You are on page 1of 400

Generał Custer pozostanie na zawsze wzorem

dla każdego kawalerzysty. Kiedy bitwa nad


Little Big Horn zostanie przeanalizowana bez
emocji, okaże się , że zrobił on właśnie to,
co powinen zrobić.
Gen.George B.Mc Ciellan

Poznaj fakty i pisz, jak było


George Forsyth

Pewne wydarzenia historyczne są rzeczami


aktualnymi, bo dalej się nimi przejmujemy.
Między aktualnością a wiecznością istnieje
ścisły związek,
Krzysztow Kąkolewski
HISTORYCZNE BITWY

GRZEGORZ SWOBODA

LITTLE BIG HORN


1876

Dom Wydawniczy Bellona


Warszawa 1998
OD AUTORA

Rząd USA stosuje politykę segregacji rasowej wobec


rdzennych Amerykanów i zamyka ich w rezerwatach,
wskutek czego żyją w chronicznej biedzie i zacofaniu.
Z odpowiedzi Rady Państwa Chińskiej Republiki Ludowej na raport
departamentu stanu USA, krytykujący stan praw człowieka w Chi­
nach (marzec 1996 r.)

Custer nad Little Big Horn? Czy warto poświęcać temu osobną
książkę? Przecież wszyscy świetnie znają tę historię. Oto garść
cytatów z najnowszej dostępnej literatury.
„W czerwcu 1876 r. potężne oddziały armii amerykańskiej zostały
wysłane do południowo-wschodniej Montany, aby spacyfikować
Siuksów i Czejenów. Najważniejszym oddziałem w kampanii był
siódmy pluton [!] kawalerii1.
„Setki białych tratowały świętą ziemię Siuksów, zapominając
o układzie, który wyraźnie mówił, że tereny Dakoty będą należały
do Indian «tak długo, jak będzie rosła trawa i będą płynęły rzeki»
[...] Szalony Koń i Siedzący Byk wezwali wodzów Siuksów i sprzy­
mierzonych Czejenów na naradę. Zdecydowali rozbić obóz w dolinie
Little Big Horn i odpierać ataki, nawet gdyby mieli zginąć” 2.
„Nastąpiło zgromadzenie wojsk amerykańskich nad rzeką Big
Horn u ujścia potoku Little Big Horn. Tu wojownicy Sioux dokonali
pogromu wojsk amerykańskich. Amerykańscy żołnierze zostali
wycięci, a garstka z nich ocalała tylko dzięki korzystnemu zbiegowi
okoliczności. Jednakże dobrze umocniony [!] obóz wojowników
Sioux już wkrótce uległ silnym oddziałom federalnym...” 3.

1 USA — zachód. Praktyczny przewodnik, Bielsko-Biała 1994, s. 221.


2 Wielkie zagadki przeszłości. Eksperci ujawniają kulisy wydarzeń historycznych,
Warszawa 1996, s. 406.
3 E . N o w i c k a , l . R u s i n o w a , Wigwamy, rezerwaty, slumsy, Warszawa 1988, s.

