You are on page 1of 11

Mieszkam przy ulicy Ofiar 45.

Niegdyś, w naszych pięknych


odrapanych czasach farby olejnej w kolorze czerwonym, była to ulica
Armii Czerwonej, corocznie spływająca galaretowatą masą pierwszoma-
jowych pochodów. Oczywiście nigdy tego nie widziałem, tak się tylko
domyślam. Pamiętam jednak, kiedy wraz z nowym ustrojem i nowym
światem, tym tak utęskliwie pachnącym wyciąganą z kaset VHS taśmą,
zawitała także na moją ulicę nowa nowomowa. Nowszomowa. I tak, uli-
ca Armii Czerwonej nie mogła dłużej być ulicą Armii Czerwonej, podob-
nie jak Lenina, Stalina, Żołnierzy Radzieckich. A że nie dość było fundu-
szy by zmieniać wszystkie tabliczki, miasto zamówiło w poligrafii, poły-
skujące naklejki oznajmiające krągłymi literami Ariala (wyciętymi
pierwszym kapitalistycznym ploterem): OFIAR. Ulica Stalina zmieniła
się w ulicę Ofiar Stalina, a mój dom stanął nagle na ulicy Ofiar Armii
Czerwonej. – To tylko na razie. – mówili. - potem coś wymyślimy. - Za-
nim zdążyli wymyślić, minęło aż do dziś. Stara farba na tabliczce zbladła
ostatecznie, pozostawiając rządek domostw na ulicy Ofiar.
W okolicy mamy burdel, zakład wulkanizacyjny, sklep z meblami
i dwa spożywczaki. Porozrzucane jak klocki po dywanie domki są po-
rozdzielane przypadkową siatką żwirowych ulic na jesieni zmieniających
się w niejednorodną mieszaninę kałuż i błota. Te domki naprawdę przy-
pominają klocki – prostopadłościenne, o wypłowiałych elewacjach,
okraszone gdzieniegdzie ni w pięć ni w dziesięć rotundą. Oczywiście
znajdziemy tu także inne architektoniczne cuda, małe drewniane wiej-
skie chaty, nic nie robiące sobie z wiszącego nad nimi stutysięcznego
miasta; gdzie indziej bliźniaki kryte blachodachówką i otulone kiedy-
ś-białym sidingiem. Zawsze gdy błąkam się ulicami mego osiedla, wy-
obrażam sobie stojące na chodnikach duże fiaty, trabanty i wołgi. Te
same, które jak przez mgłę wspominam z blokowiska wczesnego dzie-
ciństwa. Widzę swoich sąsiadów jak co rano przynoszą wrzątek, aby
wlewając go do chłodnicy zwiększyć o promil prawdopodobieństwo uru-
chomienia swoich gruchotów w dwudziestostopniowe mrozy. Szkoda, że
tak nie jest. Nakupowali tych malutkich okrąglusieńkich dyliżansów: ja-
risek, golfów, gdzieniegdzie punto albo używane bmw model 'tatamiku-
pił'. I jeżdżą – co rano (na zmianę: z piskiem opon lub zaciągniętym
ręcznym) do swoich ciasnych biur, brzydkich dziewczyn, nędznych ko-
chanek, szkół i bibliotek. Niektórzy jeżdżą bodaj tylko po to, żeby robić
korki, zaliczają dwanaście kółek po mieście. To nic że stoją, a na każ-
dych światłach mijają ich rowerzyści oraz co szybsi piechurzy. To nic, że
na dwóch fotelach i potrójnej tylnej kanapie znajduje się łącznie jedno
jedyne cielsko, a przecież wystarczyłoby że Franek podwiózłby Janka do
pracy do której obaj jeżdżą codziennie od pięciu lat i już byłoby dwa me-
try korka mniej. Ludzie przecież nigdy nie kupowali samochodów, żeby
nimi jeździć. Korek? Tym lepiej, dłużej będzie mnie widać, panienki
zdążą bez problemów kłaść mi się na maskę w rytmie ulatującego z okna
umca-umca terefere dziwki. Dłużej będzie mi dmuchać w nozdrza klima-
tyzacja. Szybciej będę mógł podjechać na stację i zatankować do pełna
benzyną po pięć złotych, bo przecież bogatego stać. Przepraszam tato,
więcej tak nie będę. Nie, synu: masz szlaban na dziwki i szlugi do piąt-
ku, a jak jeszcze raz tak zrobisz to zabiorę ci strzykawki i będziesz mu-
siał się kłuć jedną i tą samą razem z twoimi kolegami.
Psychiatryk był i będzie miejscem szalenie inspirującym. Wcho-
