinęłam głową.
– Tak, za parę godzin. Ale wrócę, kiedy tylko mi pozwolą –
odparłam szybko. – Nadal mam tyle do nauczenia się od ciebie…
– Sí. Będziemy tu jeszcze, kiedy wrócisz. Nawet jeśli Pepe jest
stary i gruby… ja jestem silna jak wół. – Mrugnęła do mnie
porozumiewawczo.
– Chciałabym z wami zostać, ale Ally i Charlie twierdzą, że
powinnam wracać do Genewy…
– Czasami trzeba zaufać innym, by wiedzieć, co dla nas
najlepsze. I dla nich. – Angelina zachichotała. – Nie odmawiaj tym,
co cię kochają, możliwości otoczenia cię opieką. Rozumiesz?
– No… może, ale naprawdę nie chce mi się wyjeżdżać.
– Wiem, bo to miejsce jest w twoim sercu. Jesteś tu mile
widziana, zawsze, kiedy tylko zechcesz.
– Dziękuję.
Rozkoszowałam się smakiem pysznego chleba i tymi
pozostałymi przed odjazdem chwilami ze swoją nowo odnalezioną
rodziną. I zebrałam się na odwagę – spytałam o to, co stale
odkładaliśmy na później, pewnie dlatego, że musiało to być smutne.
– Zanim wyjadę… czy moglibyście… powiedzieć mi, jak to było
z moją matką i ojcem? Mam tyle pytań, nie mogę wyjechać, nie
wiedząc…
– Tak, Erizo, musimy ci powiedzieć – przyznała Angelina i ciężko
westchnęła. – Nie wszystko jest radosne i może byliśmy samolubni,
nie mówiąc ci nic wcześniej. Ale oboje z Pepem nie lubimy do tego
wracać zbyt często…
Pepe wziął ją za rękę i przez dłuższą chwilę siedzieliśmy razem
w milczeniu. Potem poruszył się i podniósł wzrok. Jego brązowe
oczy spojrzały prosto w moje.
– Może ja zacznę, bo tam byłem. W tysiąc dziewięćset
czterdziestym czwartym roku, kiedy świat nadal pogrążał się
w niszczącej wszystko wojnie, Lucía była w Ameryce Południowej,
u szczytu swojej kariery…
Lucía

Mendoza, Argentyna
Wrzesień 1944

Suknia do flamenco z trenem


(bata de cola)
Suknia do tańca z długą falbaniastą spódnicą, którą poruszanie
wymaga niezwykłych umiejętności
29

Meñique wyszedł na taras, mrużąc oczy w jaskrawym


wrześniowym świetle poranka. Oparł się o balustradę i wyjrzał na
winnice ciągnące się w dolinie. Za nimi wznosiły się ośnieżone
szczyty Andów. Nigdy w życiu nie wdychał powietrza, które byłoby
tak czyste. Nawet na tej wysokości, na której się znajdowali, czuło
się na skórze przyjemne ciepło promieni słonecznych. Uwielbiał to
miejsce.
Wstyd mu było przyznać, ale ostatnia niemiła przygoda Lucíi
okazała się dla niego błogosławieństwem. Po latach występów – bez
chwili wytchnienia – w całej Ameryce Południowej cuadro dawało
pokaz w teatrze w Buenos Aires. Na widowni tłumy. Wtem –
podczas szczególnie namiętnej farruca – Lucía tak mocno tupnęła,
że pod jej stopą załamała się deska sceny.
Skręciła poważnie kostkę i lekarz ostrzegł, że jeśli Lucía nie
zrobi sobie przerwy, by noga się wygoiła, to może pożegnać się
z flamenco na zawsze. Musiała zrobić sobie urlop. Reszta cuadro
rozproszyła się po Argentynie i Chile, by w tym sezonie występować
na własną rękę.
Po raz pierwszy Meñique miał Lucíę tylko dla siebie i to było
cudowne. Może to sprawa mocnych środków przeciwbólowych,
które brała, a może efekt uwolnienia się od niesamowitego wysiłku,
do którego dawniej bez przerwy zmuszała swoje ciało – ale była
spokojniejsza niż kiedykolwiek, odkąd się znali. Gdyby mogło tak
zostać na zawsze, Meñique już jutro by się z nią ożenił.
– Telegram, señor.
Renata, ich służąca, weszła na taras i podała Meñiquemu pocztę.
– Gracias.
Zobaczył, że adresatką jest Lucía, która drzemała na leżaku
w słońcu. Otworzył, bo i tak kazałaby mu przeczytać sobie
wiadomość.
Telegram był po angielsku. Meñique usiadł, żeby go
rozszyfrować.
WARUNKI PRZYJĘTE STOP PRZEJAZD Z BA DO NJ
ZAREZERWOWANY NA 11 WRZ STOP CZEKAMY BY POWITAĆ
WAS WSZYSTKICH STOP SOL
– ¡Mierda! – zaklął i serce zaczęło mu walić ze złości.
Wstał i podszedł do Lucíi.
– Telegram do ciebie – powiedział głośno.
Wyrwana z drzemki, aż podskoczyła.
Rzucona przez niego kartka pofrunęła na kafelki tarasu,
unoszona ciepłym wiatrem.
– Tak? – Lucía usiadła i sięgnęła po nią. Zobaczyła, że wiadomość
jest po angielsku, i chciała mu ją podać, lecz on nie miał zamiaru jej
wziąć. – Co piszą?
– Chyba wiesz doskonale.
– Och… – Rzuciła okiem na kartkę, szukając słowa, które
potrafiłaby rozpoznać. – To od Sola.
– Tak, od Sola. Sola Huroka. Najwyraźniej jedziesz do Nowego
Jorku.
– Jedziemy do Nowego Jorku – sprostowała, kładąc nacisk na
pierwsze słowo. – Tak jakbym chciała cię zostawić! Będziesz ze
mnie dumny. Wynegocjowałam dobre warunki.
Meñique nie spieszył się z odpowiedzią. Wziął kilka głębokich
oddechów.
– Czy nie pomyślałaś, że dobrze byłoby powiedzieć mi o swoich
planach?
– Wolałam poczekać, aż przyjmie moje warunki. Kiedy wcześniej
próbował mnie skusić, pomijał ciebie i zespół, zapraszał tylko mnie.
Teraz mogę ci już powiedzieć. – Z promiennym uśmiechem
wyciągnęła do niego ręce.
Oczywiście nie mogła odczytać treści telegramu, Meñique
przypuszczał więc, że warunki musiały zostać „przyjęte” podczas jej
ukradkowych rozmów telefonicznych, które prowadziła nocą, kiedy
myślała, że on śpi.
Opadł ciężko na fotel. Spokój prysnął. Teraz będzie musiał sobie
wszystko poukładać w głowie od nowa.
– Nie cieszysz się? – spytała. – Marzyłam o tym. – Wstała,
podniecona, tryskająca energią. Jej małe stopy zaczęły wybijać rytm
na tarasie. – Wyobrażasz to sobie? Nareszcie Ameryka Północna!
Południowa jest już nasza, ale teraz musimy naprawdę przebić La
Argentinitę!
– Więc to wszystko przez nią? – spytał Meñique, unikając jej
wzroku.
– Nie, nie chodzi o coś czy kogoś. Ale o nowe miejsce, w którym
będę mogła zatańczyć przed payos. A nowojorscy payos są
najbogatsi na świecie. – Lucía podeszła do kochanka i objęła go
mocno. – Czy to nie jest ekscytujące? – szepnęła mu do ucha. – Señor
Hurok wspominał, że może wynająć Carnegie Hall! Wyobrażasz to
sobie? Garstka hiszpańskich gitanos podbijająca widownię
najwspanialszej sali koncertowej na świecie!
– Mnie się podoba tu, w Mendozie. Mógłbym zostać w Ameryce
Południowej na zawsze.
– Ale tu widzieliśmy już wszystko, co jest do zobaczenia,
osiągnęliśmy wszystko, co było do zdobycia! – Puściła go z objęć
i zaczęła krążyć po tarasie wśród donic, z których bujnie
wysypywały się jaskrawoczerwone kwiaty w odcieniu szalika
zawiązanego na szyi Lucíi. – Byliśmy w Urugwaju, w Brazylii, Chile
i Kolumbii – wyliczała na palcach – a potem w Ekwadorze,
Wenezueli, Meksyku, na Kubie i w Peru…
– Kiedy następnym razem będziesz planować coś, co dotyczy
także mnie, miej dość przyzwoitości, by mi o tym powiedzieć.
– Przecież chciałam ci zrobić niespodziankę! Myślałam, że się
ucieszysz, tak jak ja!
Miała tak nieszczęśliwą minkę, że trochę go ułagodziła.
Naprawdę sądziła, że będzie zachwycony.
– Tak dobrze mi tu było z tobą i już myślałem… – Pokręcił głową.
– Czy my kiedykolwiek trochę odpoczniemy? Czy gdziekolwiek
zaczniemy wspólne życie?
– Może i nie będziemy odpoczywać, ale przecież mamy wspólne
życie. Bardzo ekscytujące. I będziemy zarabiać czternaście tysięcy
dolarów tygodniowo!
– Nie potrzeba nam więcej pieniędzy, Lucío, mamy już dosyć.
– Nigdy nie ma się dosyć. Jesteśmy gitanos. Życie to wieczne
poszukiwanie, nie potrafimy nigdzie zagrzać miejsca, wiesz o tym. –
Przyjrzała się mu uważnie. – Może się starzejesz.
– A może męczy mnie już to stałe wędrowanie. Może chciałbym
mieć dom. Z tobą… A pewnego dnia i dzieci.
– Możemy mieć to wszystko, ale najpierw dokończmy naszą
przygodę i popłyńmy do Nowego Jorku. – Lucía podeszła do niego
i padła na kolana, chwytając go za ręce. – Błagam. Muszę podbić
Amerykę. Nie odmawiaj mi tego.
– Pequeña… – Meñique ciężko westchnął. – Czy ja ci kiedykolwiek
czegoś odmówiłem?
*
Kiedy płynęli do Nowego Jorku, ocean – inaczej niż podczas ich
rejsu z Europy – był spokojny i nikt z zespołu, który podczas sześciu
lat podróżowania po Ameryce Południowej rozrósł się do szesnastu
osób, nie chorował. Lucíi oczywiście przydzielono najlepszą kajutę,
a inni pasażerowie statku kłaniali się jej nisko lub unosili dłonie, by
ją pozdrowić, kiedy tylko raczyła pojawić się na pokładzie.
– Jak się czujesz? – zagadnęła María Meñiquego, kiedy
przyłapała go, jak wsparty o reling patrzył w dal, opatulony grubym
płaszczem i szalem, które pożyczył mu wspaniałomyślnie jeden
z podróżnych, widząc, jak muzyk dygoce na jesiennym wietrze.
– Szkoda, że opuściliśmy Amerykę Południową. To ciepło,
kolory…
– Tak. Dobrze cię rozumiem. Mnie też żal. Ale co mamy robić?
– Nic, Marío.
Meñique wyciągnął rękę i położył jej na ramieniu. Przez te lata
bardzo się zaprzyjaźnili. Pocieszali się nawzajem i wspierali, kiedy
José czy Lucía bywali trudni.
– Chciałbym… – zaczął.
– Czego?
– Żeby to się skończyło. I początku – szepnął. – Mam dość
wędrowania. Chciałbym mieć dom.
– Sí, rozumiem. Mówią, że wojna w Europie niedługo się
skończy. Muszę się dowiedzieć, co się stało z moimi synami. Marzę
o powrocie do domu.
María ścisnęła jego dłoń i odeszła. Jej samotna sylwetka
rozpłynęła się w oddali w lodowatym powietrzu.
*
– Wiesz, że to sam Antonio Triana polecił mnie Hurokowi? –
powiedziała Lucía, szykując się do kolacji przy stoliku kapitana.
Założyła ciężkie kolczyki z brylantami, po czym narzuciła na
ramiona futrzaną etolę.
– Nigdy o tym nie wspominałaś. Czy on nie tańczy z La
Argentinitą?
– Tak, ale podobno ona podupada na zdrowiu i Triana szuka
nowej partnerki. I wybrał mnie! – Lucía zachichotała
ukontentowana, podkręcając palcem czarny lok na czole.
Meñique popatrzył na nią zdziwiony.
– Myślałem, że wolisz tańczyć sama?
– To prawda, ale kiedy tańczyłam z Trianą w Buenos Aires,
poczułam, że to coś więcej, a poza tym on jest już w Ameryce znany.
– Powiedz mi, proszę, że nie podróżujemy aż do Nowego Jorku
po to, by ukraść La Argentinicie partnera.
– Pewnie, że nie, ale mogę się czegoś nauczyć od Triany. Jest
genialny.
– Naprawdę? – Meñique podszedł bliżej i popatrzył na jej odbicie
w lustrze. – I to mówi kobieta, która zawsze twierdziła, że tańczy,
poddając się wyłącznie głosowi swojego serca.
– Dorosłam i chcę się nadal rozwijać. Jeśli Triana potrafi nauczyć
mnie tego, co pomogło La Argentinicie zdobyć sławę w Ameryce, to
posłucham. Wiesz, jak wszystko się zmienia. Nie wystarczy już
tańczyć na scenie przy akompaniamencie muzyków. Trzeba robić
show!
– Czy nie to przez lata zapewnialiśmy widowni w Ameryce
Południowej? – spytał znużonym tonem. – Zgłodniałem. Jesteś
gotowa czy mam iść do jadalni sam?
Zapięła na nadgarstku bransoletkę z brylantami, wstała
i wyciągnęła do niego dłoń.
– Jestem gotowa i mam ochotę na sardynki.
*
Dwa dni później cuadro Albaycín przybyło do Nowego Jorku.
Meñique jeszcze nigdy nie widział swojej kochanki tak
podekscytowanej, jak w chwili, gdy patrzyła na niesamowite
wieżowce, których czubki ginęły wśród chmur. Zbliżyli się do małej
wyspy w ujściu rzeki i minęli symbol Ameryki, Statuę Wolności,
sylwetkę kobiety w szarozielonych szatach, unoszącą pochodnię.
Na Ellis Island, gdzie schodzili po trapie na ląd, Lucía była
gotowa na owacyjne powitanie. Na zespół czekali jednak tylko
celnicy i urzędnicy służby granicznej, którzy kazali im iść za sobą
do budynku i wypełnić potrzebne dokumenty.
– Nie umiem pisać! Moja matka i mój ojciec też nie potrafią! –
powiedziała po hiszpańsku Lucía, patrząc z oburzeniem na
Amerykanów. – Chyba wiecie, kim jestem?
– Nie, proszę pani, nie wiemy – odparł jeden z nich, gdy Meñique
niechętnie przetłumaczył jej słowa. – Wiemy tylko, że jest pani
emigrantką z Hiszpanii, która musi wypełnić odpowiednie
formularze, zanim będzie mogła przekroczyć granicę.
Mimo jej protestów wszystkim z cuadro Albaycín odmówiono
wstępu na teren Stanów Zjednoczonych. Po skontaktowaniu się
z Solem Hurokiem i poinformowaniu go o trudnościach musieli
odbyć kolejną długą podróż morzem. Do Hawany. Meñique i kilku
innych z ich cuadro, którzy potrafili pisać, poświęcili po drodze
wiele godzin, by nauczyć Lucíę i resztę zespołu przynajmniej się
podpisywać.
Gdy dwadzieścia dni później ponownie przypłynęli do Nowego
Jorku, Meñique naprawdę się ucieszył, że wreszcie zostawia morze
za sobą.
Tym razem bez problemów dopełnili formalności na Ellis Island
i całe cuadro popłynęło promem na Manhattan, gdzie wsiedli do
kilku żółto-czarnych taksówek. Kiedy ruszyli, Meñique nie mógł się
nadziwić, jak wysokie są tu domy. Słabe światło słoneczne odbijało
się w setkach okien. Po wyjściu z samochodu zobaczył parę z ust
unoszącą się w lodowatym powietrzu. Starał się, jak mógł, nie dać
po sobie poznać, że jest nieszczęśliwy, podczas gdy Lucía nie
posiadała się z radości na widok wielkich wystaw sklepowych, na
których stały manekiny przystrojone w futra i wysadzaną
brylantami biżuterię.
Mieli zatrzymać się w hotelu Waldorf Astoria, gdzie Sol Hurok
zarezerwował pokoje dla całego zespołu. W lobby Lucía złożyła
w księdze meldunkowej zamaszysty, nieczytelny podpis. Jej ojciec
i pozostali zrobili to samo; obsługa i mijający ich goście popatrywali
z niesmakiem na hałaśliwą, rozgadaną bandę Cyganów.
Gdy recepcjonista podał Lucíi klucze do jej apartamentu,
pomaszerowała dumnie do wind.
Boy hotelowy nacisnął guzik, a ona obróciła się twarzą do holu.
– Hola, Nowy Jork! Niedługo wszyscy tu będą znali moje imię!
*
– Zaczniesz od debiutu w Beachcomber – oznajmił Antonio
Triana.
– Co to za miejsce? – Lucía popatrzyła podejrzliwie na
szczupłego, ciemnookiego mężczyznę siedzącego naprzeciw niej
w apartamencie.
Jego spodnie i kamizelka były doskonale skrojone i najwyraźniej
uszyte przez drogiego krawca, a czarne włosy idealnie
przygładzone oliwą.
– To klub, bardzo modny, przychodzi tam wiele hollywoodzkich
gwiazd. Tańczyłem tam z La Argentinitą – uspokoił ją Antonio.
– Czyli żadna tam buda przy plaży?
– Zapewniam cię, señorita, że nie. Bilety na twój debiut
rozchodzą się po dwadzieścia dolarów za sztukę! Teraz muszę cię
opuścić, ale od jutra ćwiczymy. Punktualnie od dziewiątej rano.
Lucía wyraźnie się oburzyła.
– Señor Triana, my nigdy nie wstajemy przed południem!
– Jest pani w Nowym Jorku, señorita. Tu panują inne zasady.
A więc do zobaczenia, spotykamy się z panią i cuadro jutro
o dziewiątej w foyer. Zabiorę was do sali prób. – Z eleganckim
ukłonem Antonio opuścił jej apartament.
– O dziewiątej? – Obejrzała się na Meñiquego. – Rety, to środek
nocy!
– Musimy się dostosować. On zna tutejsze reguły gry.
– Masz rację. – Westchnęła. – Ale dziś wieczorem jeszcze sobie
poucztujemy i napijemy się wina! – zadecydowała.
*
– Jesteś gotowa na swój nowojorski debiut? – szepnął dwa
tygodnie później Antonio Triana do ucha Lucíi, gdy stali pod sceną.
Widziała kolorowe światła migające w szczelinie zasłoniętej
kurtyny i słyszała lekki gwar na widowni ekskluzywnego klubu,
w którym mieli wystąpić. Beachcomber wieczorami tętnił życiem.
Kiedy szła do wejścia dla artystów, ucieszył ją widok długiej kolejki
chętnych, by dostać się do środka.
– Po tylu porannych próbach jestem bardziej gotowa niż
kiedykolwiek – oznajmiła.
– To dobrze, bo powiem ci, że wśród publiczności są dziś Frank
Sinatra, Boris Karloff i Dorothy Lamour.
– Boris Karloff? Ten potwór? Po co tu przyszedł? Żeby mnie
wystraszyć?
– Nie, Lucío. Żeby zobaczyć, jak tańczysz. – Antonio uśmiechnął
się. – Zapewniam cię, że w normalnym życiu nie jest potworem. Po
prostu dobrze odgrywa go na ekranie. A teraz – wziął ją za rękę –
dajmy zakosztować tym bogatym amerykańskim celebrytom
Hiszpanii. Powodzenia, La Candelo! – Pocałował ją delikatnie
w czubki palców. – Idziemy.
Meñique patrzył ze swojego miejsca z boku sceny, jak pojawia
się na niej Lucía. Antonio wprowadził ją na środek. Jak podczas
wszystkich premierowych występów, miała na sobie nienagannie
skrojone spodnie z czarnej satyny, gorset ściskający jej szczupłą
talię i dopasowane bolerko o zaakcentowanych ramionach. Antonio
skłonił się przed nią i zszedł ze sceny, posyłając jej całusa. Meñique
najeżył się z zazdrości, ale otrząsnął się z tego, by nie wpłynęło to
na jego palce.
Skinął na Pepego i z trzech gitar popłynęły dźwięki, gdy Lucía
przyjęła początkową pozycję farruca, z rękami wyciągniętymi
wysoko nad głową i dłońmi ułożonymi w kwiat.
– Powodzenia, kochana – szepnął, wiedząc, że Lucía jeszcze
nigdy nie musiała oczarować tak wyrobionej i wymagającej
publiczności.
Godzinę później, kiedy od gry bolały go już palce, uderzył ostatni
akord i patrzył, jak Lucía kończy bulerías, teraz ubrana w pyszną
fioletową suknię do flamenco. Uśmiechnął się sam do siebie,
wiedząc, że – mimo starannego instruktażu Antonia – Lucía
improwizowała jak zawsze, niepomna na wskazówki.
I to twój czar, mi amor, pomyślał. Jesteś kompletnie
nieprzewidywalna i powinienem cię kochać właśnie za to.
Wstał razem z José i Pepem, by dziękować za owacyjne
przyjęcie. Zobaczył, że nawet sam Frank Sinatra podniósł się
z miejsca. Meñique nie chciał przyjeżdżać do Nowego Jorku, ale
teraz czuł, że oczy zachodzą mu łzami, gdy Lucía składała ukłon za
ukłonem.
Jakże daleko zaszłaś, przemknęło mu przez głowę. I mogę się
tylko modlić, by to wreszcie było dla ciebie dosyć.
*
Po entuzjastycznych recenzjach debiutu Lucíi mieli
w perspektywie występ w Carnegie Hall. Lucía wstawała co rano
o ósmej, a Meñique jeszcze nigdy nie widział jej tak pełnej energii.
Cuadro ćwiczyło całymi dniami, Antonio kierował nimi umiejętnie
i cierpliwie. Meñique był zdumiony, że Lucía przyjmuje jego
krytyczne uwagi potulnie jak owieczka.
– Mówiłam ci już, chcę być jeszcze lepsza. Muszę nauczyć się
tego, czego oni chcą tutaj, w Ameryce.
Pewnej nocy, idąc po szklankę wody do łazienki, Meñique zastał
Maríę w salonie ich apartamentu. Mimo późnej pory siedziała,
szyjąc kostiumy.
– Jest druga w nocy, Marío. Dlaczego nie śpisz?
– A ty?
– Nie mogę zasnąć.
– Ja też nie. – Przerwała pracę. – José jeszcze nie wrócił.
– Rozumiem.
– Nie sądzę. On znów gdzieś się zabawia, wiem to. W tym
tygodniu ani razu nie pojawił się w hotelu przed świtem, wraca
o wiele później niż inni.
– Mówił mi, że zostaje dłużej, żeby poćwiczyć nowe numery do
występu – powiedział zgodnie z prawdą Meñique.
– A z kim?
– Z młodymi tancerkami, które dołączyły tu do naszego zespołu.
– No właśnie. A konkretnie z Lolą Montes. – María spuściła
wzrok. – I Martiną. Są bardzo ładne, co?
– Rozumiem, że się denerwujesz, ale o Lolę się nie martw. Każdy
widzi, że kocha się w Antoniu.
– No to zostaje Martina.
– Naprawdę nie sądzę, żeby…
– A ja tak – przerwała mu stanowczo María. – Wierz mi. Potrafię
odczytać sygnały. I po prostu nie mogę, nie potrafię znów przez to
przechodzić. On mi obiecał, kiedy zgodziłam się przyjąć go
z powrotem. Przysięgał na życie naszych dzieci. Jeśli to prawda,
będę musiała odejść. Może wrócę do Hiszpanii.
– Nie możesz tam jechać, Marío, w Europie panuje chaos.
I zastanawiam się, czy nie jesteś przewrażliwiona przez swoje
dawne doświadczenia.
– Mogę tylko mieć nadzieję, że masz rację, ale cały dzień tu
siedzę i nie widzę, co on robi, kiedy go nie ma. Mógłbyś sprawdzić
to dla mnie? Tylko tobie mogę ufać.
– Chcesz, żebym go śledził?
– Niestety, tak. A teraz czas, żebym poszła się przespać w swoim
pustym łóżku. Dobranoc, Meñique.
Gdy patrzył, jak dumna, wciąż jeszcze smukła María wychodzi,
pokręcił głową w rozpaczy.
Miłość robi z nas wszystkich idiotów, pomyślał.
*
– Nie spodobałam się im! – Lucía rzuciła się na kanapę i zaczęła
głośno szlochać, a Meñique chętnie by się kopnął za to, że nie
przerzucił recenzji w „New York Timesie”, zanim Lucía kazała mu
ją głośno przeczytać. Ale ponieważ zeszłego wieczoru ich występ
w Carnegie Hall został przyjęty owacyjnie, nie przyszło mu do
głowy, że recenzja może nie być pozytywna.
Cudownie gibkie i prężne ciało wpadało w najwyższe wibracje, ale
nigdy nie traciło kontroli…
Szybka, skupiona i emanująca zmysłową energią, wykorzystuje
ruch niesamowicie świadomie i z wielkim mistrzostwem…
W alegrías, które tańczy z niezrównaną maestrią, każdy fragment
jej ciała wyczuwa linię, masę i dynamikę…
Meñique tłumaczył jej zdanie po zdaniu.
– Tak! Ale nazwali to przeciętnym występem tanecznym.
Twierdzą, że nie powinnam tańczyć do Córdoby. Sama nie znoszę
tej białej koronkowej sukni! Wiem, że wyglądałam idiotycznie.
– Pequeña, jedyne, do czego mogli się przyczepić, to do tego, że
twój styl tańca pasuje do bardziej intymnej atmosfery niż ta
w Carnegie Hall, do sceny, gdzie publiczność może cię lepiej
widzieć, odbierać twoją pasję.
– No to krytykują, że jestem taka mała, bo jestem kropką dla tych
na szczycie widowni! Nikt nie natrząsa się z bulerías Loli Montes.
Nawet mój ojciec gratulował jej dziesięć razy bardziej niż mnie –
żaliła się, szlochając.
– Publiczność cię pokochała – zapewnił ją znużony Meñique. –
I tylko to się liczy.
– Kiedy w przyszłym tygodniu pojedziemy w trasę, musimy
zaczynać show od soleares. To błąd Antonia. Nie wolno mnie w coś
wpasowywać na siłę. Ja to ja i muszę tańczyć to, co czuję.
Wstała i krążyła nerwowo po pokoju.
– Poczekajcie tylko, zobaczycie, co będzie, jak zaczniemy jeździć
po Stanach i występować dla prawdziwej publiczności! Wszyscy
przyjdą mnie oglądać, już ja im pokażę! W Detroit, Chicago,
Seattle… Podbiję wszystkie te miasta! – Próbował ją objąć, ale
wyswobodziła się i dalej chodziła w tę i we w tę. – Przysięgam,
przeklnę tę gazetę! A teraz idę zobaczyć się z mamą.
Drzwi zatrzasnęły się za nią tak mocno, że aż cały pokój zadrżał.
Byli już w Nowym Jorku cztery miesiące i podczas gdy Lucía od
razu przejęła elektryzującą energię tego miasta, Meñique miał
wrażenie, że tutejsze gorączkowe tempo życia pozbawia go resztek
sił. Stale chodził przeziębiony, z powodu zimna rzadko kiedy mógł
szukać wytchnienia w zieleni Central Parku, uporządkowanej,
sztucznej wersji jego ukochanej Mendozy.
Podniósł znów „New York Timesa” i odnalazł wzrokiem linijkę
w ostatnim akapicie recenzji. Cztery słowa, a jakże dla niego istotne.
– Meñique był zdecydowanie świetny… – przeczytał szeptem.
Jeszcze nigdy nie potrzebował pochwały tak bardzo jak teraz.
*
Miesiąc później ruszyli w trasę. Meñique stracił rachubę dni,
tygodni, miesięcy, które spędzali w pociągach, jadąc przez kraj,
gdzie jedzenie, ludzie i język były tak samo bez wyrazu. Lucía –
zgodnie ze swoją obietnicą i zmotywowana negatywną recenzją –
tańczyła, jakby chodziło o życie.
Pepe rozkwitł, grał z coraz większą pewnością siebie. On
i Meñique często siedzieli do późna nad gazetami payos. Czytali, co
pisano o wojnie. Meñique pomagał młodemu człowiekowi
w zrozumieniu angielskiego.
Po kolejnym udanym występie w San Francisco, gdzie Meñique
miał wrażenie, że panująca stale mgła przenika mu nawet do kości,
cały zespół zajął większość boksów całodobowej restauracji.
– Sowieci podchodzą do Berlina – powiedział Meñique, patrząc
na pierwszą stronę gazety, którą ktoś zostawił na porysowanym
blacie.
Pepe przysiadł się do niego i nachylił się, by do niej zajrzeć.
– Czy to znaczy, że wojna niedługo się skończy? – spytał. –
Poznałem dziś wieczorem w barze marynarza, którego zabierają na
Okinawę. Podobno w Japonii trwają ostre walki.
– Możemy się tylko modlić. – Meñique wzruszył ramionami, gdy
obaj zamawiali hamburgery, jak zwykle pozbawione smaku.
Spojrzał na chłopaka czytającego gazetę i pomyślał o dziwnej
mieszance genów, które dały mu temperament matki i wygląd ojca.
Choć wiele dziewczyn z widowni do niego wzdychało, Pepe zdawał
się tego nie zauważać. Czego nie dałoby się powiedzieć o José…
Podeszła María.
– Pepe, querido, Juana chciałaby się dowiedzieć, ile akordów
grasz jako wstęp do jej bulerías.
– Sí, mamo. – Pepe wstał i ruszył do dziewczyny, a María zajęła
jego miejsce.
– Pięknie dziś grałeś. – Uśmiechnęła się. – Miałeś dłuższą
solówkę niż zwykle.
– Musiałem o to błagać – odparł, zapalając papierosa.
– Nie wiedziałam, że palisz.
– Zwykle nie. To jeszcze jeden zły nawyk, którego nabrałem przy
Lucíi. Wypala co najmniej dwie paczki dziennie.
Patrzył, jak María przechyla się na obitej czerwonym skajem
kanapie i szuka oczami męża. Zauważył, że José siedzi w sąsiednim
boksie obok Martiny, trzymając nonszalancko ramię na oparciu za
nią.
– Naprawdę, Marío, odkąd jesteśmy w trasie, nie widziałem nic
więcej poza tym, że rozmawiali albo pili coś razem, przysięgam.
– Możliwe. – Uśmiechnęła się ponuro. – Ale ty nie wszystko
widzisz. Coś jest na rzeczy. Przez większość nocy w tej długiej
podróży zasypiam samotnie. José jest teraz bogaty. I znany. No i ma
talent.
– A ty, Marío, nadal jesteś piękna. Wierz mi, on cię kocha.
– Nie tak, jak ja jego. Nie staraj się być miły, Meñique. Nie
widzisz, jak mnie to dręczy? Jestem z nim, a wiem już na pewno, że
nigdy mu nie wystarczę.
– Rozumiem. Ta trasa wlecze się bez końca. W Ameryce
Południowej było cudownie. Ciekawe miejsca, wspaniałe jedzenie,
wino… Tam mówi się w naszym języku, łatwo się porozumieć…
a tutaj… – zapatrzył się smutno w ciemność za oknem – najlepsze,
co mają nam do zaoferowania, to hot dogi.
– Tak, ja też tęsknię za Ameryką Południową, ale Lucía jest
szczęśliwa. Podbiła Amerykę. Pokonała La Argentinitę na jej
terenie. Może teraz będzie mogła zwolnić i trochę się zrelaksować.
– Nie. – Meñique pokręcił głową. – Oboje wiemy, że to nigdy nie
nastąpi. Będzie kolejna La Argentinita, inny kraj do zdobycia…
Mogę wyjawić ci sekret?
– Oczywiście.
– Dostałem propozycję występów w Meksyku. Jako solista
w znanym lokalu flamenco. Widzieli recenzje w „New York
Timesie” i innych gazetach.
– I co zrobisz?
– Nie jestem pewien. Za kilka tygodni kończymy już trasę,
a potem… Kto wie, co dalej? Może spytam Lucíę, czy nie
pojechałaby ze mną do Meksyku?
– A co z resztą cuadro?
– Ich nie zapraszają. – Wziął szklankę i pociągnął spory łyk piwa.
– Ona się nie zgodzi. Wiesz o tym. Nie rzuci wszystkiego, co zna.
– No cóż… – Dopił piwo do końca. – To jej wybór.
– I twój – podkreśliła María.
*
Po powrocie do Nowego Jorku zaproponowano im kontrakt na
występy w teatrze 46th Street, ale kiedy przybyli do hotelu Waldorf
Astoria, usłyszeli, że wszystkie pokoje są zajęte.
– Zajęte! – parsknęła Lucía, kiedy odprowadzano ich przez
marmurowy hol do wyjścia. – ¡Ay! Połowa pokoi jest wolna!
Powinniście skakać z radości, że chcemy tu mieszkać!
Kiedy chroniąc się pod lichym parasolem przed wiosennym
deszczem, czekali na taksówki, Meñique objął Lucíę ramieniem.
Chciał ją uspokoić.
– Może nie zachwyciło ich to, co zrobiłaś z ich drogimi
drewnianymi szafkami, kiedy tu ostatnio byłaś – powiedział.
– A niby jak miałam sobie usmażyć sardynki? Potrzebowałam
drewna na rozpałkę! – oburzyła się.
Całe cuadro wprowadziło się do wygodnych mieszkań na Piątej
Alei.
– Cieszę się, że wróciliśmy. Nareszcie można czuć się jak w domu
– powiedziała Lucía, gdy rozpakowywała zawartość swoich licznych
kufrów, rzucając rzeczy na podłogę.
– Nie. Nie znoszę Nowego Jorku. To dla mnie obce miejsce.
– Przecież oni cię tu uwielbiają!
– Lucío, chcę ci coś powiedzieć.
– Skomponowałeś coś nowego do naszych występów?
Widziałam, że coś tam sobie skrobiesz, kiedy jechaliśmy pociągiem.
– Narzuciła na siebie przepiękne białe futro, które właśnie wyjęła
z walizy, i przejrzała się zalotnie w lustrze. – Co o tym myślisz?
– Myślę, że za te pieniądze można byłoby żywić przez miesiąc
całą Andaluzję, ale wygląda bardzo ładnie, mi amor. Proszę… –
Meñique czuł, że lada moment wybuchnie – chodź, usiądź na
chwilę.
Widząc, jaki jest spięty, zrzuciła futro i usiadła przy ukochanym.
– O co chodzi?
– Zaproponowano mi występy w Meksyku, w słynnym lokalu
z flamenco. Jako soliście.
– I jak długo cię nie będzie?
– Może miesiąc, może rok, może nigdy już nie wrócę…
Wstał i podszedł do okna. Popatrzył w dół na niekończący się
sznur pojazdów sunących Piątą Aleją. Nawet tu, na trzydzieste
piętro, docierały dźwięki klaksonów.
– Lucío, ja po prostu… dalej tak nie mogę.
– Czego nie możesz?
– Jeździć za tobą. Ja też mam talent i też coś potrafię. Muszę to
wykorzystać, póki nie jest za późno.
– Oczywiście! Damy ci więcej solówek. Pomówię z ojcem
i zmienimy układ, nie ma problemu – powiedziała, zapalając
papierosa.
– Nie. Chyba nie rozumiesz.
– Niby czego? Mówię ci, zapewnię ci wszystko, co ci się zamarzy!
– A ja próbuję ci uświadomić, że to, co możesz mi zapewnić, nie
jest tym, czego potrzebuję. Albo czego chcę. Nie chodzi tylko o moją
karierę muzyka. Chodzi też o naszą przyszłość.
– Mnie też zawsze na niej zależało. Wiesz, że od dawna chcę
zostać twoją żoną, a jednak minęło już tyle lat, a ty nie zrobiłeś mi
tej przyjemności i nie oświadczyłeś się. Dlaczego się ze mną nie
żenisz?
– Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie. – Meñique popatrzył
na nią. – I sądzę, że wreszcie wiem, o co chodzi.
– To znaczy? Masz inną? – Spiorunowała go wzrokiem.
– Nie, choć czasami chciałbym, żeby tak było. Lucío – padł przed
nią na kolana i ujął jej dłonie – czy ty nie widzisz, że chcę się
ożenić? Ale z tobą. Nie z twoją rodziną, twoim cuadro czy twoją
karierą.
– Nie rozumiem – przyznała. – Nie lubisz mojej rodziny? W tym
problem?
– Bardzo szanuję twoją rodzinę, to dobrzy ludzie, tylko że jestem
i zawsze będę dla nich obcy, nawet jako twój mąż. Twój ojciec
zarządza finansami, organizuje trasy… kieruje twoim życiem, ale
nawet to nie miałoby znaczenia, gdyby wszystko inne było
w porządku. Mam trzydzieści pięć lat i chciałbym, żebyś za mnie
wyszła, żebyśmy mieli razem mały dom w Ameryce Południowej,
a może pewnego dnia wrócili do naszej ukochanej Hiszpanii. Marzę,
żebyśmy mogli zamknąć za sobą drzwi i żeby nikt do nas nie
przyszedł, chyba że go zaprosimy. Chciałbym mieć dzieci,
wychować je nie w rozjazdach, ale tak jak trzeba, gdzieś, gdzie będą
cząstką społeczności, podobnie jak dorastałem ja, a nawet ty przez
pierwsze dziesięć lat życia. Chciałbym, żebyśmy występowali
razem, znaleźli pracę, do której moglibyśmy iść późnym
popołudniem, a wracali spać w swoim własnym łóżku. Lucío,
chciałbym, żebyś była dla mnie prawdziwą żoną. Założylibyśmy
własną rodzinę. Chciałbym… trochę zwolnić, nacieszyć się
sukcesem, który odnieśliśmy, zanim wybierzemy się w kolejną
podróż w nieznane. Rozumiesz, mi amor?
Lucía, której ciemne oczy wpatrywały się w niego, gdy mówił,
teraz odeszła kawałek, odwróciła się i skrzyżowała ręce na piersi.
– Nie, nie rozumiem. Mam wrażenie, że wymagasz ode mnie,
bym rzuciła rodzinę, pojechała z tobą sama i została twoją żoną.
– Tak, to część tego, o co proszę, owszem.
– Jak mogłabym zrobić coś takiego? Co stanie się z cuadro beze
mnie?
– Są Martina i Antonio, Juana, Lola, twój ojciec, brat…
– Chcesz powiedzieć, że nie jestem potrzebna?! Że poradzą sobie
świetnie beze mnie?
– Tego nie mówię, oczywiście, że nie. – Westchnął. – Staram się
wytłumaczyć ci, że czasami w życiu dochodzi się do punktu, kiedy
nie można już iść dalej tą samą drogą i trzeba przejść przez most, by
ruszyć dalej. Dla mnie to właśnie ten moment. – Podszedł do niej
i objął ją. – Jedź ze mną. Zacznijmy razem nowe życie. Obiecuję ci,
że jeśli powiesz „Tak”, zabiorę cię do najbliższego kościoła i jutro
weźmiemy ślub. Natychmiast staniemy się mężem i żoną.
– Szantażujesz mnie? Straszyłeś mnie już wcześniej, ale nic się
nie stało. – Odepchnęła jego ręce. – Nie jestem tak zdesperowana!
A co z moją karierą? Każesz mi przestać tańczyć?
– Skądże! Przecież mówiłem, że chciałbym, abyśmy występowali
razem, ale nie na tak wielką skalę jak dotąd.
– Chcesz mnie gdzieś schować? Zmusić do przejścia na częściową
emeryturę?
– Nie, Lucío. Będę się cieszył, jeśli od czasu do czasu zechcesz
zwołać cuadro i wystąpić na wielkich imprezach. Ale nie każdego
dnia tygodnia. Jak mówiłem, chciałbym mieć dom.
– No i wyszło z ciebie, że jesteś bardziej payo niż gitano! Co cię
ugryzło?
– Pewnie wiele – odparł, wzruszając ramionami. – Każde z nas
jest, kim jest, ale z głębi serca błagam cię: przemyśl, co
powiedziałem. Nie zależy mi na sławie i zaszczytach tak bardzo jak
tobie, ale chciałbym, żeby moje małe przyziemne marzenia też były
brane pod uwagę, a nie tylko plany klanu Albaycinów. Chyba nie
możesz mieć o to do mnie pretensji?
– Jak zwykle, ty jesteś bez skazy, a problem tkwi we mnie!
Zapatrzona w siebie diwa! Nie widzisz, że to dzięki mnie jesteśmy
tu, gdzie jesteśmy? Ja tego dokonałam! – Lucía uderzyła się pięścią
w pierś. – Uratowałam mamę i brata, sprowadzając ich z kraju,
w którym szalała wojna domowa. To ja nigdy się nie poddaję, nigdy
nie składam broni.
– Miło byłoby sądzić, że i ja trochę w tym pomogłem – mruknął
Meñique.
– I każesz mi wybierać?! Albo kariera i moja rodzina, albo ty?
– Tak, Lucío, wreszcie po wszystkich tych latach proszę, żebyś
podjęła decyzję. Jeśli mnie kochasz, jedź ze mną, pobierzmy się
i zacznijmy nowe życie.
Ucichła, co było dość niezwykłe. Myślała nad jego słowami.
– Ale ty nie kochasz mnie dość, by zostać ze mną? – odezwała się
wreszcie.
Jego udręczone spojrzenie było dostateczną odpowiedzią.
30

– Koniec wojny w Europie!