228.
„Elitarna jednostka, Siódma Kawaleryjska [!], pod dowództwem płka
Custera, zaprawiona w boju i przeznaczona specjalnie do zabijania
Indian, została doszczętnie wybita [!] przez połączone siły Siuksów
i Czejenów w bitwie pod [!] Little Big Horn” 4.
„Oddział Custera był pierwszym, który zjawił się w Little Bighorn
Valley [!]. Nie czekając na posiłki, dowódca poprowadził żołnierzy
na indiańską wioskę nad rzeką Little Bighorn, uchodzącą za najwięk­
sze osiedle Indian na obszarze Wielkich Równin. Kiedy część jego
ludzi ruszyła w pościg za uciekającymi kobietami i dziećmi, 2000
wojowników otoczyło kotlinę, odcinającą oddziałowi drogę ucieczki.
Żołnierze zsiedli z koni i próbowali strzelając utorować sobie drogę,
jednak wkrótce zostali pokonani. Jednocześnie został zlikwidowany
posterunek dowodzenia [!] Custera na pobliskim wzgórzu [...] Jedynie
Custer zdołał wyjść żywy [!]5.
„Custer miał przy sobie pisemny rozkaz, aby wyprzedzić kolumnę,
przeprowadzić zwiad i zlokalizować indiańskie stanowiska nad Little
Big Horn [...] Prowadził swe oddziały do celu z niebezpieczną
prędkością, jadąc nawet nocami, co doprowadziło ludzi i konie do
skrajnego wyczerpania. Na miejsce dotarł 22 czerwca i do 27
czerwca miał czekać na przybycie pozostałych wojsk. Zakładano, że
Indianie zaczną w popłochu uciekać, stając się łatwym celem dla
strzelców [...] Custer odkomenderował jedną kompanię do ochrony
wolno jadącego pociągu towarowego [!]... Zignorował rozkazy— miał
czekać na połączone natarcie przewidziane na 27 czerwca... Custer
absolutnie nie nadawał się na oficera kawalerii, był bowiem próżny,
brakowało mu rozsądku i lubił brawurę. Nigdy nie zdradzał jakich­
kolwiek talentów militarnych ani przywódczych [...] Siedząc w siodle
przyjmował bohaterską postawę. Wzniósł swoją szablę w zwyczajo­
wym geście rozpoczynającym atak i skierował żołnierzy na zgubne
spotkanie z Indianami [...] Batalion Reno rozproszył się w panice.
Tuzin tych, którzy zostali w tyle, rozproszył się później [...] Benteen
wycofał się w stronę pociągu towarowego [...] Custer ze sztabem
wyruszył na rekonesans w dół rzeki. Indianie szybko odkryli
stanowiska kawalerzystów i zaatakowali. Gdy Custer po krótkim
zwiadzie powrócił na wzgórze, mogło dołączyć do niego tylko 20
ludzi. Kilku ludzi prawdopodobnie wysłano, aby sprowadzili pomoc,
15 innych zginęło w wąwozie, próbując ratować się ucieczką na
4 J. G ą s s o w s k i , Indianie Ameryki Północnej, Warszawa 1996, s. 166.
5 USA — zachód, s. 222.
wzgórza. Custer został pojmany wraz z ok. 40 żołnierzami, gdy,
ukryci za swymi zabitymi końmi, próbowali odpowiadać na ogień
[...] Indian oskarżono o zamordowanie Custera [...] Zostali uwięzieni
lub wywiezieni do Kanady [...]” 6.
„Custer był jednym z najwięcej niezdyscyplinowanych [!] oficerów.
[...] Chciał kandydować na urząd prezydenta [!] i dlatego usilnie
zabiegał o udział w wyprawie przeciwko Dakotom i Szejenom
w 1876 r. Wiedział, że Amerykanie chętnie oddawali swe głosy na
bohaterów walk z Indianami. Wyruszając na wyprawę wbrew
rozkazowi, zabrał korespondenta wojennego „New York Herald”,
który wysyłał do dziennika entuzjastyczne depesze. One to z zadu­
fanego oficera uczyniły bohatera narodowego” 7.
„George Armstrong Custer [...] został dowódcą Siódmej Brygady
[!] Kawalerii i walczył przeciw Siuksom. Nie podporządkowawszy
się pisemnym rozkazom oraz wbrew radom zwiadowców zaatakował
przeważające siły Indian [...] Poniósł śmierć wraz z całą swą
brygadą” 8.
„Custer George Armstrong [...]; Sławny z powodu bezwzględności;
1876 zginął wraz z ok. 250 żołnierzami 7 pk w bitwie nad rzeką
Little Big Horn; po śmierci wokół C. powstała legenda ekstrawagan­
ckiego i nieustraszonego pogromcy Indian”9.
„Little Big Horn, bitwa [...]; Custer, ignorując rozkazy, zakazujące
mu samodzielnej potyczki, rozdzielił swój oddział, liczący 265 ludzi,
na 3 części [!], aby zaatakować duży obóz indiański nad rzeką Little
Big Horn, u podnóża Black Hills [!]; w wyniku walki około 200 [!]
żołnierzy amerykańskich wraz z Custerem poniosło śmierć, była to
największa klęska armii amerykańskiej w walkach z Indianami”10.
„Sitting Bull [...]; organizator oporu przeciwko zawłaszczaniu
ziem plemiennych przez białych; połączył wojowników Sioux, [i?]
Arapaho i podjął walkę przeciwko białym osadnikom, gdy 1875-76
wkroczyli oni do Black Hills; 1876 doprowadził do zwycięskiej dla
Indian bitwy pod Little Big Horn”11.

