Professional Documents
Culture Documents
RYSZARD TOMICKI
TENOCHTITLAN
1521
Wydawnictwo
Ministerstwa Obrony Narodowej
W a r s z a w a 1984
O p r a c o w a n i e g r a f i c z n e serii: Jerzy K ę p k i e w i c z
I l u s t r a c j ę n a o b w o l u c i e p r o j e k t o w a ł : Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Bogusław Brodecki
Redaktor techniczny: Jadwiga Jegorow
R e d a k c j a k a r t o g r a f i c z n a : Edward G a l u s z e w s k i
ISBN 83-1 1 - 0 7 1 0 3 - 9
SŁOWO WSTĘPNE
Madryt — Wejsuny,
październik 1981 — sierpień 1982
SPOTKANIE DWÓCH ŚWIATÓW
2
Tamże, s. 251.
3
B. Di a z del Castillo, Historia verdadera de la con-
quista de la Nueva Espania, Madrid 1975, s. 31.
potrafił zmienić go fakt, że wyprawa została zdziesiątko-
wana w Champoton u zachodnich brzegów Jukatanu.
Bez znaczenia okazał się również brak jakiejś znaczącej
zdobyczy. Wystarczyła wieść o istnieniu ziem „najlep-
szych, jakie dotąd odkryto".
W początkach maja 1518 roku Alaminos prowadził już
następną ekspedycję, dowodzoną tym razem przez Juana
de Grijalva, ziomka i zaufanego człowieka Diego Ve-
lazqueza. Zapobiegliwy gubernator, żądny tyleż powięk-
szenia majątku, co tytułów i sławy, wysłał też do Hisz-
panii opis odkryć rzekomo dokonanych osobiście i proś-
bę o przyznanie mu tytułu adelantado oraz urzędu gu-
bernatora nowych krain.
Cztery statki z około 200 żołnierzami i marynarzami
bez trudu osiągnęły Jukatan, odkrywając przy okazji
wyspę Cozumel, a następnie dotarły do wybrzeży Mek-
syku na wysokości dzisiejszego miasta Veracruz. Na
całej trasie widoczne były oznaki wysoko rozwiniętych
cywilizacji, natomiast handel wymienny przynosił do-
wody rozlicznych bogactw kryjących się w głębi lądu.
Mimo bariery językowej Hiszpanie szybko zorientowali
się, że mają przed sobą ląd stały (Jukatan uważano
jeszcze za wyspę). Ze względu na przedłużanie się wy-
prawy Grijalva odesłał Pedra de Alvarado, kapitana
statku „San Sebastian", na Kubę, aby przekazał wieści
o kolejnym odkryciu i zawiózł zgromadzoną zdobycz.
Pozostałe jednostki popłynęły z okolic Veracruz, z na-
turalnego portu ochrzczonego nazwą San Juan de Ulua,
dalej na północ, docierając ostatecznie aż do ujścia rzeki
Panuco.
Przygotowania do trzeciej wyprawy rozpoczęto w mo-
mencie, gdy brak wiadomości od Grijalvy, a potem prze-
dłużająca się nieobecność wysłanego za nim Cristóbala
de Olid, kazały podejrzewać najgorsze. Początkowo Ve-
lazquez myślał wyłącznie o ekspedycji poszukiwawczej,
co nie przeszkadzało wszakże, by kandydatów na stano-
wisko dowódcy poddać starannej selekcji. On sam nie
zamierzał ryzykować ani zbyt dużym wkładem finanso-
wym, ani tym bardziej własnym życiem w nazbyt nie-
pewnym przedsięwzięciu; wchodząca w grę stawka nie
była jeszcze dokładnie znana.
Wybór padł na 34-letniego Hernana Cortesa, osobę
doskonale znaną gubernatorowi i jak się wydawało
godną zaufania. Po raz pierwszy spotkali się wiele lat
przedtem, gdy Velazquez pacyfikował indiańską rewoltę
w Anacaona na Hispanioli. Cortes za udział w kampanii,
po pięciu latach pobytu w Indiach Zachodnich, otrzymał
wtedy encomienda i został pisarzem rady miejskiej
w Azua. Powtórnie los zetknął ich ze sobą w 1511 roku
na Kubie, gdzie pierwszy przybył jako świeżo miano-
wany gubernator, drugi — jako pomocnik skarbnika
królewskiego, który szybko stał się doskonale prosperu-
jącym obywatelem Baracoa (dziś Santiago de Cuba). Po
latach, mimo pewnych dość dramatycznych zresztą
konfliktów, znajomość przekształciła się w zażyłość
i przyjaźń, będącą dla Cortesa dodatkowym czynnikiem
stabilizującym jego pozycję społeczną. W 1518 roku
oprócz rentownej hodowli koni, owiec i bydła, kilku ko-
palni złota, spółki handlowej; z niejakim Andresem de
Duero, mógł on szczycić się także urzędem alcalde w Ba-
racoa.
Z perspektywy Medellin, małego miasteczka w Extra-
madurze, skąd przybył do Indii w 1504 roku mając za-
ledwie 19 lat, osiągnięta po latach pozycja zasługiwała
na miano wielkiej kariery, o jakiej marzyło wiele dzieci
zubożałych hiszpańskich hidalgos. Wszelako Nowy Świat,
jak zacznie się niebawem nazywać zamorskie posiadłości,
w zasadniczy sposób zmieniał wszelkie proporcje i kry-
teria. W panującej tu atmosferze ani wysoki, lecz tylko
miejski urząd, ani dochodowe, lecz jednak skromne
dobra nie mogły usunąć poczucia niespełnienia i fru-
stracji. W gruncie rzeczy przez kilkanaście lat Cortes
był odległym świadkiem pamiętnych wydarzeń. Nie brał
żadnego w nich udziału. Nie dokonywał eksploracji
geograficznych takich jak te, które zaprowadziły Juana
Diaza de Solis aż po Rio de la Plata; nie walczył z India-
nami Karibe jak konkwistadorzy z Puerto Rico i z lądu
stałego; nie układał się z Koroną jako adelantado, guber-
nator czy kapitan" 4 . Objęcie dowództwa nad wyprawą
zmierzającą ku dziewiczym terenom otwierało szansę
zarówno pomnożenia fortuny, zaspokojenia ambicji i zy-
skania sławy, jak i umknięcia z sideł nudnego życia
rodzinnego u boku Cataliny Juarez. Nic więc dziwnego,
że Cortes usilnie zabiegał o nominację, a gdy ją otrzy-
mał, z zapałem i dużym talentem organizacyjnym przy-
stąpił do gromadzenia pieniędzy oraz werbowania ludzi.
Planom nominata zagroził niespodziewanie powrót na
Kubę Pedra de Alvarado, a w parę miesięcy później
reszty flotylli Juana de Grijalva. Informacje o leżącym
na zachód od Jukatanu „kraju Culua" oraz kosztowno-
ści, wspaniałe wyroby z bawełny i piór egzotycznych
ptaków spowodowały raptowną zmianę opinii na temat
opłacalności kolejnej wyprawy. Wokół Cortesa rozpę-
tała się istna burza intryg zmierzających do usunięcia go
ze stanowiska dowódcy. Tylko przebiegłości własnej
oraz swoich zauszników zawdzięczał, iż 18 listopada
1518 roku zdołał wypłynąć 6 statkami z ponad 300 ludź-
mi z Baracoa, uroczyście żegnany przez gubernatora,
urzędników i gawiedź.
Dopiero straciwszy z oczu „swojego kapitana" Ve-
lazquez uległ podszeptom i utwierdzony w podejrze-
niach co do lojalności Cortesa rozesłał do miejscowości,
gdzie flotylla uzupełniać miała prowiant i załogę, listy
nakazujące aresztowanie dowódcy. Spotkał go wszakże
gorzki zawód. Nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się
wykonać rozkaz. Cortes cieszył się ogromnym autory-
tetem wśród żołnierzy, był już człowiekiem „zbyt moc-
4
C. P e r e y r a , Hernan Cortes, M e x i c o 1976, s. 20.
nym". Okazał się ponadto zręcznym graczem, nie uciekł
się bowiem do otwartego buntu, lecz poprzestał na
publicznym odrzuceniu oskarżeń, których zasadność była
wielce wątpliwa nawet dla przyjaciół i stronników Ve-
lazqueza, licznie reprezentowanych w składzie wyprawy.
Jeszcze trzy miesiące trwało ściąganie wszystkiego, co
się dało, z rozproszonych po wyspie osiedli i dopiero
18 lutego 1519 roku Hernan Cortes opuścił Kubę jako
dowódca 11 statków oraz ponad 500 ludzi, nie licząc
służby złożonej z miejscowych Indian i Murzynów.
Rozmiary ekspedycji były bez wątpienia zasługą zdol-
ności organizacyjnych i autorytetu głównodowodzącego,
z drugiej jednak strony świadczą wymownie o skali na-
dziei rozbudzonych ostatnimi odkryciami. W Indiach Za-
chodnich „gorączka złota" miała zresztą od ponad dwu-
dziestu lat charakter choroby chronicznej i zakaźnej,
okresowo przygasającej, aby ujawnić się w całej okaza-
łości, gdy nadchodziła wieść o nowych i już na pewno
zasobnych krainach. Członkowie wyprawy z 1519 roku
zmierzali przy tym do ziem, jakich nikt z nich dotąd
nie widział — poziom życia mieszkańców tych krain
mógł przypominać północną Afrykę, ale w żadnym wy-
padku nie był porównywalny z Antylami czy okolicami
Przesmyku Panamskiego. Któż podejrzewał, że to
właśnie ludziom Cortesa przypadnie w udziale rola ini-
cjatorów ery konkwisty — okresu podboju i przyłącza-
nia do Korony olbrzymich obszarów i wielkich popu-
lacji na kontynencie amerykańskim?
O pionierskiej roli wyprawy zdecydowały okoliczności
towarzyszące opuszczeniu Kuby i w tym sensie mówić
można o przypadku, nie ostatnim bynajmniej w jej
dziejach. Formalnie Diego Velazquez nie miał prawa
prowadzić podboju i kolonizacji nowo odkrytych ziem
bez królewskiego pozwolenia. Zabiegał on wprawdzie
o koncesję od roku 1517, lecz odpowiedni dokument
podpisany został w Saragossie dopiero 13 listopada
1518 roku i dotarł na Kubę z kilkumiesięcznym opóź-
nieniem, już po wypłynięciu trzeciej wyprawy. Dla-
tego też przekazana Cortesowi instrukcja, zatwierdzona
uprzednio przez Real Audiencia (Trybunał Królewski)
z siedzibą na Hispanioli, była podobna do tych, które
otrzymali dowódcy dwóch poprzednich wypraw. Zgod-
nie z nią do zadań głównodowodzącego, oprócz zde-
zaktualizowanego zadania odszukania statków Grijalvy,
należało: rozpoznanie mórz i portów, poinformowanie
tubylców, iż mają stać się poddanymi króla Hiszpanii,
nawiązanie z nimi przyjaznych stosunków oraz groma-
dzenie informacji o specyfice i zasobach napotkanych
krajów. Dochodziły do tego zadania wynikające z po-
czynionych wcześniej obserwacji, m. in. wyjaśnienie po-
głosek o przebywaniu na Jukatanie jakichś Hiszpanów.
Wszelka zdobycz, której jedyne legalne źródło stanowić
mógł handel wymienny, powinna zostać przywieziona
na Kubę do podziału między udziałowców i uczestników
przedsięwzięcia 5 .
Oficjalnie zatem była to jeszcze jedna wyprawa roz-
poznawczo-handlowa. Jeśli rozważano możliwość zało-
żenia osiedli stałych, a więc rozpoczęcia akcji koloniza-
cyjnej (co w świetle innych faktów jest wielce prawdo-
podobne), zapewne myślano wyłącznie o pozostawieniu
na wybrzeżu — gdyby lokalne warunki temu sprzyja-
ły — garnizonu, będącego punktem oparcia dla więk-
szych sił wysłanych z Kuby po nadejściu z Hiszpanii
królewskiej decyzji. Wszelako sposób, w jaki Cortes
opuścił wyspę, wykluczał traktowanie z jednakową po-
wagą wszystkich oficjalnych i poufnych zaleceń. Znając
smutny los Grijalvy, wyeliminowanego z zabiegów
o sławę i majątek pomimo powodzenia wyprawy, mógł
z łatwością przewidzieć swą przyszłość po ewentualnym
powrocie na Kubę. Przy najbardziej korzystnym obrocie
5 M. O r o z c o y B e r r a , Historia antigua y de la conquista de
Mexico, Me xico 1880, t. IV, s. 59—62.
spraw nigdy więcej nie zyskałby szansy dowodzenia
dużą i dobrze wyekwipowaną ekspedycją. Gdyby szczę-
ście nie dopisało, obwołany zostałby buntownikiem i po-
stawiony przed sądem. Alternatywa była więc całkowi-
cie jasna. Dopóki stał na czele kilkuset ludzi, dopóty
istniała nadzieja na uniknięcie konsekwencji pod wa-
runkiem, że efekty wyprawy zwrócą na nią uwagę
samego króla i skłonią go, w jego własnym interesie, do
przymknięcia oczu na prawne aspekty poczynań do-
wódcy.
Cortes uczynił wiele, by nie zmarnować szansy,
a seria szczęśliwych przypadków, których znaczenia po-
czątkowo nie doceniano, walnie mu w tym dopomogła.
Pierwszy wydarzył się na wyspie Cozumel, gdzie na
skutek niezwykłego zbiegu okoliczności powodzeniem
zakończyła się próba wyjaśnienia tajemniczych słów
„Castilan, Castilan" zasłyszanych przez członków ekspe-
dycji Hernandeza de Cordoba podczas pobytu na Juka-
tanie i kojarzonych z nazwą Castilla (Kastylia). Inda-
gowani dostojnicy indiańscy potwierdzili, że w głębi
kraju znajdują się ludzie podobni do Hiszpanów. Na-
tychmiast wysłano gońców z listami, lecz ośmiodniowe
oczekiwanie nie dało rezultatu. Cortes, nie chcąc zwle-
kać dłużej z kontynuowaniem podróży, wyprowadził
statki w morze. Kiedy złe warunki pogodowe i awaria
jednego ze statków zmusiły flotyllę do zawrócenia na
wyspę, zdumionym Hiszpanom ukazał się przybywający
łodzią z pobliskiego Jukatanu Gerónimo de Aguilar, roz-
bitek uratowany ze statku, który w 1511 roku zatonął
nie opodal Jamajki. Ogromna radość ze spotkania z ro-
dakiem miała również swój aspekt pragmatyczny —
wyprawie przybył człowiek znający doskonale miejsco-
wy język i obyczaje.
Drugi przypadek, niejako komplementarny w stosun-
ku do poprzedniego, zaistniał u ujścia rzeki Tabasco,
gdzie doszło do kilkudniowych walk z Indianami za-
kończonych jednak zawarciem pokoju. Ten pierwszy
konflikt zbrojny przyniósł Hiszpanom co najmniej dwie
istotne korzyści: wojenne doświadczenie i nowego tłu-
macza. Okazało się, że dysponujący znaczną przewagą
liczebną wojownicy indiańscy pierzchali w popłochu
przed nieznaną bronią (zwłaszcza palną) oraz końmi.
Strach, jaki wzbudzały one wśród tubylców, był rów-
nie wielkim atutem, co ich skuteczność w walce. Z dru-
giej korzyści, zasługującej na miano szczęśliwego przy-
padku, nie zdawano sobie początkowo sprawy. Oto bo-
wiem pośród darów ofiarowanych zwycięzcom przez
mieszkańców Tabasco znalazło się dwadzieścia mło-
dych niewolnic, między innymi dziewczyna pochodząca
z Coatzacoalco. Podczas chrztu otrzymała ona imię
Marina, lecz znana była powszechnie jako Malintzin lub
Malinche. Fakt, iż w kilka miesięcy później sam Cortes
nazywany będzie przez Indian — Malinche, najlepiej
świadczy o roli, jaką przyszło odegrać u jego boku byłej
niewolnicy. Dziewczyna znała doskonale język maya,
którym mówił również Aguilar, a ponadto — z racji po-
chodzenia — nahuatl, będący językiem znacznej części
mieszkańców centralnego Meksyku. Ponieważ w Tabasco
lingwistyczne walory urodziwej Malintzin nikomu nie
były znane ani potrzebne, podzieliła ona los pozostałych
dziewcząt rozdzielonych między oficerów. Przypadła
w udziale Alonsowi Hernandez Puertocarrero, kuzynowi
hrabiego Medellin, ziomkowi dowódcy wyprawy.
Ostatni etap podróży, odbywanej trasą poprzedniej
wyprawy, prowadził do San Juan de Ulua, gdzie Juan
de Grijalva spotkał się ze szczególnie przyjaznym, zgoła
uroczystym przyjęciem. Hiszpanów oczekiwała tam naj-
większa niespodzianka, która w równej mierze, co
konflikt Cortesa z Velazquezem, wpłynęła na losy wy-
prawy. Z historycznego punktu widzenia zaliczyć ją
wypada do najbardziej intrygujących wydarzeń w dzie-
jach podboju Ameryki, rzadko bowiem zdarzało się, aby
nieporozumienia natury semantycznej (nieuchronne przy
spotkaniu przedstawicieli dwóch różnych kultur) po-
ciągnęły za sobą tak daleko idące konsekwencje, jak to
się stało w tym wypadku. Odmienność wizji świata,
warunkujących zachowanie obu stron, odegrała decydu-
jącą rolę w całym pierwszym okresie podboju, nawet
jeżeli na postawę Indian z „kraju Culua" wobec białych
przybyszów oddziaływały dodatkowe czynniki, pozosta-
jące poza zasięgiem percepcji Hiszpanów. W sytuacji,
jaka wytworzyła się po przybyciu Hiszpanów na ziemię
meksykańską, wydarzenia skądinąd paradoksalne zaczę-
ły stawać się normalnymi i w pewnym sensie typowy-
mi. Jest na przykład oczywiste, że 21 kwietnia, w Wiel-
ki Czwartek, gdy statki rzuciły kotwice w San Juan de
Ulua, Hernan Cortes nie miał jeszcze żadnego konkret-
nego planu działania. Zbyt wiele istniało niewiadomych.
Wiedział tylko, iż musi dokonać czegoś, co odbije się
głośnym echem zarówno na Antylach, jak i za Atlanty-
kiem. Ów nader ogólnikowy cel w ciągu paru dni skon-
kretyzowali sami Indianie.
Zaledwie na maszty wciągnięto banderę kastylijską
i sztandar wyprawy, do statku kapitańskiego zbliżyły
się dwie łodzie z pokojowo usposobionymi i pragnącymi
nawiązać kontakt ludźmi. Po krótkiej konsternacji
spowodowanej kłopotami językowymi, albowiem Aguilar
nie rozumiał mowy tubylców, w charakterze tłumaczki
zadebiutowała Malintzin. Przekładała to, co mówiono
w nahuatl, na język maya, natomiast Aguilar tłumaczył
z maya na hiszpański. Translatorski łańcuch zaczął
funkcjonować, nadając zgoła nieoczekiwane znaczenie
dwóm przypadkowym wydarzeniom z Cozumel i Ta-
basco. „Był to wielki początek dla naszego podboju —
napisze potem Diaz del Castillo — i tak też szczęśliwie,
chwała niech będzie Bogu, toczyły się nam wszystkie
sprawy" 6.
6 Diaz del Castillo, op. cit., s . 85.
Weteran wypraw Hernandeza de Cordoba i Grijalvy,
nie myląc się w ocenie faktów, popełnia wszakże rażący
anachronizm. W chwili, gdy Hiszpanie dowiadywali się,
że wysłannicy przybywają z polecenia jednego z za-
rządców wielkiego władcy tej ziemi — Motecuhzomy,
aby dowiedzieć się, kim są i czego pragną niecodzienni
goście, nikt jeszcze nie myślał o podboju. Może z wy-
jątkiem Cortesa.
Wysłanników przyjęto z wielką życzliwością, wyra-
żono pragnienie nawiązania przyjaznych stosunków z ich
zwierzchnikami, lecz w trakcie lądowania na piaszczy-
stym wybrzeżu, zwanym przez tubylców Chalchiu-
cueyehcan, zachowywano daleko posunięte środki ostroż-
ności. Doświadczenie oraz instynkt nakazywały ubezpie-
czyć wybudowany naprędce obóz stanowiskami artylerii.
Postawa Indian, ściągających z całej okolicy z towarami
do wymiany, rozproszyła obawy. Cortes obdarowy-
wał ważniejsze osoby i wyjaśniał za pośrednictwem to-
warzyszącej mu niby cień Malintzin, że jest przedsta-
wicielem potężnego monarchy panującego za oceanem.
Nalegał na spotkanie z miejscowymi władcami.
23 kwietnia wielka grupa tragarzy dostarczyła do
obozu hiszpańskiego żywność, a w niedzielę wielkanocną
pojawił się gubernator pobliskiego miasta Cuetlaxtlan
imieniem Teuhtlile w otoczeniu świty dostojników i se-
tek tragarzy obarczonych bogatymi darami. Po uroczy-
stym powitaniu, podczas którego zaskoczeni Hiszpanie
okadzeni zostali dymem z glinianych kadzielnic, odbyła
się msza celebrowana przez Bartolome de Olmedo
i Juana Diaz; następnie podjęto przybyłych obiadem.
Cortes uznał za stosowne wyjaśnić, kim są jego ludzie
i po co przybyli: „rzekł im, że jesteśmy chrześcijanami
i wasalami największego pana, jaki jest na świecie,
który nazywa się cesarz don Carlos i ma za wasali
i sługi wielu potężnych panów; z jego rozkazu przyby-
liśmy do tych ziem, gdyż od wielu lat miał on wiado-
mości o nich, jak też o rządzącym nimi wielkim panu,
którego (Cortes) pragnie mieć za przyjaciela i oznajmić
mu wiele spraw w imieniu swego króla; a gdy się o nich
dowie i zrozumie je, ucieszy się; (przybyliśmy) także,
by handlować z nim, jego Indianami i wasalami w przy-
jaźni; (oświadczył ponadto), że pragnie dowiedzieć się,
gdzie Jego Miłość (tj. Motecuhzoma) wyznaczy miejsce
ich spotkania" 7.
Teuhtlile był uprzejmy i ostrożny. Obiecał przekazać
swemu władcy Motecuhzomie wszystko, co usłyszał. Nie
podjął rozmów na temat spotkania, zaproponował za to,
by Cortes przyjął przesłane mu dary i wyraził swoje
życzenia.
Złote wyroby przepięknej roboty oraz wspaniałe,
kunsztownie zdobione ubiory mówiły same za siebie,
same dyktowały życzenia, które hojny, acz nieznany
władca z góry obiecywał spełnić. Dowódca wyprawy po-
prosił o zezwolenie ludności na swobodny handel, usły-
szawszy zaś, że Motecuhzoma posiada mnóstwo złota,
miał dodać: „niechaj więc mi je przyśle, albowiem ja
i moi towarzyszej cierpimy na chorobę serca, słabość,
którą nim się kuruje" 8 .
Rozochoceni widokiem skarbów i pełną szacunku po-
stawą dostojników indiańskich Hiszpanie nie omieszkali
wykorzystać ich zainteresowania hełmem jednego z żoł-
nierzy, podobnym — jak się dowiedziano — do nakry-
cia głowy meksykańskiego boga Huitzilopochtli. Teuhtlile
chciał wypożyczyć go w celu pokazania Motecuhzomie.
Hełm oczywiście otrzymał, tyle że dodano przy tym, iż
dobrze by było, gdyby potężny i bogaty władca mógł
go zwrócić wypełniony złotem.
Gubernator Cuetlaxtlan oddalił się po kilkugodzinnej
7 Tamże, s. 86.
8
F. L ó p e z de Gómara, Hispania Victrix. Primera y se-
gunda parte de la historia general de las Indias, „Biblioteca de
A u t o r e s Espanoles", vol. 22, Madrid 1852, s. 313.
wizycie zabierając dary dla Motecuhzomy: ozdobny
fotel, karmazynową czapkę z medalionem przedstawia-
jącym św. Jerzego walczącego ze smokiem i naszyjnik
z fałszywych brylantów. Na pożegnanie zademonstro-
wano mu szarżę kilkunastu jeźdźców i oddano salwę
z armat, umyślnie nabitych zwiększoną porcją prochu.
Kurtuazja nie wykluczała chłodnej kalkulacji.
Kolejne spotkanie z meksykańskim dostojnikiem na-
stąpiło po siedmiu lub ośmiu dniach. Hiszpanie spędzili
je beztrosko, intensywnie wymieniając świecidełka
i rzeczy osobiste na wyroby ze złota. Setki kobiet i męż-
czyzn mieszkających w prowizorycznym osiedlu szała-
sów wzniesionym w pobliżu obozu dbało o nieprzerwa-
ny dopływ żywności. Iście królewskiej gościnności odpo-
wiadały w pełni prezenty Motecuhzomy przyniesione
przez Teuhtlile, tak oto opisane w relacji naocznego
świadka:
„Pierwsze, co dał, było kołem w kształcie słońca
z najczystszego złota, wielkości koła od wozu, z wielo-
ma rytowanymi scenami: rzecz zachwycająca, która
warta była — według tych, co potem ją ważyli — ponad
dziesięć tysięcy pesos; drugie wielkie (koło) srebrne,
wyobrażające księżyc, bardzo błyszczące i z licznymi
wizerunkami, także o dużej wadze i wielkiej wartości.
Przyniósł (Teuhtlile) hełm pełen drobnoziarnistego złota,
jakie wydobywają w kopalniach, wartości trzech tysięcy
pesos. To złoto z hełmu ceniliśmy bardziej, niż gdyby
przynieśli nam dwadzieścia tysięcy pesos, gdyż zaświad-
czało ono, że (w kraju tym) były bogate kopalnie.
Przyniósł ponadto dwadzieścia złotych kaczek, dosko-
nałej roboty i bardzo wiernie przedstawionych, kilka
niby psów jak te, które oni trzymają, wiele złotych fi-
gurek tygrysów, lwów, małp, dziesięć naszyjników
pierwszorzędnie wykonanych, wisiory, dwanaście strzał
i łuk z cięciwą, dwie laski jakby sędziowskie, długie na
pięć piędzi, a wszystko to, co powiedziałem, (było) z czy-
stego, odlewanego złota. Następnie (Teuhtlile) kazał
przynieść pióropusze — jedne ze złota i wspaniałych
zielonych piór, inne ze srebra oraz wachlarze z tego
samego; ponadto jelenie złote, odlewane. I było tyle
rzeczy, że po latach, jakie minęły, nie pamiętam już
wszystkiego. Potem polecił przynieść ze trzydzieści zwo-
jów bawełnianych ubiorów, tak przednich i tak różno-
rodnie wykonanych, i (zdobionych) różnokolorowymi
piórami, że, ponieważ było tego tyle, nie chcę nawet
kusić się o ich opisanie, bo nie potrafiłbym tego uczy-
nić 9.
Jednak posłanie, jakie Teuhtlile miał do przekazania
w imieniu swego władcy, choć nadal bardzo przyjazne,
ostudziło nieco rozpaloną wyobraźnię żołnierzy. Mote-
cuhzoma wyrażał radość z możliwości goszczenia Hiszpa-
nów. Zapewniał też, iż wszelkie ich potrzeby zostaną
zaspokojone, a cokolwiek zechcą zabrać w darze dla
swojego pana, będzie im dostarczone. Wykluczał nato-
miast spotkanie z Cortesem. On sam nie był w stanie
przybyć nad morze, rzekomo z powodu choroby, podróż
zaś do niego nie wchodziła w grę ze względu na trudny
górski teren, pełen pustynnych i bezludnych połaci, oraz
żyjące po drodze dzikie i okrutne ludy.
W pierwszej chwili hiszpański dowódca nie potrakto-
wał chyba zbyt poważnie zawoalowanej odmowy, gdyż
zarówno cenne dary, jak i troskliwa opieka ze strony
Indian zdawały się stać z nią w jaskrawej sprzeczności.
Dopiero upór posła oraz jego wybiegi (np. propozycja
udania się do Cuetlaxtlan zamiast do odległego o mniej
więcej 70 leguas miasta Tenochtitlan, gdzie rezydował
Motecuhzoma) uświadomiły mu, że Meksykanie prowa-
dzą jakąś zawiłą grę. „Ale im bardziej się sprzeciwiali,
tym większą wywoływali u niego ochotę ujrzenia Mo-
tecuhzomy, będącego tak wielkim królem w tej ziemi,
11
Diaz del Castillo, op. cit., s. 100.
13 arkebuzerów i około 500 żołnierzy uzbrojonych
w szpady i tarcze oraz 10 dużych armat z brązu i 4 fal-
konety 12) przypominały przysłowiową kroplę wody w po-
równaniu z otaczającym je oceanem. Przy takich
proporcjach podstawowym warunkiem przetrwania
była ostrożność w działaniu. Taktykę wyczekiwania
dyktował również brak jakiejkolwiek aktywności ze
strony Motecuhzomy oraz wielka niewiadoma, jaką
stanowiło zachowanie się Totonaków w razie konfliktu
zbrojnego z budzącymi wśród nich grozę wojskami
meksykańskimi.
Szczęśliwym trafem kolejnymi ludźmi z „kraju
Culua", z którymi przyszło się spotkać Hiszpanom na-
tychmiast po przybyciu do Quiahuiztlan, nie byli wo-
jownicy, lecz poborcy trybutu. O ich wizycie w mieście
dowiedziano się w znamienny sposób. Oto w trakcie
rozmowy dostojnicy totonaccy opuścili nagle Hiszpanów
i bez słowa wyjaśnienia pośpieszyli przywitać pięciu
meksykańskich urzędników, żądających — jak się oka-
zało — kilkudziesięciu ludzi na ofiarę dla przebłagania
bogów. Występek mieszkańców Cempoallan i Quia-
huiztlan polegał na przyjęciu cudzoziemców bez wiedzy
i zgody Motecuhzomy. Cortes, zaskoczony uniżonością
zaprzyjaźnionych Indian, zrozumiał zapewne, iż ważą się
losy jego wyprawy, albowiem zareagował szybko i zde-
cydowanie. Zmusił Totonaków do uwięzienia poborców,
jednocześnie polecając ogłosić, że odtąd nikt nie będzie
12
Liczebność w y p r a w y Cortesa nie jest dokładnie znana.
Większość autorów przyjmuje za Diazem del Castillo
(op. cit., s. 65), że podczas przeglądu na w y s p i e Cozumel było
508 żołnierzy, 32 kuszników, 13 arkebuzerów i około 100 m a r y -
narzy i pilotów. Z tego s a m e g o źródła w i a d o m o o „ponad trzy-
dziestu pięciu żołnierzach", którzy zginęli w Tabasc o lub zmarli
w s k u t e k chorób i głodu (s. 93). Dane te mogą być jednak nieco
z a w y ż o n e , gdyż w innym m i e j s c u Diaz de Castillo pisze o 450 żoł-
nierzach jako całości w o j s k Cortésa (s. 114). Z kolei w liście rady
m i e j s k i e j V e r a Cruz z 10 lipca 1519 r. m o w a jest o 400
żołnierzach, por. H. C o r t é s , Cartas de relación de la conquista
de Mexico, Madrid 1979, s. 18. W s z y s t k o w s k a z u j e w s z a k ż e na
to, iż w połowie sierpnia 1519 liczba Hiszpanów p r z e b y w a j ą-
cy c h w M e k s y k u w y n o s i ł a ok. 500 ludzi.
już płacił trybutu ani wypełniał rozkazów ciemiężycieli
z Tenochtitlan.
Wieść o tych wydarzeniach błyskawicznie obiegła oko-
liczne miasta i osiedla, wywołując bezgraniczny podziw
dla odwagi garstki białych przybyszów. W opinii miej-
scowej ludności akt agresji wobec reprezentantów Mo-
tecuhzomy miał wymowę jednoznaczną i tragiczną —
zapowiadał rychłą wojnę z Meksykanami. Cortes nie był
jednak szaleńcem, nie przewidywał konfrontacji z po-
tężnym władcą. Przeciwnie, zyskawszy możliwość poro-
zumienia się z nim, rozpoczął za plecami Totonaków
własną grę.
Już pierwszej nocy jego ludzie wykradli z więzienia
dwóch poborców i występując w roli dobroczyńców, nie-
świadomych przyczyn zatrzymania, odesłali ich do Mo-
tecuhzomy z pokojowym posłaniem. Odrzucono w nim
oskarżenie, jakie padło z ust Meksykanów, o inspirowa-
nie buntu Totonaków, argumentując, że konieczność
udania się do Cempoallan powstała w wyniku niespo-
dziewanego pozostawienia Hiszpanów na wydmach bez
środków do życia. Zapewniano władcę o niewzruszonej
przyjaźni i pokojowych zamiarach, czego dowodem mia-
ło być uratowanie życia trzech pozostałych więźniów.
Istotnie, następnego dnia przerażeni zniknięciem
Meksykanów dostojnicy totonaccy musieli tłumaczyć się
przed Cortesem z własnej nieostrożności. Pod jego pre-
sją zrezygnowali też z zamiaru zabicia reszty poborców
i zgodzili się przekazać ich na statek w celu uniemożli-
wienia ucieczki.
Ale wbrew oczekiwaniom prowadzona na dwa fronty
gra przyniosła efekt połowiczny. Zdani na łaskę swych
gości Totonacy uznali w uroczystym akcie, w obecności
wodza Hiszpanów, rady miejskiej Vera Cruz i nota-
riusza Diega de Godoy, zwierzchnictwo króla Kastylii
nad swym krajem. Pozwolili zniszczyć posągi rodzimych
bogów, a na ich miejscu ustawić katolickie obiekty
kultu. Władca Cempoallan, pragnąc dodatkowo zabez-
pieczyć swą pozycję, ofiarował Cortesowi za żonę własną
siostrzenicę. Siedem innych szlachetnie urodzonych
dziewcząt oddanych zostało oficerom. W sumie Hiszpa-
nie podporządkowali sobie około trzydziestu państewek
totonackich znad Zatoki Meksykańskiej, chętnych do
wyzwolenia się spod dominacji Meksykanów.
Nie udało się natomiast podtrzymać kontaktów z Mo-
tecuhzomą, chociaż do Vera Cruz przybyło poselstwo
z bogatymi darami i podziękowaniem władcy Tenoch-
titlan za uratowanie poborców. Posłowie poinformowali
Cortesa, że jeśli Totonaków nie spotkała dotychczas za-
służona i sroga kara, zawdzięczają to wyłącznie poby-
towi na ich ziemi Hiszpanów, co do których Motecuhzo-
ma jest przekonany, iż są istotami zapowiadanymi od
dawna przez meksykańskich przodków. Dowiedział się
on także, jakoby pochodził wraz z Motecuhzomą z jed-
nego rodu.
Nie jest pewne, czy wódz naczelny wiedział, co miał
na myśli meksykański władca 13. Raczej nie, choć i bez
tego dostrzegł on związek zagadkowej identyfikacji
z pełnym respektu zachowaniem się Indian, obserwowa-
nym od chwili lądowania. W każdym razie potraktował
niejasne aluzje jako oznakę słabości Motecuhzomy,
o czym świadczyła przekazana posłom odpowiedź. Z jed-
nej strony zawierała ona ostre zarzuty pod adresem
Teuhtlile i pozostałych dostojników odpowiedzialnych za
incydent na plażach Chalchiucueyehcan oraz jednoznacz-
13
Istnieje p e w i e n d o k u m e n t u t r z y m u j ą c y , że Cortes d o w i e -
dział się o p r o b l e m a c h n u r t u j ą c y c h M o t e c u h z o m ę oraz o przepo-
w i e d n i p o w r o t u Quetzalcoatla (por. rozdz. 2) zaraz po w y l ą d o w a -
niu w M e k s y k u od d w ó c h i n d i a ń s k i c h d o s t o j n i k ó w z okolic Otom-
pan, którzy zgłosili się do niego, s z u k a j ą c w s p a r c i a p r z e c i w k o
w ł a d c y Tenochtitlan. A u t e n t y c z n o ś ć dokumentu budziła je dna k
i nadal budzi w i e l e w ą t p l i w o ś c i . Cały zresztą problem i d e n t y f i -
kacji H i s z p a n ó w jako bogów oraz u w a r u n k o w a ń p o s t a w y M e k s y -
k a n ó w , a z w ł a s z c z a M o t e c u h z o m y w o b e c nich (poruszany w dal-
szej części książki) jest tak rozległy i zawiły, że jego prezentacja
w y m a g a ł a b y os o b n e j pracy.
ną replikę w kwestii totonackiej, sprowadzającą się do
wniosku, iż nie mogą oni służyć dwóm panom. Z dru-
giej strony osobę władcy starannie separowano od po-
stępowania Teuhtlile sugerując, że na pewno nie wie-
dział on o niczym, i zapewniając o szczerej przyjaźni,
jaką żywią do niego Hiszpanie.
Na tym wszelako długo oczekiwany kontakt z Mote-
cuhzomą urwał się, gdyż posłowie nie pojawili się wię-
cej. Dodatkowym rezultatem ich wizyty w Vera Cruz
była natomiast reakcja Totonaków: „byli wstrząśnięci
i jedni kacykowie mówili drugim, że z pewnością je-
steśmy teules (tj. bogami), bo przecież boi się nas Mote-
cuhzoma, skoro przysyła nam złoto i prezenty ". Gdy
w jakiś czas potem podczas zainicjowanego przez Toto-
naków wypadu do miasta Tizapantzinco stacjonujący
tam garnizon meksykański wycofał się bez walki, prze-
konanie o boskości czy przynajmniej nadludzkiej mocy
białych cudzoziemców ugruntowało się jeszcze bardziej.
Aczkolwiek nie umknęło ono uwagi Hiszpanów, Cortes
daleki był od budowania planów na tak kruchych fun-
damentach. Ponownie przyjął postawę wyczekującą,
koncentrując się na wznoszeniu Vera Cruz i umacnianiu
przymierza z Totonakami. Długo jeszcze nie był pewien,
kogo się bardziej boją indiańscy sojusznicy — jego czy
Motecuhzomy.