María wpadła do mieszkania córki, gdzie Lucía w ciemności
leżała skulona na kanapie. Matka rozsunęła zasłony i wpuściła do
środka jaskrawe promienie słońca.
– Querida, całe miasto świętuje na Times Square. Wszyscy
z cuadro już tam poszli, a ty nie idziesz?
Nie było odpowiedzi. Na talerzu leżało nietknięte jedzenie, które
przyniosła córce zeszłego wieczoru. Obok stała przepełniona
niedopałkami popielniczka.
– Nadal się nie odezwał? – spytała María, podchodząc do Lucíi.
– Nie.
– Jestem pewna, że wróci.
– Nie, mamo, nie tym razem. Powiedział, że nie kocha mnie na
tyle, by zostać. Chciał, żebym opuściła rodzinę, rzuciła karierę. Jak
mogłabym to zrobić? – Lucía usiadła i wypiła łapczywie zimną
kawę, która od wielu godzin stała w filiżance na podłodze, po czym
zapaliła papierosa.
– Pamiętaj, querida, to twoje życie. Każdy z nas zrozumie, jeśli
postanowisz jechać za ukochanym. Wielu z nas z miłości musi robić
to, na co nie ma ochoty.
– Tak jak ty dla taty? Ta jego nowa dziwka! – Lucía splunęła
z pogardą. – Nienawidzę miłości, już w nią nie wierzę.
María milczała zraniona.
Od wielu miesięcy wiedziała o kochance męża, ale te ostre słowa
córki ukłuły ją do żywego.
Siedziały w ciszy, każda zagłębiona w swoim bólu.
– Wiem, jak bardzo za nim tęsknisz – odezwała się pierwsza
María. – Od kiedy wyjechał, prawie nic nie jesz.
– Brzuch mnie boli, niedobrze mi! To wszystko.
– Znikniesz, jeśli nie zadbasz o siebie, querida. Nie daj mu tego
sobie robić.
– On nic nie robi, mamo! Dokonał wyboru i odszedł. To koniec.
Meñique sam podjął decyzję, nie ja. Tak jak to zwykle bywa
w przypadku mężczyzn.
– Przynajmniej spróbuj przełknąć choć odrobinę. – María wzięła
kilka sardynek i podsunęła córce.
– Nie mogę. Ile razy spojrzę na sardynki, przypomina mi się on
i chce mi się rzygać.
– No dobrze, querida. Na razie dam ci spokój. Pamiętaj, że jestem,
jakbyś mnie potrzebowała. Nie pójdę z innymi na Times Square –
powiedziała María, ruszając do drzwi.
Wyszła, zostawiając córkę samą. Ta wstała i spojrzała na zamek.
Przekręciła klucz, aż usłyszała kliknięcie, gdy zasuwka gładko się
zatrzasnęła.
Cofnęła się kilka kroków, wskazując na klamkę niczym na
jadowitego węża.
– To właśnie chciał ze mną zrobić! Zamknąć mnie z dala od
rodziny, zatrzasnąć im drzwi przed nosem, odciąć mnie od kariery.
Dobrze, że się wyniósł – powiedziała do kanapy i dwóch foteli. – Bez
niego mi lepiej. Tak, tak! Naprawdę!
Nikt nic nie odpowiedział, a ona zaczęła krążyć po ogromnym
pustym pokoju, myśląc, że tak tu spokojnie bez wiecznego
brzdąkania gitary Meñiquego w tle, bez jego gazet payos walających
się po podłodze i rozrzuconych na stoliku.
Nie była w stanie się uspokoić. Podeszła do okna i wyjrzała na
dół. Radosne tłumy wędrowały Piątą Aleją w kierunku Times
Square. Otworzyła okno i od razu dobiegły ją dźwięk klaksonów,
krzyki i gwizdy. Zdawało się, że cały Nowy Jork na dole świętuje.
Skrzywiła się na widok par obejmujących się i całujących na ulicy.
Zatrzasnęła okno i zaciągnęła zasłony. Potem zacisnęła powieki
i objęła ramionami swoje chude ciało. W pokoju panowała
bezkresna, głucha cisza. Nie do zniesienia. Lucía padła na kanapę
i wtuliła twarz w poduszkę, czując podchodzące do oczu łzy.
– Nie będę płakać! Nie będę za nim płakać! – Uderzyła poduszkę
pięścią, zastanawiając się, czy kiedykolwiek czuła się tak
nieszczęśliwa jak teraz.
Może on jednak wróci. Dawniej wracał.
Nie wróci, dał ci wybór…
Kocha cię…
Ale nie dosyć…
Kocham go…
NIE!
Usiadła i wzięła głęboki wdech.
– Całe życie na to pracowałam! Jeśli to nie wystarczy, to… –
Pokręciła gwałtownie głową. – Brak mi go… – szepnęła. – Potrzebuję
go, kocham…
Wreszcie, poddając się rozpaczy, ukryła twarz w poduszkach
i rozpłakała się.
*
– Co z nią jest? – zagadnął żonę José, gdy po kolejnym występie
przy pełnej widowni w teatrze 46th Street ich cuadro posilało się
w mieszkaniu Lucíi.
María przerwała jedzenie, myśląc, że jakoś jak dotąd nie zapytał,
dlaczego wyprowadziła się z jego sypialni.
– Wiesz co. Tęskni za Meñiquem.
– No to jak można sprowadzić go z powrotem?
– W życiu nic nie jest tak proste. Tym razem odszedł na dobre.
– Nikt nie odchodzi na dobre, sama wiesz to najlepiej, Marío. –
Pociągnął brandy prosto z butelki.
Żeby nie trzepnąć go mocno w te czerwone od alkoholu policzki
albo nie chwycić noża i nie władować mu go w to zdradzieckie
serce, María wstała.
– Czasami jednak tak się dzieje, José. A Meñiquego nie ma już od
dwóch miesięcy. Jestem zmęczona, więc dobranoc.
Wyszła z pokoju, wiedząc, że bez sensu byłoby kontynuować
z nim dyskusje, kiedy jest pijany. Następnego ranka nie pamiętałby
nawet, co powiedział. Poszła do swojej malutkiej sypialni
i zamknęła za sobą drzwi. Oddychając ciężko w ciemności, starała
się uspokoić bijące mocno serce. Podeszła do łóżka.
– Mamo? – usłyszała głos spod kołdry.
– Lucío? Co ty tu robisz? – Sięgnęła do włącznika i zapaliła
światło. Zobaczyła zwiniętą w kłębek córkę, tak jak sypiała jako
dziecko na sienniku obok niej w grocie. – Coś ci jest, querida?
– Tak, nie… Och, mamo, co ja mam robić?
– Z Meñiquem?
– Nie, nie chodzi o niego! On podjął decyzję i wyjechał, bo nie
kocha mnie dość mocno. Nie chcę go więcej widzieć na oczy.
– No to o co?
– Chodzi o… – Córka obróciła się twarzą do niej. Ciemne oczy
płonęły w jej wychudzonej twarzy. Wzięła głęboki wdech, jakby
musiała zebrać się na odwagę, by wyrzucić to z siebie. – O prezent,
który mi pozostawił.
– Jaki prezent? Nie rozumiem.
– Taki! – Lucía zsunęła kołdrę i pokazała na brzuch.
Dla wszystkich innych leciutkie zaokrąglenie nie byłoby niczym
szczególnym, ale María wiedziała, że córka nie ma odrobiny
tłuszczu. Kiedy leżała, jej brzuch był zwykle wklęsły pomiędzy
wąskimi biodrami.
– ¡Dios mío! – María przeżegnała się, a potem uniosła dłoń do ust.
– Jesteś w ciąży?
– Sí, noszę w sobie nasienie diabła!
– Nie mów tak. To maleństwo jest równie niewinne jak każde
inne, bez względu na to, kim są jego rodzice czy co zrobili. Który to
miesiąc?
– Nie wiem. – Lucía westchnęła. – Często nie mam krwawień.
Trzeci… czwarty miesiąc… Nie pamiętam.
– Dlaczego nic mu nie powiedziałaś? Ani nam?! Mój Boże, Lucío,
powinnaś odpoczywać, jeść, spać…
– Nie wiem, mamo. – Usiadła, opierając się o poduszki, i dotknęła
palcem brzucha. – Zorientowałam się dopiero dwa tygodnie temu,
jak zaczął się zaokrąglać.
– Nie miałaś mdłości? Nie było ci słabo?
– Sí, ale to jakiś czas temu przeszło.
– Nie jadłaś. Nawet twój ojciec pytał mnie dziś wieczorem, co ci
jest… – María przypatrzyła się brzuchowi córki. – Mogę dotknąć?
Sprawdzić, jak duże jest dziecko?
– Mam wrażenie, że mam tam balon, który codziennie rośnie.
Chętnie bym go z siebie wyrwała! Och, mamo, jak to się mogło mi
przydarzyć? – jęknęła Lucía, gdy matka obmacywała jej brzuch.
– O! Właśnie poczułam, jak się rusza! Żyje, gracias a Dios.
– O tak. Czasem w nocy mnie kopie.
– Więc to musi być piąty miesiąc! Wstań, rozluźnij te swoje
stalowe mięśnie. Niech popatrzę na ciebie z boku.
Lucía spełniła prośbę matki, a ta spojrzała na nią zdumiona.
– Teraz powiedziałabym, że to koniec piątego miesiąca. Nie mam
pojęcia, jak zdołałaś to ukryć.
– Pewnie zauważyłaś, że nie noszę już spodni. Nie dawałam rady
ich dopiąć w talii, ale gorset sukni spłaszcza brzuch.
– Nie! – Przerażona María pokręciła głową. – Nie wolno ci już
nosić gorsetów! To małe potrzebuje miejsca, by rosnąć. I musisz
natychmiast przestać tańczyć.
– Mamo, jak mogę to zrobić? Mamy kolejną trasę i…
– Powiem ojcu i jutro odwoła wyjazd.
– Nie! Mam nadzieję, że jak będę dalej tańczyć, to dziecko ze
mnie wyleci. Nie do wiary, że przeżyło aż tak długo. Przecież
karmiłam je samymi papierosami i kawą…
– Dość tego! – María się przeżegnała. – Nie mów takich
okropnych rzeczy. Jeszcze sprowadzisz na siebie nieszczęście.
Dziecko to najcenniejszy skarb, jaki jest nam dany.
– Ale ja go nie chcę! Niech wraca tam, skąd przyszło…
María podeszła do córki i zakryła jej usta dłonią, żeby nie
pozwolić jej powiedzieć już nic więcej.
– Lucío, raz w życiu mnie posłuchaj. Cieszy cię to czy nie, musisz
zadbać o siebie i dziecko. Nie tylko ono może ucierpieć, ale to
groźne też dla zdrowia matki. Rozumiesz? – Cofnęła dłoń w nadziei,
że strach o własne życie może oprzytomnić Lucíę.
– Chodzi ci o to, że mogę umrzeć przy porodzie?
– Dasz sobie więcej szans, jeśli teraz będziesz zachowywać się
rozsądnie.
Lucía wolno uniosła głowę, by spojrzeć na matkę, a potem
wtuliła się w jej wyciągnięte ramiona.
– Co się stanie z nami wszystkimi, jeśli nie będę mogła tańczyć? –
szepnęła.
– Dziecko to nie dożywocie. Kilka miesięcy i będziesz znów
przytupywać swoimi małymi stópkami, jeszcze szybciej niż teraz!
– A co powiemy ojcu? – Lucía opadła na łóżko. – Będzie w szoku.
To wstyd mieć dziecko bez ślubu.
– Lucío – matka przysiadła obok niej i objęła ją ramieniem –
wiesz równie dobrze jak ja, że nie musi tak być. Powinnaś
powiedzieć o ciąży Meñiquemu.
– Nigdy! Nigdy mu nie powiem! I tobie też zabraniam! – Lucía
wyswobodziła się z objęć. – Musisz mi to obiecać. Obiecaj
natychmiast! Przysięgnij na życie Pepego!
– Ale… nie rozumiem… Ty go kochasz, on kocha ciebie. Sam mi
mówił, że marzy o dzieciach…
– Gdyby tak było, toby ze mną został! Przeklinam go, mamo.
Nigdy w życiu nie chcę już go widzieć na oczy.
– Przemawia przez ciebie złość i zraniona duma. Jestem pewna,
że gdyby wiedział, co się dzieje – María wskazała na brzuch córki –
wróciłby.
– Ale ja już go nie chcę! Przysięgam, jeśli mu powiesz, ucieknę
i nigdy nie wrócę. Słyszysz, co mówię?
– Tak, tak. – María westchnęła ciężko. – Choć błagam, przemyśl
to jeszcze. Nie pojmuję, dlaczego nie chcesz skorzystać z wyjścia,
które byłoby dobre dla wszystkich.
– Może ty jesteś w stanie spędzić całe życie z człowiekiem, który
nie okazuje ci szacunku, ale ja nie potrafię. Nienawidzę go, mamo,
rozumiesz to?
María wiedziała, że dalsze kontynuowanie dyskusji jest
bezcelowe. Tak jak José, jej córka była uparta i zbyt dumna, nawet
w tych okolicznościach, by prosić Meñiquego, żeby do niej wrócił.
– No to co chcesz zrobić? To znaczy… – Postanowiła inaczej
sformułować pytanie. – Dokąd chcesz pojechać, żeby urodzić to
dziecko?
– Nie wiem, muszę pomyśleć. Może po prostu zostanę tutaj
i schowam się w mieszkaniu?
– Jeśli chcesz, żeby to był sekret, przynajmniej na razie,
rozsądniej byłoby wyjechać z Nowego Jorku.
– Bo ci z „New York Timesa” mogą zobaczyć mój brzuch, kiedy
wyjdę na spacer, i skrytykują moje prowadzenie się, nie tylko
taniec? – prychnęła z goryczą Lucía.
– Gdyby trafiło to do gazet, Meñique na pewno by się dowiedział.
Jeżeli upierasz się, żeby to przed nim zataić, to…
Lucía zaczęła przechadzać się wolno po pokoju.
– Niech pomyślę… Muszę się zastanowić. Dokąd mogłabym
pojechać? A ty? Jakie miejsce byś wybrała?
– Wróciłabym do Hiszpanii… – wyrwało się Maríi, zanim ugryzła
się w język.
– To daleka droga, mamo – zauważyła Lucía, lecz uśmiechnęła
się. – Ale tam przynajmniej mówi się w naszym języku. – Podeszła
do okna, oparła swoje małe dłonie o parapet i przycisnęła nos do
szyby.
– Może najlepiej prześpij się z tym i porozmawiamy jutro –
poradziła jej matka. Nie chciała wywierać nacisku na córkę, idąc za
głosem swoich samolubnych pragnień, więc podniosła się i ruszyła
do drzwi. – Na szczęście wojna się skończyła i możemy jechać,
dokąd zechcesz. Dobranoc, querida.
*
– Podjęłam decyzję, mamo, i mam nadzieję, że ją pochwalisz.
María spojrzała na córkę. Lucía nadal miała na sobie to samo
ubranie co poprzedniego wieczoru, a pod jej oczami widać było
fioletowe sińce z wyczerpania.
– Pojadę z tobą, dokądkolwiek zechcesz, querida.
– Sądzę, że najlepiej by było, gdybyśmy pojechały do domu.
– Do domu?
María przyjrzała się jej uważnie, starając się odgadnąć, co ma na
myśli. W końcu, od kiedy jej córka skończyła dziesięć lat, bez
przerwy podróżowała.
– No jak to? Do Grenady, oczywiście! Masz rację, mamo, musimy
wrócić do kraju. To do Hiszpanii należy moje serce i nic tego nie
zmieni. – Lucía spojrzała na niebo. – Chcę obudzić się rano
i zobaczyć nad sobą Alhambrę, poczuć zapach gajów oliwnych
i kwiatów i jeść twoje magdalenki na śniadanie, obiad i kolację,
żeby się tuczyć… – Zaśmiała się lekko, patrząc na swój mały
brzuszek. – Czy nie to robią wszystkie mamy na świecie?
Maríi aż serce podskoczyło z radości, ale wiedziała, że musi się
upewnić, czy córka nie idealizuje swoich wspomnień z dzieciństwa.
– Querida, pamiętaj, że w Hiszpanii nie jest już tak jak dawniej.
Wojna domowa i rządy Franco wiele zniszczyły. Nawet nie wiem,
czy w Sacromonte pozostał jeszcze ktokolwiek z naszych. Czy twoi
bracia i ich rodziny przeżyły… – Głos się jej załamał.
– Ay, mamo… – Lucía zbliżyła się do niej. – Skoro wojna
skończona, musimy pojechać i sprawdzić, nie sądzisz? Będę z tobą.
I przecież nie musimy mieszkać w Sacromonte. Jestem pewna, że
znajdziemy sobie jakiś ładny dom na uboczu. Nikt nie będzie mnie
szukał w Andaluzji, prawda? Poza tym chciałabym, żeby dziecko
urodziło się w ojczyźnie.
– Jesteś pewna, że nie chcesz powiedzieć Meñiquemu?
– Nie, mamo! Nie rozumiesz? Chcę jechać jak najdalej od niego!
Nie przyjdzie mu do głowy szukać mnie w Grenadzie. I nie wiem,
czy nadal chcę tańczyć. – Lucía westchnęła. – Może ten czas w moim
życiu odszedł wraz z Meñiquem? Muszę zacząć od nowa. Może
macierzyństwo mnie zmieni, zatrzyma te moje niespokojne stopy.
Z tobą tak było, prawda? Kiedy urodzili się moi bracia i ja, rzadko
tańczyłaś.
– W moim przypadku przyczyny były inne. – María uświadomiła
sobie, że decyzja Lucíi wynika wyłącznie z chęci ucieczki od
Meñiquego, który według niej tak haniebnie ją zdradził i porzucił. –
Nie byłam kimś takim jak ty, słynną na cały świat tancerką, która
ma tysiące wielbicieli, tylko zwyczajną gitana, która kochała
tańczyć dla przyjemności.
– Ja też tańczę dla przyjemności, mamo, i może nauczę tego moje
dziecko, jak ty mnie. Może nauczę się też od ciebie gotować, piec
magdalenki i robić kiełbaski w sosie? Co ty na to? Musimy jechać
jak najszybciej. Nie chciałabym rodzić na morzu. – Lucía aż się
wzdrygnęła. – Powiesz ojcu?
– Ay, Lucío. – María nie była z tego dumna, ale przebiegł ją
przyjemny dreszczyk, gdy wyobraziła sobie minę swojego
wiarołomnego męża, kiedy ten się dowie.
– Tylko nie mów, dokąd jedziemy. Powiedz, że do Buenos Aires,
Kolumbii… gdziekolwiek. Nie ufam mu. Mógłby zdradzić to
Meñiquemu.
– No, ale z twoim pozwoleniem, wolałabym poinformować
Pepego. Ktoś z rodziny musi wiedzieć, na wypadek gdyby musieli
się z nami skontaktować.
– Do Pepego mam pełne zaufanie, powierzyłabym mu swoje
życie. – Lucía rozpromieniła się w uśmiechu. – Hiszpania, mamo.
Wyobrażasz to sobie? Wracamy do kraju!
– Nie, córeczko. Mam wrażenie, że to sen.
Lucía wyciągnęła rękę do matki.
– Cokolwiek zastaniemy, stawimy temu czoło razem. ¿Sí?
– Sí. – María chwyciła jej dłoń i mocno uścisnęła.
*
Nim opuściły Nowy Jork, poszły do Bloomingdale’a na
skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Lexington i kupiły
mnóstwo zabawek, materiał, by uszyć ubranka dla dziecka, wózek
i wszystko to, czego María nigdy nie miała dla swoich dzieci. Potem
Lucía uparła się, by iść do działu dla kobiet, gdzie każda wybrała
sobie elegancki kostium i sukienkę. Kupiła też kapelusz z szerokim
rondem, ozdobiony wstążkami.
– Idealny na andaluzyjskie słońce! – zachwyciła się.
Wyjęła pliki dolarów ze swojej zbyt wielkiej torby i załatwiła ze
zdumioną kasjerką, by wszystkie zakupy zostały spakowane
w kufry i dostarczone bezpośrednio do kajuty na statku, którym
miały wyruszyć.
– Lepiej, żeby ojciec się nie zorientował – wyjaśniła matce. –
A teraz musimy zrobić coś jeszcze przed podróżą!
María była przerażona, kiedy córka zawlokła ją do fryzjera,
kazała mu obciąć włosy im obu i ułożyć je w modne fale. Gdy jej
długie kruczoczarne loki zostały ścięte do ramion, María się
przeżegnała. Włosy Lucíi, sięgające jej za pas, skrócono jeszcze
bardziej.
– Nie chcę, by ktokolwiek rozpoznał mnie podczas podróży do
Grenady. Będziemy więc udawać nowoczesne payos. Sí, mamo?
– Sí, będzie, jak zechcesz. – María westchnęła.
31

María i Lucía po tygodniu spędzonym na oceanie dotarły do


Grenady w cudownie słoneczny majowy dzień. Zatrzymały się
w hotelu Alhambra Palace pod panieńskim nazwiskiem Maríi. Lucía
ukryła swoją twarz pod ogromnymi ciemnymi okularami i nowym
słomkowym kapeluszem. Kiedy szły przez wysokie lobby
z pluszowymi kanapami i palmami w donicach, ze ścianami
zdobionymi kolorowymi mauretańskimi kafelkami, María miała
wrażenie, że wkracza w inną epokę – nietkniętą przez wojnę czy
zniszczenia, pełną bogactwa i daleką od codziennych realiów.
Zejście ze statku w porcie w Barcelonie było dla niej szokiem, bo
w powietrzu czuło się niemal namacalną biedę. Do Grenady
pojechały pociągiem. Podróż się przedłużała, bo raz po raz musiały
się przesiadać z powodu zniszczonych torów.
Choć po wiadomościach pokazywanych w Nowym Jorku, na
których widać było Europę w płomieniach, María spodziewała się
zastać w Grenadzie ruiny i zgliszcza, z ulgą zobaczyła, że piękne
budynki ocalały i powstawały nowe domy. Mężczyźni nosili cegły
w upale; spod poszarpanych koszul widać było ich wychudzone
klatki piersiowe. Gdy napomknęła coś o tym kierowcy taksówki,
uniósł brew.
– To więźniowie, señora, odpracowują dług wobec Franco i kraju
– powiedział z wyższością człowieka wszystkowiedzącego.
Zaszyły się w hotelu. Raz w życiu Lucía nie upierała się na
apartament. Nie chciała zwracać na siebie uwagi ani wydawać zbyt
wiele z tego, co udało się jej wybłagać u ojca przed wyjazdem.
Pierwsza suma, którą im zaproponował, była śmiesznie mała
i Lucía zagroziła, że już nigdy nie pozwoli mu kontrolować swoich
finansów. W końcu poddał się i zaoferował cztery razy więcej, lecz
ona wykradła ojcu drugie tyle w dniu, kiedy miały wsiąść na statek.
Sprzedała też dwa ze swoich cennych futer i trochę biżuterii
z brylantami, którą dostała od bogatego argentyńskiego wielbiciela.
– Niedobrze mi się robi, jak pomyślę, że musiałam ukraść to, co
mi się należy, i sprzedawać swoje rzeczy, by żona, córka i wnuk ojca
mieli za co przeżyć – wyrzuciła z siebie z goryczą, kiedy
rozlokowywały się w kajucie na statku.
María zastanawiała się, czy ten konflikt pomiędzy ojcem a córką
da się kiedykolwiek załagodzić, ale w miarę jak statek posuwał się
coraz dalej na wschód w kierunku jej ukochanej ojczyzny, przestało
ją to właściwie obchodzić. Zbliżając się do wybrzeży Hiszpanii,
czuła coraz większą ulgę. Nareszcie miała wrażenie, że jest wolna.
Ogarniała ją euforia.
– Cokolwiek Lucía zdecyduje, już do niego nie wrócę, przenigdy –
zwierzyła się delfinom, które towarzyszyły statkowi na Atlantyku.
O dziwo, choć wiedziała, z czym będzie musiała się zmierzyć,
naprawdę cieszyła się tą podróżą. Prawie wszyscy pasażerowie byli
powracającymi do kraju Hiszpanami. Panowała radosna atmosfera.
W nowych ubraniach, z włosami ułożonymi podobnie jak
u innych kobiet na pokładzie, María rozkoszowała się tym, że może
wmieszać się w tłum. Nawet nawiązywała rozmowy z pasażerami
podczas kolacji podawanej przy pięknie nakrytych okrągłych
stołach. Jednak podczas gdy ona zaczynała wynurzać się ze swojej
skorupy, jej córka zamykała się w sobie. Większość czasu spędzała
w kajucie. Spała albo paliła. Nie chciała chodzić na kolacje,
wymawiając się chorobą morską i tym, że boi się rozpoznania.
Zwykle tryskająca energią i optymistyczna, była osowiała
i popadała w depresję.
María miała nadzieję, że kiedy wreszcie dopłyną do Hiszpanii,
Lucía odzyska dawną radość życia. Ale tak się nie stało. Nie
wstawała z łóżka i paliła papierosy jednego za drugim, gdy matka
rozpakowywała kufry w dwuosobowym pokoju hotelowym.
– A teraz chce mi się jeść – oznajmiła w pewnej chwili María. –
Pójdziesz na dół spróbować hiszpańskich sardynek po raz pierwszy
po tylu latach?
– Nie jestem głodna, mamo – odparła Lucía.
Mimo to María zamówiła przysmak córki do pokoju. Coraz
trudniej jednak było namówić Lucíę, by cokolwiek zjadła, i María
zamartwiała się o zdrowie córki i dziecka, które w niej rosło.
Następnego dnia rano zeszła do lobby.
– Właśnie przyjechałyśmy z córką z Nowego Jorku, señor –
zwróciła się do recepcjonisty. – Chciałabym wynająć domek na wsi.
Może mógłby mi pan polecić jakieś biuro, które się tym zajmuje?
– Chyba nie znam żadnego, señora. Przez prawie dziesięć lat
ludzie rozpaczliwie próbowali wydostać się z Grenady, a nie szukali
tu lokum.
– W takim razie na pewno jest sporo opuszczonych domów? –
Zachwycona, że po latach może wreszcie porozumieć się bez
problemu, nie dała się zbyć.
– Sí, bez wątpienia jest takich wiele, ale nie wiem, ile trzeba by
w nie włożyć, żeby znów nadawały się do zamieszkania. –
Recepcjonista przyjrzał się jej uważniej, jakby się nad czymś
zastanawiał. – Dla ilu osób szuka pani tego domu?
– Tylko dla siebie i córki. Obie jesteśmy wdowami – skłamała
María. – Jak wspomniałam, przyjechałyśmy z Nowego Jorku. Mamy
dolary.
– Moje kondolencje, señora. Wielu jest teraz w podobnej sytuacji.
Zobaczę, co da się zrobić.
– Gracias, señor.
Następnego dnia Alejandro – bo nalegał, by María zwracała się
do niego po imieniu – miał dla niej dobre wieści.
– Jest coś, co mógłbym wam zaproponować. Chcecie zobaczyć?
Zawiozę was tam.
– Pojedziesz ze mną obejrzeć dom? – spytała córkę, która od
przyjazdu do Grenady prawie nie podnosiła się z łóżka.
– Nie, mamo. Na pewno wybierzesz nam coś ładnego.
María ruszyła więc z Alejandrem ulicami Grenady. Niemal nie
napotykali innych pojazdów. Mijali właściwie samych pieszych.
Tylko od czasu do czasu pojawiał się wóz zaprzężony
w wynędzniałego, poganianego przez kogoś muła. W miarę
oddalania się od pięknego hotelu zabudowania coraz bardziej
przypominały slumsy. Tam gdzie dawniej, jak pamiętała María,
były restauracje i bary flamenco, okna zostały zabite deskami.
Siedzący w progach opuszczonych domów żebracy wodzili oczami
za samochodem Alejandra. Trzy, może cztery kilometry za miastem
droga prowadziła zieloną równiną, na której rosły dorodne drzewa
oliwkowe.
– Może nie będzie to paniom pasować, señora. To odludne
miejsce i trzeba mieć jakiś transport, by jeździć do miasta –
zaznaczył, skręcając w polną drogę, która wiła się wśród gajów
pomarańczowych. Kilka sekund później znaleźli się przed prostym
parterowym domkiem z cegły. Okna zabito deskami, by nie kusić
złodziei.
– To Villa Elsa, dom moich dziadków, którzy zginęli podczas
wojny domowej. Próbowaliśmy z siostrą go sprzedać, ale nie ma
chętnych – wyjaśniał Alejandro, prowadząc ją niewysokimi
drewnianymi schodami na duży taras, osłonięty od wieczornego
słońca porastającą go winoroślą.
Wewnątrz pachniało wilgocią. María dostrzegła grzyb na
ścianach. Okna były zabite, więc recepcjonista zapalił świecę, żeby
pokazać jej salon z ciężkimi drewnianymi meblami i trzy sypialnie
położone w chłodnym cieniu u stóp Sierra Nevada.
– To może nieodpowiednie miejsce dla kogoś, kto mieszkał w tak
nowoczesnym mieście jak Nowy Jork, ale…
– Señor, myślę, że jest tu idealnie, choć na pewno trzeba
wszystko dobrze wypucować i muszę nauczyć się prowadzić
samochód! – Roześmiała się. – Ale w końcu i jedno, i drugie da się
zrobić.
Skinęła głową i wyszła na taras. Nagle kątem oka dostrzegła nad
sobą znajomy kształt. Obróciła się w lewo, spojrzała w górę
i zobaczyła w oddali Alhambrę. To przeważyło.
– Bierzemy. Ile?
*
– Ten domek jest idealny, Lucío! I ponieważ jest w kiepskim
stanie i wymaga remontu, a Alejandrowi strasznie zależy na
wynajęciu, zdobyłam go za bezcen! Musisz pojechać ze mną jutro
i zobaczyć.
– Może. – Lucía westchnęła. Leżała skulona na łóżku, z twarzą
zwróconą do ściany.
– Nawet widać stamtąd Alhambrę, jeśli się popatrzy w lewo –
opowiadała María, zachwycona tym, że zdołała tak szybko znaleźć
im dom i samodzielnie wynegocjować cenę. – Alejandro traktował
mnie z takim szacunkiem… nie sądzę, by choć przeszło mu przez
myśl, że jestem gitana. – Spojrzała dumnie na swoje odbicie
w lustrze. – Role się odwróciły. Teraz payo potrzebuje naszych
pieniędzy!
– Cieszę się za ciebie, mamo.
– Mam nadzieję, że i ty będziesz się cieszyć, kiedy zobaczysz ten
dom. Chyba to nie takie trudne nauczyć się prowadzić, co? Na
ulicach nie ma wielkiego ruchu, bo podobno brakuje benzyny.
Alejandro obiecał, że znajdzie mi niedrogi samochód przez
przyjaciela, który ma warsztat.
– O, coś mi się zdaje, że zdobyłaś sobie nowego adoratora!
Lucía zmierzyła matkę wzrokiem. Ciemne oczy Maríi błyszczały,
a letnia sukienka uwypuklała jej zgrabne kobiece kształty. Biła od
niej nowa pewność siebie. Lucía domyślała się, że to dzięki
ostatecznemu zerwaniu z José. Sama bardzo chciałaby poczuć coś
podobnego po rozstaniu z Meñiquem – no, ale to on ją porzucił, nie
ona jego…
– Alejandro jest żonaty, ma pięcioro dzieci – powiedziała María,
licząc pieniądze. – Jest po prostu wdzięczny, że dostanie za
wynajem trochę pieniędzy dla siebie i siostry. Mówił, że możemy
sobie zrywać tyle pomarańczy, ile tylko zechcemy, przed zbiorami.
Wyobrażasz to sobie? Nasz własny gaj pomarańczowy! – Skończyła
liczenie dolarów i włożyła plik banknotów do torebki. – Muszę
zanieść mu zadatek, zanim się rozmyśli. Mówił, że jego kolega
kasjer zrobi mu korzystną wymianę. Dolary najwyraźniej są tu na
wagę złota!
María uśmiechnęła się promiennie do córki i wyszła.
Lucía była zadowolona, że została sama. Choć miała w związku
z tym wyrzuty sumienia, nie cieszył jej dobry humor matki.
Sprawiał, że tym boleśniej odczuwała własne przygnębienie.
– Co się ze mną dzieje? – szepnęła, wpatrując się w wielką
pajęczynę w rogu sufitu. – Gdzie ja się podziałam? Znikłam jak ten
pająk, który kiedyś to utkał… Została sama skorupka.
Zamknęła oczy. Popłynęły z nich łzy żalu nad sobą.
Gdzie jesteś, Meñique? Czy myślisz o mnie tak, jak ja o tobie?
Tęsknisz za mną…?
Zapomnij o swojej dumie i powiedz mu, co się stało… Powiedz,
że nie zdawałaś sobie sprawy, że jest dla ciebie ważniejszy niż
cokolwiek na świecie… że bez niego jesteś niczym…
Usiadła, tak jak robiła to tysiące razy, odkąd odszedł. Wyciągnęła
rękę do telefonu stojącego przy łóżku i jej dłoń zawisła nad
słuchawką.
Wiesz, gdzie jest, znasz numer w barze, w którym on pracuje…
Zadzwoń i powiedz, że jest ci potrzebny, że jest potrzebny swojemu
dziecku, że go kochasz… Tak, tak, tak!
Chwyciła słuchawkę. Wystarczyło podać numer telefonistce.
W kilka minut usłyszałaby jego głos i cały ten koszmar by się
skończył.
Zostawił cię! – podszeptywał diabelski głos, podsycając w niej
nienawiść. Nie kochał cię wystarczająco… i niespecjalnie cię lubił…
zawsze cię krytykował… uważał cię za głupią…
Rzuciła słuchawkę na widełki.
– Nigdy! – syknęła. – Nigdy nie będę się przed nim czołgać
i błagać, żeby wrócił. On już nie chce, żebyśmy byli razem, inaczej
by nie wyjechał.
Opadła z powrotem na poduszki, wyczerpana tą wewnętrzną
rozterką, z której nie potrafiła się wyrwać.
– Nawet je mi ukradłeś. – Spojrzała w kierunku swoich stóp,
które wydawały się teraz kompletnie nienależące do niej, jak
niezależne od niej byty. Niegdyś zabrały ją w tę euforyczną podróż
do nieba, teraz zwisały z jej nóg niczym zdechłe sardynki.
– Nawet nie chce mi się tańczyć! Zabrał mi wszystko, wszystko.
A w zamian dał mi ciebie – szepnęła, patrząc na swój brzuch.
Sięgnęła do szafki obok łóżka i wyjęła tabletkę z na wpół
opróżnionego opakowania. Popiła ją szklanką wody. Doktor payo,
u którego była przed wyjazdem z Nowego Jorku, przepisał je, kiedy
skarżyła się na bezsenność.
Dziesięć minut później zapadła się w błogosławioną
nieświadomość.
*
– Lucío, wstawaj! – błagała matka. – Leżysz w tym pokoju od
prawie dwóch tygodni! Jesteś chuda jak nasza stara mulica
i wyglądasz tak, jakbyś już dołączyła do przodków w zaświatach!
Czy tego chcesz? Umrzeć?
María słyszała, że zaczyna krzyczeć. Odchodziła już od zmysłów
przez Lucíę. W żaden sposób nie mogła wyciągnąć jej z łóżka.
Podczas gdy ona całymi dniami starała się doprowadzić do
porządku zaniedbany od lat dom, córka leżała, nieruchoma i coraz
bardziej nieobecna. Czas było wyciągnąć ostatnią kartę.
– Jadę do domku, a kiedy wrócę, masz być na nogach. Nie myłaś
się od przyjazdu. Śmierdzi tu twoim potem. Jeśli nie wstaniesz i nie
ubierzesz się, nie będę miała wyboru. Zadzwonię do Meñiquego.
Powiem mu, gdzie jesteś i że spodziewasz się dziecka.
– Nie, mamo! – Oczy Lucíi otworzyły się szeroko i matka
zobaczyła w nich przerażenie. – Ani się waż!
– A właśnie że to zrobię! Nie pozwolę ci tak leżeć. Muszę chronić
swojego wnuczka. – María wzięła torebkę i wyszła za próg. –
Pamiętaj, za wiele już straciłam. Nie będę patrzyła na kolejną
bezsensowną śmierć pod swoim nosem. Wracam w południe.
Nie było odpowiedzi, więc trzasnęła drzwiami, wdychając
z przyjemnością stosunkowo świeże powietrze na korytarzu. Nie
przesadzała, mówiąc, że córka śmierdzi. Idąc do windy, dostrzegła,
że ręce jej się trzęsą. Jedyna nadzieja, że jej groźba wreszcie
wywrze efekt.
Kiedy pojawiła się w hotelu po południu, z ulgą zobaczyła, że
Lucía siedzi po turecku na łóżku. Owinięta ręcznikiem.
– Podniosłam się i umyłam, jak chciałaś. Poprosiłam pokojówkę
o zmianę pościeli, zadowolona?
– Na początek tak. Teraz znajdźmy ci coś do ubrania.
Kiedy przerzucała garderobę córki, zdała sobie sprawę, że jest
trochę rozczarowana. Przepadła okazja do spełnienia groźby. Bo
pewnie najlepiej by było, gdyby Meñique wreszcie się dowiedział.
– Jest gorąco, włóż to.
Podała córce bawełnianą sukienkę.
– Chcę, żebyś pojechała dziś ze mną do domku i zobaczyła, gdzie
przyjdzie na świat twój syn albo córka. Musisz popatrzeć na
Alhambrę i przypomnieć sobie, kim jesteś.
– Mam jakiś wybór?
– Tak. Możesz zacząć brać za siebie odpowiedzialność, ale jeśli
uprzesz się zachowywać jak dziecko, to będę cię traktować jak
dziecko.
Tego popołudnia María posadziła córkę na miejscu pasażera
w starej lancii, którą załatwił jej Alejandro u kolegi. Niegdyś było to
całkiem eleganckie i solidne auto, a teraz, przez lata zaniedbania,
szafirowa karoseria mocno pordzewiała, a silnik był w niewiele
lepszym stanie. Potelepały się wyboistym traktem.
– Gdyby tylko ojciec mógł cię teraz widzieć. – Lucía zachichotała,
gdy matka wcisnęła hamulec zamiast sprzęgła i lekko zniosło je do
rowu.
– Nie wiem, z czego się śmiejesz. – María udawała nadąsaną,
wracając na drogę. – Twój ojciec ma kłopoty z utrzymaniem nosa
muła we właściwym kierunku.
Kiedy tak jechały, María modliła się, by córce spodobało się to
miejsce, które ona tak pracowicie starała się zamienić w prawdziwy
dom dla nich obu.
– Oto jest! Villa Elsa, nazwana tak po prababce Alejandra. Czy
nie śliczna?
– Nie tak jak mój dom w Mendozie – odparła Lucía. – Ale
owszem, całkiem ładna – dodała szybko, bo przypomniała sobie, że
matka nie ma zamiaru dłużej znosić jej dąsów.
María oprowadziła ją po domu, dumna, że teraz pachnie
świeżością, a pokoje, odkąd zdjęto deski z okien, są pełne
delikatnego letniego światła.
– Tu będzie pokój dziecinny – powiedziała, kiedy stanęły
w drzwiach niewielkiej sypialni, pomiędzy dwiema pozostałymi. –
A pomyśleć, że ty, jak byłaś mała, spałaś na sienniku przy mnie
i ojcu. Daleko zaszliśmy, a wszystko to dzięki tobie i twojemu
niezwykłemu talentowi. Czy pokoje są dość duże?
Lucía już miała powiedzieć, że nie jest to Waldorf Astoria, lecz
powstrzymała się, przestraszona, że matka spełni swoją groźbę.
– Patrz! – María otworzyła kolejne drzwi i dumnie
zaprezentowała łazienkę z małą wanną. – Wszystko podłączone do
studni z wodą ze strumienia płynącego z gór. Alejandro twierdzi, że
wody nigdy tu nie zabrakło przez ostatnie czterdzieści lat. Masz
ochotę na sok z pomarańczy? – spytała, gdy doszły do kuchni. –
Rano wycisnęłam trochę.
– Poproszę – rzuciła córka.
María nalała im obu po szklance i poszły siąść w cieniu na
frontowej werandzie.
– Widzisz? – Wyciągnęła rękę w lewo, wysoko w górę. – Tam,
daleko, jest Alhambra. To tam wszystko się dla ciebie zaczęło,
querida.
– Tak. Na dobre i na złe – przyznała Lucía, walcząc ze łzami.
– Cieszę się tylko, że kupiłyśmy wszystko dla siebie i dziecka
w Nowym Jorku. W Grenadzie nie można nic dostać, chyba że na
czarnym rynku. A ceny… – María pokręciła głową, popijając małymi
łykami sok. – Wyobrażasz sobie? Już za trzy miesiące będzie tu
maleństwo.
– Nie. Mam wrażenie, że w ostatnich miesiącach wszystko się dla
mnie zmieniło, mamo.
– To będzie największa zmiana. Moje dzieci są dla mnie
największym osiągnięciem. Jestem taka dumna… z was wszystkich.
– Tym razem to María musiała powstrzymać łzy.
– Czy próbowałaś… dowiedzieć się czegoś o Carlosie i Eduardzie?
– spytała ostrożnie Lucía.
– Pytałam Alejandra, od czego zacząć. Mówił mi, że… – Matka
zawahała się, bo dopiero co udało się jej nieco podbudować na
duchu córkę; bała się, że Lucía znów wpadnie w przygnębienie.
– W porządku, mamo. Dam sobie z tym radę.
– Alejandro powiedział… że bardzo trudno jest odnaleźć tych,
którzy zaginęli. Pod miastem jest wiele… – María z trudem
przełknęła ślinę – masowych grobów, do których w czasie wojny
domowej wrzucano, ot tak, ciała zabitych… mężczyzn, kobiet
i dzieci. Nie ma wiele dokumentacji, jak twierdzi. Myślałam, że…
– Tak?
– Podejdę do Sacromonte, sprawdzę, może ktoś coś wie. Tak
naprawdę planuję to, odkąd przyjechałyśmy, ale boję się, co tam
zastanę. Albo czego nie zastanę. – María podniosła dłoń do czoła. –
Przez wszystkie te lata mogłam mieć nadzieję, że w końcu odnajdę
swoich ukochanych synów i wnuki wśród żywych. A teraz jesteśmy
już w Grenadzie dwa tygodnie, a ja nie mogę się odważyć, żeby się
tam wybrać.
– Pójdę z tobą, mamo. – Lucía położyła rękę na dłoni matki. –
Razem stawimy temu czoło, tak jak sobie obiecałyśmy, sí?
– Gracias, córeczko.
Lucía zastanawiała się, czy to uroda tego spokojnego,
cudownego miejsca, które matka troskliwie próbowała przemienić
w ich nowy dom, sprawiła cud, ale poczuła się dużo mocniejsza.
Może swoją rolę odgrywało i to, że patrząc na ten okaleczony wojną
kraj, musiała docenić fakt, że przetrwała i nosi w sobie kolejne
życie, podczas gdy jej bracia i ich rodziny…
– Mamo?
– ¿Sí?
– Przepraszam, że byłam… taka trudna, odkąd przypłynęłyśmy
do Hiszpanii.
– Zawsze byłaś trudna, querida, ale rozumiem czemu. Cierpiałaś.
– Masz rację. Tak. To wszystko mnie załamało. Ale czas zacząć
nowy rozdział, a ja muszę spróbować zaakceptować to, co niesie los.
Wielu innym nie było to dane.
*
Kilka dni później matka i córka przeprowadziły się do Villi Elsy.
María wyjęła maszynę do szycia Singera, którą przywiozła ze sobą,
i siadła na tarasie przy prostym drewnianym stole, żeby uszyć
zasłony i serwety z ładnego bawełnianego materiału w kwiatowe
wzory, kupionego w Nowym Jorku. Lucía tymczasem jeździła polną
drogą do głównej szosy i z powrotem i po kilku godzinach była już
o wiele lepszym kierowcą od matki. María uszyła jej kilka prostych
ciążowych sukienek. Lucía wkładała którąś z nich oraz wielki
kapelusz i ze swoim wydętym brzuchem chodziła na zakupy do
miasta, gdzie mieszkali ludzie, którzy wyglądali podobnie do niej.
Matka gotowała domowe jedzenie i Lucía nabrała apetytu. Zaczęła
też sypiać bez tabletek.
– Mamo?
– ¿Sí?
Siedziały przy śniadaniu i jadły świeże pieczywo, próbując
pomarańczowej marmolady, którą metodą prób i błędów uczyła się
smażyć María.
– Myślę, że powinnyśmy wybrać się do Sacromonte, zanim tak
utyję, że nie będę w stanie dojść dalej niż na taras. Jesteś gotowa?
– Nigdy nie będę gotowa, ale masz rację. – Matka skinęła głową. –
Musimy tam pójść.
– Chyba dziś jest najlepsza pora. – Córka wyciągnęła do niej rękę.
– Sprawdzę, czy mamy dość benzyny.
Pół godziny później, z brzuchem dotykającym kierownicy, Lucía
wiozła je do Grenady, a potem wijącą się coraz wyżej drogą
w kierunku Sacromonte. Zostawiły samochód pod bramami osady,
wzięły się za ręce i weszły do świata, który niegdyś był jedynym,
jaki znały.
– Wygląda tak samo jak dawniej – odezwała się Lucía z ulgą, gdy
szły główną alejką. – Ale patrz, stara grota Chorrojuma jest zabita
deskami. Jego rodzina musiała stąd wyjechać.
– Albo została wymordowana… – szepnęła ponuro María,
ściskając mocniej rękę córki, by dodać sobie odwagi. – Spójrz wyżej.
Nie widzę, żeby z któregoś komina leciał dym. Nikogo tu nie ma.
– Jest pełnia lata, mamo. Brak dymu o niczym nie świadczy.
– Nieprawda. Nawet w dni tak gorące, że nie dało się oddychać,
i tak paliłam ogień, żeby ugotować coś dla rodziny. Słyszysz to? –
szepnęła María, nagle przystając.
– Co takiego?
– Tę ciszę, Lucío. W Sacromonte nigdy nie panował taki spokój.
Dzień i noc słychać było śmiechy, kłótnie, krzyki… – Uśmiechnęła
się smutno. – Nic dziwnego, że wszyscy wiedzieli wszystko
o wszystkich. Po grotach odbijały się echem nasze tajemnice. Nie
było szans na sekrety. – Westchnęła ciężko. – Najpierw musimy
pójść do groty twoich dziadków.
Zeszły wijącą się górską ścieżką nad rzekę Darro, gdzie niegdyś
znajdowała się dobrze prosperująca kuźnia ojca Maríi. Zaglądając
do domu, zobaczyła, że przytulne wnętrze, które kiedyś stworzyła
tu jej matka, już nie istnieje. Pozostały tylko ściany. Szklane okna,
kolorowe zasłony, meble… wszystko to dawno musiało stąd
zniknąć.
– Cieszę się, że nie dożyli, by zobaczyć, co się stało z ich
ukochaną Hiszpanią – powiedziała, stojąc tam, gdzie niegdyś był
salon.
Teraz w pustym wnętrzu unosił się zapach stęchlizny. Na
brudnej podłodze leżały rozrzucone śmieci, puste paczki po
papierosach, porzucone butelki po piwie.
– No tak… – María przełknęła ślinę. – To teraz chodźmy do grot
twoich braci.
Poszły nieco dalej pod górę i znalazły dawniej ładne domy
Eduarda i Carlosa w takim samym stanie jak grotę ich dziadków.
– Nic nie zostało… – María otarła łzy ręką. – Tak jakby ich tu
nigdy nie było – szepnęła załamującym się głosem. – Jakby
przeszłość nie istniała. A co z Susaną, Eleną i moimi ślicznymi
wnukami?
– Może ich internowano? Mamo, wiesz, że tak było z wieloma
gitanos podczas wojny. Meñique mówił mi, że pisano o tym
w gazetach payos.
– W każdym razie tu nic więcej nie znajdziemy. Wracajmy, ja…
– Mamo, wiem, że trudno to wytrzymać, ale skoro już tu
jesteśmy, spróbujmy poszukać kogoś, kto nam powie, co stało się
z Eduardem i Carlosem. Przecież na pewno musi być tu ktoś taki.
Zajrzyjmy do naszej groty, zobaczmy, czy tam coś zostało.
– Masz rację. Jeśli nie zrobimy tego teraz, już nigdy nie zdobędę
się na to, by się tu zapuścić.
– O rany! Naprawdę chodziłyśmy tędy codziennie po wodę? –
wysapała Lucía, idąc obok matki pod górę.
– Jesteś w ciąży. Teraz ci trudniej.
– Ty też bywałaś w tym stanie, mamo, i to kilka razy! Nie wiem,
jak dawałaś radę.
– Wszyscy dajemy radę jak trzeba – stwierdziła María. – Dopiero
kiedy poznajemy coś lepszego, dociera do nas, jak było ciężko. –
Chwyciła mocno rękę córki na zakręcie, za którym ukazała się ich
grota. – Popatrz! – Wskazała w górę. – Z komina leci dym. ¡Dios mío!
Ktoś tu mieszka!
– Spokojnie, mamo – powiedziała Lucía, kiedy jej matka
zachwiała się na nogach i zdumiona zakryła usta dłonią. Lucía
delikatnie oparła ją o murek, który odgradzał je od opadających
stromo w dół gajów oliwnych. – Przysiądź tu chwilę. Masz trochę
wody. Jest bardzo gorąco.
Podała matce butelkę z koszyka, który niosła. María piła długo
i łapczywie.
– Kto to może być…? – spytała po chwili. – Co zobaczymy za tymi
zamkniętymi drzwiami?
– Może to tylko dzicy lokatorzy, którzy przywłaszczyli sobie to
miejsce i nie mają nic wspólnego z naszą rodziną. – Lucía wzruszyła
ramionami. – Nie róbmy sobie zbyt wielkich nadziei.
– Wiem, wiem, ale…
– Mamo, może zostaniesz tu, a ja pójdę i sprawdzę?
– Nie, jeśli ktoś tam jest, muszę sama zobaczyć. – María szybko
ochłodziła sobie twarz wachlarzem. – No dobrze, chodźmy.
W parę sekund stały już przed swoimi dawnymi drzwiami,
niebieska farba była spękana i spłowiała.
– Mam zapukać, czy wolisz zrobić to sama? – spytała Lucía.
– Ja sama.
María z całych sił starała się panować nad sobą, wiedząc, że za
tymi drewnianymi drzwiami może kryć się odpowiedź na pytania,
które zadawała sobie tysiące razy, od kiedy wyjechała
z Sacromonte. Uniosła drżącą dłoń i zastukała.
– Musisz spróbować mocniej, mamo. Tego nawet czujny pies by
nie usłyszał.
Zastukała raz jeszcze i wstrzymała oddech, nasłuchując, czy za
drzwiami rozlegną się kroki. Ale panowała cisza.
– Może wyszli – rzuciła Lucía.
– Nie, nie, żaden gitano nie zostawiłby w domu palącego się
ognia bez nadzoru – stwierdziła stanowczo matka. – Tam ktoś jest.
Wiem, że jest.
Znów zapukała, a kiedy nadal nie było żadnej odpowiedzi,
podeszła do oszklonych okienek i próbowała zajrzeć do środka.
Zakrywały je jednak grube koronkowe firanki, które sama uszyła
i powiesiła, żeby chronić się przed wścibskimi oczami.
– ¡Hola! – zawołała, stukając w okno. – Jestem María Amaya
Albaycín. Kiedyś tu mieszkałam. Wróciłam szukać rodziny. Proszę
mnie wpuścić! Jest tam kto?
– Tu Lucía, jej córka, przyszłyśmy razem. Nie mamy złych
zamiarów – dodała płaczliwym tonem Lucía. – Otwórzcie, proszę.
Najwyraźniej to zadziałało. Ciężkie kroki zwiastowały, że ktoś się
zbliża. Skrzypnęła zasuwa i drzwi się uchyliły.
Wyjrzało zza nich zielone oko. Lucía wpatrzyła się w nie.
– Jestem Lucía – przedstawiła się, łapiąc matkę za rękę
i przyciągając bliżej, by oko ją zobaczyło. – A to moja mama. Kim
jesteś?
Wreszcie drzwi się otworzyły i ukazała się znajoma twarz,
poorana zmarszczkami, otoczona włosami tak białymi jak śnieg,
który leżał na szczytach Sierra Nevada. Potężna sylwetka
wypełniała futrynę.
– ¡Dios mío! – szepnęła kobieta zszokowana ich widokiem. –
María… i mała Lucía, której pomagałam przyjść na ten świat
w wieczór weselny wnuczki Chorrojuma! Nie do wiary!
– Micaela?! To ty! – krzyknęła María, gdy miejscowa bruja
otworzyła ramiona, by przygarnąć je obie do swojej masywnej
piersi.
– Wchodźcie, wchodźcie… – Popatrywała nerwowo na ścieżkę,
gdy robiła im przejście w drzwiach.
Kiedy María zamknęła je, zobaczyła fotele bujane, które zrobił
dla niej Carlos. Oczy zaszkliły się jej od łez. A z nimi obudziły się
nadzieje.
– Jesteście ostatnimi osobami, które spodziewałabym się tu
zobaczyć. – Micaela zachichotała, a jej śmiech odbił się echem od
ścian groty. – Co wy tu robicie?
– Przyjechałyśmy częściowo ze względu na Lucíę. – María
wskazała na brzuch córki. – Ale też chciałyśmy się dowiedzieć, co
się stało z moimi dwoma synami i ich rodzinami.
– O! – Bruja położyła dłoń na brzuchu Lucíi. – Masz tu córkę,
skarb, prawdziwą wojowniczkę. Bardzo do ciebie podobna, Marío –
dorzuciła. – Kim jest szczęśliwy ojciec?
Żadna z nich nie odpowiedziała. Micaela skinęła głową.
– Ay, rozumiem. W każdym razie cieszmy się, że niedługo na tym
naszym strasznym świecie narodzi się kolejne pokolenie gitanos.
Tylu z nas przepadło…
– Wiesz coś o losie moich synów, Micaelo? – María instynktownie
chwyciła córkę za rękę.
– Nie mogę powiedzieć, że wiem – odparła znachorka. – O ile
pamiętam, byłaś tu jeszcze, kiedy obaj zaginęli w mieście.
– Tak, byłam. Od tamtej pory nikt ich nie widział?
– Nie, przykro mi bardzo, ale niewielu mężczyzn z tych, których
zabrano stąd siłą lub którzy poszli i wszelki ślad po nich zaginął,
wróciło…
Micaela sięgnęła po wolną rękę Maríi.
Lucía patrzyła zafascynowana, jak oczy starej kobiety uciekają
do tyłu, tak jak to się działo z Chillym, kiedy miał widzenia
z wyższego świata. – Mówią mi, że tam są. Są tam i patrzą na nas
z góry. Jest im dobrze, są bezpieczni.
– Ja… – Maríi tak zaschło w gardle, że nie była w stanie przełykać
śliny. – Czułam to, tutaj. – Uderzyła się w pierś nad sercem. – Mimo
to miałam nadzieję.
– Kim bylibyśmy bez nadziei? – Micaela westchnęła. –
W Sacromonte nie ma rodziny, która by nie ucierpiała. A nawet
w Grenadzie nie ma takich. Całe pokolenia zostały zmiecione…
mężczyźni, kobiety, dzieci… mordowani za niepopełnione zbrodnie.
I payos, i gitanos, bez różnicy. Przecież widziałaś, jak było przed
twoim wyjazdem. A potem zrobiło się jeszcze gorzej.
– Ale… – María ledwie była w stanie wydobyć z siebie głos,
gardło ścisnęło się jej z emocji. – Co z żonami i dziećmi Eduarda
i Carlosa?
– Kiedy wyjechałaś, milicja przyszła wypędzić stąd resztę
gitanos. Przykro mi, ale zabrali i Susanę, i Elenę, i ich dzieci…
– Nie… – María zaszlochała. – Więc oni też zginęli? Jak ja mam
z tym żyć! I zostawiłam ich tu na śmierć, ratując własną skórę…
– Nie, mamo! To nieprawda! – wtrąciła się Lucía. – Zrobiłaś to, by
ocalić Pepego, dać choć jednemu ze swoich synów szansę na
przetrwanie. Pamiętasz, błagałaś przecież obie swoje synowe, żeby
jechały z tobą.
– Nie wolno ci się obwiniać – powiedziała Micaela. – Dałaś im
wybór, Elena mówiła mi o tym, zanim ją zabrali.
– Elena, żona Eduarda, była w ciąży – wyjaśniła María córce. –
Nie wyobrażasz sobie słodszej dziewczyny. Czy zdążyła urodzić,
zanim…? – Słowa uwięzły jej w gardle.
– Sí, Marío. – Po raz pierwszy na ustach Micaeli pojawił się
uśmiech. – I właśnie na tym polega cud.
– Co masz na myśli? – spytała Lucía.
Micaela usiadła za stołem i skinęła na matkę i córkę, by zrobiły
to samo.
– W życiu zawsze jest równowaga, nawet gdy dokoła panuje zło,
zdarzają się rzeczy dobre, nawet piękne, które przywracają
naturalną harmonię. Kilka tygodni przed tym, jak ją zabrali, Elena
urodziła dziewczynkę. Byłam z nią i pomagałam jej, tak jak
pomagałam twojej mamie urodzić ciebie, Lucío. I zdaje się, że Bóg
pobłogosławił cię – spojrzała na Maríę – nie tylko Lucíą, która jest
pod wieloma względami wyjątkowa. Twoja wnuczka, córka
Eduarda… kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam…
– Co wiedziałaś? – spytała Lucía.
– Że odziedziczyła dar widzenia po swojej prababce. Duchy
z wyższego świata powiedziały mi, że to następna bruja i że mam ją
chronić.
– Córka Eduarda miała dar? – szepnęła María.
– Tak. I proroctwo się spełniło. Tego ranka, kiedy wszystkich
zabrali, Elena przyszła do mnie z maleństwem. Nazwała ją
Angelina, bo dziecko miało buzię aniołka. I twoja synowa poprosiła,
żebym popilnowała jej parę godzin, bo ona musi pójść na targ.
Chętnie się zgodziłam. I Elena, i ja wiedziałyśmy już przecież, że
będę miała udział w przyszłości dziewczynki. Przywiązałam ją do
siebie chustą i poszłyśmy do lasu szukać ziół i jagód. Nie było nas
długo, wiele godzin, bo uczyłam już Angelinę słuchać rytmów
wszechświata poprzez ziemię, rzeki i gwiazdy. Kiedy tak
wędrowałyśmy, nie wiedziałam, że do Sacromonte przyszła milicja
i zgarnęła Elenę, Susanę i ich dzieci, ruszających na targ.
Lucía uświadomiła sobie, że słucha tej opowieści, jakby to była
stara baśń. A przecież to się stało naprawdę i… Nawet nie śmiała
myśleć, jakie może być zakończenie tej historii.
– Wyprowadzili prawie całe miasteczko. Tylko ci, którzy gdzieś
poszli, zdołali uniknąć łapanki – ciągnęła Micaela. – Wiedziałam, że
siły wyższe kazały mi iść do lasu, by ocalić Angelinę. Od tej chwili,
Marío, wychowywałam twoją wnuczkę jak własne dziecko.
Zapadło milczenie, gdy María i Lucía próbowały ogarnąć to, co
mówi Micaela. I zrozumieć, co to oznacza.
– Chcesz powiedzieć… że ona żyje? – szepnęła wreszcie María,
ledwie ośmielając się postawić to pytanie, bo bała się, że może źle
zrozumiała.
– O tak. Jest żywa, jak to tylko możliwe. Masz bystrą i piękną
wnuczkę, Marío. Już teraz ma moc o wiele większą od mojej.
– Gdzie ona jest?
– Poszła do lasu zbierać zioła, jak ją uczyłam.
– Nie… nie do wiary! Tyle tragedii, a córeczka Eduarda przeżyła!
To naprawdę cud, prawda, Lucío?
– Racja, mamo!
– Wiele razy myślałam już, że nas dopadną – powiedziała
Micaela. – Zawsze jednak Angelina potrafiła wyczuć na czas
niebezpieczeństwo. Mówiła mi, kiedy uciekać z groty i chować się
w lesie, póki te „diabły”, jak ich nazywała, nie odejdą. Nigdy się nie
pomyliła i nauczyłam się ufać jej intuicji bardziej niż własnej.
– Porzuciłaś własny dom i przeprowadziłaś się tutaj? – spytała
María.
– Lepiej było się przenieść, bo mój dom jest zbyt blisko bram
miasteczka, a ja nie jestem kimś, komu łatwo się ukryć. – Bruja
zarechotała. – Ta grota jest daleko od bram i blisko lasu, więc łatwo
nam było stąd uciekać.
María popatrzyła na posturę Micaeli i musiała przyznać, że
takiej kobiecie trudno stać się niewidzialną. Mimo wszystko jakoś
się jej to udało. I dzięki temu uratowała córkę Eduarda, Angelinę. Jej
wnuczkę…
– Czy ona niedługo wróci? – spytała Lucía. – Nie mogę się
doczekać, by poznać bratanicę!
– Przyjdzie, jak porozmawia z drzewami i dowie się, gdzie może
zebrać magiczne zioła, których używa do przygotowywania swoich
mikstur. Jest jak wiatr, duch, który słucha jedynie swojej
niezawodnej intuicji.
– Jak kiedykolwiek zdołam ci podziękować, Micaelo? To co
zrobiłaś dla mnie, dla tej rodziny…
– Nie. Ja nic nie zrobiłam. Zostałam ocalona ze względu na
Angelinę. Wiem to.
– Czy ludzie wracają teraz mieszkać do Sacromonte? – spytała
Lucía.
– Naszej dawnej społeczności już nie ma. Część nie żyje, część
rozpierzchła się po świecie. Sacromonte już nigdy nie będzie takie
jak dawniej – powiedziała smutno Micaela.
– Może jednak… z czasem… – próbowała zaoponować María.
– Skoro już tu jesteście, moja rola skończona. – Znachorka
wzruszyła ramionami. – Cieszę się, bo już się bałam, co się stanie
z Angeliną, jeśli mnie zabraknie. Powiedziano mi, że ktoś po nią
przyjdzie, gdy będzie mi to potrzebne. Moje serce… nie może mnie
już podtrzymywać wiele dłużej.
Gdy wstała od stołu, jej twarz zrobiła się pąsowa z wysiłku.
– Mam trochę zupy na obiad. Jesteście głodne?
Obie skorzystały z propozycji Micaeli. Bardziej żeby się czymś
zająć niż z głodu, bo nie mogły się wprost doczekać, kiedy to
cudowne dziecko wróci do domu. María opowiadała Micaeli trochę
o ich życiu przez ostatnie dziewięć lat i o tym, że teraz mieszkają
w gaju pomarańczowym u stóp Sierra Nevada.
– Hola, maestra – odezwał się wysoki głos od drzwi.
Do groty weszła drobniutka dziewczynka z koszem pełnym
zielska.
Maríi aż dech zaparło, bo to dziecko wcale nie przypominało
Cyganki, ale bardziej istotę przeniesioną tu wprost z zastępów
anielskich, od których została nazwana Angeliną. Z rudozłotymi
włosami i niebieskimi oczami wyglądała na stuprocentową paya.
Mądre, spokojne oczy przypatrywały się dwóm kobietom
siedzącym przy stole.
– Coś nas łączy, prawda? – powiedziała cicho, podchodząc bliżej.
– Jesteście moją rodziną?
– Tak – odparła María, znów bliska łez. – Jestem twoją babką,
a to twoja ciotka, Lucía.
– Mówili mi, że dziś przybędzie ktoś wyjątkowy. – Angelina
skinęła głową, wcale nie zdziwiona. – Czy to z nimi mam mieszkać,
kiedy odejdziesz do wyższego świata, maestra?
– Tak. – Micaela z satysfakcją spojrzała na zdumioną minę Maríi.
– Opowiedziałam twojej babce i ciotce wszystko o tobie.
Dziewczynka postawiła kosz na podłodze, a potem wyciągnęła
ręce i uściskała Maríę, a potem Lucíę.
– Cieszę się, że przyszłyście. Maestra zaczynała się już martwić,
że jej czas się kończy. Teraz może przygotować się do swojej
podróży bez strachu. Jest trochę zupy? – spytała.
– Sí. – Micaela już miała wstać, lecz Angelina powstrzymała ją
dłonią.
– Sama wezmę. Maestra stara się wszystko dla mnie robić, choć
jej mówię, że musi odpoczywać – powiedziała, po czym nabierając
sobie zupy do cynowej miski, zwróciła się do Lucíi: – Twoje dziecko
to dziewczynka. Bardzo się zaprzyjaźnimy.
– Micaela już jej powiedziała, że to będzie córka – wtrąciła
María.
Lucía, raz w życiu, milczała, onieśmielona przez tę dziewczynkę.
A María patrzyła na małą jak zaczarowana.
Dziecko Eduarda… zostanie mi powierzone…
Angelina usiadła przy stole i jadła, zadając setki pytań
dotyczących babci, ciotki i innych członków rodziny.
– Oprócz cioci mam i wujka, sí?
– Tak, Angelino, na imię mu Pepe. Może pewnego dnia nas
odwiedzi.
– Będę go znała przez wiele lat. Przepowiednie się spełniają,
maestra – powiedziała uradowana, patrząc na starą znachorkę. –
Wiedziałam, że nas nie zawiodą.
– Czy ona chodzi do szkoły? – spytała María Micaeli.
– A na co mi szkoła? – zaoponowała od razu Angelina. –
Wszystkiego co trzeba uczą mnie maestra i las.
– Może powinnaś umieć czytać i pisać – powiedziała Lucía,
grzebiąc w koszyku w poszukiwaniu papierosów. – Ja żałuję, że się
tego nie nauczyłam – dodała, zapalając jednego.
– Och, ja już sobie z tym świetnie radzę, Lucío. Maestra
sprowadziła tu jednego payo, który mnie nauczył. – Patrzyła, jak
Lucía zaciąga się dymem. – Wiesz, że to szkodzi twojemu sercu. To
pomoże cię zabić. Powinnaś przestać palić.
– Robię, co mi się podoba – odparowała Lucía. Zezłościło ją już to
anielskie dziecko, które zachowywało się tak, jakby pozjadało
wszystkie rozumy na świecie.
– Każdy z nas jest kowalem swojego losu. Do pewnego stopnia…
– Dziewczynka roześmiała się i popatrzyła porozumiewawczo na
Micaelę. – Kiedy mogę was odwiedzić? – zwróciła się do swojej
babci. – Z tego, co mówicie, macie piękny dom.
– Przyjedź do nas jak najszybciej – zapraszała María.
Czuła, że ogarnia ją zmęczenie. Tyle wrażeń. Energia tego
dziecka i jego siły witalne były porażające. A przecież przed chwilą
potwierdziły się straszliwe przypuszczenia Maríi, że jej synowie
wraz z rodzinami nie żyją, i musiała jakoś się z tym ciosem uporać.
– Razem z Micaelą to zorganizujemy. Przyjedziemy po ciebie
i zabierzemy cię samochodem.
– Dziękuję – odparła grzecznie dziewczynka. – A teraz muszę
zająć się przyrządzaniem eliksiru, zanim zioła stracą moc.
A maestra potrzebuje tego na serce. – Spojrzała na Lucíę. –
Przygotuję też coś dla twojego dziecka. – Postawiła kosz na blacie,
wyciągnęła wielki nóż i zaczęła siekać zielsko na desce.
Po pełnych wzruszeń pożegnaniach umówiły się, że za kilka dni
przyjadą po Angelinę.
– Dziękuję, że się tu pojawiłyście, babciu i ciociu – powiedziała
dziewczynka, ściskając je. – Bardzo się cieszę. Do widzenia.
María i Lucía szły do auta w milczeniu.
– Ona jest… niesamowita – szepnęła wreszcie María, bardziej do
siebie niż do córki.
– To prawda, nawet jeśli drażni mnie, kiedy dziewięciolatka każe
mi rzucić palenie. – Lucía skrzywiła się, uruchomiając silnik. – Ale
przynajmniej wiemy, z jakiego koloru włóczki robić kocyk – dodała,
tłumiąc śmiech. – Przypomina mi Chilly’ego z jego czasów
chłopięcych. Zawsze był takim starym maleńkim. Mój Boże, jak mi
go brak! To kolejna osoba, którą kochaliśmy, a która prawie na
pewno została ofiarą tej strasznej wojny domowej.
– Mam posłać telegram ojcu, by powiadomić go o śmierci dwóch
synów i o tym, że ma wnuczkę? Chyba powinien wiedzieć?
– Czemu nie? Może jego najnowsza dziwka będzie umiała mu to
przeczytać – wycedziła przez zęby Lucía, uważnie prowadząc
samochód po stromej brukowanej dróżce.
– Proszę… – María westchnęła. – Dość już tej nienawiści i strat…
w moim życiu i twoim. José jest, jaki jest, ale w końcu to twój ojciec
i mój mąż.
– Wiesz przynajmniej, gdzie się teraz podziewa?
– Pepe przysłał telegram. Dał mi znać, że w przyszłym tygodniu
znów ruszają w trasę po Stanach.
– Jak ty to przeczytałaś, mamo?
– Alejandro mi pomógł – przyznała María. – Zaproponował, że
nauczy mnie lepiej czytać.
– Mówiłam, masz kawalera! – Lucía zachichotała. – Nie to co ja.
A teraz – popatrzyła na swój brzuch – to już w ogóle nie mam
żadnych szans.
– Jesteś nadal młoda, Lucío! Twoje życie dopiero się zaczyna.
– Nie, mamo. Myślę, że raczej twoje, ale… – Lucía na chwilę
zamilkła, a potem spytała: – Czy Alejandro już wie, że jesteśmy
gitanos?
– Nie.
– A gdyby się dowiedział, zmieniłoby to coś między wami?
– Nie wiem, ale może dla ciebie i dziecka będzie bezpieczniej,
jeśli się nie dowie.
– Z tego, co mówisz, pewnie i dla ciebie też. – Lucía uśmiechnęła
się krzywo. – Wielu powiedziałoby, że zdradzamy swoją kulturę,
udając payos, żyjąc jak oni, w zwyczajnym domu…
– Może i tak – María westchnęła – ale jak pomyślę o latach, kiedy
mieszkaliśmy tu w Sacromonte, traktowani nie lepiej niż psy… Miło
jest żyć w świecie bez uprzedzeń. A w duszy nadal jesteśmy tym,
kim jesteśmy, bez względu na to, czy mamy długie, czy krótkie
włosy, jak się ubieramy i gdzie mieszkamy. Tak jest… łatwiej –
przyznała.
– Nie chcesz więc wrócić do swojej groty, mamo?
– Nie mogłabym przecież wyrzucić Micaeli po tym, co zrobiła dla
Angeliny. Myślę, że tak jest dla nas wszystkich najlepiej.
– Tak… na razie na pewno.
32