dzimy na pierwsze schody, lastryko, dosyć strome, szerokie. Przy prawej
krawędzi niezbyt szeroki, niechlujny podjazd dla wózków. Otwieramy
pierwsze drzwi – nowe, białe, aluminiowe. Zamiast klamki miejsce pia-
stuje zaokrąglona antaba. Ciągniemy za nią, pokonując opór samozamy-
kacza, który ociężale zamyka drzwi za nami. Drugie schody – wąskie, do
złudzenia przypominające te znane z bloków, ta sama szerokość, ten sam
wielkopłytowy ponury charakter. Lastryko.
Lastryko: materiał, który razem z odpadającą płatami olejną farbą
będzie znakiem czasów. Tych czasów, czy może jeszcze tamtych? Od na-
grobków na mizernych zaniezbytdbanych cmentarzach, przez wspomnia-
ne schody, pomniki komunistycznych działaczy aż po wykończenia par-
kowe, ponadgryzane przez ząb czasu „ozdobne” kule, ławki, fontanny.
Niewielkie kostki, odłamki, kolorowe kamyczki zatopione w betonie
wyglądają jak kostki dobrze stężałej galaretki w bitej śmietanie z hortek-
su. Ma być tanio – starczy: cement, kruszywa, polerowanie, a już tru-
chłom nie wstyd leżeć pod kołdrą z takiej płyty.
Mijamy pierwsze piętro, z drzwiami wiodącymi do oddziału dzie-
cięcego – te w przeciwieństwie do pozostałych przyozdobione są koloro-
wym kalkotekstem i, znowu: odrapaną, odpadającą płatami kolorową
farbą. Te nieludzkie miejsca (mam na myśli oddziały dziecięce wszel-
kich polskich szpitali) próbowano przekształcić w mniej nieludzkie ma-
lując je niby place zabaw, a gdzie byli do dyspozycji uczniowie szkół
plastycznych, tam wcielali się w rolę taniej siły roboczej kopiując na
ściany postacie z kreskówek Disneya. Możliwe, że najmłodszym pacjen-
tom nieco lżej znosić godziny w powietrzu pachnącym gazikami jałowy-
mi, kiedy przez okna sal prześwitują różnobarwne witraże z farby plaka-
towej. Weźmy taką ot okulistykę: na trzech łóżkach leżą kolejno: sze-
ścioletni chłopiec z zaklejonym okiem, ośmiolatek od petard, który naj-
prawdopodobniej nigdy nie odzyska wzroku, i nieco starsza dziewczyn-
ka z astygmatyzmem, która właśnie wróciła z badania w którym trzyma-
jąc głowę w żelaznym imadle wbijano jej igłę w sam środek źrenicy.
Tak, to zadziwiające: w znieczuleniu. Mniejsza o to, czy pacjenci w ogó-
le zobaczą kojące spojrzenie cioci Daisy. Oddziały dziecięce to konstruk-
cje na wzór pułapki na myszy. Pluszowe maskotki nadziane na dźwignię
wyzwalacza sprężyny to tylko metoda by pacjenci byli skorzy choćby
tam wejść. Oczywiście tutaj nie ma gadki, czy skorzy, czy nie. Niejeden
pacjent na dziecięcym nawet nie pamięta momentu kiedy się tam zna-
lazł. Przywieźli go na łóżku, przypiętego pasami, odurzonego tymtaminą
i cośtamazolem. Przyćpał sobie. Albo chciał się zabić. Albo to i to. Tak
na zmianę, żeby przynajmniej oddziałowych nie zadręczyła całodobowa
monotonia. Sanitariusz otwiera drzwi przytykając w miejsce bolca po
klamce breloczek: nasadowy klucz dziesiątka zespawany ze zgiętym prę-
tem zakończonym oczkiem. Witamy na urlopie.
To tyle, jeśli chodzi o oddział dziecięcy. Nie zdążę teraz opowie-
dzieć więcej, bo ląduję trampkiem na ostatnim schodku przed drugim
piętrem. Drzwi z dykty, białe, płowiejące nieco w stronę écru, miejscami
tylko odznaczone ciemniejszą plamą grzyba. Tabliczka: Oddział nr Tyle,
dla Takich, Siakich kobiet do lat 50 z pododdziałem zamkniętym dla
Owakich. Na lewo od drzwi dzwonek – łącznik zwierny ospel, niezmien-
nie od lat na każdej klatce schodowej każdego polskiego budynku. Naci-
skamy, po minucie coś za drzwiami tupie pobrzękując kluczami, uchyla
drzwi i wychyla nieco głowę odsłaniając szereg zębów i eks-zębów.