Wiadomości przywiezione z Kuby unaoczniły mu
wszakże groźną prawdę — czas pracował nieubłaganie
na korzyść Diego Velazqueza. Po gorączkowych naradach
w gronie zaufanych żołnierzy postanowiono rzucić na
szalę wszystkie atuty wynikające z paromiesięcznego
pobytu na ziemiach oddanych mocą królewskiego edyktu
pod zarząd gubernatora Kuby. 16 lipca do Hiszpanii wy-
ekspediowany został wreszcie statek. Alonso Hernan-
dez Puertocarrero i Francisco de Montejo jako przed-
14
D i a z d e l C a s t i l l o, op. cit., s. 104.
stawiciele rady miejskiej Vera Cruz dostarczyć mieli
Karolowi V listy od Cortesa i żołnierzy, w których opi-
sywano przebieg wyprawy, ogrom i bogactwo ziem zdo-
bywanych ku chwale i korzyści hiszpańskiej Korony,
a także prezentowano dowódcę jako szlachetnego obroń-
cę interesów króla zagrożonych poważnie i od dawna
przez Velazqueza. Apelowano do króla — ani słowem
nie wspominając, że wiadomość o nominacji Velazqueza
dotarła już do członków ekspedycji — o nienadawanie
mu żadnych tytułów do ziem na kontynencie lub ewen-
tualnie o odwołanie decyzji podjętych już w tej spra-
wie. Koronnym argumentem mającym przesądzić, który
z adwersarzy jest prawdziwym sługą Korony, były pre-
zenty otrzymane od Motecuhzomy, uzupełnione dodat-
kowo złotem zebranym wśród żołnierzy.
Teraz taktyka wyczekiwania straciła sens. Zdecydo-
wana większość członków wyprawy, składając podpis
pod listem do króla, opowiedziała się za kontynuowa-
niem podboju i zdawała sobie sprawę, że jedyna droga
wchodząca teraz w grę prowadzi do Tenochtitlan —
ośrodka władzy i oszałamiającego skarbca, z którego
uszczknęli dopiero znikomą część. Ludziom sprzeciwia-
jącym się tym planom dwa drastyczne posunięcia wodza
naczelnego pokazały wkrótce, że czas wahań minął bez-
powrotnie. Pierwszym była rozprawa z grupą spiskow-
ców, którzy w kilka dni po odpłynięciu Hernandeza
Puertocarrero i Montejo usiłowali opanować statek
i uciec na Kubę. Cortes „kazał powiesić Pedra Escudero
i Juana Cermeno, obciąć stopy pilotowi Gonzalowi! de
Umbria, wysmagać marynarzy nazwiskiem Penates każ-
demu [dając] po dwieście batów. I ukaraliby również ojca
Juana Diaz, gdyby nie był duchownym, ale i tak [Cortes]
napędził mu strachu" 15 . Nieco później, aby raz na zawsze
wykluczyć pokusy ucieczki, wydany został rozkaz zato-
15
Tamże, s. 119.
pienia wszystkich statków z wyjątkiem jednego, pozosta-
jącego odtąd pod strażą godnych zaufania żołnierzy. Akt
ten, dokonany za wiedzą i przy udziale wielu członków
ekspedycji, stanowił najlepszy dowód determinacji, nie
dopuszczającej innej alternatywy poza zwycięstwem
albo śmiercią.
Minął wszakże jeszcze miesiąc od wysłania statku do
Hiszpanii i niemal cztery od wylądowania w San Juan
de Ulua, zanim Cortes uznał za możliwe rozpoczęcie
marszu w głąb kraju. Dopiero 16 sierpnia z Cempoallan
wyruszyła kolumna licząca blisko 400 żołnierzy pieszych
i 15 jeźdźców 16, kierując się na zachód, w stronę pasma
górskiego zwieńczonego szczytami Nauhcampatepetl (dziś
Cofre de Perote, 4282 m n.p.m.) i Citlaltepetl (Orizaba,
5747 m n.p.m.). W kolumnie szło ponadto 400 Totona-
ków w charakterze tragarzy i przewodników. Choć lud-
ność Totoriacapan nie dawała swym zachowaniem żad-
nych powodów do obaw, na wszelki wypadek Cortes
zabrał ze sobą kilkudziesięciu wysokich dostojników,
którzy własnymi głowami gwarantowali bezpieczeństwo
załogi złożonej z około 60 żołnierzy, pozostającej w Vera
Cruz pod komendą Juana de Escalante.
W liście do Karola V, pisanym dziesięć miesięcy póź-
niej, wódz konkwistadorów oświadczy, że opuszczając
Cempoallan obiecał sobie nie spocząć dopóty, dopóki nie
uczyni Motecuhzomy poddanym Korony, jakkolwiek za-
miar ten wydawał się przekraczać jego możliwości. Był
rzeczywiście w sytuacji przymusowej i prawie bez-
nadziejnej.
16
C o r t e s (op. cit., s. 34) pisze, że w z i ą ł ze sobą 300 p i e c h u r ó w
i 15 k o n n y c h , w Vera Cruz p o z o s t a w i ł zaś 150 p i e s z y c h oraz
2 jeźdźców. W e d ł u g L ó p e z a de Gómara (op. cit,, s. 328),
korzystającego z relacji ustnych w o d z a naczelnego oraz innych
uczestników podboju, z Cempoallan w y r u s z y ł o 400 żołnierzy. Ta-
k ą też liczbę podaje D i a z d e l C a s t i l l o dodając, ż e w Vera
Cruz zostało około 60 żołnierzy (op. cit., s. 147, 180, 204). W y -
nika z tego jeden w n i o s e k — po odpłynięciu statku do Hiszpanii
i p r z e k w a l i f i k o w a n i u w s z y s t k i c h m a r y n a r z y na żołnierzy Cortes
miał do dyspozycji n i e w i e l e ponad 450 ludzi.
BITWA, KTÓREJ NIE BYŁO
1
O strukturze, s p o ł e c z n e j i p o l i t y c z n e j i m p e r i u m azteckiego
por. P. Carrasco, Social Organization of Ancient Mexico,
[w:] Handbook of Middle American Indians, U n i v e r s i t y of T e x a s
Press, A u s t i n 1971, t. X, cz. 1, s. 349—375; Ch. G i b s o n , Struc-
ture of the Aztec Empire, j.w., s. 376—394; A. López Austin,
Organización polltica en el altiplano central de Mexico durante
el poscldsico, „Historia Mexicana", vol. XXIII, nr 4 (1974),
s. 515—550; F. K a t z, Situación social y económica de los aztecas
durante los siglos XV y XVI, U N A M , M e x i c o 1966.
z zewnątrz i przewidywał szerokie współdziałanie w cza-
sach pokoju. Niemniej jednak pozycja stron układu od
początku nie była jednakowa, już choćby dlatego, że
Tetzcoco i Tlacopan zgodziły się uznać przywództwo mi-
litarne Meksykanów. Różnice istniały także w innych
dziedzinach. Tlacopan, nie uczestniczący w wojnie
z Azcapotzalco, nigdy nie miał większego znaczenia po-
litycznego, co znalazło wyraz m. in. w zmniejszonym
wymiarze trybutu otrzymywanego w ramach Trójprzy-
mierza. Tetzcoco przewodzące konfederacji Acolhuacan,
znacznie rozleglejszej i szczycącej się bogatszą tradycją
historyczną niż Meksykanie, traciło pozycję równorzęd-
nego partnera wolniej, lecz nieuchronnie, ulegając mo-
carstwowym dążeniom władców Tenoehtitlan.
Tenoehtitlan lub Meksyk-Tenochtitlan, jak nazywali
często swoje miasto Meksykanie, miał historię bardzo
krótką. Jego mieszkańcy przybyli do Doliny Meksyku
w końcu XIII wieku wraz z ostatnią grupą wielkiej fali
ludów chichimeckich napływających tu po upadku pań-
stwa Tolteków. Spóźnieni przybysze, po okresie uzależ-
nienia od Culhuacan (o tyle istotnym, że późniejsi
władcy meksykańscy, przybiorą tytuł Culhua tecuhtli
i powoływać się będą na pochodzenie od władców Cul-
huacan, wywodzących swój rodowód z linii ubóstwio-
nego władcy i kapłana Tolteków — Ce Acatl Topiltzina
Quetzalcoatla) osiedli na ostatnim wolnym skrawku zie-
mi — nieurodzajnej, bagnistej wyspie u zachodnich
brzegów jeziora Tetzcoco, tworzącego z kilkoma innymi
ciąg akwenów w centrum Doliny Meksyku. Tam też
około 1325 roku jedna z dwu grup, na jakie rozdzielili
się Meksykanie, nosząca eponim Tenochkowie, założyła
miasto Tenoehtitlan. Druga grupa, tzw. Tlatelolkowie,
w jakiś czas potem założyła na sąsiedniej, północnej
wysepce miasto Tlatelolco.
Tenochkowie, od chwili pojawienia się w Dolinie
Meksyku mający opinię bitnych wojowników, teraz bę-
dąc formalnie poddanymi Azcapotzaleo zasłynęli jako
bezwzględni wykonawcy ekspansjonistycznej polityki
tego miasta-państwa. Podczas panowania swych pierw-
szych historycznych władców: Acamapichtli (ok. 1370—
—1396), Huitzilhuitla (ok. 1396—1417) i Chimalpopoca
fok. 1417—1427), wnieśli znaczny wkład w ujarzmienie
Mixquic, Xochimilco, Cuitlahuac, Chimalhuacan, Xalto-
can, Acolman, Tetzcoco, Chalco i innych, mniejszych
miast.
Po odzyskaniu suwerenności za rządów Itzcoatla
(ok. 1427—-1440) wśród Tenochków rozpoczął się proces
przemian społeczno-politycznych, który stworzył prze-
słanki do gwałtownego rozwoju państwa. Reformy zmie-
rzały w dwóch zasadniczych kierunkach. Pierwszym
było wzmocnienie władzy tlatoaniego i zwiększenie roli
pipiltin — wywodzącej się z panującego rodu warstwy
szlacheckiej, która dzięki zwycięskiej wojnie z Tepane-
kami zdobyła wiele przywilejów i stała się silną grupą
nacisku o interesach nie zawsze zgodnych z interesami
macehualtin — pozostałych warstw skupionych w cal-
pultin.
Drugim kierunkiem było formowanie nowej ideologii
o charakterze religijno-politycznym, mającej na celu
zastąpienie plemiennego modelu świata mocarstwową
wizją państwa i dostarczenie wszystkim członkom społe-
czeństwa motywacji do wcielania jej w życie. Proces ten
doprowadził do powstania swoistej cywilizacji wojny
ucieleśniającej zasadę, że wojna stanowi źródło i pod-
stawę wszelkich przejawów istnienia. Na płaszczyźnie
mitologiczno-religijnej przejawiało się to w wyekspono-
waniu kultu wojowniczego boga plemiennego Meksyka-
nów — Huitzilopochtli („Kolibra z Południa") oraz nie
spotykanym dotąd natężeniu krwawych ofiar z ludzi,
uznanych za główny czynnik zapewniający trwanie
kosmosu.
Czciciele Huitzilopochtli wzięli na swe barki odpowie-
dzialność za przedłużanie istnienia świata i uczynili
z profesji żołnierskiej najbardziej zaszczytne zajęcie 2.
A przy tym zajęcie ze wszech miar zyskowne. Zasługi
wojenne, będące zasadniczym kryterium oceny jednostki
bez względu na pochodzenie społeczne, dla macehualtin
stanowiły jedyny w zasadzie sposób uzyskania awansu
społecznego, to znaczy przejścia do warstwy uszlachco-
nych (cuauhpipiltin), co automatycznie wiązało się z ko-
rzyściami majątkowymi.
Główną przyczyną bezprecedensowej nobilitacji wojny
były warunki, w jakich przyszło rozwijać się społeczeń-
stwu meksykańskiemu. Wprawdzie intensywne prace
melioracyjne doprowadziły do zagospodarowania bagni-
stych terenów i powstania wydajnego rolnictwa na
chinampas, jednak ludność wyspiarskiego miasta-państwa
przez długi czas cierpiała na brak nadwyżek produkcyj-
nych. Brakowało również innych towarów, które poprzez
wymianę handlową zapewniłyby dopływ deficytowych
dóbr, w tym żywności w okresach nieurodzaju czy klęsk
żywiołowych. Własne potrzeby miała wreszcie rozrasta-
jąca się warstwa szlachecka. W jej wypadku chodziło
tak o ziemię, którą ludzie ci jako jedyni mogli posiadać
na własność, jak o dopływ artykułów luksusowych, od
szlachetnych metali i piór tropikalnych ptaków począw-
szy, na kakao (będącym w Mezoameryce środkiem płat-
niczym) i bawełnie kończąc. Tylko ekspansja terytorial-
na gwarantowała rozwiązanie tych problemów.
Lata panowania Motecuhzomy Ilhuicamina (ok. 1440—
—1469) i Axayacatla (ok. 1469—1481) przyniosły gigan-
tyczne zdobycze obejmujące prawie cały obszar
centralnego Meksyku. Wówczas też kształtować się zaczęły
ostateczne granice imperium azteckiego, a więc terenów
2
O k s z t a ł t o w a n i u się tzw. światopoglądu mistyczno-wojen-
ne go pisał m.in. M. L e ó n - P o r t i l l a, La flosofa nahuatl estu-
diada en sus fuentes, U N A M , M e x i c o 1959. Zasadnicze tezy za-
warte są też w jego książce t ł u m a c z o n e j na polski, por. t e n ż e,
Dawni Meksykanie, tłum. M. S t e n , K r a k ó w 1976, s. 85 nn.
zdominowanych przez członków Trójprzymierza, któ-
rych łącznie zwykło się nazywać potocznie Aztekami.
Na zachodzie, po zdobyciu Toluca i obszarów przyle-
głych, ekspansja zatrzymana została na rubieżach du-
żego państwa Tarasków w Michoacan. Na północy gra-
nice panowania Tenochtitlan, Tetzcoco i Tlacopan wy-
znaczyły mało atrakcyjne gospodarczo terytoria koczow-
niczych plemion chichimeckich. Na północnym wscho-
dzie opanowano Totonacapan aż po kraj Huasteków.
Zakrojone na szeroką skalę operacje wojskowe z na-
tury rzeczy nie szły w parze z ugruntowaniem zależno-
ści, ale powtarzające się tu i ówdzie rebelie kończyły się
z reguły klęską. W początkach lat siedemdziesiątych
XV wieku niezależne dotychczas Tlatelolco, szykując się
do wojny z Tenochtitlan, zdołało jeszcze uzyskać popar-
cie co najmniej dziewięciu miast z środkowej części
doliny (m. in. Chalco, Xochimilco, Tenayocan) oraz
Cuauhpaneków, Huexotzinków i Matlatzinków spoza
Doliny Meksyku. Mało zdecydowana postawa sojuszni-
ków przesądziła jednak o losie Tlatelolków — miejsce
rodzimego tlatoaniego zajął wyznaczany przez wład-
cę Tenochtitlan cuauhtlatoani (gubernator wojskowy),
a oddzielne dotąd miasto przekształcać się zaczęło
w dzielnicę sąsiedniej aglomeracji. Rozprawiono się też
z sojusznikami Tlatelolco, chociaż ostateczne podporząd-
kowanie dużej konfederacji Chalco nastąpiło dopiero na
początku XVI wieku.
Za rządów Ahuitzotla (ok. 1486—1502) oraz Mote-
cuhzomy Xocoyotzina, wybranego dziewiątym tlatoanim
Tenochtitlan w 1502 roku, meksykańskie miasto osiąg-
nęło apogeum świetności. Wyspę łączyły z lądem stałym
trzy szerokie groble, biegnące na południe, zachód i pół-
noc. Kilkukilometrowy akwedukt doprowadzał słodką
wodę z Chapultepec na zachodnim brzegu jeziora, po-
nieważ duży stopień zasolenia wód otaczających miasto
uniemożliwiał wykorzystanie ich do celów konsumpcyj-
nych. Szacuje się, że na obszarze ok. 7,5 km2, obejmu-
jącym zarówno Tenoehtitlan, jak i Tlatelolco, mieszkało
być może do 300 tysięcy ludzi 3 .
Wzniesioną na regularnym planie metropolię przeci-
nały cztery główne ulice zbiegające się w centrum —
w pobliżu Świętego Dziedzińca o boku długości 400 me-
trów, ponad którym górowała wielka piramida o
podstawie 100 x 80 metrów i wysokości 30 metrów,
zwieńczona świątyniami Huitzilopochtli i Tlaloca. Na
dziedzińcu znajdowało się ponadto blisko 80
kamiennych konstrukcji o funkcjach religijnych, zaś
wokół niego rozciągała się dzielnica pałacowa. Większość
prac budowlanych wykonana została rękami podbitych
obcoplemieńców, z ich ziem pochodziły także
zgromadzone w mieście bogactwa.
Ahuitzotl przesunął granice imperium azteckiego po
Coatzacoalco i Xoconochco (u granic dzisiejszej Gwate-
mali) na wschodzie oraz po Ocean Spokojny na połud-
niu. Motecuhzoma skoncentrował się już głównie na
operacjach przeciwko buntującym się lub nadal nie-
podległym państewkom leżącym wewnątrz granic obsza-
ru kontrolowanego przez administrację i garnizony Trój-
przymierza.
Ukszałtowany w ciągu około dziewięćdziesięciu lat
organizm, który, jak się szacuje, skupiał w 1519 roku
dziewięć milionów ludzi, pod każdym względem przy-
pominał olbrzymią, skomplikowaną mozaikę. Pomińmy
zróżnicowanie językowe, etniczne i kulturowe, aby słów
parę poświęcić stosunkom politycznym wewnątrz impe-
rium azteckiego.
Podboje rzadko były dziełem wyłącznie wojsk meksy-
kańskich. Najczęściej dokonywano ich przy pomocy
Tetzcoco i Tlacopan, które zresztą prowadziły także sa-
3
Liczba l u d n o ś c i z a m i e s z k u j ą c e j a g l o m e r a c j ę T e n o c h t i t l a n - T l a -
t e lo lco j e s t c i ą g l e p r z e d m i o t e m dyskusji, a s z a c u n k i w a h a j ą się
od 60—120 t y s i ę c y do 250—400 tysięcy.
modzielną politykę ekspansji. W rezultacie podbite
miasta-państwa podlegały jednemu z członków Trój-
przymierza albo dwóm lub trzem jednocześnie. Podle-
gały — a więc musiały płacić trybut w postaci pro-
duktów spożywczych, surowców, różnego rodzaju wyro-
bów, obowiązane były do określonego wymiaru pracy na
rzecz zwycięzcy i wystawiania wojska na jego potrze-
by, traciły też prawo do części ziem uprawnych przy-
dzielonych azteckiej szlachcie. Stopień zależności podle-
gał fluktuacjom z tendencją jednak do wzrastania.
Zmienna była także struktura zależności — poszczególne
miasta-państwa przechodziły w różnych okolicznościach
z rąk do rąk, przy czym od końca XV wieku najczęściej
powiększały one władztwo Tenochtitlan.
Ponieważ ekspansja nie miała nic wspólnego z opano-
wywaniem i trwałą okupacją określonego terytorium,
zazwyczaj zdobyte miasto-państwo zachowywało swój
kształt terytorialny oraz lokalny system władzy. Wpraw-
dzie pokonany tlatoani mógł być obalony lub zastąpiony
przez odgórnie mianowanego administratora, lecz naj-
częściej starano się związać miejscową dynastię z dyna-
stiami z Tenochtitlan, Tetzcoco czy Tlacopan poprzez
kombinacje matrymonialne. Nad terminowym wypełnia-
niem zobowiązań czuwali calpixque — poborcy, rezy-
dujący w płacących trybut miejscowościach; w newral-
gicznych regionach mający czasem do dyspozycji gar-
nizony.
Zjawiskiem dość niezwykłym było istnienie w grani-
cach imperium kilku enklaw utrzymujących pełną su-
werenność. Szczególne wśród nich miejsce zajmowała
konfederacja tlaxcaltecka złożona z czterech miast-
-państw: Tepeticpac, Ocotelolco, Tizapan i Quiahuiztlan,
znana pod ogólną nazwą Tlaxcallan 4 .
Przyczyny, dla których Trójprzymierze nie opanowało
4
Por. N. D a v i e s, Los senorios indepenclientes del Imperio
Azteca, Mexico 1968, s. 66—155.
nigdy państwa położonego tuż obok Doliny Meksyku, są
niejasne. Wiadomo, że od czasów Motecuhzomy Ilhuica-
mipa, kiedy to zapoczątkowano na większą skalę tzw.
wojny kwietne (xochiyaoyotl), służące wyłącznie zdoby-
ciu jeńców na ofiary, Tlaxcallan stało się niejako eta-
towym dostawcą ofiar dla bogów Tenoehtitlan. Trudno
jednak przypuszczać, by ta specyficzna symbioza sta-
nowiła główny powód meksykańskiej wstrzemięźliwości.
Jest bardziej prawdopodobne, iż do końca XV wieku
Tenoehtitlan, który nadawał; ton ekspansjonistycznej po-
lityce Trójprzymierza, nie usiłował podporządkować
sobie Tlaxcallan z różnych powodów, być może także ze
względu na przyjazne stosunki tego państwa z Tetzcoco.
Dopiero po śmierci w 1472 roku Nezahualcoyotla — wy-
bitnego władcy Tetzcoco, darzącego Tlaxcalteków
szczególną sympatią za udzieloną mu niegdyś pomoc —
agresywność Meksykanów wobec Tlaxcallan zaczęła
wzrastać, doprowadzając za rządów Motecuhzomy Xo-
coyotzina do stanu permanentnej wojny. Nie przyniosła
ona napastnikom żadnych znaczących sukcesów, jedna
zaś z większych ekspedycji zakończyła się nawet druzgo-
cącą klęską. Jeśli wierzyć źródłom tetzeokańskim, róż-
nice zdań między Tenoehtitlan i Tetzcoco w sprawie
Tlaxcallan przetrwały do ostatnich lat przed hiszpańską
konkwistą 5.
Okres panowania Motecuhzomy Xocoyotzina charakte-
ryzował się w ogóle wzrostem napięć i konfliktów za-
równo w łonie Trójprzymierza, jak i w samej konfede-
racji meksykańskiej, powodowanych przede wszystkim
polityką tego władcy. W zakresie polityki wewnętrznej
doprowadził on do dalszego wzmocnienia władzy cen-
tralnej kosztem autonomii calpultin, które poddane zo-
stały kontroli urzędników państwowych. Dokonana na-
tychmiast po objęciu rządów przez Motecuhzomę dra-
5 F. de Alva I x t l i l x ó c h i t l , Obras históricas, Mexico
1975—1977, t. II, s. 185—187.
styczna czystka w aparacie administracyjnym (usunię-
cie z niego ludzi o niskim pochodzeniu społecznym)
zwieńczyła trwający od dziesiątków lat proces przejmo-
wania władzy w państwie przez szlachtę. Odtąd tylko
członkowie tej warstwy piastować mogli wszelkiego ro-
dzaju urzędy państwowe, co w praktyce oznaczało utoż-
samienie interesów pipiltin z interesami państwa. Ale
równocześnie na plan dalszy odsunięte zostały tradycyj-
ne ciała doradcze i władza hueytlatoaniego nabrała cech
absolutyzmu. Motecuhzomę otoczono splendorem oraz
nimbem boskości, a jego decyzje zyskały status niepod-
ważalnych wyroków. Cechy charakterologiczne władcy
oraz drakońskie metody rządzenia sprawiły, iż zdaniem
wielu badaczy jego panowanie przybrało formę tyranii.
Podobne tendencje wystąpiły w polityce stosowanej
wobec podbitych ziem, aczkolwiek tempo zmian było
tutaj nieco wolniejsze. Hueytlatoani Tenochtitlan dążył
do sukcesywnego pogłębienia zależności podległych mu
miast-państw poprzez zwiększanie świadczeń albo ogra-
niczanie władzy lokalnych tlatoque, włącznie z zastępo-
waniem ich meksykańskimi urzędnikami lub ustanawia-
niem nowych, wywodzących się z Tenochtitlan dynastii.
Specjalną rolę w procesie konsolidacji państwa odgry-
wały czynniki ideologiczne, zwłaszcza od lat szerzony
pod przymusem kult Huitzilopochtli 6 . Znane są wypad-
ki, gdy opór przeciw implantacji obcego boga powo-
dował fizyczną likwidację całych rodów lokalnej ary-
stokracji w podbitych miastach-państwach.
Ambicje meksykańskie od dawna budziły niepokój
władców konfederacji Acolhuacan, którzy także podle-
gali różnorakim naciskom ze strony potężnego sojusz-
nika. Już Nezahualcoyotl (1418—1472) zmuszony został
do wzniesienia w Tetzcoco świątyni dla Huitzilopochtli
oraz zwiększenia liczby ofiar z ludzi. Istnieją poszlaki,
6 A. López A y s t i n , La constitución real de Mexico-Te-
nochtitlan, M e x i c o 1961, s. 52.
iż jego syn Nezahualpilli (1472—1515) zdawał sobie
sprawę z zagrożeń, jakie rodziła polityka Motecuhzomy,
i starał się go przed nimi ostrzec. Jednakże aż do śmier-
ci Nezahualpilli rosnąca supremacja Meksykanów w ra-
mach Trójprzymierza nie doprowadziła, o ile wiadomo,
do poważniejszych zatargów. Dopiero spór o sukcesję
pomiędzy synami zmarłego władcy przerodził się
w otwartą manifestację antymeksykańskich nastrojów
części szlachty tetzcokańskiej.
Ingerencja Motecuhzomy, kfóry ignorując rywalizu-
jące stronnictwa Coanacochtzina i Ixtlilxochitla usado-
wił na tronie Cacamę — także syna Nezahualpilli, ale
i własnego siostrzeńca — doprowadziła do wybuchu
wojny domowej. W przeciwieństwie do Coanacochtzina
Ixtlilxochitl odmówił uznania nowego tlatoaniego i przy
pomocy kilku miast-państw, podległych dotąd Tetzcoco,
zdobył Otompan, tworząc w tym mieście ośrodek oporu
zarówno przeciwko Cacamie, jak i jego protektorom. Nie
wszystkie szczegóły i okoliczności rebelii są dostatecznie
wyjaśnione, lecz wydaje się, że IxtIilxochitl zdołał uzy-
skać poparcie Tlaxcallan oraz Cholollan, suwerennego
miasta-państwa graniczącego od południowego zachodu
z terytorium konfederacji tlaxcalteckiej. Najprawdo-
podobniej podjął również nieudaną próbę oblężenia
Tenoehtitlan. Po pewnym czasie doszło wszakże do za-
warcia ugody, na mocy której Cacama pozostał władcą
Tetzcoco, natomiast Ixtlilxochitl uzyskał prawo do
części trybutu ściąganego przez konfederację Acolhuacan.
Nie oznaczało to bynajmniej zmiany postawy wobec
Meksykanów, czego wyraz dał Ixtlilxochitl oraz popiera-
jąca go grupa szlachty wkrótce po przybyciu Hiszpanów.
Rozdźwięki wśród elity acolhuakańskiej i uległość Ca-
camy ostatecznie osłabiły pozycję Tetzcoco w Trójprzy-
mierzu. Jakkolwiek formalnie nie nastąpiły żadne zmia-
ny w charakterze sojuszu, faktycznie Motecuhzoma stał
się głową imperium azteckiego. W tym też sensie obraz
sytuacji politycznej, jaki zaprezentowała Hiszpanom lud-
ność nadbrzeżnych rejonów Meksyku, nie rozmijał się
zbytnio z prawdą. Hueytlatoani Tenochtitlan był dla
milionów ludzi „najwyższym panem rzeczy niebieskich
i ziemskich" 7.
Chcąc lapidarnie określić stan, w jakim znajdowało
się imperium azteckie w 1519 roku, należałoby powie-
dzieć, iż przypominało ono kolosa na glinianych nogach,
mającego wszakże żelazne ręce, które decydowały o jego
stabilności i potędze. Słabości sprowadzały się w zasa-
dzie do luźnej, podminowanej narastającymi sprzeczno-
ściami wewnętrznymi struktury państwa. Największym
niebezpieczeństwem groził ewentualny wzrost napięcia
pomiędzy Tenochtitlan i Tetzcoco. Gdyby jednak na
tym tle nie doszło do rozpadu Trójprzymierza, pozostałe
konflikty nie mogły raczej zagrozić istnieniu imperium.
Polityczne rozdrobnienie zdominowanych terytoriów,
sąsiedzkie antagonizmy oraz stosowana z powodzeniem
polityka „kija i marchewki" wykluczały w praktyce
powstanie aliansu, będącego w stanie stawić czoło mili-
tarnej potędze Meksykanów.
O sile armii Tenochtitlan decydowały dwa czynniki:
jej liczebność oraz kadra doświadczonych, doskonale
wyszkolonych, zawodowych wojowników, nazywanych
potocznie „dzielnymi ludźmi".
Podstawową masę żołnierską stanowili wszyscy zdolni
do walki mężczyźni, przechodzący w wieku młodzień-
czym obowiązkowe przeszkolenie w szkole telpochcalli,
istniejącej w każdym calpulli, lub w kapłańskiej szkole
calmecac. Uczestniczyli oni w operacjach wojennych na
zasadzie pospolitego ruszenia, w zależności od potrzeb,
w składzie oddziałów wystawianych przez poszczególne
calpultin. Po zakończeniu działań powracali do swych
domów i zajęć rolniczych czy rzemieślniczych. Zazwy-
7
A lv a I x l l i l x ó c h i l l, op. cit., s. 188.
czaj udział w wojnie rozpoczynał się około 20 roku
życia, ale w szczególnych wypadkach mobilizowano
również chłopców od lat dwunastu oraz starców.
Funkcje dowódcze pełnili wojownicy zawodowi, two-
rzący osobną grupę społeczną, podzieloną na kilka
bractw czy też swego rodzaju zakonów rycerskich po-
siadających odrębne i precyzyjnie określone ubiory,
ozdoby i formę uczesania, rezydujących w odrębnych
budynkach i pozostających na utrzymaniu hueytlatoanie-
go. Przynależność do zakonów uzależniona była od po-
chodzenia społecznego i zasług wojennych.
Najniższym, jak się zdaje 8 , stopniem w hierarchii
wojskowej był tequihua, mający na swym koncie poj-
manie czterech wrogów. Ludzie o tej randze wywodzili
się ze wszystkich warstw społecznych i najprawdopo-
dobniej nie stanowili zakonu w ścisłym znaczeniu, cho-
ciaż tworzyli wyraźnie wyodrębnioną grupę. Mogli brać
udział w naradach wojennych, zajmować stanowiska
dowódcze lub urzędnicze. Typową organizacją wojskową
byli natomiast cuacuauhtin, zwani „orłami" (cuauhtli)
i „jaguarami" (ocelotl), rekrutujący się wyłącznie spo-
śród szlachty. Posiadali oni własną świątynię i rytuały,
dysponowali specjalnym budynkiem w obrębie zabudo-
wań pałacowych władcy, brali udział w naradach wo-
jennych i z głosem ich liczył się bardzo hueytlatoani.
Cieszyli się też wieloma dziedzicznymi przywilejami,
np. nie płacili trybutu, mogli mieć kilka żon, używać
bawełnianych ubiorów itp.
Jeszcze większe znaczenie mieli ci przedstawiciele
szlachty, którzy po dokonaniu dwudziestu wyczynów
o nie znanym nam charakterze grupowali się w odręb-
nym zakonie jako wojownicy noszący tytuł cuachic. Oni
8
Jak w i e l e i n n y c h kwestii, także organizacja w o j s k o w a u lu-
dów n a h u a t l nie jest c ał k ow ic i e jasna, por. K a t z, op. cit.,
s. 151—171; López-Austin, La constitución..., s. 03—117;
J. M o n j a r a s-R u i z, Panorama general de la guerra entre los
aztecas, „Estudios de Cultura Nahuatl", t. XII, 1976, s. 241—264.
oraz wojownicy otomitl, o których nie wiadomo prawie
nic poza tym, że nosili włosy obcięte przy uszach
i związani byli przysięgą nieuciekania wobec dwunastu
przeciwników, stanowili elitarne oddziały armii meksy-
kańskiej. Istniała wreszcie organizacja tzw. caballeros
pardos, wojowników pochodzących z niższych warstw
społecznych. Mając już rangę tequihua i odznaczywszy
się w walkach zyskiwali oni, oprócz specjalnych oznak,
wiele przywilejów, m. in. prawo noszenia bawełnianych
ubiorów, posiadania 2—3 żon, jedzenia w pałacu wład-
cy, uczestniczenia w obrzędowych tańcach obok pipil-
tin — szlachty rodowej. Byli również zwolnieni z
trybutu. Ich przywileje przechodziły na synów, choć
nie jest jasne, czy oznaczało to pełną nobilitację.
„Dzielni ludzie'', czerpiący z wojny największe korzy-
ści, cieszyli się w społeczeństwie dużą estymą i korzy-
stali ze szczodrobliwości władcy. Według informacji ano-
nimowego konkwistadora, Motecuhzoma dysponował
w Tenochtitlan 10 tysiącami zawodowych wojowników
stale gotowych do interwencji w mieście lub poza nim
jako samodzielna formacja albo też w składzie mobili-
zowanego w miarę potrzeb pospolitego ruszenia. Do
obowiązków państwa należało zapewnienie wojownikom
uzbrojenia. W Tenochtitlan, przy murze otaczającym
Święty Dziedziniec — kultowe centrum miasta, usy-
tuowane były arsenały „pełne różnego rodzaju broni
używanej przez nich podczas wojen". Istniały ponadto
mniejsze arsenały dzielnicowe.
Uzbrojenie ofensywne wojownika meksykańskiego
składało się z procy (tematłatl), miotacza krótkich
oszczepów i(atlatl), włóczni właściwej (tepuztopilli), dzi-
dy o trzech grotach (tlatzontectli), drewnianego miecza
o krawędziach nabijanych silnie tnącymi ostrzami
12
Tamże, s. 516.
darzach indiańskich jako 1-Acatl (i-Trzcina); zgodnie
z tradycją toltecką rok 1-Acatl miał być datą powrotu
ubóstwionego władcy i kapłana z Tollan 13 . Co więcej,
opuszczając Meksyk Quetzalcoatl oddalił się na wschód,
z tego więc kierunku powinien także przybyć. W kon-
tekście rozbudzonej wojną psychologiczną wrażliwości na
przepowiednie, koincydencje te musiały nabrać wstrzą-
sającej wymowy.
Skądinąd sam wygląd cudzoziemców, ich broń, konie,
duże psy, a także wiadomości o bezwzględnym łamaniu
przez nich odwiecznych zwyczajów i praw, wywoływały
wśród mieszkańców Meksyku prawdziwie apokaliptycz-
ne nastroje. „...Powstał wielki niepokój i trwoga; nie
ze strachu przed utratą ziemi, lecz dlatego, iż uważali,
że nastąpił koniec świata i zginą wszystkie pokolenia.
Najbardziej potężni ludzie rozglądali się w poszukiwa-
niu miejsc w górach i najodleglejszych zakątków, aby
uchować swe kobiety, dzieci i majątek, aż minie gniew
bogów. Mówiono, że znaki i dziwy, jakie poprzednio
widziano, były po to, by się poprawić, gdyż zjawiska
owe oznaczać mogły tylko kres i koniec świata; i dla-
tego wielki był smutek ludzi"
Przedłużający się pobyt Hiszpanów sprzyjał oswa-
janiu się z nową sytuacją. Powoli, wraz z coraz więk-
szym zasobem informacji o niezwykłych przybyszach,
szok ustępował miejsca refleksji. Zachowane źródła in-
diańskie nie pozwalają, niestety, odtworzyć wszyst-
kich czynników i okoliczności warunkujących zmianę
postaw, faktem jest jednak, że stosunkowo szybko —
czy to z powodu zbyt dużej rozbieżności między tra-
dycją i rzeczywistością, czy też na skutek nacisków
bardziej realistycznie i pragmatycznie nastawionych do-
13
Co nie oznacza, jak nieraz się suponuje, iż miał n i m być
rok 1519. W m e k s y k a ń s k i m s y s t e m i e k a l e n d a r z o w y m rok 1-A cat l
p o w t a r z a ł się co 52 lata.
14
J. de T o r q u e m a d a, M o n a r qm a Indiana, M e x i co 1975,
t. II, s. 91.
stojników meksykańskich — Motecuhzoma przestał być
tak uległy jak początkowo.
Hiszpanie, absolutnie nieświadomi zamieszania, jakie
wywołali, nie pojmowali również sensu rozgrywających
się wokół nich wydarzeń. Indianie dopuszczali możliwość,
iż cudzoziemcy są ludźmi czy raczej bogami, towarzy-
szącymi Quetzalcoatlowi-Cortesowi (Malintzin mówiąc
o nim używała też terminu „bóg"); jednocześnie dążono
do weryfikacji tego poglądu i ustalenia faktycznej toż-
samości Hiszpanów. Bariera kulturowa komplikowała
jednak wyniki ustaleń.
Okadzanie wonnymi żywicami i samookaleczenia do-
konywane przez Indian w obliczu domniemanych bogów
wywoływały — zamiast aprobaty — niechęć i odrazę.
Złoto wzbudzało większy zachwyt niż boskie atrybuty,
np. bardziej od żółtego metalu ceniony jadeit lub choć-
by ozdoby z piór quetzala. Na dostarczone pewnego razu
potrawy obficie skropione ludzką krwią Hiszpanie za-
reagowali obrzydzeniem. Kiedy indziej w pobliże hisz-
pańskiego obozu przybyła grupa czarowników i magów
w celu wypróbowania swej tajemnej wiedzy, lecz zaklę-
cia i czary nie imały się białych istot. Także obserwacja
zachowania się Hiszpanów oraz wnikliwe badanie przed-
miotów przekazanych w darze do Tenochtitlan, zamiast
przynieść definitywne rozstrzygnięcie, potęgowały jedy-
nie zdumienie. Ale po paru tygodniach wiara w przy-
bycie Quetzalcoatla była na tyle podważona, że Teuhtlile
otrzymał polecenie pozostawienia przybyszów samym
sobie. Poddano ich kolejnej próbie.