Angelina odwiedziła je w Villi Elsie w następnym tygodniu. Tak


jak Lucía, kiedy była mała i chodziła z ojcem do domów payos,
dziewczynka nie szczędziła ochów i achów, zachwycona
nowoczesnymi wygodami. Najbardziej fascynowały ją toaleta
i wanna. Lucía nakryła ją, kiedy bawiła się spuszczaniem wody
przez pociąganie za łańcuszek i zaglądała do środka, jak płynie
woda.
– Chciałabyś się wykąpać? – spytała małej. – Woda jest ciepła.
– Chyba za bardzo się boję! Zobacz, jak tu głęboko. Nie umiem
pływać. Mogę się utopić.
– Zostanę z tobą i przypilnuję, żeby nic ci się nie stało. I patrz. –
Lucía wyciągnęła płyn do kąpieli, który skradła z hotelu Waldorf
Astoria. – To dopiero magia…
Dziewczynka zachichotała zaskoczona i zachwycona, kiedy na
wodzie pojawiła się kremowa piana.
– Co to za czary? – spytała, kiedy ciocia zachęciła ją, by weszła do
wody, i nałożyła jej odrobinkę pianki na nos.
– Amerykańskie – odparła Lucía. – Byłaś kiedyś w kinie,
Angelino?
– Nie, a co to takiego?
– Ogląda się tam ruchome obrazy na ekranie. Chodziłam kiedyś
do kina. Może któregoś dnia i ciebie zabiorę.
*
– Angelina to taka przedziwna mieszanka – powiedziała Lucía po
odwiezieniu dziewczynki do Sacromonte. – Ma o wiele większą
wiedzę niż jej rówieśnicy, a jednocześnie jest dzieckiem, które
chowało się wśród dzikiej przyrody. Jej niewinność jest porażająca.
– Ty też dorastałaś blisko natury, Lucío, w tej samej grocie co
ona.
– Ale nikt nie ukrywał mnie przed światem, mamo. Rozumiałam
wszystko aż za dobrze już we wczesnym dzieciństwie. Pytałam ją,
czy chciałaby przyjechać i pomieszkać trochę z nami. Odmówiła.
Twierdzi, że nie może zostawić Micaeli samej, bo ona źle się czuje.
Ale powiedziała też, że tu za bardzo tęskniłaby za lasem, który jest
dla niej domem.
– Pewnego dnia nie będzie miała wyboru – zauważyła María. –
Z tego, co obie mówią, wynika, że Micaeli nie pozostało już wiele
życia.
– Zupełnie jakby pokierowała tym jakaś niewidzialna ręka. –
Lucía się zamyśliła. – Co by się stało z tym dzieckiem, gdybyśmy nie
wróciły?
– O, jestem pewna, że Angelina jakoś by przeżyła – odparła
María z uśmiechem. – To jej przeznaczenie.
Lucía wstała od stołu, przy którym jadły kolację, i ziewnęła.
– Kładę się spać, mamo. Jestem dziś zmęczona.
– Śpij dobrze, querida.
– Postaram się.
María, zanim zabrała się za sprzątanie ze stołu, siedziała jeszcze
trochę i zastanawiała się nad zmianą, jaka zaszła w jej córce.
Dopiero minęła dziesiąta. Dawna Lucía w tym momencie by się
ożywiała przed setkami, a nawet tysiącami widzów. A teraz często
kładła się wcześnie i spała mocno do rana. To, do jakiego wysiłku
się zmuszała przez wiele lat, było przerażające. María często
martwiła się, że córka zatańczy się na śmierć. Ale ta nowa Lucía
była spokojna i życie z nią było przyjemne. Przynajmniej na razie…
*
Trzy tygodnie później o zachodzie słońca María dostrzegła
samotną postać wędrującą drogą w kierunku ich domu.
– Lucío! – zawołała, kiedy w gasnących promieniach błysnęły
złocistorude włosy. – Idzie Angelina. – Zbiegła ze stopni, by powitać
dziewczynkę. Kiedy do niej dotarła, zobaczyła, że mała jest bliska
omdlenia.
– Mogłabym dostać trochę wody, proszę? – wysapała Angelina,
gdy babcia pomogła jej wspiąć się na taras. – Piechotą to bardzo
długa droga.
– Co się stało? – spytała María, sadzając dziewczynkę na fotelu.
Szybko nalała jej wody z dzbanka stojącego na stole.
– Micaela odeszła do wyższego świata, abuela – powiedziała
mała. – Dziś rano, o świcie. Kazała mi iść prosto do was, jak to się
stanie.
– Chcesz powiedzieć, że…
– Tak – potwierdziła dziewczynka. – Nie ma już jej wśród nas na
tym świecie.
– ¡Ay! Pequeña, gdybyśmy wiedziały, przyjechałybyśmy do
ciebie. Przecież to tak daleko, nic dziwnego, że jesteś wycieńczona.
– Jakiś mężczyzna zaproponował, że podwiezie mnie wozem, ale
zaczął zadawać dziwne pytania, więc zeskoczyłam. – Angelina
łapczywie piła wodę. – No, ale jakoś doszłam. Tylko że musimy
szybko wracać, bo maestra musi zostać jak najprędzej pogrzebana.
Inaczej jej dusza nie zazna spokoju.
– Oczywiście. Pojedziemy jutro rano. Gdzie ona…?
– Zostawiłam ją na łóżku.
– Smutno ci? – spytała Lucía, która pojawiła się na tarasie.
– Tak, bo będzie mi jej bardzo brakowało. Ale wiem, że musiała
już odejść, więc cieszę się za nią. Ostatnio nie czuła się już dobrze
w swoim ciele. Ciało staje się coraz starsze i dusza musi się z niego
wyzwolić.
– Przykro mi, Angelino. – Lucía objęła ją ramieniem. – Ale teraz
jesteś z nami, wszystko będzie dobrze.
– Gracias. Tylko że ja i tak muszę wracać do lasu, by spotykać
swoich przyjaciół i zbierać zioła. Wiecie o tym? – W błękitnych
oczach dziewczynki malowało się przerażenie.
– Tak. Ale na razie dam ci coś do jedzenia.
– Nie. Nie mogę jeść, póki maestra nie spocznie w ziemi.
– Jutro z samego rana pojedziemy do Sacromonte – obiecała jej
babcia.
– Dziękuję. Chyba powinnam iść spać, jeśli mogę.
– Kładź się w pokoju dziecinnym. Jest tam posłane małe łóżko –
powiedziała María, gdy Angelina wstała. Po buzi dziewczynki widać
było, jak bardzo jest wyczerpana. – Zaprowadzę cię.
– Ułożyłaś ją? – spytała Lucía, gdy matka wróciła na taras.
– Przykryła się kocem i zasnęła w dwadzieścia sekund. Biedne
dziecko. Wydaje się taka opanowana, ale musi być w szoku. Micaela
była wszystkim, co dotąd znała.
– Owszem robi wrażenie spokojnej. Ale to najdziwniejsze
dziecko, jakie znam. – Lucía zgasiła papierosa i zapaliła następnego.
– Zastanawiam się, jak we trójkę zdołamy wykopać dość duży dół
dla Micaeli. I jak damy radę ją tam donieść.
– Masz rację – przyznała matka. – Nie poradzimy sobie. Trzeba
znaleźć jakichś mężczyzn do pomocy. Widzisz, Lucío, czasami do
czegoś się przydają, prawda? – dodała z lekkim uśmiechem.
*
Angelina obudziła je obie tuż po świcie. Wyglądała na wypoczętą
i żwawą jak skowronek.
– Musimy jechać – powiedziała. – Maestra chce jak najprędzej
wyruszyć w podróż do wyższego świata.
Gdy słońce stanęło nad Alhambrą, były już pod grotą.
Umarła w łóżku, w którym z jej pomocą rodziłam, pomyślała
María, gdy jej wnuczka otwierała drzwi. Ciało zaczęło się rozkładać
w upale i czuło się to.
Lucía pokręciła głową.
– Przepraszam, ale zwymiotuję – powiedziała i odwróciła się od
drzwi. – Angelino, znasz tu jakieś rodziny, w których są młodzi
mężczyźni? Może pomogliby nam ją pochować?
– Sí. Spróbujemy poprosić sąsiadów.
María poszła za nią do groty położonej nieco wyżej.
– Przecież tam chyba nikt nie mieszka? Ramona dziesięć lat
temu zabrała milicja… – powiedziała, gdy jej wnuczka załomotała
w drzwi i po chwili weszła do środka.
– Wrócił trzy lata temu… – poinformowała ją mała. – Ramón! –
zawołała w kierunku sypialni znajdującej się za kuchnią, w której
teraz stały. María znała tę kuchnię. – To ja, Angelina, potrzebujemy
twojej pomocy.
Ktoś coś mruknął za zasłoną, a po chwili wychylił się zza niej
wymizerowany mężczyzna o długiej siwej brodzie.
– ¡Dios mío! – María zakryła usta dłonią, w oczach zabłysły jej
łzy. – Ramón, to naprawdę ty?
– Tak… Marío! Wróciłaś! Jak? Czemu?
– Myślałam, że nie żyjesz! Zabrali cię…
– Tak, wtrącili mnie do swojego więzienia, żebym umarł, ale jak
widzisz, jakimś cudem przeżyłem. – Zakaszlał, z piersi odezwało się
rzężenie przypominające jej to, które słyszała, zanim zmarł Felipe. –
Potem spędziłem wiele miesięcy w szpitalu payos, gdzie nie było
wiele lepiej niż w więzieniu. Ale ty… jesteś jeszcze piękniejsza!
– Ramón, wprost nie mogę uwierzyć, że żyjesz. Ja…
– Chodź, niech cię przywitam, querida.
Lucíę ścisnęło w gardle, gdy matka padła w jego kruche,
wychudzone ramiona.
– Dobrze się znają? – zwróciła się do niej Angelina.
– Tak, od dziecka.
– Oni się kochają – stwierdziła dziewczynka. – To piękne,
prawda?
– Tak. – Lucía skinęła głową.
Ramón był tak wzruszony, że nogi się pod nim ugięły. Trzeba
było mu pomóc usiąść na stołku.
– Gdzie twoje meble? – spytała María.
– Szabrownicy dawno temu wszystko zabrali. – Westchnął. –
Mam tylko siennik, ale przynajmniej jestem wolny, tylko to się liczy.
A teraz mówcie, czemu jesteście u mnie w kuchni?
– Micaela odeszła. Musimy ją pogrzebać. Są tu jeszcze
w Sacromonte jacyś mężczyźni, którzy mogliby nam pomóc? –
spytała María.
– Nie wiem, ale zaraz kogoś poszukamy. Po prostu… nie mogę
uwierzyć, że wróciłaś… Marío, moja Marío… – Patrzył na nią
wniebowzięty.
– Kolejny cud – szepnęła Angelina do Lucíi.
*
Dwie kobiety, dziewczynka i mężczyzna – wyniszczony niczym
osiemdziesięcioletni starzec – ruszyli ścieżkami Sacromonte
w poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby im pochować niegdyś bardzo
poważaną znachorkę. Wiele drzwi nie otwierało się od razu. Czuło
się wyraźnie, jak głęboko zapisał się w ludziach strach. Wiele
domów stało pustych, ale jeśli już kogoś udało się wywabić z groty,
to każdy, kiedy tylko dowiedział się, co się stało, chciał im służyć
pomocą. Wysłano kilku sprawnych mężczyzn ze szpadlami, by
wykopali grób, a kobiety pozbierały, co mogły ze swoich skromnych
zapasów, i zaczęły szykować jedzenie na spotkanie po pogrzebie.
Jedna pożyczyła muła, jej sąsiadka wóz i kiedy zadźwigali na
niego doczesne szczątki Micaeli, ruszyli za nim w procesji do lasu
i tam ich bruja została pochowana.
Potem zeszli się wszyscy w grocie Maríi. Stary gitano, który
prowadził niegdyś w osadzie nielegalny bar, przyniósł trochę
brandy, by wznieść toast za odejście Micaeli. Z czterystu dawnych
mieszkańców zostało może trzydziestu. María i Lucía musiały
znieść wiele żartów na temat ich nowych fryzur, ale pomimo
straszliwych przejść i zniszczenia, jakie dokonało się w ostatnich
dziesięciu latach, poczucie wspólnoty tutejszych mieszkańców było
nadal żywe. Niektórzy mężczyźni mieli ze sobą gitary i po raz
pierwszy od lat w powietrzu Sacromonte zabrzmiało flamenco.
– Lucío! Musisz dla nas zatańczyć! – krzyknął jeden z mężczyzn,
któremu za sprawą skurczonego głodem żołądka alkohol szybko
uderzył do głowy.
– Mam w brzuchu kulę armatnią. – Lucía przewróciła oczami. –
Może mama mnie zastąpi? To ona nauczyła mnie wszystkiego, co
potrafię.
– Nie. – María zarumieniła się, gdy kobiety wypchnęły ją
naprzód.
– ¡Sí! ¡Sí! ¡Sí! – skandował tłum, klaszcząc w dłonie w rytm
muzyki.
Nie miała wyjścia i – przerażona, że jej ręce i stopy nie pamiętają
już, co robić – wykonała po raz pierwszy od dwudziestu lat alegrías
por rosas. Pozostali – a przynajmniej ci, którzy mieli na to dość sił –
stopniowo przyłączali się do niej. A mała Angelina patrzyła na to
oczami wielkimi ze zdumienia.
– Nigdy nie uczestniczyłaś w fieście? – spytała Lucía, nachylając
się do niej.
– Nie, ale w życiu nie widziałam niczego piękniejszego – wyznała
dziewczynka. Oczy jej błyszczały. – Lucío, to nie jest koniec, to nowy
początek!
A kiedy María, podtrzymując Ramona, i jego zachęciła do tańca,
Lucía pomyślała to samo.
*
– Lucío, muszę cię o coś spytać.
María podeszła do córki leżącej w prowizorycznym hamaku,
który przywiązały pomiędzy dwoma drzewkami pomarańczy, żeby
Lucía mogła po południu odpoczywać na świeżym powietrzu.
– Tak, mamo?
– Zastanawiałam się, czy nie przeszkadzałoby ci, gdybym
zaprosiła tu na jakiś czas Ramona, żeby z nami pomieszkał. Jest tak
schorowany, a nie ma nic. Ktoś powinien się nim opiekować.
– Oczywiście, mamo. Wprowadza się tu Angelina, dziecko
w drodze… zakładamy nową wspólnotę gitanos. – Lucía roześmiała
się.
– Dziękuję, querida. Teraz jest chory, ale Angelina twierdzi, że
może jeszcze wyzdrowieć i wtedy mógłby być przydatny
w gospodarstwie.
– Przydatny czy nie, chcesz, żeby tu mieszkał, i w porządku. A… –
zagadnęła niewinnie – będzie spał na kanapie w salonie?
– No… nie. Pomyślałam, że byłoby wygodniej, gdyby…
– Oj, mamo. Tak tylko żartuję. Wiem doskonale, gdzie będzie
spał. W twoich ramionach. Ale co na to powie Alejandro, kiedy się
dowie, że jego panna znalazła sobie innego? – Lucía nie czekała na
odpowiedź. Wygramoliła się z hamaka i poszła do domu po
szklankę wody. – Dios mío, koniec świata, życie uczuciowe mojej
matki jest o wiele bogatsze niż moje – szepnęła do swojego dziecka.
*
Siódmego września Lucía obudziła się w środku nocy, spocona
i niespokojna. Wstała, żeby iść zrobić siusiu, piąty raz tej nocy, ale
już po paru krokach poczuła coś mokrego i ciepłego na wnętrzu ud.
– Ratunku! Mamo! Krwawię! – krzyknęła w ciemności.
Od razu przybiegły obie – i María, i Angelina. Zapaliły światło.
María spojrzała na podłogę pod nogami córki, zobaczyła małą
kałużę przejrzystej cieczy i odetchnęła z ulgą.
– To nie krew, odeszły ci wody płodowe, co oznacza, że dziecko
jest w drodze.
– Idę do kuchni przyrządzić napar – powiedziała Angelina. –
Dziecko urodzi się przed świtem – dodała, wychodząc.
Mimo przenikliwych krzyków Lucíi, które odbijały się echem po
domu, tak głośnych, że na pewno wystraszyły wszystkie wilki na
szczytach gór, jej mięśnie brzucha wytrenowane latami w tańcu
bardzo pomagały, gdy dziecko przedzierało się na świat. Angelina
przejęła dowodzenie. Instynktownie wyczuwała, czego potrzeba jej
ciotce. Chodziła z nią, siadała, podnosiła ją na nogi, masowała jej
plecy, cały czas szepcząc, że dziecko ma się dobrze i już niedługo się
urodzi.
Gdy wreszcie Lucía powiedziała, że chce przeć, matka
i bratanica podprowadziły ją do łóżka. O piątej rano, tuż przed
świtem, na świat przyszła dziewczynka.
– O, nigdy więcej! – wysapała z ulgą Lucía. – To najcięższe
bulerías, jakie wykonałam. Gdzie moje maleństwo?
– Jest tutaj – odparła Angelina, przegryzając pępowinę, tak jak
widziała, że robiła to Micaela. – Jest silna i zdrowa.
– Jak jej dasz na imię? – spytała María, patrząc na cud, swoją
drugą wnuczkę, którą została obdarzona, od kiedy przybyła do
Hiszpanii.
– Isadora, na cześć amerykańskiej tancerki.
– Rzadko spotykane imię – zauważyła María.
– Tak. – Lucía nie powiedziała nic więcej, ale kiedy trzymała
dziecko w ramionach, zdradziecki umysł kazał jej wrócić myślami
do trzydziestych urodzin, kiedy Meñique zabrał ją na wystawę
zdjęć Isadory Duncan. Nie chciało jej się iść, ale kiedy już tam była,
porwały ją te obrazy i historia życia tancerki. „Była pionierką,
przełamywała bariery, tak jak ty, pequeña”, powiedział.
– Jaka podobna do swojej babci – zauważyła Angelina.
– ¡Gracias a Dios! – rzuciła Lucía. – Cieszę się, bo nie chciałabym,
żeby dziecko wyglądało tak jak ja. Witaj, maleństwo – powiedziała,
przyglądając się małej twarzyczce. – Tak, zdecydowanie, jesteś
o wiele ładniejsza od mamy. Ja…
Gdy dziecko spojrzało na nią, wstrzymała oddech na widok
drobnych rysów, które nawet w tej miniaturowej postaci były tak
dobrze znajome. Ale za nic, przenigdy, przed nikim nie
przyznałaby, do kogo naprawdę ta dziewczynka była podobna.
*
Jesień przeszła w zimę. Dziwna mała rodzina, którą stworzyły
María i jej córka, wycofała się do środka domu, by tam siedzieć przy
małym kominku w salonie. To na palenisku kominka María
przygotowywała jedzenie. Wydawało się jej, że stąd wszystko lepiej
smakuje niż z wielkiego żelaznego pieca, który stał w kuchni. Choć
po pierwszej próbie Lucía stanowczo odmówiła karmienia piersią,
Isadora rosła jak na drożdżach pod troskliwą opieką babci
i Angeliny.
– Po co cała ta męka, skoro możemy we trzy na zmianę karmić ją
z butelki? Poza tym miałam wrażenie, że ona rozszarpie mi sutki
tym swoim ssaniem! Bolało jak diabli!
María nic nie powiedziała, ale jej zdaniem miało to raczej
związek z tym, że Lucía lubiła sobie pospać, więc chętnie korzystała
z pomocy matki i bratanicy przy opiece nad dzieckiem. Maleństwo
sypiało w pokoju razem z Angeliną, co nie wzmacniało więzi
z matką. Dziewczynka sprawnie przewijała Isadorę i karmiła ją
z butelki. María była o maleństwo spokojna. Kiedy Lucía
przesiadywała na tarasie z papierosem, Angelina śpiewała małej
i kołysała ją do snu. Niektóre kobiety po prostu nie są stworzone do
macierzyństwa i Lucía była jedną z nich.
Gdy Angelina zajmowała się Isadorą, czułe dłonie Maríi
pomagały wracać do zdrowia Ramonowi, a on – również dzięki
miksturom dziewczynki – z każdym dniem nabierał sił. Rzężący
kaszel, pamiątka po więzieniu, pomału ustępował i wkrótce Ramón
był w stanie spacerować wśród drzew pomarańczy. Martwiło go, że
gaj jest tak bardzo zaniedbany.
– Może spytam Alejandra, czy nie chciałby, żebyś się tym zajął? –
zaproponowała któregoś przenikliwie chłodnego wieczoru María,
gdy siedzieli przy kominku.
– Ay, zrobię to za darmo, bo lubię to i znam się na tym. – Ramón
wzruszył ramionami. – Ten dom i ty uratowaliście mi życie.
Przynajmniej mógłbym zadbać o drzewa, które są w gospodarstwie.
W tym czasie mieli stale gości z Sacromonte, którzy schodzili ze
wzgórza, by napić się kawy z Maríą w jej domu payos i poradzić się
małej znachorki – prosili ją o przepowiednie albo mikstury
lecznicze. María była podbudowana wiadomościami, że pomału
coraz więcej dawnych mieszkańców Sacromonte wraca do osady po
latach wygnania spędzonych na obczyźnie.
Jedzenie nadal było drogie, bardziej wyrafinowane smakołyki
można było zdobyć jedynie na czarnym rynku, ale czasami
Angelina dostawała w charakterze zapłaty tabliczkę czekolady lub
butelkę brandy niewiadomego pochodzenia. Alkohol oddawała
Ramonowi.
W Boże Narodzenie María poszła pieszo do kaplicy
w Sacromonte i na klęczkach dziękowała Bogu za bezpieczne
narodziny wnuczek i swoje cudowne nowe życie po powrocie do
ojczyzny. Coś jej jednak mówiło, że to wszystko jest tylko chwilą
wytchnienia. Niepokoił ją dźwięk, którego nie słyszała od wielu
miesięcy, a który teraz docierał do niej często z wyłożonego
kafelkami tarasu – to typowe dla jej córki bezustanne
przytupywanie.
Pewnego ranka Lucía oznajmiła:
– Mamo, jestem już gotowa wrócić do tańczenia. Dostałam
telegram od Pepego. Cuadro zaproponowano kolejny sezon
w teatrze 46th Street. Potroją im gażę, jeśli do nich dołączę. To
idealny moment na powrót.
– Czy to nie za wcześnie? Dziecko ma dopiero cztery miesiące.
– Jeśli się nie zdecyduję, stracę wszystko, na co tak ciężko
pracowałam.
– Nieprawda, Lucío. Jesteś najsłynniejszą tancerką flamenco
w obu Amerykach. Nie ma się co tak spieszyć, querida.
– Publiczność ma bardzo krótką pamięć, a teraz szczególnie. Po
śmierci La Argentinity codziennie pojawia się jakaś nowa, młodsza
tancerka, która próbuje odebrać mi koronę. Poza tym… tęsknię za
tym… – Westchnęła.
– A konkretnie za czym?
– Za tańcem, oczywiście! Taniec to ja.
– Teraz jesteś też matką – przypomniała jej María, popatrując na
Isadorę śpiącą spokojnie w wózeczku ustawionym w cieniu.
– Tak, ale czy nie mogę pogodzić obu tych ról?
– Możesz, oczywiście, że możesz. Chcesz, żebym ułożyła dla nas
trzech jakiś plan powrotu do Nowego Jorku?
– Mamo… – Lucía podeszła i usiadła w wiklinowym fotelu
naprzeciw matki. – Dobrze pamiętam, jak to jest być dzieckiem stale
w podróży. Jeździliśmy z ojcem od miasta do miasta. Spaliśmy
w wozach albo w polu, nie było mowy o szkole, miejscu, które
można byłoby nazwać domem.
– Myślałam, że uwielbiałaś to wędrowne życie. Zawsze mówiłaś,
że lubisz nie wiedzieć, co przyniesie następny dzień.
– Tak, to prawda, ale ja nie miałam wyboru. Isadora go ma. –
Lucía urwała i spojrzała na matkę. – Wiem, że ty się tu czujesz
świetnie, mamo, i wiem, jak bardzo kochasz Isadorę. To może… –
znów umilkła na moment – chciałabyś tu z nią zostać?
María zrobiła, co w jej mocy, by nie dać po sobie poznać, że
odetchnęła z ulgą. Skupiła się na tym, by przede wszystkim zadbać
o dobro wnuczki.
– Pojedziesz do Nowego Jorku sama?
– Sí, ale będę przyjeżdżać tak często, jak tylko się da, żeby się
z wami zobaczyć.
– Ale Lucío, ona jest taka malutka, potrzebuje matki. Ja jej nie
zastąpię.
– Poradzisz sobie, mamo. Jesteś o wiele bardziej macierzyńska
i cierpliwa ode mnie. Nie mogę się z tobą równać. Wiesz, jak
potrafię się złościć, kiedy ona płacze. A poza tym… kończą się nam
pieniądze. Muszę się ruszyć, żeby trochę zarobić. Albo przynajmniej
zobaczyć się z ojcem i poprosić go, żeby dał nam więcej.
– Jak długo cię nie będzie?
– Kontrakt jest na pół roku. Zarobię dość, by kupić ten dom. –
Lucía się roześmiała. – Zabezpieczę nam wszystkim przyszłość.
Wyobraź to sobie, mamo!
– Byłoby świetnie, prawda – zgodziła się z nią matka.
Wiedziała doskonale, że kiedy córka na coś się uprze, nic
w świecie jej nie powstrzyma. Nie było więc sensu spierać się dalej
w imieniu Isadory.
– Jeśli sądzisz, że tak będzie najlepiej, querida…
– W takim razie wszystko ustalone.
Gdy Lucía wstawała, María dostrzegła, że i w jej oczach maluje
się wielka ulga.
*
– Jak mogłam się spodziewać, że kiedykolwiek rzuci taniec? To
jej powołanie – tłumaczyła María Ramonowi tego samego wieczoru.
– Ale teraz jest matką. Dziecko jej potrzebuje.
– Twoje córki jakoś dały sobie radę bez matki – przypomniała
mu. – Jeśli tylko dzieci są kochane, to w końcu nie jest takie ważne
przez kogo.
– I gdzie one są teraz? – Na jego twarzy malował się wielki
smutek. – Leżą gdzieś w jakimś masowym grobie.
– Z moimi synami, ich żonami i moimi wnukami – dorzuciła
María, ujmując jego dłoń.
– Dlaczego to my przeżyliśmy, kiedy to raczej przed nimi
powinna otwierać się przyszłość?
Codziennie oboje zadawali Bogu to pytanie.
– Nie wiem – odparła. – I żadne z nas nie będzie tego wiedziało,
dopóki nie nadejdzie i nasza pora, by odejść z tego świata. Ale
przynajmniej możemy starać się strzec następnego pokolenia.
– Patrz, my tu opłakujemy utracone dzieci i wnuki, a tymczasem
matka chce porzucić swoje dziecko. – Ramón pokręcił głową. – Czy
Lucía nie pojmuje, jakim darem została obdarzona?
Wiedziała, że on nie rozumie Lucíi, że uważa ją za egoistkę.
– Każdy ma swoje mocne strony i słabości. Musimy ludzi
akceptować takich, jacy są. Poza tym Lucía ma rację. Ktoś z nas
musi znaleźć pracę, zanim skończą się nam pieniądze.
– Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie lato, będę w stanie wrócić do
domu i nająć się do jakiejś roboty – zaznaczył Ramón. – To do mnie
należy zapewnienie nam utrzymania.
– Wiesz przecież, że do Hiszpanii wracają tysiące ludzi
rozpaczliwie poszukujących pracy. Nie będziesz próbował odzyskać
swojego gaju pomarańczowego? – spytała go nie po raz pierwszy. –
To takie krzywdzące, zapłaciłeś za niego, zgodnie z prawem jest
twój.
– A jaki mam na to dowód poza świstkiem papieru, na którym
jest tylko wymieniona suma, którą dostał poprzedni właściciel?
Takie coś nie ma mocy prawnej… Mam występować przeciwko
rządowi generała Franco, który mnie obrabował? – Ramón pokręcił
głową i zaśmiał się ponuro. – Nie sądzę.
– Jeśli nikt nie będzie walczył o swoje, nic się nie zmieni.
– Marío, już samo przetrwanie wymaga od nas wystarczająco
dużo walki. Byłaś tak długo daleko stąd, więc może zapomniałaś,
kim jesteśmy. Gitanos, najniżsi z niskich. Nikt nas nie słucha.
– Bo nigdy się nie odzywamy! Wybacz, ale w Ameryce jest
zupełnie inaczej. Patrz, ile osiągnęła Lucía, choć jest gitano.
Wszędzie, gdzie się pojawiała, nosili ją na rękach.
– Dzięki jej talentowi. Ona jest niepowtarzalna, wyjątkowa. Ale
ja? Ja jestem prostym robotnikiem.
– Owszem. – Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. – I to takim,
którego kocham całym sercem.
*
– Macie dość pieniędzy na wynajmowanie tego domu przez
następne pół roku, na jedzenie i na tyle mleka, ile zdoła wydudlić
Isadora.
Lucía uśmiechnęła się, patrząc, jak jej owinięta pieluchą
córeczka kopie o podłogę bosymi nóżkami. Podeszła do małej
i ucałowała każdą jej stópkę, rączki i oba policzki.
– Och, moje kochanie, mi pequeña. Uważaj na siebie.
– Przyjechała taksówka! – zawołał Ramón.
– No to muszę iść. Do widzenia… Ramón, Angelina… – Lucía
ucałowała bratanicę. – Pa, pa, mamo, dbaj o siebie i pilnuj mojej
ukochanej Isadory.
– Dobrze. Z Bogiem, querida. Niech Bóg ma cię w opiece.
Posłała wszystkim pocałunek i jej stopy w nowych skórzanych
pantofelkach zatupotały po terakocie. Jeszcze raz pomachała na
pożegnanie, wsiadła do taksówki i już jej nie było.
Angelina stojąca z boku na tarasie poczuła, jak oczy zachodzą jej
łzami.
One już się nigdy nie spotkają, pomyślała, ale zachowała to tylko
dla siebie.
33