– Do kogo?
– Dlaczego?
– A kto chce?
– A to nie można.
– Nie, do widzenia.

Drugie podejście. Łącznik zwierny ospel.

– Nie.
– Nie.
– Tylko rodzina.
– Nie.
– NIE!
– Niech będzie, ale pół godziny. Nie więcej.

A my tymczasem pijemy drinki z Amareny i denaturatu, przysia-


dujemy na ławkach i w ławkach, wskakujemy i wyskakujemy w porno-
graficznym rytmie z kolejnych szkół i prac. Zakręceni w piruetalnym go-
nionym za normalnością, którą sami sobie syntetycznie stworzyliśmy,
wychylamy duszkiem nasz kolorowy trunek. To taki naturalny obróch
obronny – kręcimy się w tym tańcu, więc odkręcając gwinty poszukuje-
my tego zakręcenia w głowie, które doda do obrotu kontrę. Ale gdyby to
było takie proste! Obroty okazują się przesunięte o ćwierć pi radiana i
oto nakładają się – niczym alikwoty orkiestry z podwórka koncertującej
na flaszkach po Amarenie starannie strojonych wodą. Różnica częstotli-
wości fal miast niwelować – potęguje modulując: drgania, pląsy. Miota-
my się bezwiednie poszukując płaszczyzny pionowej a odnajdując po-
ziomą.
Przepraszam Pana najmocniej – kiedy będziemy kręcić wytrysk?
Czekam tu już pół godziny. Młody gówniarz bylejakiej postury czeka aż
ekipa dawnych domorosłych rzemieślników wideoteki ślubnokomunijnej
sfilmuje jego krótkie przyrodzenie w sarkastycznym spazmie. Proszę się
nie denerwować, musimy naładować akumulator do kamery i rozgrzać
panienkę, bo przecież pan nawet tyle nie potrafi skoro tu przychodzi.
Kiedy w końcu się doczeka, napalony niczym wyżeł, mówią: zmiana
planów: kręcimy ruchanko. No to dawaj na plan. Panienka paskudna,
chyba ją z kiej wsi wytrzasnęli, bo kaskadę swoich niby-to-jęków i pi-
sków rozkoszy gęsto okrasza gardllowym 'L' i melodyjnym zaciąganiem.
Byłaby się pewnie nawet nie ogoliła, gdyby nie zrobiła tego za nią cha-
rakteryzatorka (Jola, trzeci rok kosmetologii, dorabia sobie. „Sponsoring
był jeszcze gorszy” - tłumaczy się przed sobą). Wszystko przez ten inter-
net – skoro można się za darmo pogapić, to kto będzie kupował nasze
wyborowe ślizgacze z kiosku? Panie Stachu, kręcimy. Stachu włącza ka-
merę, upewnia się, że włączony jest autofokus, automatyczna ekspozy-
cja, automatyczny reżyser i automatyczny operator. Siada na kanapę, za-
pala papierosa z pikającą kulką – zawsze tak robi. Znaczy się, póki nie
było tych pikających to palił zwykłe, zawsze jednak odpalał, siadał na
kanapę, palił szluga i co pięć buchów podchodził zrobić zooma na geni-
talia.
– Cięcie kurwa! Co ty młody ochujałeś?
Młody milczy. Spuścił się w trzynastej sekundzie.
– Pojebało cię do reszty, co jest kurwa? Idź sobie na dyskoteki kur-
wa sztachetą dostaniesz raz drugi po tym swoim chuju niedoro-
bionym to się odechce, kurwa twoja mać. Przyjeżdża na nagra-
nia, że młody ambitny z doświadczeniem a tu kuśka ośmiolatka, i
chyba pizdy w życiu nie widziała, że już, spieszy się kurwa! Wy-
pierdalaj stąd.
Wychodzi, ubiera się. Po chwili wołają go z powrotem z korytarza, że się
młody nie obrażaj no, bywa tak, a Stachu temperament ma bo zęby zjadł
na robocie i jak mu ktoś scenariusz spierdoli to chuja nie ma we wsi.