6 Wielkie zagadki przeszłości..., s. 407—409.


7 K. i A. S z k I a r s c y, Ostatnia walka Dakotów, Katowice 1979, przypis na s. 300.
8 G ą s s o w s k i, op. cit, s. 167.

9 A. B a r t n i c k i , K . M i c h a ł e k , 1 . R u s i n o w a , Encyklopedia Historii Stanów

Zjednoczonych Ameryki. Warszawa 1992, hasło „Custer".


10 Tamże, hasło „Little Big Horn, bitwa”.

11 Tamże, hasło „Sitting Bull”.


„To znaczące zwycięstwo rdzennych Amerykanów dowodzonych
przez Sitting Bulla było też wielkim pokazem oporu Indian wobec
nowych przybyszów. Rozwścieczony prezydent Grant zgromadził
olbrzymie siły do kampanii wojskowej...”12
„Zemsta Amerykanów była bezlitosna. Armie pogranicza ruszyły
z fortów, tropiąc Indian od wodopoju do wodopoju, wybijając całe
plemiona, nie szczędząc kobiet ani dzieci [...] Ci, którzy przeżyli,
bywali zapędzani do rezerwatów, by wieść tam życie na pograniczu
głodu i w ciągłym upokorzeniu”13.
„Kiedy Kara Mustafa, wielki wódz Krzyżaków, prowadził swoje
wojska przez Alpy na Kraków...”
Czy warto poświęcać książkę wydarzeniu, istniejącemu w po­
wszechnej świadomości jako stereotyp, nad którego utrwaleniem
pracują pospołu autorzy encyklopedii, przewodników, literatury
popularnej, dzieł naukowych i pseudonaukowych? Jako niestrawny
klops przeinaczeń, schematów, zmyśleń, półprawd, fałszów i zwyk­
łych andronów, niegdyś podawany w ostrym sosie antyamerykańskim
i „antyimperialistycznym”, a dziś odsmażany na fryturze politycznej
poprawności?
Czy warto przypominać, że nie Europejczycy przynieśli do Ameryki
wojnę, lecz na kontynencie amerykańskim miała ona charakter
endemiczny? Indiańskie plemiona nieustannie toczyły ze sobą walki,
których bezwględność miewała cechy eksterminacji; ich ślady sięgają
1325 r., kiedy w obecnej Dakocie Południowej została starta
z powierzchni ziemi osada indiańska, a 426 mieszkańców obojga
płci, od niemowląt do starców, zostało zabitych, okaleczonych
i oskalpowanych (z wyjątkiem młodych kobiet, które prawdopodobnie
uprowadzono)14. Wojny o supremację trwały do połowy XIX w.;
jeszcze w 1830 r. plemię Wron wybiło około 500 Pieganów. Takich
strat Indianie nigdy z rąk białych nie ponosili.
Indianie potraktowali Europejczyków jak jeszcze jedno plemię
— obce, więc wrogie. Już w 1675 r. wódz Wampanoagów Metacomet
oświadczył, że „tylko martwy biały jest dobrym białym” i puścił
z dymem 10 miast w Massachusetts. W 1861 r. z kolei wódz
Apaczów Cochise zawyrokował, że „tylko martwy Amerykanin jest