Podporządkowując sobie Cempoallan, a następnie
inne miasta totonackie, Cortes rozpoczął z Motecuhzomą
kilkumiesięczną grę o najwyższą stawkę. Grę nierówną,
gdyż wódz hiszpański przystąpił do niej z determinacją
człowieka nie mającego nic do stracenia, podczas gdy
partner, dysponujący wszystkimi w zasadzie atutami,
z góry zakładał przegraną i unikał przejęcia inicjatywy
w swoje ręce. Poselstwo wysłane po uwolnieniu z wię-
zienia w Quiahuiztlan meksykańskich poborców było
pierwszym sygnałem, że Motecuhzoma nie chce kon-
frontacji i godzi się z ewentualnymi skutkami, jakie
wywołać mogło przejście do porządku dziennego nad
rebelią Totonaków. Wprawdzie zmiana pierwotnej oceny
sytuacji, polegająca na odrzuceniu identyfikacji Cortesa
z Quetzalcoatlem, wykluczała oddanie przybyszom wła-
dzy nad imperium azteckim, ale sugestię o wspólnym
pochodzeniu Motecuhzomy i Cortesa z linii Quetzalcoatla
odczytać można jako propozycję podzielenia się władzą.
Wymarsz wojsk hiszpańskich w głąb kraju przyjęto
W Tenoehtitlan z mieszanymi uczuciami, przy czym za-
równo niepokój, jak i nadzieja łączyły się z postawą
Tlaxcalteków. Sojusz Cortesa z władcami Tlaxcallan
stworzyłby dla Meksykanów duże zagrożenie militarne,
natomiast wojna między zaprawionym w bojach pań-
stwem i garstką cudzoziemców stanowiła szansę zlikwi-
dowania problemu cudzymi rękami. Hiszpanie, którzy
po przejściu Sierra Madre Oriental znaleźli się na zie-
miach lojalnych wobec Motecuhzomy, pomimo gościn-
nego przyjęcia ze strony miejscowych tlatoque woleli
zaufać Totonakom, nalegającym na zawarcie przymierza
z Tlaxcaltekami. Dla Cortesa byłoby to rozwiązanie
optymalne, ponieważ państwo słynące jako nieprze-
jednany wróg Tenoehtitlan gwarantowało to, czego nie
mogli zapewnić noszący na sobie piętno poddaństwa
władcy totonaccy — pewny punkt oparcia, wzmocnienie
sił oraz mocną pozycję przetargową w rozmowach
z Motecuhzomą.
Rachuby Totonaków na pokojowe przyjęcie Hiszpa-
nów w Tlaxcallan zawiodły, choć i tam odbiegające od
wszelkich norm istoty ożywiły wspomnienie niezwykłych
zjawisk obserwowanych w minionych latach. Władcy
tlaxcalteccy dopuszczali możliwość, iż to Hiszpanie byli
przedmiotem przepowiedni, nie mieli jednak pewności.
Z racji wyglądu, atrybutów oraz drogi, którą przybyli,
nie wydawali się być ludźmi, lecz nie potrafiono ustalić,
czy są „synami Słońca", czy też monstrami wyplutymi
przez morze. W związku z tym wątpliwości postano-
wiono rozstrzygnąć w walce.
Reakcja Tlaxcalteków, skądinąd charakterystyczna dla
wielu małych grup etnicznych kontaktujących się
z Hiszpanami, jest doskonałym punktem odniesienia dla
postawy prezentowanej przez Motecuhzomę i jego oto-
czenie. W obu wypadkach wchodziły w grę analogiczne
wizje świata, podobne kategorie pojęciowe i skojarze-
nia. Różnica postaw byłaby trudna do wyjaśnienia,
gdyby pominąć ów splot czynników warunkujących do-
datkowo zachowanie się Meksykanów, o czym była
mowa.
Zacięte walki kilkudziesięciotysięcznej armii tlaxcal-
teckiej z czterystu żołnierzami, trwające w sumie kilka-
naście dni, z najwyższą uwagą obserwowane były w Te-
nochtitlan. Kiedy stało się jasne, że pomimo strat
i zmęczenia Hiszpanie są o krok od zwycięstwa, Mote-
cuhzoma wysłał do nich posłów. Zaniepokojony przedłu-
żającą się wojną Cortes nie był jeszcze wówczas pew-
ny, czy prośby głównodowodzącego armii tlaxcalteckiej
Xicotencatla o przybycie do głównego miasta, noszącego
także nazwę Tlaxcallan, nie są kolejnym podstępem.
Lepiej znający swych długoletnich wrogów Meksykanie
wiedzieli jednak, że Tlaxcaltecy ponieśli klęskę i goto-
wi są uznać zwierzchność hiszpańską. Porażająca wy-
mowa faktów, przekraczająca wszelkie wyobrażenia
odwaga i wartość bojowa cudzoziemców, którzy wkrótce
uzyskać mogli poparcie swych aktualnych przeciwni-
ków, wykluczała jakiekolwiek wahania.
Posłowie z Tenochtitlan przybyli do obozu hiszpań-
skiego, gdy Cortes oczekiwał nowych akcji zaczepnych
ze strony Tlaxcalteków. Motecuhzoma oświadczał, że
„chce być wasalem naszego wielkiego cesarza i cieszy
się, iż znajdujemy się już blisko jego miasta, (a to) ze
względu na sympatię, jaką żywi do Cortesa i wszystkich
teules (tj. bogów), jego braci, którzy z nim byliśmy...
i żeby zastanowił się, ile chce corocznego trybutu dla
naszego wielkiego cesarza, on zaś da go w złocie,
srebrze, strojach i kamieniach chalchivis (tj. jadeitach)
pod warunkiem, że nie pójdziemy do Meksyku (Te-
nochtitlan). Nie dlatego, by nie chciał nas przyjąć
z dużą życzliwością, lecz z powodu jałowości i bezdroż-
ności kraju. Strapiłby go nasz trud, gdyby widział, że
musimy go znosić, i nie mógłby zaradzić mu tak, jak
chciałby" 15.
W myśl zasad obowiązujących w imperium aztec-
kim gotowość płacenia trybutu oznaczała uznanie obcej
dominacji. Tym samym znikała konieczność konty-
nuowania marszu do Tenoehtitlan, zwłaszcza że hueytla-
toani sam prosił o wyznaczenie wysokości świadczeń, bez
jednej potyczki podporządkowując swe państwo Karo-
lowi V. W meksykańskich kategoriach politycznych
państwa nie mogło już spotkać nic gorszego. Kiedy jed-
nak wódz naczelny z radością przyjął deklarację Mote-
cuhzomy i z jeszcze większym zapałem mówić zaczął
o wizycie w Tenoehtitlan, konflikt dwóch odmiennych
systemów pojęciowych osiągnął apogeum. Jeżeli dotych-
czas meksykański władca mógł mieć wątpliwości co do
celów przyświecających upartym cudzoziemcom, to fakt,
iż nie zadowolił ich desperacki akt poddaństwa, roz-
wiał je ostatecznie. Teraz wszystko zdawało się wska-
zywać, że prawdziwym celem było zgładzenie jego sa-
mego lub w najlepszym razie obalenie jego władzy.
Wniosek ten aż nadto korespondował ze złowieszczymi
przepowiedniami i przeżywanymi poprzednio rozterka-
mi, by pozostać bez wpływu na psychikę Motecuhzomy.
W istocie fiasko poselstwa wysłanego do Tlaxcallan
15
Diaz del C a s t i l l o, op. cit., s. 145.
Hernan Cortes
Diego Velazquez
Motecuhzoma
(wizerunek
z kodeksu
indiańskiego)
Alegoryczne
wyobrażenie
Motecuhzomy
Wydarzenia
roku 151 9
wg kodeksu
indiańskiego
Widok
Tenochtitlan
od strony
zachodniej
(rekonstrukcja)
Spotkanie Cortesa z Motecuhzomą
Cortes i Malintzin
O f i a r a z ludzi
Rzeź n a Ś w i ę t y m D z i e d z i ń c u p o d c z a s ś w i ę t a T o x c a t l
W y d a r z e n i a roku 1520 wg kodeksu indiańskiego
Załoga hiszpańska oblężona w Tenochtitlan
zasługuje na miano momentu przełomowego z dwóch
powodów. Po pierwsze, hueytlatoani pozbawiony został
wszystkich atutów poza przewagą militarną. Nie miał
nic więcej do zaofiarowania Hiszpanom i odtąd krążący
już bezustannie pomiędzy Tenochtitlan i kolejnymi kwa-
terami Cortesa wysłannicy powtarzać będą tylko to, co
wódz hiszpański usłyszał w Tlaxcallan. Po drugie, Mo-
tecuhzoma upewniwszy się, że jego osoba jest głównym
obiektem zainteresowania Hiszpanów, popadł w apatię,
z której nie zdołał się wyzwolić pomimo prób, jakie
w tym kierunku czyniono.
Choć mało wiemy o postawach meksykańskiej szlachty
w tym dramatycznym okresie, pewne fakty zdają się
świadczyć, że reakcja władcy spotkała się nie tylko
z dezaprobatą, lecz także próbami przeciwdziałania. Dwa
zwłaszcza wydarzenia, które zaszły w czasie marszu
z Totonacapan do Tenochtitlan, trudno byłoby interpre-
tować inaczej niż jako rezultat posunięć ludzi, którzy —
świadomi być może przyczyn stanu psychicznego Mote-
cuhzomy — dążyli do zaostrzenia stosunków z Hiszpa-
nami i postawienia władcy w sytuacji przymusowej,
obligującej go do użycia siły.
Pierwsza taka próba podjęta została na wybrzeżu,
kiedy zasadnicze siły hiszpańskie toczyły walki na tere-
nie Tlaxcallan. Na skutek agresywnych poczynań garni-
zonu meksykańskiego z Nauhtlan (nad Zatoką Meksy-
kańską) wobec ludności totonackiej, którą usiłowano
nakłonić do zerwania z Hiszpanami, a także wobec żołnie-
rzy pozostawionych w Vera Cruz, doszło tam do zbroj-
nej konfrontacji. Kapitan Juan de Escalante wyprawił
się z kilkudziesięcioma ludźmi oraz oddziałami totonac-
kimi do Nauhtlan i po zaciętej bitwie zdobył miasto.
Z ręki Meksykanów zginęło kilku żołnierzy, w tym
również dowódca Vera Cruz.
Zarówno wzięci do niewoli jeńcy, jak i sądzony
w parę miesięcy później Cuauhpopoca, dowodzący woj-
skami meksykańskimi, zeznali, że akcja przeprowadzona
została na rozkaz Motecuhzomy. Inaczej zresztą być nie
mogło. Wiadomo ponadto, że do Tenochtitlan dostar-
czono głowę jednego z żołnierzy, który zmarł w wyniku
odniesionych ran, prezentując ją władcy jako niezbity
dowód śmiertelności Hiszpanów. Motecuhzoma był jed-
nak podobno zdumiony przede wszystkim klęską swoich
oddziałów w starciu z tak małą grupą cudzoziemców
i zabronił umieszczania trofeum w świątyniach miasta.
Bardziej zagadkowy przebieg i poważniejsze kon-
sekwencje miało drugie wydarzenie — w Cholollan, nie-
podległym mieście-państwie, utrzymującym w ostatnich
latach przyjazne stosunki z Tenochtitlan. Cortes skie-
rował się tam za namową meksykańskich dostojników
już po powstaniu koalicji hiszpańsko-tlaxcalteckiej.
Uroczyste powitanie nie zdołało przysłonić chłodu
i rezerwy, z jakimi traktowano żołnierzy w następnych
dniach. Przebywający w Cholollan posłowie meksykańscy
pragnęli dowiedzieć się wyłącznie o decyzjach Cortesa
i natychmiast podążyli do swego władcy. Z dnia na
dzień pogarszało się zaopatrzenie w żywność, a miejsco-
wi dostojnicy unikali wizyt i rozmów. Uważna obser-
wacja miasta zdawała się potwierdzać opinię Tlaxcalte-
ków, którzy od razu uznali zaproszenie za podstęp,
zwłaszcza że w pobliżu Cholollan skoncentrowana była
około 20-tysięczna armia meksykańska. Wreszcie pota-
jemnie uwięzieni i wzięci na spytki dostojnicy i kapłani
wyjawili, iż w porozumieniu z Tenochtitlan przygoto-
wany został spisek w celu zniszczenia białych przyby-
szów. Aby uprzedzić cios, Hiszpanie ogłosili zamiar
opuszczenia miasta, kiedy zaś pod pozorem pożegnania
udało im się zgromadzić na jednym z placów parę
tysięcy Indian, zaatakowali ich niespodziewanie. Walki,
które objęły szybko całe miasto, trwały około pięciu
godzin. W ciągu pierwszych dwóch godzin, przy pomo-
cy 400 Totonaków i sprowadzonych w ostatniej chwili
oddziałów tlaxcalteckich (ok. 5 tysięcy ludzi), pozosta-
wionych u granic Cholollan, zabito ponad 3 tysiące
mieszkańców. Część miasta spalono. Znajdujące się poza
Cholollan wojska meksykańskie nie weszły do akcji.
Rzeź oraz spustoszenie miasta-sanktuarium, do którego
zewsząd ciągnęły pielgrzymki dla oddania czci otoczo-
nemu tam szczególnym kultem Quetzalcoatlowi, wstrzą-
snęły krajem. „...Prosty lud ogarnięty jest strachem —
pisał indiański kronikarz — czuje tylko przerażenie. Jak
gdyby zatrzęsła się ziemia, jakby ziemia zawirowała im
przed oczami... Wszystko to było niesłychane" 16 . Szok
potęgowało załamanie się wiary, że miasto pozostające
pod opieką Quetzalcoatla jest praktycznie nie do zdo-
bycia. Oczekiwano przecież, iż „wróg spłonie w ogniu,
który spadnie na niego z nieba i że ze świątyń ich
własnych bożków popłyną rwące rzeki, aby zatopić za-
równo tych z Tlaxcallan, jak i naszych (tj. Hiszpanów)" 17.
Wątpliwe jest, by wobec zniszczenia świątyni i strą-
cenia z piramidy posągu Quetzalcoatla znalazł się ktoś,
kto nadal gotów byłby identyfikować z nim Cortesa.
Z łatwością wyobrazić sobie można natomiast popłoch
wywołany na dworze Motecuhzomy faktem, iż Hiszpanie
przejrzeli okryte tajemnicą plany. Kiedy Cortes zagro-
ził, że w razie napotkania dalszych przeszkód jego żoł-
nierze zaczną zachowywać się tak, jakby znajdowali się
na ziemi wrogów, Tenochtitlan zareagował dopiero po
sześciu dniach, chociaż w trzy doby — podróżując no-
cami w lektyce — można było dotrzeć stamtąd do Vera
Cruz. Motecuhzoma odżegnał się oczywiście od inicja-
torów wydarzeń w Cholollan i zapewniał, że stacjonu-
jące w pobliżu miasta wojska podlegały wprawdzie jemu,
lecz działały bez jego wiedzy, na mocy lokalnych, są-
16
B. de S a h a g u n, Historia general de las cosas de Nueva
Espana, M e x i c o 1979, s. 770.
17
D. M u n o z C a m a r g o , Historia de Tlaxcala, Mexico 1978,
s. 209.
siedzkich układów. Na dowód czystych intencji pona-
wiał propozycję płacenia trybutu, jeszcze raz usiłując
wszakże odwieść Hiszpanów od zamiaru złożenia wizyty
w Tenochtitlan.
Załamany i miotany strachem władca sam już chyba
nie wierzył w skuteczność przyjętej taktyki, gdyż któ-
reś z kolejnych poselstw przyniosło w końcu zgodę na
przyjęcie natarczywych „gości". Decyzja ta podjęta zo-
stała w trakcie narady zwołanej przez Motecuhzomę,
w której — oprócz tlatoque głównych miast Trójprzy-
mierza — uczestniczyli także wszyscy najwyżsi dostoj-
nicy, dowódcy wojskowi i kapłani. Źródła historyczne
informują wyłącznie o stanowisku zajętym wówczas
przez trzech władców: Cuitlahuaca — brata Motecuhzo-
my, panującego w Ixtapalapan, Cacamę — siostrzeńca
Motecuhzomy, będącego tlatoanim Tetzcoco, oraz głów-
ną osobistość narady — Motecuhzomę. Cuitlahuac zde-
cydowanie sprzeciwił się wpuszczeniu Hiszpanów do
Tenochtitlan argumentując, że w razie konieczności
(a niszczenie świątyń i przejmowanie władzy czyniło ją
bardzo prawdopodobną) łatwiej będzie pokonać ich poza
miastem, nieosiągalnym z lądu, niż w jego murach, Tego
samego zdania była nie określona bliżej część zgroma-
dzonych dostojników.
Konkurencyjny pogląd zaprezentował Cacama. Utrzy-
mywał, iż dalsze odmawianie zgody na przybycie cudzo-
ziemców do Tenochtitlan byłoby oznaką słabości i tchó-
rzostwa, tym bardziej że władca tak potężny jak Mote-
cuhzoma powinien wysłuchać osobiście przedstawicieli
innego władcy. Gdyby zaś przekroczyli oni swe upraw-
nienia, zawsze będzie czas na wprowadzenie do akcji
oddziałów wojskowych. O wyniku sporu, ilustrującego
w jakimś stopniu nastroje panujące wśród azteckiej
elity, przesądziła opinia Motecuhzomy: „zanim ktokol-
wiek (inny) zdążył się odezwać, powiedział, że jemu to
(ostatnie) wydaje się słuszne".
Cuitlahuac, który otrzymał polecenie oczekiwania na
Hiszpanów w Ixtapalapan, rzucił jeszcze pod adresem
brata ostrzeżenie: „obyś nie wpuścił do swego domu
kogoś, kto wygna cię i zabierze władzę", a „wszyscy
pozostali ponownie uczynili znak, że zgadzają się
z Cuitlahuacatzinem " 18. Na tym naradę zakończono.
Cacama miał wyjść naprzeciw Hiszpanom i towarzyszyć
im w drodze do miasta.
W istocie alternatywa stojąca przed uczestnikami na-
rady polegała na opowiedzeniu się za natychmiastowym
rozpoczęciem wojny, do tego bowiem sprowadzała się
zdecydowana odmowa przyjęcia Cortesa, albo odłoże-
niem rozstrzygnięcia problemu na później. Wariant dru-
gi, nie wykluczający bynajmniej dalszych prób po-
wstrzymania Hiszpanów, na pozór nie przesądzał nicze-
go. Na pozór, ponieważ od wypadków w Cholollan
Motecuhzoma zrezygnował z myśli o jakimkolwiek
oporze; analizując jego zachowanie w tym czasie
wybitny XIX-wieczny historyk meksykański Orozco y
Berra uznał, iż hueytlatoani postępował niczym
19
„najgłupszy idiota" .
Z prób powstrzymania Hiszpanów faktycznie nie zre-
zygnowano. Wysłano do Cortesa sobowtóra Motecuhzo-
my, starając się wmówić mu, że ma przed sobą
prawdziwego władcę. Poselstwo, które zastało żołnie-
rzy na zachodnich stokach Sierra Nevada, między
wulkanami Popocatepetl (5452 m n.p.m.) i Iztaccihuatl
(5286 m n.p.m.), po raz kolejny proponowało coroczny
trybut i ostrzegało przed uciążliwą drogą. Usiłowano też
skierować Hiszpanów na boczną drogę, idącą w kierun-
ku Tetzcoco. Wreszcie wysłano naprzeciw grupę kapła-
nów, czarowników i magów. W Ayotzinco, małej miej-
18
Códice Ramirez. Manuscrito del siglo XVI intitulado: Rela-
ción del origen de los indios que habitem esta Nueva Espańa...,
M e x i c o 1979, s. 188—189; T o r q u e m a d a , op. cit., s. 143—144.
19
O r o z c o y B e r r a , op. cit., s. 258.
scowości na południowym brzegu jeziora Chalco, gdzie
Cortes spotkał się z Cacamą, ten ostatni przepraszając,
że Motecuhzoma nie wyszedł osobiście na powitanie —
rzekomo z powodu złego stanu zdrowia — oferował swe
usługi jako przewodnik, jeśli wódz Hiszpanów... trwa
w zamiarze odwiedzenia Tenochtitlan! Jeszcze w Ixta-
palapan, w przeddzień wejścia do głównego miasta
imperium azteckiego, kilku „życzliwych" dostojników
radziło Cortesowi poniechać dalszej drogi ze względu
na jej trudy i niebezpieczeństwa.
Wszystkie te zabiegi kryły się w cieniu manifestowanej
powszechnie gościnności i przyjaźni. Po przebyciu gór
oddzielających ziemie Cholollan i Huexotzinco (niewiel-
kiego miasta-państwa związanego z Tlaxcallan) od Doli-
ny Meksyku, gdy Hiszpanie znaleźli się na terytorium
podległej Meksykanom konfederacji Chalco, w każdej
miejscowości oczekiwali ich nadejścia lokalni władcy
i dostojnicy z darami w postaci złota, klejnotów, wyro-
bów rękodzielniczych, niewolnic. Przygotowane były
wygodne kwatery i zapasy jedzenia. Ale wystarczyło, by
w przemowach Cortesa padło stwierdzenie o naprawie-
niu krzywd i likwidacji niesprawiedliwości, a narzu-
cone rozkazem zachowanie ulegało niespodziewanej zmia-
nie. Wielu dostojników z Chalco, Tlalmanalco, Chimal-
huacan, Amaquemecan i Ayotzinco dostrzegło w przyby-
szach ewentualnych sojuszników i poza plecami posłów
Motecuhzomy zaczynały sypać się skargi na meksykański
ucisk, samowolę poborców, olbrzymi trybut, porywanie
kobiet, zmuszanie do pracy na rzecz Tenochtitlan. Jedno-
cześnie ostrzegano przed zbytnim zaufaniem słowom Mo-
tecuhzomy, który za radą boga Huitzilopochtli szykował
w mieście zasadzkę.
Meksykański kronikarz, spisujący w połowie XVI wieku
indiańską wersję konkwisty, utrzymywał, że podobne
sceny rozgrywały się również w Cuittahuac, gdzie „pod
opiekę" przybyszów oddali się panowie z Xochimilco
i Mixquic, oraz w Ixtapalapan, dokąd przybyli przedsta-
wiciele Mexicaltzinco, Culhuacan i Huitzilopochco, aby
przejść „na stronę Hiszpanów bez wojny i w pokoju".
Jeżeli nawet w stwierdzeniu tym jest pewna przesada,
ponieważ antymeksykańskie nastroje części szlachty nie
musiały odzwierciedlać postawy całej ludności, a tym
bardziej tlatoque podbitych miast-państw (wiadomo, że
niektórzy uciekali przed Hiszpanami do Tenochtitlan), to
jednak autor miał rację wskazując jako główną przy-
czynę zaistniałej sytuacji postępowanie Motecuhzomy:
„nie wydał (on) rozkazu, by ktoś przeciwstawił się im
zbrojnie, by ktoś wyszedł im na spotkanie jak (podczas)
wojny, lecz nakazał, żeby nikt nie zaniedbywał się
w obowiązku, żeby wypełniano wszystko (co zechcą)" 20.
8 listopada uformowane w długą kolumnę oddziały
hiszpańskie opuściły miasto Ixtapalapan i skierowały się
ku grobli prowadzącej wprost do Tenochtitlan. Około
czterystu żołnierzy, posuwających się wśród tysięcy ga-
piów, uświadomiło sobie z całą wyrazistością, jak nie-
zwykłym faktem była ich obecność u bram miasta
Motecuhzomy. Co prawda Diaz del Castillo zapyta po
latach buńczucznie: „jacyż ludzie na świecie odważyliby
się na takie zuchwalstwo?", lecz wolno powątpiewać,
czy w listopadowy poranek duma zdołała przezwyciężyć
niepokój. On sam przyznawał zresztą, że każdy myślał
wówczas o przestrogach Indian z Tlaxcallan, Huexotzin-
co, Tlalmanalco i Amaquemecan, o ciągłych ostrzeżeniach
przed miastem-pułapką, skąd trudno będzie się
wydostać w razie konfliktu.
W miarę zbliżania się do Tenochtitlan napięcie psy-
chiczne rosło. Obawiano się zdradzieckiego ataku. Pro-
wadzona przez meksykańskich posłów gra na zwłokę
i bezustannie krążący wokół szpiedzy zdawali się po-
twierdzać podejrzenia. W ciągu jednej tylko nocy
w Ayotzinco hiszpańskie straże zabiły w pobliżu kwa-
20
S a h a g u n, op. cit., s. 773.
tery 15—20 Indian. Nadwrażliwość była wprost propor-
cjonalna do poczucia zagrożenia. Cortes już od wymar-
szu z Tlaxcallan miał sporo kłopotów z uspokojeniem
żołnierzy, zarzucających mu szaleństwo i grożących
odejściem. Szemrania powtarzały się, choć desperacja
naczelnego wodza i głęboka wiara w powodzenie wy-
prawy, poparta sugestywną retoryką, za każdym razem
udzielała się przestraszonym i wątpiącym. Tylko zdecy-
dowana większość Totonaków pozostała głucha na proś-
by i wezwania. W Cholollan odmówili oni kontynuowa-
nia marszu i zawrócili do rodzinnego kraju. Hiszpanom
towarzyszyli natomiast najwierniejsi, jak wkrótce miało
się okazać, sojusznicy z Tlaxcallan, dla których każde
ograniczenie wszechwładzy meksykańskiej oznaczało
umocnienie suwerenności i przełamanie uciążliwej gos-
podarczo izolacji.
Polepszeniu samopoczucia nie sprzyjał też z pewno-
ścią widok oglądany podczas marszu z Ixtapalapan do
Tenochtitlan. „Kiedy ujrzeliśmy tyle miast i wsi pobu-
dowanych na wodzie, a inne wielkie osiedla na lądzie
stałym, i ową groblę — tak prostą i równą —- idącą do
Meksyku (Tenochtitlan), byliśmy zdumieni. Mówiliśmy,
iż wydaje się to czarownymi zjawami, o jakich opowia-
da księga Amadisa, (ze względu) na wielkie wieże, cues,
budynki, jakie mieli pośród wody, a wszystko murowa-
ne. Niektórzy z naszych żołnierzy pytali nawet, czy nie
jest snem to, co widzieli" 21.
W Xoloc, gdzie rozpoczynające się w pobliżu Ixtapala-
pan oraz w Coyohuacan dwie groble przechodziły w jed-
ną, prowadzącą już wprost do odległego o pół iegua
Tenochtitlan, kolumna musiała zatrzymać się. Na jej
spotkanie zdążało bowiem około tysiąca przedstawicieli
szlachty meksykańskiej, z których każdy zbliżał się do
Cortesa, dotykał ręką ziemi, następnie całował dłoń i od-
dawszy w ten sposób hołd ustępował miejsca kolejnemu.
21
D i a z d e l C a s t i l l o, op. cit., s. 178.
Prowadzący Hiszpanów od Ixtapalapan Cacama, Cuitla-
huac oraz tlatoque z Tlacopan i Coyohuacan nie czeka-
jąc na koniec powitania pośpieszyli w stronę miasta.
Po godzinnej ceremonii ruszono dalej. Grobla koń-
czyła się na skraju miasta szerokim na dziesięć kroków
mostem, łączącym ją z okazałą, zabudowaną po obu
stronach ulicą, biegnącą na północ, do centrum miasta.
Za mostem żołnierze ujrzeli posuwający się w ich kie-
runku orszak.
Środkiem ulicy szedł Motecuhzoma, po bokach mając
czterech tlatoque, którzy w Xoloc opuścili Hiszpanów.
Jedynie władca był obuty, pozostali dostojnicy kroczyli
boso. „...Ci wielcy kacykowie prowadzili go pod rękę,
pod cudownie bogatym baldachimem w kolorze zielo-
nych piór, z wielkimi złotymi zdobieniami, mnóstwem
błyszczących wyszyć, pereł i kamieni chalchivis zwisa-
jących z czegoś w rodzaju haftów... Wielki Motecuhzo-
ma zbliżał się wspaniale przystrojony, wedle ich zwy-
czaju, mając na nogach rodzaj koturnów... o złotych
podeszwach, z wierzchu zdobionych najkosztowniejszy-
mi kamieniami. Czterej panowie prowadzący go pod
ręce odziani byli bogato, zgodnie z ich zwyczajem. Zdaje
się, że gdzieś po drodze musieli przyodziać się (na no-
wo), aby towarzyszyć swemu władcy, bo nie mieli tych
strojów, kiedy nas przyjmowali. Prócz tych czterech
panów szło czterech kolejnych wielkich kacyków, niosąc
nad ich głowami baldachim, oraz wielu innych panów,
którzy zamiatali przed Motecuhzomą ziemię na jego
drodze i rozścielali opończe, aby nie stąpał po ziemi.
Żadnemu z panów przez myśl nie przeszło, by spojrzeć
mu w twarz; szli z opuszczonymi oczami i wielkim usza-
nowaniem za wyjątkiem owych czterech krewnych
i bratanków prowadzących go pod ręce" 22.
Hernan Cortes zsiadł z konia i wysunął się do przodu,
lecz gdy chciał hiszpańskim zwyczajem wziąć władcę
22
Tamże, s. 180.
w objęcia — Cacama i Cuitlahuac powstrzymali go po-
śpiesznie. Tlatoque dotknęli ziemi i ucałowali dłoń Cor-
tesa, a gest powtórzyło za nimi około dwustu dostojni-
ków z orszaku. Malintzin i Aguilar tłumaczyli wymie-
niane grzeczności.
Na kwaterę oddano Hiszpanom kompleks pałacowy
należący niegdyś do A.\ayacatla, szóstego władcy Te-
nochtitlan i ojca Motecuhzomy, dostatecznie obszerny,
aby pomieścić ludzi Cortesa. Po rozlokowaniu się i spo-
życiu dostarczonego posiłku Motecuhzoma, który chwi-
lowo opuścił gości, pojawił się ponownie, jakby mniej
wyniosły i bardziej swobodny niż poprzednio. W jednej
z kunsztownie zdobionych sal odbyła się druga, kame-
ralna część powitania, połączona z wręczeniem darów.
O tym, co Motecuhzoma uznał za stosowne powie-
dzieć w dramatycznym dla siebie momencie, wiemy
z różnych źródeł. Najwcześniejsza relacja pochodzi z listu
Cortesa do króla Hiszpanii sygnowanego 30 października
1520 roku.
Hueytlatoani według tej relacji rozpoczął od przy-
pomnienia tradycji swego narodu i dokonał identyfikacji
Karola V z Quetzalcoatlem, który — jak twierdził —
przed wielu laty przyprowadził Meksykanów na zajmo-
wane obecnie ziemie, a potem odszedł na wschód, obie-
cując wrócić i objąć ponownie władzę. „Sądząc po tym,
że, jak mówicie, przybyliście stamtąd, gdzie wschodzi
słońce, i (biorąc pod uwagę) to, co mówicie o wielkim
panu czy królu, który was stamtąd wysłał, wierzymy
i jesteśmy pewni, że on jest naszym prawdziwym pa-
nem". Ponieważ dotychczasowi władcy meksykańscy
rządzili jedynie w zastępstwie Quetzalcoatla, teraz wła-
dza należała do przybyszy: „możecie zatem w całej zie-
mi, a mówię o tej, którą w swej władzy posiadam, roz-
kazywać zgodnie z waszą wolą, gdyż będzie (to) wysłu-
chane i wykonane, wszystko zaś, co posiadamy — jest
do waszej dyspozycji".
Dalszy ciąg wystąpienia przypominał natomiast żarli-
wą mowę obrończą. Władca prosił, żeby nie wierzyć opo-
wieściom Totonaków i Tlaxcalteków, kłamstwami usiłu-
jących zdobyć poparcie i zaufanie Hiszpanów. Zapew-
niał, iż to, co zbuntowani poddani mówili o przepychu,
w jakim żyje (np. o domach ze złotymi ścianami), oraz
ich twierdzenia, jakoby uczynił swą osobę bogiem, są
łatwymi do zdemaskowania oszczerstwami. „Rozchylił
wtedy szaty — pisał Cortes — i pokazał mi ciało, mó-
wiąc: »oto widzicie, że jestem z ciała i kości, jak wy
i jak każdy inny, i że jestem śmiertelny i dotykalny«".
Na koniec Motecuhzoma potwierdził raz jeszcze decy-
zję oddania Hiszpanom zasobów swego państwa: „bę-
dziecie zaopatrzeni we wszystko, co potrzebne jest wam
(tj. Cortesowi) i waszym ludziom; nie martwcie się,
albowiem jesteście w swoim domu i ojczyźnie".
Mogłoby się wydawać, iż mowa wywrzeć powinna na
jej adresacie piorunujące wrażenie. Jednak w liście
znajdujemy jedno zaledwie zdanie komentarza, wskazu-
jące bardziej na chłodne wyrachowanie niż pełne ra-
dości zdumienie. Cortes pisze, że odpowiadając władcy
utwierdzał go przede wszystkim w przekonaniu o fak-
tycznej tożsamości króla Hiszpanii z „tym, którego oni
oczekiwali". Ten kontrast pomiędzy wagą słów hueytla-
toaniego i reakcją naczelnego wodza skłonił pewnego
historyka do określenia ich spotkania jako „jednej
z najbardziej zaskakujących scen w historii świata"
Z pewnością jest to przesada. Stanowisko Motecuhzomy
było logiczną konsekwencją jego wcześniejszych rozte-
rek, a przecież natura i pochodzenie niezwyciężonych
cudzoziemców ciągle pozostawały nie wyjaśnione. Poza
tym czyny nie musiały odpowiadać słowom.
Rezerwa Cortesa, jeśli nie była po prostu spowodo-
23
C o r t e s , op. cit., s. 57—58.
24
R. I g l e s i a, Cronistas e historiadores de la conquista de
Mexico. El ciclo de Hernan Cortes, Me xico 1972, s. 51.
wana dystansem do opisywanych wydarzeń, jest także
w pełni zrozumiała. Dla Hiszpanów rzeczywistość za-
nadto przypominała baśń, by mogli łatwo w nią uwie-
rzyć. Przejęcie władzy nad potężnym krajem bez walki
z trudem mieściło się w europejskiej wyobraźni.. Dla-
tego też nikt nie ufał deklaracjom meksykańskiego
władcy, czemu Cortes dał wyraz natychmiast po zaję-
ciu kwatery, podejmując nadzwyczajne środki ostroż-
ności, utrzymywane w ciągu kilku następnych tygodni.
Na dogodnych do obrony pałacu stanowiskach rozmiesz-
czono artylerię, wprowadzono stałą gotowość bojową,
obowiązywał zakaz opuszczania kompleksu pałacowego.
Fakt, iż Meksykanie brali ich za kogoś innego, komu
winni byli szacunek i uległość, zapewniał chwilowo bez-
pieczeństwo, lecz oparta na niejasnych przesłankach
omyłka, po jej odkryciu, groziła radykalną zmianą
sytuacji.
Po paru dniach pobytu w mieście, spędzonych wy-
łącznie w rejonie kwatery i wypełnionych wizytami do-
stojników, przyjmowaniem prezentów, rozmowami, Hisz-
panie poprosili o umożliwienie im zwiedzenia Tenoch-
titlan. Motecuhzoma bez wahania wyraził zgodę, ale
poprowadził ich nie na pobliski Święty Dziedziniec, lecz
do Tlatelolco, gdzie zwiedzili ogromny plac targowy,
dwa razy większy od rynku w Salamance, a następnie
wspięli się na szczyt piramidy zwieńczonej świątyniami
bogów Huitzilopochtli i Tezcatlipoca, skąd roztaczała się
wspaniała panorama miasta oraz najbliższych okolic.
Podczas oglądania świątyń Cortes, poruszony niesamo-
witością figur i świeżymi śladami krwawych ofiar, za-
czął wypominać Motecuhzomie, iż będąc tak wielkim
władcą czci „diabły" — krwiożercze, choć w rzeczywi-
stości bezsilne wobec prawdziwego Boga. Zaproponował
umieszczenie w świątyni wizerunku Matki Boskiej. Tłu-
maczone przez Malintzin słowa wywołały poruszenie
wśród kapłanów i gniewną replikę Motecuhzomy: „Pa-
nie Malinche, gdybym wiedział, że tak znieważycie
moich bogów, nie pokazałbym wam ich" 25.
Lustracja miasta, która potwierdziła uzyskane poprzed-
nio informacje, iż po zniszczeniu mostów na groblach
ucieczka z miasta stanie się niemożliwa, oraz incydent
w świątyni, sygnalizujący, że uległość Meksykanów ma
swoje granice, przyśpieszyły podjęcie decyzji o ostatecz-
nym wyjaśnieniu sytuacji. W dwa dni po wizycie w Tla-
telolco plan akcji był już gotowy. Początkowo wśród
Hiszpanów istniały różnice poglądów na temat kroków,
jakie należało podjąć. Część oficerów postulowała opu-
szczenie Tenochtitlan, zanim postawa Meksykanów uleg-
nie zmianie. Ich zdaniem Motecuhzoma, wzbraniający się
długo przed wpuszczeniem żołnierzy do miasta, powinien
z ulgą przyjąć zamiar odejścia i zapewnić gwarancje bez-
pieczeństwa.
Inni, w tym również Cortes, głosowali za rozwiązaniem
ofensywnym. Wyjście z miasta kolidowało z celem wy-
prawy, który wymagał nie tylko pozostania na miejscu,
lecz także ograniczenia swobody decyzji Motecuhzomy.
Wkroczenie do Tenochtitlan bez walki stworzyło rodzaj
fikcji korzystnej dla Meksykanów — przyjąwszy pozę
zapobiegliwych gospodarzy, czyniąc kurtuazyjne gesty
i składając obietnice, kontrolowali oni jednocześnie sy-
tuację i czekali na dalszy rozwój wypadków. Stan taki
mógłby trwać, gdyby Hiszpanie przybyli w charakterze
gości, jednak chęć przejęcia faktycznej władzy nad kra-
jem zmuszała ich do podjęcia ryzyka. Przygotowany plan
był stosunkowo prosty: „zarówno dla służby królowi, jak
i dla naszego bezpieczeństwa konieczne było, aby władca
ów znalazł się w mojej władzy — relacjonował Cortes —
a nie zupełnie na wolności; żeby nie zmienił zamiaru
i okazywanej woli służenia Waszej Wysokości (Karo-
lowi V), zwłaszcza że my, Hiszpanie, jesteśmy trochę nie-
1
Wszystkie podane w książce korelacje kalendarzy m e k s y -
k a ń s k i e g o i e u r o p e j s k i e g o dokonane zostały na podstawie danych
a n o n i m o w e g o autora relacji o k o n k w i ś c i e w y k o r z y s t a n e j przez
S a h a g i i n a , op. cit., s. 790—791.