Szanowny Panie Dyrektorze Mojej Ulubionej Strony Społeczno-


ściowej. Piszę Do Pana Z Prośbą, Żeby Oddać Do Dyspozycji Nowy
Przycisk Pod Tytułem: 'lubię to, że ty lubisz to, że ja lubię to że ty to lu-
bisz'. Prośbę Motywuję Grupą Poparcia 10'000 Osób, Które Obiecały Że
Jak Kubek W Kubek, To Wytatuują Sobie Słonia Na Chuju. Z Poważa-
niem Imię Nazwisko.

– Bo musisz wiedzieć, proszę ciebie, że ja to nie mogę tak że wiesz


dnia zacząć że toaleta poranna, pianka, golenie, śniadanie, jajko
bekon i do roboty. Oj nie nie nie. Mój dzień codziennie i zawsze
musi zacząć się soczystym „Kurwa!”, potem zawsze potknę się o
coś jebanego, przejdę do okna gdzie spada na mnie wielka pizda.
Następnie, dokładnie z każdej strony biję moją żonę: zaczynam
smagle sznurem od prodziża, potem delikatnie trzepaczką do dy-
wanów, a kiedy już jest z jednej i drugiej dobrze wygrzmocona,
robi mi grzanki z chleba z zamrażarki. Żebyś ty wiedział, jak ja
nie znoszę margaryny! Kiedy tylko posmaruje margaryną, biję ją
drugi raz, wtedy już nie stawia oporu, nawet przyjemnie popisku-
je. W sądzie tylko nie chcieli mi wierzyć. Do ostatniej chwili
udawałem że ja niby jebnięty jestem i robiłem taką minę, o: –
robi minę dokładnie taką jaką nosi na ryju dwadzieścia cztery na
siedem, gdyby nie delikatne drganie kącików ust, mogłoby to
ujść uwadze radiosłuchaczom – hyh, dobre, co? A potem to i
dzieci pozabierali, bo jak jebnięty to jebnięty, a teraz co? No sie-
dzę tu sobie, w pingla pogram, przehandluję ramę fajek z tymi je-
busami i żyje się jakoś, hje hje.
Przerywa, żeby pokazać mi schowaną w podszewce spodni zawiązaną
prezerwatywę ze spirtem.
– Bo ty to chyba sympatyczny nawet jesteś, co? No, bo ty wiesz. Ja
to nawet z sanitariuszem raz kurde nie uwierzysz w karty grałem.
Był tak narąbany że ja nie wiem w co gramy, on nie wie w co
gramy, ale gramy! I jak karta szła, a ten się zaperzył, że o nie nie
nie, w rozbieranego to on z pielęgniarką grał nie będzie i zaraz
mnie w pasy kurde. Wyścigowe pasy, sześciopunkty z napina-
czem tym tam piro-świro cośtam. I do bolidu kurwa mnie. No to
ty widzisz że ja w ciemię nie tu kurwa mnie rypać, co nie? Hyhy.
I ja w piżamie takie dostaję i na detoksik kondomika z wódeczką
na sznureczku po balkonie spuszczam, hyhy. A oni cyt mi zaraz
coś dobrego i się kręci kurde mi ta karuzela. A potem łyps raba
daba i rozumiesz kurde, co nie?
– Pewnie!
– No bo ja kurde wiedziałem, że ty kurde no! – ścisza głos – to te-
raz ty patrz, to ci pokażę to się zaraz ty no.
Wyciąga spod poszewki kartkę papieru i szczerzy to, co powinno być zę-