W następnych miesiącach, choć brakowało im Lucíi, bez jej


nerwowości w domu zrobiło się o wiele spokojniej. Ramón – zawsze
skrępowany w obecności córki Maríi ze względu na José – odprężył
się i skupił wszystkie swoje ojcowskie instynkty na malutkiej
Isadorze.
Wieść o zdolnościach Angeliny, przekazywana z ust do ust,
przyciągała do nich coraz więcej gości. Wszyscy chcieli radzić się
anielskiego dziecka, które zyskało już sławę jako najpotężniejsza
bruja tego pokolenia gitanos. Klienci przyjeżdżali aż z Barcelony.
Pewnego dnia Angelina przyszła do Maríi i Ramona.
– Chciałabym się was poradzić – powiedziała cicho, siadając
i splatając ręce na kolanach. – Jestem jeszcze młoda i dopiero się
uczę, więc nie proszę nikogo o zapłatę. Ale jak wiecie, ludzie często
dają mi mleko kozie albo jajka, i zastanawiam się…
– Czy powinnaś ustalić jakieś stawki za leczenie i mikstury –
skończył za nią Ramón. – Co sądzisz, Marío? W końcu za własne
pieniądze musimy kupować benzynę i trzy razy w tygodniu wozimy
Angelinę do Sacromonte, by mogła zbierać zioła. Powinniśmy mieć
przynajmniej na pokrycie kosztów.
– Wiesz, abuela, ile kazała sobie płacić Micaela? – spytała babki
Angelina.
– Nie, nie za bardzo. Nigdy nie odmówiła leczenia, jeśli kogoś nie
było stać na zapłatę, ale od tych, którzy mogli płacić, przyjmowała
pieniądze. Zwłaszcza od zamożnych payos, którzy się do niej
zwracali.
– Nie sądzę, by payos przychodzili do takiego dziecka jak
Angelina i mieli ochotę płacić. – Ramón powstrzymał śmiech.
– Może jeszcze nie – przyznała María. – Ale to w ten sposób
Micaela zdobywała prawdziwe pieniądze.
– O, jeszcze powiesz, że powinniśmy wysłać Angelinę na Plaza de
las Pasiegas przy katedrze! Ma handlować rozmarynem i wróżyć za
parę peset? – Ramón uniósł brwi.
– Wiesz co? – zaczęła María tego wieczoru, wyjmując pudełko
z ich pieniędzmi ze skrytki pod deskami podłogi i otwierając je. –
Żartowałeś, że poślemy Angelinę na plac, by zaczepiała bogatych
payos, ale niedługo może się to okazać konieczne. Zostało nam
pieniędzy tylko na trzy miesiące.
– Lucía obiecała, że przyśle nam więcej, prawda?
– Tak, ale na razie nic nie przyszło. A jeśli ktoś ukradł pieniądze
po drodze? Z Ameryki do Hiszpanii droga daleka. Taka przesyłka
może przechodzić przez wiele rąk. A w Grenadzie na poczcie na
pewno jest wielu głodnych ludzi.
– Lucía nie jest głupia, querida. Na pewno dobrze je ukryła. Co
z tobą, Marío? Zachowujesz się jak nie ty.
– Nie… – Westchnęła ciężko. – Żadna ze mnie bruja, ale mam
dziwne wrażenie, że coś się stanie. Coś złego.
– To do ciebie niepodobne. – Ramón zmarszczył brwi, a potem
przytulił ją do siebie. – Pamiętaj, co już oboje przetrwaliśmy. Razem
damy sobie radę ze wszystkim. Przyrzekam.
– Mam nadzieję, mam nadzieję.
*
Tydzień później pod dom podjechał nieznany Maríi samochód.
Wysiadła z niego paya z krótkimi lśniącymi, czarnymi włosami.
Ogromne ciemne okulary zakrywały jej oczy.
– Hola, señora. – María uśmiechnęła się, gdy nieznajoma wspięła
się na schodki tarasu. – Mogę w czymś pomóc?
– Señora Albaycín? – spytała kobieta.
– Sí, to ja. A pani?
– Señora Velez.
– Ach! Siostra Alejandra. Proszę, proszę wejść. Bardzo miło mi
panią poznać. Czy mogę zaproponować pani coś do picia?
– Nie, señora. Niestety, jestem tu, bo sąsiedzi się na państwa
skarżą.
– Co takiego? – María rozejrzała się po gajach oliwnych
i pomarańczowych wokół domu. – Przecież nie ma tu żadnych
sąsiadów.
– Słyszałam, że ktoś z pani rodziny używa tego domu jako
miejsca pracy.
– Słucham? Co pani ma na myśli?
– Przepowiada przyszłość i przyrządza napary z ziół, które
sprzedaje. Czy to prawda?
– No… tak… to znaczy moja dziesięcioletnia wnuczka pomaga
ludziom, jeśli są chorzy lub potrzebują rady. Jest znachorką, señora.
– Mówi pani, że to dziecko prowadzi interes? – Siostra Alejandra
zdjęła ciemne okulary, zza których ukazały się mocno
wymalowane, patrzące zimno zielone oczy.
– Tak. I ma pani rację, że ostatnio coraz więcej ludzi tu ściąga, bo
słyszeli o jej wyjątkowym darze.
– A wie pani, że zatrudnianie dzieci jest nielegalne, señora?
– To nie praca, ona nie bierze pieniędzy za pomoc…
– Señora Albaycín, jestem pewna, że pani rozumie…
Wynajęliśmy pani ten dom w dobrej wierze. Brat zapewnił mnie, że
pani i pani córka to zacne kobiety. Nie zdawał sobie sprawy, że ma
pani kontakty z tym rodzajem osób, które państwo tu przyjmują.
Brat nie miał pojęcia, że nasz dom zmienił się w przychodnię,
a w dodatku że wykorzystuje się tu pracę dziecka.
– Señora, przecież mówię, że moja wnuczka nie bierze pieniędzy
za usługi, a ludzie, którzy tu przychodzą, to…
– …gitanos. Pewnie powinnam cieszyć się, że nie sprowadziła tu
pani całego swojego klanu!
W tym momencie pojawiła się Angelina z Isadorą na rękach.
– Hola, señora. – Uśmiechnęła się do gościa. – Możemy pani
w czymś pomóc?
– To jest to dziecko, które przepowiada przyszłość?
– Sí, señora – odparła dziewczynka. – Powiedzieć, co panią
czeka?
– Nie. – Kobieta wyraźnie aż się wzdrygnęła, bo na taras wszedł
też Ramón, by zobaczyć, kto ich odwiedził. – A to kto?
– Mam na imię Ramón, señora. Witamy w naszym domu. –
Uśmiechnął się, wyciągając do niej dłoń.
– Dla pana informacji, to jest mój dom. Więc i on tu mieszka?
– Sí, señora – potwierdziła María.
– Alejandro nie wspominał ani o nim, ani o dziecku. Sądziłam, że
wprowadziła się tu pani tylko z córką, tak jest w umowie najmu. Ile
osób jeszcze chowa się tam w środku?
– Proszę… mieszkają tu tylko ci, których właśnie pani widzi.
Córka wyjechała do Ameryki i…
María ruszyła za kobietą, kiedy ta weszła do domu i otwierała
ostrożnie każde drzwi, jakby bała się, że może wyskoczyć zza nich
jakaś banda dzikusów. Kiedy upewniła się, że nikogo więcej nie ma,
omiotła wzrokiem kuchnię i salon.
– Jak pani widzi, wszystko wyczyściłam, urządziłam bardzo
ładnie – powiedziała María.
Kobieta strzepnęła mrówkę z blatu.
– Tyle że zapomniała pani spytać o pozwolenie na
wprowadzenie tu innych członków pani rodziny. I w dodatku
pracuje tu nieletnia. Ale przyjechałam w konkretnej sprawie. Chcę
poinformować, że od przyszłego miesiąca podwyższamy czynsz.
Mój brat zawsze miał miękkie serce, ale i on zdaje sobie sprawę, że
bierzemy o wiele za mało za takie gospodarstwo.
– Ile to wyniesie, señora?
Gdy kobieta wymieniła sumę, Ramón i María popatrzyli na
siebie przerażeni.
– Ależ, señora, to cztery razy więcej, niż płacimy! Nie możemy
sobie na to pozwolić i…
– To może każcie jej podnieść stawki. – Kobieta spojrzała na
Angelinę.
– Przecież umówiliśmy się…
– Tak. Miały tu mieszkać dwie osoby. Teraz są cztery, a poza tym
jestem pewna, że policía chętnie nam pomoże, gdybyśmy
powiedzieli, że dom naszych ukochanych dziadków zajęli dzicy
lokatorzy, Cyganie… Jeśli nie możecie płacić, ile chcemy, musicie do
końca miesiąca się stąd wynieść, a ten termin, o czym wam
przypominam, upływa za trzy dni. – Włożyła okulary i obróciła się
na pięcie, by zejść z tarasu. – A… i nie próbujcie nic stąd zabierać.
Wiemy dokładnie, co tu jest. Do widzenia, señora.
Gdy siostra Alejandra maszerowała do auta, Angelina podeszła
do skraju tarasu.
– Przeklinam cię, señora – zamruczała pod nosem. – Zgnijesz na
dnie piekła!
– Cicho! – szepnęła María, gdy tamta obejrzała się na nie.
Silnik zapalił i opony zachrzęściły na żwirze, gdy samochód
ruszał z podjazdu.
– To nic nie pomoże.
– Musimy się stąd wynosić? – spytała Angelina.
– Tak. – María wzięła malutką Isadorę z ramion dziewczynki
i popatrzyła bezradnie na Ramona. – Gdzie my się, na Boga,
podziejemy?
– Na razie trzeba wracać do Sacromonte.
– Świetnie! – Angelina klasnęła w dłonie. – Dla mnie to dobra
wiadomość. Będę blisko lasu, choć szkoda, że nie ma tam wanny.
– Przynajmniej grota do nas należy, nikt nie może twierdzić, że
powinniśmy mu ją oddać – powiedziała María. – Wiedziałam, że coś
się szykuje, że to wszystko zbyt piękne, by mogło tak trwać.
– Prawda, mówiłaś. – Ramón wyciągnął do niej rękę. –
Pamiętasz, kiedyś byliśmy tam szczęśliwi, querida. Mam nadzieję, że
znów będzie nam to dane.
– A jeśli Lucía już wysłała tu pieniądze i przyjdą, jak nas nie
będzie? – wybąkała z przerażeniem María.
– Musimy wysłać telegram do Pepego. Damy mu znać, co się
stało, a na poczcie poprosimy, by zatrzymywali wszystkie przesyłki
do nas. Widzisz? – Ramón wziął jej dłoń i lekko ścisnął. – Zawsze
jest jakaś rada.
– Czemu jesteś taki optymistyczny?
– Bo nie ma innego wyjścia.
*
Trzy dni później wynajęli muła, by pociągnął załadowany ich
rzeczami wóz Ramona, i pomału ruszyli. María pojechała z tyłu
samochodem. Miała nadzieję go sprzedać. W Sacromonte nie był im
potrzebny. Wiedziała, że dla gitano każdy dom jest tymczasowy,
a jednak nie potrafiła odżałować utraty ukochanego domku i tego
czasu, kiedy żyła jak paya.
Ramón zrobił co w jego mocy, by rozjaśnić grotę. Pobielił ściany
i urządził coś w rodzaju małego patio, na którym mogli posiedzieć
w długie gorące dni. Zasugerował nawet Maríi, że mogliby
przerobić dawny składzik w tyle obory na łazienkę.
– Nie dam rady zapewnić bieżącej wody – powiedział, kiedy
razem z nią i Angeliną patrzyli na poobijaną cynową wannę
i toaletę, które przyciągnął pewnego dnia na wozie ze złomowiska
w mieście. – Ale może to nam wystarczy.
– Gracias, Ramón. – Dziewczynka uściskała go mocno. – Będzie
świetnie.
Gdy siedzieli razem, obserwując zachód słońca nad Alhambrą,
María myślała, że pod wieloma względami przeprowadzka okazała
się mniej bolesna, niż można się było spodziewać. Stary dom przyjął
ich gościnnie w swoje progi i miło było znaleźć się znów wśród
przyjaciół.
Telegram do Pepego został wysłany, a Ramón codziennie rano
wędrował na pocztę, by sprawdzić, czy przyszła wreszcie przesyłka
z Ameryki. Ale nadaremnie.
– Przynajmniej mamy pieniądze ze sprzedaży auta, querida.
I może niedługo znajdę jakąś pracę – próbował pocieszyć Maríę.
Spojrzała na jego wychudzone ciało, które nadal nie wróciło do
pełni sił po latach więzienia.
– Miejmy nadzieję, że w ciągu najbliższych tygodni przesyłka
dotrze – powiedziała i westchnęła.
*
Minęły cztery miesiące, a nie było ani przesyłki, ani wiadomości
od Pepego. María wróciła do wyplatania koszy, ale niewielu
w mieście miało pieniądze, by wydawać je na takie zbytki.
– Mogę pójść z tobą, abuela? – spytała Angelina, gdy jej babcia
nawlekała kosze na długi kij, gotowa nieść je na główny plac miasta.
– Przez kilka godzin Ramón popilnowałby Isadory, a wygląda na to,
że tobie przydałby się ktoś do pomocy.
– Dziękuję – odparła María z uśmiechem. – Dobrze, może twoja
ładna buzia wyczaruje mi więcej klientów.
Ruszyły w długą drogę. María cieszyła się, że to już lato. Wiosna
była wyjątkowo deszczowa z góry spływało strumykami błoto,
a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny, który dobrze pamiętała
z przeszłości. Tego dnia świeciło jasne lipcowe słońce, a z wnuczką,
która szła obok i gadała jak najęta, było jej raźniej i nieco weselej.
– Nie martw się, abuela, pieniądze przyjdą, słowo. – Angelina
uśmiechnęła się do niej, gdy doszły do Plaza de las Pasiegas, który
rozciągał się przed wielką katedrą Grenady. Rozejrzała się
i wskazała miejsce tuż przy jej schodach. – Niedługo koniec mszy –
powiedziała po przeczytaniu informacji na tablicy przy wejściu. –
Będzie wychodzić mnóstwo ludzi i może zechcą kupić twoje
koszyki. Señora – zagadnęła jakąś paya przemierzającą plac – moja
babcia własnoręcznie uplotła te piękne kosze, może jest pani
zainteresowana kupnem? Są bardzo mocne, naprawdę.
Nieznajoma pokręciła głową, ale Angelina ruszyła za nią.
– To może pani powróżyć?
Tamta znów pokręciła głową i przyspieszyła kroku.
– Ale na pewno chciałaby pani wiedzieć, czy pani córka poślubi
zamożnego człowieka, do którego wzdycha? – Nie dawała za
wygraną. – Albo czy pani mąż dostanie w pracy awans, o jakim
marzy?
Na te słowa kobieta zatrzymała się i obróciła do Angeliny
zszokowana.
– Skąd to wiesz?
– Señora, za pesetę możesz usłyszeć więcej. A teraz daj mi rękę,
zobaczymy…
María z daleka patrzyła, jak Angelina wodzi paluszkami po
wnętrzu dłoni kobiety i szepcze jej coś do ucha. Musiała wspinać się
na palce, żeby go dosięgnąć. Po jakichś dziesięciu minutach kobieta
skinęła głową i wyjęła z torebki portfel. Wyciągnęła z niego banknot
pięciopesetowy.
– Masz resztę? – spytała Angelinę.
– Niestety, nie, señora, ale może weźmie sobie pani za to jeden
z koszy mojej babci?
Kobieta robiła wrażenie oszołomionej. Odruchowo skinęła
głową, gdy Angelina podskoczyła do Maríi po koszyk.
– Gracias, señora. Życzę pani i pani rodzinie długiego,
szczęśliwego życia – powiedziała María.
– Widzisz? – rzuciła dziewczynka i pomachała banknotem, gdy
nieznajoma odeszła. – Mówiłam ci, że nie ma co się martwić
o pieniądze.
Kiedy ruszyły krętymi dróżkami do Sacromonte, María nie miała
już żadnego kosza do niesienia. Za to wypchaną monetami
i banknotami kieszeń w spódnicy.
– W życiu czegoś takiego nie widziałam – opowiadała wieczorem
Ramonowi, kiedy urządzili sobie ucztę z kaszanki, którą kupiła
w mieście. – Udało jej się zwabiać klienta za klientem na te wróżby.
Nawet nie musiała im rozdawać rozmarynu. – Uśmiechnęła się.
– Może to dlatego, że jest jeszcze dzieckiem i wygląda jak paya. –
Ramón wzruszył ramionami.
– Tak, ale na pewno robiło wrażenie i to, że każdemu
powiedziała coś prawdziwego. Byli zaintrygowani. – Pokręciła
głową. – Ona ma wielki dar… to aż straszne. Patrzyłam na nią
i ciarki mi chodziły po plecach. Mówi, że w przyszłym tygodniu
chce tam iść znowu, ale nie wiem, czy to w porządku używać jej
mocy dla pieniędzy. Pomyśl, co się stało z Lucíą.
– I tak jak Lucía, Angelina ma swój rozum. Wierz mi, ta mała
nigdy nie zrobi tego, czego nie chce. Poza tym…
– Co?
– Dziś Angelina po prostu starała się ciebie pocieszyć. Chciała ci
pokazać, że nie masz się czym martwić, bo cię kocha. Co w tym
złego?
– Przykro mi, że stale jestem dla innych ciężarem. – Westchnęła.
– Nie, Marío, to my zawsze możemy na ciebie liczyć, ty się nami
opiekujesz. – Poklepał jej dłoń. – A teraz czas iść spać.
Isadora

Czerwiec 1951
34

– Zbudziłaś się, Isadoro?


– Nie. – Dziewczynka wtuliła twarz w poduszkę. – Jeszcze śpię.
– Oj, chyba nie, przecież mówisz do mnie. Uważaj, bo jeśli nie
wstaniesz, będę cię łaskotać, aż wreszcie…
Palce Angeliny niczym małe pajączki podkradły się pod koc,
dotarły do brzuszka dziewczynki i zaczęły delikatnie łaskotać.
Isadora zachichotała.
– Przestań! Przestań! – Zaśmiewając się, odrzuciła nakrycie
i wyskoczyła z łóżka. – Patrz, wstałam! Czego chcesz?
– Żebyś poszła ze mną do miasta, zanim abuela i Ramón się
obudzą.
– Ale oni mówią, że masz nie chodzić wróżyć payos –
przypomniała jej dziewczynka, trąc małymi piąstkami zaspane
oczy.
– Zajrzałam do puszki z pieniędzmi i widzę, że będą musieli też
powiedzieć, że nie będzie nic na kolację, jak trochę nie zarobię –
wyjaśniła małej Angelina. – Pójdziesz? Proszę! Zawsze mam więcej
chętnych, jak jesteś ze mną – błagała.
– No dobrze – zgodziła się Isadora. – Mam włożyć tę głupią
sukienkę? Jest na mnie za ciasna i strasznie gryzie.
– Tak. Włóż ją. Wyglądasz w niej tak słodko.
Angelina podała małej bawełnianą sukienkę w kwiatki,
z bufkami. Isadora pozwoliła ściągnąć z siebie koszulkę nocną
i włożyć sukienkę.
– To dobre dla maluchów – marudziła. – A poza tym mówiłam ci,
jestem chłopczycą. Ała! – jęknęła, kiedy kuzynka przeczesywała
twardą szczotką jej długie, ciemne loki.
– Obiecuję, że potem kupię ci lody – zachęcała dziewczynkę
Angelina, przywiązując różową kokardkę po jednej stronie włosów
małej. – No już, wkładaj teraz buciki i idziemy.
Przeszły na palcach obok kotary przy wejściu do wnęki, gdzie
spała babcia z Ramonem. Angelina przystanęła, żeby nalać ze słoja
trochę wody do butelki. Kiedy wyszły, Isadora od razu poczuła, jak
jest gorąco, choć było dopiero tuż po ósmej.
– Pięknie wyglądasz w tej sukience – pochwaliła kuzynkę.
W głębi duszy uważała Angelinę za najpiękniejszą istotę, jaką
kiedykolwiek widziała, i miała świadomość, że wszyscy chłopcy
z Sacromonte myślą tak samo. Te długie złote włosy, ogromne
niebieskie oczy i skóra, która nigdy nie stawała się ciemna od
słońca. Angelina przypominała Isadorze królewnę z książki
z bajkami, którą kupił jej Ramón, kiedy uczył ją czytać.
– Czy ty kiedyś wyjdziesz za mąż? Masz już prawie szesnaście lat.
– Nigdy, pequeña. – Angelina pokręciła stanowczo głową. – To nie
dla mnie.
– Jak możesz tak mówić? Każda piękna księżniczka spotyka
wreszcie swojego księcia. Nawet abuela trafiła na Ramona. –
Isadora zachichotała.
– Po prostu to wiem. – Angelina wzruszyła ramionami. – Widzisz,
ja naprawdę mam na głowie wiele innych spraw. Ale ty – Angelina
chwyciła młodszą kuzynkę za rękę i zakołysała nią – już poznałaś
swojego jedynego.
– Mam nadzieję, że nie. Wszyscy chłopcy, których znam, są
brzydcy i nieznośni. Jesteś pewna?
– Oczywiście.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytała Isadora, gdy minęły bramę
miasta i ruszyły stromą brukowaną uliczką do centrum.
– Nie mam pojęcia, ale wiem. Choć czasami wolałabym nie
wiedzieć. Zwłaszcza kiedy to coś strasznego.
– Jak jakieś potwory albo długie, wielkie węże?
– Tak, tych też nie lubię. – Angelina uśmiechnęła się.
– Szkoda, że nie mam takiego daru jak ty. Wiedziałabym, czy
abuela upiekła mi magdalenki do herbaty, kiedy wracam ze szkoły.
– Nie guzdrz się, pequeña, chodźmy!
Isadora oderwała wzrok od zielonej koparki na gąsienicach,
która pomału wznosiła kamienny mur, i pobiegła w dół za kuzynką.
Na placu stanęła i uśmiechała się słodko, kiedy Angelina kusiła
wróżbami pierwszego klienta. Isadora wiedziała, że to, co bruja
mówi ludziom o przyszłości, to tajemnica, więc kiedy kuzynka
pracowała, ona zaglądała do wąskich alejek rozchodzących się
z placu. Jej ulubionym miejscem była kawiarenka, która z jednej
strony miała ladę otwartą na zewnątrz – sprzedawano tam lody
przechodzącym obok turystom. Miały przeróżne smaki i kolory,
a Isadora już większości z nich próbowała.
Dziś wybiorę zielone, z kawałkami czekolady, obiecała sobie,
popatrując tęsknie na kuszącą ekspozycję.
– Ale dziś gorąco – powiedziała na głos, ocierając czoło. Zajrzała
za ladę, żeby zobaczyć, czy jest tam dziś jej przyjaciel Andrés.
Chłopiec był synem popędliwego właściciela kawiarni. Miał
siedem lat, trochę ponad rok więcej od niej. W weekendy i podczas
dni wolnych od szkoły jak ona pomagał w pracy dorosłym – mamie
i tacie. Ale zawsze upuszczał talerze i nie potrafił zgrabnie
załadować lodów do rożka, więc rodzice wyganiali go na plac, żeby
poszedł się pobawić.
Spotkali się w alejce obok kawiarni. Oboje chowali się w cieniu,
bo w południe słońce przypiekało niemiłosiernie. Andrés
poczęstował ją łykiem swojej lemoniady, która zamusowała jej
w ustach. I od tamtej pory żarliwie kochała – i jego, i lemoniadę.
Oczywiście Andrés był payo, więc gdy Angelina powiedziała, że
Isadora poznała już swojego księcia, ta wiedziała, że nie może
chodzić o niego. Był taki przystojny, z tymi jasnoorzechowymi
oczami i czupryną pełną brązowych loków. Był też grzeczny
i mądry – umiał czytać i pisać o wiele lepiej niż ona. I w odróżnieniu
od innych payos wcale nie traktował jej z góry. Wyraźnie
fascynowało go to, że ona mieszka w grocie, a jej kuzynka umie
przepowiadać przyszłość.
Czasami patrzył na nią tak, jakby chciał ją pocałować; jego usta
zbliżały się do niej, ale zaraz czerwienił się, ocierał wargi dłonią
i proponował, żeby poszli pokopać piłkę na placu.
Isadora nie mówiła nikomu o tej przyjaźni. Zdawała sobie
sprawę, że jej bliscy nienawidzą payos, uważają, że ci nadają się
tylko do wyciągania z nich pieniędzy za wróżby i kosze. Ale Andrés
był inny i wiedziała, że mu się podoba. Pewnego razu powiedział
nawet, że się z nią ożeni i będą mieli swój gaj oliwny.
– Tylko że ja nie lubię oliwek – zaoponowała, choć w głębi duszy
bardzo się ucieszyła.
– Możemy też mieć inne rzeczy – dodał szybko. – Cokolwiek
zechcesz.
– I jedlibyśmy codziennie lody?
– No pewnie.
– I mielibyśmy kotka albo dzidziusia i wannę? – spytała, kopiąc
do niego piłkę.
– Będziemy mieć to wszystko. I jeszcze wiele więcej. Kiedy się
pobierzemy, urządzimy wielką fiestę w twojej grocie, jak te,
o których mi opowiadałaś. Będziemy razem tańczyć i wszyscy będą
jedli lody. – Uśmiechnął się szeroko i podał jej piłkę.
– Chce panienka lody? – zagadnął ją teraz ojciec Andresa zza
wielkiej lady chłodniczej, w której wystawione były różne smaki.
Jego głos wyrwał ją z tych rojeń.
– Sí, ale nie mam pieniędzy, señor.
– No to zabieraj się stąd! – krzyknął groźnie. – Odstraszasz mi
klientów.
Isadora wzruszyła ramionami i postanowiła, że jego nie zaprosi
na żadną fiestę. W kawiarni nie dostrzegła Andresa, ale przecież
było jeszcze bardzo wcześnie.
– Mnie nie odstrasza – usłyszała zza pleców niski głos. – Poproszę
dwa takie.
Mężczyzna wskazał na zielone lody.
– Sí, señor.
Isadora obejrzała się i zobaczyła tłumy wysypujące się z katedry.
Poranna msza musiała dobiec końca. Dostrzegła, jak od razu
zmienił się wyraz twarzy Enrica, ojca Andresa. Teraz był cały
w uśmiechach dla payo. Kiedy nakładał do dwóch rożków lody,
Isadora uniosła wzrok na mężczyznę. Był bardzo wysoki i mocno
opalony. Miał ciemnobrązowe oczy. Wydał się jej sympatyczny
i trochę smutny.
– Proszę, señorita – powiedział, podając jej jeden rożek.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
– To dla mnie? – spytała.
Skinął głową.
– Sí.
– Gracias a Dios – odparła i polizała loda, który topił się w słońcu
i spływał po waflu.
Isadora już miała swojego pierwszego kandydata do wróżb.
Uśmiechnęła się słodko do niego.
– Chciałby pan, żeby przepowiedzieć panu przyszłość? – spytała
po hiszpańsku.
– No comprendo. Hablo Ingles – powiedział.
– You like fortune tell? – powtórzyła po angielsku.
Tych słów nauczyła ją na pamięć Angelina, na wypadek gdyby
trafiła na placu na turystę.
– You can tell my fortune? – Mężczyzna popatrzył na nią z góry.
Teraz Isadora musiała przyznać, że nie rozumie.
– Mi prima, Angelina. – Wskazała w kierunku placu. – She very
good – dodała, wyciągając dłoń i pokazując na migi, że z niej wróży.
– Czemu nie? – Mężczyzna wzruszył ramionami, liżąc lody,
i skinął, by go zaprowadziła.
Angelina właśnie kończyła przepowiadanie przyszłości jakiejś
klientce. Isadora odczekała, aż kuzynka przyjmie zapłatę.
– Proszę – powiedziała, kiedy kobieta odeszła. – Mam dla ciebie
jednego pana. Nie za bardzo mówi po hiszpańsku – dodała szybko
szeptem.
– Hola, señor. – Angelina uśmiechnęła się promiennie. – Da mi
pan dłoń? – spytała po angielsku. – Opowiedziałabym panu o córce.
– O mojej córce?
Widząc zdumienie na twarzy mężczyzny – jak to zawsze bywało,
kiedy Angelina mówiła coś, co wiedziała, a czego nie miała prawa
wiedzieć – Isadora odeszła dokończyć lody w cieniu markizy po
drugiej stronie placu. Miała nadzieję na kilka centymów prowizji od
Angeliny za przyprowadzenie klienta. Może kupi za to coś babci?
Kiedy o tym myślała, zasmucona tym, że w kawiarni nie pojawił się
jeszcze Andrés, z alejki obok wyszedł czarno-biały chudziutki kotek
i zaczął ocierać się o jej nogi.
– O, jaki ty jesteś milutki! – Podniosła go z ziemi, a on zaczął
mruczeć. – Może zabiorę cię do domu w prezencie dla abuela? –
szepnęła i pocałowała go w łepek.
Popatrzyła przez plac i zobaczyła, że mężczyzna, którego
przyprowadziła Angelinie, odchodzi. Podeszła do kuzynki,
trzymając kotka na rękach.
– Zobacz, kogo znalazłam. – Isadora spojrzała na kuzynkę
z nadzieją, ale ona nie odrywała oczu od tamtego klienta. – Możemy
go zabrać do domu, Angelino? Proszę – dorzuciła błagalnym tonem.
– Nie, wiesz, że nie wolno. Ledwie jesteśmy w stanie sami się
wyżywić, a gdybyśmy jeszcze musieli karmić jakieś zwierzaki, to…
A teraz jestem już za bardzo zmęczona na kolejnych klientów.
Skwar nie do wytrzymania. Musimy wracać do domu.
– A co z moim lodem?
– Jednego już zjadłaś, prawda? Ty mały łobuziaku. Ten pan ci go
kupił. Och, tyle jest smutku na świecie… – Angelina otarła oczy
dłonią. – Wypuść tego kotka tam, gdzie go znalazłaś, i idziemy.
Zrezygnowana Isadora spełniła polecenie. Czekała je teraz długa
droga w upale, nie zobaczyła się z Andresem i choć tak bardzo
prosiła, nie mogła nawet zatrzymać sobie tego kotka.
– Jak poszły interesy? – spytała. Przywykła już, że kiedy wracały
po wróżbach, Angelina często milczała. Abuela mówiła, że wysysają
z niej energię, więc Isadora zawsze próbowała trochę rozweselić
kuzynkę w drodze do domu.
– Tak. Ten mężczyzna dał mi dziesięć peset.
– Dziesięć peset! – Isadora aż klasnęła w dłonie. – I nie cieszysz
się?
– Nawet jeśli to payos, wolałabym nie brać od nich pieniędzy,
tylko przepowiadać im przyszłość za darmo.
– Od gitanos, którzy do ciebie przychodzą, nie bierzesz
pieniędzy, prawda?
– Tak, bo oni ich nie mają. – Angelina uśmiechnęła się do niej
blado, a potem potrząsnęła głową. – Dobre z ciebie dziecko.
Przepraszam, że czasem się na ciebie gniewam.
– Nic dziwnego. – Isadora poklepała jej dłoń. – Nosisz na barkach
wielki ciężar – powiedziała poważnie, powtarzając słowa babci,
które usłyszała trzy dni wcześniej, kiedy do ich groty przyszła jedna
z sąsiadek, błagając o ratunek dla swojej siedemdziesięcioletniej
matki.
Angelina dała kobiecie lek, ale kiedy ta wyszła, pokręciła głową
za smutkiem.
– Jej matka umrze przed świtem i nic na to nie mogę poradzić.
Teraz powiedziała:
– To miło, że tak mówisz, ale mój dar to również wielki
przywilej. Nie powinnam narzekać. – Zatrzymała się nagle
i uściskała Isadorę. – Kocham cię, querida, i powinnyśmy cieszyć się
tym czasem, który dane jest nam szczęśliwie spędzić razem.
*
Miesiąc później, kiedy ciepły czerwiec zmienił się w jeszcze
bardziej upalny lipiec, Isadora zastała w kuchni babcię z jakimś
obcym mężczyzną. María siedziała w swoim fotelu bujanym. Jej
oczy były czerwone od płaczu.
– O co chodzi? Co się stało? – spytała Isadora i nie zwracając
uwagi na nieznajomego, przeszła przez kuchnię i usiadła babci na
kolanach.
– Ay, Isadoro… – María starała się usilnie opanować i objęła
wnuczkę. – Tak mi przykro, querida, tak przykro…
– Coś się stało? Jesteś taka smutna. – Dziewczynka popatrzyła na
mężczyznę przy stole. Trzymał w dłoniach szklaneczkę ze
specjalnym brandy Ramona. – Kim jest ten pan?
– No, przynajmniej to jedno dobre. – María zdobyła się na cień
uśmiechu. – To twój wujek Pepe.
– Pepe! Twój syn, który mieszka w Ameryce? – Wyraziste oczy
Isadory znów powędrowały do twarzy babci. – Mój wujek?
– Tak.
– Przyjechał do nas?
– Oczywiście. – María uśmiechnęła się i wskazała na Pepego.
– No to… – Isadora włożyła palec do ust jak zawsze, kiedy się nad
czymś zastanawiała. – Czemu się nie cieszysz, abuela? Zawsze
mówiłaś, że za nim tęsknisz, a teraz on tu jest, a ty…
Zeskoczyła z kolan babci i podbiegła do wujka.
– Hola, mam na imię Isadora, miło mi cię poznać. – Wyciągnęła
do niego oficjalnie dłoń.
Pepe zaśmiał się lekko, kiedy ujął jej rączkę i uścisnął.
– Widzę, że moja siostrzenica jest bardzo dobrze wychowaną
panienką.
– O tak. To zasługa Angeliny – powiedziała María. – Zabiera ją
czasem do miasta, gdzie wróży payos. Isadora mówi też trochę po
angielsku.
– No, moja mała, ja nie jestem jakiś payo, chodź, uściskaj wujka
Pepego.
Isadora pozwoliła się objąć. Kiedy wujek ją całował, jego
ogromne wąsy załaskotały ją w policzek.
– Patrz, przywiozłem ci prezent. Jechał ze mną aż z Ameryki. –
Sięgnął po pudełko, które stało na podłodze obok niego, i jej podał.
– Prezent? Dla mnie? Zobacz, babciu! Jakie ładne pudełko,
w takim ślicznym papierze! Dziękuję, wujku Pepe.
– Nie, nie, Isadoro. Musisz odpakować i zobaczyć, co jest
wewnątrz – zaznaczył. – Bo prezent jest w środku.
– Ale ten papier jest taki ładny. Jeszcze go podrę – zmartwiła się
Isadora.
– Chodź, pokażę ci. – Pepe wziął pudełko i postawił na
kuchennym stole.
Zaczął zsuwać różowe wstążki, a potem pociągnął papier
z jednej strony.
– Widzisz? Dokończ sama.
Isadora zajęła się paczką i z pomocą wujka zdjęła pokrywkę. Aż
jęknęła, kiedy zobaczyła, co jest w środku.
– Lalka! Wygląda całkiem jak Angelina! Jaka piękna! To
naprawdę dla mnie?
– Oczywiście. Mam nadzieję, że będzie jej u ciebie dobrze. Ma na
imię Gloria – powiedział, a Isadora, oniemiała z zachwytu, wyjęła
lalkę z pudełka.
– Widziałam takie w sklepach payos, ale są strasznie drogie.
Dziękuję, tío. – Przytuliła Glorię. – Będę się nią opiekować.
Obejrzała się na babcię.
– Może płakałaś ze szczęścia, abuela? – spytała z nadzieją.
Pepe i matka wymienili szybkie spojrzenia.
– Jest nam smutno, bo twoja mama odeszła do nieba zamieszkać
wśród aniołów – powiedziała w końcu María.
– Odeszła do wyższego świata? – upewniła się Isadora. Uniosła
i opuściła ręce Glorii, a potem zaczęła majstrować przy
miniaturowym buciku i małej skarpetce, która zsunęła się ze stopy
lalki.
– Tak.
– To już nigdy nie spotkam jej na ziemi?
– Nie, Isadoro.
– Chciałabym ją spotkać, ale na pewno tam, gdzie jest teraz, musi
być szczęśliwa. Angelina mówi, że wyższy świat jest cudowny. Mogę
iść pokazać jej lalkę?
– Oczywiście, idź. Jest na podwórku, przy swoich ziołach.
Kiedy Isadora wyszła, Pepe uśmiechnął się do matki.
– Śliczna dziewczynka, mamo. I taka naturalna, zupełnie inna
niż dzieci w Ameryce.
– To prawda. Właściwie cieszę się, że była zbyt mała, by
pamiętać matkę. Dzięki temu łatwiej pogodzi się z jej śmiercią. Ale
zacząłeś opowiadać mi, jak to się stało…
– Byliśmy w Baltimore i Lucía była wyczerpana. Za dużo piła
i paliła… chociaż nie więcej niż zwykle. Stała na scenie, jak to ona,
i zaczęła tańczyć farruca. Na koniec krzyknęła ¡Olé! i padła.
Widownia uznała to za część przedstawienia. Zresztą my też. Ale
kiedy minęło trochę czasu, a ona się nie podnosiła, zorientowaliśmy
się, że coś jest nie tak. Wezwano karetkę, ale niestety, nim dotarli
z nią do szpitala, stwierdzono śmierć. Mówili, że miała ciężki zawał.
Nie wiedziała, że umiera, mamo.
María przeżegnała się.
– Zatańczyła się na śmierć.
– Sí, mamo. Przynajmniej umarła, robiąc to, co kochała.
– Ale była jeszcze taka młoda! Nie miała nawet czterdziestki! I to
takie smutne, że nie zdołała wrócić do Sacromonte, by zobaczyć się
z córką.
– To prawda. Wiele razy pytałem, czy się tu wybiera, ale zawsze
znajdowała jakiś pretekst, żeby to odwlec. Po tym, jak zobaczyłem
Isadorę, chyba już wiem dlaczego. To wykapany ojciec!
– Pewnie masz rację – przyznała María. – Ma też jego charakter.
Jest łagodna, miła i niesamowicie cierpliwa. Chodzi za Angeliną jak
szczeniaczek.
– Sądzisz, że powinniśmy powiedzieć Meñiquemu, że ma córkę?
– zapytał Pepe.
– Lucía zawsze kazała mi obiecywać, że tego nie zrobię, ale teraz,
kiedy jej już tu nie ma… A ty co myślisz?
– Słyszałem, że on się ożenił. Mieszka w Argentynie z żoną
i dwójką dzieci.
– Chcesz powiedzieć, że wreszcie przebolał rozstanie z Lucíą?
– Tak. Czy to w porządku rozbijać mu rodzinę taką
wiadomością? Sam nie wiem… Ale z drugiej strony, czy to
w porządku wobec Isadory, żeby nigdy nie poznała ojca?
– Zawsze mogła tu liczyć na Ramona, Pepe. I na mnie, i Angelinę.
Muszę ci powiedzieć, że od kiedy Lucía wyjechała, nie dostałam od
niej ani grosza. Nawet po tym, jak posłałam ci telegram
z wiadomością, że się przeprowadzamy i żeby pieniądze wysyłać po
prostu na pocztę, do odbioru.
– Dostałem ten telegram i przysięgam, że za każdym razem
chodziłem z Lucíą na pocztę, jak wysyłała ci pieniądze. A robiła to
regularnie. Nic z tego do ciebie nie dotarło?
– Nie. Choć Ramón przez ostatnie pięć lat raz w tygodniu był na
poczcie i pytał, czy coś przyszło. Mówili, że nie.
– No to możemy przyjąć, że ktoś się na tej poczcie nieźle
wzbogacił i pewnie rozbija się po okolicy szybkim samochodem.
Czemu nie dałaś znać, że potrzebujecie pomocy?
– Nie chciałam żebrać u rodziny. – María pokręciła głową. –
I daliśmy sobie radę, Pepe, jakoś się udało.
– Mamo… – Wstał i podszedł do niej. – Tak mi przykro. Gdybym
wiedział, pomógłbym przecież, ale nie miałem pojęcia. W każdym
razie wróciłem i zaopiekuję się tobą. Przywiozłem wszystkie swoje
oszczędności i jeśli będziemy ostrożni, może nam to zapewnić
utrzymanie przez wiele lat. A poza tym… – Podkręcił wąsa.
– Tak?
– Przypomniałem przed wyjazdem o Isadorze ojcu. I poprosiłem,
żeby dał mi dla niej jakieś pieniądze. Przecież Lucía była jej matką
i według prawa wszystko, co zarobiła i posiadała, należy się jej
córce.
– Masz rację. I co, dał ci coś?
– Powiedział, że to był trudny rok, że gaże poszły na kostiumy…
Coś dla mnie wygospodarował, ale to nic w porównaniu z tym, co
był winien Lucíi.
– Nie zmienił się więc. – María westchnęła ciężko.
– Nie, masz rację. Ale nim wyjechałem, pozwoliłem sobie
sprzedać futra Lucíi i całą jej biżuterię. Nie dostałem uczciwej ceny,
ale przynajmniej teraz Isadora ma sporą sumkę na przyszłość. Jutro
pójdę do banku i założę jej konto. Jeśli szczęście dopisze
i w Hiszpanii się polepszy, może wartość tego spadku wzrośnie. Ale
chyba lepiej na razie jej o tym nie mówić. Damy jej to na osiemnaste
urodziny.
– Dobrze. – Po raz pierwszy się uśmiechnęła. – Przynajmniej
będzie miała z czym zacząć dorosłe życie. A na razie zapomnijmy
o pieniądzach. Jak długo chcesz tu zostać, Pepe?
– No… cuadro już nie istnieje. Po śmierci Lucíi każdy poszedł
w swoją stronę, a ja mam dość życia na walizkach. Jednym słowem
– ujął dłonie matki – postanowiłem tu osiąść na dobre, mamo.
– To dopiero wiadomość! Tak się cieszę! Mógłbyś
zagospodarować się w grocie Ramona.
– On mieszka z tobą?
– Tak. – María skinęła głową. Nie chciała dłużej ukrywać swojej
miłości do człowieka, który dał jej to wszystko, w czym zawiódł ją
mąż. – Mam nadzieję, że mnie rozumiesz.
– Rozumiem, mamo. Może w dzieciństwie idealizowałem ojca,
ale szybko uświadomiłem sobie, kim jest naprawdę.
– Bez Ramona bym nie przetrwała. – Wzruszyła ramionami. –
A co z ojcem? Gdzie jest teraz?
– Zostawiłem go w San Francisco. Podoba mu się Kalifornia ze
względu na klimat. Ma pracę, gra w jakimś barze w mieście.
– Jest sam? – spytała i uświadomiła sobie, że ta kwestia już jej nie
boli.
– On… nie, nie. Jego ostatnia dziewczyna ma na imię Juanita, ale
jestem pewien, że i ona nie utrzyma się długo.
– A mnie to już wcale nie obchodzi – zapewniła go matka, czując,
że tym razem to prawda. – A co z tobą? Masz dziewczynę?
– Nie, mamo. Kto by mnie chciał? – Pepe zaśmiał się.
– Mnóstwo kobiet! Popatrz na siebie. Jesteś przystojny,
utalentowany i nadal młody.
– Może nie jestem z tych, co się żenią.
– Poczekaj. Niech no tylko zobaczą cię dziewczyny z Sacromonte.
Ustawią się do ciebie w kolejce. – María podniosła się z fotela. –
Teraz muszę brać się za szykowanie nam kolacji. Zobacz, czy
Ramón wrócił już z wodą, dobrze?
– Tak, mamo.
Gdy Pepe wyszedł z groty i ruszył w dół wzgórza, westchnął.
Zastanawiał się, czy powiedzieć matce prawdę, żeby nie próbowała
go swatać. Ale były rzeczy, których nie powinna wiedzieć nawet
najbardziej kochająca syna matka. Szok mógłby ją zabić. Zdawał
sobie sprawę, że to sekret, który musi zachować dla siebie do końca
swoich dni.
*
Wieści rozchodziły się szybko i następnego dnia chyba wszyscy
gitanos, którzy tylko pozostali w Grenadzie, przyszli do groty Maríi,
by złożyć hołd La Candeli, najwspanialszej tancerce flamenco, jaka
kiedykolwiek urodziła się w Sacromonte, i uczestniczyć w złożeniu
do grobu przywiezionych przez Pepego prochów. O zmierzchu
María i Angelina poprowadziły kondukt do lasu. Kobiety
lamentowały i śpiewały żałobne pieśni, a Angelina szeptała
zaklęcia, które miały pomóc Lucíi odnaleźć drogę w zaświaty.
Pepe trzymał w jednej ręce rzeźbione drewniane pudełko
z prochami siostry, w drugiej ściskał małą dłoń jej córeczki.
Popatrzył na Isadorę. Skupiała wzrok na ścieżce przed nimi. Jej
smutne oczy były suche. Serce mu się ściskało na myśl, że ta mała
nigdy nie zobaczy matki, nie poczuje, jak ta ją przytula, nigdy z nią
nie zatańczy…
Kiedy doszli do polany, wszyscy umilkli. Wśród rzędów krzyży,
gdzie spoczywały całe pokolenia Albaycinów, wydzielono małe
miejsce w sąsiedztwie grobów braci Lucíi. Gdy Angelina
zaintonowała modlitwę, Pepe i María delikatnie wstawili pudełko
do dołka i własnymi rękami przysypali je wilgotną brunatną ziemią
zmieszaną ze łzami Maríi.
Pepe wstał i przeżegnał się, patrząc na grób Lucíi.
Moja najdroższa siostrzyczko, pomyślał, uratowałaś mi życie na
więcej sposobów, niż możesz sobie wyobrazić. Cofnął się do
Isadory, wziął ją na ręce i niósł przez całą długą drogę powrotną do
grot, powtarzając w duchu: Przysięgam ci, Lucío, będę opiekował
się twoją córką do końca swoich dni.
Tiggy

Sacromonte, Grenada, Hiszpania


Luty 2008

Biały jeleń szlachetny


Cervus elaphus
Jeleń o uwarunkowaniu genetycznym powodującym niedobór
pigmentu w sierści i skórze. Niezwykle rzadkie okazy o tych
cechach uważane były w brytyjskim folklorze za wysłańców
z innego świata.
35

Pepe ziewnął i wytarł nos.