Prawdą jest wszakże, iż przez cały ten czas nie doszło
do żadnych konfliktów zbrojnych i w tym tylko, mocno
wypaczonym sensie rozumieć należy przyjaźń. Stosun-
ków hiszpańsko-meksykańskich nie da się jednak opisać
w kategoriach sympatii i antypatii, przyjaźni i wrogości.
Decydowały o nich przede wszystkim interesy różnych
grup uczestniczących w ciągnącej się już kilka miesięcy
rozgrywce i one nadawały ton postawom.
Hiszpanie stanowili grupę całkowicie jednolitą, jeśli
chodzi o cele działania, niezależnie od indywidualnych
uczuć wobec Indian. Ich taktykę wyznaczały:
— pragnienie zdobycia jak największej ilości wszel-
kiego rodzaju dóbr;
— dążenie do utrzymania władzy nad krajem, połą-
czone z rozpoznaniem jego bogactw naturalnych i wstępną
ich eksploatacją;
— konieczność zapewnienia sobie bezpieczeństwa.
Cele te były w dużym stopniu współzależne, dla-
tego też kolejność wyliczenia nie musi odzwierciedlać
ich hierarchii.
W pierwszym okresie po uwięzieniu Motecuhzomy
sporo uwagi poświęcono kwestii bezpieczeństwa, aczkol-
wiek nie wykazano nadmiernej przesady. Charaktery-
styczne jest, że początkowo uwięziony został tylko władca
Tenochtitlan, na wolności pozostali natomiast tlatoque
dwóch pozostałych miast-państw Trójprzymierza oraz
wszyscy inni dostojnicy. Wynikało to zarówno z braku
orientacji w strukturze władzy w Trójprzymierzu, jak
i z poczucia pewności siebie, czego dowodem jest fakt
wybudowania zaledwie dwóch z czterech planowanych
brygantyn, małych statków, które miały zmniejszyć
groźbę odcięcia od lądu stałego w razie wybuchu wojny.
Niemniej jednak jednostki mogące pomieścić około 200
ludzi stanowiły istotne zabezpieczenie, toteż gdy tylko
Martin López i Andres Nunez uporali się z ich budową
przy wydatnej pomocy indiańskich tragarzy i rzemieślni-
ków, brygantyny zacumowały w jednym z kanałów bieg-
nących w pobliżu pałacu Axayacatła. Umieszczono na
nich armaty. Brygantyny wykorzystywano do komuni-
kacji z miastami leżącymi wokół jeziora Tetzcoco.
Ponieważ głównym gwarantem bezpieczeństwa był
w przekonaniu Hiszpanów sam Motecuhzoma, nieustan-
nie go strzeżono. Dowódcą grupy żołnierzy pilnującej
władcy wewnątrz pałacu został Juan Velazquez de León,
a na wypadek, gdyby Motecuhzomę usiłowano odbić lub
wykraść, dwa 60-osobowe oddziały wartownicze dowo-
dzone przez Andresa de Monjaraz i Rodriga Alvareza
Chico strzegły frontu i tyłów hiszpańskiej kwatery. Sta-
rano się też psychologicznie oddziaływać na władcę. Z jed-
nej strony, zgodnie z obietnicami, zapewniono mu swo-
bodę działania, z wyjątkiem poruszania się. Nadal
więc obsługiwali go dworzanie i służba, mógł przyjmować
u siebie kogo chciał i odbywać narady z dostojnikami,
wydawać rozkazy i polecenia. Cortes przywiązywał wiel-
ką wagę do tego, by żołnierze okazywali Motecuhzomie
szacunek należny władcy i zachowywali się poprawnie.
Sam z oficerami odwiedzał go codziennie, spędzając czas
na pogawędkach i grach hazardowych. Motecuhzoma
otrzymał też pazia nazwiskiem Ortega, młodego chłopca
znającego nahuatl na tyle, że porozumiewał się w tym
języku bez trudu; od niego władca dowiadywał się cie-
kawych wiadomości o „cosas de Castilla" — życiu i oby-
czajach kastylijskich.
Z drugiej wszakże strony, dopóki nie okazało się, że
współdziałanie z Hiszpanami stało się niejako prywatnym
interesem hueytlatoaniego Tenochtitlan, poddawany był
on ciągłej presji, łącznie z zastraszaniem.
Wydarzeniem przełomowym dla Motecuhzomy była
egzekucja Cuauhpopoca. Dowódca garnizonu z Nauhtlan
przybył do Tenochtitlan z synem i piętnastoma dostojni-
kami. Wszyscy oddani zostali do dyspozycji Hiszpanów
i podczas śledztwa wyznali, że atak na żołnierzy z Vera
Cruz nastąpił na rozkaz władcy. Cortes wykorzystał na-
darzającą się okazję w dwójnasób — na czas egzekucji
kazał zakuć Motecuhzomę w kajdany, wywołując jego
przerażenie, a ponadto na stosie, na którym zginęli ska-
zańcy, spalił zawartość tlacochcalco, głównego arsenału
znajdującego się na Świętym Dziedzińcu. Zapewne Mo-
tecuhzoma obawiał się o życie, gdyż po zdjęciu okowów
„był bardzo zadowolony" i słowem nie wspomniał
o obietnicy uwolnienia go po ukaraniu winnych wypad-
ków na wybrzeżu. Przeciwnie, gdy Cortes wkrótce po-
tem zaproponował mu powrót do swego pałacu,
hueytlatoani zdecydowanie odmówił.
Począwszy od 14 listopada stopniowo nabierała tempa
i rozmachu realizacja dwóch pozostałych celów przy-
świecających Hiszpanom. Na pierwszy ogień poszły
skarbce i magazyny: „Kiedy Hiszpanie rozlokowali się,
natychmiast zaczęli wypytywać Motecuhzomę o środki
i zasoby miasta, o godła wojenne, tarcze; dokładnie go
pytali i domagali się od niego złota. A Motecuhzoma zaraz
ich prowadzi. Otoczyli go, wzięli między siebie. On szedł
wśród nich, szedł na przedzie. Okrążają go, prowadzą go
otoczonego. A gdy przybyli do skarbca zwanego Teocalco,
od razu wyniesiono wszystkie przedmioty tkane z piór,
takie jak opaski z piór quetzala, wspaniałe tarcze, złote
krążki, naszyjniki bożków, przetyczki do nosa wykonane
ze złota, złote nagolenniki, złote bransolety i złote dia-
demy... ; idą też do domu składowego Motecuhzomy. Tam
przechowywano to, co było własnością Motecuhzomy,
w miejscu zwanym Totocalco. Tam stanęli jak wryci,
jak gdyby byli dzikimi zwierzętami, jedni drugich po-
klepywali; tak bardzo radowało się ich serce. Kiedy
przybyli, kiedy weszli do pomieszczenia, w którym znaj-
dowały się skarby, wydawało się, że osiągnęli najwięk-
sze szczęście. Wszędzie się wciskali, wszystkiego pożądali,
opanowała ich żądza posiadania" 2.
2 Tamże, s. 776—777.
Jedyną sferą, w której władca meksykański skłonny
był wprawdzie do ustępstw, ale nigdy nie podporządkował
się całkowicie woli Cortesa, była religia. W końcu 1519
roku wymuszono na nim zgodę na umieszczenie w głów-
nej teocalli miasta wizerunków katolickich świętych
i stworzenie kaplicy. Motecuhzoma musiał też przyrzec
poniechanie ofiar z ludzi. Jednakże nie wyrzekł się ro-
dzimych bogów i nie dał się ochrzcić, pomimo nalegań.
Za to w kwestiach politycznych jego oportunizm grani-
czył z serwilizmem. Pod presją Cortesa, któremu nie wy-
starczała gotowość uiszczenia trybutu i faktyczna zależ-
ność władcy, Motecuhzoma wraz z pozostałymi tlatoque
Zgodził się uznać oficjalnie, w obecności notariusza Pedro
Fernandeza, zwierzchnictwo króla Hiszpanii nad impe-
rium azteckim. W mowie, jaką wygłosił do zgromadzo-
nych w Tenochtitlan dostojników, powrócił on znowu do
legendy o Quetzalcóatlu i uczynił z niej parawan dla
własnej postawy. Identyfikując z tolteckim bogiem Ka-
rola V, uznając Cortesa za jego przedstawiciela i szlocha-
jąc przy tym „największymi łzami i westchnieniami,
jakie okazać może mężczyzna" mówił:
— „Bardzo was proszę..., żebyście byli posłuszni od-
tąd temu wielkiemu królowi tak, jak dotąd mnie uważa-
liście i byliście mi posłuszni jako waszemu panu, gdyż
on jest waszym wielkim panem, a w jego zastępstwie
żebyście uważali tego [oto] jego kapitana. A cały
trybut oraz usługi, jakie dotąd mnie oddawaliście,
czyńcie je i dawajcie jemu, ponieważ ja tak samo muszę
wnieść [swój wkład] i służyć [mu] we wszystkim,
co mi rozkaże" 3.
Systematycznie prowadzono również rozpoznanie k r a j u
zmierzając do zlokalizowania i zbadania wydajności zło-
tonośnych rzek, wyszukania optymalnych dla rozwoju
rolnictwa ziem oraz miejsc dogodnych do budowy osiedli
4 Tamże, s. 68.
pozostawili ich, nie byli opuszczeni (Hiszpanie). Dawali
im wszystko, czego potrzebowali, choć czynili to z lę-
kiem. Wszelako przybywali przerażeni, zbliżali się prze-
pełnieni strachem, wręczali rzeczy. A gdy je zostawili,
natychmiast zawracali, umykali szybko, odchodzili drżąc
(na całym ciele)" 5 . Ale jednocześnie wśród elity aztec-
kiej postępowała polaryzacja, w wyniku której wyłoniły
się dwie przeciwstawne grupy, różniące się stosunkiem
do Hiszpanów i mające — jak można sądzić — odmienny
pogląd na przyszłość państwa.
Jedną z nich tworzyli zausznicy Motecuhzomy, w tym
zapewne Itzcuauhtzin (lub Itzcohuatzin), będący
cuauhtlatoanim Tlatelolco i tlacochcalcatlem, stale
i z własnej woli przebywający z władcą w miejscu przy-
musowego pobytu. Postawę tej grupy wyznaczał sam
hueytlatoani, pogodzony z rolą marionetkowego władcy
i usatysfakcjonowany rozgłaszanymi przez Cortesa wszem
i wobec twierdzeniami, że król Hiszpanii życzy sobie po-
zostania Motecuhzomy przy władzy.
Z czasem, już po straceniu Cuauhpopoca, zaufanie do
Motecuhzomy i wiernych mu ludzi wzrosło na tyle, iż
umożliwiono mu uczestniczenie w obrzędach religijnych
na terenie miasta oraz wyprawy poza miasto — na po-
lowanie lub do którejś z odległych rezydencji. Choć z re-
guły towarzyszyła mu zbrojna eskorta, kilku czy kilku-
nastu żołnierzy miało raczej znaczenie symboliczne w po-
równaniu z sięgającą paru tysięcy świtą. Nie zdarzyło
się jednak, by władca usiłował uciec.
Stosunki z Cortesem nabrały dość szybko charakteru
niemalże familiarnego, co było skądinąd zrozumiałe, skoro
hiszpański wódz — jak utrzymywali jego współtowarzy-
sze — współżył j ednocześnie z przynajmniej jedną córką
Motecuhzomy, doną Anną, która wiosną 1520 roku spo-
dziewała się dziecka, z jej bliską kuzynką doną Klwirą
10
T o r q u e m a d a , op. cit., s. 182.
wano się na groźby bogów, którzy w razie przedłużania
się anormalnej sytuacji zapowiadali zesłanie chorób,
klęsk żywiołowych, a nawet całkowite opuszczenie Mek-
sykanów. Wskazywano, że Hiszpanie stają się faktycz-
nymi władcami kraju. W końcu przedstawiono
Motecuhzomie jasną alternatywę: albo zgodzi się
przepędzić cudzoziemców, albo szlachta wybierze nowego
władcę 11.
Któregoś dnia paź Ortega przyniósł Cortesowi wezwa-
nie Motecuhzomy i ostrzegł, że jest on w złym nastroju
po całonocnych rozmowach z kapłanami i dowódcami
najwyższej rangi. Gdy zaniepokojony wódz naczelny zja-
wił się w otoczeniu kilkunastu żołnierzy oraz tłumaczy
przed władcą, usłyszał słowa, które Diaz del Castillo za-
pamiętał w następującej formie: „Oh, panie Malinche
i panowie kapitanowie! Jakże ciąży mi odpowiedź i roz-
kaz, jaki nasi teules (bogowie) dali naszym papas (ka-
płanom) i mnie i wszystkim moim dowódcom, żebyśmy
wydali wam wojnę i zabili was (lub) zmusili do odej-
ścia przez morze, z czego wywnioskowałem i wydaje mi
się, że zanim rozpoczną wojnę, powinniście opuścić to
miasto, aby żaden z was tu nie pozostał. A mówię to
wam, panie Malinche, byście bezwzględnie uczynili, co
należy, jeśli mają nie zabić was... " 12
Nikt z Hiszpanów nie spodziewał się niczego podobnego.
Cortes czuł się już panem Meksyku. Był przeświadczony,
że mając w ręku Motecuhzomę będzie mógł panować nad
imperium azteckim korzystając ewentualnie z pomocy
Tlaxcalteków czy innych ludów wrogich Meksykanom.
Poza tym oczekiwał rychłego przybycia posiłków z An-
tyli. Zdecydowany ton hueytlatoaniego wskazywał jed-
nak na ostateczny charakter decyzji. Natychmiast poin-
formowano zatem żołnierzy o nagłej zmianie sytuacji
i postawiono ich w stan gotowości bojowej, natomiast
Cortes — nie próbując oponować — przedstawił dwa wa-
11 Tamże, s. 181.
12
Diaz del C a s t i l l o , op. cit., s. 228.
runki. Domagał się przesunięcia terminu opuszczenia
miasta do czasu wybudowania w Vera Cruz odpowied-
niej liczby statków oraz oświadczył, że Motecuhzoma
będzie musiał płynąć z Hiszpanami w celu złożenia wi-
zyty Karolowi V. Ten ostatni warunek Motecuhzoma po-
minął milczeniem.
Trudno powiedzieć, co by się stało, gdyby w tydzień
po wysłaniu na wybrzeże specjalistów szkutniczych Mar-
tina López i Andresa de Nunez sytuacja nie uległa ra-
dykalnej zmianie. W kwietniu w porcie San Juan de
Ulua zacumowała flotylla pod wodzą Panfila de Narvaez,
wysłana przez gubernatora Kuby ze stanowczym polece-
niem ujęcia zbuntowanego dowódcy wyprawy z roku
1519 i ustanowienia władzy Velazqueza nad podbitymi
ziemiami zgodnie z otrzymanym od króla przywilejem.
O przybyciu do Chalchiucueyehcan osiemnastu statków
jako pierwszy dowiedział się Motecuhzoma i ukrywając
ten fakt nawiązał z nowo przybyłymi cudzoziemcami kon-
takty. Przesłał im dary oraz deklarację przyjaźni, w za-
mian dowiadując się o wrogości, z jaką przybysze odno-
sili się do Cortesa.
Nie jest jasne, czemu służyć miały potajemne kon-
takty, gdyż po paru dniach Motecuhzoma zawiadomił
Cortesa o przybyciu nowej ekspedycji. Wśród żołnierzy,
żyjących znowu w napięciu i strachu przed atakiem
Meksykanów, zapanowała nieopisana radość, lecz po paru
dniach, gdy dotarły do Tenochtitlan listy od Gonzala de
Sandoval (mianowanego po śmierci Escalante dowódcą
Vera Cruz), prawda wyszła na jaw. Zamiast tak po-
trzebnej pomocy, Cortesowi przybył nowy kłopot —
około 800 żołnierzy i 80 jeźdźców gotowych dostarczyć
go żywego lub martwego żądnemu zemsty Diego Ve-
lazquezowi.
Bezzwłocznie rozpoczęte zabiegi o pozyskanie Narvaeza
lub przekupienie jego ludzi poniosły fiasko, wobec czego
Cortes zdecydował się na rozstrzygnięcie militarne. Tego
samego zdania była większość wiernych mu oficerów
i żołnierzy, aczkolwiek bratobójcze walki mogły bardzo
niekorzystnie wpłynąć na sytuację w Tenochtitlan.
Innego wyjścia jednak nie było. Przed wyruszeniem
do Cempoallan, gdzie rozlokował się Narvaez, wódz
na-czelny odbył rozmowę z Motecuhzomą, podczas
której prosił go usilnie o zapewnienie spokoju w
mieście oraz opiekę nad pozostającymi w kwaterze
żołnierzami. Hueytlatoani sprawiał wrażenie
zatroskanego kłopotami „pana Malinche". Obiecał
zadbać o wszystko, zapropo-nował nawet
przygotowanie swych wojowników na wy-padek, gdyby
ich pomoc okazała się potrzebna. „Podzię-kowałem za
to wszystko — relacjonował Cortes — i za-pewniłem go,
że Wasza Wysokość poleci okazać mu z tego powodu
wiele łask i dałem jego synowi oraz wielu pa-nom
przebywającym z nim w tym czasie dużo klejno-tów i
ubiorów" 13.
W pierwszej dekadzie maja w Tenochtitlan znajdowało
się stosunkowo mało Hiszpanów. 150 żołnierzy z Juanem
Velazquezem de León (dowództwo straży nad Motecuh-
zomą przejął po nim Cristóbal de Olid) zakładało osiedle
i port w Coatzacoalco; prawie drugie tyle przebywało
w innych regionach kraju. W efekcie w mieście Cortes
mógł pozostawić tylko 130 Hiszpanów (w tym podejrza-
nych o sprzyjanie Velazquezowi) i najprawdopodobniej
około 370 Tlaxcalteków, pisał bowiem potem, iż łącznie
zostawił 500 osób. Ze sobą wziął natomiast około 70 żoł-
nierzy i chyba resztę indiańskich sojuszników 14, wzywa-
jąc rozproszone po kraju grupy, by stawiły się na spot-
kanie w Cholollan. Pchnął także gońca do władcy Chi-
13
C o r t e s , op. cit., s. 82.
14
O 130-osobowej załodze w Tenochtitlan pisał V a z q u e z de
T a p i a (op. cit., s. 41, 109), b ę d ą c y członkiem t e j grupy. Diaz
del Castillo mówi n a t o m i a s t o 80 żołnierzach, w tym 14 a r k e b u -
zerach, 8 k us zn ik ac h i 5 jeźdźcach, lecz n a j p r a w d o p o d o b n i e j
myli się, gdyż Cortes przed bitwą z N a r v a e z e m dysponował tylko
250—260 ludźmi, por. D i a z d e l C a s t i l l o , op. cit., s. 239,
255; C o r t e s , op. cit., s. 81, 85.
nantlan z prośbą o zwerbowanie 2 tysięcy wojowników
oraz dostarczenie długich pik, używanych w tym regio-
nie, bardzo skutecznych w walce z jeźdźcami.
Dowództwo załogi w Tenochtitlan objął Pedro de Al-
varado, którego Indianie nazywali Tonatiuh — „Słoń-
cem". Zabudowania pałacowe zostały dodatkowo umoc-
nione i zabezpieczone, zgromadzono w nich spore zapasy
wody i żywności, sprowadzonej już wcześniej m.in.
z Tlaxcallan (w Dolinie Meksyku panowała susza i zbiory
były wyjątkowo niskie, niewykluczone jednak, że Meksy-
kanie nie kwapili się oddawać Hiszpanom swych zapa-
sów). W mieście pozostawiono również armaty i proch.
Alvarado miał strzec jak oka w głowie Motecuhzomy
i łupów oraz czekać na wieści z wybrzeża. Mieszkańcy
Tenochtitlan zachowywali się spokojnie — trwały przy-
gotowania do obchodzonego corocznie w miesiącu Toxcatl
święta ku czci Huitzilopochtli. Opuszczający miasto od-
dział odprowadzili z honorami meksykańscy dostojnicy.
Nic nie wskazywało na to, by Indianie mieli zamiar wy-
korzystać konflikt pomiędzy dwiema grupami Hiszpanów
dla własnych celów.
Hernan Cortes był głęboko przekonany, że jeśli zdoła
pokonać Narvaeza i powiększyć swe wojska o kilkuset
dobrze uzbrojonych ludzi, bez trudu utrzyma Tenoch-
titlan. Liczył na zastraszenie Meksykanów. Toteż po zdo-
byciu w nocy z 26 na 27 maja Cempoallan, pojmaniu
ciężko rannego Narvaeza i nakłonieniu jego żołnierzy do
uznania siebie za wodza naczelnego całości wojsk, za-
miast wracać co prędzej do Tenochtitlan, najspokojniej
w świecie przystąpił do kolejnej fazy kolonizacji. Wysłał
Velazqueza de León z 200-osobowym oddziałem w do-
rzecze Panuco, Diega de Ordaz z drugim oddziałem do
Coatzacoalco, jeszcze inną grupę żołnierzy skierował zaś
do Vera Cruz. Sam pozostał w Cempoallan, częściowo
zrujnowanym i opuszczonym przez zdezorientowanych
Totonaków. Rozesłanie około 600 ludzi po kraju uzasad-
niały zarówno trudności aprowizacyjne, jak i względy
taktyczne — Cortes mając nieco ponad 250 żołnierzy od-
niósł zwycięstwo dzięki zaskoczeniu i demoralizacji prze-
ciwnika. Uczynił to bez pomocy Tlaxcalteków, którzy
uchylili się od udziału w walce, i bez wojowników z
Chinantlan, bowiem stawili się oni dopiero po bitwie.
Jest zrozumiałe, iż wolał rozdzielić ludzi Narvaeza i
przemieszać ich z własnymi, zaufanymi żołnierzami.
Gdyby miał jednak wątpliwości co do postawy
Meksykanów, z pewnością nie zwlekałby z powrotem do
Tenochtitlan. Ale to nie Indianie zmusili go do pośpiechu.
Pozostawiony w mieście Pedro de Alvarado, nigdy nie
okazujący specjalnej sympatii do Indian i nie ufający
im, uległ psychozie zagrożenia. Kiedy krążyć zaczęły
pogłoski o bliskim wybuchu antyhiszpańskiego powstania,
udał się na dziedziniec głównej świątyni, gdzie kończono
przygotowania do święta Toxcatl, i pojmał paru ludzi,
których następnie poddano torturom. Jeden z nich zmarł
nic nie powiedziawszy, ale pozostali — między innymi
dwaj młodzieńcy, krewniacy Motecuhzomy — „na skutek
tortur powiedzieli to, co chciał; również dlatego — pre-
cyzuje świadek wydarzeń — że (Hiszpanie) mieli tłu-
macza nazywającego się Francisco, Indianina z Cuetlax-
tlan, zabranego z tej ziemi, kiedy przybył Grijalva, który
mówił to, co on sam (tj. Alyarado) chciał, żeby powie-
dział; było to w ten sposób, że mówiono mu: powiedz
Francisco, czy mówią, że mieli rozpocząć z nami wojnę
za dziesięć dni, a on nie odpowiadał nic innego, tylko —
»tak, panie»" 15.
Alvarado, kierując się być może przykładem z Cho-
lollan, postanowił uprzedzić Meksykanów. Pewnego dnia,
prawdopodobnie 22 maja, a według kalendarza meksy-
kańskiego w dniu 8-Ollin, dziewiętnastym w miesiącu
Toxcatl, obsadził bramy prowadzące na teren Świętego
15
V a z q u e z de T a p i a, op. cit., s. 110.
Dziedzińca, gdzie trwały obrzędowe tańce, i zaatakował
zgromadzonych tam ludzi, całkowicie zaskoczonych i nie
przygotowanych do obrony. Sugestywny obraz rzezi,
podczas której zabito 300—400 osób, w znacznej części
należących do elity meksykańskiej, pozostawił ówczesny
mieszkaniec Tenochtitlan:
„W jednej chwili dźgają wszystkich nożami, przebijają
ludzi włóczniami, zadają im cięcia, ranią szpadami. Nie-
których zaatakowali z tyłu; natychmiast wypływają na
ziemię ich rozerwane trzewia. Innym roztrzaskali głowy:
rozbijali im głowy na kawałki, całkowicie w miazgę zmie-
niły się ich głowy... A niektórzy próbowali wydostać się
na zewnątrz; przy wejściu ranili ich, przeszywali ich
(Hiszpanie). Inni wdrapywali się na mury, ale nie mogli
się uratować. Inni wbiegli do gminnego domu — tam się
uratowali. Inni wciskali się między trupy, udawali za-
bitych, żeby ujść (z życiem). Udając martwych, urato-
wali się. Ale jeśli wtedy ktoś podnosił się, (Hiszpanie)
spostrzegali go i zabijali. Krew wojowników płynęła
jakby była wodą; niby woda, która zmieniła się w ka-
łużę, a w powietrze wznosił się odór krwi i trzewi, które
zdawały się pełzać" 16.
Vazquez de Tapia, składając w wiele lat później ze-
znanie w śledztwie przeciw Alvarado, utrzymywał, że
inni żołnierze urządzili w tym samym czasie pogrom
wśród dworzan i dostojników znajdujących się w hiszpań-
skiej kwaterze 17.
Rzeź przerodziła się wkrótce w walkę na ulicach mia-
sta. Pod naporem Meksykanów kilkudziesięciu Hiszpanów
musiało schronić się za murami pałacu, zza których og-
niem dział i arkebuzów oraz salwami z kusz skutecznie
powstrzymywali bezustanne ataki. Wojownicy usiłowali
najpierw sforsować bramy, a gdy nie dało to wyniku,
rozpoczęli podkopywanie głównej ściany pałacu. Runęła
16
S a h a g l i n, op. cit., s. 780.
17
V a z q u e z de T a p i a , op. cit., s. 111.
ona w końcu i grupie Meksykanów, która wdarła się w
głąb zabudowań, udało się podpalić składy zapasów. Z
najwyższym trudem zdołano wyprzeć atakujących i
uchronić drugą ścianę. Mimo znacznych strat Indianie
walczyli z taką zaciekłością, iż Hiszpanie stracili wiarę
w możliwość ocalenia.
Noc przerwała zmagania, lecz następnego dnia od
wczesnego ranka bitwa rozgorzała z nową siłą. "...Meksy-
kanie natarli znowu na pałac z tak niewiarygodną mocą,
że gdyby Motecuhzoma nie rozkazał im wycofać się,
Hiszpanie znaleźliby się w skrajnym niebezpieczeństwie"
— twierdzi kronikarz, a słowa jego potwierdza w pełni
uczestnik walk: „gdyby rzeczony Motecuhzoma ich nie
uspokoił, nie pozostałby (przy życiu) żaden Hiszpan"18.
Desperacka obrona oblężonych, apele władcy Tenochtitlan
oraz niepowodzenia frontalnych ataków sprawiły, iż na-
cisk nieco zelżał, chociaż próby opanowania pałacu trwały
przez osiem dni bez przerwy.
Wiadomości o wydarzeniach w Tenochtitlan dotarły
do Cortesa różnymi drogami. On sam pisał, że o
powstaniu dowiedział się od żołnierza wysłanego do
Alvarado zaraz po bitwie z Narvaezem, który po
dwunastu dniach wrócił z listem od autora fatalnej
niespodzianki. Diaz del Castillo zapamiętał, iż
pierwszymi informatorami byli dwaj Tlaxcaltecy,
potem przybyli inni z listem od Alvarado, w końcu
zaś w Cempoallan pojawili się czterej wysłannicy
Motecuhzomy ze skargą na Tona-tiuha. Dopiero
wtedy wódz naczelny miał wysłać list do swego oficera
z wieścią o zwycięstwie, nakazem pilnowania
hueytlatoaniego i obietnicą szybkiej pomocy. Zwłokę
w reakcji Cortesa wyjaśniać mogą napięcia, jakie
powstały wśród jego żołnierzy oburzonych nadmierną
szczodrobliwością dowódcy wobec ludzi Narvaeza.
Niepokój o los Tenochtitlan kazał Cortesowi odwołać
22
Tamże, s. 781—782.
nicy. Od dawna trwały prace fortyfikacyjne — posze-
rzano i pogłębiano kanały, umacniano je drewnem, wew-
nątrz kanałów budowano przegrody i zapory, zdejmo-
wano mosty, na ulicach wznoszono mury i barykady.
Wkraczające w dniu Św. Jana od strony Tlatelolco od-
działy hiszpańskie, którym towarzyszyły 2—3 tysiące
Tlaxcalteków, szły wyludnionymi ulicami, śledzone zza
ścian domów i z wysokich tarasów przez dziesiątki ty-
sięcy oczu. Przywódcy powstania zdecydowali zamknąć
wrogów w potrzasku, gdzie wcześniej czy później —
odcięci od pomocy z zewnątrz i pozbawieni jedzenia —
powinni paść ofiarą nadmiernej pewności siebie.
Odmiennie oceniał sytuację Cortes. Po ostrej rozmo-
wie z Alvarado i zignorowaniu śpieszącego z wyjaśnie-
niami Motecuhzomy postąpił tak, jakby uważał konflikt
za definitywnie zakończony. Ponieważ podstawową kwe-
stią było zaopatrzenie ludzi w żywność, zażądał od me-
ksykańskiego władcy uruchomienia nieczynnego od
ponad miesiąca targowiska. Gdy ten odparł, iż jako wię-
zień nie jest w stanie wykonać polecenia i zaproponował
uwolnienie któregoś z dostojników, wódz naczelny bez
wahania odesłał do miasta Cuitlahuaca — brata Mote-
cuhzomy i tlatoaniego Ixtałapan. W jakiś czas potem
wyznał szczerze: „tego dnia i tej nocy byliśmy przeko-
nani, że wszystko już się uspokoiło" 23.
Złudzenia prysły następnego dnia. Wyprawiony do
Vera Cruz z pomyślnymi wiadomościami Antonio del
Rio nie zdołał wydostać się z Tenochtitlan. Alonso de
Ojeda i Juan Marquez, którzy udali się na poszukiwanie
żywności, musieli umykać przed nadciągającymi zewsząd
oddziałami. Wokół pałacu rozgorzała bitwa trwająca do
późnej nocy. Atakującym udało się wzniecić pożar, który
spowodował konieczność zburzenia kilku ścian w celu
ograniczenia jego zasięgu, a następnie długotrwałej obro-
23
C o r t e s , op. cit., s. 88.
ny ogniem z armat i arkebuzów powstałej w ten spo-
sób wyrwy. Część zabudowań płonęła przez dwa dni.
Zepchnięci do defensywy Hiszpanie i Tlaxcaltecy zasy-
pywani byli gradem pocisków z okolicznych płaskich da-
chów i piramid, a podejmowane od czasu do czasu kontr-
uderzenia grzęzły przy najbliższych kanałach, stanowią-
cych dla jeźdźców przeszkodę nie do przebycia. Doświad-
czenia pierwszego dnia uświadomiły jednak Cortesowi,
że ograniczenie się do obrony oznacza nieuchronną
klęskę.
26 czerwca do walki weszli prawie wszyscy żołnierze
z całą artylerią i po wielogodzinnych bojach zdobyto kilka
kanałów. Zaczęto też podpalać domy. „Walczyliśmy za-
wzięcie, ale oni byli tak silni i mieli tyle oddziałów,
które zmieniały się od czasu do czasu, że choćby tam
było dziesięć tysięcy trojańskich Hektorów i tyluż Ro-
landów, nie mogliby im dać rady... Nie skutkowały
armaty, arkebuzy i kusze, ani nasz opór, ani natarcia,
podczas których zabijaliśmy za każdym razem trzy-
dziestu, czterdziestu z nich, gdyż walczyli w zwartym
szyku i z jeszcze większą energią niż na początku. A kie-
dy czasem udało nam się zyskać nieco terenu albo część
ulicy, udawali, że się cofają, abyśmy ścigając ich odłą-
czyli się od naszych głównych sił i kwatery, a oni mogli
z łatwością uderzyć na nas wierząc, że nie wrócimy
z życiem do naszych pomieszczeń, bo odstępując pono-
siliśmy duże straty... Od domu do domu prowadziły zwo-
dzone drewniane mosty; podnosili je i żeby podpalić
domy musieliśmy przechodzić przez bardzo głęboką wodę,
a z płaskich dachów (padały) głazy i kamienie, i tak nas
dręczyli i tak wielu ranili, że nie mogliśmy tego wytrzy-
mać" 24.
Nie na wiele zdały się trzy lub cztery drewniane ma-
chiny na kołach, swego rodzaju „opancerzone wozy"
z otworami strzelniczymi, skonstruowane naprędce dla
24
Diaz del Castillo, op. cit., s. 267—268.
ochrony żołnierzy przed pociskami. Każda z nich mieściła
zaledwie 20—30 ludzi. Ale już w czasie pierwszej akcji
uszkodzone zostały wielkimi głazami zrzucanymi z da-
chów i musiano je wycofać z ulic miasta. Tego dnia zdo-
pingowani odwrotem machin Meksykanie zamknęli po-
nownie Hiszpanów w obrębie zabudowań pałacowych
i utworzyli silne gniazdo obronne na wielkiej pirami-
dzie zwieńczonej świątyniami Huitzilopochtli i Tlaloca.
Zgromadzono tam zapasy żywności, dużą ilość broni, ka-
mieni, pni drzew; załogę stanowiło kilkuset doborowych
wojowników. Górująca nad otoczeniem piramida zapew-
niała wgląd w pozycje przeciwnika, będąc zarazem do-
skonałym punktem dowodzenia i pozycją wyjściową do
ataków.
Bitwa o główną teocalli Tenochtitlan przetrwała w tra-
dycji meksykańskiej jako jedno z decydujących wyda-
rzeń tej fazy wojny. Trzykrotne natarcia hiszpańskie
prowadzone przez pokojowca Cortesa, nazwiskiem Esco-
bar, zakończyły się niepowodzeniem, a każdy odwrót
przeistaczał się w zmasowane przeciwuderzenie Meksy-
kanów, którzy ścigali cofające się oddziały aż do bram
pałacu. Czwartym natarciem dowodził osobiście wódz
naczelny, pieszo, z tarczą przywiązaną do ranionej ręki.
Ukoronowane ono zostało zwycięstwem po z górą trzy-
godzinnym boju na poszczególnych kondygnacjach pira-
midy. Widok spadających z wierzchołka „niczym czarne
mrówki" ciał obrońców, a w chwilę potem strzelają-
cych w niebo słupów dymu z podpalonych świątyń spo-
wodował wśród Meksykanów konsternację i zamiesza-
nie. Walki wyraźnie osłabły.
Hiszpanie po zdobyciu piramidy wycofali się do pałacu
i chcąc wykorzystać upadek ducha przeciwników, pod-
jęli próbę porozumienia się z meksykańskimi dowódcami
Argumenty przemawiające, jak się wydawało, w spo-
sób niezbity za przerwaniem walk — duże straty Meksy-
kanów i postępujące z dnia na dzień /iir:/c/. iH mm la
— spotkały się jednak ze spokojną repliką. Cortes usły-
szał, że jeśli nawet zginie dwadzieścia pięć tysięcy
wojowników na jednego Hiszpana, to oblężeni i tak nie
mają żadnych szans, jest ich bowiem mało, kończą się im
zapasy żywności i słodkiej wody, a zniszczone groble
uniemożliwiają wydostanie się z Tenochtitlan.
Działo się to najprawdopodobniej 28 czerwca. Po-
przedniego dnia doszło do incydentu, mało ważnego
z militarnego punktu widzenia, lecz utrwalonego w kro-
nikach konkwisty jako jedna z bardziej intrygujących
zagadek, do dziś pozostająca bez rozwiązania. Według
relacji hiszpańskich napór oddziałów meksykańskich był
tego dnia tak silny, że zaszła konieczność odwołania się
do autorytetu Motecuhzomy. Jak już zdarzało się wcześ-
niej, wyszedł on na wysunięty taras pałacu, aby zaapelo-
wać do swych poddanych o przerwanie walki. Z tłumu
posypały się kamienie i pomimo że władca chroniony
był przez żołnierzy z tarczami, jeden z, pocisków ugodził
go w głowę. Czasem twierdzi się nawet, iż celny pocisk
wyrzucony został ręką Cuauhtemoca, młodego krewniaka
Motecuhzomy, stojącego na czele antyhiszpańskiego pow-
stania do chwili uwolnienia Cuitlahuaca, który przejął
władzę w mieście po 24 czerwca. Ranny władca był po-
dobno całkowicie załamany, nie pozwalał się opatrywać
i po trzech dniach zmarł.
Zupełnie odmienna wersja wypadków krążyła wśród
Indian. Według niej Motecuhzomę zabili podstępnie
Hiszpanie i tuż przed ucieczką z Tenochtitlan wyrzucili
jego ciało poza obręb swej kwatery. Wraz z nim znale-
ziono zwłoki wiernego Itzcuauhtzina z Tlatelolco.
Obie wersje mają pewien stopień prawdopodobieństwa,
a opinie historyków w tej sprawie często uzależnione są
od emocjonalnego zaangażowania po jednej lub po dru-
giej stronie. Warto wszakże przytoczyć hipotezę Manuela
Orozco y Berra, który obarczając Cortesa winą za śmierć
Motecuhzomy, podał godny uwagi powód morderstwa.
Jego zdaniem szykujący się do opuszczenia miasta
Hiszpanie pragnęli odwrócić uwagę Meksykanów od
siebie i zająć ich obrzędami pogrzebowymi, powodującymi
zazwyczaj — o czym wiedziano z doświadczenia — za-
wieszenie walk 25. Domniemanie jest proste i przekonywa-
jące, niezależnie od rzeczywistej przyczyny zgonu Mo-
tecuhzomy. Ciało władcy trafiło bowiem do Meksyka-
nów 30 czerwca, w dniu, kiedy plan wyjścia z Tenochti-
tlan był już w stadium realizacji, a w podejrzanie lako-
nicznym opisie wydarzeń sporządzonym przez Cortesa
rzuca się wprost w oczy nadzieja związana z przekaza-
niem zwłok: „dwóch Indian spośród uwięzionych za-
niosło go na plecach do ludzi i nie wiem, co z nim zro-
biono, dość że wojna z tego powodu nie ustała" 26.