12 USA-zachód, s. 222.
13 G ą s s o w s k i , op. cit., s. 166.
14 P. W i 11 e y, Prehistorie warfare on the Great Plains: skeletal analysis of the Crow
Creek massacre victims, New York 1990.
dobrym Amerykaninem”15. Sjuksowie Santee w 1862 r. w Minnesocie
wymordowali prawie 1000 farmerów i zrównali z ziemią miasto New
Ulm. Przykłady wskazujące, jak bezradni okazywali się biali w kon­
frontacji z niepojętą dla nich agresywnością, brutalnością i okrucień­
stwem, można by mnożyć. Ale po co?
Czy ma sens przypominanie, że chociaż odpowiedzialny za bezpie­
czeństwo zachodu gen. Philip Sheridan wygłaszał bezkompromisowe
poglądy (przypisuje mu się osławioną apokryficzną wypowiedź: „Jedyni
dobrzy Indianie, jakich znam, to martwi Indianie”16), fakty mówiły co
innego? W ciągu 26 lat walk, w latach 1865—1891, od Teksasu po
Oregon i od Kansas po Kalifornię, w wojnach z Apaczami, Szejenami,
Sjuksami, Modokamf, Komańczami, Nez Perce, Bannockami i Utesami
rozegrało się 1065 bitew i potyczek (z tego 592 stoczone zostały przez
oddziały w sile kompanii i mniejsze, a 70 przez 5 lub więcej kompanii).
Zginęło w nich 932 żołnierzy i oficerów oraz 461 cywilów (zwiadow­
ców, taborytów itp.), a 1061 żołnierzy i oficerów oraz 116 cywilów
odniosło rany. Stosunek liczby zabitych i rannych (2570) do liczby
zaangażowanych sił przewyższał wojnę secesyjną.
Według tych samych danych wojskowych liczba zabitych i rannych
Indian wyniosła 5519. Liczba ta jest raczej zawyżona (np. według
danych Sjuksów ich straty w 12 bitwach pomiędzy rokiem 1865
a 1876 wyniosły 69 zabitych i 102 rannych). Ale nawet gdyby
pomnożyć szacunkową liczbę Indian zabitych w ciągu 25 lat przez
dwa, to i tak — ani w stosunku do około miliona Indian mieszkających
w tym okresie w USA, ani do 250 000 Indian prerii i równin — nie
uzasadniałyby określenia „eksterminacja”.
Trudno sądzić, że dla rządu USA pokonanie Indian siłą byłoby
technicznie niewykonalne, lecz nie czynił tego — chcąc godzić
potrzeby rozwoju kraju z interesami Indian zawierał traktaty, nie
bacząc, że traktowanie koczowniczych plemion jak równorzędnego
partnera dla nowoczesnego państwa jest ponurą groteską. Gdy
dochodziło do konfliktu, groteska zamieniała się w schizofrenię
— jeden organ rządowy wysyłał przeciw Indianom wojsko, drugi zaś
dostarczał tymże Indianom broni i amunicji.

15 H. J. S t a m m e 1, Der Indianer. Legende und Wirklichkeit von A — Z, München


1989, s. 86 i 157.
16 R. K e i m D e B e n n e v i 11 e, Sheridan ’s troopers on the border etc., Glorieta