– Chyba dość jak dla mnie – skończył ze skinieniem głowy. –
Dalej niech opowie Angelina, dobrze?
Patrzyłyśmy, jak Pepe wstaje i schodzi z tarasu.
– Biedna Lucía – szepnęłam, starając się oprzytomnieć i wyrwać
z tego innego świata, w którym byłam zanurzona przez ostatnie
godziny. – Była jeszcze taka młoda.
– Tak, ale też egocentryczna. Żyła tylko dla tańca. Jak wiele
naprawdę wielkich artystek. Nie są dobrymi żonami czy matkami –
stwierdziła Angelina.
– Myślę, że wiem, jaki sekret skrywał przed matką Pepe –
szepnęłam.
– Tak. Poznałam to po nim od razu, kiedy tylko go zobaczyłam.
Dziś można być, kim się jest, lubić mężczyzn, kobiety czy jednych
i drugich, ale w tamtych czasach to nie było akceptowane.
Zwłaszcza wśród gitanos. Biedny Pepe, urodził się w niewłaściwym
stuleciu.
– Czyli został z tobą, Maríą, Ramonem i moją matką
w Sacromonte, tak?
– Tak. Zarabiał jako gitarzysta. Jakoś dawaliśmy sobie radę. Żyło
się biednie, ale nie było to nieszczęśliwe życie. No i jak słyszałaś,
Pepe przywiózł trochę pieniędzy z Ameryki. Isadora, kiedy
skończyła osiemnaście lat, dostała spadek po matce. Dzięki niemu
jej rodzina mogła stanąć na nogi.
– Co masz na myśli?
– Mówię o tym, Erizo, że dzięki tamtym pieniądzom Isadora
pomogła założyć interes mężowi. Twojemu ojcu.
– Kim on był? I jakim był człowiekiem? – spytałam
zaciekawiona.
– Już coś o nim słyszałaś. To Andrés, chłopiec, którego poznała
w dzieciństwie. Jego rodzice mieli lodziarnię na placu. Oczywiście
nie chcieli, żeby ich syn poślubił gitana, ale on się tym nie
przejmował. Kiedy się pobrali, zamieszkali tutaj, na górze. Ramón,
María, Pepe i ja przeprowadziliśmy się do starej groty Ramona
i powiększyliśmy ją sobie, żeby Isadora mogła założyć rodzinę
z Andresem we własnej grocie. Dzięki pieniądzom ze spadku
pomogła Andresowi i Ramonowi otworzyć interes. Kiedy Pepe
opowiedział im o barach na kółkach, jakie widywał na ulicach
Nowego Jorku, Andrés zdecydował się kupić gaj pomarańczowy.
Ramón doglądał drzew i wyciskał owoce, a Andrés sprzedawał sok
w mieście. Twój ojciec i Pepe zmajstrowali urządzenie chłodzące,
które montowało się do motoroweru i dzięki temu sok zachowywał
świeżość. Twój ojciec może nie zbił na tym fortuny, ale zarabiał nie
najgorzej, sprzedając sok na placu. W mieście zostało jeszcze
wystarczająco wielu zamożnych payos i przyjeżdżało coraz więcej
turystów, więc interes się kręcił. Po jakimś czasie udało się
zmontować jeszcze dwie takie maszyny i w lecie twój ojciec
zatrudniał ludzi do sprzedaży soku pomarańczowego i coca-coli,
która stała się bardzo popularna. Andrés był… jak by to
powiedzieć… bardzo przedsiębiorczy.
– To kiedy moi rodzice się pobrali?
– Kiedy twoja mama miała osiemnaście lat.
– To znaczy… – szybko policzyłam w głowie – że ja urodziłam się
dopiero po dwudziestu latach! Dlaczego tak długo zwlekali?
– Nie zwlekali, querida. Ponad wszystko marzyli o dużej rodzinie
i nie było pary, która by bardziej na to zasługiwała. Tak bardzo się
kochali… – Angelina westchnęła. – Oczywiście próbowałam pomóc,
ale twoja biedna mama nie mogła zajść w ciążę i pogodzili się już
z tym na długo przed twoimi urodzinami. A potem, jak to czasem
bywa, kiedy przestali się tak starać i odprężyli się, ty zdecydowałaś,
że pojawisz się na świecie.
– Ale skoro byli tak szczęśliwym małżeństwem, to dlaczego, na
Boga, oddali mnie Pa Saltowi?
– Ay, Erizo, pamiętaj, że choć wojna domowa dawno się
skończyła, Franco doprowadził Hiszpanię do ruiny. Lata, które
nastąpiły, dla wielu były niemal równie trudne jak podczas wojny.
W całym kraju panowała bieda, a nasza społeczność ucierpiała na
tym najbardziej. To nie miałoby jednak znaczenia, gdyby…
– Gdyby…?
Zobaczyłam, jak w oczach starej bruja pojawiają się łzy.
Próbowała wziąć się w garść, a ja przygotowywałam się na to, że
wreszcie dowiem się, co się naprawdę stało.
– Widywałam w życiu różne tragedie, ale chyba najstraszniejsza
zdarzyła się twoim rodzicom. Tak… to było najgorsze.
– Rozumiem. Mimo to musisz mi o tym opowiedzieć, Angelino.
– Najpierw powiem ci, że jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś
się tak cieszył jak twoja matka, kiedy przyszła powiedzieć mi, że
spodziewa się dziecka. A potem twój ojciec przyjechał na swoim
starym motorowerze z naręczem kwiatów dla niej. Nigdy nie
widziałam mężczyzny, który byłby tak uszczęśliwiony. Ostrzegłam
twoją matkę, że nie jest już młoda i musi dużo odpoczywać. Andrés
też chuchał na nią i dmuchał. Pracował dłużej, żeby odłożyć trochę
pieniędzy na czas, kiedy się urodzisz. Każdy mijający tydzień, gdy
nadal pozostawałaś w brzuchu mamy, był cudem dla nich obojga.
Po tym, jak tak długo czekali na dziecko… Możesz sobie wyobrazić.
Angelina pokiwała ze smutkiem głową.
– Ale pewnego wieczoru, kiedy była bardzo zła pogoda i drogi
tonęły w deszczu, twój ojciec nie wrócił do domu. Pepe poszedł
wieczorem na dół na policję. Powiedzieli mu, że znaleziono jakiegoś
mężczyznę w rowie, przygniecionego własnym motorowerem. To
był Andrés… Urządzenie do chłodzenia sprzedawanego soku było
ciężkie. Policjanci mówili, że to przez nie motorower wpadł
w poślizg na mokrej jezdni…
Patrzyłam, jak Angelina wyciąga wielką różową chustkę
i wydmuchuje nos. Mocno zacisnęłam splecione palce i starałam się
nie rozpłakać.
Angelina pokręciła głową, przebiegł ją dreszcz.
– Tyle lat się o ciebie starali, a on nie dożył twoich narodzin, by
cię zobaczyć. Twoja matka bardzo źle zniosła śmierć Andresa. Nie
mogła jeść ani pić, choć przekonywałam ją, że musi ze względu na
dziecko. Urodziłaś się miesiąc za wcześnie i choć, wierz mi, Erizo,
robiłam co w mojej mocy, by uratować twoją matkę, nie mogłam nic
zrobić. Nie byłam w stanie zatrzymać krwotoku, a kiedy
przyjechała karetka, którą wezwał Pepe, tamci też nie mogli nic
poradzić. Umarła dzień po twoich narodzinach.
– No tak.
Nie było już nic więcej do powiedzenia. Siedziałyśmy jakiś czas
w milczeniu. Znów zastanawiałam się, jak bardzo okrutne potrafi
być życie.
– Dlaczego oni? – szepnęłam, bardziej do siebie niż Angeliny. –
Po tylu latach prób zasługiwali przecież chyba na to, by spędzić
trochę czasu ze swoim dzieckiem? To znaczy ze mną?
– Tak. To okropna historia. Serce mi się kraje, że ci to
opowiadam. Ale choć ich życie było krótkie, a tobie nie było dane
ich poznać i cieszyć się ich opieką, to wierz mi: spotykam tylu ludzi,
którzy żyją długo i nigdy nie zaznają takiej miłości, jaka łączyła
twoich rodziców. Niech to będzie dla ciebie pociechą, querida, bo
żadne dziecko nie było tak upragnione jak ty. Często czuję przy
sobie obecność twojej matki. Czuję, że jest szczęśliwa, jak zawsze, to
był jej dar. Uwielbiałam ją… naprawdę. – Angelina głośno wytarła
nos w chustkę i pokręciła głową. – Pepe… Myślę, że jej śmierć
złamała mu serce na zawsze. To dlatego nas teraz zostawił. On nie
jest w stanie nawet o tym mówić.
– No i… – Opanowałam się, wiedząc, że mój czas tutaj się kończy,
a chciałam dowiedzieć się o wszystkim, nim wyjadę. – Jak to się
stało, że trafiłam do Pa Salta?
– Przyszedł do mnie, żebym mu powróżyła, tuż po śmierci twojej
matki. Byłaś przy mnie, miałaś zaledwie kilka dni. Usłyszał twoją
historię i zaproponował, że cię adoptuje. Zrozum, Erizo, ja i Pepe
byliśmy niemłodzi i biedni. Nie bylibyśmy w stanie zapewnić ci
życia, na jakie zasługujesz.
– Ufałaś mu?
– O tak, ufałam – zapewniła mnie Angelina. – Poradziłam się
wyższego świata i powiedziano mi, że tak należy zrobić. Twój ojciec
jest… był wyjątkowym człowiekiem. Stworzył ci warunki, jakie dla
nas byłyby nieosiągalne. Ale kazałam mu obiecać, że przyśle cię tu,
kiedy będziesz starsza. I popatrz! – Uśmiechnęła się blado. –
Dotrzymał danego mi słowa.
– A co z Maríą? Żyła jeszcze, kiedy się urodziłam?
– Ramón zmarł rok przed nią. Oboje żyli dość długo, by zobaczyć,
jak Isadora wychodzi za twojego ojca, ale niestety, nie doczekali
twoich narodzin, Erizo.
– Czy matka zdążyła nadać mi jakieś imię, zanim umarła?
– Nie, właściwie nie, ale… ale kiedy się urodziłaś, wszyscy
powiedzieliśmy, że wyglądasz jak jeżyk, bo tak ci sterczały włoski.
Ona, tak jak my, mówiła do ciebie „Erizo”, póki z nami była.
– Później nazywano mnie Tiggy, jak bajkową panią jeżową. –
Zastanowiłam się nad tym dziwnym zbiegiem okoliczności, jeśli to
rzeczywiście był przypadek. – Wiesz, że moje oficjalne imię to
Tajgete?
– Tak, twój ojciec powiedział nam, że nazwie cię od jednej
z gwiazd Siedmiu Sióstr. Czy… on znalazł was więcej?
– Jeszcze jedną. Moja siostra Elektra pojawiła się rok po mnie.
– A siódma?
– Nie, mówił, że jej nie znalazł. Jest nas tylko sześć.
– To mnie zaskoczyłaś…
– Dlaczego?
– Bo… – Angelina już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale
zaraz je zamknęła. Wzruszyła ramionami. – Czasami to, co mi
mówią, nie jest jasne. Erizo, chciałabyś zobaczyć zdjęcie swoich
rodziców?
– Tak, bardzo.
Patrzyłam, jak grzebie w przepastnej kieszeni swojej tuniki.
Wreszcie wyciągnęła z niej kolorową odbitkę.
Kiedy mi ją podawała, poczułam gęsią skórkę na karku.
Zapatrzyłam się w zdjęcie.
– To oni w dniu ślubu? – spytałam cicho.
– Sí. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci.
Kobieta i mężczyzna z fotografii spoglądali na siebie
z bezbrzeżną miłością. Ich twarze były tak młode i niewinne. Przez
lata kolory wyblakły, pozostał jedynie ich cień, ale widziałam, że
mężczyzna miał mocno kręcone brązowe włosy i ciepłe jasne
orzechowe oczy, a kobieta…
– Widzisz, wyglądasz całkiem jak ona – zaryzykowała
podsunięcie mi tego Angelina.
Rzeczywiście, widziałam to wyraźnie. Miała ciemniejsze włosy
ode mnie, ale kształt oczu i rysy twarzy były mi dobrze znajome.
– Mi madre – szepnęłam. – Te amo.
*
Minęła druga, a ja musiałam dotrzeć na lotnisko najpóźniej
o czwartej trzydzieści. Miałam tyle do przemyślenia, ale teraz nie
było na to czasu. Zostawiłam drzemiącą na słońcu Angelinę
i poszłam po plecak do hotelu. Potem wróciłam do niebieskich
drzwi i odsunęłam zasłonę, by pożegnać się z siostrą i najnowszym
członkiem naszej rodziny. Bear ssał pierś Ally.
– Do zobaczenia, Ally. Uważaj na siebie, kochanie, i tego małego,
dobrze? I dziękuję ci bardzo za to, że przyjechałaś mnie szukać. –
Ucałowałam oboje.
– To ja dziękuję tobie i twoim cudownym krewnym za to, że
byliście tu ze mną. Zabieram stąd do domu taki piękny prezent. –
Ally uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo
w Atlantis?
– Na pewno.
– Dobrze się czujesz? – spytała. – Jesteś strasznie blada.
– Angelina opowiedziała mi właśnie o mojej matce i ojcu. I o tym,
jak umarli.
– Och, Tiggy… – Ally wyciągnęła do mnie ręce. – Tak mi przykro.
– Pewnie łatwiej mi z tym, bo nigdy ich nie poznałam. Szczerze
mówiąc, jestem w szoku, jak odrętwiała.
– Może któregoś dnia, jeśli zechcesz, opowiem ci o swojej
biologicznej rodzinie, a ty mnie o swojej. Ale na razie, kochanie, leć
do Atlantis i nabieraj sił.
– Postaram się. Cześć, Ally, cześć, Niedźwiadku.
W ogródku na podwórzu obudziłam Angelinę i powiedziałam, że
jadę.
– Wracaj jak najprędzej, Erizo, dobrze? I przywieź ze sobą tego
miłego mister Charliego – dorzuciła, mrugając do mnie, a ja
spiekłam raka.
Z głębi groty wynurzył się Pepe z naręczem płyt CD.
– Masz, Erizo – powiedział, podając mi je – Choć nie miałaś okazji
spotkać abuelo Meñiquego, możesz posłuchać jego muzyki. Jak
posłuchasz, poczujesz to duende tutaj. – Przyłożył dłoń do piersi nad
sercem i uśmiechnął się do mnie, tak że w kącikach jego oczu
pojawiły się zmarszczki. – Vaya con Dios, bezpiecznej podróży,
querida.
Oboje, Angelina i Pepe, uściskali mnie i ucałowali na pożegnanie
w policzki, całe mokre od łez.
Marcella czekała na mnie przy punto, żeby zawieźć mnie na
lotnisko.
– Gotowa?
Jeszcze raz pomachałam swoim bliskim i posłałam im na
pożegnanie uśmiech.
– Gotowa.
Skinęłam głową.
*
Wieczorem leciałam już do Atlantis prywatnym samolotem,
który zorganizowała mama. W głowie mi wirowało. Myślałam nie
tylko o przeszłości, ale też o tym co teraz. O przyszłości
postanowiłam na razie nie myśleć. Kiedy zobaczyłam mamę
czekającą na przystani i Christian wysadził mnie z szybkiej łodzi
prosto w jej czułe objęcia, przypomniałam sobie słowa Angeliny. Ci,
którzy nas kochają, chcą mieć szansę, by się nami zaopiekować.
Przyjechałam tu na kilka tygodni odpoczynku. Po prostu.
Dlatego pozwoliłam się otoczyć kokonem troskliwości, by
wydobrzeć w Atlantis. Moje łóżko ustawiono pośrodku pokoju,
żebym mogła cieszyć się wspaniałym widokiem na Jezioro
Genewskie. Leżąc jak księżniczka w swojej pełnej powietrza
sypialni na mansardzie, odkryłam, że jestem o wiele bardziej
zmęczona, niż sądziłam – zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
Kiedy wspominałam dramatyczne wydarzenia ostatnich tygodni,
nie wydawało się to wcale aż tak zaskakujące. Posłuchałam więc
swojego ciała i poddałam się jego potrzebom. Często przy wtórze
kojącego śpiewu i gitary Meñiquego płynących z mojego starego
sprzętu CD zapadałam w drzemkę po lunchu i budziłam się jakąś
godzinę później. Claudia, nasza cudowna gospodyni, przynosiła mi
śniadania, lunche, kolacje i gorące mleko owsiane z ciasteczkami
domowego wypieku na dobranoc.
Pod koniec pierwszego tygodnia zaczął mnie jednak ogarniać
niepokój.
– Claudio, pozwolicie mi dziś zjeść kolację na dole? – spytałam,
gdy przyniosła mi posiłek na tacy. – To musi być dla ciebie męczące
biegać tak dziesięć razy dziennie po tych schodach! A ja już
naprawdę czuję się silniejsza…
– Nein, Liebling. Masz leżeć i odpoczywać.
Najwyraźniej Charlie był w kontakcie z mamą i obydwie moje
opiekunki upierały się wypełniać jego polecenia aż nazbyt
rygorystycznie. Drażniło mnie to. Nie wolno mi było opuszczać
sypialni. Musiałam się nawet szarpać z mamą, żeby po przyjeździe
dała mi iść samej do łazienki. Ale kiedy minął kolejny tydzień
i widziałam, że nic nie wskóram, poddałam się i zaczęłam myśleć,
jak mądrze wykorzystać ten czas. Angelina mawiała, że nic nie
dzieje się bez przyczyny, i kiedy wyciągnęłam z plecaka swoje
notatki robione w Sacromonte i próbowałam wyuczyć się
wszystkiego na pamięć, uznałam, że ma rację. Zastanawiałam się,
jak spożytkować nowo zdobyte umiejętności. Czy mam całkiem
zmienić zawód i poświęcić się bez reszty zielarstwu i spirytyzmowi,
jak to bywało wśród moich przodków? W naszych czasach
praktykowanie tego zawodowo – czy to przepisywanie mocnych
leków ziołowych, czy leczenie dłońmi ludzi i zwierząt – wymaga
odpowiednich kwalifikacji, które gwarantowałyby, że naprawdę
wie się, co się robi. Dziesięć dni z wiekową hiszpańską Cyganką nie
wystarczy w dzisiejszym zbiurokratyzowanym świecie. Dawne
brujas uzdrawiały tych, którzy głęboko wierzyli w ich dar, nie
potrzeba było żadnych dyplomów potwierdzających ich
umiejętności.
Spędziłam wiele godzin, gapiąc się przez okno na góry po drugiej
stronie jeziora i dumając, jak wykorzystać w pracy to, czego się
nauczyłam. I im więcej o tym myślałam, tym bardziej docierało do
mnie, że Chilly mógł mieć rację, mówiąc, że wybrałam niewłaściwą
drogę. Ochrona rzadkich gatunków to wspaniała sprawa, ale teraz
wiedziałam już z całą pewnością, że chcę pomagać zwierzętom
bardziej bezpośrednio dzięki swoim zdolnościom.
– Twój dar leży w twoich dłoniach, Tiggy – zamruczałam, patrząc
na nie z powagą.
I wtedy pomyślałam o Fionie, o tym, jak wytworzone przez ludzi
lekarstwo uleczyło w kilka dni Thistle’a. I o Charliem i Angelinie,
którzy wykorzystali zarówno nowoczesne metody, jak i holistyczne,
by pomóc mnie i Ally, i zadałam sobie pytanie, jak mogłabym
połączyć oba te podejścia…
– Och, sama już nie wiem… – Westchnęłam sfrustrowana.
Wszystko było takie proste, póki pracowałam dla Margaret.
Zwierzęta, świeże górskie powietrze, zajęcia od świtu do nocy.
Zajrzałam do internetu, żeby sprawdzić, jakie kursy dałyby mi
możliwość leczenia zwierząt w „normalnym” świecie. Ku swojemu
zdumieniu znalazłam też trochę takich, które miały podejście
holistyczne, między innymi reiki. I jak wspominała Fiona,
rzeczywiście było sporo lekarzy weterynarii, którzy w ten sposób
pracowali.
Czy naprawdę chcę na kilka lat wrócić na studia, żeby zostać
weterynarzem? – zadawałam sobie pytanie, gryząc długopis.
No, nie! Pokręciłam głową. Będę starszą panią, jak dostanę
dyplom, a poza tym nie chcę rozcinać zwierząt i badać, jak pracuje
ich system limfatyczny. Musi być jakiś inny sposób…
W miarę jak nabierałam sił, coraz mniej sypiałam w nocy. Po
tym, jak mama mierzyła mi ciśnienie i mówiła „Dobranoc”,
słuchałam jej cichych kroków w korytarzu, kiedy szła do swojego
pokoju, i dawałam sobie pół godziny, by zdążyła zasnąć, po czym
wstawałam i zaczynałam krążyć po domu. Kiedy pierwszy raz
poczułam, że muszę to robić, uznałam, że to po prostu wynik
klaustrofobii po długim zamknięciu w sypialni, ale kiedy tak się to
powtarzało noc w noc, uderzyło mnie, że czegoś szukam, a może
dokładniej – kogoś…
Czułam obecność Pa Salta w tym domu tak mocno, jakby dopiero
co wstał od biurka, by pójść do kuchni po szklankę wody albo ruszał
schodami na piętro, żeby się położyć.
Bezwiednie zaczęłam przeglądać szuflady jego biurka, jakbym
szukała dowodu, że był tu niedawno, lub jakiegoś tropu, który
naprowadziłby mnie na wyjaśnienie tajemnicy mojego ukochanego
ojca.
– Kim byłeś? – pytałam, biorąc do ręki malutką ikonę
z Madonną. Zastanawiałam się, czy był religijny.
Oczywiście w dzieciństwie zabierał nas do kościoła, ale kiedy
dorosłyśmy, pozwolił nam decydować, czy chodzimy na msze.
Pewnego razu w czasie tych nocnych wędrówek znalazłam
w jego rzeczach stary bukiecik ziół związanych sfatygowanym
sznurkiem. Podniosłam go delikatnie i przed oczami stanął mi
obraz Cyganki, która zaczepiła mnie na placu w Grenadzie i jakimś
cudem znała moje imię.
– Czy ty też dostałeś ten bukiecik właśnie tam? – szepnęłam
w powietrze, zamykając oczy i szukając odpowiedzi u mojego ducha
przewodniego. Problem w tym, że nie wiedziałam, czy teraz jest
nim Pa Salt, czy nie. – Jeśli tam jesteś, odezwij się, proszę. – Ale na
próżno czekałam odpowiedzi.
*
– Mamo, błagam, nie mogę dłużej tak leżeć! Proszę, jest taka
ładna pogoda. – Wskazałam na świecące blado słońce, które topiło
lodowe wzorki na szybach. – Nawet Charlie na pewno uznałby, że
po tylu dniach w domu dobrze mi zrobi odrobina świeżego
powietrza.
– No, nie wiem. – Mama westchnęła. – Możesz się zaziębić,
a w dodatku będziesz musiała pokonać tyle schodów w drodze
powrotnej.
– Jeśli tak się upierasz, to dobrze, zgodzę się, żeby zaniósł mnie
na górę Christian – podsunęłam.
– Niestety, nie ma go dziś, ale… – Widziałam, że zastanawia się
nad czymś. – Porozmawiam z Claudią i Charliem, chérie. O, byłabym
zapomniała. Mam dla ciebie list.
– Dziękuję.
Gdy wyszła, otworzyłam wąską kopertę, która, jak zauważyłam,
musiała przyjść z innego kontynentu.
26 lutego 2008
Rezerwat Przyrody Majete
Chikhwawa, Malawi
Droga Pani D’Aplièse
Dziękujemy za zgłoszenie na stanowisko konserwatora
przyrody w naszym rezerwacie. Przesłaliśmy Pani zaproszenie
na rozmowę kwalifikacyjną, która odbędzie się w Londynie
w piątek 7 marca o godzinie 13.00, jednak nie dostaliśmy
odpowiedzi. Prosimy dać nam znać najpóźniej do środy, 5
marca, czy jest Pani nadal zainteresowana tą pracą i czy
będzie Pani mogła pojawić się na spotkaniu. Szczegóły znajdzie
Pani w załączonej informacji.
Z poważaniem
Kitwell Ngwira
Dyrektor Rezerwatu Przyrody Majete
Ścisnęło mnie w gardle. Wygramoliłam się z łóżka, żeby
wyciągnąć z szuflady swój wiekowy laptop z czasów studenckich.
Zupełnie zapomniałam o mailu, który wysłałam w chwili
desperacji, a nie miałam powodu ani ochoty, by sprawdzać pocztę,
odkąd wróciłam do domu.
Znalazłam nie tylko dwa maile z zaproszeniem na rozmowę
kwalifikacyjną za tydzień, ale też listy od Mai, Star i CeCe, a także
trzy od Charliego.
Odkładając na później otwarcie tych ostatnich, przeczytałam, co
pisały siostry. Najbardziej zaskakująca była wiadomość od CeCe.
Cześć Tiggy
Ally mówiła mi, że byłaś ranna i jesteś w domu w Atlantis.
Mam nadzieję, że szybko wrócisz do zdrowia. Wiem, jak bardzo
nie znosisz chorować. Pewnie słyszałaś, że przeprowadziłam
się do Australii. Uwielbiam ten kraj i znów zaczęłam malować.
Mieszkam z dziadkiem i przyjaciółką, Chrissy. Jest tu mnóstwo
zwierzaków, które z utęsknieniem wyczekują Twojej wizyty.
Ściskam najserdeczniej, całuję
CeCe
– Brawo, CeCe – zamruczałam pod nosem. – A jednak znalazłaś
swoje miejsce na ziemi i dom.
Wreszcie wzięłam głęboki wdech i przeszłam do maili od
Charliego. W każdym było kilka miłych zdań. Pytał, jak się mam,
a w ostatnim prosił, żebym zgodziła się na dodatkowe badania, na
które chciał mnie umówić w szpitalu w Inverness w połowie marca,
po moim pobycie w Atlantis.
Innymi słowy, zakładał, że wracam do Szkocji.
Naprawdę lepiej więcej tam nie jechać, powiedziałam sobie. Cal
na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, by zaadoptować
Alicję i spakować resztę moich rzeczy oraz je odesłać…
Nie chciałam jednak zachować się niegrzecznie czy okazać
niewdzięczność za wszystko, co zrobił dla mnie Charlie, więc
napisałam szybko odpowiedź, żeby nie mieć czasu się rozmyślić.
Drogi Charlie
Dziękuję za maile. Czuję się lepiej i dużo odpoczywam.
Dziękuję, że proponujesz umówić mnie na badania, ale pewnie
będzie prościej, jeśli zrobię je tu, w Genewie. Jak wiesz, opieka
medyczna jest w Szwajcarii na bardzo dobrym poziomie.
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku
Tiggy
– Boże – zamruczałam, wciskając WYŚLIJ.
Nienawidziłam siebie za ten swój suchy, oficjalny ton, ale
gdybym napisała inaczej, nie prowadziłoby to do niczego dobrego,
a nie miałam zamiaru – choćby ze względu na Zarę – rozbijać
rodziny.
– No dobrze, Tiggy – powiedziała mama, kiedy pojawiła się
u mnie w pokoju. – Rozmawiałam właśnie z Charliem i zgodził się,
że spacer to dobry pomysł.
– Ooo – skrzywiłam się na myśl o wysłanym właśnie mailu – to
świetnie.
– Ale nie bardzo cieszy go to, żebyś wdrapywała się na schody.
Claudia i ja uznałyśmy więc, że musisz skorzystać z windy.
– Z windy? Nie wiedziałam, że jest tu winda!
– Twój ojciec zamontował ją niedługo przed… tym, jak nas
opuścił, bo sam miał trudności z wchodzeniem na piętro –
wyjaśniła. – No to, chérie, pozwól, że ubierzemy cię cieplutko
i zabiorę cię na dół.
Kiedy już byłam ubrana tak, jak uznała to za stosowne, wyszłam
z nią z pokoju, zaintrygowana, że zobaczę tę windę. Ruszyłam
w kierunku schodów prowadzących niżej, na piętro, gdzie była
sypialnia Pa Salta, ale mama mnie zatrzymała.
– Winda jest tutaj, chérie.
Wyjęła srebrny kluczyk z kieszeni spódnicy i podeszła do ściany
w korytarzu. Włożyła klucz do otworu w panelu, przekręciła,
a potem pociągnęła małą zasuwkę pod zamkiem. Panel przesunął
się w bok i ukazały się tekowe drzwi. Mama nacisnęła błyszczący
mosiężny guzik i coś lekko zaterkotało.
– Nie do wiary, że nie zauważyłam tego, kiedy byłam tu w lecie –
powiedziałam, gdy czekałyśmy na windę. – I dlaczego Pa Salt
doprowadził windę aż na mansardę, skoro jego pokój jest niżej?
– Chciał mieć łatwy dostęp do wszystkich pięter. Do zeszłej
wiosny był tu stary dźwig do transportu rzeczy – wyjaśniła mama,
gdy winda oznajmiła przybycie cichym dzwoneczkiem i drzwi się
rozsunęły.
Obie byłyśmy szczupłe, ale i tak ledwie zdołałyśmy się wcisnąć
do środka. Podobnie jak drzwi, wnętrze było z polerowanego
drewna. Przypominało mi windy w pięknych starych hotelach.
Mama zamknęła drzwi i sięgnęła do jednego z mosiężnych
przycisków. Kiedy winda ruszyła, zauważyłam, że są cztery
przyciski, choć wedle mojej wiedzy dom miał tylko trzy
kondygnacje.
– A ten jest dokąd, mamo? – Wskazałam ostatni przycisk.
– Do piwnicy. Ojciec trzymał tam wina.
– Nie wiedziałam, że mamy piwnicę. Niesamowite, że nie
znalazłyśmy jej w dzieciństwie, kiedy buszowałyśmy po domu. Jak
można się do niej dostać?
– Windą, oczywiście – odparła mama, kiedy zatrzymywałyśmy
się łagodnie na parterze.
Wyszłyśmy z windy przez podobnie otwierający się panel
w głębi korytarza prowadzącego do kuchni.
– Zaczekaj, Tiggy, tylko wezmę płaszcz i botki z garderoby
i idziemy.
Gdy mnie zostawiła, ruszyłam do holu przy wyjściu.
Zastanawiałam się, co takiego powiedziała w windzie, że zapaliła
mi się lampka alarmowa, bo wyczułam, że kłamie. Otworzyłam
szerokie drzwi i odetchnęłam cudownie pachnącym świeżym
powietrzem. Miałam nadzieję, że łatwiej będzie mi zebrać myśli,
kiedy dotlenię mózg.
To musiało zadziałać, ponieważ nagle uświadomiłam sobie, że
skoro winda jest jedynym sposobem na dostanie się do piwnicy, to
musiała tam być na długo przed zeszłą wiosną, kiedy to według
słów mamy Pa Salt kazać ją zamontować. No bo inaczej jak by mógł
chodzić tam wcześniej po wino?
– Dziwne – powiedziałam, kiedy ruszyłyśmy ścieżką prowadzącą
do jeziora. – Choć teren i klimat są tu niemal takie same jak
w Kinnaird, wszystko pachnie inaczej.
– Chcesz wrócić do Szkocji, kiedy poczujesz się już dobrze? –
spytała mama.
– Nie sądzę. Ta praca nie wygląda tak, jak sobie wyobrażałam.
– A myślałam, że byłaś tam szczęśliwa, chérie. Czy to ta
strzelanina tak cię przestraszyła?
– Nie. To był tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Jestem
pewna, że kłusownik celował w Pegaza. Wiesz, ten list, który mi
przyniosłaś, jest z rezerwatu w Malawi. Zapraszają mnie na
przyszły tydzień do Londynu na rozmowę kwalifikacyjną. Chodzi
o stanowisko konserwatora przyrody.
– Z Malawi? Miałabyś lecieć w przyszłym tygodniu do Londynu?
– Popatrzyła na mnie zaniepokojona. – Mam nadzieję, że nie
planujesz takiej podróży, co?
– Owszem. Chciałabym z nimi porozmawiać. Od dawna
marzyłam o Afryce, przecież wiesz.
– Tiggy, wracasz do zdrowia po ciężkiej chorobie. Wyjazd do
Afryki to… czyste szaleństwo! Co powie na to Charlie?
– On nie jest moim opiekunem, mamo.
– Ale twoim lekarzem i musisz go słuchać.
– Właśnie napisałam do niego, że od teraz będę się leczyć
w Genewie. To dużo łatwiejsze niż latanie do Szkocji.
– A jednak do Londynu zamierzasz się wybrać, a potem może
nawet do Malawi?! – Mama zmrużyła oczy. – Tiggy, o co w tym
wszystkim chodzi?
– O nic. Porozmawiamy o tym później. Jak się ma Maja?
Zrozumiała, że chcę zmienić temat.
– Świetnie. To cudowne, że odnalazła szczęście. Mam nadzieję,
że niedługo zabrzmią dzwony weselne.
– Wyjdzie za Floriana?
– Nie powiedziała wprost, ale czuję, że myśli o własnych
dzieciach.
– Wspaniale… następna generacja…
– A skoro już o tym mowa, dziś rano dowiedziałam się, że za
parę tygodni ma zamiar odwiedzić nas Ally z małym
Niedźwiadkiem. Nie mogę się wprost doczekać. Ma nadzieję, że cię
tu jeszcze zastanie – dodała mama znacząco.
– Nawet jeśli w przyszłym tygodniu wyskoczę do Londynu,
postaram się wrócić na czas, by ich zobaczyć. A jeśli się nie uda, to
przynajmniej nie będzie ci mnie brakowało, bo będziesz miała
dzidziusia do niańczenia. O rany, wydaje się, że sama tak niedawno
byłam małą dziewczynką i leżałam chora w łóżku, kiedy Elektra
roznosiła dom swoimi wrzaskami!
Uśmiechnęłam się.
– No, miejmy nadzieję, że szybko wyzdrowiejesz – powiedziała
mama. – Robi się zimno, Tiggy. Musimy iść do domu.
A kiedy tylko przekroczyłyśmy próg, zaordynowała:
– Teraz kładź się do łóżka. Zaraz przyniosę ci herbatę.
– Tak naprawdę, skoro już mam tę windę, wolałabym posiedzieć
trochę w kuchni z tobą i Claudią. Dokuczyła mi już ta samotność na
górze – poskarżyłam się płaczliwym tonem.
– D’accord – zgodziła się. – Zdejmij kurtkę, powieszę ją ze swoją.
Dałam jej kurtkę i ruszyłam korytarzem do przestronnej kuchni,
która w dzieciństwie była moim ulubionym miejscem w tym domu.
Kiedy chorowałam, wielką atrakcją było dla mnie zejście na dół do
Claudii i pomaganie jej w gotowaniu, gdy mama załatwiała coś na
mieście.
– Wiesz, Claudio, gdyby jakaś perfumiarka potrafiła zamknąć
w butelce zapach z twojej kuchni, to od razu bym go kupiła –
powiedziałam, podchodząc, żeby cmoknąć ją w policzek na
powitanie.
Odwróciła się od garnka aromatycznej zupy, którą właśnie
mieszała. Jej pełna zmarszczek twarz rozpromieniła się z radości.
– O, to musiałaby być mieszanka bardzo różnych zapachów, bo
tu pachnie co chwila inaczej.
Nalała wody do czajnika i włączyła go.
– Zauważyłaś? – rzuciłam. – Jestem na dole! Właśnie wróciłam ze
spaceru z mamą.
– Pewnie, pewnie, bardzo się cieszę. Też jestem zdania, że przyda
ci się trochę świeżego powietrza. Marina, jak większość paryżanek,
najwyraźniej się go boi.
Przywykłam do pogardliwych uwag Claudii na temat
Francuzów. Jako Niemka, i to w pewnym już wieku, nie była do nich
najlepiej nastawiona.
– Pewnie… ciężko ci tu teraz bez Pa Salta? – spytałam.
– Oczywiście, Tiggy, wszystkim nam jest niełatwo. Ten dom
stracił duszę… a ja…
Pierwszy raz w życiu widziałam Claudię bliską łez. Choć to ja
spośród wszystkich sióstr byłam z nią najbliżej, nawet przy mnie
nigdy nie zdradzała takich emocji.
– Po prostu chciałabym, żeby było inaczej – dodała.
Kazała mi usiąść przy stole, po czym postawiła przede mną dwie
ciepłe babeczki i miseczkę z dżemem.
– Chciałabyś, żeby Pa Salt nadal żył? O to ci chodzi? – spytałam.
– Tak, o to.
W kuchni pojawiła się mama i patrzyłam, jak Claudia od razu
chowa się za swoim codziennym, nieco obcesowym, sposobem
bycia.
– Herbaty?
Piętnaście minut później mama kazała mi iść na górę odpocząć.
Obserwując, jak bierze klucz do windy ze skrzynki przy drzwiach
kuchennych, czułam się jak więzień, którego zaraz odprowadzą pod
eskortą z powrotem do celi. Stałam za nią w holu, kiedy otwierała
panel i popychała go. Uważnie śledziłam, jak to robi.
– Dlaczego Pa Salt postanowił ukryć tę windę? – spytałam, gdy
jechałyśmy na górę.
– Nie pytaj mnie, chérie. Może nie chciał, żebyście wy,
dziewczynki, stale nią jeździły – odparła. – A może przez dumę. Bo
nie życzył sobie, żebyście wiedziały, jak bardzo jest chory.
– Więc ten zawał nie był czymś nieoczekiwanym?
– No… nie… To tylko dowód, jak poważną sprawą może być
niedomaganie serca – dodała znacząco, kiedy dotarłyśmy na
mansardę. – Odpocznij teraz, Tiggy. Potem zastanowię się, czy
można zabrać cię znów na dół na kolację.
Wyszła z mojego pokoju, a ja usiadłam przy oknie, by zebrać
myśli. Choć widziałam wiele cudownych zachodów słońca
w Atlantis, nigdy nie przestawały mnie fascynować te spektakle
rozświetlające góry czerwonozłotym blaskiem. Jedyna różnica, że
teraz wewnątrz domu panowała cisza. Dawniej zawsze w pokoju
którejś z sióstr dudniła muzyka, pełno było śmiechu,
przekomarzań, warkotu zbliżających się do nabrzeża motorówek
albo kosiarki sunącej po trawniku.
Teraz, choć mama i Claudia były w domu, wydawało się, że
w Atlantis życie zamarło, jakby wyparowała stąd cała energia Pa
Salta i moich sióstr, pozostawiając jedynie duchy dawnych
wspomnień. To było strasznie smutne i przygnębiające.
Zastanawiałam się, jak radzą sobie z tym na co dzień mama
i Claudia. Bo czemu miała teraz służyć ich krzątanina? Claudia
gotowała jedynie dla mamy. Dbała o dom, do którego my, siostry,
zaglądałyśmy bardzo rzadko. Mamie zostało puste gniazdo. Atlantis
było całym ich życiem. To co miały teraz przed sobą, musiało
wydawać się jak przepaść, jedna otchłań nicości.
– Nie lubię tu być bez sióstr i Pa Salta… – zamruczałam cicho.
Wstając od okna, zdałam sobie sprawę, że naprawdę nabrałam
już sił. Dwa i pół tygodnia tutaj uświadomiło mi, że wyrosłam
z domu swojego dzieciństwa.
– Chcę wrócić do własnego życia – szepnęłam sama do siebie. –
A dokładniej: muszę odkryć, w jakim kierunku pójść.
Włączyłam laptop i wyjęłam list z rezerwatu w Malawi.
Przeczytałam go raz jeszcze i nie zastanawiając się już dłużej,
odpowiedziałam mailowo, że przyjadę na rozmowę kwalifikacyjną
do Londynu.
Poczułam wielką ulgę, że wreszcie podjęłam decyzję –
jakąkolwiek – by pchnąć swoje życie naprzód. A potem wróciłam
myślami do Atlantis. Miałam pewne plany na tę noc…
*
Czekałam jak na szpilkach, aż wreszcie po północy usłyszałam,
że mama zamyka za sobą drzwi swojego pokoju. Odczekałam dobre
dwadzieścia minut, powtarzając sobie z pamięci składniki leków
Angeliny, żeby nie zasnąć, i przypominając sobie słowa
przekleństwa. Nie miałam pojęcia, czemu czułam, że nie wolno mi
go zapomnieć, ale z jakiegoś powodu codziennie je powtarzałam.
Wreszcie włożyłam starą parę futrzanych botków na gumie,
gruby wełniany sweter i wzięłam latarkę, którą mama zawsze
zostawiała mi na nocnej szafce. Wyszłam z sypialni i na palcach
ruszyłam korytarzem. Dopiero przy samych schodach zapaliłam
latarkę, by zejść cicho na parter. Ze skrzynki z kluczami w kuchni
wyjęłam ten, którego używała mama do otwierania windy, a potem
zlokalizowałam odpowiedni panel w korytarzu. Udało mi się go
otworzyć i odsunąć. Poświeciłam na drzwi windy. Istniało ryzyko,
że mama dosłyszy terkot ze swojego pokoju, ale na szczęście jej
sypialnia była na drugim końcu korytarza.
Nacisnęłam guzik, by przywołać windę. Kiedy nadjechała,
weszłam do środka i poświeciłam sobie na mosiężne przyciski.
Wybrałam najniższy i poczułam, jak winda rusza w dół, a po kilku
sekundach się zatrzymuje. Otworzyłam drzwi. Przede mną była
tylko nieprzenikniona ciemność. Znów zapaliłam latarkę i zrobiłam
krok naprzód, ale kiedy tylko moja stopa dotknęła betonowej
podłogi, wszystko zostało nagle zalane jaskrawym światłem.
Rozejrzałam się i zobaczyłam, że mama mówiła prawdę o tym,
co się tu mieści. Pomieszczenie nie przypominało wilgotnej piwnicy.
Było niskie, ale przestronne, może tej samej wielkości co mieszcząca
się nad nim kuchnia. Przy ścianach stały półki pełne butelek wina.
Uznałam to za bardzo dziwne, bo przecież Pa Salt pił tylko przy
wyjątkowych okazjach lub w święta, a trzymał tu tak wielki zapas.
Przeszłam się wokół, ścierając palcami kurz z niektórych starszych
butelek. Czułam ulgę i rozczarowanie zarazem. Nie było tu nic
takiego, co pewnie spodziewałam się znaleźć.
Nagle mój wzrok przyciągnęła ćma, trzepocząca skrzydłami przy
jednej z żarówek na suficie, i dostrzegłam pęknięcie w ścianie niżej,
które ginęło za półką. Podeszłam, żeby się lepiej przyjrzeć.
– Nie ma mowy, nie dasz rady tego przesunąć, Tiggy –
mruknęłam do siebie, ale zdjęłam dwa środkowe rzędy butelek,
a potem poświeciłam latarką na mur za półką i zobaczyłam panel
identyczny jak ten, który maskował windę. Wyjęłam więc jeszcze
jeden niższy rząd butelek i dostrzegłam maleńką okrągłą dziurkę
na klucz w ścianie.
Moje serce biło szybko, gdy kluczem od windy sięgnęłam do
zamka, żeby spróbować, czy pasuje. Pasował, usłyszałam, jak zamek
się otwiera z lekkim metalicznym kliknięciem. Przytrzymując
zasuwkę, próbowałam popchnąć i przesunąć panel, jak to robiłam
z tym na parterze. Od razu ustąpił. Niestety, półka z winem stała
zbyt blisko ściany, żeby pozwolić na dalsze ruchy.
– A niech to cholera! – zaklęłam i moje słowa odbiły się echem po
piwnicy. Czułam, że ogarnia mnie zmęczenie, więc ostatkiem sił
wsunęłam panel na miejsce, zamknęłam zamek i ułożyłam
z powrotem butelki, żeby wszystko wyglądało tak, jak to zastałam.
Po co się tak denerwuję? Przecież wolno mi robić, co zechcę,
w domu, który częściowo do mnie należy, pocieszałam się, wracając
zasapana do windy.
Kiedy do niej dotarłam, okazało się, że drzwi otacza stalowa
rama i że są tu dodatkowe drzwi, których nie zauważyłam, bo
ginęły w środku. Obok był przycisk, za którego naciśnięciem –
mogłabym się założyć – chowały się w ścianę.
– O rany, zupełnie jak w jakimś bankowym sejfie czy czymś
w tym rodzaju – zamruczałam pod nosem.
Kusiło mnie, by wcisnąć guzik, ale uświadomiłam sobie, że
gdyby te stalowe drzwi się zamknęły, zostałabym tu uwięziona bez
możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym.
Dziesięć minut później wyczerpana położyłam się do łóżka.
Zastanawiałam się, jak dalej prowadzić swoje śledztwo i dowiedzieć
się więcej.
36

Mama następnego dnia rano przyniosła mi śniadanie na tacy.