Położenie Hiszpanów było ciężkie, ale nie beznadziej-
ne. Uporczywe natarcia, także nocne, skoncentrowane
zostały na kierunku zachodnim, wzdłuż ulicy biegnącej
od Świętego Dziedzińca do grobli, którą uznano za naj-
lepszą drogę ucieczki. Czas naglił, ponieważ coraz moc-
niej dawał się we znaki głód. Doszło do racjonowania
żywności — indiańscy sojusznicy otrzymywali nie wię-
cej niż jeden placek kukurydziany dziennie, Hiszpanie
zaś pięćdziesiąt ziaren kukurydzy. Determinacja oblę-
żonych przynosiła jednak wyniki. Udało się spalić i zbu-
rzyć większość zabudowań wokół kwatery i na drodze
do grobli, zasypano też część kanałów. Przynajmniej
dwukrotnie oddziały Cortesa przedarły się aż do lądu
stałego, skąd dostarczono przede wszystkim zieloną ku-
kurydzę na paszę dla koni.
Już chyba 29 czerwca cztery kanały przecinające
newralgiczną ulicę znalazły się w rękach żołnierzy i zo-
stały utrzymane przez całą noc. 30 czerwca zdobyto
cztery przepusty na grobli, otwierając w ten sposób
wyjście z miasta. Jednak reakcja Meksykanów była na-
25
O r o z c o y B e r r a, op. cit., s. 436.
26
C o r t e s , op. cit., s. 91.
tychmiastowa. Gdy ludzie Cortesa zaczęli zasypywać
przepusty, nadeszła wiadomość, że atakujące kwaterę
oddziały pragną się poddać. Dowódca popędził z dwoma
jeźdźcami do centrum miasta. Rozmowy z dostojnikami
napawały optymizmem — w zamian za obietnicę prze-
baczenia win oraz uwolnienie naczelnego kapłana India-
nie gotowi byli przerwać oblężenie, wznowić komuni-
kację z lądem i zostać poddanymi Hiszpanów. Wypusz-
czony kapłan podjął się nawet roli mediatora.
W efekcie meksykańscy dowódcy rozesłali gońców
rzekomo z rozkazem przerwania walk, a zadowolony
Cortes udał się do kwatery na posiłek. „I kiedy zaczy-
nałem (jeść), przybyli w największym pośpiechu powia-
domić mnie, że Indianie zaczęli odbijać mosty, które
tego dnia zdobyliśmy, i (że) zabili kilku Hiszpanów".
Przeprowadzone z furią kontrnatarcie hiszpańskie za-
kończyło się tylko częściowym powodzeniem. Utrzyma-
no ulicę prowadzącą do grobli, lecz jej samej nie odbito:
,,cała grobla z jednej i z drugiej strony pełna (była)
ludzi, tak na ziemi, jak i na wodzie, w łodziach; zarzu-
cili nas włóczniami i kamieniami w taki sposób, że
jeśliby sam Bóg nie zechciał nas uratować, nie byłoby
możliwe uciec stamtąd, a nawet rozgłoszono już mię-
dzy tymi, co zostali w mieście, że ja zginąłem" 27 —
pisał wódz naczelny. Na drodze do zbawczego lądu stały
ponownie otwarte przepusty.
30 czerwca nikt nie miał wątpliwości, że jedynym
ratunkiem jest jak najszybsze opuszczenie Tenochtitlan.
Rosło zmęczenie fizyczne i psychiczne, przybywało za-
bitych i rannych, brakowało prochu, kul, pocisków do
kusz, a tymczasem Meksykanie ściągali nowe posiłki
z wasalnych miast. Podczas zwołanej przez Cortesa
narady kwestią sporną był tylko termin ewakuacji. Po
dłuższej debacie, w której uczestniczył niejaki Blas
27 Tamże, s. 94.
Bótello, cieszący się sławą jasnowidza i astrologa, za-
padła decyzja wymarszu jeszcze tej samej nocy.
Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do ryzy-
kownej operacji. Dla uśpienia czujności Meksykanów
wysłano do nich posłańca z prośbą o umożliwienie
opuszczenia miasta za parę dni, obiecując pozostawienie
na miejscu zrabowanego złota. Wydano im też ciało
Motecuhzomy. Tymczasem w kwaterze trwało kon-
struowanie drewnianego pomostu, niezbędnego przy
pokonywaniu kanałów i przepustów. Przystąpiono rów-
nież do rozdziału złota, srebra, szlachetnych kamieni
trzymanych dotąd pod kluczem przez Cristóbala de
Guzman. Wydzieloną z całości część należną królowi
Cortes oddał oficjalnie pod opiekę Alonsa de Avila
i Gonzala Mexia — sprawujących funkcje urzędników
królewskich. Ponieważ ilość zgromadzonego kruszcu
i klejnotów przekraczała możliwości transportowe, każ-
dy mógł brać tyle, ile chciał i zdołał unieść. Wielu żoł-
nierzy, zwłaszcza spośród ludzi Narvaeza, zabierając zbyt
wiele drogocennego ładunku, podpisywało na siebie wy-
rok śmierci.
W szykującej się do drogi kolumnie wydzielono kilka
grup. Do niesienia pomostu wyznaczonych zostało 50 żoł-
nierzy pod dowództwem kapitana Magarino, specjalnie
dobranych i — jak utrzymywał Torquemada — zaprzy-
siężonych. Od ich postawy zależał los wszystkich.
400 Tlaxcalteków i 100 Hiszpanów stanowiło ochronę
pomostu. Artylerię powierzono 200 Tlaxcaltekom i 50 żoł-
nierzom. W skład czołowej grupy uderzeniowej wcho-
dziło 200 piechurów i 20 jeźdźców pod wodzą Gonzala
de Sandoval, przy którym znajdowali się również m.in.
Diego de Ordaz, Antonio de Quinones i Andres de Ta-
pia. 100-osobowy oddział dowodzony przez Francisca de
Lugo i Francisca de Saucedo otrzymał zadanie wspoma-
gania, w zależności od potrzeb, zagrożonych odcinków
W grupie środkowej szedł Hernan Cortes z 200 pie-
churami i 15 jeźdźcami, wraz z Alonso de Avila, Cri-
stóbalem de Olid, Bernaldino Vazquezem de Tapia. Tuż
za nimi podążali najmniej doświadczeni żołnierze z eks-
pedycji Narvaeza oraz tabory i jeńcy, wśród nich syn
i dwie córki Motecuhzomy, Cacama, jego bracia —
w tym aktualny władca Tetzcoco Cuicuitcatzin, a ponad-
to chorzy, ranni i służba. Do ochrony jeńców, Malintzin
i kilku innych kobiet, z reguły córek dostojników tlaxcal-
teckich, wyznaczono 300 Tlaxcalteków i 30 żołnierzy.
Ariergardą dowodzili Pedro de Alvarado i Juan Ve-
lazquez de León.
Noc była ciemna, dżdżysta, nad Tenochtitlan zalegała
cisza. Około północy, przy zachowaniu wszelkich moż-
liwych środków ostrożności, kolumna wyszła na ulice
uśpionego miasta. Przebieg wypadków, o pogmatwanej
chronologii i przebiegu, oddają w jakimś stopniu relacje
Meksykanów i Hiszpanów 28 .
Anonim z Tenochtitlan — „W tym czasie padał deszcz,
lekki niby rosa... Zdołali przejść przez kanały Tec-
pantzinco, Tzapotlan, Atenchicalco. Ale przy kanale
Mixcoatechialtitlan, który jest czwartym z kolei, zostali
odkryci: już wychodzą. Zobaczyła ich kobieta czerpiąca
wodę i natychmiast podniosła krzyk: »Meksykanie...
Biegnijcie tu! Już odchodzą, już przekraczają kanały
wasi wrogowie... Odchodzą po kryjomu!«. Wtedy krzyk-
nął jakiś człowiek ze świątyni Huitzilopochtli. Głos jego
słychać było daleko, wszyscy słyszeli jego krzyk: »Wo-
jownicy, kapitanowie, Meksykanie... Wasi wrogowie od-
chodzą! Ścigajcie ich. Łodziami z osłoną... z całym woj-
skiem w drogę«".
Diaz del Castillo — ,,W mgnieniu oka ujrzeliśmy tyle
oddziałów atakujących nas wojowników i całe jezioro
28
W y k o r z y s t a n e niżej opisy pochodzą z n a s t ę p u j ą c y c h źródeł:
Anonim z Tenochtitlan, wg: S a h a g u n , op. cit., s. 784—785;
Diaz del Castillo, op. cit., s . 274—275; Torquemada,
op. cit., s. 219—220; C o r t é s, op. cit., s. 95.
wypełnione łodziami, że nie mogliśmy dać sobie rady,
a wielu z naszych żołnierzy już się przeprawiło. I w tej
sytuacji prze taka liczba Meksykanów, aby zwalić most,
ranić nas i zabijać, że wzajemnie sobie przeszkadzali...
Ponieważ padało, poślizgnęły się dwa konie i padają
w wodę. Ja i inni z grupy Cortesa, spostrzegłszy to, rzu-
ciliśmy się ratować z tej strony mostu, ale natarło tylu
wojowników, że choć walczyliśmy mężnie, most nie zdał
się już więcej na nic... przejście i przepust wodny szyb-
ko wypełnił się trupami koni, Indian, Indianek i służą-
cych, bagażami i tobołami. Lękając się, żeby nas nie
zabili, ruszyliśmy naszą groblą naprzód i natknęliśmy
się na wiele oddziałów, oczekujących nas z długimi
dzidami... "
Anonim z Tenochtitlan — „Z jednej i z drugiej strony
wypływają naprzeciw nich łodzie z osłonami. Rzucają
się na nich... Inni (wojownicy) poszli pieszo, udali się
prosto do Nonohualco, w drodze na Tlacopan. Starali
się odciąć im odwrót... Z jednej i drugiej strony byli
zabici. Strzały dosięgały Hiszpanów, dosięgały Tlaxcal-
teków. Ale również Meksykanów dosięgały pociski.
A kiedy Hiszpanie dotarli do Tlaltecayohuacan, gdzie
znajduje się kanał Tolteków, to jakby spadali (w prze-
paść), jakby runęli z góry. Wszyscy tam się stoczyli,
poszli w otchłań. Ci z Tlaxeallan, ci z Tliliuhquitepec,
Hiszpanie, ci na koniach i niektóre kobiety. Szybko ka-
nał wypełnił się nimi, został nimi zatkany. Ci zaś, któ-
rzy szli za nimi, przechodzili po ludziach, po ciałach
i wychodzili na drugi brzeg".
Torquemada — „Rozlegał się wielki krzyk: »niech
umrą psy chrześcijańskie. Doszli do drugiego przepustu
na ulicy (właściwie: na grobli — przyp. R. T.) do Tla-
copan, zwanego Toltecaacalco... , gdzie była tylko jedna
belka, niezbyt szeroka, i konni nie mogli przez nią
przejść. Ponieważ natarła tu siła wroga, straszne było
spustoszenie, jakie dokonało się wśród chrześcijan! Ale
i oni takie uczynili wśród Meksykanów, że przepust
wypełnił się ciałami zabitych. I Cortes nie zaniedbywał
się, gdyż dzielnie spełniał zadania żołnierza i kapitana.
Znalazł bród obok tego kanału i przeszedł po siodło
w wodzie; przeszli też (inni) konni oraz niektórzy piesi.
Wrócił do wody i walcząc w niej zrobił miejsce dla wielu
pieszych, żeby przebyli belkę, pozostawiając licznych
Hiszpanów zabitych i utopionych. Dotarli do trzeciego
przepustu, gdzie walczył już Gonzalo de Sandoval, który
zwrócił się do Cortésa i rzekł mu, że trzeciego przepustu
nie broni zbyt wielu ludzi, ale żołnierze upadli na duchu
i dobrze by było, aby pojawił się pośród nich".
Cortes — „...i ja przeszedłem szybko z pięcioma jeź-
dźcami i stu piechurami, przebyłem wszystkie mosty
i zdobyłem je aż do lądu stałego".
Diaz del Castillo — „Cortes oraz oficerowie i żołnie-
rze, którzy przybyli pierwsi na koniach, aby ratować się,
dotrzeć do lądu stałego i uchronić swe życie, pognali
groblą naprzód i udało im się... I stwierdzam, że gdy-
byśmy czekali jedni na drugich przy mostach, zarówno
jeźdźcy, jak żołnierze, wszyscy byśmy zginęli i nikt nie
pozostał przy życiu... Tak więc szliśmy naszą groblą
naprzód, w stronę miasta Tlacopan, gdzie był już Cor-
tes z wszystkimi oficerami. Gonzalo de Sandoval, Cri-
stóbal de Olid i inni jeźdźcy, którzy przeszli na prze-
dzie, wołali: »Panie kapitanie, zatrzymajmy się, bo po-
wiedzą, że uciekamy, im zaś pozwalamy umrzeć przy
mostach. Wróćmy im na pomoc, jeśli jacyś jeszcze zo-
stali, bo nikt nie wychodzi (z grobli) i nie przybywa«.
A Cortes odpowiedział, że cudem jest, iż myśmy się
wydostali. I zaraz zawrócił z jeźdźcami i żołnierzami,
którzy nie byli ranni".
Na końcowym odcinku grobli walka znacznie osłabła.
Cortes zbierając rozproszonych ludzi natknął się na
Pedra de Alvarado, rannego, bez konia, który prowa-
dził czterech żołnierzy i ośmiu Tlaxcalteków broczących
Bitwa o g ł ó w n ą ś w i ą t y n i ę
Walki z użyciem d r e w n i a n y c h o s ł o n
Przygotowania do kremacji ciała Motecuhzomy
„ S m u t n a noc" - u c i e c z k a z T e n o c h t i t i a n
Gonzalo de Sandoval
Pedro de A l v a r a d o
C r i s t ó b a l de Olid
Bernal
Diaz del C a s t i l l o
T r a n s p o r t m a t e r i a ł ó w z V e r a Cruz do T l a x c a l l a n
Rajd C o r t e s a w o k ó ł j e z i o r
Cuitlahuac (wizerunek z kodeksu indiańskiego)
33
Diaz del Castillo, op. cit., s. 278.
REORGANIZACJA
1
Dane liczbowe zaczerpnięte z n a s t ę p u j ą c y c h źródeł: C o r t e s ,
op. cit., s. 96; Probanza hecha en la Nueva Espańa del Mar
Oceano a pedimiento de Juan Ochoa de Lejalde, en nombre de
Hernando Cortes..., w: Colección de documentos para la historia,
de Mexico, publicada por J. G. I c a z b a l c e t a , Mexico 1858,
t. I, s. 425—426; Carta del ejercito de Cortes al Emperador, j. w.,
s. 429; D i a z d e l C a s t i l l o , op. cit., s. 279; V a z q u e z de
T a p i a , op. cit., s. 44—45, 65, 112; r e l a c j ę J. Cano przytacza
G. F e r n a n d e z de O v i e d o y V a 1 d e s, Sucesos y dialogo
de la Nueva Espańa, Me xi co 1946, s. 139.
Citlalpopocatzin — władca Quiahuiztlan, Maxixcatzin —
władca Ocotelolco, stary, prawie niewidomy Xicoten-
catl — władca Tizatlan, a więc trzej spośród czterech
członków rady rządzącej państwem, a ponadto tlatoani
Huexotzinco i wielu dostojników. W mieście Tlaxcallan
Hiszpanów umieszczono w najlepszych pałacach i otoczo-
no troskliwą opieką. Nie szczędzono im słów otuchy
i zapewnień o przyjaźni. Mimo to atmosfera nie była aż
tak przyjazna, jak starali się zasugerować lojalni dostoj-
nicy tlaxcalteccy. Żołnierze bardzo szybko zetknęli się
z niechętną, czasem nawet wrogą postawą prostej lud-
ności. Co gorsza, Juan Perez, pozostawiony w Tlaxcallan
podczas czerwcowego marszu do Tenochtitlan, powiado-
mił Cortesa, że młody Xicotencatl manifestacyjnie oka-
zuje swą wrogość do Hiszpanów.
Wojownik ten, głównodowodzący armii tlaxcalteckiej,
we wrześniu 1519 roku osobiście kierował walką z tajem-
niczymi wówczas cudzoziemcami. Teraz opowiadał się za
zerwaniem z nimi sojuszu i rozbiciem tych, którzy
umknęli Meksykanom, nie tyle może ze względu na roz-
miary strat poniesionych przez Tlaxcalteków, co było
głównym powodem rozgoryczenia ludności, ile w związ-
ku ze zmianą, jaka nastąpiła w polityce Tenochtitlan.
Po śmierci Motecuhzomy w Tenochtitlan powstała
wielce skomplikowana sytuacja polityczna. Świadczy
o tym fakt, że stojący na czele antyhiszpańskiego powsta-
nia Cuitlahuac przez długi czas (do miesiąca Ochpaniztli,
tj. 1—20 września) sprawował władzę w mieście nie bę-
dąc formalnie hueytlatoanim, choć miał ku temu wszel-
kie dane jako brat Motecuhzomy i wysoki dowódca woj-
skowy (tlacochcalcatl). Domyślać się tylko można, iż po
chwilowej euforii, gdy dotarła wieść o zatrzymaniu się
wroga w Tlaxcallan, doszło do ostrych sporów wokół
kierunku dalszej polityki, które — jak zdają się wska-
zywać tzw. annały Tlatełolków — gdzieś w miesiącu
Hueytecuilhuitl (3—22 lipca) doprowadziły do bratobój-
czych walk. Zabici wtedy dostojnicy „starali się... prze-
konać lud, żeby zgromadził kukurydzę, kury, jaja i żeby
złożył to jako daninę Hiszpanom" 2.
Cuitlahuac, odradzający kiedyś Motecuhzomie wpusz-
czenie Cortesa do Tenochtitlan, później zamieszany
w spisek Cacamy, nie należał do zwolenników ugody
i doceniał niebezpieczeństwo, jakie nadal stanowili Hisz-
panie. Wyciągając wnioski z doświadczeń minionych
miesięcy, podjął on działania niekonwencjonalne jak na
meksykańskiego władcę, świadczące wszelako o wielkiej
wyobraźni politycznej. Przede wszystkim rozesłał do
podległych miast-państw gońców z wezwaniem do wy-
stąpienia przeciw Hiszpanom. Do apelu (bo chyba jed-
nak nie rozkazu) dołączył dowody własnej potęgi — zdo-
bytą na wrogu broń, głowy żołnierzy, łby końskie —
oraz zachętę ekonomiczną: tłatoque biorący udział w woj-
nie mieli być zwolnieni z trybutu i innych zobowiązań
na okres roku.
Drugie posunięcie jeszcze bardziej kontrastowało z do-
tychczasową polityką Tenochtitlan. Cuitlahuac usiłował
bowiem rozszerzyć sojusz antyhiszpański o państwa tra-
dycyjnie wrogie Meksykanom, a będące potęgami mili-
tarnymi. Jego przedstawiciele wysłani do Michoacan
z prośbą o pomoc wojskową nie uzyskali jednak od wła-
dcy Tarasków nic poza mglistymi obietnicami. Nie ufał
on wielkiemu sąsiadowi i nie widział powodów, dla któ-
rych miałby chronić go przed osłabieniem czy nawet
klęską 3 . Drugie poselstwo skierowane zostało do Tlax-
callan.
Sześciu dostojników, prócz cennych darów, przyniosło
propozycję zapomnienia o wzajemnej nienawiści, zawar-
cia korzystnego dla Tlaxcalteków pokoju i wspólnego zło-
2 S a h a g u n , op. cit., s. 815.
3
Relación de las ceremonias y ritos y población y gobierno de
los indios de la Provincia de Michoacun (1541), Madrid 1956,
s. 238—244. W kronice m o w a jest o Motecuhzomie, lecz opis wy-
darzeń w s k a z u j e , że działy się po jego śmierci.
żenią bogom w ofierze pozostałych przy życiu cudzoziem-
ców. Wysłannicy Cuitlahuaca podkreślali zarówno ko-
rzyści wynikające z ułożenia stosunków na nowych za-
sadach (kres wyniszczających wojen, swoboda handlu),
jak i łączące oba ludy wartości — wspólny kraj, ten sam
język, identyczni bogowie. Obcość Hiszpanów sprzyjała
krystalizowaniu się poczucia ponadetnicznej wspólnoty.
Gdyby meksykańska oferta została przyjęta, jej kon-
sekwencje byłyby dla Hiszpanów tragiczne. Stało się ina-
czej. Podczas gwałtownej debaty w radzie rządzącej
Tlaxcallan zwyciężyły racje prezentowane przez Maxix-
catzina, optującego za bezwzględnym dochowaniem lojal-
ności Cortesowi. Argumentom podnoszonym przez Xico-
tencatla, a wskazywał on m.in. na zagrożenie dla od-
wiecznych obyczajów i suwerenności państwa ze strony
Hiszpanów, Maxixcatzin przeciwstawiał wiarołomstwo
Meksykanów oraz nienaruszalność praw chroniących go-
ści, zwłaszcza takich, dzięki którym Tlaxcaltecy zdobyli
sławę i osiągnęli nie znany sobie przedtem dostatek. Dys-
kusję zakończyły ostatecznie rękoczyny. Maxixcatzin
zrzucił zapalczywego oponenta ze schodów i kazał go
uwięzić, bardziej w celu ostudzenia gorącej głowy niż
wyeliminowania Xicotencatla z życia politycznego, wkrót-
ce bowiem stał on znowu na czele wojsk tlaxcalteckich.
Przebiegu obrad nie udało się utrzymać w tajemnicy,
wskutek czego Maxixcatzin i jego stronnicy zyskali
wdzięczność Cortesa, natomiast przytłoczeni niedawną
przeszłością żołnierze utwierdzili się w przekonaniu
o dwulicowości Tlaxcalteków. Oliwy do ognia dolewał
wódz naczelny, na przekór wszystkiemu snujący plany
powrotu do Tenochtitlan, które dość jednoznacznie oce-
niane były jako objaw szaleństwa. Cortes żył w ciągłej
gorączce, „nie mógł doczekać się godziny ponownego roz-
poczęcia wojny i każdy mijający dzień wydawał mu się
rokiem"4. Rozmyślał, naradzał się z zaufanymi oficerami,
4
V a z q u e z de T a p i a , op. cit., s. 45.
spędzał długie godziny na rozmowach z dostojnikami in-
diańskimi. Zapewne ci ostatni podsunęli mu albo przy-
najmniej skonkretyzowali pomysł wyprawy na południe,
do Tepeyacac, gdzie zabitych zostało 12 Hiszpanów zdą-
żających z Vera Cruz do Tenochtitlan. Jeżeli poważnie
myślało się o przywróceniu stanu rzeczy sprzed dwu mie-
sięcy, droga do tego wiodła przez tzw. zrewoltowane pro-
wincje. Cortes znał już dostatecznie dobrze słabości im-
perium azteckiego, by móc zakładać, iż tam właśnie na-
potka najmniejszy opór, a w razie powodzenia operacji
odniesie potrójną korzyść.
Podstawową kwestią było zapewnienie bezpieczeństwa
na szlakach komunikacyjnych łączących Tlaxcallan
z Vera Cruz, punktem o znaczeniu strategicznym, skąd
spodziewano się zaopatrzenia i posiłków z Antyli lub
z Hiszpanii. Ponadto zbuntowane czy choćby niepewne
miasta-państwa stanowiły potencjalne źródło dodatko-
wych oddziałów wojskowych dla jednej lub drugiej
strony. Zabezpieczenie szlaków gwarantowało więc jed-
nocześnie osłabienie militarne przeciwnika i odbudowę
własnych, mocno nadwerężonych sił. Wreszcie nie mniej-
sze znaczenie miał efekt psychologiczny. Bezprzykładna
klęska w Tenochtitlan rozwiała mit o niezwyciężoności
Hiszpanów, a emisariusze Cuitlahuaca czynili wszystko,
aby podległe mu miasta-państwa przekonały się same
o słabości przeciwnika, atakując małe grupy żołnierzy.
Im więcej racji było w twierdzeniach Meksykanów, tym
usilniej należało im zaprzeczyć.
Niecierpliwość Cortesa i żądza natychmiastowego od-
wetu miały zatem racjonalne uzasadnienie. Jednak de-
cyzja o rychłym podjęciu nowych działań podziałała
niczym iskra w beczce prochu. Spora część żołnierzy od-
mówiła udziału w jakichkolwiek zbrojnych przedsięwzię-
ciach i zażądała wycofania się do Vera Cruz dla nabra-
nia sił oraz przeczekania do chwili nadejścia posiłków.
Byli też tacy, którzy domagali się powrotu na Kitlu;
doszło do sporządzenia w obecności notariusza oficjalnej
petycji wzywającej wodza naczelnego do uznania woli
zbuntowanych. Jedną z przyczyn niepokoju, oprócz braku
ludzi, artylerii, koni i uzbrojenia indywidualnego oraz
przewidywanych trudności aprowizacyjnych, była wątpli-
wa lojalność Tlaxcalteków. Powszechnie obawiano się,
iż przy najbliższej okazji przekażą oni Hiszpanów żyw-
cem w ręce Meksykanów, bo „nigdy nie łączy mocno
ani nie jest trwała przyjaźń pomiędzy ludźmi o odmien-
nej religii, stroju i języku" 6 .
Kryzys grożący katastrofalnymi konsekwencjami
(zarówno jeśli chodzi o ambicje Cortesa, jak i los jego
ludzi, ponieważ odwrót — będący jawnym przyznaniem
się do porażki — stawiał pod znakiem zapytania dalszą
lojalność Tlaxcalteków i Totonaków), zażegnany został
niespodziewanie łatwo. Dowódca wyperswadował
żołnierzom zamiar odwrotu i zdołał przekonać ich o
słuszności własnej oceny sytuacji. Po długich
pertraktacjach osiągnięto kompromis polegający na
tym, że zbuntowani zgodzili się wziąć udział w
planowanej wyprawie na południe, Cortes zaś odesłać
przy pierwszej sposobności wszystkich chętnych na
Kubę. Porozumienie przewidywało również poddanie
sojuszników próbie podczas rajdu do Tepeyacac. Ten
warunek Cortes przyjął bez oporów, osobiście
bowiem ufał władcom Tlaxcallan i wiedział, że udział
w wyprawie jest zgodny z ich własnymi celami.
Poza zwykłymi łupami, oczekiwali zabezpieczenia na
jakiś czas południowej granicy państwa. Kiedy więc
dowództwo oddziałów tlaxcalteckich powierzono Xico-
tencatlowi, który pogodził się z decyzjami rady i poparł
decyzję przełamania południowo-wschodniej flanki im-
perium azteckiego, Cortes z radością uściskał krnąbrnego
5
L ó p e z de G ó m a r a , op. cit., s. 370.
6
López de G ó m a r a wkłada w jego usta słowa skiero-
w an e do żołnierzy: „ bardziej chcą (oni) być waszymi niewolni-
kami niż p o d d a n y m i M e k s y k a n ó w " , j. w., s. 371.
wodza, obiecując mu szybki odwet na wspólnych
wrogach.
Po dwudziestu zaledwie dniach rekonwalescencji i od-
poczynku, choć — jak pisał Cortes — „nie wyleczyłem
całkiem moich ran, a i ludzie z mej kompanii byli jeszcze
bardzo słabi", z Tlaxcallan wyruszyła zbrojna ekspedy-
cja złożona z 420 piechurów, 6 kuszników i 17 jeźdźców.
Towarzyszyło im około 2 tysięcy wojowników. Reszta
armii oraz oddziały wystawione przez Huexotzinco i Cho-
lollan, nadal wierne Hiszpanom, dołączyły wkrótce do
czołowej grupy. Batalia o Tenochtitlan wkroczyła w zu-
pełnie nową fazę.
W dwa miesiące później wódz naczelny Hiszpanów
przystąpił ze spokojem do pisania końcowej partii listu
do Karola V; listu datowanego ostatecznie w Tepeyacac
30 października. Nie musiał obawiać się już, że porażki
przyćmią blask dokonanego dzieła. Bezwzględna roz-
prawa z wojskami meksykańskimi i siłami lokalnych
władców, zastosowanie taktyki spalonej ziemi i bez-
względnego terroru wobec ludności miast stawiających
opór przyniosły efekty daleko większe od spodziewanych.
Obszar podporządkowany królestwu Kastylii obejmował
teraz, oprócz kraju Totonaków i Tlaxcallan, prawie całą
południowo-wschodnią część terytorium Trójprzymierza.
Padło Tepeyacac, ważny ośrodek administracyjny, gdzie
4 września dokonano aktu fundacyjnego drugiego w Mek-
syku osiedla hiszpańskiego, które nazwano Villa Segura
de la Frontera. Opanowano Tecamachalco, Quechollan,
Tecalco, Tochtepec, Cuauhquechollan, Itzocan, Chiautla,
Tepexic, Teohuacan, Zapotitlan, a najprawdopodobniej
także Cuauhtinchan i Totomihuacan. Poddało się osiem
państw sfederowanych z Coaixtłahuacan w odległym
kraju Mixteków.
Do Cortesa ciągnęły poselstwa deklarujące lojalność
swych miast i władców. Proszono go o zatwierdzenie no-
wych tlatoque w miejsce tych, którzy uciekli z wycofu-
jącymi się oddziałami meksykańskimi. Wychodziły na jaw
napięcia i konflikty zrodzone między innymi przez poli-
tykę Motecuhzomy. Wydając werdykty w sprawach dy-
nastycznych i odbierając akty poddaństwa Cortes sta-
wał się faktycznym władcą terenów wykruszających się
z granic Trójprzymierza. Zdobyte ziemie tak uderzająco
przypominały według niego rodzimą Hiszpanię, iż ośmie-
lił się prosić monarchę o zaakceptowanie dla nich nazwy
Nueva Espana del Mar Oceano (Nowa Hiszpania Morza
Oceanicznego), która przyjęła się już wśród żołnierzy.
Optymizm wodza naczelnego był może nawet większy niż
podczas półrocza spędzonego w Tenochtitlan, albowiem
własny oręż dawał lepszą gwarancję trwałości zdobyczy
niż protekcja Motecuhzomy.
Dodatkowym powodem do optymizmu był fakt, że
od września do listopada siły hiszpańskie powiększyły
się znacznie, zasilone przypadkowymi grupami żołnierzy do-
cierających do Meksyku z Antyli. Najpierw przybyły dwa
małe statki z Kuby z instrukcjami i zaopatrzeniem
dla Panfila de Narvaez. Obaj kapitanowie (jednym był Pe-
dro Barba, dobry znajomy Cortesa) wraz z załogami
podporządkowali się nowemu dowódcy. W ich ślady po-
szły większe grupy żołnierzy z Jamajki, bezskutecznie
usiłujące skolonizować ziemie u ujścia rzeki Panuco, do
których rościł pretensje gubernator tej wyspy Francisco
de Garay. W sumie zyskano około 150 żołnierzy, 20 koni,
dużą ilość broni palnej, armaty, kusze itp. Po raz pierw-
szy od dłuższego czasu Cortes dysponował też kilkoma
statkami, gdyż te, które służyły ekspedycji Narvaeza, zo-
stały na jego rozkaz zniszczone.
Trzeba wszelako dodać, że radykalna poprawa położe-
nia nie zapobiegła uszczupleniu sił hiszpańskich o grupę
ludzi obstających przy spełnieniu obietnicy danej im
w Tlaxcallan. Sprawa powrotu na Kubę nabrała aktual-
ności w związku z mnożącymi się w ostatnich tygodniach
konfliktami na tle podziału łupów, w tym młodych nie-
wolnic, a także rekwizycji uratowanego z pogromu złota,
niezbędnego wodzowi naczelnemu na zakup broni, żyw-
ności i koni na Antylach. Tym razem Cortes dotrzymał
słowa. W przeciwieństwie do sierpnia 1519 roku czy li-
pca roku bieżącego, teraz czuł się panem sytuacji, dyspo-
nował mocnymi atutami i sam przystępował do ofęnsywy
dyplomatycznej. Wraz z malkontentami wyekspediowano
inne statki. Diego de Ordaz i Alonso de Mendoza płynęli
do Hiszpanii ze stosownym prezentem dla króla, aby za-
biegać na dworze o względy dla Cortesa i jego wyprawy.
Alonso de Avila i Francisco Alvarez Chico czynić mieli
to samo przed Real Audiencia na Hispanioli. Jedni i dru-
dzy wieźli prośbę o jak najszybszą pomoc w ludziach
i sprzęcie. Część zgromadzonych funduszy zabrał statek
udający się na Jamajkę po konie, broń, proch.
W listopadzie zapadła jeszcze jedna brzemienna w sku-
tki decyzja. Poprzednio, podczas walk w Cuauhquechol-
lan, dowiedziano się od meksykańskich jeńców, że no-
wym władcą Tenochtitlan został Cuitlahuac, który pro-
wadził zakrojone na szeroką skalę przygotowania do
wojny. W mieście wznoszono zapory, kopano doły i ro-
wy, produkowano duże ilości broni, między innymi długie
piki do zwalczania koni. Sukcesy Hiszpanów wzmagały
tylko determinację. Zdobyte informacje podnosiły wagę
podstawowego problemu, jakim było uzyskanie bezpo-
średniego dostępu do Tenochtitlan. Od jego rozwiązania
zależało powodzenie przyszłych działań, dlatego też Cor-
tes postanowił natychmiast rozpocząć na terenie Tlax-
callan budowę kilkunastu brygantyn - małych statków
o napędzie wiosłowo-żaglowym, przeznaczonych do ope-
rowania na jeziorze Tetzcoco. Zanim jeszcze główna część
armii opuściła Tepeyacac, do Tlaxcallan udał się Martin
López, twórca brygantyn zbudowanych w Tenochtitlan na
początku 1520 roku, aby przedstawić projekt władcom
tlaxcalteckim i po uzyskaniu odpowiedniej liczby ludzi
do pracy przystąpić do wyrobu elementów statków.
W początkach grudnia zaszła jeszcze konieczność wy-
słania silnego oddziału złożonego z 200 piechurów, 20
jeźdźców i wojowników tlaxcalteckich do Zacatami
i Xalatzinco — miast położonych na północny wschód od
Tlaxcallan, w górach, oddzielających to państwo od kraju
Totonaków. Reszta żołnierzy wymaszerowała z Te-
peyacac około 12 grudnia, pozostawiając w prowizorycz-
nym forcie w Segura de la Frontera blisko 60 rannych
i chorych.
Trwająca niewiele ponad cztery miesiące kampania za-
kończyła się pełnym powodzeniem. Car los Pereyra cha-
rakteryzując jej efekty pisał: „Wszystko to uczynił Cor-
tes bez większego trudu, ponieważ nie było kanałów ani
tarasów, które utrudniałyby, jak na groblach Meksyku
(Tenochtitlan), poruszanie się, ani wrogości takiej, jak
przy wkroczeniu po raz pierwszy do Tlaxcallan; był za
to otwarty teren i sprzymierzeńcy przyczyniający się do
uzyskania pomyślnego rezultatu jego operacji. Tlaxcal-
tecy, dowodzeni już przez Hiszpanów, którzy nauczyli
ich skutecznych sposobów wojowania, tworzyli potężną
awangardę używaną do łamania oporu, po której wkra-
czali Hiszpanie, aby dopełnić zwycięstwa" 7.
Obraz byłby jednak dalece niekomplętny, gdyby po-
minąć okoliczność mającą znacznie większy wpływ na
przebieg wydarzeń, niż to wynika z relacji samych Hisz-
panów. Otóż w czasie gdy pacyfikowali oni obszary po-
łożone na południe od Tlaxcallan, przez środkowy Mek-
syk przetoczyła się epidemia czarnej ospy przywle-
czonej z Antyli przez członków ekspedycji Narvaeza.
Według świadectw indiańskich w Tenochtitlan i okoli-
cach wybuchła ona w końcu miesiąca Teotleco (tj.
w pierwszej dekadzie października), a wygasła w mie-
siącu Panquetzaliztli (tj. w pierwszej dekadzie grudnia).
19
C o r t e s , op. cit., s. 127.
ną nieufność. A na przykład zabiegający o wsparcie
Chalkowie mieli znacznie bliżej do Cholołłan, Huexotzin-
co czy Cuauhquechollan niż do Tetzcoco. Dopiero przy-
padek sprawił, że w kwaterze Cortesa zjawili się jedno-
cześnie posłowie z Chalco oraz przedstawiciele władców
Huexotzinco i Cuauhquechollan, zaniepokojonych bra-
kiem wiadomości od Hiszpanów i zwiększoną aktywno-
ścią Meksykanów. Dzięki pośrednictwu hiszpańskiego
dowódcy zawarli oni umowę o wzajemnej pomocy.
Koalicja antymeksykańska zaczęła nabierać nowych
kształtów, jakkolwiek jej ostoją i głównym gwarantem
nawiązywanych dobrosąsiedzkich stosunków pozostawali
Hiszpanie.
Cortes żył teraz sprawą brygantyn i zabezpieczenia ich
transportu. Zadanie to zlecił człowiekowi obdarzonemu
pełnym zaufaniem — Gonzalowi de Sandoval, polecając
mu ponadto spacyfikowanie na czele 200 żołnierzy
i 15 jeźdźców Calpulalpan. Oba rozkazy zostały wyko-
nane. W końcu lutego do Tetzcoco dotarł bez przeszkód
olbrzymi konwój złożony z 8 tysięcy tragarzy niosących
elementy konstrukcyjne statków, 2 tysięcy ludzi
transportujących żywność, około 30 tysięcy wojowników
pod wodzą Chichimecatla, Ayotecatla i Teuctepila oraz
dwu-stu kilkudziesięciu Hiszpanów. Rozciągnięta na
odległość dwóch leguas kolumna przez ponad sześć
godzin wcho-dziła do miasta, witana u bram przez
uszczęśliwionego wodza naczelnego. Mijało osiem
miesięcy od niesławnej ucieczki z Tenochtitlan.