bami. Hyhy.
– Na zajęciowych zrobiłem! Jak nie patrzyła kurde, to ja zaraz spod
spodu i trach drap, a jak przychodzi to ja ziut na wierzch kurwa,
kwiatki sratki maluję i żone jak to zrywa, a nad nią sznur od pro-
dziża i ta raszpla o jakie ładne kwiatki! A ja jej ładne kurwa, ład-
ne kwiatki. I idzie, a ja znowu ryps i patrzy ty.
Podaje mi zmiętą kartkę A4. Na szczycie napis z kalkotekstu oznajmia:
SZTANDAR JEBNIĘTYCH. Artykuł brzmi nagłówkiem: „Czy żułeś
kiedyś szkło?”. Poniżej równo rozmieszczone szpalty oznajmiają: szkło
jest jak guma do żucia – miętolisz językiem aby poczuć smak, z tym że
smak jest smakiem świeżej krwi.
– To jest gówno! - mówi drugi wariat.
Pierwszy, załamany drze bibułę i zaczyna mimowolnie pisać podręczniki
do historii muzyki. Drugi opowiada mi swoją historię.
– Tam wiesz, na rogu, mleczny bar jakby, co nie? On kiedyś mlecz-
ny, dziś nie mleczny, ale ja kiedy miałem dokąd iść, to szedłem
tam. Dziś chyba tylko mógłbym tam wejść oblizać solniczkę. W
każdym razie naleśniki mogłeś zjeść za dwa złote i to z bitą śmie-
taną, że niby wiesz, niebyleco, bo i po prawdzie dobre nawet. Ale
cały wic taki, że ten kleks ze śmietany to o taki o – tu składa pa-
lec wskazujący i kciuk aby układały się w kółko – no i wiesz, sia-
dasz i myślisz sobie nie? Bo ja to, nie wiem jak ty, to sobie my-
śleć to nawet lubię czasem. No myślę i patrzę to na kleksa, to na
jednego naleśnika, znów na kleksa, na drugiego naleśnika w kół-
ko tak. A myśl taka: chciałoby się zjeść naleśnika cały czas prze-
gryzając śmietaną, ale za mało, no za chuja za mało, byłoby tyci
tyci ot – tu pokazuje koniuszek paznokcia palca nieistotnego –
więc cały czas śmietany jeść nie można, no to zagadka – czy jeść
na początku że przyjemność, raz, dwa i nie ma, jak w życiu, czy
zostawić na deser, potem się delektować, przemęczyć tym kawał-
kiem bez śmietany jako poswięcenie. No i dylemat znasz, to ja
siedzę i myślę – może tak, może śmak – może jednak zjeść na
start? Może na koniec? Może tak wiesz, nie wiem czy ty to słowo
znasz, bo ja kiedyś książki umiałem czytać, to nie wiem czy ty
znasz słowo: hedonizm, a może jednak na potem, oszczędnie. I
dumam, a przez tą pridumkę mi zaraz na wierzch jak bąbel wy-
pływa spostrzeżenie, żal że – ma łzy w oczach – już śmietany nie
ma, zgasła, wtedy kiedy ja się tak zastanawiałem. A potem to już
wszystko równo gasło, jak latarnie przewracające się niby domi-
no, kurwa – na ostatnim wyrazie ewidentnie już szlocha. Zanurza
się w swojej schizofrenicznej oboczności i tracimy go: zamglone
oczy, zastygły na twarzy niepokój. Cięcie.