– Bon matin, chérie – powiedziała, stawiając mi ją na kolanach. –
Dobrze spałaś?
Może to moja bujna wyobraźnia, ale byłam pewna, że jej bystre
zielone oczy popatrują na mnie podejrzliwie.
– Czuję się świetnie, dziękuję. Czy Claudia ma dzisiaj wolne?
– Tak, właśnie wzięła trzy dni urlopu, żeby odwiedzić kogoś
z rodziny. Jesteśmy więc tylko ty i ja. Jak już zdradziłam CeCe, kiedy
byłam u niej w Londynie, bardzo kiepska ze mnie kucharka, ale
Claudia zostawiła to, co lubisz, w zamrażarce, więc muszę to tylko
podgrzewać.
– Nie ma problemu, mamo. W najgorszym razie przyrządzę nam
obu pieczeń orzechową.
Uśmiechnęłam się.
– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. – Mama zmarszczyła nos.
Jak wielu paryżan była snobką, jeśli chodzi o kuchnię. Uważała, że
danie bez mięsa to kpina. – Po śniadaniu zmierzę ci ciśnienie. Jesteś
trochę blada, chérie. – Przypatrywała się mi chwilę, a ja starałam
się, jak mogłam, nie zaczerwienić. – Nie mogłaś zasnąć?
– Spałam bardzo dobrze. Zastanawiam się tylko, czy mogłabyś
skontaktować się z doktorem Gerberem. Może poleciłby jakiegoś
kardiologa w Genewie.
– Och, Tiggy, doktor Gerber umarł kilka miesięcy temu, ale
zadzwonię do jego kliniki. Jesteś pewna, że nie chcesz zostać pod
opieką Charliego?
– Tak. Powinnam jak najprędzej umówić się na wizytę do kogoś,
kogo polecą nam tutaj. Zamierzam lecieć na tę rozmowę
kwalifikacyjną do Londynu i muszę się upewnić, że fizycznie jestem
zdolna do podjęcia tej pracy.
– Wiesz dobrze, co o tym myślę, ale jesteś dorosłą kobietą, nie
dzieckiem. Więc zrobię rozeznanie. A teraz zabierz się za śniadanie.
Niedługo wrócę.
Kiedy jadłam, pomyślałam o piwnicy i tajemniczych drzwiach.
Uznałam, że powinnam spytać mamę wprost, kiedy wróci. A potem
usłyszałam dzwonek telefonu stacjonarnego. Kilka minut później
mama przyszła na górę i podała mi słuchawkę.
– Do ciebie. Twierdzi, że jest twoją przyjaciółką.
– Dziękuję.
Wzięłam słuchawkę.
– Halo?
– Cześć, Tiggy, mówi Zara. Jak się masz?
– Witaj, miło cię słyszeć. – Uśmiechnęłam się. – Już dużo lepiej,
dzięki. A u ciebie wszystko w porządku?
– Tak. Jestem na lotnisku. W Genewie.
– Co?!
– Mogłabyś wytłumaczyć mi, jak do ciebie dojechać?
– Aaa… skąd masz mój numer?
– Zajrzałam do komórki taty.
– No tak… Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś?
– Mmm… Wyjaśnię wszystko, jak się zobaczymy.
– Zaczekaj chwilkę… Ona jest w Genewie – powiedziałam
bezgłośnie do mamy. – Gdzie Christian?
– Właśnie odwiózł Claudię na lotnisko. Może jeszcze jest gdzieś
w pobliżu – odparła.
Kazałam Zarze czekać przy informacji w hali przylotów.
Zadzwoniłyśmy do Christiana i poprosiłyśmy, żeby ją stamtąd
zabrał.
– Co ona tu robi, Tiggy? Jej rodzice wiedzą? – spytała mama.
– Wątpię. Jest specjalistką od ucieczek.
– No to musisz natychmiast zadzwonić do Charliego.
– Mogłabyś zrobić to za mnie?
– Mogę, ale… przecież na pewno będziesz chciała sama z nim
porozmawiać?
– Powiedz, że postaram się, by Zara zatelefonowała do niego,
kiedy dotrze do Atlantis.
– D’accord, ale… On tyle dla ciebie zrobił. Dlaczego nie chcesz
z nim mówić?
– Po prostu… nie.
– Rozumiem… – Poddała się. – No dobrze, jeśli ta mała się tu
zatrzyma, ulokuję ją w pokoju Ally, niedaleko od ciebie, chérie.
– Dziękuję.
– To trudna młoda osóbka?
– Zara jest urocza, ale ma skomplikowaną sytuację rodzinną.
– No, mam nadzieję, że jej przyjazd nie zakłóci twojej
rekonwalescencji. Za tę pannę odpowiadają rodzice, nie ty. W takim
razie dzwonię do jej ojca.
Mama obróciła się i wyszła z pokoju.
*
– Tiggy…!
Zara wparowała do mojego pokoju i od razu podeszła mnie
uściskać.
– Jak się czujesz? – spytała, przysiadając na brzegu łóżka.
– Doskonale, ale mama upiera się, że mam tu siedzieć i nic nie
robić.
– Tylko dla twojego dobra, Tiggy. Wszystkim nam jesteś
potrzebna zdrowa, nie chora.
– Jestem zdrowa – zaoponowałam, słysząc, że brzmi to żałośnie.
– Ale przede wszystkim powiedz, co ty tutaj robisz? Mama
zadzwoniła do twojego taty i poinformowała go, że jesteś
w Genewie. Prosił, żebyś się odezwała natychmiast, kiedy się tu
pojawisz.
– Tak naprawdę dziwię się, że w ogóle zauważył moją
nieobecność. Przyjechałam do domu na ferie, ale prawie go nie
widywałam.
– A co z mamą?
– Nie uwierzysz! Ona siedzi w Kinnaird. Z własnej
nieprzymuszonej woli. Nie mam pojęcia, co się dzieje – westchnęła –
ale coś się święci. Wiesz, że mama nigdy nie lubiła tego miejsca,
a teraz nagle oznajmiła ojcu, że zajmie się posiadłością, skoro on nie
ma na to czasu.
– To chyba dobrze? Bo i ty będziesz mogła częściej tam jeździć.
– Pod warunkiem że zostanę zaproszona… – rzuciła z przekąsem
Zara. – Mama nie pozwoliła mi jechać ze sobą, kazała mi zostać
w domu i nadrabiać zaległości, bo opuściłam mnóstwo lekcji.
– W Kinnaird trudno byłoby ci się skupić na nauce.
– Pewnie tak. – Spojrzała w okno na Jezioro Genewskie. – Tu jest
jak w zamku z bajki. Przepiękne miejsce! A twoja mama jest
naprawdę urocza. Christian mówił, że jeśli chcę, nauczy mnie
prowadzić motorówkę. Facet jest w świetnej formie jak na swoje
lata, nie sądzisz?
– Chyba tak. – Uśmiechnęłam się na ten jej komentarz. – Był tu
przez całe moje życie, odkąd pamiętam, więc nigdy się nad tym nie
zastanawiałam.
– A właśnie, kiedy jechaliśmy z lotniska, dzwoniła do niego twoja
siostra, Elektra. On nie będzie sobie zawracał głowy kimś takim jak
ja, kiedy wydzwania do niego słynna supermodelka, prawda? –
Wzruszyła ramionami.
– Elektra dzwoniła do Christiana? – spytałam zdumiona. – Nie
odzywała się do mnie od wielu miesięcy.
– Tak? Jaka ona jest?
– Bardzo żywiołowa – odparłam i do tego się ograniczyłam.
Miałyśmy zasadę, by nigdy nie wypowiadać się na temat naszej
znanej siostry przy kimś spoza rodziny. – A teraz może pokażę ci
twój pokój. Pewnie chciałabyś się odświeżyć po podróży?
– Chętnie.
Poprowadziłam Zarę korytarzem do drzwi sypialni Ally.
– Sześć dziewczyn. Musiało być wam tu fajnie – zauważyła, gdy
weszłyśmy do pokoju. – Zupełnie jak w internacie. Na pewno
zawsze miałaś się z kim bawić – powiedziała z zazdrością. – W dużej
rodzinie nie można czuć się samotnym.
– Jako dziecko sporo chorowałam, więc często siedziałam sama,
ale masz rację, przyjemnie było mieć dokoła siebie tyle sióstr.
A teraz powinnaś zadzwonić do taty.
– Dobra – bąknęła z paniką w oczach.
Zeszłyśmy na dół i zaprowadziłam ją do kuchni.
– Co ty tu robisz, chérie? – rzuciła mama na mój widok. – Wiesz,
że nie powinnaś…
Przerwałam jej.
– Naprawdę czuję się całkiem zdrowa, słowo. I zjem tu z wami
lunch, kiedy tylko Zara porozmawia przez telefon z tatą. – Wzięłam
aparat i podałam dziewczynie.
– Dzięki – szepnęła i wyszła z kuchni, wybierając numer.
– Mam nadzieję, że naprawdę do niego zadzwoni – zwróciłam się
do mamy, która przykucnęła przy piecyku i zaglądała z niepokojem
do czegoś, co tam szykowała.
– Jak długo powinno się podgrzewać pieczeń orzechową, Tiggy?
– Nie martw się, przypilnuję sama.
– Merci.
– Nagrałam się tacie na pocztę głosową, bo tata nie odbierał –
oznajmiła Zara po powrocie do kuchni. – Powiedziałam, że tu
jestem i że wszystko w porządku.
– Czy tobie też odpowiada coś takiego jak pieczeń orzechowa,
Zaro? – spytała mama, nakrywając do stołu.
– Oczywiście, dziękuję. Odkąd poznałam Tiggy, staram się nie
jeść mięsa, choć od czasu do czasu mam straszną ochotę na kanapkę
z bekonem.
– Nie martw się, chyba wszystkim nam się to zdarza. –
Uśmiechnęłam się do niej. – Nie mam pojęcia dlaczego i mnie, bo
nawet kiedy jeszcze jadłam mięso, nie przepadałam za
wieprzowiną. No dobrze. Mamo, może przygotuję jakieś warzywa
do tej pieczeni?
W końcu usiadłyśmy do jedzenia i Zara zaczęła zasypywać
mamę pytaniami o Atlantis i moje siostry. Zobaczyłam, jak mama,
zagłębiając się we wspomnienia z czasów, kiedy byłyśmy małe,
wreszcie się odpręża.
– Szkoda, że i ja nie znalazłam się tu pod twoją opieką. – Zara
westchnęła.
Ja tymczasem poszłam po tartę cytrynową, którą zostawiła nam
na deser Claudia, i espresso przygotowane jak zwykle przez mamę.
– Deser, Zaro? – spytałam.
– Nie, dziękuję – odparła. – Skoczyłabym tylko do łazienki.
– To rzeczywiście urocza dziewczyna – przyznała mama, kiedy
Zara wyszła. – Ale nie tego ci teraz trzeba. Zawsze zbierasz jakieś
kulawe kaczęta i zbłąkane dusze…
– To nie ja je znajduję, ale one mnie. To działa w obie strony.
Poza tym lubię Zarę – powiedziałam.
Dziewczyna po chwili wróciła.
– Mam ochotę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, nim się
ściemni – oznajmiłam. – Pójdziesz ze mną?
– Z przyjemnością. – Skinęła głową i wyszłyśmy, nim mama
zdołała zgłosić weto. – Jak tu spokojnie – zachwyciła się Zara, kiedy
ruszyłyśmy trawnikiem. Na źdźbłach widać już było zbierające się
kropelki wilgoci, które w nocy chwyci mróz.
– Nie było tu tak, gdy dorastałam – zastrzegłam. – Miałam pięć
sióstr. Zawsze któraś krzyczała na którąś. Patrz, to był specjalny
ogród Pa Salta. Szkoda, że to marzec i są tu tylko przebiśniegi
i zimowe bratki, w lecie wokół tej altany kwitnie masa róż.
Przysiadłam na ławce, a Zara chodziła, rozglądając się.
Zatrzymała się przy sferze armilarnej pośrodku ogrodu. Chciała,
żebym jej powiedziała, co to jest i co jest napisane na okręgach.
– Więc jednej siostry brakuje? – spytała po tym, jak jej wszystko
wyjaśniłam. – I nie chciałabyś jej poszukać?
– Nie wiem nawet, czy istnieje. Gdyby tak było, jestem pewna, że
Pa Salt by ją odnalazł.
– Chyba że wolała pozostać w ukryciu – rzuciła, przysiadając się
do mnie na ławce. – Ja strasznie chciałabym mieć brata albo siostrę
– dodała z zazdrością.
Robiło się ciemno i zimno, wróciłyśmy więc i zastałyśmy mamę
w holu. Trzymała telefon i podała go Zarze.
– Twój ojciec jest na linii, chérie.
Kiedy dziewczyna rozmawiała z tatą, popchnęłam drzwi do
salonu, który zawsze kojarzył mi się ze świętami Bożego
Narodzenia. Trzy wygodne kanapy ustawiono tu w podkowę przy
kominku. Wszystko było przygotowane, by rozpalić w nim ogień.
Przyłożyłam zapałkę do szczap i natychmiast buchnęły płomienie.
Drewno było suchuteńkie po wielu tygodniach w domu.
– Jaki cudowny stąd widok – zachwyciła się Zara, wchodząc.
Usiadła obok mnie przed nabierającym impetu ogniem.
– Co powiedział tata?
– Mówi, że mam wracać do domu. Zarezerwuje mi bilet na jutro
i odbierze mnie z lotniska w Inverness, żebym znów nie uciekła.
– No, to chyba najlepsze wyjście. Ale myślę, że powinnaś
pomówić z nim o tym, co się dzieje u ciebie w domu, o wyjeździe
mamy i tym, że on jest stale w szpitalu.
– Leć ze mną – poprosiła, patrząc na mnie błagalnie swoimi
niebieskimi oczami. – Tak się martwię o tatę. Wygląda okropnie,
jakby… nie spał od wielu tygodni. I nie chce jechać do Kinnaird. On
ci ufa. Jesteś mu potrzebna…
– Zaro, przecież…
– Proszę, Tiggy, jedź ze mną. Ja też cię potrzebuję, jesteś jedyną
osobą, z którą mogę porozmawiać.
Wstałam, żeby poprawić drwa w palenisku i w ten sposób uciec
przed jej błagalnym spojrzeniem. Przekorny wewnętrzny głos
mówił mi, że to niezły pomysł, by pojechać do Kinnaird. Mogłabym
przynajmniej spakować swoje rzeczy, pożegnać się z Calem,
Thistle’em i Beryl. Poza tym w przyszłym tygodniu i tak miałam być
w Wielkiej Brytanii na rozmowie kwalifikacyjnej…
– No dobrze – poddałam się. – Pojadę.
Zara aż pisnęła z radości i uściskała mnie, a ja nienawidziłam
siebie za ten dreszczyk emocji, jaki mnie przebiegł na myśl, że znów
zobaczę się z Charliem.
37

– To ci niespodzianka – mruknęła Zara, kiedy wychodziłyśmy


z hali lotniska w Inverness. Uniosła wzrok znad smartfona. – Tata
wysłał mi esemesa, że nie może nas odebrać. Musiał pojechać do
Kinnaird. Mamy wziąć taksówkę.
– Dobrze – powiedziałam i poszłam za nią na postój.
Podczas półtoragodzinnej jazdy do Kinnaird dostrzegłam
pierwsze oznaki wiosny. Polany, które mijaliśmy, były ciężkie od
topniejącego śniegu spływającego z gór w miarę podnoszenia się
temperatury. Jezioro błyszczało błękitem pod bezchmurnym
słonecznym niebem. Na jego brzegach tu i ówdzie pojawiały się już
pierwsze kaczeńce. Gdy taksówka pokonywała stromy podjazd do
rezydencji, spod śniegu wyłaniały się spore połacie zielonej trawy.
Zara uparła się, że zaniesie mi plecak do chaty. W progu stał Cal.
Czekał na mnie.
– Cześć, nieznajoma – powiedział i przygarnął mnie do swojej
muskularnej piersi. Ale zaraz rozdzieliło nas szare futro.
Thistle stanął na tylnych łapach, przednie bez trudu oparł mi na
ramionach i z radości wylizał mi jęzorem całą twarz.
– Chyba cieszy się, że wróciłaś. – Cal roześmiał się. – Ale ja myślę,
że ciebie i Zarę powinno się zaczipować, żeby wiedzieć, gdzie
jesteście, jak was dokądś poniesie. Jak się masz, Tig? – spytał, gdy
Thistle, utwierdziwszy się, że naprawdę wróciłam, rzucił się witać
Zarę.
– Dużo lepiej, dzięki. Przepraszam, że napędziłam wam stracha,
Cal.
– Oj, prawda, prawda, nie ma co zaprzeczać. Dziedzic wychodził
z siebie, kiedy znikłaś, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Choć nie powiedziałbym tego o tym, co się tu dzieje, odkąd
wyjechałaś. Naprawdę dostaliśmy nieźle w kość, Tig. – Zniżył głos,
żeby Zara, która bawiła się z Thistle’em na podwórku, nie słyszała. –
Czy Charlie coś ci mówił?
– W Hiszpanii, trochę. Coś o problemach prawnych.
– To tylko część kłopotu – szepnął, gdy Zara zbliżała się do drzwi.
– No dobrze, to chodźmy zobaczyć koty, zanim się ściemni –
zaproponowałam, uśmiechając się do niej. – Jak sobie radzą, Cal?
– O, czują się świetnie. Nadal nie są zbyt towarzyskie, ale
robiłem co w mojej mocy.
Jak można się było spodziewać, koty okazały niezadowolenie
z mojego zniknięcia, nie pokazując się nam. Dopiero po jakimś
czasie Zara zauważyła Posy siedzącą w jej ulubionym boksie
i próbowała skusić ją do wyjścia.
– To niezbyt wdzięczne zwierzęta do opieki – powiedziała, gdy
wróciłyśmy i znalazłyśmy się pod tylnym wejściem do rezydencji.
Gdy otworzyła drzwi, wyraźnie usłyszałam ze środka płacz kobiety.
– Owszem – przyznałam. – Czy to twoja mama? – spytałam
gotowa w jednej chwili zmykać.
– Nie. – Weszła i dała mi znaki, bym ruszyła za nią.
– Naprawdę, powinnam wracać do chaty…
– Proszę, Tiggy, sprawdźmy, kto to.
Z oporami ruszyłam dobre kilka kroków za nią. Skręciła
z korytarza do kuchni.
– Och, Beryl, co się stało? – usłyszałam, jak pyta, gdy
zatrzymałam się parę metrów przed drzwiami.
– Nic, nic, kochanie, nic.
– Przecież widzę, że masz jakieś zmartwienie. Jest tu ze mną
Tiggy. Chodź, Tiggy! – zawołała dziewczyna, więc weszłam do
środka.
– To tylko zaziębienie i przez to łzawią mi oczy, nic więcej –
powiedziała Beryl. – Witaj, Tiggy.
– Dzień dobry, Beryl.
Widziałam, że stara się opanować.
– Zaro – otarła oczy – może przyniosłabyś mi trochę jajek ze
spiżarni?
– Dobrze. – Dziewczyna wyczuła aluzję, popatrzyła na mnie
zaskoczona i wyszła z kuchni.
– Beryl, o co chodzi? Co się stało?
– Och, Tiggy, ale się namieszało! To straszne… Nie powinnam
była mu mówić. Przecież wtedy by nie wrócił i nie postawił
biednego dziedzica w tej sytuacji. Nieszczęsny dzień, w którym go
urodziłam! Jest zły do szpiku kości. Przyszłam tu już tylko po to,
żeby złożyć wymówienie. Pakuję się i zabieram stąd najszybciej, jak
to możliwe.
Podała mi kopertę.
– Dopilnujesz, żeby to trafiło do rąk dziedzica? Pewnie i tak się
tego spodziewa.
– Naprawdę nie rozumiem, o czym mówisz – powiedziałam, idąc
za nią korytarzem do małego pomieszczenia służącego za
garderobę.
Włożyła zimowe buty, grubą parkę i rękawice, w których
pokonywała drogę do domu.
– Niestety, niedługo wszystkiego się dowiesz!
– Może… powinnaś jednak zostać i pomówić z Charliem?
Cokolwiek to jest, on nie da sobie tu rady bez ciebie.
– Po tym, co się stało, ucieszy się, że się wyniosłam, wierz mi,
Tiggy. Zrujnowałam tę rodzinę i nic się już z tym nie zrobi.
Rzuciła mi jeszcze ostatnie pełne rozpaczy spojrzenie i wyszła
tylnymi drzwiami.
– O rany, ona chyba naprawdę jest załamana, co, Tiggy? –
powiedziała Zara, pojawiając się obok mnie z przyniesionymi
jajkami.
– Najwyraźniej. Powiedziała, że odchodzi.
– Przecież nie może odejść. Kinnaird bez Beryl to jak… jak tata
bez stetoskopu. – Zara wzruszyła ramionami. – To jej dom i zawsze
nim był. No… – popatrzyła na jajka – zdaje się, że sama będę
musiała szykować dziś kolację dla siebie i taty, chyba że pojawi się
mama…
Kiedy wróciłyśmy do kuchni, usłyszałyśmy, jak otwierają się
drzwi salonu. Wyjrzałyśmy i zobaczyłyśmy, że Charlie prowadzi
korytarzem jakiegoś mężczyznę w tweedowym garniturze.
– Dziękuję, że przyszedłeś tak szybko, James. Teraz przynajmniej
wiem, jakie mam opcje – usłyszałyśmy, kiedy mijali drzwi.
– Sytuacja jest trudna, ale jestem pewien, że znajdziemy jakieś
wyjście. Dobrego dnia, panie Kinnaird.
Usłyszałyśmy zamykanie drzwi frontowych. Potem Charlie
głęboko westchnął i ruszył korytarzem do kuchni. Zara wyskoczyła
mu na spotkanie.
– Cześć, tato! Jesteśmy. Kto to był? – spytała.
– Mój prawnik, Zaro. O, witaj, Tiggy… – Był wyraźnie zaskoczony,
kiedy zobaczył mnie wychylającą się zza jego córki. – Nie
wiedziałem, że przyjedziesz.
– Co tu się dzieje, tato? Przed chwilą widziałyśmy Beryl tonącą
we łzach. Mówiła, że odchodzi.
– O Boże, gdzie ona jest? Pójdę i z nią pomówię. – Nie tylko jego
twarz świadczyła o tym, jak bardzo jest wyczerpany, ale było to
także słychać w jego głosie.
– Już wyszła – rzuciła Zara.
– I niestety, dała mi to. – Przekazałam mu kopertę.
– Domyślam się, co jest w środku – powiedział.
– Tato, daj spokój, powiesz wreszcie, o co chodzi, czy nie?
Zostawmy na chwilę Beryl. Gdzie jest mama?
– Ja… – Charlie popatrzył na córkę, potem na mnie i pokręcił
bezradnie głową.
– Tato, przestań traktować mnie jak dwulatkę. Jestem dorosła
i chcę wiedzieć, co się dzieje!
– Zgoda. – Skinął głową. – Może chodźmy do dużego salonu
i siądźmy? Dobrze zrobiłaby mi odrobina whisky.
– Lepiej idźcie sami, ty i Zara – zasugerowałam. – Ja i tak
powinnam już wracać do chaty.
– Zostań, Tiggy – poprosiła Zara. – Nie masz nic przeciwko temu,
tato, prawda?
– Oczywiście, że nie. – Charlie uśmiechnął się do mnie blado. –
Byłaś niesamowita, Tiggy. I pewnie powinnaś też tego wysłuchać, bo
to dotyczy również twojej przyszłości.
W salonie Zara i ja usiadłyśmy na kanapie, a Charlie nalał sobie
solidną porcję whisky z butelki w barku. Usiadł w fotelu przy
kominku i wziął spory łyk.
– Chcesz, żebym traktował cię jak dorosłą, Zaro, i tak właśnie
zrobię. Zacznę od sprawy najważniejszej. Przykro mi to powiedzieć,
kochanie, ale twoja mama chce rozwodu.
– W porządku. – Skinęła spokojnie głową. – To dla mnie żaden
szok, tato. Musiałabym być głucha i ślepa, by sądzić, że jest wam ze
sobą dobrze.
– Strasznie mi przykro, przepraszam, Zaro.
– Gdzie mama?
– Mieszka… gdzie indziej.
– Tato, spytałam, gdzie jest. „Gdzie indziej” to nie odpowiedź.
Mówiła mi, że jedzie do Kinnaird. No i co?
– Zatrzymała się u Frasera, w jego domu, tuż za główną bramą.
To ten człowiek, który znalazł cię przy drodze, kiedy złapałaś gumę,
jak uciekałaś ostatnim razem.
– Ach, on! – Zara przewróciła oczami. – Wiem, mama
wspominała, że kilka razy z nim jeździła, podobno ją uczył.
– Możliwe. No to już wiesz, gdzie jest.
– Czyli Fraser jest kimś w rodzaju jej nowego chłopaka?
– Tak.
– Tato. – Zara wstała i podeszła do ojca. – Tak mi przykro. –
Objęła go i przytuliła.
– Nie tobie powinno być przykro, Zaro. Nie ty doprowadziłaś do
tej sytuacji. To twoja mama i ja mamy problem.
– Kiedyś, w złości, mówiła mi, że ożeniłeś się z nią tylko dlatego,
że była w ciąży. To prawda?
– Nie będę kłamał. Z tego powodu pobraliśmy się tak szybko, ale
nic a nic nie żałuję. – Wyciągnął rękę do córki i ścisnął jej dłoń. –
Mam ciebie i to było tego wszystkiego warte.
Widziałam, że Charlie jest bliski łez, i zastanawiałam się, czy nie
powinnam po prostu się stamtąd wymknąć i zostawić ich samych.
– Hm… może pocieszy cię to, że od lat chciałam, żebyście się
rozwiedli – powiedziała Zara. – I jeśli zostałeś przy mamie tylko ze
względu na mnie, to niepotrzebnie. Nawet jeżeli teraz to boli, tato,
jestem pewna, że będziecie o wiele szczęśliwsi, jak się rozstaniecie.
– Wiesz, co? – Oczy Charliego zabłysły, gdy uśmiechnął się do
niej słabo. – Jesteś niesamowita.
– Jestem córką swojego tatusia – stwierdziła, wzruszając
ramionami. – To teraz wróćmy do Beryl i tego, dlaczego chce odejść.
– Chyba doleję sobie whisky, zanim zdołam to powiedzieć.
– Ja ci doleję – zaofiarowałam się. Zerwałam się z miejsca
i wzięłam od niego szklankę. – Naprawdę nie lepiej, żebym sobie
poszła? – spytałam, podając mu whisky.
– Nie, Tiggy, bo ten fragment trochę i ciebie dotyczy, jak zresztą
każdego innego pracownika w Kinnaird. Wspominałem ci o tym
w Hiszpanii, ale chciałbym, żebyś wiedziała dokładnie, dlaczego
przyszłość jest tak niepewna.
– O co chodzi, tato? – ponagliła go Zara. – Przejdź do rzeczy!
– No dobrze… Kiedy byłem małym chłopcem, moim najlepszym
przyjacielem był Fraser. To syn Beryl, Zaro.
– O rany! – Na twarzy dziewczyny malował się kompletny szok. –
Nic dziwnego, że ona czuje się fatalnie, skoro mama rzuciła cię
właśnie dla niego…
– Tak, na pewno… ale, niestety, to nie wszystko. – Charlie wahał
się kilka sekund, nim odezwał się znowu. – Wiesz, jak mało dzieci
mieszka tutaj czy w pobliżu posiadłości. A że ja i Fraser mieliśmy
tyle samo lat, to byliśmy nierozłączni. Wszystko robiliśmy razem.
Kiedy miałem dziesięć lat, mój ojciec zaoferował nawet, że zapłaci
czesne za Frasera, by pojechał ze mną do szkoły z internatem. –
Charlie pokręcił głową. – Myślałem, że ojciec jest taki dobry,
a tymczasem…
– No dobrze, tato – przerwała mu Zara. – Ale przejdź już do
rzeczy.
– Fraser i ja strasznie się pokłóciliśmy, kiedy byliśmy razem na
uniwersytecie w Edynburgu. Ukradł mi Jessie, dziewczynę,
a właściwie już narzeczoną. Oboje rzucili studia i pojechali do
Kanady, bo ona stamtąd pochodziła. Po jakimś czasie poznałem
twoją mamę i ożeniłem się z nią. Uczciwie powiem, że na wiele lat
wymazałem Frasera z pamięci, więc kiedy w Boże Narodzenie
pojawił się tu jak grom z jasnego nieba, kompletnie mnie zaskoczył.
– Pamiętam – szepnęłam sama do siebie.
– I… zrobił to znowu. Ukradł mamę – powiedziała Zara. – A to
bydlak! Wiem, mówisz, że był twoim najlepszym przyjacielem, ale
wygląda na to, że chciał przywłaszczyć sobie wszystko co twoje.
– Chyba masz rację. – Charlie westchnął. – To prawda. A ja,
idiota, zawsze chętnie mu wszystko oddawałem. Problem w tym, że
nikt nigdy nie wyjawił mi prawdy o Fraserze, choć jak teraz o tym
myślę, to było jasne od samego początku.
– Jakiej prawdy, tato?
Patrzyłam, jak Charlie się waha. Żyła na jego czole pulsowała.
– Dawaj, tato, wytrzymam i to – ponagliła go córka. – Już nie
może być wiele gorzej.
– Niestety… może, kochanie. No dobrze… mój tata, twój dziadek,
nie był zbyt szczęśliwy z babcią. W każdym razie, on i Beryl… byli
przez wiele lat… kochankami.
– Dziadek i Beryl?
– Tak. Tata poznał ją na długo, zanim spotkał moją mamę, ale
Beryl nie pochodziła z rodziny, którą zaakceptowaliby jego rodzice.
Nie uważali jej za odpowiednią kandydatkę na żonę dla dziedzica.
Więc poślubił mamę, jednak Beryl wkrótce przybyła tu za nim do
Kinnaird. I tu zbliżamy się do pointy, Zaro. Beryl zaszła w ciążę
i urodziła Frasera kilka miesięcy przed tym, nim moja mama
urodziła mnie.
W pokoju zapadła cisza, kiedy starałyśmy się przetrawić to, co
usłyszałyśmy.
– O mój Boże, tato! – odezwała się wreszcie Zara. – Więc ty
i Fraser tak naprawdę jesteście braćmi?
– Przyrodnimi, tak. Teraz, kiedy to wiem, zdaję sobie sprawę, że
przez większość życia miałem klapki na oczach. Fraser, wysoki,
z tym swoim upodobaniem do polowań i whisky, to cały ojciec.
Pewnie wszyscy to widzieli, poza mną. Co za matoł ze mnie!
– Boże, tato, to rzeczywiście okropne. Tak mi przykro. – Zara
mocno go przytuliła.
– Czy Fraser zawsze wiedział, że jest twoim bratem przyrodnim?
– spytałam Charliego.
– Nie, mówił mi, że matka wyjawiła mu to tuż przed jego
ucieczką z Jessie do Kanady. Jak tłumaczyła mi ostatnio, myślała, że
może to go powstrzyma od zrobienia mi czegoś tak strasznego, ale
najwyraźniej nie powstrzymało. Mój ojciec też by nie miał
skrupułów. Całe życie robił to, co chciał.
– A co z babcią, tato? Czy wiedziała o romansie męża z Beryl?
– Nie wiem, Zaro. Pamiętaj, że zmarła po upadku z konia, kiedy
miałem siedem lat. Korzystny zbieg okoliczności dla taty. – Charlie
westchnął. – Nic dziwnego, że Beryl zawsze uważała się za panią
tego domu. Prawdopodobnie po śmierci mojej matki i odesłaniu
mnie z Fraserem do szkoły z internatem została nią w pełni, tyle że
nie nosiła naszego nazwiska.
– Nienawidzisz swojego ojca? – spytała Zara. – Za to, że zrobił coś
takiego twojej mamie? Ja bym go nie znosiła. Nienawidzę mamy za
to, że cię zdradziła.
– Nie, Zaro, nie nienawidzę go. Był, jaki był… tak jak Fraser. Ale
szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek go kochałem albo czy
on kochał mnie. Jednak rodziny się nie wybiera. – Charlie rzucił mi
smutne spojrzenie.
– A Beryl? – zapytała Zara.
– Myślę, że naprawdę kochała mojego ojca. A to, że została tu
i opiekowała się nim, kiedy się zestarzał, bardzo ułatwiło mi życie.
Ona najbardziej rozpaczała… i nadal rozpacza… po jego śmierci.
Została całkiem sama.
– Ty przynajmniej nie jesteś sam, tato. Masz mnie i bardzo cię
kocham – zapewniła go żarliwie córka. – Zajmę się tobą, słowo.
Miałam ochotę uściskać ją za to, że jest tak dojrzała. Przecież pod
wieloma względami to ona była prawdziwą ofiarą tej zagmatwanej
sytuacji.
– Dzięki, kochanie. – Charlie, wyraźnie wzruszony, pocałował
błyszczące włosy córki. – Ale obawiam się, że jest jeszcze gorzej, niż
myślisz.
– Poza tym, co mi powiedziałeś? Co może być gorszego? – Zara
przewróciła oczami. – Jezu Chryste! To mów, tato, skoro już tak
dobrze ci idzie.
– Najpierw… – głos Charliego nieco drżał – nie potrafiłem
zrozumieć, dlaczego Fraser tak nagle pojawił się tu w Boże
Narodzenie, ale oczywiście chciał wiedzieć, czy coś zapisano mu
w spadku.
– I co? Jest uwzględniony w testamencie? – spytała Zara.
– Mój ojciec nie trudził się, by spisać ostatnią wolę, więc nie ma
nic na papierze. Ostatnio dowiedziałem się jednak od prawnika
rodziny, że lata temu podpisał akt darowizny na dom, w którym
mieszka teraz Fraser. Pewnie w ten sposób chciał uspokoić nieco
wyrzuty sumienia, bo nie mógł oficjalnie przyznać się do ojcostwa.
Wszyscy sądzili, że posiadłość automatycznie przechodzi na mnie
jako jedynego spadkobiercę. Przynajmniej… – Charlie wziął głęboki
wdech – tak się wydawało.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Zara uniosła brwi.
No nie, Boże, pomyślałam. Biorąc pod uwagę, co wyjawił mi
w Hiszpanii, chyba wiedziałam już, co nastąpi.
– Problem w tym, Zaro, że jak wspomniałem wcześniej, Fraser
jest pierworodnym synem i skoro tata nie spisał testamentu,
w którym przekazałby mi posiadłość w spadku, według prawa to
Fraser powinien odziedziczyć ten majątek.
Dziewczyna zaklęła pod nosem, a ja połknęłam cisnące mi się na
usta brzydkie słowa.
– I co teraz? – Na drobnej twarzy Zary widać było przerażenie.
– Pamiętasz, jak przyszedł do mnie tuż przed Nowym Rokiem?
– Tak, słyszałam tę awanturę, a potem nagle zadecydowałeś, że
wracamy do domu w Inverness. Nieźle się wku… rzyłam. Miałam
dość. Pobiegłam do chaty i wyżaliłam się Tiggy.
– No tak – potwierdził Charlie. – Fraser powiedział mi wtedy, że
zasięgnął porady prawnika i że zamierza wystąpić do sądu, by
domagać się prawnie należnej mu części majątku.
– No nie! – Zara wstała i zaczęła krążyć po pokoju. – Nie wolno ci
do tego dopuścić, tato. Za nic! Przecież jego tu nie było od Bóg wie
ilu lat!
– Taki syn, jaki ojciec… – Charlie westchnął. – Pod wieloma
względami on jest naturalnym następcą taty, a ja…
– Przestań! Nie możesz przejść nad tym do porządku dziennego
i tak po prostu ustąpić. Kinnaird jest twoje, nasze! A to, że jego DNA
jest podobne do twojego, nic nie znaczy.
– Obawiam się, że w świetle prawa znaczy. Właśnie dostałem
pismo od adwokata Frasera. Żąda, bym dostarczył próbkę śliny
i wyrwany włos. Ale z tego, co mówiła mi Beryl, nie ma wątpliwości,
że badanie potwierdzi nasze pokrewieństwo.
– Przecież to bękart! W każdym znaczeniu tego słowa – rzuciła
ze złością Zara. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju. – To ty jesteś
prawym dziedzicem, bo dziadek i babcia byli małżeństwem!
– Masz rację, kilkadziesiąt lat temu dziecko z nieprawego łoża
nie byłoby w ogóle brane pod uwagę, ale w naszych czasach to
działa inaczej. Zapewniam cię, że zasięgnąłem porady najlepszych
prawników, sprawdziłem wszystkie drogi, ale fakt jest faktem.
Fraser to mój starszy brat, syn mojego ojca, dziedzica, i czy jest
uznanym dzieckiem, czy nie, należy mu się przynajmniej połowa
majątku. Jeśli tak uzna sąd, pewnie trzeba będzie sprzedać
Kinnaird, żeby podzielić środki, bo niestety, wspólne posiadanie
z Fraserem nie wchodzi w rachubę. Musiałbym się wycofać.
Przykro mi, Zaro. Wiem, jak bardzo kochasz to miejsce, ale w tej
chwili nie widzę innego wyjścia.
– Czy mama wie? – spytała po chwili Zara.
– Tak, była tu w dniu, kiedy mnie poinformował.
– O mój Boże! – krzyknęła. – To naprawdę koszmar. Ona
najwyraźniej jest po jego stronie! Przecież – znów zaczęła krążyć po
pokoju – wie, ile znaczy dla mnie Kinnaird! To jakby puszczała się
z kimś, kto chce pozbawić jej córkę dziedzictwa!
– Tu muszę oddać jej sprawiedliwość. Według niej Fraser zgodził
się zapisać ci Kinnaird w spadku, jeśli oni nie będą mieli dzieci.
– Boże, tato! Jak możesz mówić to tak spokojnie?
Zara była wyraźnie oburzona na tę niesprawiedliwość. Choć i we
mnie krew się gotowała, milczałam. Uznałam, że to nie czas, by się
wtrącać.
– Przecież mama jest nadal dość młoda, może mieć dzieci, jeśli
z nim zostanie. Co za żałosna obietnica! Istne kpiny! – krzyknęła
w złości Zara i po jej policzkach pociekły łzy.
– Prosiłaś, żebym traktował cię jak dorosłą, i tak robię –
powiedział łagodnie Charlie. – Rozumiem, co czujesz, ale jest, jak
jest, i nic na to nie można poradzić.
– Oj, tato, miej jaja! Walcz! – Kopnęła w tył fotela. – Muszę się
przewietrzyć. Wychodzę.
Patrzyliśmy, jak maszeruje do drzwi, otwiera je i mocno trzaska
nimi za sobą.
– Problem w tym, że walczę od stycznia i to do niczego nie
prowadzi. – Charlie pokręcił głową. – Koniec końców, o wszystkim
zdecyduje sędzia, ale mało prawdopodobne, by Fraser wyszedł
z tego z gołymi rękami.
– Iść do Zary? – spytałam.
– Nie. Pewnie potrzebuje chwili, żeby ochłonąć. Może to jej się
nie podoba, ale ma temperament po matce. – Charlie skrzywił się
lekko. – Co za cholerny galimatias.
– Owszem – przyznałam.
– Przykre, że Kinnaird zostało właściwie zniszczone wiele lat
przedtem, nim przyszedłem na świat. Trzeba włożyć miliony, by
ocalić tutejsze piękno dla przyszłych pokoleń. A niezależnie od tego,
który z nas wygra, Fraser czy ja, żaden z nas nie ma na to środków.
– A co z dotacjami, o które występowałeś, Charlie?
– Tiggy, nie chcę, żeby zabrzmiało to protekcjonalnie, ale
cokolwiek dostanę, będzie jedynie kroplą w morzu potrzeb. Kilka
tygodni temu rozmawiałem jednak z kimś z fundacji zajmującej się
ochroną środowiska naturalnego Szkocji. I jakimś cudem udało mi
się znaleźć wyjście dla Kinnaird rokujące na przyszłość.
– Jakie?
– Mógłbym podarować te ziemie narodowi, innymi słowy oddać
posiadłość bezpłatnie. W zamian za to rodzina mogłaby tu pozostać,
na przykład w samej rezydencji, na zawsze. Wiele osób w podobnej
sytuacji robi coś takiego. Ale nie ma co teraz o tym myśleć, bo mogą
upłynąć miesiące, jeśli nie lata, nim sprawa rozwiąże się w sądzie.
– Przykro mi, Charlie, naprawdę… zwłaszcza jeśli chodzi
o Ulrikę. To musi być dla ciebie cios.
– Wiem, że wygląda to okropnie, i rozumiem, czemu Zara
nienawidzi teraz matki, ale ani ona, ani ty nie znacie całej historii.
Prawda jest taka, że nie powinienem był się żenić z kimś takim.
Bolałem po stracie Jessie, a Ulrika była piękna, bardzo chętna i… no
tak, nasz związek opierał się głównie na pociągu fizycznym. Kiedy
to nieco wygasło, a Ulrika uświadomiła sobie, że choć poślubiła
pana na włościach, to tak naprawdę jestem zwyczajnym
człowiekiem zarabiającym na życie jako lekarz, była bardzo… –
szukał właściwego słowa – rozczarowana.
– Rozumiem. – Skinęłam głową. Jaki on jest lojalny, pomyślałam,
choć musiałam powstrzymać dreszcz, który poczułam, kiedy mówił
o pociągu fizycznym do żony.
– Pobraliśmy się z niewłaściwych powodów – dodał. – To
ciekawe, bo choć powinienem spuścić Fraserowi łomot za to, że
ukradł mi żonę, to, o ironio, tak naprawdę czuję ulgę. Poważnie,
Tiggy, mam nadzieję, że będą ze sobą szczęśliwi. Nie kłamię. Przez
lata czekałem, żeby sobie kogoś znalazła.
– Sam byś się z nią nigdy nie rozwiódł?
– Nie. Może jestem zbyt wielkim tchórzem, a może po prostu
ojcem, który chciałby zapewnić córce stabilną rodzinę. Najgorsze
w tym jest to, że nie zdołałem jej stworzyć.
– Starałeś się. Nikt nie może więcej.
– Znam swoje słabe strony, Tiggy. Kiedy Zara krzyczała, żebym
miał jaja, to nie bez powodu. Ja wolę proste życie, bez takich
dramatów. Niestety, zgotowałem sobie coś zupełnie innego,
przynajmniej w życiu osobistym.
– Myślę, Charlie, że to, co robisz na co dzień w szpitalu, wymaga
ogromnej siły.
– Tak czy inaczej – westchnął – to wszystko nie twój problem,
Tiggy, i naprawdę przykro mi, że zostałaś w to wplątana.
– Nie przepraszaj. Nie widzę tu twojej winy. Pójdę poszukać
Zary.
Gdy wstałam, również się podniósł, podszedł i wyciągnął do
mnie dłoń.
– Dziękuję, że przyjechałaś tu dla Zary.
W tym momencie drzwi do salonu się otworzyły i stanęła w nich
Ulrika. Za nią czaił się Fraser.
– Przepraszam bardzo za najście w twoim gniazdku i psucie ci
miłosnej schadzki, Charlie – powiedziała Ulrika, maszerując
w naszym kierunku.
Charlie od razu puścił moją dłoń.
– Z Tiggy łączy mnie przyjaźń, co tłumaczyłem ci już wiele razy.
Czego chcesz?
– Podobno pojawiła się w Kinnaird Zara. Chcę się z nią zobaczyć.
Gdzie ona jest?
– Wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza.
– A więc powiedziałeś jej?
– Tak.
– Czy nie uzgodniliśmy, że powiemy jej wszystko razem?
– Tak, ale, niestety, wyczuła, że coś jest nie tak, i domagała się
wyjaśnień.
– Dlaczego po mnie nie zadzwoniłeś? – Cudowne oczy Ulriki
płonęły gniewem. – Dobrze wiedziałeś, że mogę tu być w dziesięć
minut! Nie kłam, Charlie, chciałeś, żeby najpierw usłyszała twoją
wersję tej historii. Zależało ci, żeby to tobie współczuła!
– Niby komu mam współczuć?
Wszyscy drgnęliśmy na ten głos. W drzwiach salonu pojawiła się
pobladła na twarzy Zara. Skrzyżowała ręce na piersi, szykując się
do konfrontacji.
– Witaj, mamo. Cześć, Fraser. Jak miło was widzieć.
– Zaro, kochanie, tak mi przykro…
Ulrika podeszła do córki i próbowała ją przytulić, ale córka się
cofnęła.
– Zostaw mnie, mamo! Nie mogę wprost uwierzyć, że go tu
przyprowadziłaś.
– Ha! A to dobre! – prychnęła Ulrika, wskazując na mnie. –
Czepiasz się mnie, gdy ona stoi tu, trzymając za rękę twojego ojca.
W moim domu. Wiesz przecież, że oni romansują ze sobą od wielu
miesięcy, prawda?
– Nie bądź śmieszna, Ulriko – odparował Charlie. Wysunął się
przede mnie, jakby chciał mnie osłonić. – Tiggy nie zrobiła nic
niewłaściwego. Raczej oboje powinniśmy być jej wdzięczni za to, że
wspiera Zarę w trudnej dla niej chwili.
– Pewnie! Ona jest po prostu aniołem. Przecież nigdy się nie
przyznasz, wiadomo! – Ulrika ziała jadem. – Zawsze wszystko jest
tylko moją winą. Ale tym razem nie mam zamiaru dłużej tego
znosić!
– Muszę iść – wymamrotałam, czując, jak płoną mi policzki.
– Nie, Tiggy, chciałabym, żebyś została. – Zara podeszła do mnie
i wzięła mnie za rękę. – Nawet gdybyście parzyli się od początku
z tatą jak króliki, nic mnie to nie obchodzi!
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je zamknęłam,
bo odezwał się za mnie Charlie.
– Och, na litość boską! Po raz ostatni zaręczam ci, że ja i Tiggy
nie mieliśmy romansu. A teraz może skończmy ten cyrk
i porozmawiajmy wreszcie jak dorośli?
– Twój ojciec kłamie, Zaro. – Ulrika westchnęła. – Ale trudno.
Najwyraźniej ona nastawiła cię przeciwko mnie… a ja tyle dla
ciebie poświęciłam… – Obróciła się do Frasera, który jak dotąd nie
wtrącił nic od siebie. Ukryła twarz na jego piersi. – Oddajcie mi
moją córeczkę – załkała.
– No tak, mamo. Problem w tym, że twoja córeczka już od dawna
nie jest małą dziewczynką. Pamiętaj, że jestem już duża.
– Dobrze – zainterweniował Charlie. – Uspokójmy się wszyscy.
Zaro, proszę… Mama na pewno chce z tobą pomówić i wszystko
wyjaśnić. Może zostawimy was tu na chwilę same?
– Nie będę rozmawiać z mamą przy nim. – Dziewczyna wskazała
palcem milczącą zwalistą postać Frasera.
– No to ja wychodzę. – Fraser skinął głową Charliemu, wypuścił
z objęć Ulrikę, nałożył kapelusz i ruszył do drzwi. – Poczekam na
ciebie w samochodzie, dobrze?
W tej chwili padł na niego promień słońca i rzucił cień.
Zobaczyłam ten charakterystyczny zarys na nowej wykładzinie,
którą kazała niedawno położyć tu Ulrika.
„O mój Boże”, powiedziałam bezgłośnie i zachwiałam się lekko,
kiedy Charlie popychał mnie w kierunku drzwi.
– Tylko nie wychodźcie z domu, dobrze? – poprosiła Zara.
– Będziemy w kuchni, zgoda? – rzucił Charlie.
– Tak.
Patrzyłam, jak Fraser idzie korytarzem, a kiedy zniknął,
trzasnąwszy drzwiami, weszłam za Charliem do kuchni
i zamknęłam za nami.
Zdałam sobie sprawę, że cały czas wstrzymywałam oddech.
Teraz łapałam powietrze jak ryba.
– Nic ci nie jest, Tiggy? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Włączył czajnik, a potem obrócił się do mnie, gdy siadałam
zaspana na krześle.
– Może i zobaczyłam.
– O co ci chodzi?
– To on, Fraser. O mój Boże! – Pokręciłam głową. – To on!
– Przepraszam, ale nie rozumiem, co mówisz.
– Ten kapelusz… opisywałam go policji. To był on –
powtórzyłam.
– Przykro mi, ale kompletnie nie kojarzę. Spróbuj powiedzieć
spokojnie, co masz na myśli.
– Charlie, to Frasera widziałam tamtej nocy w wąwozie. To on
zastrzelił Pegaza i omal mnie nie zabił!
– Jesteś tego pewna?
– Już ci mówiłam… to ten sam kapelusz, który ma dziś na sobie.
Widziałam jego cień na wykładzinie, dokładnie taki sam jak wtedy
na śniegu. Jestem pewna na sto procent, Charlie.
– To kanadyjski kapelusz, ich policji konnej. No tak… ma
podobny kształt jak zwykły kapelusz z rondem. Wcale nie jestem
zaskoczony tym, co mówisz – powiedział, podchodząc, by podać mi
do drżącej dłoni kubek z herbatą. Ale po namyśle postawił go obok
mnie na blacie pośrodku kuchni. – Na pewno nic ci nie jest? Dobrze
się czujesz?
– Tak! Ale co my mamy teraz zrobić? Bo wiesz, nie jestem
mściwa, nie zamierzam jednak puścić płazem śmierci Pegaza!
Detektyw, który rozmawiał ze mną w szpitalu, mówił, że ktokolwiek
zastrzelił to zwierzę, mógł zabić i mnie, i że grozi mu oskarżenie nie
tylko o kłusownictwo i uśmiercenie rzadkiego okazu, ale także
o próbę zabójstwa.
– No to dzwońmy od razu na policję. – Charlie chciał już wstać,
ale go przytrzymałam.
– Zaczekaj chwilę, zastanówmy się, jak będzie najlepiej. Bo kiedy
policja go przesłucha, on na pewno zaprzeczy, a Ulrika, na ile ją
znam, da mu alibi. Pamiętasz, gdzie była tamtej nocy?
– Mam wrażenie, że wróciła do Kinnaird… Tak, bo następnego
dnia miała jechać do North Yorkshire zabrać Zarę na wolny
weekend. Teraz rozumiem, dlaczego nagle tak chętnie tu
przyjeżdżała.
Uniósł brew.
– Cholera! – zaklęłam. – W takim razie będzie kłamać, żeby go
chronić. Ale wiem, że policja ma kulę, która mnie raniła, i łuskę. Po
tym można poznać, z jakiej broni padł strzał…
– A ta pewnie leży teraz gdzieś w szopie Frasera.
– On może pójść za to siedzieć – powiedziałam.
– Albo i nie, jeśli Ulrika da mu alibi i będzie miał dobrych
prawników. Wierz mi, różnie to się może potoczyć – ostrzegł mnie
Charlie. – Byłem wzywany na świadka w kilku sprawach
o zabójstwo. Miałem pewność, że ofiara nie zmarła z przyczyn
naturalnych, a mimo to oskarżony wychodził z sądu uniewinniony.
– Och – jęknęłam przygnębiona. – Z drugiej strony, na pewno nie
pomoże mu to w staraniach o Kinnaird, jeśli sędzia będzie wiedział,
że był oskarżony o zastrzelenie rzadkiego okazu jelenia na terenie
posiadłości, którą chce zagarnąć?
– Przykro mi, Tiggy, obawiam się, że to nie zadziała. Zastrzelenie
rzadkiego okazu nie będzie brane pod uwagę w tej sprawie, choć,
zgoda, na pewno nie zrobi dobrego wrażenia.
Nastąpiła chwila milczenia, gdy oboje staraliśmy się złapać
oddech.
– Charlie – odezwałam się wreszcie. – Zastanawiam się…
– Nad czym?
– Może jest jakiś sposób, by wykorzystać to, że wiemy, kto do
mnie strzelał. Chciałabym ci pomóc…
Popatrzył na mnie uważnie.
– Myślisz o szantażowaniu go?
– Nooo… tak, biorę to pod uwagę. Mogłabym powiedzieć mu, że
go rozpoznałam i wiem, że to on zastrzelił Pegaza i mnie zranił. I że
zawiadomię natychmiast policję. Chyba że… no bo w końcu on
należy do twojej rodziny, a ty nie chcesz skandalu, więc jestem
gotowa nie iść z tym na policję, jeśli tylko on wycofa roszczenia do
Kinnaird, wyjedzie z kraju i schowa się z powrotem do swojej nory.
Pytanie, jak na to zareaguje? Co sądzisz? Będzie bezczelnie robił
swoje czy razem z Ulriką wskoczy w pierwszy samolot do Kanady
i zniknie?
– Kto wie? Takie agresywne typy, a Fraser należy właśnie do tego
gatunku, są w głębi duszy tchórzami. Ale… Tiggy… nie mogę
wymagać od ciebie aż tak wiele. Na pewno chcesz, by trafił za kratki
za to, co przez niego wycierpiałaś?
– Mimo wszystko żyję, prawda? To za śmierć Pegaza chcę się na
nim zemścić. Jeśli to, co wiem, może ocalić przed nim Kinnaird, bo
on na pewno zrujnowałby tu wszystko, to ja… i pewnie Pegaz
również… będziemy usatysfakcjonowani.
– Wiele zależy od tego, czy on nadal ma tę broń, czy nie.
– Czy Cal wie, gdzie jest jego dom?
– No pewnie. A dlaczego pytasz?
Wyjrzałam przez okno kuchni i upewniłam się, że samochód
Frasera nadal stoi na podwórku, a on siedzi w środku.
– Póki on tu jest, może zadzwoń do Cala, żeby podkradł się do
jego domu. Powiedz, żeby sprawdził w szopie…
– …czy jest tam ta strzelba. – Charlie już wstał i ruszył do biura
i telefonu.
– I niech da znać, jeśli ją znajdzie – dodałam, kiedy w głowie
krystalizował mi się dalszy plan.
– Dobrze.
Charlie po minucie wrócił do kuchni.
– Wysłałem go. Zadzwoni na telefon stacjonarny. Powie mi, czy
ma strzelbę Frasera. Dzięki Bogu w pobliżu tamtego domu jest jako
taki zasięg komórki. Tiggy – ujął moje dłonie – może wolałabyś
jeszcze się z tym przespać? Nie lepiej, żeby zajęła się tym policja?
– Taka okazja już się nam nie trafi. Teraz albo nigdy. Póki mamy
go tutaj. Muszę zrobić to od razu, zanim zacznę się wahać, a on
wyczuje, że go rozpoznałam, i zrobi unik. Kiedy tylko Cal się
odezwie, musisz wezwać tu Frasera. Może masz gdzieś pod ręką
magnetofon?
– Mam dyktafon w samochodzie. Nagrywam listy, które potem
pisze mi sekretarka. A dlaczego pytasz?
– Na wypadek gdyby się przyznał. – Przypomniałam sobie
kryminały, które czytałam z wypiekami na twarzy jako nastolatka. –
Mielibyśmy dowód.
– Pewnie nie dla sądu, ale rozumiem, o co ci chodzi. Pójdę po
dyktafon. Zaparkowałem przed głównym wejściem. A ty pilnuj
telefonu.
Kiedy wychodził, uśmiechnęliśmy się do siebie jak brojące
dzieciaki, bo mimo powagi sytuacji było w tym wszystkim coś
surrealistycznego. A już najbardziej niesamowite były słowa
Angeliny, które sobie przypomniałam. Wypowiedziała je, gdy
żegnała się z Charliem.
Ona ma rozwiązanie twoich problemów.
Mogłam tylko mieć nadzieję, że jej proroctwo się spełni.
Kilka sekund później w biurze zadzwonił telefon. Pobiegłam
odebrać.
– Tu Cal. Tig, jestem w szopie Frasera i trzymam właśnie w ręce
jego strzelbę myśliwską.
– Jezu, Cal! Mam nadzieję, że włożyłeś rękawiczki, bo inaczej
znajdą tam i twoje odciski palców!
– Charlie od razu mnie ostrzegał i kazał mi się zabezpieczyć. Co
się tam wyprawia, do cholery?!
– Powiem ci później, ale na razie nie ruszaj się stamtąd, dopóki
nie zadzwonimy, dobrze?
– Jasne. To cześć.
Odłożyłam słuchawkę i usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Wyjrzałam
i zobaczyłam Zarę. Szła korytarzem w moim kierunku, wykrzykując
obelżywe słowa pod adresem matki, która najwyraźniej jeszcze
została w salonie.
– Zaro! – zawołałam szeptem, podbiegłam do niej i wciągnęłam
ją do kuchni. – Słuchaj! Nie obchodzi mnie, jakie są twoje uczucia
wobec matki, ale jest szansa, że razem z tatą zdołacie ocalić
Kinnaird, jeśli wrócisz tam i ją zatrzymasz.
– Żartujesz? Nienawidzę jej… nie chcę jej więcej widzieć na oczy!
Niech to…!
– Zaro – do kuchni wszedł Charlie z dyktafonem – wracaj do
matki, i to natychmiast! Słyszysz? I siedź tam. Rozmawiaj z nią, póki
nie powiem, że możesz wyjść!
– Dobrze, tato… – Skinęła głową, zaskoczona tak nietypowym dla
niego agresywnym tonem.
– W końcu sama mówiła, że mam mieć jaja. – Wzruszył
ramionami, patrząc, jak córka wraca posłusznie do salonu.
– Racja – przyznałam. – Szybko, ukryj gdzieś tu ten dyktafon i idź
zawołać Frasera.
– Dobra. – Włączył dyktafon i wetknął go za pojemnik
z chlebem.– Jesteś pewna, że tego chcesz?
– Tak, jeśli tylko jesteś ze mną.
– Zawsze.
Uśmiechnął się i wyszedł po Frasera.
Teraz serce rzeczywiście mi waliło, spojrzałam więc w górę
i prosiłam Pegaza, by mnie wspierał, bo czekał mnie występ życia.
Żeby ratować Kinnaird, Zarę i ukochanego Charliego…
Usłyszałam, jak drzwi przy tylnym wejściu się otwierają
i zamykają, a Charlie z Fraserem idą do kuchni.
– Obawiam się, że cokolwiek masz mi do powiedzenia czy
cokolwiek zrobisz, nie zmieni to mojej decyzji – powiedział Fraser,
kiedy wchodzili. – Chcę dostać to, co mi się prawnie należy, i tyle.
Nagle zauważył mnie, siedzącą przy blacie na środku kuchni.
Popatrzył na mnie z pogardą.
– A ona co tu robi?
– Tiggy chciała zamienić z tobą słówko.
– Niby o czym? No, słucham.
Obserwowałam go, gdy zajmował miejsce naprzeciwko. Był taki
pewny siebie; nawet nie zadał sobie trudu, by zdjąć kapelusz przed
swoją ofiarą. Tak mnie tym rozzłościł, że zdobyłam się na to, by
powiedzieć co trzeba.
– Chodzi o tę noc, kiedy zastrzelono Pegaza. – Uznałam, że
szkoda czasu na podchody. – Mówiłam policjantom, że widziałam
cień napastnika na śniegu i że miał na sobie dość nietypowy
kapelusz, z szerokim rondem. Kiedy dziś zobaczyłam twój cień
w salonie, uświadomiłam sobie, że to ty zastrzeliłeś Pegaza i o mało
nie zabiłeś mnie.
– Co takiego?! – Fraser zerwał się z krzesła jak oparzony. – Jezu,
Charlie, nie do wiary! Jak możecie posuwać się do tak podłych
insynuacji? Nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. Wychodzę.
– Dobrze – odezwałam się spokojnie. – Nie ma sprawy. Cal jest
przy twoim domu i ma broń, z której, jak się domyślamy, strzelałeś
do mnie i Pegaza. Policjanci poinformowali mnie, że zabezpieczyli
kulę i łuskę. Wystarczy, że porównają je z twoją strzelbą. Zaraz do
nich zadzwonimy i zaprosimy ich tutaj. Co ty na to?
– Przecież… to jakieś bzdury! Tamtej nocy byłem z Ulriką. Idźcie,
spytajcie ją.
– Po co? Nas to nie obchodzi, co, Charlie? – rzuciłam lekko. –
Zadawanie pytań to sprawa policji. Idź, zadzwoń do nich, Charlie.
No to cześć, Fraser. – Wstając, wzięłam swój kubek i podeszłam do
zlewu, żeby go umyć.
Chciałam zyskać chwilę oddechu i dać Fraserowi czas do
namysłu. Kątem oka dostrzegłam, jak Charlie rusza do drzwi.
– Oboje wiemy, że to byłeś ty, Fraser – odezwałam się cicho,
odkładając kubek na suszarkę. – Wracając myślami do tamtej nocy,
przypominam sobie też wycelowaną w siebie broń. Jestem pewna,
że policjanci z chęcią się o tym dowiedzą. Mówili, że to można
zakwalifikować jako usiłowanie zabójstwa. Gdyby jeleń nie znalazł
się między nami, to zginęłabym ja.
– No dobrze, dobrze, pogadajmy jak ludzie – przerwał mi,
a Charlie zastygł z ręką na klamce. – Czego ty chcesz? – zwrócił się
do mnie Fraser.
– Sprawiedliwości, oczywiście. Dla Pegaza i dla mnie – odparłam,
obracając się wolno i z zadowoleniem widząc, że zdjął kapelusz. –
Ale i dla Charliego. Domagasz się części tej posiadłości nie dlatego,
że ją kochasz, ale dlatego, że to jego własność. Pewnie trzeba będzie
ją sprzedać, byś dostał swoją działkę, i w ten sposób setki lat historii
Kinnaird pójdą na marne. Myślę, że to byłaby wielka szkoda, nie
sądzisz?
– Ty wredna, mała suko…! – wymamrotał.
Charlie zbliżył się do niego.
– Dość tego, Fraser!
– W porządku, Charlie, niech sobie nazywa mnie, jak tylko chce –
powiedziałam spokojnie. – Zwłaszcza że to wszystko się nagrywa.
A on już przyznał się do winy.
– Też coś!
– A jednak. – Wzruszyłam ramionami. – W każdym razie, Fraser,
to naprawdę zależy już tylko od ciebie. Mimo wszystko jesteście
spokrewnieni i cokolwiek zrobiłeś Charliemu, on nie chciałby, żeby
jego brat przyrodni skończył w więzieniu. Prawda, Charlie?
– Jasne, że nie – potwierdził i skinął głową.
– Dlatego jestem gotowa nie mówić policji, że to ty zabiłeś Pegaza
i postrzeliłeś mnie, jeśli ty jesteś gotów zrezygnować z roszczeń do
Kinnaird i wyjechać z kraju.
– To jawny szantaż! – ryknął Fraser, ale nie ruszał się z miejsca.
– Tak, jestem niemoralna – przyznałam. – Ale co na to poradzę?
No to jak będzie? Wybór należy do ciebie.
Oboje z Charliem patrzyliśmy, jak w zimnych, błękitnych oczach
Frasera zmagają się sprzeczne emocje, od wściekłości po lęk.
Wreszcie wstał.
– Pożałujesz, że zrobiłaś to dla niego! – wrzasnął, wskazując na
mnie palcem. – Jest żałosny, spytaj jego żony albo mojej byłej. One ci
powiedzą. – Ruszył do drzwi.
– Rozumiem, że zamierzasz wyjechać za granicę?
– Potrzebuję kilku godzin, żeby uporządkować tu różne gówna.
Chyba tyle mi dacie, co?
– Tak. A, przy okazji, Cal zatrzyma twoją broń, na wypadek
gdybyś się rozmyślił. Dobrze?
Fraser trząsł się z wściekłości. Rozejrzał się po kuchni, po czym
obrzucił nas oboje spojrzeniem tak pełnym nienawiści, że aż mnie
ciarki przeszły. Ten człowiek był zły do szpiku kości i po raz
pierwszy w życiu cieszyłam się, że znam słowa przekleństwa.
W milczeniu obrócił się na pięcie i wyszedł.
Charlie i ja słyszeliśmy jego kroki, kiedy szedł do tylnych drzwi,
a potem ukradkiem wyjrzeliśmy przez okno, żeby zobaczyć, jak
wsiada do jeepa. Opony zazgrzytały na żwirze, gdy ruszał na
pełnym gazie.
– Zadzwonię do Cala, żeby szybko się zmywał ze strzelbą z szopy.
Wyślę go na razie do gospodarstwa rodziców Lochiego, na wypadek
gdyby Fraser chciał go dopaść. U nich nie będzie go szukał.
Kilka sekund później w kuchni pojawiła się Ulrika, a za nią
przewracająca oczami Zara.
– Czy mi się zdaje, czy widziałam przed chwilą odjeżdżający
samochód Frasera? – spytała Ulrika.
– Tak, odjechał – bąknęłam pod nosem.
– Przecież miał na mnie czekać!
Opadłam na krzesło, jakby cały ten wyrzut adrenaliny czy to, co
się działo w czasie ostatniego kwadransa, wyssało ze mnie wszelką
energię.
– Dobrze się czujesz, Tiggy? Masz dziwny kolor twarzy –
powiedziała Zara, podchodząc do mnie.
Wrócił Charlie i dał mi znak, unosząc kciuk. Ulrika stała
zdezorientowana.
– Pogadałyście sobie z Zarą? – zagadnął ją.
– Owszem. – Skinęła głową. – Zgadza się co do tego, że tak będzie
najlepiej.
– Prawda – potwierdziła dziewczyna, a potem bezgłośnie
ruszając ustami, zadała nam zza pleców matki pytanie: „Co tu się,
do cholery, wyprawia?!”.
– Czyli jesteś absolutnie pewna, że chcesz rozwodu, Ulriko? –
Charlie utkwił spojrzenie w żonie.
– Absolutnie. Nie ma odwrotu. – Łypnęła na mnie. – Jest cały
twój, jeśli go chcesz. No dobrze, idę. Fraser i ja wybieramy się dziś
na kolację.
– Miłego wieczoru! – zawołałam za nią, gdy opuściła kuchnię.
Zadzwonił telefon i Charlie poszedł odebrać.
Zara poczekała, aż tylne drzwi i te od biura się zamkną,
i zwróciła się do mnie:
– Może powiesz mi teraz, co się tu dzieje? Moja matka
praktycznie pomaga temu swojemu chłopakowi idiocie sprzątnąć
mi spadek sprzed nosa, a ja musiałam udawać, że wszystko jest
w porządku! I zgodzić się, że będę spędzać połowę ferii i wakacji
w jego wstrętnym domku, choć jedyne, co mi się marzy, to żeby
wypruć mu flaki!
– Nie bądź zbyt surowa dla mamy, Zaro. Wiesz, że miłość czyni
z nas ślepców, prawda?
– Co? To ty teraz trzymasz jej stronę?
– Nie, Zaro, ale… poczekajmy, aż wróci tata. Razem powiemy ci,
co się stało. A tymczasem nie zrobiłabyś mi filiżanki bardzo słodkiej
herbaty?
Kiedy Charlie wrócił, podszedł do mnie i przyłożył mi palce do
nadgarstka.
– To znów Cal. Jest już u rodziców Lochiego, cały i zdrowy –
poinformował mnie, po czym powiedział: – Nic dziwnego w tej
sytuacji, ale puls masz bardzo przyspieszony. Do łóżka, moja panno!
– Objął mnie ramieniem w talii i pomógł mi podnieść się z krzesła.
Nie opierałam się. Rzeczywiście czułam się kompletnie
wyczerpana.
– Czy ktoś powie mi wreszcie, co tu się, do diabła, dzieje?! –
jęknęła Zara.
– Opowiem ci, ale najpierw położę Tiggy do łóżka. Wygląda na
to, że ta wyjątkowa kobieta właśnie ocaliła twoje dziedzictwo.
38