Części złożono na zachodnich przedmieściach Tetzcoco
w pobliżu miejsca, gdzie od pewnego już czasu trwały
prace przy budowie kanału o długości 2—3 kilometrów,
mającego połączyć teren byłych ogrodów i pałaców
Nezahualcoyotla z jeziorem. Tecocoltzin, który rozpo-
czął panowanie od wezwania podległych mu de nomine
miast do uznania zwierzchnictwa hiszpańskiego, zdołał
zapewnić w ramach obowiązkowych świadczeń należ-
nych Tetzcoco udział 8 tysięcy ludzi (codziennie) w pra-
cach budowlanych. Zmobilizowani zostali także miejsco-
wi cieśle i stolarze. Poza wszystkim, co łączyło się ze
składaniem brygantyn i kopaniem kanału, stopniowo
nabierały tempa inne przygotowania do przyszłej bitwy
o Tenochtitlan. Uruchomiono produkcję ichcahuipilli,
pikowanych kaftanów z bawełny, coraz chętniej używa-
nych przez Hiszpanów zamiast ciężkich zbroi, wyrabiano
pociski do kusz, strzały i piki, gromadzono łodzie.
W Tetzcoco powstały składy żywności, zwłaszcza kuku-
rydzy i fasoli. „Tak samo przygotowywali się wszyscy
dostojnicy i dzielni mężowie oraz wielka liczba innych
ludzi, by pójść po stronie Hiszpanów przeciw Meksy-
kanom" 20.
W Tenochtitlan przez cały czas obserwowano bacznie
wschodnie wybrzeża jeziora Tetzcoco. Oprócz stale krą-
żących po okolicy szpiegów, od czasu do czasu na jezio-
rze pojawiały się zbrojne flotylle łodzi niepokojące miej-
scową ludność i mniejsze oddziały Hiszpanów. Przyby-
cie konwoju z Tlaxcallan z pewnością wzbudziło więk-
sze obawy niż cokolwiek innego, bowiem wojownicy
Cuauhtemoca pomimo silnej ochrony zmagazynowanych
elementów brygantyn kilkakrotnie docierali do składów
i próbowali je podpalić. Podczas jednej z takich prób
żołnierze wzięli do niewoli 15 Indian, od których dowie-
dziano się o szczegółach przygotowań czynionych po dru-
giej stronie jeziora. Cuauhtemoc zdecydowany był nie
wdawać się w żadne pertraktacje z wrogami. Ale Cor-
tes łudził się jeszcze, że młody hueytlatoani ugnie się
przed rosnącą z dnia na dzień potęgą hiszpańską i odda
mu miasto bez walki, jak rok wcześniej Motecuhzoma.
20
A1 v a I x 11 i 1 x ó c h i 11, op. cit., s. 391.
NA PRZEDPOLACH TENOCHTITLAN
4
C o r t e s , op. cit., s. 139.
mrowie ich było na lądzie, a przy przechodzeniu owego
mostu walczyli z nami około pół godziny i nie mogliśmy
się przedrzeć. Nie pomagały konie ni arkebuzy, ani gwał-
towne natarcia przez nas czynione, najgorsze ze wszyst-
kiego było zaś to, że inne liczne ich oddziały nadciągały
już od tyłu, atakując nas. Spostrzegłszy to rzuciliśmy się
przez wodę i most — jedni wpław, drudzy ledwo dotyka-
jąc dna. I byli wśród naszych żołnierzy tacy, którzy na-
wet pod przymusem nie zechcieliby pić zbyt dużo wody
z przepustu, a wypili jej tyle, że napęczniały im
brzuchy" 5.
Bój w samym mieście i wokół niego trwał trzy dni.
Przynajmniej raz o krok od śmierci stał sam Hernan
Cortes. Obalony na ziemię wraz z koniem, ciemnym kasz-
tankiem o imieniu Romo, dostał się w ręce kilkunastu
wojowników. Prawdopodobnie gdyby nie chcieli pojmać
go żywcem, gdyby nie kierowało nimi przeświadczenie, iż
najwłaściwszym miejscem śmierci znienawidzonego „pana
Malinche" jest kamień ofiarny w Tenochtitlan, nie na
wiele by się zdał refleks paru Tlaxcalteków i Cristóbala
de Olea, którzy z narażeniem własnego życia wyrwali
rannego dowódcę Meksykanom.
Połączone siły hiszpańsko-indiańskie panowały w za-
sadzie nad polem bitwy, lecz w miarę upływu czasu ich
położenie ulegało ciągłemu pogorszeniu. Lądem i wodą do
Xochimilco ciągnęły posiłki. Główne siły przeciwnika
pozostawały nienaruszone i zwlekały z wejściem do
walki, podczas gdy Hiszpanom wyczerpał się zapas pro-
chu oraz pociski do kusz. 18 kwietnia padł rozkaz opusz-
czenia Xochimilco po uprzednim podpaleniu miasta.
Pomimo trwających od wczesnych godzin rannych ata-
ków wojskom Cortesa udało się wyjść z Xochimilco,
obejść od zachodu jezioro i około godziny dziesiątej ulo-
kować się w opustoszałym Coyohuacan. Wódz naczelny
6 Tamże, s. 342.
nane już annały Tlatelolków. Po wzmiance o powrocie
„Hiszpana" do Tetzcoco czytamy w nich o zabiciu kilku
dostojników, w tym synów Motecuhzomy i Tzihuacpopo-
catzina, będącego cihuacoatlem, a więc drugą po tla-
toanim osobą w państwie, za to, że chcieli poddać się
przeciwnikowi 7 .
Powstaje pytanie, czy pozycja przeciwników wojny
była na tyle mocna, że hamowali oni zapędy zwolenni-
ków walki z Hiszpanami i ograniczali zasięg operacji
militarnych? A może to niefortunny mimo wszystko
przebieg bitwy o Xochimilco zachwiał wiarę w zwycię-
stwo i zdeprymował meksykańskich wodzów? Odpowiedzi
na te pytania nie znamy. Faktem pozostaje, że nie zdecy-
dowano się na żadne większe działania zaczepne, choć
począwszy od Xochimilco z każdym dniem rosło osła-
bienie Hiszpanów. Dawały się we znaki rany i wyczer-
panie trudami blisko dwutygodniowej wyprawy, mil-
czały arkebuzy, kusznicy nieśli bezużyteczną broń. Tla-
copan opuszczono szybko z obawy przed uwikłaniem się
w nowe walki. Ogromne zmęczenie w połączeniu z ulew-
nymi deszczami, które zmieniły drogi w błotne grzęza-
wisko, sprzyjało dezorganizacji i demoralizacji oddziałów.
Doszło do tego, że zaniedbywano nawet pilnie dotąd
przestrzeganą służbę wartowniczą. Ale wojska meksykań-
skie trzymały się z dala, częściej przypominając o swej
obecności krzykiem niż nieśmiałymi uderzeniami na ma-
ruderów. Miasta stały otworem, opuszczone przez ludność.
23 kwietnia Cortes dotarł wreszcie do Tetzcoco ku
wielkiej radości swoivh żołnierzy i pozostawionej w mie-
ście załogi, uzupełnionej dziesiątkami, nowych ludzi przy-
byłych z Vera Cruz pod jego nieobecność. Wszyscy oni,
jak się okazało, przez prawie trzy tygodnie drżeli o wła-
sne bezpieczeństwo nękani bez przerwy ostrzeżeniami
o grożącym w każdej chwili natarciu Meksykanów.
Odniesiony sukces zapowiadał parę dni spokoju i wy-
7
Sahagun, op. cit., s. 815.
tchnienia w oczekiwaniu na wodowanie brygantyn i spre-
cyzowanie planów oblężenia. Tymczasem, niczym grom
z jasnego nieba, spadła na Cortesa wiadomość o zawiąza-
nym w Tetzcoco spisku, którego uczestnicy — pod wodzą
niejakiego Antonia de Villafafia — zamierzali zgładzić
jego oraz najbliższych mu oficerów i powrócić na Kubę!
Najbardziej niepokojącą wymowę miało przystąpienie do
sprzysiężenia wielu „znaczących osobistości", co wyklu-
czało bezwzględne rozprawienie się ze spiskowcami. Sy-
tuacja była nader delikatna, ponieważ każde pochopne
posunięcie mogło doprowadzić do bratobójczych walk
i postawić pod znakiem zapytania powodzenie przygoto-
wywanej od tak dawna operacji. A to byłoby dla Cor-
tesa katastrofą osobistą.
Wybieg, do jakiego się uciekł, był chyba jedynym
sposobem rozwiązania problemu. Sposobem mistrzow-
skim. Villafana został aresztowany. Znaleziono przy nim
listę spiskowców, lecz Cortes po zapoznaniu się z nią
zniszczył corpus delicti rozgłaszając następnie, że Villa-
fafia zdążył go połknąć przed ujęciem. W trybie nagłym
odbył się sąd i winnego powieszono w oknie domu,
w którym kwaterował. Paru uwięzionych wraz z nim
żołnierzy zwolniono, co miało upewnić pozostałych, iż ich
udział w sprzysiężeniu pozostał tajemnicą. Z psycholo-
gicznego punktu widzenia posunięcie było bezbłędne.
Niedoszli zamachowcy „służyli potem z największym od-
daniem, gdyż tylko pilność mogła zaprzeczyć poszlakom
świadczącym o ich winie" 8 . Żeby jednak nie liczyć wy-
łącznie na strach swych przeciwników, wódz naczelny
powołał złożoną z sześciu ludzi straż przyboczną pod do-
wództwem Antonia de Quinones, dbającą odtąd dniem
i nocą o jego bezpieczeństwo. Na wszelki wypadek pro-
sił również zaufanych żołnierzy, by dawali na niego ba-
czenie, zwłaszcza w zawierusze walk.
8 A. deSolis y Rivadeneira, Historia de la conquista
de Mexico..., Mexico 1978, s. 331.
W niedzielę 28 kwietnia odbyło się uroczyste wodowa-
nie 13 brygantyn. Kanał wydrążony w ciągu pięćdzie-
sięciu dni przez dziesiątki tysięcy Indian mierzył około
pół legua długości, ponad dwa estados głębokości i tyleż
szerokości. Umocnione palami brzegi zapewniały statkom
trwały i bezpieczny dostęp do jeziora. Wodowaniu na-
dano podniosły charakter. Poprzedziła je msza celebro-
wana przez Bartolome de Olmedo. Zgromadzeni w kom-
plecie żołnierze przystąpili do spowiedzi i komunii,
a statki zostały poświęcone. Gdy szczęśliwie spłynęły na
wodę, rozwijając bandery i oddając salwę z armat, na
brzegu rozległy się gromkie wiwaty, huk wystrzałów,
dźwięki indiańskich instrumentów. Na koniec Hiszpanie
odśpiewali w skupieniu „Te Deum laudamus".
Najważniejszy bodaj z elementów planu oblężenia do-
czekał się realizacji. Od tej chwili przygotowania weszły
w końcową fazę i biegły dwoma torami. Zasadniczą spra-
wą było powołanie załóg, przysposobienie ich do niety-
powych działań oraz rozpoznanie jeziora na odcinku po-
między Tetzcoco i Tenochtitlan. Jednocześnie w Tetzcoco
i okolicy odbywały się ćwiczenia konnicy i oddziałów
pieszych. W podległych Tecocoltzinowi miejscowościach
trwała produkcja miedzianych grotów i bełtów do kusz
według dostarczonych wzorów hiszpańskich.
W pierwszej dekadzie maja zapadła decyzja o rozpo-
częciu operacji zaraz po Zielonych Świątkach, przypada-
jących w tym roku w dniach 19—20 maja. Do Tlaxcal-
lan z informacją tą pośpieszył Alonso de Ojeda, mając
przy okazji załagodzić spór graniczny, jaki powstał mię-
dzy Cholollan i Topoyanco. Tlatoque z Tlaxcallan,
Huexotzinco i Cholollan otrzymali dziesięciodniowy ter-
min na wyekspediowanie wojsk z wyraźnym zastrzeże-
niem, iż w razie niedotrzymania go „wojna rozpocznie
się bez nich i stracą wielki łup, który powinni zdobyć" 9.
11
L o p e z de G ó m a r a , op. cit., s. 382—383.
żono jego nieobecność i dowiedziano się, że postanowił
wrócić do Tlaxcallan. Podobno Cortes wysłał za nim kilku
dostojników tlaxcalteckich i tetzcokańskich, gdy zaś
prośby i obietnice nie odniosły skutku, jeźdźcy pojmali
krnąbrnego wodza i powiesili go 12 . Incydent nie spowo-
dował żadnych reperkusji ani w armii indiańskiej —
miejsce Xicotencatla zajął skłócony z nim Chichimecatl,
ani w Tlaxcallan. Kto inny decydował teraz o życiu
i śmierci. „Jeśli królestwo azteckie znajdowało się w prze-
dedniu upadku, to suwerenna władza tlaxcaltecka już
zniknęła" 13.
Następnego dnia Pedro de Alvarado i Cristóbal de Olid
opuścili Tetzcoco. Mieli udać się do Chapultepec i zni-
szczyć zaczynający się tam akwedukt. Ludzie byli pod-
ekscytowani. Na pierwszym noclegu w Acolman omal
nie doszło do zbrojnych porachunków między żołnierzami
tych grup, gdy podwładni Olida zajęli najlepsze kwatery.
25 maja oba oddziały ulokowały się jednak bez żadnych
przeszkód w pałacach tlatoaniego w Tlacopan. Mijane po
drodze miasta były opustoszałe, nigdzie nie zaobserwo-
wano wojsk nieprzyjaciela. Dopiero u wylotu grobli gra-
sujący po okolicy Tlaxcaltecy napotkali silny opór.
W niedzielę 26 maja, po przełamaniu obrony w la-
sach wokół Chapultepec, grupa Olida przerwała dopływ
słodkiej wody do Tenochtitlan, natomiast żołnierze Alva-
rado z powodzeniem oczyszczali przedpola Tlacopan,
przede wszystkim zasypując liczne kanały. Dość łatwy
sukces zachęcał do kontynuowania działań zaczepnych,
w związku z czym przeniesiono się na groblę.
Tam wszakże powtórzyła się historia z wcześniejszego
wypadu Cortćsa do Tlacopan. Cofające się początkowo
12
Istnieje kilka wersji w y j a ś n i a j ą c y c h powody rejterady
X i c o t e n c a t l a — od n i e n a w i ś c i do H i s z p a n ó w , u t w i e r d z o n e j b e z c e -
remonialnym traktowaniem s o j u s z n i k ó w , po z a z d r o ś ć o pewną
kobietę pozostawioną w Tlaxcallan, por. O r o z c o y Berra,
op. cit., s. 570—572.
13
P e r e y r a, op. cit., s. 131.
oddziały meksykańskie stawiły nagle mocniejszy opór,
grobla i jezioro po obu jej stronach zaroiły się od ty-
sięcy wojowników i łodzi. Napastnicy znaleźli się w po-
trzasku, wystawieni na atak z trzech stron, mając prze-
ciwko sobie doskonale przygotowanych do walki w po-
dobnych warunkach przeciwników. Łodzie posiadały
drewniane osłony, skutecznie chroniące wojowników
przed pociskami. Szarże jeźdźców trafiały w próżnię, bo-
wiem Meksykanie uskakiwali do wody, rażąc konie dłu-
gimi pikami z hiszpańską szpadą zamiast grotu. Jedynym
mankamentem okazały się kwalifikacje dowódców mek-
sykańskich, gdyż minęła przeszło godzina, zanim zdecy-
dowali się wysłać flotyllę łodzi, które mogły odciąć stło-
czone na grobli wojska od lądu stałego. Alvarado i Olid
nie pozwolili się okrążyć i sprawnie wycofali się do
Tlacopan. Jak na krótkotrwały wypad, straty hiszpańskie
były wysokie — poległo 8 żołnierzy, stracono też konia.
Liczba zabitych Tlaxcalteków i Meksykanów nie jest
znana.
Olid opuścił miasto obarczając Alyarado winą za prze-
bieg bitwy, lecz po usadowieniu się w Coyohuacan, jak
dawniej opuszczonym przez mieszkańców, sam przepro-
wadził wypad na groblę, znów zakończony niepowodze-
niem i stratami. Okolice pełne były meksykańskich wo-
jowników, którzy podchodzili w pobliże kwatery i obrzu-
cali przeciwników obelgami. Najbardziej niebezpieczne
zadanie — penetracja terenu w poszukiwaniu żywności —
spadło na barki Tlaxcalteków. „W ten sposób my prze-
bywaliśmy w Tlacopan — pisał Diaz del Castillo —
a Cristóbal de Olid w swoim obozie, nie ośmielając się
więcej spojrzeć ani wejść na groble i codziennie mieliśmy
niespodziewane ataki wielu Meksykanów, którzy wycho-
dzili na ląd stały, aby walczyć z nami... I nie mogliśmy
uczynić im żadnej szkody" 14.
17
Relación de las ceremonias..., s. 247.
ną przez wojowników wysepkę „w taki sposób, że nikt
z nich nie uszedł z wyjątkiem kobiet i dzieci" l8. Łupy,
o których nigdy nie zapominano, ładowano już w pośpie-
chu, ponieważ od strony Tenochtitlan nadciągała flotylla
pięciuset łodzi. Szczęście sprzyjało Hiszpanom. W mo-
mencie gdy Meksykanie zatrzymali się w odległości
dwóch strzałów z kuszy, od lądu powiał silny wiatr
i wspomagane wiosłami brygantyny staranowały flotyllę,
pozostawiając artylerzystom i strzelcom dokończenie
dzieła.
Jakkolwiek sukces grupy Sandovala był tylko poło-
wiczny — nie potrafiła się ona uporać z przeszkodami
wodnymi przez cały dzień — to jednak związanie części
sił meksykańskich w rejonie Ixtapalapan ułatwiło Cri-
stóbalowi de Olid natarcie na groblę. Widząc na jeziorze
statki, jego żołnierze brawurowym atakiem zdobyli wiele
barykad i otwartych przepustów, kiedy zaś brygantyny
wróciły z pościgu za łodziami i rozpoczęły ostrzeliwanie
Xoloc u zbiegu odnóg grobli idących z Coyohuacan
i Ixtapalapan, oddziały Olida zawładnęły całym odcin-
kiem grobli od Coyohuacan po Xoloc. 30 żołnierzy spośród
załóg brygantyn natychmiast wzmocniło grupę naciera-
jącą wzdłuż grobli, która mając wsparcie z jeziora
wypchnęła wojowników meksykańskich z „twierdzy",
będącej w rzeczywistości dwiema niewielkimi piramidami
otoczonymi murem. W odległości pół legua od Xoloc
zaczynały się przedmieścia Tenochtitlan. Pomimo bez-
przykładnej odwagi i poświęcenia tysięcy wojowników
zajmujących ten odcinek, ważny strategicznie punkt nie
został odzyskany, a spustoszenie czynione wśród stłoczo-
nych oddziałów przez wyładowane z brygantyn trzy duże
armaty zmusiło Meksykanów do ukrycia się w murach
miasta.
Nadzwyczaj pomyślny rozwój wydarzeń pociągnął za
sobą pewne korekty w planowanych działaniach. Wbrew
18
C o r t e s , op. cit., s. 148.
pierwotnym zamiarom przewidującym wycofanie się
brygantyn na noc do Coyohuacan, zakotwiczyły one obok
Xoloc. Część załóg obsadziła „twierdzę" i broniła wysu-
niętego przyczółka, rano otrzymując wsparcie 50 piechu-
rów, 15 kuszników i arkebuzerów oraz 7 lub 8 jeźdź-
ców z obozu Olida. Statkiem sprowadzono z obozu Sando-
vala proch, gdyż posiadany zapas spłonął na skutek
nieuwagi artylerzystów.
Desperackie ataki Meksykanów, trwające zarówno
w nocy, jak i następnego dnia, zakończyły się niepowo-
dzeniem, a ich sytuacja pogorszyła się dodatkowo po
przerwaniu grobli w pobliżu Xoloc i przeprowadzeniu
kilku statków na drugą stronę jeziora. Dotychczas za-
chodni skraj grobli był odsłonięty na ataki indiańskich
łodzi, z zachodniej części jeziora przypływały posiłki,
tam też uciekano przed ostrzałem ze statków. Teraz
skierowane tam cztery brygantyny nie tylko ubezpie-
czały flankę własnych wojsk, ale wraz z jednostkami
z przeciwległej strony urządzały rajdy wzdłuż grobli
i wokół miasta, podpalając zabudowania przedmieść,
a nawet wdzierając się kanałami w głąb Tenochtitlan.
Co prawda obrońcy szybko zablokowali palami wodne
drogi do miasta, nie zdołali jednak odzyskać panowania
nad jeziorem.
Inną, znacznie istotniejszą zmianę planów operacji sta-
nowiła decyzja o połączeniu wszystkich oddziałów znaj-
dujących się na froncie południowym. Grupa Sandovala,
tkwiąca ciągle w Ixtapalapan, nie miała większych wido-
ków na samodzielne zdobycie reszty miasta i 2 czerwca
opuściła swój obóz, aby przejść do Coyohuacan. Jed-
nakże w Mexicaltzinco została zaatakowana przez miej-
scowe oddziały, które przy pomocy flotylli z Tenochtitlan
przerwały groblę z zamiarem zatopienia przeciwnika.
Odgłosy walki sprowadziły dwie brygantyny i dopiero
po nich, niczym po moście, oddziały przeprawiły się przez
wyrwę.
Sześć dni ciągłych walk na grobli południowej zakoń-
czyło się ustabilizowaniem sytuacji w tym rejonie. Meksy-
kanie nie mieli szans na wyparcie Hiszpanów z zajmowa-
nych pozycji; brygantyny skutecznie organiczały aktyw-
ność indiańskich flotylli, nie dopuszczając ich w pobliże
Xoloc, gdzie wódz naczelny założył swój obóz. Cortes
przekonał się szybko, że jego armada spisuje się dosko-
nale jako siła pomocnicza, nie odegra natomiast decydu-
jącej roli w oblężeniu jako odrębna, samodzielna
formacja. Linia frontu przebiegała przez groblę i na
razie wojska oblężnicze nie były atakowane z innych
stron (nie licząc ataków na Sandovala), choć wierne
Meksykanom miasta Xochimilco, Culhuacan,
Ixtapalapan, Mexi-caltzinco, Cuitlahuac i Mixquic,
położone na tyłach zgrupowania wojsk hiszpańsko-
indiańskich, stanowiły realne zagrożenie. Na wszelki
wypadek rozlokowane w Coyohuacan wojska sojusznicze
i część żołnierzy będących odwodem wysuniętego obozu
w Xoloc, miały również zabezpieczać tyły.
Ostatnią zasadniczą korektę w pierwotnych planach
spowodowała wiadomość, jaka 6 lub 7 czerwca nadeszła
z obozu Pedra de Alvarado. Dowódca grupy zachodniej
informował, że na północnej grobli prowadzącej z Te-
nochtitlan do miasteczka Tepeyacac oraz na drugiej,
mniejszej, biegnącej nieco bardziej na zachód, trwa ni-
czym nie zakłócony ruch ludzi, a tym samym istnieje
możliwość wymknięcia się Meksykanów z zagrożonego
miasta. Wiadomość nie zaskoczyła oczywiście naczelnego
wodza, gdyż on sam nie przewidywał pełnej blokady
Tenochtitlan. Sądził iż szturmem z dwóch kierunków uda
mu się zdobyć miasto bez wyczerpującego oblężenia
albo liczył na wycofanie się obrońców pozostawioną im
wolną drogą. Za tym ostatnim przypuszczeniem przema-
wia komentarz Cortesa do przesłanej mu z Tlacopan
informacji: „pragnąłem bardziej ich wyjścia niż oni
(sami), bo na lądzie stałym mogliśmy o wiele łatwiej po-
radzić sobie z nimi niźli w wielkiej twierdzy, jaką mieli
na wodzie" 19 . Widocznie brak oznak wskazujących na
rychłe poddanie się lub ucieczkę Meksykanów kazał mu
zmienić zdanie, bowiem do Tepeyacac wysłany został
ranny Gonzalo de Sandoval z 23 jeźdźcami, 100 piechu-
rami oraz 18 kusznikami i arkebuzerami, którzy zamknęli
ostatnią drogę lądową łączącą Tenochtitlan ze światem.
Z pierwotnego składu grupy Cortes zatrzymał przy
sobie 50 żołnierzy stanowiących wspomnianą już gwardię
i wszystkich (?) Indian. Wskazywało to jednoznacznie, że
decydujący front będzie się znajdował na południu.
Pieczę nad małą, poprzerywaną w kilku miejscach
groblą, znajdującą się teraz między obozami Sandovala
i Alvarado, objęli wkrótce potem kapitanowie brygantyn
Cristóbal Flores i Gerónimo Ruiz de la Mota. Żywność,
broń i ewentualne posiłki docierać mogły do Tenochti-
tlan wyłącznie drogą wodną, coraz częściej nocą z obawy
przed szybkimi, ziejącymi pociskami statkami. Oblężenie
stało się faktem.
19
Tamże, s. 151.
PIERŚCIEŃ ZAGŁADY
Etap I
1
S a h a g u n , op. cit., s. 794.
front wysłanych zostało 50 tysięcy wojowników pod
dowództwem Ixtlilxochitła. Cortes powitał ich z rado-
ścią, zdawał sobie bowiem sprawę z trudności, jakie
napotykał Tecocoltzin: „starał się on przyciągnąć do
przyjaźni z nami wszystkich mieszkańców swego miasta
i prowincji, zwłaszcza dostojników, gdyż jeszcze nie
byli w niej (tj. przyjaźni do Hiszpanów) tak utwierdze-
ni, jak później... ; a ponieważ don Hernando... doceniał
łaskę, jaką mu okazano w imieniu Waszej Królewskiej
Mości, dając mu tak wielką władzę, choć byli inni,
którzy mieli do niej prawo przed nim, (toteż) czynił co
tylko mógł, aby wszyscy jego poddani przystąpili do
walki z tymi z miasta (Tenochtitlan) i dzielili z nami
niebezpieczeństwa i trudy" 2.
30 tysięcy nowo przybyłych wojowników wódz naczel-
ny zatrzymał przy sobie, resztę odesłał do obozów
Alvarado i Sandovala.
W dwa dni po bitwie o centrum Tenochtitlan powitał
on także posłów z Xochimilco, największego z miast za-
grażających w tym rejonie hiszpańskim tyłom, które
nie czekając na dalsze dowody słabości Meksykanów
pośpieszyło z deklaracją lojalności i oddało do dyspozycji
Hiszpanów własne oddziały. Podobnie postąpiło kilka
miast położonych w górach na północno-zachodnim
skraju Doliny Meksyku i poza nią, zamieszkanych przez
ludność Otomi.
Parę dni przerwy, jakie nastąpiły po 9 czerwca, wy-
korzystał Cortes na pewne zmiany organizacyjne. Naj-
istotniejszą było rozdzielenie flotylli brygantyn. Alva-
rado i Sandoval otrzymali po 3 statki, które miały
wspierać natarcia wzdłuż grobli (wydaje się, że w prze-
ciwieństwie do oddziałów Cortesa żołnierze grup zachod-
niej i północnej nie zdołali wedrzeć się do miasta),
a ponadto patrolować w dzień i w nocy jezioro w celu
4
D i a z d e l C a s t i 11 o, op. cit., s. 358.
stać się na jeden ze statków, skąd wyparto ich z wiel-
kim trudem. Zginął kapitan Juan de Portillo. Kapitan
drugiego statku Pedro Barba, były dowódca kuszników
i przyjaciel Cortesa, zmarł w parę dni później na sku-
tek ran. Straty wśród załóg nie są znane, wiemy tylko,
że wszyscy, którzy ocaleli, byli ranni 5 .
Podobna zasadzka przygotowana nieco później już się
nie udała, gdyż Cortes — dowiedziawszy się o niej od
wziętych do niewoli i przekupionych dostojników mek-
sykańskich — wysłał do akcji siedem brygantyn, które
rozgromiły flotyllę przeciwnika, biorąc wielu jeńców
i odstraszając Meksykanów od dalszych tego rodzaju
prób.
Głównym źródłem, z którego szła pomoc dla Meksy-
kanów, były wierne im nadal miasta Ixtapalapan, Cul-
huacan, Huitzilopochco, Mexicaltzinco oraz położone
nieco dalej na południe Cuitlahuac i Mixquic. Tę nie-
zależną enklawę na tyłach frontu południowego nękały
bezustannie oddziały z Chalco, aż w końcu — raczej
chyba pod wpływem hiszpańskich sukcesów niż presji
ze strony sąsiadów — w drugiej dekadzie czerwca
przedstawiciele sześciu państewek przybyli do Cortesa
prosząc z pokorą o darowanie win. Hiszpanom odpadł
niepokój o bezpieczeństwo tyłów; dodatkowo zyskali
tysiące łodzi i wojowników, źródło zaopatrzenia w żyw-
ność („bardzo nam potrzebne" — podkreślał wódz na-
czelny) oraz osiedle solidnych budynków z adobe
i drewna w obozie w Xoloc wzniesione siłami nowych
sojuszników.
Chinampanekowie, jak nazywano nieraz mieszkańców
sześciu miast-państw nawiązując do chinampas — pły-
5
Tamże, s. 358—359; inną w e r s j ę bitwy na jeziorze p o d a j e
T o r q u e m a d a , op. cit., s. 292. Nie jest to b y n a j m n i e j w y p a d e k
odosobniony, że j e d n o w y d a r z e n i e ma dwie lub więcej wersji,
choć n a j c z ę ś c i e j dotyczy to w y d a r z e ń m n i e j istotnych, nie decy-
d u j ą c y c h o ogólnym obrazie walk. Wszelako z d a r z a j ą się też
k o n t r o w e r s j e w sprawach zasadniczych.
wających ogrodów, niebawem po wejściu do walki do-
puścili się powtórnej zdrady, za którą zostali jednak
srogo ukarani. Razem z wojownikami z Xochimilco na-
wiązali kontakt z Meksykanami, rzekomo w celu przej-
ścia w odpowiednim momencie na ich stronę. Cuauhte-
moc przyjął propozycję ze zrozumiałą wdzięcznością, ale
kiedy po wpłynięciu wypełnionych wojownikami łodzi
w głąb miasta fałszywi alianci zamiast wesprzeć miejsco-
we oddziały walczące z Hiszpanami rzucili się do gra-
bienia domów oraz porywania kobiet i dzieci, riposta
Meksykanów była bezwzględna. Wycofana szybko z fron-
tu część wojowników, przy biernej postawie żołnierzy
hiszpańskich (jest prawdopodobne, że operacja została
przygotowana bez ich wiedzy) zdziesiątkowała Xochi-
milków i Chinampaneków, wielu z nich biorąc do nie-
woli. Wszyscy jeńcy, na rozkaz Cuauhtemoca i towa-
rzyszącego mu Mayehuatzina — tlatoaniego Cuitlahuac,
zginęli na kamieniu ofiarnym.
Tymczasem sytuacja na froncie południowym przy-
brała taki obrót, iż Cortes z dnia na dzień, a czasem
nawet z godziny na godzinę, spodziewał się kapitulacji
obrońców miasta. Opór napotykany w południowych
dzielnicach był raczej symboliczny. Wreszcie pewnego
dnia, gdy ruszyło zmasowane natarcie wspierane przez
ponad 100 tysięcy Indian, a 7 brygantyn i 3 tysiące
łodzi otrzymało zadanie związania przeciwnika walką
wokół miasta, osiągnięto rejon Świętego Dziedzińca bez
najmniejszej potyczki. Żaden z zasypanych poprzedniego
dnia przepustów i kanałów nie był oczyszczony, na
drodze nie wyrosła ani jedna barykada. Obrona koncen-
trowała się natomiast wokół ulicy biegnącej wzdłuż osi
wschód — zachód. Na północ od niej rozciągało się
Tlatelolco.
Wódz naczelny uformował swe oddziały w trzy ko-
lumny i wydał rozkaz atakowania równoległymi ulicami
w kierunku północno-zachodnim. Po całodziennym bo-
Wojownik
z osobistym
ekwipunkiem
Stroje
wojenne
dostojników
indiańskich
Brygantyny w okolicach Tetzcoco
Brygantyny w walce
Boje na grobli p o ł u d n i o w e j
Oblężenie Tenochtitlan
Próba p o j m a n i a Cortesa p o d c z a s b i t w y
30 c z e r w c a 1521
Ujęcie Cuauhtemoca
Zdobywca Meksyku -
H e r n a n Cortes
K o ś c i ó ł na g r u z a c h
indiańskiej świątyni
w Tlatelolco
ju opanowano trzy z sześciu lub siedmiu kanałów,
a późnym popołudniem oddziały odeszły do Xoloc z za-
garniętymi łupami. Nazajutrz operacja została powtó-
rzona: „wszędzie, gdzie wchodziłem z ludźmi, nie poja-
wił się żaden opór; nieprzyjaciele wycofywali się tak
szybko, iż zdawało się, że zdobyliśmy trzy czwarte
miasta... ; i poprzedniego dnia i tego uważałem za pew-
ne, że poddadzą się... ale... nie spotkaliśmy się z żad-
nym pokojowym znakiem z ich, strony" 6.
Exodus mieszkańców Tenochtitlan do Tlatelolco roz-
począł się już w pierwszych dniach czerwca, kiedy
zawiodły nadzieje na powstrzymanie ataków na południo-
wej rubieży miasta, mimo iż „ściągnięto tam wojowni-
ków z dzielnic północnych i zachodnich. Dopóki Alva-
rado i Sandoval nie dysponowali brygantynami, ich
natarcia nie zagrażały miastu, ale po rozdzieleniu flotylli
zaszła konieczność wzmocnienia obrony także na ich
kierunkach. Wycofano więc część wojowników z frontu
południowego. Jednak mało skuteczna obrona stanowiła
tylko jedną z przyczyn błyskawicznych postępów grupy
Cortesa. O innych informują częściowp annały Tlatelol-
ków spisane około 1528 roku. Według nich jeszcze pod-
czas walk w Huitzilan, na południowym skraju Te-
nochtitlan, Tenochkowie „zaczęli zabijać jedni drugich.
Mówili do siebie: »Gdzie są nasi wodzowie? Czy choć
jeden raz wystrzelili? Czyż dokonali jakichś mężnych
czynów?« Nagle pojmali czterech: na przodzie szli ci,
którzy ich zabili. Zabili Cuauhnochtli, kapitana z Tla-
catecco, Cuapana, kapitana z Huitznahuac, oraz (dwóch)
kapłanów — kapłana z Amantlan i z Tlalocan" 7.
8 Tamże, s. 815—816.
otomi, zasłużony w walkach z grupą Alvarado, „kładł
na siebie różne przebrania, aby go (wrogowie) nie roz-
poznali" 9.
Z kolei Hiszpanie przebierali się w stroje indiańskie
i to bynajmniej nie tylko w „pancerze" ichcahuipilli.
Nosili m. in. pióropusze, jak Rodrigo de Castaneda.
z grupy Sandovala, którego ze względu na odwagę zwa-
no Xicotencatlem. Cel tej maskarady wyjaśnia meksy-
kański kronikarz: „A Hiszpanie nie ukazywali się w swej
prawdziwej postaci. Stroili się jak ludzie stąd. Wkła-
dali oznaki wojenne, okrywali się bawełnianymi płasz-
czami, żeby oszukać ludzi; szli całkiem zakryci i w ten
sposób wprowadzali w błąd" 10. Pomyłka kosztowała za-
zwyczaj drogo, o ile bowiem Meksykanie nauczyli się
walczyć z Hiszpanami skrycie w obawie przed bronią
palną i kuszami, o tyle nie czuli żadnego respektu przed
ich sojusznikami i nacierali na nich otwarcie i śmiało.
Niezależnie od autoreklamy i przesady w relacji
Tlatelolków, wartość bojowa oddziałów rekrutujących
się z północnych części miasta znajduje potwierdzenie
zarówno w przebiegu walk na froncie zachodnim i pół-
nocnym, jak i w opinii mieszkańca Tenochtitlan, który
wspominając o ucieczce Tenochków do Tlatelolco dodał:
„Działo się to wtedy, kiedy Pedro de Alvarado zaatako-
wał Iliacac, leżące na drodze do Nonohualco, ale nic nie
mógł zdziałać. Jakby rzucili się na skałę: albowiem ci
z Tlatelolco byli ludźmi bardzo dzielnymi" 11.
Przyjęta przez Alvarado zasada nieoddawania raz zdo-
bytych pozycji oraz duża ilość kanałów w tej części
miasta nadały walkom na froncie zachodnim szczegól-
nie zacięty charakter. Walczący tam właśnie Diaz del
Castillo pozostawił w swej relacji sugestywny obraz wy-
siłków, jakie czynili. Meksykanie, aby rozbić jedyne
9
Tamże, s. 795.
10
Tamże, s. 802.
11
Tamże, s. 794—795.
znajdujące się w pobliżu ich linii obronnych ugrupowa-
nie hiszpańskie, przerwać blokadę, a następnie skiero-
wać wszystkie siły przeciw innym obozom.
Pierwszą groźniejszą próbę przejęcia inicjatywy,
jeszcze przed 16 czerwca (dokładnej daty nie sposób
ustalić), ujawnili Hiszpanom wzięci do niewoli dowódcy
meksykańscy. Plan Cuauhtemoca przewidywał zlikwi-
dowanie grupy Alvarado przy współudziale oddziałów
z Tlacopan, Azcapotzalco i Tenayocan, w drugiej zaś
fazie zaatakowanie Cortesa i Sandovala we współdziałaniu
z wojskami „dziewięciu miast znad jeziora" (zapewne
chodziło m.in. o Chinampaneków). Uprzedzeni Hiszpanie
nie dali się zaskoczyć ani na grobli, ani w Tlacopan.
Ataki ponawiane przez kilka dni i nocy, o różnych po-
rach, raz w całkowitej ciszy, kiedy indziej przy akompa-
niamencie przeraźliwych krzyków, gwizdów i dźwięków
instrumentów spełzły na niczym.
Pewnej niedzieli (16 czerwca?) Meksykanie zastoso-
wali odmienną taktykę. Wysunięty dość daleko w głąb
Tlatelolco oddział wartowniczy zaatakowany został od
strony znajdującego się w przodzie dużego kanału, z bo-
ku — spomiędzy zrujnowanych domów, oraz od tyłu — co
odcięło mu powrót na groblę. Na szczęście w obozie na
grobli nocowała już w tym czasie połowa jeźdźców
i Tlaxcaltecy, którzy przebili się do otoczonych żołnie-
rzy i — jak się zdawało — wspólnym wysiłkiem wyparli
Meksykanów poza barykadę i kanał. Obrońcy nie przery-
wali walki, ale cofali się dość szybko. Dopiero po pew-
nym czasie, kiedy bój przeniósł się między duże domy
i piramidy, nastąpiło potężne przeciwuderzenie, które
ostudziło euforię Hiszpanów. Zwarty początkowo szyk
obronny załamał się przy kanale, ponieważ w miejscu,
gdzie się przeprawili, była już flotylla łodzi. Trzeba było
szukać innej przeprawy. Gdy ją znaleziono, okazało się,
że w dnie stosunkowo płytkiego kanału wykopane były
głębokie doły — żołnierze tracili grunt pod nogami, to-
nęli; „wtedy uderzyły na nas łodzie i Meksykanie schwy-
tali pięciu spośród naszych towarzyszy i żywych zabrali
do Cuauhtemoca" 12.