Scena pierwsza, ujęcie sto dwudzieste trzecie.

Próbujemy przechodzić przez ulicę, światło oznajmia nam na


czerwono, że ani niech nam się nie śni, a jeśli bodaj byśmy byli w mio-
domlecznopłynącej Ameryce, to w kształtach swych przezierności oznaj-
mi nam to słownym komunikatem. A jednak przyglądamy się przerywa-
nej kawalkadzie aut, rozstrzelonych po kilku pasach i to pędzącej, to nie
istniejącej choć na moment wcale. Owym przyglądaniem zmuszamy do
powstania na wewnętrznej powłoce wklęsłego zwierciadła naszych jaźni
obrazu pustki, w którą dopasowujemy rozmiarem nasz wektor prze-
mieszczenia. Teraz zdążę, i robię krok do przodu, by zamyśleć, czy może
jednak nie zdążę, a gdy trwam w tym zamyśleniu – przemija czas wy-
starczający na to, by mimo iż zdecydowałem, że zdążę, to pojawia się
on, jeden pojedynczy choćby, ale nadal z blachy i puszka na dwie tony
ciężka i chcąc nie chcąc czując już na uszach prawdziwy czy wyimagi-
nowany metaliczny ton klaksonu, rekonstruuję rzeczywistość przeszłą
krokiem wstecz, zastygam w pozycji, którą zdążyłem już poznać i zrozu-
mieć. Znów wyczekuję przerwy w kawalkadzie, tej nuty Morse'a, której
nie zapiszę ani kropką ani kreską, chociaż wiem, że gdy zrobię krok w
przód, znów zamyślność, zawsze psiakość wystarczająco długa, każe mi
zrobić krok w tył. I tak poruszam się, albo poruszamy się. Rozpatrywa-
nie siebie, nas lub ich, czy też tak gorgeuśnie głośno głoszonego ewryła-
nu jako poszczególne byty, to pusty spór, debata między empirykiem a
soliptykiem, igraszka dwóch przekrzykujących się iskrowników albo
ćwierćprzewodników w scalonym układzie nerwowym. Poruszać się w
ruchu okresowym, tak jak ma to w zwyczaju serce ssaka, rytmiczne roz-
kurcze jako te nagłe kroki w tył, podtrzymują życie, przeciskając cząstki
w ciemnym świetle tętnicy. Tak właśnie poruszać się, albo jak tłok w cy-
lindrze, omiatać kolejne suwy, czy to z dwóch czy z czterech – nieważ-
ne. Jak ruchać się za rogiem sabaki, wpychać i wyciągać na przemian,
jak uderzać kamień o kamień jaskiniowiec. Ewryłan kopulować, z tymże
bezpłodnie, bo przecież zakondomować na cztery spusty rozbijać się o
gumowe membrany jak basowe dźwięki z elektromagnetycznej cewki w
obudowie głośnika beemwuchy łysego, który swoich o gumowe rozbijać
także jąć. Zbliżać się do siebie na odległość zero przecinek jeden mili-
metra, bo taka minimalna grubość rozciągliwej błony.
Tymczasem dalej stać na przejściu, a światło świecić zielone. Nie
chcieć iść, stać w miejscu teraz, bo nie być bytu który może nam coś ka-
zać. Triumfać się, że mieć wola wolna, wolniejsza i najwolniejsza. Wi-
dzieć zielone toto, biegać toto w rozcapierzonych nóżkach, WALK! I
stać. Próbować swoim stać zmienić swoje iść w nie iść. Swoje ruchać w
nie ruchać. Zastygły sflegmiały pedofil przed sądem tłumaczy się że nie
zgwałcił obiektu swego babysittingu, gdyż gdy wsadził, wyciągnął raz
tylko, co przeczy posuwistozwrotności, Wysoki Sądzie.
Cześć laska, masz raka. No, trochę późno się przyszło na przy-
gniatanie cycka, to i trochę wcześnie się powróci na ojczyznyłono. A te-