Następnego ranka obudziło mnie łagodne światło wpadające


przez okna. Spojrzałam na zegar i zobaczyłam, że jest dwadzieścia
po ósmej. Najwyraźniej mocno spałam przez całą noc. Powoli
wracałam do rzeczywistości, stopniowo składając wątki wydarzeń
poprzedniego dnia.
– Czy to naprawdę byłaś ty? – zamruczałam, kiedy
przypomniałam sobie, jak stałam w kuchni i spokojnie mówiłam
Fraserowi, że wiem, kto do mnie strzelał.
Jakim cudem zdołałam się odważyć na tę konfrontację, nie mam
pojęcia, bo chyba nie znam nikogo mniej wojowniczego ode mnie.
Ochlapałam twarz zimną wodą, żeby do końca oprzytomnieć.
I wtedy usłyszałam delikatne pukanie do drzwi.
– Proszę – powiedziałam, wskakując z powrotem do łóżka.
Do pokoju wszedł Charlie ze śniadaniem na tacy. Były na niej
dzbanek herbaty, grzanka i ciśnieniomierz. Na szyi Charlie miał
przewieszony stetoskop.
– Jak się czujesz, Tiggy? Wpadałem kilka razy w nocy, żeby
zbadać ci puls, ale teraz chciałbym zmierzyć ci ciśnienie i cię
osłuchać.
– Naprawdę wszystko w porządku. Spałam świetnie.
– A ja nie za bardzo – przyznał, stawiając tacę na łóżku. –
Chciałbym przeprosić cię za to, co musiałaś przejść zeszłego
wieczoru. To było bardzo samolubne z mojej strony, narażanie cię
na coś takiego. Cały ten stres to ostatnie, czego ci trzeba.
– Słowo daję, nic mi nie jest – zapewniłam.
Wetknął słuchawki do uszu, osłuchał mnie, a potem zmierzył mi
ciśnienie.
– A teraz powiedz, zrobiłaś badania w Genewie przed
wyjazdem?
– Nie, przyleciałam tu z Zarą, ale…
– Żadnych ale, umówię cię na jutro w Inverness. O dziwo, na oko
wszystko jest w normie. – Zdjął z mojego ramienia mankiet
ciśnieniomierza i nalał mi herbaty.
– Mam za sobą trzy tygodnie w łóżku. Zgodnie z zaleceniami
odpoczywałam. A poza tym wczorajsze doświadczenie było czymś
w rodzaju wyjścia poza siebie. Właściwie nie pamiętam, co
mówiłam. Jakby to ktoś inny wybierał za mnie właściwe słowa.
– A jednak to byłaś ty i spisałaś się fantastycznie. Naprawdę,
Tiggy, nigdy nie zdołam ci się za to odwdzięczyć. Nie żałujesz teraz
tego? Może myślisz, że jednak należało skontaktować się z policją?
– Nie, po co, skoro udało się pozbyć Frasera? Uniemożliwienie
mu odebrania ci Kinnaird to dla niego wystarczająca kara, nie
mniejsza niż więzienie. Bo wyjechał, prawda? – spytałam
i poczułam, że serce znów zabiło mi niespokojnie.
– Tak, tylko że o siódmej rano pojawiła się tu Ulrika. Była
w histerii. Chciała wiedzieć, co takiego powiedziałem, że Fraser
spakował manatki i zmył się o świcie bez niej.
– Nie zabrał jej ze sobą?
– Nie. Oświadczył jej, że to koniec i że wraca sam do Kanady.
Uznała, że ją oczerniłem i dlatego ją rzucił. Dziwne, że nie słyszałaś
awantury, jaką mi zrobiła.
– Nie, nic nie słyszałam. Czy ona nadal tu jest? – spytałam
nerwowo.
– Nie, odjechała na pełnym gazie, grożąc, że spotkamy się
w sądzie. Czarne chmury nad Kinnaird jeszcze się nie rozwiały. –
Charlie westchnął. – Ona na pewno zażąda sporego
zadośćuczynienia podczas rozwodu.
– O tym nie pomyślałam.
– No tak, będę musiał znaleźć sposób, żeby ją jakoś spłacić. Może
trzeba będzie sprzedać kilkadziesiąt hektarów sąsiadom… od lat się
o nie starają. Ale dzięki tobie, Tiggy, przynajmniej uda się nam
zachować zasadniczą część. A teraz zjedz śniadanie.
– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się do niego, zadowolona, że choć
wyraźnie był niewyspany, w jego oczach nie widziałam już tego
poczucia beznadziei. Odzyskały swój czysty błękit. – A co na to Zara,
kiedy powiedziałeś jej o naszym fortelu? – spytałam, gryząc
grzankę.
– Jej słów nie można powtórzyć w eleganckim towarzystwie…
w sumie jednak… była zachwycona.
– Mówiła coś jeszcze o waszym rozwodzie z Ulriką? Wiem, że
wczoraj była dzielna, ale ta wiadomość musiała być dla niej ciosem.
– Jeśli cierpi z tego powodu, to świetnie udaje się jej to ukryć.
Może widywanie nas osobno będzie dla niej zdrowsze. Od początku,
od kiedy się urodziła, była córeczką tatusia i Ulrika chyba uważa, że
buntowałem ją przeciwko niej, co nie jest prawdą. Zawsze chciałem,
żeby miały dobre relacje, ale jakoś nigdy nie potrafiły znaleźć
wspólnego języka. A przy okazji, Zara już przebąkuje, że
przeprowadza się do mnie do Kinnaird. Lochie opowiedział jej
wszystko o college’u, w którym studiował. Może powinienem
rozważyć tę opcję – powiedział Charlie. – W końcu to, że wszyscy
moi przodkowie i ja zostaliśmy wysłani do szkół z internatem, nie
znaczy, że to najlepsze dla Zary, prawda? Poza tym potrzebuję
pomocy, jeśli mam próbować ocalić dla niej Kinnaird.
– Przeprowadzasz się tutaj? – spytałam, zastanawiając się, czy
nie zrozumiałam go opatrznie.
– Tak, Tiggy. Wczoraj wieczorem, kiedy położyłem cię do łóżka,
dużo myślałem i dobra wiadomość jest taka, że zobaczyłem… może
i z pomocą odrobiny whisky… wszystko dość wyraźnie.
– Czyli?
– Po pierwsze, Kinnaird mam we krwi, to pewne. Może dopiero
jak człowiek coś traci, zdaje sobie sprawę, ile to dla niego znaczy.
Przynajmniej więc za to powinienem być Fraserowi wdzięczny.
Postanowiłem zrobić sobie rok przerwy od pracy w szpitalu. To
pozwoli mi naprawdę skupić się na posiadłości i znaleźć sposób na
jej uratowanie. Przekonam się też, czy chciałbym tu zostać na stałe.
Jestem to winien swoim przodkom i Zarze, a jeśli to się nie
sprawdzi, zawsze mogę wrócić do medycyny. Albo wyjadę do
Afryki, jak mi się kiedyś marzyło, podobnie jak tobie.
Uśmiechnął się.
– Hm… skoro o tym mowa – zaczęłam, nie wiadomo dlaczego
czując wyrzuty sumienia – w przyszłym tygodniu mam rozmowę
kwalifikacyjną. Staram się o pracę konserwatora przyrody
w rezerwacie w Malawi.
– Malawi? W Afryce?
– Tak.
– Rozumiem. – Wyraźnie się zmartwił. W jego oczach
dostrzegłam przerażenie. – Cóż… – z trudem przełknął ślinę –
mówiłem ci, że twoja przyszłość w Kinnaird jest niepewna i jestem
jak najdalszy od tego, by namawiać cię do pozostania. Ale muszę
przyznać, że niepokoi mnie twój stan zdrowia, a tam raczej nie ma
w pobliżu porządnego szpitala. Poza tym…
– Co?
– Miałem nadzieję, że zostaniesz i pomożesz mi w Kinnaird.
Zapadła ciężka cisza. Oboje mieliśmy sobie tyle do powiedzenia,
ale nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Wzięłam mały łyk
herbaty i wyjrzałam przez okno. Czułam się okropnie niezręcznie.
Charlie wstał i z rękami w kieszeniach krążył po pokoju.
– Wczoraj wieczorem, kiedy wspólnie układaliśmy ten plan,
który nazwałbym teraz „Frasergate”, pomyślałem, że… jesteśmy
drużyną. I to było naprawdę fantastyczne, Tiggy.
– Też tak uważam.
– I… wiem, że na to za wcześnie, bo choć udało ci się uratować
dla mnie Kinnaird, to i tak trzeba jeszcze zrobić wiele, by posiadłość
stała się rentowna i nie niszczała. A to może się okazać zadaniem
ponad siły. Poza tym czeka mnie bardzo trudna sprawa
rozwodowa, ale miałem nadzieję, że… no wiesz… będziemy razem.
– Pracować? – spytałam, jakbym nie rozumiała, o co chodzi.
Chciałam jednak, żeby powiedział to wprost.
– Tak, wiadomo, ale też… że ty i ja…
Podszedł do łóżka i usiadł obok mnie. Pomału wyciągnął rękę,
przed którą się nie cofnęłam. Patrzyłam, jak moja dłoń bezwiednie
się otwiera i odruchowo ściska jego długie palce. Uśmiechnęliśmy
się nieśmiało do siebie. Słowa nie były potrzebne, bo oboje
wiedzieliśmy.
Na dobre i na złe, w bogactwie i biedzie, chorobie i zdrowiu…
Charlie zdjął tacę ze śniadaniem z moich kolan, a potem
wyciągnął do mnie ramiona i przytulił mnie. Położyłam mu głowę
na piersi, a on gładził mnie po włosach.
– Chcę się tobą opiekować do końca życia – szepnął. – Chcę,
żebyśmy razem odbudowali Kinnaird, stali się rodziną… szczęśliwą
rodziną. Pragnąłem tego, od kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz,
w szpitalu. Marzyłem o tym miesiącami, ale nie wyobrażałem sobie,
że to stanie się kiedykolwiek możliwe. A teraz jest taka szansa.
– Ja też o tym marzyłam. – Zarumieniłam się, gdy uniósł moją
brodę, żeby zajrzeć mi w oczy.
– Naprawdę? Nie miałem pojęcia. Jestem sporo od ciebie starszy,
moja sytuacja jest skomplikowana i trzeba dużo czasu, żeby to jakoś
uporządkować… To nie będzie łatwe, Tiggy. A ostatnie, czego chcę,
to żebyś znienawidziła mnie tak jak Ulrika.
– Nie jestem Ulriką – zaznaczyłam szybko. – Jestem sobą. Nie
szukam winy w innych.
– Nie, ty działasz cuda… sama jesteś cudem. – Jego oczy
wypełniły się łzami. – Boże, ale ja jestem żałosny, popatrz! Płaczę.
Czyli zostaniesz?
– Ja…
Bardzo chciałam powiedzieć „Tak”, lecz wiedziałam, że muszę
dać sobie trochę czasu i to przemyśleć. Bo ten kochany, wspaniały
człowiek przeszedł już dość, a jeślibym się zgodziła, to musiałaby
być decyzja na całe życie.
– Daj mi kilka godzin, dobrze? – poprosiłam. – Najpierw muszę
się z kimś zobaczyć.
– Oczywiście. Mogę zapytać z kim?
– Nie. Bo gdybym ci powiedziała, pomyślałbyś, że oszalałam.
– I tak mam takie wrażenie. – Pocałował mnie w czoło. – I mimo
to cię kocham – dodał z lekkim uśmiechem.
On mnie kocha…
– No dobrze, to może powiesz mi, gdzie pochowaliście
Chilly’ego?
– Oczywiście. – Charlie skinął głową, starając się zachować
uśmiech. – Na naszym rodzinnym cmentarzu, za kaplicą. W końcu
należał do rodziny.
Wstał.
– Do zobaczenia. Pójdę do Beryl, powiem jej, co się stało,
i spróbuję uprosić ją, żeby wróciła.
*
– Witaj, Chilly, kochany – powiedziałam, przykucając przy
prostym krzyżu, takim jak tamte z cmentarza w Sacromonte.
Widniało na nim jedynie imię, bo nikt tutaj nie znał nazwiska
Chilly’ego ani jego daty urodzenia.
– Tak mi przykro, że nie było mnie tu, by się z tobą pożegnać.
Dziękuję, że zajrzałeś do mnie po drodze do nieba.
Poklepałam ręką w rękawiczce śnieg pokrywający grób, a potem
wstałam i skierowałam wzrok ku górze, bo przecież to tam teraz
był.
– Już pierwszego dnia, kiedy mnie poznałeś, mówiłeś, że wyjadę
z Kinnaird. No, a teraz wróciłam i Charlie prosi, żebym została. To
oznacza koniec marzeń o Afryce… Może mógłbyś popytać tam
innych, co o tym sądzą?
Nie było odpowiedzi i właściwie się jej nie spodziewałam, bo –
choć widziałam piętrzące się przede mną trudności – znałam ją
sama. Rozpierała mnie radość i pewność, że wiem, czego chcę.
– Powiedz Angelinie, że niedługo do niej przyjadę z mister
Charliem! – zawołałam, idąc między grobami, które znaczyły trzysta
lat historii Kinnaird.
To tutaj kiedyś spoczniesz, Hotchiwitchi – powiedział jakiś głos
w mojej głowie, gdy wsiadałam do land rovera. Roześmiałam się, bo
ta uwaga była bardzo w stylu Chilly’ego, a fakt, że miałam tu leżeć,
oznaczał, że – bez względu na to, ile czasu spędzę na tym świecie –
miałam pozostać z Charliem na zawsze. Nic więcej nie musiałam
wiedzieć.
*
– O, wraca nasza bohaterka – powiedział Cal, kiedy weszłam do
chaty, nadal pod wrażeniem zdarzeń z ostatnich godzin i wyprawy
do grobu Chilly’ego. – Jak się czujesz, Tig?
– Szczerze mówiąc, jestem nieco oszołomiona – przyznałam,
siadając na kanapie.
– Wpadła Zara i opowiedziała mi, co się stało. Wygląda na to, że
zadałaś mistrzowski cios. I dzięki tobie jesteśmy uratowani.
Podobno w dodatku dziedzic się rozwodzi. To prawda?
– Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć – odparłam
beztrosko.
– Chyba najwyższy czas, żeby tych dwoje poszło każde w swoją
stronę. A teraz – wstał i popatrzył na mnie z góry – muszę pokazać
ci coś, co jeszcze bardziej przewróci ci świat do góry nogami. Jesteś
gotowa, Tig?
– Ale to nic złego, co?
– Nie, nie. To raczej istny cud! Idziemy?
– Dobrze. Jeśli to coś dobrego… – szepnęłam, choć podpierałam
się już nosem ze zmęczenia po wszystkich tych emocjach i nerwach.
– Tędy. – Cal wskazał na małą szopę po lewej stronie. Wyjął klucz
z kieszeni kurtki i otworzył kłódkę. – Gotowa? – upewnił się jeszcze.
– Tak.
Popchnął drzwi. Weszłam za nim do środka. W kącie usłyszałam
cichy szelest. W promieniach światła wpadających przez drzwi
dostrzegłam wychudzoną łanię leżącą na podścielonym sianie.
Widziałam, że jest bardzo słaba, bo usilnie starała się wstać, ale nie
mogła.
– Co jej się stało? – szepnęłam.
– Znalazłem ją wczoraj wieczorem w brzezinie. Spanikowaną, na
kolanach. Miała wydęty brzuch, więc zorientowałem się, że rodzi.
Razem z Lochiem zdołaliśmy załadować ją na tył Beryl i przywieźć
tutaj – wyjaśnił szeptem. – Młode też nie jest w dobrej kondycji.
Urodziło się o świcie, chyba przedwcześnie, ale kiedy tu ostatni raz
zaglądałem, jeszcze żyło. Matka jednak najwyraźniej odchodzi. –
Westchnął ciężko.
Popatrzyliśmy na nią. Znów padła na siano. Niezdolna się
ruszyć.
– Idź, sprawdź, co z jej młodym – ponaglił mnie Cal.
– Wezwałeś Fionę?
– Nie, zaraz zrozumiesz, czemu. – Popchnął mnie lekko do łani.
Przemawiając do niej łagodnie szeptem i w myśli, zbliżałam się
wolniutko, centymetr po centymetrze. Zatrzymałam się przy skraju
legowiska i pomału przyklękłam.
– Witaj – szepnęłam. – Na imię mi Tiggy, chcę ci pomóc.
Przysiadłam, z kolanami na wilgotnej, zimnej ziemi. Patrzyłam
łani prosto w oczy i nie spuszczałam wzroku.
Zaufaj mi, jestem przyjacielem, powtarzałam w duchu raz za
razem.
Wreszcie spuściła te swoje piękne, wilgotne oczy, a jej chude
ciało się odprężyło. Podsunęłam się bliżej.
– Poszukaj w sianie, obok niej – szepnął stojący za mną Cal. –
Masz latarkę.
Podał mi ją, a ja poświeciłam w mrok. Dostrzegłam wątłe nóżki
wystające spomiędzy nóg matki. Powiodłam światłem po małym
ciałku leżącym na brzuszku i niepokojąco nieruchomym. Nagle
zatkało mnie ze zdumienia i jeszcze raz poświeciłam, bo myślałam,
że to może złudzenie wywołane przez latarkę.
– O mój Boże! – szepnęłam i obejrzałam się na Cala.
– Tak, Tig. Mówiłem ci, to cud.
Łzy pociekły mi z oczu, kiedy weszłam na kolanach głębiej na
siano. Zajrzałam za łanię, by przypatrzyć się lepiej młodemu.
– Jest biały, Cal, całkiem biały! To…
Skinął głową. Po jego oczach też widać było wzruszenie.
– Problem w tym, Tig, że matka się nie podnosi, a młode prawie
się nie rusza, odkąd przyszło na świat. Potrzebuje mleka.
– Może spróbuję się bardziej zbliżyć – powiedziałam,
podsuwając się naprzód.
Wyciągnęłam dłoń, by łania ją powąchała. Wytrzymałam tak, ile
się dało, a potem położyłam rękę na jej szyi. Spojrzała na mnie.
Poczułam cały jej strach i ból. I wiedziałam już, że jej czas na tym
świecie dobiega końca.
Poprawiłam nieco pozycję, by przyjrzeć się lepiej młodemu,
leżącemu obok wyczerpanej matki. Dotknęłam miękkiego futerka
na jego grzbiecie i zaczęłam je delikatnie głaskać. Moja dłoń
przesuwała się wzdłuż jego ciałka, kiedy go badałam.
Ostrożnie biorąc jedną z tylnych nóg, sprawdziłam kości. Choć
bardzo wątły, nie miał wyraźnych wad.
– Co z nim? – spytał Cal.
– Wszystko w porządku, jest tylko bardzo słaby. Nie wiem, czy
przeżyje, ale…
Musisz go ocalić, Tiggy – powiedział mój wewnętrzny głos.
– Dobrze, spróbuję.
Zamknęłam oczy i poprosiłam o konieczną pomoc.
Jak uczyła mnie Angelina, wyobraziłam sobie życiodajną energię
przepływającą przez moje dłonie, którymi wodziłam po ciałku
noworodka. Powtarzałam to z pięć, sześć razy, wyciągając z niego
złą energię i strzepując ją w przestrzeń. Nie wiem, jak długo tak
siedziałam, ale kiedy oprzytomniałam, jego oczy były otwarte.
Popatrywał na mnie zaciekawiony.
– Cześć – powiedziałam.
Młody wyciągnął na to nogi spod matki i położył mi łepek na
kolanach.
– Jaki ty jesteś przystojny – pochwaliłam go, nachylając się
i całując jego mięciutką, młodą sierść.
Zobaczyłam, jak łania próbuje unieść łeb z siana. Raz jeszcze
otworzyła swoje ogromne, błyszczące oczy i popatrzyła na mnie.
– Ty też jesteś piękna – zamruczałam, przyglądając się długim
rzęsom i białej gwiazdce pośrodku czoła. – Pegaz wybrał cię nie bez
powodu, co?
Położyłam drugą dłoń na jej łbie i jedna z jej smukłych nóg
uniosła się ku mnie, jakby chciała mnie dotknąć. Widziałam, że ma
już mało sił i czasu, który jej pozostał.
– Nie martw się – szepnęłam, gładząc ją, a potem nachyliłam się,
by ją ucałować w głowę. – Tam gdzie idziesz, będziesz bezpieczna
i nie musisz się martwić o swoje młode. Będzie pod dobrą opieką,
przysięgam.
Miałam wrażenie, że w jednym oku łani pojawiła się łza, nim
znów położyła łeb i zamknęła powieki na zawsze.
Moje własne łzy kapały na ciepłą sierść jej osieroconego synka.
Historia jego narodzin była odtworzeniem mojej, z czego zdałam
sobie sprawę. Siedziałam w tej szopie z malutkim jelonkiem na
kolanach i razem opłakiwaliśmy matki, które straciliśmy, nim
mieliśmy szanse je poznać.
– Nic ci nie jest, Tig? – zapytał wreszcie Cal.
– W porządku. To smutne, że matka umarła, ale myślę, że jej
młode przeżyje. Patrz!
Jelonek obwąchiwał moją rękę – najwyraźniej szukał mleka.
– O cholera, Tig… – Cal westchnął. – To znaczy, że będziemy
musieli go sami karmić.
– Masz w składziku jakieś butelki?
– Pójdę poszukać i przyniosę trochę mleka, choć on pewnie go
nie zechce. Przyniosę tu też piecyk gazowy. Bo jeszcze zamarzniesz
mi na śmierć.
– Dzięki – rzuciłam, choć dopiero kiedy o tym wspomniał,
zdałam sobie sprawę, że cała się trzęsę, zresztą pewnie bardziej
z emocji niż zimna. – Co my z tobą zrobimy? – szepnęłam czule,
starając się uspokoić jelonka, który rozbudził się na dobre
i rozpaczliwie domagał się jedzenia. – Może ufarbujemy cię na
brązowo i nikt poza nami nie będzie o tobie nic wiedział…
Cal wrócił dwadzieścia minut później. Do tej pory tak
przemarzłam, że bardzo się ucieszyłam na widok grzejnika, który
przyniósł. Za nim pojawili się Lochie i Zara. Przywołałam ich
gestem, żeby pokazać im syna Pegaza.
– Zastałem ich dwoje palących pod domem – oznajmił Cal,
rzucając surowe spojrzenie Zarze. – Pomyślałem, że może chcą się
przywitać.
– Och, Tiggy – szepnęła Zara, podchodząc do mnie. – Jaki on
słodki.
– Po prostu nie do wiary… – Lochie przyklęknął obok
dziewczyny. – Kto by pomyślał? Mogę go dotknąć?
– Tak. Musi przywyknąć do bliskości ludzi, jeśli ma przetrwać –
powiedziałam, kiedy Lochie i Zara delikatnie gładzili oseska.
– Cal twierdzi, że tchnęłaś w niego życie, Tiggy. Masz dobrą rękę
do zwierząt, jak moja mama – zauważył Lochie, kładąc dłoń na
białym futerku.
– Butelka, proszę, Tig. – Cal podał mi ją, a potem przepchnął po
nierównym klepisku grzejnik, żeby stał bliżej jelonka.
Bardzo delikatnie starałam się wsunąć smoczek w pyszczek
małego, ale zacisnął szczęki. Nie chciał go wziąć. Popróbowałam
zmoczyć ciepłym mlekiem jego dziąsła i modliłam się, żeby zaczął
ssać.
– No, kochanie, musisz pić, rosnąć zdrowo dla mamy i taty –
szepnęłam.
Po kilku kolejnych próbach, ku uldze nas wszystkich, otworzył
pyszczek i wziął do niego smoczek.
– Myśli, że jesteś jego mamą, Tig. – Cal uśmiechnął się, gdy cielak
skończył butelkę i zaczął trącać mnie nosem, prosząc o więcej. –
Pytanie, co my dalej zrobimy z tym sierotką? Przecież nie możesz tu
siedzieć całą noc. Nie mam zamiaru brać na siebie
odpowiedzialności za to, że znów się pochorujesz, ale o jego
narodzinach nie ma prawa nikt się dowiedzieć, bo inaczej jego
słodka mała główka wyląduje na ekspozycji trofeów szybciej, niż da
się powiedzieć słowo „sarnina”!
– Można zawieźć go do nas – zaproponował Lochie. – Moja
mama chętnie weźmie pod opiekę kolejne zwierzątko, zwłaszcza
tak wyjątkowe.
Cal i ja spojrzeliśmy po sobie, widząc światełko w tunelu.
– Jesteś pewien, Lochie? – spytałam. – Wpadałabym codziennie,
ale to zajęcie na okrągło, karmienie z butelki młodego jelenia.
– Ja też pomogę – wtrąciła Zara.
– Nie martw się, Tiggy – zapewnił mnie Lochie. – Razem damy
radę. Nasze gospodarstwo leży z dala od wścibskich oczu, będzie
tam bezpieczny.
– Tak, Tig, to dobry pomysł – przyznał Cal. – Tym razem nie
będziemy ryzykować. A teraz może zanieśmy małego do Beryl.
Lochie pojedzie z wami do rodziców. Im szybciej zabierzemy stąd
małego, tym lepiej.
Wstałam i poszłam z jelonkiem na rękach do samochodu. Jego
długie nogi zwisały z moich objęć. Cal pomógł mi usiąść z przodu,
Zara wskoczyła do tyłu, a Lochie zajął miejsce za kierownicą.
– Ja tu zostanę i zajmę się jego mamą – powiedział Cal.
– Błagam, nie obdzieraj jej ze skóry i nie wytocz z niej krwi –
poprosiłam.
– Jasne, Tig. Pogrzebię ją w lesie przy rezydencji i zaznaczę grób
krzyżem z gałęzi.
– Dziękuję.
Trzymałam troskliwie swój cenny ładunek, gdy ruszyliśmy
wyboistym traktem. Przy wyjeździe z posiadłości skręciliśmy
w lewo w kierunku kaplicy, a potem jechaliśmy kilka kilometrów do
wycinki. Wreszcie zobaczyłam niski, szary dom. Z komina leciał
dym. Na łąkach wokół niego było pełno wełnistych białych
punkcików, nadal widocznych w zapadającym zmierzchu.
– Niedługo czas kocenia się owiec – wyjaśnił Lochie, parkując.
Wysiadł z Beryl i obszedł ją, by otworzyć drzwi i pomóc mi
wysiąść razem z jelonkiem. Stałam chwilę ze swoim bezcennym
bagażem i patrzyłam w górę na blady sierp księżyca, który witał na
świecie tę nowo narodzoną istotę. Później wraz z Zarą ruszyłyśmy
za Lochiem do kuchni o niskim sklepieniu.
Przy piecu stała Fiona, mieszając w wielkim garze zupę.
– Cześć, Tiggy, Zaro – powitała nas z uśmiechem. – Co za
niespodzianka! Jak cudownie widzieć was obie! I co wy tu macie?
Podeszła, żeby się przyjrzeć.
– To bardzo wyjątkowy okaz, mamo. Ty i tata musicie przysiąc,
że nie piśniecie o nim nikomu ani słowa – zaznaczył Lochie.
– Tak jakbyś musiał prosić o coś takiego. – Fiona popatrzyła na
syna z ukosa, nachylając się nad cielakiem. – O mój Boże, Tiggy. To
naprawdę to, co myślę?
– Tak. Weź go na ręce, proszę, przytul go.
– Z przyjemnością. – Była najwyraźniej wzruszona.
Podałam jej ostrożnie to stworzenie o tyczkowatych nogach
i cofnęłam się, by zobaczyć, jak zareaguje na parę nowych rąk.
Jednak gdy Fiona go objęła i zaczęła do niego czule szeptać, prawie
się nie poruszył. Odetchnęłam z ulgą, bo instynktownie wyczułam,
że Fiona będzie wspaniałą zastępczą mamą, a to gospodarstwo
idealną kryjówką.
– Lochie, zdejmij ten garnek z kuchni i nastaw czajnik – poleciła
synowi. Skinęła na mnie i Zarę i wskazała, żebym usiadła przy niej.
– Przypuszczam, że jego matka nie żyje?
– Niestety, tak. Ale odeszła z przyczyn naturalnych.
– Lochie mówił mi, że zostałaś postrzelona, kiedy próbowałaś
ochronić białego jelenia przed kłusownikiem.
– Tak.
– A to jest…? To pewnie musi być jego syn. Gen braku
pigmentacji jest zwykle dziedziczny.
– Możemy chyba tak założyć. Cal mówi, że urodził się dziś rano.
Udało mi się nakarmić go z butelki, ale widać, że jest jeszcze
słabiutki.
– Wydaje się bardzo czujny, a to dobry znak. Zbadam go, jeśli
pozwolisz.
– Koniecznie. Nie był taki kontaktowy, kiedy go pierwszy raz
zobaczyłam – powiedziałam.
Fiona wzięła torbę lekarską stojącą na podłodze przy tylnych
drzwiach i wyjęła stetoskop.
– Cal powiedział, że Tiggy położyła na nim dłonie i wróciła mu
życie – oznajmiła Zara, gdy Fiona osłuchiwała serce noworodka.
– Tak, słyszałam, że masz ręce, które leczą, Tiggy. To prawda? –
spytała Fiona.
– Cal twierdzi, że tak – odparł za mnie Lochie.
– Lochie, dlaczego nie weźmiesz Zary do stodoły i nie pokażesz
jej nowych kociąt? Dajcie temu małemu trochę przestrzeni –
zasugerowała Fiona.
– Dobrze.
Gdy poprowadził Zarę do tylnych drzwi, Fiona dalej badała
młode.
– Może chciałabyś pracować ze mną? Chyba wspominałam ci
o tym, jak się ostatnio widziałyśmy. Jestem zwolenniczką medycyny
holistycznej jako terapii wspomagającej obok metod tradycyjnych.
– O mój Boże, Fiono, bardzo bym chciała, ale nie skończyłam
żadnych kursów, nie mam papierów.
– O, to się da załatwić. Najważniejsze to mieć dar.
– Mówisz poważnie? – spytałam z niedowierzaniem.
– Jak najbardziej. Umówimy się, żeby to przedyskutować,
najlepiej przy kieliszku wina… albo dwóch. Już. – Odłożyła swoje
przybory do torby. – Jest w dobrej formie. Potrzymasz go, bo muszę
pomieszać zupę? Ojciec Lochiego będzie tu lada moment
i spodziewa się kolacji.
Zdecydowałam wtedy, że Fiona McDougal to kobieta, jaką chcę
się stać w przyszłości: żona, matka, centrum rodziny, oddany lekarz
weterynarii i przeurocza osoba.
– Wiesz, mitologiczny Pegaz naprawdę był sierotą – powiedziała.
– Wychowała go Atena, a muzy…
– Więc powinniśmy nazwać go po ojcu – szepnęłam w jego
sierść, czując tak silny przypływ matczynych uczuć, że aż mnie to
przeraziło.
– Zostaniesz na kolację, Tiggy? Mogłybyśmy pomówić o tym, jak
zorganizujemy opiekę nad Pegazem.
W drzwiach pojawił się mężczyzna, który za sprawą potężnej
budowy i twarzy ogorzałej od pracy na świeżym powietrzu
przypominał mi Cala.
– Cześć, kochanie. – Fiona uśmiechnęła się, kiedy pocałował ją,
zanim zdjął kurtkę. – Mógłbyś pójść zawołać z szopy Lochiego
i Zarę? Oglądają kocięta.
– Oczywiście, ale kim jest nasz gość? A to… – Podszedł, żeby
lepiej się przyjrzeć Pegazowi. – Co to takiego?
– Hamish, przedstawiam ci Tiggy. Pracuje w Kinnaird dla
dziedzica jako konsultantka od dzikich zwierząt.
– Miło mi poznać. – Uśmiechnął się do mnie ciepło.
– A to… Pegaz. Urodził się dziś rano. Zostanie z nami trochę, żeby
nic mu się nie stało. Kochanie, mógłbyś pójść i sprowadzić tu dzieci,
zanim całkiem wystygnie? – dodała, nalewając zupę do misek.
Pięć minut później wszyscy siedzieliśmy przy starym dębowym
stole w kuchni, jedząc przepyszną zupę jarzynową, którą
zagryzaliśmy grubymi pajdami ciepłego białego chleba.
– Jesteś kolejną wegetarianką, jak moja żona? – spytał Hamish.
– O, jeszcze gorzej. Weganką – odparłam z uśmiechem.
Nagle od strony Zary rozległo się cichutkie miauknięcie. Wszyscy
się na nią obejrzeli.
– Nie mogłam zostawić go w szopie. – Dziewczyna miała dość
przyzwoitości, by się zaczerwienić, gdy odchyliła kurtkę
i wyciągnęła spod poły rudego kotka, pręgowanego jak tygrys
i wyglądającego równie bojowo. – Mama nie znosi kotów, ale teraz
do Kinnaird sprowadza się tata. Moglibyśmy mieć kilka. Czy on nie
jest prześliczny? – Pogładziła malutki łepek.
– Jest, ale nie przy stole – zaznaczyła stanowczo Fiona. – Spuść go
na podłogę. Może iść przywitać się z Pegazem.
Zara spełniła jej polecenie i wszyscy patrzyliśmy, jak kotek
skacze po kuchni na swoich małych łapkach, a potem wędruje bliżej
pieca, przed którym na kocu mocno spał Pegaz.
– Jakie to urocze – szepnęła Zara, gdy kocię obwąchiwało
cielątko. Potem zamruczało i ułożyło się obok, przytulone do
miękkiej białej sierści. – Pewnego dnia tak będzie u mnie w domu. –
Spojrzała na Lochiego, który uśmiechnął się do niej z oddaniem.
Ona wygląda dziś tak pięknie, pomyślałam. Bo jest szczęśliwa,
emanuje radością.
– To dziedzic sprowadza się tu na stałe? – spytała Zarę Fiona.
– Tak, i mam nadzieję, że i ja, jeśli tylko tata się nie rozmyśli.
Mamy zamiar w przyszłym tygodniu wybrać się do college’u North
Highland w Dornoch. Chcemy zobaczyć, jakie kierunki są tam
dostępne. Bardzo interesowałoby mnie zarządzanie zasobami
przyrody. Jeślibym tam studiowała, mogłabym mieszkać z tatą
w Kinnaird.
– To dobrze, że dziedzic przejmie tu stery. – Hamish skinął
z uznaniem głową.
– A co z twoją mamą, Zaro? – spytała Fiona. – Cieszy się
z przeprowadzki?
– Rodzice się rozwodzą. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. –
To już nie jej sprawa.
– No tak… Jest ci z tym ciężko?
– A skąd. Boże! Powinnam założyć ruch dzieci, których rodzice
żyją w nieszczęśliwych związkach. Rodzice naprawdę nigdy nie
powinni zostawać ze sobą ze względu na dzieci. Tak czy inaczej, za
kilka dni kończę siedemnaście lat i już się zapisałam na egzamin na
prawo jazdy. Jeśli zdam, będę mogła przyjeżdżać i pomagać
w opiece nad Pegazem, kiedy ty, Fiono, będziesz pracowała. A póki
nie mam odpowiednich papierów, to może ty byś mnie tu podwoził,
Lochie? – spytała nieśmiało i po jej oczach poznałam, że Johnnie
North to już przeszłość.
– W każdej chwili, chętnie – zapewnił skwapliwie.
– Ale najważniejsze, żeby nikt z nas nie wspominał słowem
nikomu o naszym noworodku. – Fiona wskazała Pegaza, który
obudził się i obserwował kota tańcującego po całej kuchni, jakby
łapał wyimaginowane muchy.
– Możemy opracować grafik, kto kiedy karmi Pegaza –
zasugerowałam. – To nie w porządku, żeby na ciebie spadały
wszystkie nocne dyżury, Fiono.
– Ja biorę to na siebie – zaoferował Lochie.
– A ja będę wpadać w dzień, kiedy ty jesteś w pracy – wtrąciłam.
– Jesteście pewni, że on nie będzie wam tu przeszkadzał?
– Jasne. – Hamish kiwnął głową w kierunku jelonka. – Może
wychodzić na pagórek za domem z owcami, które się urodzą. Jest
tego samego koloru – dodał z szerokim uśmiechem.
– Najbardziej martwi mnie jego przyszłość – powiedziałam. –
Powinien jak najszybciej móc wrócić do życia na wolności, jak
dzikie zwierzę. Z drugiej strony, jeśli go wypuścimy, to będzie dla
niego wyrok śmierci. Sami wiecie, co spotkało jego ojca.
– Może będzie musiał zostać tu do końca życia – przyznała Fiona.
– Musimy działać na wyczucie. Mamy tu dokoła sporo lasu.
Moglibyśmy sprowadzić tu więcej jeleni, żeby nie był samotny, a Cal
pomógłby Lochiemu wygrodzić jakiś teren…
– Co takiego miałby wygrodzić Cal?
Wszyscy aż podskoczyliśmy, gdy tylne drzwi się otworzyły
i pojawiła się w nich zwalista postać Cala.
– Dobry wieczór.
Wszedł, a tuż za nim Charlie.
– Obaj z dziedzicem czuliśmy się nieco opuszczeni w Kinnaird,
przyjechaliśmy więc, by przyłączyć się do towarzystwa.
– Chodźcie, chodźcie, zagrzejcie się, proszę – zapraszała Fiona.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale Cal mówił mi
o naszym nowym podopiecznym. Chciałem go zobaczyć –
powiedział Charlie. – Gdzie on jest?
– Witamy, dziedzicu! – Hamish wstał, by uścisnąć dłoń Charliego.
– To zaszczyt pana gościć.
– On jest tam, tato. – Zara podniosła szybko rudego kotka, żeby
nie uciekł przez otwarte drzwi. – Ma imię jak jego ojciec: Pegaz. To
cud.
Charlie podszedł do pieca i nachylił się nad cielakiem, który
wiercił się, prawdopodobnie starając się znaleźć sposób, by
podnieść się na nogi.
– Cześć – szepnął Charlie i wyciągnął dłoń, by pogładzić Pegaza.
Ten od razu zaczął ją obwąchiwać. Najwyraźniej był głodny.
– Zagrzeję butelkę na piecyku – rzuciłam, wstając.
– Masz rondelek, Tiggy. – Fiona podała mi naczynie ze stojaka. –
Dzieci, sprzątniecie ze stołu?
– A ja otworzę butelkę czegoś specjalnego na taką okazję –
oznajmił Hamish, wychodząc z kuchni.
– To rzeczywiście cud – szepnął Charlie, podnosząc wzrok na
mnie. – Jest zdrowy?
– Jak najbardziej – zapewniła go Fiona. – A z tego, co mówiłeś,
Cal, wynika, że to dzięki Tiggy i jej magicznym dłoniom. Muszę ją
wam czasem podkradać, żeby pracowała ze mną. Patrz, już prawie
stoi! – Wskazała na jelonka. – Pomożesz mu, Charlie?
Patrzyliśmy, jak Charlie ostrożnie podtrzymuje dłońmi tułów
i pomaga Pegazowi stanąć.
Za pierwszym razem nogi się pod jelonkiem ugięły, ale wreszcie
przy czwartej próbie pojęły, co mają robić, i utrzymały jego ciężar.
Syn Pegaza zrobił kilka niepewnych kroków, nim klapnął na kolana
Charliego.
Wszyscy wiwatowaliśmy. A Hamish wrócił do kuchni z whisky.
– Co ja widzę! Naprawdę masz zamiar otworzyć ją po tylu
latach? – drażniła się z nim żona.
– Oczywiście. – Odkorkował butelkę, nalał do siedmiu
szklaneczek i rozdał je nam. – Stary dziedzic podarował mi tę
whisky dawno temu, kiedy pomogłem mu uratować spod śniegu
nowo narodzone owce… Sądzę, że to idealny moment, żeby się tego
napić. Za nowy początek.
– Za nowy początek – powtórzyliśmy.
Po wychyleniu whisky Cal sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął
z niej coś okrągłego, wielkości mniej więcej sporego grejpfruta
owiniętego w jedwabną szmatkę.
– Co to takiego? – spytałam, kiedy położył to coś z impetem na
stole i wszystkie oczy zwróciły się na ten dziwny przedmiot.
– Podróbki baranie, moja śliczna. Ale chyba potrzebuję kolejnego
łyka, zanim przejdę do rzeczy.
Wyciągnął szklankę do Hamisha, a ten dolał mu od serca
cennego trunku.
– Obiecywałem kiedyś Tig, że jeśli w tej posiadłości pojawi się
biały byk, pobiegnę po śniegu goły, okrywając co trzeba jedynie
podróbkami baranimi. A co jak co, ale jestem człowiekiem słownym
– wyjaśnił zebranym, gdy jego potężne palce powędrowały do
guzików koszuli.
– Cal, chyba nie będę nalegać, żebyś dotrzymał tej obietnicy –
próbowałam go powstrzymać, a wszyscy się roześmiali. – Chyba
dość już zrobiłeś dla obu Pegazów, prawda?
– Ten mały najwyraźniej jest głodny. – Charlie wskazał na
cielaka, który wiercił się mu na kolanach, poszukując smoczka.
– Zabierz go do salonu, tam jest ciszej – zasugerowała Fiona,
kiedy wyjmowałam butelkę z gorącej wody.
Sprawdziłam temperaturę mleka, kapiąc sobie na wierzch dłoni,
i chciałam wziąć Pegaza z rąk Charliego.
– Zaniosę go – powiedział.
Gdy znaleźliśmy się w salonie, ułożył mi jelonka na kolanach,
a ten rzucił się łapczywie do ssania.
Charlie stał obok i patrzył na mnie. Dostrzegłam, że ma
rozmarzone, zamglone spojrzenie, podobnie jak ja.
– Widziałeś się z Beryl? – spytałam, przerywając ciszę.
– Tak. Płakała bez końca, przepraszała, ale ostatecznie udało mi
się przekonać ją, żeby wróciła.
– Dzięki Bogu! Ona jedna wie, jak działają te piece.
– Tak naprawdę oboje doszliśmy do wniosku, że trzeba się ich
pozbyć i zamontować z powrotem starą kuchenkę – powiedział
Charlie. – To samo z tymi lampami jak w fabryce i wyspą na środku
kuchni. W szopie schowałem stary sosnowy stół, więc i on wróci na
miejsce.
– Kuchnia to serce domu, jak właśnie widzimy.
– Jadąc tu, rozmawiałem z Calem. Myślałem o tym, zanim
w tamte święta pojawił się Fraser. Po tylu latach pracy dla naszej
rodziny czas, żeby Cal miał tu własny kawałek ziemi. Dlatego
w prezencie ślubnym obiecałem jemu i Caitlin czterdzieści
hektarów, tuż przy wjeździe na posiadłość. Jest tam stara chata. Stoi
pusta od lat. Przy odrobinie starań mogą urządzić tam sobie
przyzwoite lokum.
– To pięknie z twojej strony, Charlie. Na pewno Cal się ucieszył.
– Tak, ale w końcu w pełni sobie na to zasłużył. Powiedziałem
mu też, że zamierzam sprzedać część ziemi sąsiadom, co, poza
pieniędzmi na rozwód, pozwoli na opłacenie dodatkowych
pracowników i kupno nowej Beryl.
– Ooo, widzę, że nie próżnowałeś. – Uśmiechnęłam się.
– Tak. Musiałem się czymś zająć, żeby nie myśleć o tym, o czym
ty miałaś pomyśleć.
– Racja.
– Ale… jeśli potrzebujesz więcej czasu…
– Nie, Charlie.
– No to zostaniesz czy uciekasz do Afryki i swoich lwów
i tygrysów?
Popatrzyłam w dół na Pegaza, który wydudlił całą butelkę
i zadowolony przysnął. Potem uniosłam wzrok na Charliego.
– Myślę, że mam tu co robić, nie sądzisz?
– Chcesz powiedzieć, że zostajesz?
– Tak. Choć chciałabym kiedyś zobaczyć te lwy i tygrysy.
– Ja też. – Wyciągnął do mnie rękę już drugi raz tego dnia, a ja
wzięłam ją bez wahania.
Patrzyłam, jak czule całuje moją dłoń. Potem pocałował mnie
w usta.
– Jestem taki szczęśliwy, Tiggy. Naprawdę.
– Ja też.
– Nie będzie łatwo…
– Wiem.
– Ale razem możemy przynajmniej spróbować prawda? To
znaczy z tą posiadłością, ze zwierzętami, z nami…?
– Tak.
– No dobrze. – Wstał i delikatnie pomógł mi się podnieść
z Pegazem na rękach. – W takim razie czas jechać.
– Dokąd?
– Do Kinnaird. – Uśmiechnął się. – Czeka nas sporo pracy.
Elektra