Ratunek nadszedł nie ze strony brygantyn, które śpie-
sząc na pomoc bocznymi kanałami utknęły na grubych
palach wbitych w dno i z trudem odpierały ataki łodzi,
zasypywane jednocześnie pociskami z płaskich dachów,
lecz ze strony jeźdźców i części sojuszników, którzy nie
zdążyli przekroczyć kanału (jedyny jeździec, jaki znalazł
się po drugiej stronie, zginął wraz z koniem), a teraz wy-
parli Meksykanów ze zbawczego brzegu. Pościg za wy-
cofującymi się na groblę oddziałami trwał aż do obozu,
gdzie do walki włączyła się artyleria.
Wiadomość o klęsce tak zaniepokoiła Cortćsa, iż pośpie-
szył do Tlacopan, aby osobiście udzielić Alvarado repry-
mendy za niewypełnienie wielekroć powtarzanego roz-
kazu zasypywania kanałów natychmiast po ich zdoby-
ciu. Podejrzewał ponadto, że przyczyną porażki była
brawura i rywalizacja w szybkości posuwania się ku
centrum Tlatelolco, jaka toczyła się między żołnierzami
frontów południowego i zachodniego. Na miejscu jed-
nak zmienił zdanie: „naprawdę byłem zdumiony, jak da-
leko wdarł się on do miasta — pisał potem — i ile złych
przejść i mostów zdobył. Zobaczywszy to nie przypisy-
wałem mu takiej winy, jaką wcześniej zdawał się pono-
sić" 13. W ciągu następnych czterech dni, przy sporych
stratach, przeszkoda wodna została opanowana i zasypana.
Ocena codziennych niemal bojów, zwłaszcza jeśli uz-
nano je za porażki, uzależniona była nie tyle od wyso-
kości strat w ludziach, ile — jak się zdaje — od stopnia
zagrożenia całej grupy oraz wielkości odzyskanego przez
przeciwnika terenu. Ponieważ nikt nie prowadził reje-
strów zabitych, a dane kronikarskie są wyrywkowe i z re-
guły różnią się między sobą, trudno powiedzieć, ile ofiar
12
Diaz del C a s t i l l o , op. cit., s . 360.
13 Cortes, op. cit., s. 160.
pochłaniał przeciętny dzień wojny. Sądząc na podstawie
informacji Diaza del Castillo, który pisząc o przegranej
bitwie wokół kanału wspomina wyłącznie zabitego
jeźdźca, dwóch wioślarzy z brygantyn i pięciu żołnierzy
wziętych do niewoli, porażka oceniona jako poważna po-
ciągnęła za sobą stosunkowo niskie straty. Więcej, bo
sześciu ludzi, zginąć miało podczas późniejszych, zwy-
cięskich walk o kanał 14.
Przeciętne straty hiszpańskie były więc raczej nie-
wielkie, choć w miarę upływu czasu powodowały spory
ubytek sił. Z całą pewnością o wiele więcej ginęło sojusz-
ników, tu wszakże — podobnie jak w przypadku Meksy-
kanów — brak jest jakichkolwiek danych. Ze źródeł
indiańskich wiadomo natomiast, iż w tej fazie walk
na froncie zachodnim (i może północnym?) przynajmniej
dwukrotnie Meksykanie pojmali po kilkunastu jeńców (raz
mowa jest o piętnastu, kiedy indziej o osiemnastu
Hiszpanach), których stracono w świątyniach Tlatelolco 15.
Według Diaza del Castillo jeszcze raz — 24 czerwca,
w rocznicę powrotu Cortesa z Cempoallan do Tenoch-
titlan — Cuauhtemoc próbował przechwycić inicjatywę
w swoje ręce. Nasilonym walkom na wszystkich frontach
przez dwie kolejne noce towarzyszyły ataki na obozy
hiszpańskie, na skutek ciemności pozbawione wsparcia
brygantyn, a trzeciego dnia rano nastąpiło silne uderze-
nie na froncie zachodnim. 120 żołnierzy strzegących jak
zwykle wysuniętej pozycji, chociaż zostali „na poły roz-
bici i pokonani", zdołało uformować szyk obronny i wy-
cofać się pod osłoną salw z kusz i arkebuzów. Swit umoż-
liwił też wejście do akcji brygantyn, które powstrzy-
mały na grobli napór meksykański. Zginęło ośmiu żoł-
nierzy. Wśród dziesiątków rannych znalazł się również
Pedro de Alvarado. W opinii uczestnika wydarzeń od-
wrót udał się wyłącznie dzięki nieobecności na grobli in-
14
D i a z d e l C a s t i l l o , op. cit., s. 359—361.
15
S a h a g u n, op. cit., s. 797; T o r q u e m a d a, op. cit., s. 284.
diańskich sojuszników, którzy nie potrafili w takich sy-
tuacjach zachować dyscypliny i porządku.
Pomimo okresowej aktywizacji wojsk meksykańskich,
w końcu czerwca położenie oblężonych wydawało się
Hiszpanom beznadziejne. Oddziały Alvarado systematycz-
nie docierały w okolice tianquiztli — wielkiego placu
targowego w Tlatelolco. Wojska Cortesa, po opanowaniu
części ulicy łączącej Święty Dziedziniec w Tenochtitlan
z groblą zachodnią, prowadziły działania w dzielnicach
okalających plac targowy od południowego wschodu.
Jednak stłoczeni na ograniczonej przestrzeni Meksykanie,
nie zważając na brak żywności i słodkiej wody, z uporem
odrzucali propozycje kapitulacji. Hiszpanie, wykorzystu-
jąc fakt, że Tlatelolco formalnie stanowiło odrębne mia-
sto-państwo, usiłowali nawet skłonić Tlatelolków do
przerwania wojny i pozostawienia Tenochków samym
sobie. Bez powodzenia. W tej sytuacji powzięto decyzję
przeprowadzenia 30 czerwca generalnej ofensywy na
centrum Tlatelolco. Później wódz naczelny będzie twier-
dził, że decyzję wymogli na nim żołnierze i oficerowie,
którym przewodził skarbnik królewski Julian de Alde-
rete, lecz wolno sądzić, iż podsycane sukcesami emocje,
jakie łączyły się z rocznicą „smutnej nocy", udzieliły się
także jemu. Jakkolwiek zarówno oficerowie z obozu Cor-
tesa, jak i dowódcy dwóch pozostałych frontów mieli
możliwość wypowiedzenia swych opinii o planowanej ope-
racji, nikt inny tylko on właśnie miał głos rozstrzygający
w kwestiach o znaczeniu strategicznym. Do takich zaś na-
leżała ofensywa, po której spodziewano się zepchnięcia
Meksykanów w północno-zachodni skraj Tlatelolco, gdzie
ich szanse na dłuższy opór zmalałyby do minimum. Po-
wstałyby również warunki do przeniesienia wszystkich
obozów na plac targowy, co zakończyłoby uciążliwe na-
tarcia i odwroty, a ponadto zapewniłoby dużo większą
skuteczność działania dzięki koncentracji sił i środków.
Plan operacji, przesłany 29 czerwca z obozu w Xoloc
do Tlacopan i Tepeyacac, przewidywał jednoczesny atak
wszystkich grup, łącznie z brygantynami i flotyllami
sprzymierzeńców, przy czym decydującą rolę odegrać
miała grupa Cortesa uzupełniona 80 piechurami ściąg-
niętymi z frontu zachodniego. Niezbyt jasna jest rola
wyznaczona grupie Sandovala. Zgodnie z relacją Cor-
tesa Gonzalo de Sandoval powinien udać się z 10 jeźdźca-
mi, 100 piechurami oraz 15 kusznikami i arkebuzerami
do obozu Alvarado, aby pomóc temu ostatniemu w prze-
łamywaniu mocnej linii obronnej stworzonej znów wzdłuż
kanału, nad którym wcześniej poniósł on pamiętną po-
rażkę. Tam też skierowane zostały trzy brygantyny
z frontu północnego. W Tepeyacac pozostać miało
10 jeźdźców oraz chyba przynajmniej część oddziałów
sojuszniczych, których zadanie polegało na upozorowa-
niu zwijania obozu w celu wyciągnięcia Meksykanów
z miasta i rozbicia ich na lądzie stałym. Byłby to zatem
powrót do wariantu taktycznego zarzuconego w począt-
kach czerwca. Szkopuł jednak w tym, że ta część planu
nie znajduje potwierdzenia w opisach walk pozostawio-
nych przez Diaza del Castillo i innych kronikarzy. Wy-
nika z nich natomiast, iż Sandoval dowodził natarciem
wzdłuż grobli północnej.
W niedzielę 30 czerwca, po mszy, z Xoloc wypłynęło
7 brygantyn i ponad 3 tysiące indiańskich łodzi. Oddziały
piesze bez przeszkód dotarły do centrum Tenochtitlan
i w pobliżu szerokiej ulicy prowadzącej w kierunku Tla-
copan uformowały się w trzy kolumny. Miały one nacie-
rać trzema równoległymi ulicami na północ, ku tian-
quiztli. Najszerszą ulicą posuwał się Julian de Alderete
z 70 piechurami i 15—20 tysiącami sojuszników, dużą
liczbą Indian wyposażonych w narzędzia do niwelacji te-
renu oraz 7—8 jeźdźcami stanowiącymi ariergardę. Drugą
ulicą atakowali Andres de Tapia i Jorge de Alvarado
z 80 żołnierzami i ponad 10 tysiącami Indian. Trzecią ko-
lumnę złożoną ze 100 piechurów (w tym 25 kuszników
i arkebuzerów) oraz „ogromnej liczby naszych przyja-
ciół" prowadził Cortes, który wybrał dla siebie ulicę naj-
węższą, z kanałami po obu stronach. Miał w odwodzie
8 jeźdźców. Na ulicy do Tlacopan pozostawiono dwie ar-
maty pod ochroną 8 innych jeźdźców.
Natarcie od początku rozwijało się bardzo obiecująco.
Przy silniej bronionych przepustach i barykadach drogę
oczyszczały małe armatki; zorganizowany ogień z arke-
buzów i salwy z kusz rozdzierały szeregi oddziałów mek-
sykańskich. Tłumy sojuszników, opanowując zabudowa-
nia i wyloty bocznych ulic, skutecznie osłaniały flanki
grupy szturmowej. Kolumna dowodzona przez Cortesa
rozciągnęła się znacznie w wąskiej uliczce i w pewnym
momencie wódz naczelny, walczący pieszo, postanowił
opuścić czoło, aby wesprzeć z około 20 żołnierzami idą-
cych w tyle Indian, którzy nie mogli poradzić sobie z ja-
kimś silniejszym atakiem Meksykanów. Szybkie tempo
natarcia wymagało zwrócenia bacznej uwagi na zabezpie-
czenie tyłów. Wkrótce nadeszła wiadomość, że szpica zna-
lazła się w pobliżu placu targowego i słyszy odgłosy walk
na odcinkach Alvarado i Sandovala. Kiedy jednak Cor-
tes zdecydował się po chwili powrócić na czoło kolumny,
natknął się na kanał o szerokości 10—12 kroków, prak-
tycznie nie zasypany. Po wodzie pływały kawałki dre-
wna i faszyna, umożliwiające wprawdzie przejście na
drugą stronę, ale jedynie „powoli i ostrożnie". Tymcza-
sem ze świątyń odezwały się bębny i piszczałki wzywa-
jące wojska meksykańskie do kontrataku.
Zaskoczone niezwykle gwałtownym oporem, a następ-
nie przeciwuderzeniem kolumny hiszpańskie zaczęły po-
śpiesznie cofać się, napotykając teraz na drodze nieopa-
trznie pozostawione przeszkody. Kanał, przy którym za-
trzymał się Cortes, natychmiast wypełnił się ciałami
uciekających, a po obu jego stronach pojawiły się dzie-
siątki łodzi. Niespodziewanie dowódca dostał się w wir
walki i został otoczony przez wojowników usiłujących
pojmać go żywcem. Rannego w nogę wyrwał z rąk ja-
kiegoś Meksykanina (i, jak twierdzili niektórzy, z uści-
sku duszącej go starej kobiety) żołnierz nazwiskiem Olea,
sam ginąc pod ciosami indiańskich mieczy. Na pomoc
rzucili się walczący opodal Ixtlilxochitł oraz tlaxcaltecki
dowódca Tecamacatzin. Ciężko ranny został żołnierz Ler-
ma; Cristóbala de Guzman, pokojowca Cortesa, który
przedzierał się do swego pana z koniem, Meksykanie
uprowadzili. Wreszcie dowódcy straży przybocznej Anto-
niowi de Quifiones udało się wydostać wodza z tumultu.
Eskortująca go grupka żołnierzy wycofała się grząską
uliczką, gdzie trwała bitwa z nadciągającymi z bocz-
nych kanałów oddziałami przeciwnika. Jeszcze któryś
z jeźdźców usiłował dotrzeć do Cortesa z koniem, lecz
zwierzę padło rażone piką. Dopiero po wydostaniu się na
szeroką, pozbawioną błota i nie zagrożoną atakami ło-
dzi ulicę do Tlacopan można było uporządkować szyki
i wydać rozkaz wycofania się z Tlatelolco.
Zanim gońcy zawiadomili o decyzji Juliana de Alde-
rete i Andresa de Tapia, skarbnik królewski jako pierw-
szy doświadczył na sobie chwytu psychologicznego zasto-
sowanego przez Meksykanów. W trakcie walki rzucono
żołnierzom pod nogi kilka głów z okrzykiem wskazują-
cym, iż jedna z nich należy do Malinche — Cortesa.
W tym wypadku mistyfikacja szybko wyszła na jaw, ale
pewności zabrakło, kiedy cofające się w kierunku Xoloc
oddziały dostrzegły ponad piramidami słupy dymów
zwiastujące składanie ofiar, a walczący w pierwszej linii
wojownicy ponownie cisnęli okrwawione głowy wykrzy-
kując, że Tonatiuh (tj. Alvarado), Sandoval oraz inni ofi-
cerowie nie żyją. „Mówią, że wtedy Cortes upadł na du-
chu dużo bardziej niż wcześniej i łzy trysnęły z oczu
jego i wszystkich, których miał przy sobie"16. On sam
komentował tę chwilę dość lakonicznie: „poszliśmy do
16
Diaz del Castillo, op. cit., s. 369.
naszego obozu nieco wcześniej niż zwykliśmy wracać
w inne dni, w wielkim smutku, ponieważ (Meksykanie)
mówili nam również, że brygantyny zostały stracone, bo
ci z miasta zaszli nas w łodziach "od tyłu"17.
O tym, iż był to kolejny bluff, dowiedziano się w kilka
godzin później.
Wydarzenia na innych frontach miały przebieg mniej
dramatyczny i pociągnęły za sobą dużo mniejsze straty.
Grupa Alvarado, która podeszła pod plac targowy, także
zmuszona została do odwrotu, ale Hiszpanie szybko ode-
słali do tyłu oddziały sojusznicze i nie pozwolili Meksy-
kanom rozbić swoich szyków. Tlaxcaltecy wycofali się
chętnie, „gdyż jak zobaczyli pięć głów naszych towa-
rzyszy spływających krwią, a Meksykanie mówili, że za-
bili już Malinche, Sandovala i wszystkich teules, jakich
oni ze sobą prowadzili, i tak samo uczynią z nami i Tlax-
caltekami, przestraszyli się poważnie" 18 . Pod naporem
przeciwnika oddziały Alvarado cofnęły się aż do Obozu
i dopiero tam, kierując ogień z dwóch strzelających na
przemian armat na wypełnioną wojownikami groblę, po-
wstrzymały natarcie. Bój toczył się jednak nadal.
W tym samym czasie załogi brygantyn starały się ura-
tować statki zablokowane w kanałach na przedmieściach
Tlatelolco. Kapitanowi Juanowi de Limpias Caravajal
udało się po raz pierwszy w dziejach oblężenia przeła-
mać zapory i wymknąć się z pułapki. Inną jednostkę oca-
liła pomoc kapitana Juana Jaramillo. Wszystkie załogi
poniosły wszakże straty w zabitych i rannych.
Zarówno na froncie zachodnim, jak północnym ataki
Meksykanów przybrały na sile po rozbiciu grupy Cor-
tesa. Sandoval, trzykrotnie ranny, wyprowadził swe od-
działy wąską groblą do Tepeyacac, oddał dowództwo
Luisowi Marin i z dwoma jeźdźcami popędził wokół
jeziora do wodza naczelnego. I jemu rzucano głowy
17
C o r t e s , op. cit., s. 165.
18
D i a z d e l C a s t i 11 o , op, cit., s. 367,
Hiszpanów sugerując, że należą do Tonatiuha, Malinche
i ich oficerów.
„Jak tylko Sandóval zobaczył Cortesa, rzekł:
— Ach, panie kapitanie, cóż to jest? Czy takie są rady
i sposoby wojenne, jakie nam zawsze dawałeś? Jakże
zdarzyło się takie nieszczęście?
A Cortes odrzekł przez łzy płynące mu z oczu:
— Och, synu Sandovalu, moje grzechy to sprawiły,
lecz nie jestem tak winny, jak mnie osądzają wszyscy
nasi kapitanowie i żołnierze, gdyż to skarbnik Julian de
Alderete, któremu rozkazałem zasypać tamto przejście,
gdzie nas rozbili, nie uczynił tego, bo nie przywykł do
wojen ani nawet do tego, by być podkomendnym ka-
pitanów!"19
Doszło do ostrej wymiany zdań między wodzem na-
czelnym i oskarżanym niesłusznie skarbnikiem. Okolicz-
ności nie sprzyjały wszelako ustalaniu odpowiedzial-
ności — nadal brak było wieści z frontu zachodniego,
gdzie zaraz po przybyciu do Xoloc wysłany został Andres
de Tapia z trzema jeźdźcami. Cortes zdecydował się wy-
słać tam jeszcze Sandovala i Francisca de Lugo. Gdy do-
tarli oni do celu około godziny szóstej po południu, wo-
kół obozu Alvarado toczyły się nadal zacięte walki na
lądzie i na wodzie — dobiegało końca wycofywanie się
oddziałów i odblokowywanie brygantyn.
Na oczach umęczonych żołnierzy Cortesa rozegrał się
tragiczny finał. „Kiedy wycofaliśmy się wreszcie w pobli-
że naszych kwater, i przebyliśmy już wielki rów, w któ-
rym było dużo wody i nie mogły dosięgnąć nas strzały,
włócznie i kamienie... , ponownie zabrzmiał bardzo żałośnie
bęben Huitzilopochtli i mnóstwo muszli i rogów... Spoj-
rzeliśmy na wysoką cu (tj. świątynię), gdzie na nich grali
i zobaczyliśmy, że siłą prowadzą po stopniach w
górę naszych towarzyszy pojmanych podczas klęski zadanej
19 Tamże, s. 369—370.
Cortesowi i że wiodą ich, aby złożyć w ofierze. A ,gdy
mieli ich już na górze, na placyku znajdującym sią obok
świątyni, gdzie były ich przeklęte bożki, dojrzeliśmy, że
wielu z nich wkładają na głowy pióropusze i każą im
tańczyć przed Huitzilopochtli z czymś w rodzaju wachla-
rzy, a zaraz po tańcu kładą ich na plecy, na kamie-
niach, nieco wydłużonych, jakie mieli do składania ofiar,
i nożami z obsydianu rżną im piersi i wyrywają rusza-
jące się serca..., ciała zaś strącają nogami w dół po
stopniach... Jak ujrzeliśmy te okrucieństwa, wszyscy z
na-szego obozu i Pedro de Alvarado, Gonzalo de San-
doval i wszyscy pozostali kapitanowie... mówili do siebie:
»Och, Bogu dzięki, że to nie mnie wzięli dzisiaj
na ofiarę«" 20.
W pamięci Meksykanów dzień 10-Ehecatl, dziewiętna-
sty w miesiącu Tecuilhuitontli, zapisał się jako wielkie
święto bogów, którym złożono w ofierze 53 Hiszpanów,
4 konie i setki hiszpańskich sprzymierzeńców. Na podsta-
wie źródeł indiańskich trudno zorientować, się w rze-
czywistych rozmiarach strat. Cortes pisał w liście do króla
Hiszpanii, z pewnością zaniżając liczby, że feralnego dnia
zginęło 35—40 Hiszpanów i ponad 1000 sojuszników,
a z górą 20 żołnierzy odniosło rany. Donosił też o utracie
małej armaty, wielu kusz, arkebuzów i innej broni 21 .
Diaz del Castillo miał poważniejsze niż kiedykolwiek
kłopoty z ustaleniem, ilu żołnierzy, z której grupy i w jaki
sposób poniosło śmierć, bowiem na kilkunastu kartach
swej relacji raz podawał, że z samej tylko grupy Cortesa
ubyło ponad 66 żołnierzy i 8 koni, potem mówił o 62
Hiszpanach złożonych w ofierze, aby wreszcie stwierdzić,
iż ponad 60 żołnierzy i 8 koni zginęło ogółem na trzech
frontach. W innym zaś miejscu, znowu pisząc, że to
Cortesowi porwano sześćdziesięciu kilku ludzi, precyzo-
wał: „z powodzeniem mogę powiedzieć — sześćdziesięciu
ośmiu, gdyż tylu ich było, jak potem dokładnie poli-
20
Tamże, s. 371—372.
21
C o r t e s , op. cit., s. 164.
czono". Osobno wspomina on o 6 zabitych z grupy San-
dovala, nic nie mówiąc o stratach na froncie zachodnim,
wyjąwszy 3 żołnierzy z załogi jednej z brygantyn. Przy-
znaje natomiast, że mało kto wyszedł z bitwy bez szwan-
ku. Niektórzy, jak na przykład kapitan Cristóbal Flores,
którego brygantyna znalazła się w ciężkich opałach na
froncie północnym, umierali dopiero po paru dniach.
Pewnym pocieszeniem mógł być fakt uratowania się
wszystkich statków. Zmalała za to o ponad połowę liczba
łodzi indiańskich sojuszników 22.
E t a p II
Meksykanie za wszelką cenę starali się zdyskontować
sukces i przekształcić wygraną bitwę w zwycięski koniec
wojny. Wieczorem i nocą obsadzili ponownie cały teren
wydarty im podczas trzech tygodni. Linie obronne prze-
sunięte zostały w pobliże obozów hiszpańskich —
z Xoloc żołnierze widzieli w odległości dwóch strzałów
z kuszy ogniska i posterunki meksykańskie. Rozkaz Cor-
tesa, wstrzymujący wszelkie działania zaczepne, umożli-
wił obrońcom oczyszczenie przepustów i kanałów oraz
odbudowanie barykad, znacznie większych i mocniej-
szych niż wznoszone dotąd. Przez kilka dni i nocy nie
ustawały brawurowe ataki na zamienione w fortece obozy.
Trwała także wojna psychologiczna, obliczona przede
wszystkim na złamanie nadwerężonego morale wojsk
sojuszniczych. W czasie ataków Meksykanie rzucali
w stronę przeciwników poobcinane członki wziętych do
niewoli nieszczęśników, zasypywali Hiszpanów oraz ich
aliantów obelgami i groźbami, z których przebijała nie-
złomna pewność, że już niebawem ci, co przeżyją, zo-
staną zapędzeni do odbudowy Tenochtitlan. Co wieczór
22
Por. D i a z d e l C a s t i 11 o, op. cit., s. 366—367, 369, 373,
381; m i m o c h o d e m i w innym kontekście stwierdza on także, iż
po 30 czerwca „brakowało ponad 1200" w o j o w n i k ó w z w o j s k so-
juszniczych (s. 374).
z obozu na grobli zachodniej dostrzec można było wzno-
szące się nad świątyniami Tlatelolco dymy ognisk i ka-
dzideł; dobiegały stamtąd dźwięki instrumentów muzycz-
nych, śpiewy, okrzyki, a od czasu do czasu na oczach
przerażonych Hiszpanów odbywała się kolejna rytualna
egzekucja. „Całą noc płonęły stosy i zabijali kilku naszych
towarzyszy na ofiarę przeklętemu Huitzilopochtli czy
Tezcatlipoce, porozumiewali się z tymi bożkami, a one
odpowiadały, że jeszcze tej samej nocy albo rano wszyst-
kich nas wymordują... Kiedy słuchali tego nasi sprzy-
mierzeńcy, Tlaxcaltecy czy inni, widząc, że jesteśmy po-
bici i nie zwyciężamy jak zwykliśmy, uwierzyli im
w końcu" 23.
Cuauhtemoc przedsięwziął również akcję dyploma-
tyczną. Jego wysłannicy, zaopatrzeni w trofea w postaci
hiszpańskich głów lub skór zdartych z twarzy — wraz
z zarostem, łbów końskich itp., pośpieszyli do sprzymie-
rzonych z Hiszpanami miast, aby poinformować ich wład-
ców, że ponad połowa cudzoziemców już zginęła, a reszta
rychło pójdzie w ich ślady. Trofea stanowiły wymowną
przestrogę, iż jeśli nie opuszczą Cortesa, ściągną na
siebie zemstę hueytlatoaniego Tenochtitlan. Wezwanie do
udziału w ostatecznej rozprawie z Hiszpanami skierowano
też do miast-państw leżących poza Doliną Meksyku, m.in.
do Malinalco, gdzie Cuauhtemoc miał podobno krewnych
z linii matki, oraz do Cuixco. Włączenie się do wojny
obu tych państw mogło być zresztą uzgodnione wcześ-
niej, gdyż zaledwie w dwa dni po przegranej bitwie,
a więc 3 lipca, do obozu w Xoloc przybyli posłowie
z Cuauhnahuac prosząc o pomoc przeciwko wojskom
Malinalco i Cuixco, grasującym na ich ziemiach i mają-
cych zamiar uderzyć od południa na Hiszpanów.
Poselstwo wywołało konsternację. Nastrój przygnębie-
nia i niepewności panujący wśród żołnierzy nie sprzyjał
23 Tamże, s. 373.
misji z Cuauhnahuac, lecz Cortes — mimo sprzeciwu ofi-
cerów („mówili, że gubię siebie zabierając ludzi z obo-
zu") — zdecydował wysłać na pomoc zagrożonemu mia-
stu 80 piechurów i 10 jeźdźców. Podobnie jak przed ro-
kiem w Tlaxcallan, doraźne uwarunkowania nie zdołały
przesłonić mu ogólnego obrazu sytuacji, w której każdy
dodatkowy przejaw słabości mógł mieć następstwa dużo
bardziej poważne niż chwilowy brak kilkudziesięciu żoł-
nierzy na jednym z frontów. Andresowi de Tapia, do-
wódcy oddziału interwencyjnego, udało się wykonać za-
danie w wyznaczonym terminie dziesięciu dni. Wraz
z wojskami z Cuauhnahuac pokonał armię przeciwnika,
spustoszył okolice Malinalco i, nie próbując zdobywać
usytuowanego na stromej górze miasta, powrócił pod
Tenochtitlan.
Tyle powiedzieć można z całą pewnością o wydarze-
niach pierwszej połowy lipca. Pozostałe fakty, o nader
zagmatwanej chronologii, są albo niepewne, albo nie-
jasne i bardziej wymagają rekonstrukcji niż zwykłego
relacjonowania.
Z opisu Cortesa wynika, że Hiszpanie stosunkowo
szybko, ale i z dużą ostrożnością przechodzić zaczęli do
akcji zaczepnych, raczej dlatego, by Meksykanie „nie na-
brali większej pewności siebie i nie poczuli naszej sła-
bości", niż w celach ofensywnych. Przez mniej więcej
dwa tygodnie trwał stan względnej równowagi — oblę-
żeni wykazywali zwiększoną aktywność, lecz nie przy-
nosiła ona żadnych efektów, natomiast wojska oblegające
starały się trzymać przeciwnika w szachu, wychodząc
powoli z kryzysu, głównie psychicznego, spowodowanego
klęską.
Zupełnie inaczej okres ten wygląda w kronice Diaza
del Castillo, według którego w początkach lipca doszło
do masowej dezercji wojowników z Tlaxcallan, Cholollan,
Huexotzinco, Tetzcoco, Chalco i Tlalmanalco. Z ponad
24 tysięcy sprzymierzeńców (przypomnijmy, że liczeb-
ność wojsk indiańskich była w rzeczywistości znacznie
wyższa, tu jednak ważne są nie liczby, a proporcje) po-
zostało w sumie dwustu, w tym również najwyżsi do-
wódcy, m.in. Ixtlilxochitl, Chichimecatl, dwaj synowie
starego Xicotencatla, jakiś dostojnik z Huexotzinco. Wy-
jaśnili oni, iż powodem nagłego zniknięcia większości wo-
jowników był strach przed spełnieniem się meksykań-
skich gróźb, których realność potwierdzały rozmiary strat
poniesionych 30 czerwca, defensywna postawa Hiszpa-
nów oraz dawne przepowiednie... powieszonego Xico-
tencatla!
Cortesowi nie pozostało nic innego, jak czynem do-
wieść sojusznikom, że są w błędzie. Pomimo ogromnego
osłabienia Hiszpanie kontynuowali natarcie, odzyskując
nawet nieco terenu. Własnymi siłami prowadzili prace
inżynieryjne, zintensyfikowali patrole na jeziorze, aż
wreszcie około 12-13 lipca Ixtlilxochitl „przekonawszy się,
że faktycznie wracamy szybko do siebie i nie jest prawdą
to, co mówili Meksykanie, że w ciągu dziesięciu dni wy-
biją nas, jak im obiecywali Huitzilopochtli i Tezcatlipoca,
wysłał do swego brata don Hernanda (Tecocoltzina) wez-
wanie, aby natychmiast przysłał Cortesowi wszystkich
wojowników, jakich zdoła zebrać w Tetzcoco. W dwa
dni po wezwaniu przybyło ich ponad dwa tysiące... Wró-
ciło także wielu Tlaxcalteków ze swymi kapitanami
i kacykiem z Topoyanco, imieniem Te(ca)paneca, jako
głównodowodzącym, a ponadto przybyło wielu Indian
z Huexotzinco i nieliczni z Cholollan".
Do zgromadzonych Indian wódz hiszpański wygłosił
mowę, tłumaczoną na żywo przez Malintzin i Aguilara:
„Mówił, iż powinni zawierzyć i być pewni dużej życzli-
wości, jaką Cortes zawsze ich darzył i darzy, tak z po-
wodu służenia Jego Królewskiej Mości, jak i dobrych
uczynków nam wyświadczonych, i że jeśli rozkazał im
— odkąd przybyliśmy do tego miasta — niszczyć wraz
z nami Meksykanów, to zamiarem jego było, by przy-
niosło im to korzyść i aby wrócili do swego kraju bogaci,
zemściwszy się na wrogach, i żebyśmy nie zdobyli tego
wielkiego miasta tylko na własną rękę. A ponieważ odno-
sili się do nas dobrze i we wszystkim nam pomagali, to
— jak sami widzieli — co dzień kazaliśmy im usuwać
się z grobli, aby bez nich móc swobodniej walczyć. I że
już nie raz im mówił i ogłaszał, iż tym, który daje nam
zwycięstwo i pomaga we wszystkim, jest Pan Nasz Jezus
Chrystus, w którego wierzymy i którego czcimy. Opusz-
czając zaś nas w najgorszym okresie wojny zasłużyli na
śmierć za pozostawienie i porzucenie swoich dowódców
w trakcie walk, lecz on przebacza im, jako że nie znają
naszych praw i porządków. Aby jednak lepiej to wszyst-
ko pojęli, niech zauważą, że będąc bez nich nadal burzy-
liśmy domy i zdobywaliśmy barykady. I że rozkazuje im
od tej chwili nie zabijać żadnego Meksykanina, chce bo-
wiem nakłonić ich do poddania się" 24.
Ten przykładowy wręcz popis hipokryzji odsłania
w sposób wyjątkowo wyraźny dodatkowe — poza stra-
chem — motywy dezercji. Jeżeli w ogóle do niej doszło,
w do powątpiewa się czasem z uwagi na fakt, iż nikt inny
nie wspomina o dramatycznym bądź co bądź epizodzie.
Milczy o nim przede wszystkim Cortes. Ale czy jest moż-
liwe, by Diaz del Castillo wymyślił po prostu całe, dość
szczegółowo przedstawione zajście? Raczej nie. Co naj-
wyżej, mógł przesadnie ocenić rozmiary dezercji i mylnie
zinterpretować jej przyczyny.
Sądząc na podstawie powikłanego opisu kronikarza,
dezercja nastąpiła w kilka dni po klęsce 30 czerwca,
a powrót Indian — około 15 lipca. Tę ostatnią datę
potwierdza umieszczona tuż przed opisem powrotu sojusz-
ników wzmianka o śmierci Cristóbala de Guzman, któ-
rego Meksykanie porwali „przed dwunastoma czy trzy-
nastoma dniami" i złożyli w ofierze jako ostatniego z jeń-
24 Tamże, s. 377.
ców hiszpańskich. Przy tej okazji powtarza się również
informacja, że „Huitzilopochtli gadał z nimi i obiecywał
im zwycięstwo; mieliśmy wszyscy zginąć do ośmiu dni".
Wiadomościom Diaza del Castillo można chyba zaufać,
gdyż czerpał je między innymi z relacji wziętych do
niewoli dostojników meksykańskich. Wprawdzie nie mówi
on, czy owe osiem lub — jak podawał kiedy indziej —
dziesięć decydujących dni liczyć od śmierci Guzmana, to
jest od 12—13 lipca, czy od jakiejś wcześniejszej daty,
jednak za pierwszą ewentualnością przemawia meksy-
kański kalendarz. 22 lipca kończył się miesiąc Hueyte-
cuilhuitl, ten sam, podczas którego rok wcześniej w Te-
nochtitlan świętowano zwycięstwo po wygnaniu Hiszpa-
nów do Tlaxcallan. Jest bardzo prawodopodobne, że wy-
czuleni na magiczne własności czasu Meksykanie zapo-
wiadali rozprawienie się z wojskami oblegającymi miasto
w ciągu miesiąca Hueytecuilhuitl. Wszelako już na 6—7
dni przed jego końcem hiszpańscy sojusznicy ochłonęli
na tyle, że zaczęli wracać na pole walki. Być może istniał
jakiś związek między zmianą postawy aliantów i powo-
dzeniem wyprawy pod Malinalco, z której Andres de
Tapia powrócił najpóźniej 14 lipca.
Wróćmy znowu do relacji Cortesa. Oto w dwa dni po
Tapii do obozu w Xoloc przybyli kolejni posłowie z prośbą
o pomoc. Teraz byli to Indianie Otomi z doliny Toluca,
przeciwko którym działania wojenne rozpoczęli Matlatzin-
kowie. Otomi informowali, że ich celem jest wyjście na
tyły Hiszpanów i rozbicie wespół z Meksykanami wojsk
oblężniczych. Wiedza Cortesa o położonym na zachód od
Doliny Meksyku mieście-państwie była prawie żadna.
Wiedział on tylko, iż chodzi o wielką „prowincję", ale
ponieważ od jakiegoś czasu także wojownicy meksy-
kańscy straszyli żołnierzy posiłkami z Matlatzinco, po-
traktował wiadomość z powagą i wysłał do doliny To-
luca Gonzala de Sandoval z 18 jeźdźcami i 100 pieszymi.
Alguacil mayor wziął ze sobą ponadto „ludzi Otomi,
naszych przyjaciół", czyli najprawdopodobniej jakieś
oddziały biorące udział w oblężeniu, a w trakcie bez-
pardonowej rozprawy z Matlatzinkami dysponował już
podobno 60-tysięczną armią sojuszniczą. Jeśli więc na-
wet spora część Tlaxcalteków, Acolhuakanów i Chalków
odeszła na pewien czas z frontu, Hiszpanie nie pozostali
bynajmniej sami.
Trwająca niespełna tydzień (?) ekspedycja zakończyła
się pełnym powodzeniem. W cztery dni po Sandovalu
przed Cortesem stawili się władcy Matlatzinco, Malinalco
i Cuixco, uznając hiszpańskie zwierzchnictwo nad swymi
państwami.
Wódz naczelny nie tylko przemilcza jakiekolwiek
perturbacje z sojusznikami, lecz sugeruje wręcz, że w okre-
sie osłabienia działań ofensywnych ze strony Hiszpanów
oni właśnie przejawiali większą inicjatywę. Jako przy-
kład podaje natarcie na miasto przeprowadzone wyłącznie
siłami Tlaxcalteków, do którego doszło podczas nieobec-
ności oddziału Andrósa de Tapia 25.
Jest jednak w relacji Cortesa coś, co łączy ją z wersją
wydarzeń zawartą we wspomnieniach jego żołnierza.
Pisze on mianowicie, że po upływie 45 dni oblężenia (tzn.
po 14 lipca, bowiem Cortes rozpoczyna rachubę 30 maja),
gdy spaliły na panewce podjęte uprzednio próby skłonie-
nia Meksykanów do kapitulacji, podjęto kroki zmierzające
z jednej strony do zapewnienia wojskom oblężniczym
większego bezpieczeństwa, z drugiej zaś — do zdecydo-
wanego pogorszenia sytuacji oblężonych. W praktyce
polegały one na systematycznym równaniu miasta z zie-
mią, „tak żebyśmy nie uczynili kroku naprzód nie zosta-
wiając wszystkiego zburzonego i nie robiąc z tego, co
było wodą — lądu stałego, bez względu na opóźnienie,
jakie mogło to za sobą pociągać" 26. Nie byłoby w tym
nic dziwnego, gdyby nie fakt, że „władcy i dostojnicy,
25 C o r t e s , op. cit., s. 160
26 Tamże, s. 169.
nasi przyjaciele", którzy zaaprobowali decyzję, musieli
przez 3—4 dni sprowadzać dopiero ludzi do jej realizacji.