raz poprzenosimy ci duszę utęsknioną, może sobie jakiegoś pagórka le-
śnego czy zielonej łąki poszukaj, a może tej co w ostrej świeci bramy
pośredniczka, poręczycielka, żyrantka, krzywoprzysiężczyni, podpisy-
waczka lewych zwolnień nasza. Coś znajdź sobie laska, bo masz raka i
życia zostało dni siedem. Ona w płacz szloch lament i tupoce w deszcz
tymi swymi pokracznymi, co to od buta w dół sterczy centymetrów sie-
dem maks dwanaście o mokry bruk, i równowagę ledwo łapie bo to torba
a to parasolka i zaraz by była gotowa rypsnąć tą twarzyczką krasnają
swojską-dziewojską o ziemię, tę ziemię, gdyby nie to że już się wgrama-
la w trzewie monopolnyj magazynu. I pół litra poproszę, nie jak dama,
żadnych zapoj, srapoj, przepitek z ruskich pytek, prosto chlup jak rusek
polak facet twardy, chuj mi tam. I do parku biegniem drepce znów tupo-
cze, a siedzący nieopodal niewidomy ślepiec w śmiech śmiejący i recho-
cze żabio tak grobowy trupio i potworny strasznie ten śmiech, że jak toto
brzmi jak chodzi, ze całe życie on by słuchał jak człowiek człowiekowi
jeden wskroś indziej zajdzie inniej idąc, a ona ani tup ani tyc, że by rzec,
iż wkrótce bęc. I zanim dobiegnie doczłapie przydrepcze, nie wiem jak i
czym, jaką metodyką obsługi nóg dotrze w park, już odkręca twist-off
flaszkę, już chłepcze vodka, bo polish vodka być dobry vodka, chociaż
nadal liczy czy jak rzygnie to jej makijaż się rozmaże, bo jak to w trum-
nie wyglądać z tuszem krzywo, ale małgośka dobra, małgośka wpadnie
poprawi, muszę sms napisać. A w miarę jak odkręca, czuje opór, niby
sprężynki samochodzika na korbkę, a gdy kolejne otworki perforacji w
nakrętce pękają, i uwalniają woń słodyczy tej trucizny, to ten samocho-
dzik nakręcany jej własnymi podatkami przyjeżdża migając kolorowym
przemianświatełkiem, że szybka w dół, dokumenick jakiś? Pani Lażag-
żyno, poprosimy na komisariat. Szeryf Gżug szeryf twiordyj, szybkij
sąd, twiordyj sąd. Bo masz raka i siedem zostało ci dni. Za picie alkoho-
lu w miejscu publicznym. Dokładnie siedem dni więzienia.
Proszę państwa, nazywam się Grzegorz Nazwisko, proszę dobrze
zapamiętać to nazwisko, prawda, tak jak i wszystkie litery przed nim sto-
jące. Pragnę tutaj nadmienić o drobnym acz istotnym szczególe, a mia-
nowicie proszę państwa proszę spojrzeć, przed moim imieniem stoi ad-
iunkt a więc „a de te”, bez kropki na końcu, bo prawda „te” jest ostatnią
literą w słowie adiunkt, przez co oczywistością jest, że w tym przypadku
kropki stawiać nie należy. To tyle słowiem wprowadzenia, chciałbym
państwu teraz nieco przybliżyć to co mam do powiedzenia. Otóż proszę
państwa, ja. Proszę się dobrze przyjrzeć osobie, o której mówię, ponie-
waż to o niej będę miał państwu najwięcej do powiedzenia.
Zacznę może od takiej niewinnej anegdotki, a więc, proszę pań-
stwa: Pewnego dnia, wstałem z pościeli, zrobiłem kilka kroków i pomy-
ślałem, że wiem wszystko. Miałem wtedy siedem lat, he he. I proszę
państwa, czy uwierzą państwo, że od tego czasu nic się nie zmieniło? Bo
przecież, czy ja stałem się inny? Czy też może świat stał się inny? Czy