Nowy Jork
Luty 2008

Słońce
39

Uniosłam głowę i zobaczyłam, że pada śnieg i osiada na


parapecie nade mną. Może to wyciszy nieco hałas ruchliwej ulicy
Manhattanu na dole. Choć człowiek wynajmujący mi mieszkanie
twierdził, że są tu potrójne szyby, i tak bez przerwy słychać było
warkot stojących w korku samochodów i odzywających się od czasu
do czasu w tle klaksonów co bardziej krewkich kierowców
trzydzieści trzy piętra niżej.
– Zamknijcie się wszyscy, do jasnej cholery! – jęknęłam, zdając
sobie sprawę, że skupiam się na tych hałasach, przez co tylko
wydają się jeszcze bardziej donośne.
Wzięłam spory łyk z butelki, ale wiedziałam, że wódka ich nie
uciszy, wstałam więc ciężko z podłogi kuchni i poczłapałam do
salonu, żeby włączyć jakąś muzykę. Z ukrytych głośników ryknęło
Born in the USA.
– Hej, fajnie, że wiesz, gdzie się urodziłeś! – krzyknęłam do
Bruce’a Springsteena, kołysząc się razem z butelką wódki do rytmu.
– Bo ja nie mam pojęcia!
Choć muzyka grała na pełny regulator, w uszach i tak
dźwięczały mi klaksony i dwa razy sprawdzałam, czy aby
w porcelanowej misie nie zostało jednak trochę mojego specjalnego
leku, który w niej trzymałam. Zapas jednak się skończył, poza
odrobiną proszku przy brzegach. Starannie go zebrałam zwilżonym
palcem i wtarłam w dziąsła.
Ted, mój dostawca, miał przyjechać już godzinę temu z towarem,
ale na razie się nie pojawił. Łatwo byłoby zjechać windą do holu
i wcisnąć portierowi Billowi studolarowy banknot. Wiedziałam, że
tak robią inni z tego domu. I dziesięć minut później, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostałaby mi dostarczona pod
drzwi paczuszka. Ale mimo desperacji wiedziałam, że nie wolno mi
ryzykować. Jeden mały przeciek do prasy i znalazłabym się na
pierwszych stronach wszystkich gazet na świecie. Zwłaszcza że
byłam ambasadorką „naturalnych” kosmetyków dla nastolatek
i ostatnio pojawił się o mnie artykuł w „Elle”, w którym
opowiadałam o swoim „zdrowym” trybie życia.
– Naturalne? Akurat! – prychnęłam, kiedy zataczając się,
brnęłam do telefonu, by dowiedzieć się u Billa, czy może mój gość
wreszcie dotarł. Podczas zdjęć makijażystka powiedziała mi, że to
wszystko ściema, bo może i podstawowy składnik kosmetyków jest
naturalny, ale chemia używana do zastąpienia tłuszczów
zwierzęcych w szmince sprawia, że produkt jest toksyczny jak
diabli.
Dlaczego wszystko jest kłamstwem? Pokręciłam głową.
Kołyszący ruch był kojący, ale przy okazji straciłam równowagę
i osunęłam się na podłogę, tam gdzie stałam.
Życie to stek kłamstw. Nawet miłość…
Potem płakałam, z moich oczu płynęły wielkie łzy, ciekło mi
z nosa. I znów, po raz nie wiem który, zadawałam sobie pytanie,
dlaczego Mitch mnie rzucił. Trzy tygodnie po tym, jak poprosił
mnie, żebym za niego wyszła. No dobrze, ta propozycja padła
w łóżku, ale mu uwierzyłam. Powiedziałam: „TAK!”. Kiedy
następnego dnia wyjechał do Los Angeles, byłam nawet tak głupia,
że leżąc, snułam plany, u którego projektanta zamówię suknię
ślubną i gdzie złożymy przysięgę. Podobałyby mi się Włochy, jakiś
wielki pałac na wzgórzach Toskanii. A potem… cisza. Choć
wysyłałam esemesy i maile, nagrywałam się na automatyczną
sekretarkę, prosząc, żeby oddzwonił, nie było odpowiedzi. No
dobrze, grał w wielkim amfiteatrze w Hollywood, ale, Chryste, czy
nie mógł poświęcić chwili na telefon do narzeczonej…?!
Wreszcie dostałam od niego wiadomość – esemesa! Napisał:
Chyba czas trochę ochłonąć, mała, i dodał, że oboje jesteśmy bardzo
zajętymi ludźmi i nie pora na poważne związki. Może za kilka
miesięcy, kiedy skończy trasę zagraniczną…
– Jezu Chryste! – krzyknęłam, ciskając pustą butelkę po wódce. –
Dlaczego wszyscy wystawiają mnie do wiatru?
Może myślał, że taka dziewczyna jak ja wyjdzie na ulicę i ot tak
poderwie sobie innego faceta. Teoretycznie mogłam, ale nie o to
chodziło. Zakochałam się w nim po uszy. Wydawał mi się ideałem –
piętnaście lat starszy, ale w świetnej formie, światowa gwiazda
rocka, facet przyzwyczajony do bycia w centrum uwagi. Miał już za
sobą okres imprezowania, wolał siedzieć w swoim domu przy plaży
w Malibu. Potrafił nawet gotować, lubił to, nie pił i nie ćpał, miał na
mnie naprawdę dobry wpływ. Uwielbiałam jego spokój, poważne
podejście do życia. Miałam dość kuszenia losu wybrykami, które
innym zwykle nie uchodzą na sucho. Brałam nawet coraz mniej
dragów i wcale mi ich nie brakowało. Byłam zdecydowana
przeprowadzić się do niego do Kalifornii.
– Opiekował się mną – jęknęłam. – Wiedział, jak ze mną
postępować…
Tak, był ojcowski, zastępował ci Pa Salta…
– Zamknij się! – powiedziałam głosowi w mojej głowie, bo to, że
go usłyszałam, wydało mi się chore. Poza tym nie czułam nic, kiedy
Pa Salt umarł, po prostu, nic. Moje siostry odchodziły od zmysłów
z rozpaczy, więc tym bardziej miałam wrażenie, że coś jest ze mną
nie tak. Próbowałam wódki, po której jak zwykle płakałam, ale i tak
nie udało mi się wykrzesać z siebie prawdziwych emocji. Kiedy
myślałam o śmierci Pa Salta, ogarniało mnie jedynie odrętwienie.
– I może jeszcze wyrzuty sumienia – szepnęłam, podnosząc się
na chwiejnych nogach i wyciągając nową butelkę wódki
z kuchennej szafki. Sprawdziłam godzinę. Było już po jedenastej.
Wzięłam komórkę, żeby znów zatelefonować do Teda, lecz
w tym momencie wreszcie zadzwonił portier z wiadomością, że mój
„gość” już jest.
– Niech przyjedzie na górę – poleciłam z wielką ulgą.
Poszłam poszukać dolarów, żeby od razu w drzwiach dokonać
transakcji, po czym czekałam niecierpliwie w holu apartamentu.
– Cześć, laleczko – powiedział nieznajomy mężczyzna, któremu
otworzyłam. – Przysłał mnie Ted. Jest dziś zajęty.
Byłam wkurzona jak jasna cholera, że Ted wyręczył się kimś, kto
może jest, a może nie jest godny zaufania, ale tak strasznie
potrzebowałam towaru, że nie zdobyłam się na to, by go odprawić,
mówiąc, że to jakaś pomyłka.
– Dzięki, cześć.
Już miałam zamknąć mu drzwi przed nosem, lecz je
przytrzymał.
– Hej, masz kłopoty z zasypianiem? – zapytał.
– Czasami. Bo co?
– Mam akurat takie tabletki na receptę, po których od razu
zaśniesz jak aniołek.
A to ciekawe. Mój lekarz w Nowym Jorku odmówił przepisania
mi więcej valium i tabletek nasennych. Zastępowałam je wódką,
zwłaszcza po tym, jak Mitch mnie rzucił.
– Jakie?
– Dostałem je od lekarza. Mocna rzecz. – Wyłowił z kieszeni
opakowanie i pokazał mi je.
– Ile?
Wymienił sumę za listek temazepamu. Była horrendalna, ale kto
by się tym przejmował? Jedyne, co miałam, to forsa.
Kiedy się ulotnił, poszłam do salonu i trzęsącymi się
z niecierpliwości palcami przygotowałam sobie kreskę.
– Nigdy nie wolno wam brać narkotyków i jeździć na
motocyklach – powtarzał nam Pa Salt jak mantrę, gdy byłyśmy
małe.
Ja robiłam jedno i drugie, i wiele innych rzeczy, których by nie
pochwalał. Właśnie kiedy padałam na kanapę, już trochę
spokojniejsza, zadzwoniła komórka. Odruchowo złapałam ją, żeby
sprawdzić, czy to Mitch. Może zmienił zdanie i będzie błagał, żebym
wróciła?…
Ale to był tylko Zed Eszu. Poczekałam chwilę, aż usłyszałam, że
mam wiadomość na poczcie głosowej, i odsłuchałam.
– Cześć, to ja. Wróciłem i tak sobie pomyślałem, że może
miałabyś chęć wybrać się jutro wieczorem na balet? Mam bilety na
premierę The Blue Necklace z Marią Kowroski.
Nawet jeśli każdego w Nowym Jorku nic bardziej nie
zachwyciłoby niż taka propozycja, nie byłam w nastroju na
oglądanie wygibasów i zmierzenie się z bandą dziennikarzy pod
teatrem, wypytujących, dlaczego nie byłam na żadnym z koncertów
Mitcha, na które waliły tłumy. Wiedziałam, że Zed wykorzystuje
mnie do podbudowywania swojego wizerunku celebryty, lecz nie
miałam nic przeciwko pokazywaniu się z nim – od czasu do czasu.
Tak się składa, że był też bardzo dobry w łóżku – facet nie w moim
typie, ale coś nas do siebie fizycznie ciągnęło. Przestaliśmy jednak
ze sobą sypiać, kiedy zeszłego lata poznałam Mitcha.
To przynajmniej ucieszyło Pa Salta, który dzwonił do mnie
w zeszłym roku, kiedy na pierwszych stronach ukazało się zdjęcie
mnie i Zeda na Met Gali.
– Elektro, nie chcę wtrącać się w twoje życie, ale proszę, trzymaj
się z dala od tego mężczyzny – powiedział. – On może być…
niebezpieczny. Nie jest taki, jak się zdaje. Ja…
– Nie powinieneś się wtrącać w moje życie – rzuciłam
rozjuszona, jak zawsze kiedy Pa Salt próbował mówić mi, że
powinnam to czy tamto. Moje siostry uważały każde jego słowo za
święte, ja sądziłam, że obsesyjnie stara się wszystko kontrolować.
Choć Zed, jak reszta świata, dobrze wiedział, że jestem
z Mitchem, nadal do mnie dzwonił, a ja go ignorowałam, aż do
teraz…
– Może powinnam pójść z nim jutro na ten balet – zamruczałam,
wciągając kolejną kreskę z nadzieją, że później, kiedy nadejdzie dół,
tabletki nasenne pomogą mi zasnąć jak kamień. – Moja twarz
znalazłaby się na pierwszych stronach gazet. Przytarłabym nosa
Mitchowi.
Zapaliłam papierosa. Koka zaczynała działać i poczułam się
znów jak dawna Elektra, dziewczyna, która nie da sobie w kaszę
dmuchać. Nastawiłam głośną muzykę, pociągnęłam kolejny łyk
z butelki i tanecznym krokiem ruszyłam do garderoby przy
sypialni. Przeszukując niezliczone rzędy wieszaków, stwierdziłam,
że nie mam nic dość szałowego do ubrania. Rano zadzwonię do
Amy, mojej asystentki, żeby podrzucili mi coś z nowej kolekcji
Chanel – za miesiąc miałam brać udział w ich pokazie w Paryżu.
Pisząc esemesa do Zeda z informacją, że owszem, mam jutro
czas, zdecydowałam też, że dam znać Imeldzie od piaru, żeby
uprzedziła media o moim pojawieniu się w teatrze. Przez jakiś czas
nigdzie nie chodziłam – nawet jeśli wymagały tego moje obowiązki
zawodowe – bo nie zniosłabym, żeby ktoś wspominał przy mnie
o Mitchu. Na myśl, że wspólne życie razem – o którym marzyłam od
chwili, gdy go poznałam – nigdy nie będzie mi dane, rozpadałam się
na kawałki. Podobało mi się nawet to, że jest bardziej znany ode
mnie, że nie potrzebuje mnie dla podbicia swojej renomy – spotykał
się już z najsłynniejszymi modelkami i aktorkami, więc
w podbojach łóżkowych nie mógłby już sobie postawić wyżej
poprzeczki. Naprawdę wierzyłam, że po prostu chce mnie.
Podziwiałam go… kochałam.
– A, pieprzyć go! Nikt nie rzuca Elektry! – krzyknęłam do moich
ze smakiem pomalowanych na beżowo czterech ścian
obwieszonych bezcennymi kolorowymi abstrakcjami, które teraz
wydały mi się obrzydliwe, jakby ktoś to po prostu wyrzygał.
Czując w żołądku ohydne zbliżanie się doła, zdjęłam bluzkę
i spodnie dresowe i poszłam naga do salonu po tabletki
temazepamu. Chciałam je połknąć, zanim kompletnie się rozlecę.
Wzięłam dwie i popiłam wódką, a potem położyłam się do łóżka.
– Teraz muszę tylko zasnąć – błagałam sufit, bo od kiedy Mitch
pożegnał się ze mną na dobre, nigdy nie udawało mi się to w sposób
naturalny.
Leżałam, a sufit nieprzyjemnie wirował. Gdy zamykałam oczy,
robiło się tylko jeszcze gorzej.
– Oby tylko przetrwać tę noc. Jutro znów będę sobą – szepnęłam,
czując, że za chwilę zacznę płakać. Dlaczego nic już na mnie nie
działa? Dwa temazepamy i wódka… to powinno zwalić z nóg
niedźwiedzia polarnego.
„Czy myślałaś kiedyś o odwyku?” – spytała mnie moja
terapeutka, kiedy ostatnio u niej byłam.
Nie odpowiedziałam, tylko wstałam i wyszłam z jej gabinetu,
oburzona samą sugestią. Z miejsca przerwałam terapię, o czym
poinformowałam recepcjonistkę. Poza Mitchem nie znałam nikogo
czystego – wszyscy jechaliśmy na koce i alkoholu…
Udało mi się dotrzeć do łazienki, nim zaczęłam wymiotować.
Przeklinałam faceta, który podetknął mi ten temazepam.
Najwyraźniej zrobili go z kredy i Bóg wie czego jeszcze. Nie
powinnam była ufać takiemu typowi. Zwymiotowałam raz jeszcze,
a potem najwyraźniej straciłam przytomność, bo miałam dziwny
sen, że jest ze mną Pa Salt, trzyma mnie za rękę i gładzi mnie po
czole.
– Jestem tu, kochanie, Pa jest z tobą – mówił znajomy głos. –
Wezwiemy pomoc…
– Tak, potrzebuję pomocy – zachlipałam. – Ratuj mnie, tato.
Jestem taka samotna…
Znów zasnęłam, pocieszona, że będzie dobrze, ale nagle obudziły
mnie kolejne mdłości. Tym razem nie zdążyłam do umywalki.
Byłam zbyt wyczerpana. Próbowałam usiąść, rozglądając się za Pa
Saltem, ale byłam sama. Wiedziałam, że odszedł.
Od autorki

Drodzy Czytelnicy, witajcie w historii Tiggy. Jej mityczny


pierwowzór, Tajgete, to piąta z córek Atlasa i Plejone, zamieniona
w łanię o złocistych rogach, którą niestrudzenie tropił Zeus.
Kiedy wpadłam na pomysł napisania serii powieści
inspirowanych mitem o Siedmiu Siostrach, Plejadach, nie miałam
pojęcia, dokąd mnie to zaprowadzi. Pociągał mnie fakt, że każda
z tych mitologicznych postaci była wyjątkową i silną kobietą.
Niektórzy twierdzą, że były siedmioma matkami, które zasiały
naszą ziemię – bez wątpienia wszystkie, wedle podań, były
niezwykle płodne! A ja chciałam uhonorować dzieło kobiet,
szczególnie tych z przeszłości. Tak często ich wkład w budowanie
świata, w którym dziś żyjemy, pozostaje w cieniu o wiele okazalej
dokumentowanych dokonań mężczyzn.
Feminizm zakłada jednak równość, nie dominację, i kobiety,
o których piszę, zarówno te z czasów dawnych, jak i te współczesne,
akceptują swoją potrzebę miłości w życiu. Niekoniecznie w formie
tradycyjnej, z małżeństwem i dziećmi, ale seria Siedem Sióstr bez
wstydu głosi wieczne poszukiwanie miłości i ukazuje druzgocące
konsekwencje jej braku.
Kiedy wędruję po świecie tropem moich prawdziwych
i fikcyjnych bohaterek, by poznawać realia ich historii, raz po raz
stykam się z dowodami niezwykłej wytrwałości i odwagi kobiet,
które żyły przede mną. Podziwiam je i chylę przed nimi czoło.
Walcząc z seksistowskimi i rasowymi uprzedzeniami, tracąc
bliskich na wojnach i przez choroby albo zaczynając nowe życie na
drugim krańcu świata, te kobiety utorowały nam drogę do wolności
myśli i działania, którą się dziś cieszymy – i tak często traktujemy
jak coś najbardziej oczywistego. Staram się nigdy nie zapominać, że
ta wolność została wywalczona przez generacje wspaniałych kobiet,
których historia sięga może nawet czasów samych Siedmiu Sióstr…
Mam nadzieję, że zaciekawi Was podróż Tiggy, najbardziej
uduchowionej z córek Pa Salta. Łagodna, miła, czuje się
najszczęśliwsza, żyjąc blisko natury. Będzie jednak musiała się
zmierzyć z wieloma wyzwaniami na drodze do odkrycia, kim
naprawdę jest i co przekazali jej w dziedzictwie przodkowie.
Lucinda
X
Podziękowania

Do pisania podziękowań siadam zwykle kilka miesięcy po


skończeniu książki i zawsze mam wrażenie, jakby napisała się
sama. Może to trochę jak z rodzeniem dzieci: zapominam o bólach
i trudach, w jakich przychodziły na świat, bo efekt końcowy jest
cudownie spójną całością, czy to w przypadku dzieci, czy książek.
Ale oczywiście każda powieść to dziewięć trudnych miesięcy, po
części ze względu na studiowanie realiów – co jest konieczne, by
fabuła oddawała je jak najwierniej. Każda książka jednak to
również dzieło fantazji, więc od czasu do czasu korzystam ze
swojego prawa do tworzenia fikcji. Na przykład w Siostrze Księżyca
pełnia, którą w 2008 roku widzi Tiggy, idąc do lasu z Angeliną, tak
naprawdę przypadała trzy tygodnie później. Ważne, by pamiętać,
że ta historia dzieje się w roku 2008. W następnym dziesięcioleciu –
a nawet jeszcze w 2008 roku – nastąpiło w związku z postępem
technicznym wiele zmian i sporo się wydarzyło w dziedzinie praw
kobiet.
Badanie bogatej kultury Romów było sporym wyzwaniem.
Zwłaszcza że do tej pory tak mało napisano na ten temat. Większość
tajemnic można poznać jedynie z przekazów ustnych, nie znajdzie
się ich w książkach. Wiele zawdzięczam Oscarowi Gonzalezowi,
który był moim przewodnikiem po Sacromonte. Pomogli mi też
bardzo Sarah Douglas, Innes MacNeill, Ryan Munro i Julie
Rutherford, którzy tak gościnnie przyjęli mnie w fantastycznej
posiadłości Alladale w Szkocji, będącej pierwowzorem Kinnaird.
Obie wyprawy pozwalające mi poznać realia były inspirujące
i niezwykłe. Jak w przypadku wszystkich historii sióstr, i tu mam
wrażenie, że chodziłam tymi samymi ścieżkami co moja bohaterka.
Dziękuję też doktorowi Markowi Westwoodowi i mistrzyni reiki
Rebecce Westwood, której wspaniała holistyczna metoda leczenia
zwierząt znalazła odbicie w niektórych fragmentach historii Tiggy.
Zeszły rok z powodu kłopotów zdrowotnych był dla mnie
najcięższy i ta książka nie powstałaby bez wsparcia mojej
niesamowitej ekipy, w redakcji i w domu. Ella Micheler, asystentka
w zbieraniu faktografii, i Susan Moss, redaktorka i moja najlepsza
przyjaciółka, dwoiły się i troiły, żeby powieść trafiła na czas do
wydawcy. Olivia Riley, administratorka mojej strony internetowej,
oraz Jacquelyn Heslop zawsze były gotowe do pomocy – w sferze
prywatnej i zawodowej – i zawsze będę im wdzięczna za to, że
wspierały mnie tak serdecznie.
Dziękuję swoim wydawcom na całym świecie, zwłaszcza
Jeremy’emu Trevathanowi, Claudii Negele, Georgowi Reuchleinowi,
Nanie Vaz de Castro i Annalisie Lottini, którzy – poza tym, że są
wspaniałymi profesjonalistami – okazali mi przyjaźń i wierzyli we
mnie jako pisarkę i człowieka. Mojej mamie Janet, siostrze Georgii,
a także Tracy Allebach-Dugan, Thili Bartolomru, Fernandowi
Marcadantemu, Loen Fragoso, Julii Brahm, Bibi Marino, Tracy
Blackwell, Stefanowi Guislerowi, Kathleen Doonan, Cathal Dineen,
Tracy Rees, MJ Rose, Danowi Bookerowi, Ricky’emu Burnsowi,
Juliette Hohnen i Tarquinowi Gorstowi – dziękuję, że zawsze
mogłam na nich liczyć.
Jestem też wdzięczna pracownikom szpitala Royal Marsden,
w którym w zeszłym roku spędziłam wiele czasu i gdzie pisałam
część tej książki. Szczególnie dziękuję Asifowi Chaudry’emu i jego
zespołowi, Johnowi Williamsowi, a także jego uroczym
dziewczynom – Joyce Twene-Dove i wszystkim pielęgniarkom, które
zajmowały się mną tak świetnie. Możecie nie wierzyć, ale tęsknię za
wami!
Wreszcie dziękuję mojemu mężowi i agentowi Stephenowi
i dzieciom, Harry’emu, Isabelli, Leonorze i Kit. Wszyscy
przebyliśmy w tym roku dość przerażającą i pełną zdarzeń drogę
i każde z was dodawało mi odwagi i siły, by przez to przebrnąć.
Jestem z Was taka dumna i naprawdę nie wiem, co bym bez Was
zrobiła.
Dziękuję też moim wspaniałym Czytelnikom. Jeśli zeszły rok
czegoś mnie nauczył, to tego, że tak naprawdę mamy tylko chwile.
Próbujcie, jeśli to tylko możliwe, cieszyć się każdą z nich,
niezależnie od okoliczności, i nigdy nie porzucajcie nadziei – to jej
płomyk trzyma nas przy życiu.
Lucinda Riley
czerwiec 2018
Bibliografia

Andrews Munya, The Seven Sisters of the Pleiades, Spinifex Press,


2004.
Beevor Antony, The Battle for Spain: The Spanish Civil War 1936–
1939, Phoenix, 2006.
Bowen Wayne H., Spain during World War II, University of Missouri
Press, 2006.
Dublin Anne, Dynamic Women Dancers, Second Story Press, 2009.
Fletcher John, Deer, Reaktion Books, 2014.
Leblon Bernard, Gypsies and Flamenco, w przekładzie Sinéad né
Shuinéar, University of Hertfordshire Press, 1994.
Lee Patrick Jasper, We Borrow the Earth: An Intimate Portrait of the
Gypsy Folk Tradition and Culture, Ravine Press, 2000.
Preston Paul, The Spanish Holocaust: Inquisition and Extermination
in Twentieth-Century Spain, HarperPress, 2013.
Sevilla Paco, Queen of the Gypsies: The Life and Legend of Carmen
Amaya, Sevilla Press, 1999.
Vega de Triana Rita, Antonio Triana and the Spanish Dance:
A Personal Recollection, Harwood Academic Publishers, 1993.
Whitehead G. Kenneth, Deer and their Management in the Deer
Parks of Great Britain and Ireland, Country Life Limited, 1950.
Pytania i odpowiedzi

1. Tiggy to najbardziej uduchowiona z sióstr. Pozostałe często


żartują sobie z niej, nazywając ją płatkiem śniegu, małym elfem.
Jak ci się pisało jej głosem?
Byłam bardzo podekscytowana, zaczynając jej opowieść, bo od
razu czułam, że jest najbardziej podobna do mnie. Przy wszystkich
pozostałych książkach z tej serii najpierw spisywałam historie
sięgające w przeszłość, zanim zabierałam się za te dotyczące czasu
teraźniejszego moich bohaterek. Tu na wstępie przyjęłam
perspektywę Tiggy. Mówienie jej głosem przyszło mi w sposób
bardzo naturalny. Zwykle mam opory przed przyznaniem, że
wcielam się w postacie z moich powieści, ale z Tiggy łączy mnie
bardzo silne poczucie duchowości i podobne widzenie świata.
Uwielbiałam pisać tę historię. Było to wyjątkowo łatwe.
2. Jaki jest związek Tiggy z jej mitologiczną imienniczką
Tajgete?
Podobnie jak Maja, Tajgete żyła w odosobnieniu w Sparcie, na
górze, która jest teraz nazywana od jej imienia. Tak jak starsza
siostra, stała się obiektem pożądania Zeusa. By uciec przed jego
bezwzględnymi zalotami, zwróciła się o pomoc do Artemidy, bogini
łowów i zwierząt. A ta przemieniła ją w łanię. Tajgete niedługo
jednak cieszyła się bezpieczeństwem, bo Zeus wreszcie ją odnalazł
i zastrzelił z łuku. Jak w przypadku wszystkich powieści z tego
cyklu, fabuła Siostry Księżyca jest oparta na metaforze mitu. Moja
Tajgete również poszukuje schronienia – w pięknym zakątku
szkockich gór, w posiadłości Kinnaird. Tam spotyka Zeda Eszu –
w jego nazwisku występują te same litery co w imieniu Zeus. Ten
najpotężniejszy grecki bóg miał na pewno obsesję na punkcie
pięknych i mądrych Siedmiu Sióstr, a Zed, podobnie jak to było
w przypadku Mai, stara się za wszelką cenę oczarować Tiggy.
Siostra Księżyca nawiązuje nie tylko do mitologii greckiej, ale także
do dawnych wierzeń brytyjskich i hiszpańskich Romów. W obu
tradycjach Księżyc odgrywał wielką rolę i stanowił przeciwwagę dla
dzikiego żywiołu męskiego – Słońca.
3. W Siostrze Księżyca poruszasz wiele zagadnień z dziedziny
ochrony środowiska, jak równowaga ekosystemów, odstrzał
jeleni i dieta wegańska. Skąd ten temat?
Często uznajemy środowisko naturalne za coś oczywistego,
danego nam raz na zawsze. Wiele o tym słyszałam. To uczuliło mnie
na te sprawy. Tiggy jest weganką. Wspominając o przepisach czy
trudnościach z utrzymaniem takiej diety, zwłaszcza na odludziu,
opierałam się na doświadczeniach moich przyjaciół. W posiadłości
Alledale, która jest pierwowzorem Kinnaird, mówiono mi o wycince
lasów. Współczesny świat wywarł wpływ na krajobraz Szkocji.
Zachwiana równowaga ekosystemu powinna zostać przywrócona
przez ludzi. Podobnie jak Tiggy, z początku byłam przerażona
odstrzałem pogłowia jeleni, ale kiedy dowiedziałam się więcej
o tamtejszej przyrodzie i braku naturalnych drapieżników,
zrozumiałam, że to konieczność. Jeśli chodzi o koty, które
widziałam, to rzeczywiście są takie humorzaste, jak opisuje je Tiggy!
Leśnicy z Alledale opowiedzieli mi sporo o programach
przywrócenia tego ginącego miejscowego gatunku. Niestety,
przeprowadza się je nie na wolności, w warunkach naturalnych,
a młode przychodzą na świat niezwykle rzadko.
4. Tiggy i Charlie często rozmawiają o swoim odmiennym
podejściu do spraw duchowych i nauki. Sądzisz, że oba
światopoglądy mogą ze sobą współistnieć?
Jak najbardziej. Rozumiem punkt widzenia i Charliego, i Tiggy.
I przyjemnie było pisać o tym, jak w miarę poznawania się
nawzajem stopniowo odnajdują kompromis. Tiggy jest naukowcem,
ale podczas podróży, która odkrywa przed nią jej przeszłość, górę
bierze w niej wrodzony talent do uzdrawiania. Pisałam już
o duchowości, szczególnie w Róży Północy – przypomnę tu postać
Anahity – ale nigdy nie zagłębiałam się w to tak jak w przypadku
Tiggy. Naprawdę wspaniale było dowiadywać się więcej
o niezwykłych umiejętnościach brujas działających
w społecznościach hiszpańskich Romów.
5. Poprzez postać Zary poruszasz problem dzieci, których
rodzice kłócą się lub rozwodzą, i tego, jaki to ma na nie wpływ.
Czy od początku planowałaś, że ten temat pojawi się
w powieści?
Postać Zary była jedną z najbardziej skomplikowanych.
Ciekawią mnie nietypowe rodziny i tego typu relacje. Bo, niestety,
małżeństwo nie zawsze oznacza „i odtąd żyli długo i szczęśliwie”.
Dzieci są często niewinnymi ofiarami zerwania rodziców i czują się
za nie w pewien sposób odpowiedzialne, właśnie tak jak Zara.
6. Uczyłaś się tańca klasycznego. Próbowałaś kiedyś tańczyć
flamenco? Jak poznawałaś tradycje tego tańca w Grenadzie?
Chciałam w tej serii opisać tancerkę, a skoro Tiggy ma w sobie
tyle wdzięku, uznałam, że taki wątek najlepiej pasowałby do jej
dziedzictwa. W Grenadzie spędziłam fascynujące chwile,
zwiedzając Sacromonte, a najwspanialej wspominam wieczór
z pokazami flamenco w jednej z grot. Byłam tak blisko romskich
tancerzy, czułam ten rytm i to bez reszty przeniosło mnie w czasy
Lucíi. Po szczegółowym studiowaniu tajników flamenco
i hiszpańskich terminów nareszcie mogłam wstać i przyłączyć się
do tańca!
7. Postać Lucíi Albaycín została zainspirowana biografią słynnej
tancerki flamenco, Carmen Amayi. Dlaczego zdecydowałaś się
na fikcję, zamiast pisać o prawdziwej Carmen?
Carmen Amaya była wielką legendą, a wszystko, co o niej
wiemy, pochodzi z przekazów ustnych. Na pewno wiele zostało
wyolbrzymione lub przekręcone – również przez nią samą. Główny
tekst historyczny, na którym się opierałam, to Queen of the Gypsies
Paca Sevilli, który dokonał imponującej pracy, by prześledzić losy
Amayi od początków do śmierci. Nawet on nie był jednak w stanie
ustalić dokładnie miejsca i daty jej urodzin. Postanowiłam więc
uwolnić się od zawiłych mitów na temat jej życia i stworzyłam
Lucíę Albaycín i jej kochanka Meñiquego. W jego przypadku
inspirowałam się postacią gitarzysty Sabicasa, który przez
większość życia Amayi był jej partnerem. Lecz historia zespołu
flamenco, który podczas walki o Madryt krył się w piwnicach
teatru, i jego późniejsza ucieczka do Lizbony są podobno
prawdziwe.
8. Przy pisaniu Siostry Perły studiowałaś kulturę Aborygenów,
a teraz, przy Siostrze Księżyca, romską. Co sprawia, że masz
skłonność do przedstawiania środowisk dyskryminowanych?
Kultura romska fascynowała mnie nie tylko ze względu na jej
bliskie związki z ziemią i naturą, ale także z powodu ich opowieści
o innych światach i głębokiej wiary w to, co duchowe. Fascynuje
mnie to, podobnie jak fascynuje moją bohaterkę Tiggy. Niestety,
trudno było zdobywać wiedzę na ten temat, bo istnieje ona głównie
w przekazach ustnych. Ale rozmawiałam z Cyganami w Grenadzie
i dużo czytałam o brytyjskich Romach, i mam nadzieję, że wiernie
oddałam ich historie i tradycje. Kultura romska na całym świecie
przez wieki cierpiała przez uprzedzenia. A dzieje wykluczenia
i prześladowań, jakich ci ludzie doznali, są przerażające. Niestety,
tak jak jest to w przypadku tradycji chrześcijańskich, obecnie wielu
Romów porzuciło dawną duchowość. Mnie jednak bardzo zależało
na przedstawieniu ich tradycyjnych wierzeń i obyczajów.
9. Zaborcze zachowanie Zeda wobec Tiggy można, według
Charliego, uznać za molestowanie w miejscu pracy. Czy
zainspirowała cię akcja #MeToo?
Gorąco popieram akcję #MeToo i odwagę kobiet, które
zdecydowały się mówić. Zachowanie Zeda wobec Tiggy od początku
miało być takie, bo historia jest oparta na greckim micie. Tyle że
akcja rozgrywa się w realiach współczesnych, więc działania Zeda
mają zupełnie inne reperkusje. Charlie słusznie staje w obronie
Tiggy, kiedy dowiaduje się, co musiała znosić ze strony Zeda.
Powieść toczy się głównie w roku 2008, ale pisałam ją w roku 2017
i to niesamowite, że przez niespełna dziesięć lat tak wiele się
zmieniło. W mediach było mnóstwo dyskusji na temat przemocy
w miejscu pracy, więc stale miałam na uwadze ten temat.
10. Przy serii Siedem Sióstr pisałaś jedną książkę rocznie.
Planujesz zrobić przerwę czy od razu zabierasz się do pracy nad
innymi projektami?
Nad serią Siedem Sióstr pracowałam niemal bez przerwy od
początku roku 2014. To był przyjemny maraton. Żyłam tymi
historiami, chłonęłam je, i mam szczęście, że moi Czytelnicy mi
w tym kibicowali. Po opowieści Tiggy wynurzyłam się na chwilę
z tego świata, by zaczerpnąć tchu i popracować nad czymś innym.
Spędziłam lato, pisząc powieść, której akcja toczy się w Southwold,
pięknym angielskim mieście nad morzem. The Butterfly Room ma
ukazać się w Wielkiej Brytanii i innych krajach wiosną 2019 roku.
Teraz, odświeżona, jestem gotowa wrócić do serii o siostrach.
11. Możesz nam powiedzieć, co szykujesz Elektrze w Siostrze
Słońca?
Kiedy pojawia się Elektra na końcu Siostry Księżyca, jest to dość
gwałtowny kontrast wobec naturalnego świata niewinności
szkockich gór, w którym żyje Tiggy. Zostajemy rzuceni prosto do
Nowego Jorku, a czytelnik szybko orientuje się, że Elektra jest
w bardzo złym stanie. Jej historia jest – jak na razie – ostatnią
w serii i podobnie jak o CeCe, siostry nie wypowiadały się o Elektrze
zbyt pochlebnie. Nie mogę się już doczekać, kiedy oddam jej głos, by
opowiedziała nam wszystko ze swojej perspektywy. Aby odkryć jej
przeszłość, muszę wybrać się na cudowne sawanny Kenii.

You might also like