Cortes mówi naturalnie o dodatkowych kontyngentach,
jakby do nowych zadań nie starczało Indian już przeby-
wających na frontach, ale brzmi to fałszywie zarówno
w kontekście danych dotyczących okresu sprzed 30 czerw-
ca, kiedy według niego samego tylko na froncie połud-
niowym było ponad 100 tysięcy sojuszników, jak
i w świetle relacji o przebiegu walk po 19—20 lipca. Bo
choć z naciskiem podkreśla, że dzięki posiłkom, mając do
dyspozycji ponad 150 tysięcy wojowników, natychmiast
uczynił znaczne postępy, to jednak nic nie wskazuje na
to, by nastąpiła jakaś istotna zmiana w sposobie prowa-
dzenia walki. Po prostu sojusznicy, jak dawniej, wiązali
większą część oddziałów meksykańskich, ułatwiając
Hiszpanom natarcie, a „ekipom inżynieryjnym", funkcjo-
nującym również przed 30 czerwca, spokojne wykonywa-
nie pracy. Jedyna różnica polegała na tym, że w czerwcu
gnani nadzieją błyskawicznego zwycięstwa Hiszpanie
przymykali czasem oczy na potrzebę zabezpieczenia
sobie drogi odwrotu. Teraz wyciągnęli wnioski z
gorzkiego doświadczenia.
Wódz naczelny najwyraźniej starał się ukryć w listach
do Karola V fakt zdezerterowania wojsk sojuszniczych,
czy też — mówiąc ostrożniej — jakieś wśród nich nie-
pokoje. Zważywszy na pozostanie u boku Hiszpanów do-
stojników indiańskich, należy sądzić, że wojownicy nie
odeszli bez ich zgody. Zapewne to oni sami pod wraże-
niem porażki i gróźb meksykańskich, wątpiąc w zwy-
cięski koniec przedłużającej się wojny, odesłali część
(większość?) swoich ludzi do domów. Motywy mogły być
bardziej złożone niż podaje Diaz del Castillo. Utrzymy-
wanie na froncie przez długi czas ogromnej liczby wo-
jowników, rekrutujących się spośród ludności rolniczej,
miało bowiem istotne konsekwencje ekonomiczne. Dłu-
ga ich nieobecność musiała powodować zakłócenia
w gospodarce rodzinnych wsi i miast. Poza tym wojsko,
a także Hiszpanów, należało wyżywić. Wiadomo na
przykład, że około połowy lipca do Tlaxcallan udali się
Alonso de Ojeda i Juan Marquez po zapasy kukurydzy
i mięsa. Sojusznicy zmuszeni zatem zostali do poważnego
wysiłku i jak dotychczas ponosili wyłącznie straty.
W tym kontekście szczególnej wymowy nabiera motyw
zysków, widoczny w mowie, jaką Cortes wygłosił po
powrocie Indian — akcentowanie wymiernych korzyści
ekonomicznych i politycznych, które przynieść miał upa-
dek Tenochtitlan. Nie szczędził on zresztą zaprzyjaźnio-
nym dostojnikom bogatych darów i oszałamiających
perspektyw rozszerzenia w przyszłości ich władzy oraz
majątków.
O tym, że sojusznicy sprawili Cortesowi przykrą nie-
spodziankę, zdaje się ostatecznie przesądzać drobny
z pozoru fakt. Otóż Ojeda i Marquez otrzymali rozkaz
dokonania podczas pobytu w Tlaxcallan rekwizycji dóbr
młodego Xicotenca'tla, „w których było mnóstwo złota,
pióropusze, chalchuites (tj. jadeity), wiele bogatych ubio-
rów i trzydzieści kobiet, w tym córki, kuzynki i słu-
żące" 27. Czyż misję tę, zleconą w tak niezwykłym
momencie, można rozumieć inaczej niż jako
ostrzeżenie dla wszystkich, którzy chcieliby wzorem
tlaxcalteckiego wodza odmówić Hiszpanom poparcia?
Skąd przyszłoby Cortesowi do głowy zajmować się
majątkiem Xicoten-catla, gdyby nie był do tego
zmuszony dramatycznymi okolicznościami ?
Między Diazem del Castillo i Cortesem nie ma nato-
miast kontrowersji co do wydarzeń drugiej połowy
lipca, gdy Hiszpanie odzyskali równowagę psychiczną
oraz militarną. W porównaniu z początkiem miesiąca
znacznej poprawie uległa sytuacja na frontach. Przede
wszystkim osłabły ataki Meksykanów, choć nadal potra-
fili oni zagrozić obozom, czego dowiedli po bezskutecz-
27
T o r q u e m a d a , op. cit., s. 293.
nym namawianiu Cuauhtemoca do poddania się przez
władców Matlatzinco i Malinalco. Odparcie meksykań-
skiego uderzenia tylko grupę Alvarado kosztowało utratę
10 żołnierzy. O słabnięciu oblężonych świadczyła wszakże
głębokość hiszpańskich natarć, które na froncie południo-
wym regularnie znowu docierać zaczęły do kanału oka-
lającego od południa centrum Tenochtitlan. Także statki,
po przyswojeniu sobie przez załogi sztuki przełamywania
zapór w kanałach, wdzierały się daleko w głąb przed-
mieść, paląc i grabiąc zabudowania.
Do Tenochtitlan przedostawała się jeszcze od czasu do
czasu skąpa pomoc (Ojeda i Marquez w drodze do
Tlaxcallan natknęli się nocą na kolumnę tragarzy, od
której ładunek przejęły łodzie), niemniej jednak w mieście
coraz szybciej rozprzestrzeniał się głód i choroby. Po-
dobno wkrótce po klęsce 30 czerwca Ixtlilxochitl nalegał
na Cortesa, by zamiast atakować miasto uszczelnił blo-
kadę i głodem zmusił obrońców do kapitulacji. Jeśli
chciał w ten sposób oszczędzić miasto i jego mieszkań-
ców, jak domyśla się Francisco Clavijero 28, to znalazł
u rozmówcy pełne zrozumienie, bo i on rozmyślał nad
sposobem uchronienia Meksykanów, a zwłaszcza Tenoch-
titlan — „najpiękniejszej rzeczy na świecie" — przed
całkowitym zniszczeniem. Ale przedłużanie oblężenia na
czas bliżej nieokreślony nie wchodziło w grę jako środek
zbyt kosztowny i ryzykowny, choćby z uwagi na sojusz-
ników. Tymczasem wielokrotnie kierowane do Cuauhte-
moca apele zawisły w próżni albo prowokowały spotęgo-
wane ataki Meksykanów. „Im więcej mówiliśmy im
o tych rzeczach (o braku żywności, wody zdatnej do
picia i szans na pomoc z zewnątrz, szczególnie po podda-
niu się Matlatzinco i Malinalco — przyp. R.T.), tym
mniej oznak słabości u nich widzieliśmy" 29.
28
F. J. C1 a v i j e r o, Historia antigua de Mexico, Mexico 1958,
t. III, s. 276—277.
29
C o r t e s, op. cit., s. 169.
Około 20 lipca ponownie rozpoczęły się codzienne,
zmasowane natarcia z trzech kierunków. Już pierwszego
dnia wojska Cortesa, zaopatrzone w proch, kusze oraz
inną broń przez statek Juana Ponce de León, odkrywcy
Florydy, który przypadkowo zawinął do Vera Cruz,
przebiły się do centrum Tenochtitlan i opanowały rejon
Świętego Dziedzińca. Nie na wiele zdało się Meksykanom
zarzucenie placu i głównych ulic wielkimi głazami utrud-
niającymi jeźdźcom szarże. Przez kilka kolejnych dni
wódz naczelny kierował z wierzchołka wielkiej piramidy
(z rozmysłem wykorzystując efekt psychologiczny)
działaniami bojowymi oraz niwelacją terenu. Wytworzył
się rutynowy schemat postępowania, w którym początko-
wo jedyny kłopot sprawiało wycofywanie się późnym
popołudniem z miasta do Xoloc. Meksykanie podrywali
się bowiem wówczas do desperackich ataków, mimo
wszystko dość groźnych. Jednakże po kilkakrotnym zor-
ganizowaniu zasadzki z udziałem dużych grup jeźdźców,
specjalnie ściąganych z frontu północnego, wojownicy
meksykańscy zrezygnowali z tej formy walki.
W przeciwieństwie do pierwszego etapu oblężenia,
kiedy to poszczególne grupy hiszpańskie klinami wci-
nały się w obszar miasta dążąc do szybkiego zajęcia
centrum Tlatelolco, teraz celem natarć było całkowite
odcięcie Tlatelolco od reszty miasta. 24 lipca ulica łączą-
ca Święty Dziedziniec z groblą tlacopańską została opa-
nowana na całej długości, a tym samym grupy Cortesa
i Alvarado uzyskały możliwość komunikowania się przez
miasto. Dalsze działania prowadziły jednak samodziel-
nie, posuwając się od południowego wschodu i połud-
niowego zachodu w kierunku placu targowego. Jeszcze
tego samego dnia oddziały Cortesa zdobyły i spaliły
ufortyfikowany kompleks pałacowy, otoczony kanałami,
będący własnością Cuauhtemoca. Szybkość natarcia była
stosunkowo niewielka, przede wszystkim ze względu na
skrupulatne przestrzeganie zasady pozostawiania za
sobą „spalonej ziemi". Cały dzień 25 lipca, święto pa-
trona Hiszpanii św. Jakuba Apostoła, poświęcono na
zdobycie i zasypanie szerokiej „wodnej ulicy". W tere-
nie poprzecinanym kanałami, gdzie jeźdźcy nie mogli
być użyci do ochrony piechurów i ekip inżynieryjnych,
Hiszpanie z powodzeniem zastosowali długie piki wpro-
wadzone na uzbrojenie piechoty po 30 czerwca.
26 lipca, w piątek, oddziały dowodzone przez wodza
naczelnego posunęły się naprzód zaledwie o „dwa strza-
ły z kuszy", opanowując dwa kanały, i dotarły do małej
piramidy, gdzie znaleziono głowy kilku złożonych
w ofierze Hiszpanów. Stąd jedna ulica biegła prosto na
północ, ku północnej grobli znajdującej się ciągle w rę-
kach Meksykanów, natomiast druga, idąca na zachód,
prowadziła ku tianquiztli — placowi targowemu stano-
wiącemu główny bastion meksykański. Drogę do placu
zamykał jeszcze jeden umocniony kanał.
Oddziały Alvarado, pomimo dużej ilości przepustów,
kanałów i barykad w zachodnich dzielnicach Tlatelolco,
27 lipca, około godziny 9 rano, wdarły się dość niespo-
dziewanie do centrum. „W pewnej chwili — pisał kro-
nikarz indiański — czterech jeźdźców wjechało na plac
targowy. Potem objechali go wokoło, podążyli wzdłuż
muru, który go otacza. Szli przebijając szpadami meksy-
kańskich wojowników, wielu z nich zginęło. Stratowali
cały rynek... Potem odeszli, wycofali się. Wojownicy
meksykańscy zaczęli biec za nimi, rzucili się w pościg" 30.
Zaskoczenie było na tyle duże, że Hiszpanie zdołali
zdobyć piramidy i podpalić znajdujące się na nich świą-
tynie. Wokół tianquiztli wywiązała się wielogodzinna
bitwa. Długi czas walczono na placu targowym, walka
toczyła się wzdłuż murów; tylko mur po tej stronie,
gdzie sprzedawano wapno, pozostawili wolny. Ale tam,
gdzie się sprzedaje kadzidło, i gdzie były wodne ślima-
30
S a h a g u n, op. cit., s. 799.
ki, i do domu kwiatów, i w przejścia pomiędzy domami,
wszędzie się wdzierali. Wojownicy meksykańscy utrzy-
mywali się na murze i wszystkie domy należące do
mieszkańców Quecholan, które są przy wejściu na plac
targowy, zmieniły się jakby w jeden mur. Wielu (Mek-
sykanów) ustawiło się na płaskich dachach. Stamtąd
rzucali kamienie, stamtąd ciskali włócznie. A we wszyst-
kich tylnych ścianach domów tych z Quecholan wybito
otwory, niezbyt duże, tak aby Meksykanie mogli się
przez nie wydostać, kiedy jeźdźcy będą ich ścigali, kiedy
będą chcieli przebić ich pikami lub będą usiłowali stra-
tować ich albo osaczyć" 31.
W Xoloc z niedowierzaniem obserwowano dymy nad
Tlatelolco jeszcze przed wejściem grupy południowej do
akcji. Ale opór na krótkim odcinku, jaki dzielił Cortesa
od tianquiztli, był tak silny, że dopiero następnego dnia
udało mu się sforsować kanał i zdobyć chroniącą go ba-
rykadę. Meksykanie zaatakowani od tyłu przez Alvarado
opuścili ulicę, a on sam zjawił się wkrótce przed Cor-
tesem, aby zabrać go na plac. Ze szczytu wielkiej
teocalli, gdzie znowu natknięto się na głowy Hiszpanów
i Tlaxcalteków, wódz naczelny mógł stwierdzić, że jest
panem 7/8 zrujnowanego w znacznej części miasta.
W okolicach placu targowego walki trwały w sumie
pięć dni i przeciągnęły się do 31 lipca. Spragnieni łupów
żołnierze na wyścigi z sojusznikami rabowali domy
i magazyny, porywali kobiety i dzieci. Zasadzki i wy-
pady organizowane przez obrońców, nawet jeśli przy-
nosiły chwilowe sukcesy, nie były w stanie powstrzy-
mać przeciwnika. Relacje meksykańskie przechowały
imiona kilku dowódców, którzy wyróżnili się w obronie
Tlatelolco. Axoquentzin, mający rangę cuachic, gwał-
townym atakiem rozbił grupę Hiszpanów zajętych gra-
bieżą i uwolnił schwytanych jeńców, lecz w trakcie
31 Tamże, s. 799—800.
walki zginął: „przebili go szpadą, przekłuli mu pierś,
w serce weszło mu ostrze. Wzięty z dwóch stron, poległ
tam"32. Temilotzin i Coyohuehuetzin należeli do ścisłe-
go grona ludzi dowodzących obroną miasta. Pierwszy
był tiaeatecatlem, drugi pełnił urząd tlacochcalcatla.
Obaj aktywnie uczestniczyli w zaciętych bojach z de-
santami wysadzanymi przez statki Sandovala na pół-
nocnych skrajach Tlatelolco. Wyróżnili się też Tlappa-
necatl z dzielnicy Atezcapan, w ostatniej chwili uwol-
niony przez własnych wojowników z rąk Tlaxcalteków,
i młody Itzpapalotzin w randze otomi...
Wszelako w opinii Tlatelolków utrata tianquiztli miała
jednoznaczną wymowę: „Wtedy zwyciężony został Tla-
telolka, wielki jaguar, wielki orzeł, wielki wojownik.
Wraz z tym bitwa ostatecznie się zakończyła"33.
Etap III
Nastąpiła parodniowa przerwa w walkach. Grupa
Alvarado obsadziła plac targowy oraz kompleks świą-
tynny w Tlatelolco, aby zapobiec powrotowi tam Indian.
Obrońcy zepchnięci zostali do północno-wschodniej części
miasta zwanej Amaxac, poprzecinanej gęstą siecią ka-
nałów, tak iż zdawało się, że leży ona na jeziorze. „Owe
domy, które im pozostały — pisał Cortes — były małe
i każdy położony był osobno na wodzie" 34. Te naturalne
walory obronne, uzupełnione systemem zapór i barykad,
stanowiły jedyny atut Meksykanów. Przeciw konty-
nuowaniu oporu przemawiało wszystko inne: liczba lu-
dzi skupionych na niewielkiej przestrzeni, w tym mnó-
stwo kobiet, dzieci i starców, głód, brak pitnej wody,
a nawet warunki atmosferyczne. Obfite deszcze, typowe
dla tej pory roku, miały wprawdzie pewną zaletę —
dostarczały słodkiej wody, ale w połączeniu z dusznym,
32
Tamże, s. 800.
33
Tamże, s. 818.
34
C o r t e s , op. cit., s. 175.
wilgotnym upałem w ciągu dnia tworzyły doskonałe
warunki do wybuchu epidemii, zwłaszcza że nikt nie
grzebał tysięcy ciał zabitych i zmarłych.
W celu przyśpieszenia nieuchronnej kapitulacji do
Cuauhtemoca udali się hiszpańscy wysłannicy z kuszą-
cymi propozycjami — miał on być przyjęty z honorami
należnymi hueytlatoaniemu Tenochtitlan i nie tylko
uniknąć jakiejkolwiek kary, lecz nawet utrzymać swą
władzę nad miastem i podległymi mu dawniej ziemiami.
Do obietnic dołączono stosowny dar w postaci placków
kukurydzianych, indyków, owoców, ziaren kakao.
Meksykanie podjęli grę na zwłokę. Między Amaxac
i placem targowym, gdzie Cortes urządził sobie punkt
dowodzenia, codziennie krążyli dostojnicy zapewniając,
że władca wkrótce stawi się przed „panem Malinche".
Hiszpanie przyjmowali ich życzliwie, prawie przyjaźnie,
karmili, zaopatrywali w żywność. Gdy mijał wyznaczo-
ny termin, nadchodziła odpowiedź negatywna albo wy-
buchały nagle walki. W końcu zawiadomiono Cortesa,
że Cuauhtemoc nie ma zamiaru poddać się, dopóki po-
został przy życiu choć jeden Meksykanin, i że wszystkie
cenne dobra, na jakie liczą Hiszpanie, zostaną spalone
lub zatopione.
Z relacji pozostawionych przez kronikarzy indiańskich
wiadomo, że istotnym czynnikiem wspierającym moty-
wacje obrońców Tenochtitlan były wierzenia religijne.
Ufano w pomoc Huitzilopochtli i każda grupa wziętych
do niewoli hiszpańskich sojuszników szła wprost do
świątyń na ofiarę. Przypadek taki, już po stracie placu
targowego, odnotowały annały Tlatelolków, Wówczas to
Cuauhtemoc osobiście rozcinał obsydianowym nożem
klatki piersiowe jeńców i wyrywał z nich serca. Z tego
samego źródła pochodzi opis ilustrujący rolę, jaką odgry-
wała wiara w magiczne własności czasu. Oto wkrótce
po zdobyciu tianquiztli Hiszpanie wysłali do Cuauhte-
moca niejakiego Xochitla z Acolnahuac, kapłana pojma-
nego w Tenochtitlan. Pod naciskiem kapłanów i wróżbi-
tów władca nie zgodził się go przyjąć, powtórzono mu
jedynie posłanie, z którym przybył. Xochitl mówił:
„Oto co każe powiedzieć wam »bóg« kapitan i
Malintzin:
— Niech Cuauhtemoc, Coyohuehuetzin i Topantemoc
raczą wysłuchać. Czyż nie macie litości dla biedaków,
dla dzieci, dla starców i staruszek? Tu już wszystko
skończone! Czy pomogą jeszcze puste słowa? Już po
wszystkim! Przyprowadźcie kobiety o jasnej skórze,
przynieście białą kukurydzę, kury, jaja, białe tortillas!
Jeszcze jest czas! Co wy na to? Niech dobrowolnie
podda się Tenochca albo niech z własnej woli zginie!".
Cuauhtemoc zwrócił się o radę do kapłanów, znaw-
ców magicznych ksiąg, biegłych w tajnikach kalendarza
tonalpohualli, służącego między innymi do przewidywa-
nia przyszłości. Jeden z nich odparł:
„Książę mój, wysłuchaj prawdy, którą powiemy.
Jeszcze tylko cztery dni i zamknie nam się (rachunek)
osiemdziesięciu. I może z woli Huitzilopochtli nic więcej
się nie wydarzy. Czyż masz zamiast niego sam decydo-
wać? Pozwólmy, niech miną te cztery dni, żeby zamknę-
ła się osiemdziesiątka" 35.
Nowy rachunek dni nie przyniósł upragnionej odmia-
ny, choć wraz z jego początkiem Meksykanie sami roz-
poczęli bitwę.
W początkach sierpnia Cortes ograniczył znacznie roz-
miary działań bojowych i wszelkimi sposobami starał
się wymóc kapitulację, nie dlatego bynajmniej, żeby
nie odpowiadać „złem za zło", jak utrzymywał, lecz
z obawy o łupy. Lękał się zarówno desperacji Cuauhte-
moca, który gotów był zrealizować swe groźby i utopić
skarby w jeziorze, jak zachłanności sojuszników, którzy-
z uwagi na ich liczbę mogli zagarnąć większość zdoby-
37 Tamże, s. 176.
rancje, zachęty. Meksykanie powtórnie udali się do
Cuauhtemoca, potem wrócili z niczym, jeszcze raz
odeszli. Czas płynął. Ostatecznie wódz naczelny uzyskał
zapewnienie, że następnego dnia dostojnicy przyjdą
z odpowiedzią. Proszono go przy tym, aby Tlaxcaltecy
ani inni sojusznicy Hiszpanów nie byli świadkami
spotkania.
12 sierpnia wczesnym rankiem ci sami dostojnicy
przynieśli do obozu w Xoloc informację, iż Cuauhtemoc
będzie na placu targowym. Pozostawiwszy zgodnie
z umową sprzymierzone oddziały na przedmieściach Te-
nochtitlan, Cortes pośpieszył z żołnierzami do Tlatelolco.
Po 3—4 godzinach oczekiwania zrozumiał, że został
okpiony.
W tych dramatycznych dniach (być może było to
10 sierpnia 38 ) Meksykanie zdecydowali się użyć ostat-
niego już chyba sposobu, jaki w ich przekonaniu mógł
oddalić widmo zagłady. Odwołali się do magicznej próby
z włócznią — relikwią uważaną za własność boga
Huitzilopochtli. Towarzyszył jej również strój o magicz-
nych właściwościach, należący poprzednio do Ahuitzotla,
ósmego władcy Tenochtitlan, jednego z największych
zdobywców w dziejach państwa meksykańskiego. Oto
jak wydarzenie to widzieli sami Meksykanie:
„Ze swej strony król Cuauhtemoctzin, a wraz z nim
kapitanowie Coyohuehuetzin, Temilotzin, Topantemoc-
tzin, Ahuelitoctzin, Mixcoatlailotlactzin, Tlaeotziń i Pet-
lauhtzin, wezwali wielkiego kapitana imieniem Opochtzin,
z zawodu farbiarza. Zaraz go przebrali, nałożyli mu strój
tecolote de quetzal (tj. Sowy-quetzala), będący oznaką
króla Ahuitzotzina.
Rzekł do niego Cuauhtemoctzin:
— Oznaka ta należała do wielkiego kapitana, jakim
był mój ojciec Ahuitzotzin. Weź ją, włóż na siebie i idź
38
Por. O r o z c o y B e r r a, op. cit., s. 634.
z nią na śmierć. Przestrasz nią, zniszcz nią naszych wro-
gów. Niech ją ujrzą nasi wrogowie i niech osłupieją.
I założyli mu ją. Bardzo przerażająco wyglądał, wiel-
kie osłupienie wywoływał. I rozkazali, aby czterech
kapitanów towarzyszyło mu, aby stanowili jego ochro-
nę. Wręczyli mu to, w czym kryła się istota tej magicz-
nej oznaki. Tym właśnie to było: długą włócznią mającą
na końcu krzemień.
Wyszykowali go tak, iż mógł uchodzić za jednego
z meksykańskich książąt.
Rzekł cihuacoatl Tlacotzin:
— Meksykanie, Tlatelolkowie! Nic nie zostało z tego,
dzięki czemu istniał Meksyk. Dzięki czemu trwał naród
meksykański. Mówi się, że w tej oznace umieszczona
jest wola Huitzilopochtli: ciska nią w ludzi, gdyż jest
to Ognisty Wąż (Xiuhcoatl), Przebijacz Ognia (Mamal-
huaztli). Ciskał nią w naszych wrogów! Wzięliście już,
Meksykanie, wolę Huitzilopochtli, włócznię. Niezwłocznie
skierujecie ją w kierunku naszych wrogów. Nie ciśnij-
cie jej byle jak na ziemię, koniecznie musicie rzucić
nią w naszych wrogów. A jeżeli zrani ta włócznia jednego,
dwóch, a jeżeli dosięgnie jednego lub dwóch z naszych
wrogów — mamy jeszcze przed sobą życie, jeszcze tro-
chę przetrwamy. A teraz niech się stanie wola naszego
pana!
I natychmiast rusza tecolote de quetzal. Wydawało się,
że to pióra quetzala się rozchylają. Kiedy spostrzegli to
nasi wrogowie, to jakby zwaliła się góra. Bardzo prze-
straszyli się wszyscy Hiszpanie; napełnił ich lękiem,
jakby ponad oznaką ujrzeli jeszcze coś innego.
Wszedł na płaski dach tecolote de quetzal. A gdy go
zobaczyli, zaraz zawrócili niektórzy z naszych wrogów,
przygotowali się do zaatakowania go. Ale on powtórnie
zmusił ich do odwrotu, przestraszył ich tecolote de quet-
zal. Wtedy wziął pióra, złoto i zszedł natychmiast z płas-
skiego dachu. Nie zginął ani nie zabrali mu (złota i piór)
nasi wrogowie. A nawet wzięto do niewoli trzech na-
szych wrogów.
Nagle bitwa się skończyła, nastał wszędzie spokój i nic
więcej się nie zdarzyło. Potem odeszli nasi wrogowie
i zapanował wszędzie spokój. Nic nie wydarzyło się
w ciągu nocy 39.
Magicznej próby dokonano jeszcze wtedy, gdy Cortes
robił co mógł, by skłonić Cuauhtemoca do poddania się.
12 sierpnia po południu nadzieje na kapitulację rozwiały
się i wyprowadzony z równowagi wódz naczelny zarzą-
dził koncentryczny atak na Amaxac. Odpowiednie roz-
kazy wydane zostały już rano w przewidywaniu, że
Meksykanie będą chcieli dalej grać na zwłokę. Gonzalo
de Sandoval, który od pewnego czasu dowodził 12 bry-
gantynami zgrupowanymi na froncie północnym, oto-
czył wybrzeże obleganego skrawka miasta. Lądem, od
zachodu i południa, uderzyły grupy Alvarado i Cortesa.
Rozpoczęła się bezlitosna rzeź ludności i wygłodniałych,
cierpiących na brak broni wojowników. Relacjonując
przebieg tej bitwy królowi Hiszpanii, Cortes donosił
o 40 tysiącach zabitych i wziętych do niewoli. Żalił się
przy tym, że Hiszpanie mieli więcej trudności z poskro-
mieniem okrucieństwa sojuszników niż z przełamywa-
niem oporu Meksykanów: „nigdy w rodzaju ludzkim
nie widziano okrucieństwa tak wielkiego i tak sprzecz-
nego z porządkiem natury jak u mieszkańców tych
stron. Nasi przyjaciele mieli tego dnia ogromną zdobycz,
39
S a h a g u n, op. cit., s. 804—805. P r ó b a mogła mieć r ó w -
nież uboczny cel psychologiczny, gdyż sojusznicy Hiszpanów
z pewnością orientowali się w j e j wy m ow i e . Analogiczny zwy-
czaj istniał wśród T l a x c a l t e k ó w : „posiadali dwie strzały, j a k b y
święte relikwie, n a l e ż ą ce do pie rwszyc h założycieli (państwa);
brali je na w o j n ę d w a j główni k a p i t a n o w i e lub d w a j n a j d z i e l -
niejsi żołnierze, w r ó ż ą c po wystrzeleniu j e d n e j z nich w p i e r w -
szych n a p o t k a n y c h w r o g ó w o zwycięstwie albo klęsce; jeśli (ko-
goś) zabiła lub zraniła, był to znak zwycięstwa, jeśli nie —
klęski. W ż a d n y m w y p a d k u nie dopuszczali do u t r a t y strzały,
choćby kosztowało t o życie wielu (wojowników), F . C e r v a n t e s
de S a l a z a r , Crónica de Nueva Espańa, Madrid 1914, s. 294.
której w żaden sposób nie mogliśmy przeciwdziałać,
gdyż nas było około dziewięciuset Hiszpanów, ich zaś
ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Żadna ostrożność
ani starania nie wystarczały, żeby im przeszkodzić i żeby
nie rabowali, choć z naszej strony robiono wszystko,
co możliwe" 40 .
Przed wieczorem Hiszpanie wycofali się z Amaxac,
nie mogąc wytrzymać zaduchu rozkładających się ciał.
Ustalono, że nazajutrz, 13 sierpnia, atak poprzedzony
zostanie ostrzałem dzielnicy z 3 ciężkich armat w celu
rozproszenia obrońców, zmuszenia ich do wyjścia poza
teren usiany kanałami, istniała bowiem obawa, iż po-
śród tłumów znajdujących się tam ludzi żołnierze poto-
pieni zostaną gołymi rękami. Sandoval otrzymał rozkaz
zablokowania zatoki, w której zgromadzone były łodzie
Meksykanów. Od jeńców i uchodźców dowiedziano się,
że Cuauhtemoc wraz z innymi dostojnikami przebywa
na łodziach, nie wiedząc co począć. Przed wszystkimi
żołnierzami, zarówno na lądzie, jak i na wodzie, Cortes
postawił jeden cel — ujęcie władcy Tenochtitlan żywego.
Następnego dnia rano grupa Alvarado czekała w rejo-
nie tianquiztli na przybycie wojsk z Xoloc, nie rozpo-
czynając walki. Kiedy Cortes zajął wreszcie stanowisko
na płaskim dachu domu położonego w pobliżu linii
obronnych, bardzo blisko zatoki, dostrzegł wśród wojow-
ników kilka znajomych twarzy i raz jeszcze spróbował
przemówić im do rozsądku. Uzyskał tylko tyle, że osta-
teczną decyzję Cuauhtemoca przedstawił mu cihuacoatl
Tlacotzin, drugi po hueytlatoanim dostojnik państwowy.
Oświadczył on, iż „w żadnym wypadku pan mój nie
stawi się przed tobą (tj. przed Cortesem), gdyż woli
wpierw umrzeć".
W trakcie pięciogodzinnych beznadziejnych rozmów,
nalegań i gróźb tysiące ludzi uciekało z otoczonego
40
C o r t e s, op. cit., s. 179.
Amaxac. Jedni, całkowicie zrezygnowani, wychodzili
w kierunku pozycji wojsk hiszpańskich i sojuszniczych.
Inni rzucali się rozpaczliwie do kanałów i w wody jezio-
ra. Mimo że Cortes zakazał atakowania ogarniętych pa-
niką tłumów, a nawet podobno rozesłał po ulicach miasta
żołnierzy do ich ochrony, sojusznicy zabili około 15 ty-
sięcy osób.
Po południu ostrzelano Amaxac z armat i wkrótce
potem rozległ się strzał z arkebuza, będący sygnałem do
rozpoczęcia natarcia. Słaby opór przełamano błyskawicz-
nie, atakujący wdarli się na wąskie ulice wypełnione
stosami zwłok, których — jak się później dowiedziano —
oblężeni nie usuwali poza swój teren, aby ukryć przed
Hiszpanami rozmiary strat.
Tymczasem brygantyny Sandovala z dużą szybkością
wpłynęły do zatoki, taranując zgrupowanie łodzi. Kilka
indiańskich acalli wymknęło się jednak na jezioro i całą
siłą wioseł podążało w stronę lądu. W pościg ruszyła
brygantyna dowodzona przez kapitana Garcię Holguina.
Po wielkości łodzi i bogatym wystroju zorientowano się,
że uciekającymi są jacyś wysocy dostojnicy. Wezwania
do zatrzymania się początkowo nie skutkowały, gdy
wszakże na dziobie statku ukazali się kusznicy z bronią
gotową do strzału, Meksykanie skapitulowali. Holguin
wziął na pokład Cuauhtemoca oraz około dwudziestu in-
nych dostojników. Jeńcom dano jeść. Nadpływające dal-
sze brygantyny i łodzie z wojownikami Ixtlilxochitla
otoczyły pozostałych uciekinierów, natomiast Sandoval
— powołując się na swe stanowisko — zażądał od
Holguina wydania jeńców, których sam chciał dostar-
czyć Cortesowi. Ambicjonalny spór przerwali dopiero
kapitanowie Luis Marin i Francisco de Lugo, wysłani
po Cuauhtemoca natychmiast, gdy tylko wódz naczelny
dowiedział się o jego pojmaniu od załogi innej brygan-
tyny, śpieszącej po zwyczajową nagrodę za przyniesienie
dobrej nowiny.
Cortes przyjął hueytlatoaniego na tarasie domu, gdzie
zdążono już przygotować wygodne siedzenia pod balda-
chimem oraz jadło. „Gdy mu wskazałem siedzenie nie
okazując żadnej surowości, podszedł do mnie i rzekł
w swoim języku, że on uczynił wszystko, do czego był
obowiązany w obronie własnej i swoich (ludzi), aż do-
szedł do tego stanu, a teraz żebym zrobił z nim co
zechcę. I położył dłoń na moim sztylecie mówiąc, abym
go nim przebił i zabił. Ja zaś pocieszyłem go i powie-
działem, żeby niczego się nie obawiał" 41.
Jak zaświadczają kronikarze, wódz naczelny za po-
średnictwem Malintzin i Aguilara rzeczywiście pocieszał
Cuauhtemoca, wychwalał jego odwagę i obiecywał mu,
że nadal pozostanie władcą imperium azteckiego. Za-
pytał również o żonę, a dowiedziawszy się, iż pozostała
w łodzi pod strażą Hiszpanów, kazał sprowadzić ją i jak
przystało na hiszpańskiego szlachcica powitał młodą Te-
cuichpo oraz towarzyszące jej kobiety z wyszukaną
uprzejmością. Rychło podano coś do jedzenia.
Na wieść o ujęciu Cuauhtemoca walki wokół zatoki
wygasły, a resztki obrońców i ludności cywilnej zaczęły
uciekać z Amaxac. Hiszpanie zgodzili się na opuszczenie
miasta pod warunkiem, że uchodźcy pozostawią broń
i dobytek. Ci, których łapano z bronią, ginęli na miejscu,
„...wzdłuż dróg Hiszpanie przeszukują ludzi. Szukają
złota. Nie obchodzą ich jadeity, pióra quetzala, turkusy.
Kobiety niosą je ukryte na piersi albo w spódnicach, my
mężczyźni niesiemy je w ustach lub w maxtle. Zabierają
też kobiety, wybierają sobie te jasne, o jasnobrązowej
skórze, te o jasnobrązowych ciałach. W tej godzinie roz-
boju niektóre kobiety mazały sobie twarz błotem i okry-
wały się łachmanami. (Miały) szmaty zamiast spódnic,
szmaty jako koszule. W same łachmany się poubierały.
Zostali także oddzieleni niektórzy mężczyźni. Dzielni
i silni, ci o mężnym sercu. Również młodzieńcy, którzy
mieli być ich służącymi, którzy mieli wykonywać ich po-
lecenia. A niektórym natychmiast wypalali piętno przy
ustach. Jednym na policzku, innym koło warg.
Kiedy złożyliśmy tarcze, był rok o znaku 3-Całli,
a dzień kalendarza magicznego: 1-Coatl. Wtedy zosta-
liśmy pokonani" 42 .
42
S a h a g u n, op. cit., s. 807.
EPILOG
Źródła drukowane
Opracowania
Carrasco Pedro, Social organizatian of Ancient Mexico,
[w:] Handbook of Middle American Indias, vol. X: Archaeolo-
gy of Northern Mesoamerica. Part 1, eds: Gordon F. Ekholm
and Ignacio Bernal, Austin 1971, s. 349—375.
C l a v i j e r o Francisco Javier, Historia antigua de Mexico, edi-
ción y prólogo de M a r i a n o Cuevas, Mexico 1958, t. I—IV.
D a v i e s Claude Nigel Byam, Los senorrós independientes del
Imperio Azteca, Mexico 1968.
Gibson Charles, Structure of the Aztec Empire, [w:] Handbook
of Middle American Indians, vol. X: Archaeology of Northern
Mesoamerica. P a r t 1, eds. Gordon F. Ekholm and Ignacio Ber-
nal, Austin 1971, s. 376—394.
Gurria L a c r o i x Jorge, Itinerario de Heman Cortes, Mexico
1973.
Gurria L a c r o i x Jorge, Historiografia sobre la muerte de
Cuauhtemoc, Mexico 1976.
Iglesia Ramón, Cronistas e historiadores de la conquista
de Mexico. El ciclo de Hernan Cortes, Mexico 1972.
Jimenez M o r e n o Wigberto, La conquista: choąue y fusión
de dos mundos, „Historia Mexicana", vol. VI: 1956, num. 1,
s. 1—8
Katz Friedrich, Situación social y económica de los aztecas
durante los siglos XV y XVI, Mexico 1966.
L e ó n - P o r t i 11 a Miguel, La filosofia nahuatl estudiada en sus
fuentes, Mexico 1959.
L e o n-P o r t i 11 a Miguel, Zmierzch Azteków. Kronika zwycię-
żonych. Indiańskie relacje o podboju, tłum. Maria Sten,
Wa r s z aw a 1967.
L e ó n - P o r t i 11 a Miguel, Dawni Meksykanie, tłum. Maria Sten,
K r a k ó w 1976.
López A u s t i n A l f r e d o , La constitución real de Mexico-Te-
nochtitlan, Mexico 1961.
López Austin A l f r e d o , Organización politica en el altiplano
central de Mexico durante el posclasico, „Historia Mexicana",
vol. X X I I I : 1974, num. 4, s. 515—550.
M o n j a r a s-R u i z Jesus, Panorama general de la guerra entre
los aztecas, „Estudios de Cultura Na hu atl" , vol. XII: 1976,
s. 241—264.
Orozco y Berra Manuel, Historia antigua y de la conquista
de Mexico, Mexico 1880, t. I—IV.
Pereyra Carlos, Hernan Cortes, prólogo de Martin Quirarte,
Mexieo 1976.
P r e s c o t t William H., The Conquest of Mexico, London 1957,
t. I—II.
Solis y R i v a d e n e i r a Antonio de, Historia de la conquista
de Mexico, prólogo y apendices de E d m u n d o O ' G o r m a n ,
Mexico 1978.
Vaillant George C., Aztekowie z Meksyku. Powstanie, roz-
w ó j i upadek narodu azteckiego, tłum. J a d w i g a Maliczew-
s k a - Ko wa l sk a , W a r s z a w a 1965.
WYKAZ ILUSTRACJI