ktoś z państwa od tego momentu stał się inny? Otóż zaraz któyś z panów
złośliwych, o może tu, w trzecim rzędzie gotów rzec, że przecież tak, że
kiedy ja miałem osiem lat, prawda, słucham? A, tak, siedem przepra-
szam. W każdym razie, prawda, że jak ja miałem siedem, to jego wcale
nie było jeszcze i dopiero miał powstać od zarodka, prawda i tego co
przed zarodkiem, he he, potem przez przedszkole, szkołę, liceum, praw-
da, teraz studia, na tej bardzo pięknej, prawda, uczelni i że jak tu niby
proszę pana bez żadnej zmiany jak nie było a jest. A ja państwu odpo-
wiem przekornie, że proszę się nie silić na taki egoistyczny indywidu-
alizm. I proszę nie mówić, że tak nie jest, bo to naturalny odruch dla
człowieka, i w tych dziewięćdziesięciu minutach, które mam dla pań-
stwa, nie warto tracić czasu na uzasadnianie sądów tak oczywistych. I do
czego zmierzam, to że może nie było pana i pana, ale był ktoś inny na
pana miejsce, bo w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami i jak nie
ja to pan, a jak nie pan to ja. Więc skoro inteligencja na planecie jest sta-
ła (a populacja rośnie, he he), to znaczy, że każdy z nas uczestniczy po
równo w tym tańcu materii, energii: materii ciała i energii myśli, która to
myśl... – po twarzy adiunkta Nazwisko przebiega elektryzująca energia
myśli, która ustawia mięśnie mimiczne w kształt delikatnego grymasu. -
zaraz zaraz, na czym to ja skończyłem? Jasne, więc każdy z nas proszę
państwa uczestniczy po równo w wszechnicy wiedzy, tak jak każdy z nas
może założyć sobie kartę do biblioteki, nieprawdaż? Znaczy, oczywisto-
ścią jest, że w tym względzie jednakowoż ja dalej posuwam się od pań-
stwa, bo przecież ja stojąc po tej stronie katedry jestem jeden a państwa
wielu i dla tego na mnie jednego adiunkta, przypada więcej wiedzy niż
na każdego z państwa niedoszłych magistrów, he he – grymas powraca
energicznie na twarz wykładowcy, przerywając uśmieszek i przypomina-
jąc o swoim źródle: wzrok pana Nazwisko zawiesza się na studencie z
trzeciego rzędu i absorbując podczerwone promieniowanie złości prze-
kazuje do ośrodków mowy komunikat – Dlaczego pan nie notuje?!
DLACZEGO PAN NIE NOTUJE?!
Profesor wrzeszczy, próbuje argumentować, że jak, że nie można
tak na studiach, że estudiare ze źródłosłowu znaczy poszukiwać i jak
można nie poszukiwać, a potem wraca do pierwotnej postaci komunika-
tu. DLACZEGO PAN NIE NOTUJE? Biedaczysko wpada w pętlę i po-
wtarza z uporem maniaka, zwiększając i tak przesadną dynamikę komu-
nikatu fragmentując coraz bardziej swoją informację. DLACZEGO PAN
NIE NOTUJE? DLACZEGO? DLACZEGO? NIE NIE NIE NIE NOTU-
JE? NIE NOTUJE NIE NOTUJE NIENOTUJE? NIE NIE NIE NIE
DLACZEGO DLACZEGO DLACZEGO DLA CZEGO CZEGO DLA
DLA DLA DLA D D D D D
Ostatecznie zawiesza się na tej jednej głosce, a z jej nieustanności
płynie niemożność wzięcia oddechu, po brodzie cieknie mu ślina a koń-
czyny zaczynają drgać. Pada na podłogę i podryguje D D D D aż do
przyjazdu karetki. Adiunkt nazwisko opuszcza salę na noszach, studenci
na nogach. Gaśnie światło, diminuendo, kurtyna.

You might also like