1977, s. 16; P. L. H e d r e n , ed, The Great Sioux War 1876-77, Helena 1991, s. 103.
Sheridan zaprzeczał, jakoby wygłosił taką wypowiedź.
Traktat ze Sjuksami nie zawierał tak poetyckich zwrotów, jak
„dopóki trawa rośnie etc.”; był to drętwy dokument, w dodatku
ograniczony czasowo, a rząd wykonywał go, nawet mimo utraty
przezeń ważności. Legenda „złota Gór Czarnych” budzi romantycz­
ne skojarzenia, ale nie złoto było przyczyną wojny lat 1876-1877,
lecz prozaiczny konflikt interesów, będący jednocześnie konfliktem
cywilizacyj. Na równinach przybysze z ery kapitalizmu zastali,
mówiąc słowami Kiplinga, „posępny lud, pół diabły i pół dzieci”,
koczowników ery łowiectwa i zbieractwa, których jedynym zaję­
ciem było polowanie i wojna. Co roku, gdy wyrosła trawa, nomadzi
łączyli się w wielki obóz, celebrowali uroczystości, odbywali
polowanie na bizony, staczali bitwę z wybranym wrogim plemie­
niem, a następnie rozdzielali się, aby na własną rękę napadać na
wrogów — do jesieni, do końca sezonu polowania i wojowania. Jak
czambuły tatarskie „po świeżej trawie”, rajdy Indian nieuchronnie
spadały na osadników kresowych. Jak one, nie miały celów
strategicznych — chodziło o zdobywanie łupów i branie jasyru. Nie
mogły na jednym obszarze współistnieć cywilizacje, z których jedna
opierała się na hodowli, a w drugiej kradzież bydła i koni uchodziła
za czyn chwalebny.
Po co wskazywać, że ogromny rezerwat Sjuksów nie był przez
wojsko naruszany, a wojna toczyła się poza nim, o setki mil od
Czarnych Gór? Dlaczego tłumaczyć, że Sjuksowie opuszczali go nie,
jak chce jeden z cytowanych autorów, „aby upolować nieco zwierzy­
ny”, lecz w innych celach? Że bitwa nad Little Big Horn została
stoczona... w rezerwacie Wron?
Kiedy rozgrywały się opisywane wydarzenia, większość Indian
zamieszkiwała rezerwaty. Lecz na równinach Dakoty i w górach
Montany 10 tysięcy Indian kultywowało tryb życia, który nosił
w sobie zarzewie konfliktu. Paradoksem jest, że swoim stosunkowo
krótkotrwałym oporem tak zdominowali oni zbiorową wyobraźnię,
że przez ten pryzmat dostrzega się całą epokę. Do masowej
świadomości przeszły nie imiona Indian, którzy jak wódz Wron
Wiele Ciosów akceptowali cywilizację, lecz jej nieprzejednanych
wrogów: Czerwonej Chmury, Szalonego Konia i Siedzącego Byka.
„Większość cywilizowanych przyjaciół Indian kocha ich za szlachetne
występki, wspaniałe wykroczenia, olśniewające przestępstwa. Dla
sentymentalistów genialna zbrodnia zawsze jest godna podziwu,
pospolita praca zasługuje tylko na pogardę” — napisał znawca za­
chodu 17.
Czy można odważyć się na zakwestionowanie obowiązującego
obrazu, na którym żołnierze, wyszkoleni „specjalnie w zabijaniu
Indian”, gonią kobiety i dzieci, a gdy Indianie nie chcą „stać się
łatwym celem dla strzelców”, mogą tylko rzucić się do ucieczki albo
się ukryć, a jeśli „garstka z nich ocaleje”, to tylko „dzięki korzystnemu
zbiegowi okoliczności!”
Negatywne ukazywanie jednej strony, aby druga wypadała lepiej,
to zabieg propagandowy. Jednakże po przekroczeniu pewnych granic
zamienia się on w zwykłą hucpę. Czy trzeba więcej zuchwalstwa,
czy ignoracji, aby z całkowitą dezynwolturą oświadczyć, że naj­
wybitniejszy dowódca jazdy Unii, który wygrał wszystkie swoje
bitwy wojny secesyjnej (i wszystkie walki z Indianami — oprócz
ostatniej)... „absolutnie nie nadawał się na oficera kawalerii” i „nigdy
nie zdradzał żadnych talentów militarnych”? Czy nie wystarczy
gloryfikować jego przeciwników, lecz koniecznie trzeba kłamać lub
w najlepszym razie tak manipulować faktami, aby przestawić go jako
niesubordynowanego głupca?
Walka z obowiązującymi wersjami historii bywa beznadziejna
— odmienny głos tonie w beczeniu orwellowskich owiec. Niniejsza
praca nie rości sobie pretensji do zmiany ustalonych przez autorytety
poglądów. Zamiarem autora było tylko oddanie sprawiedliwości gen.
George’owi Armstrongowi Custerowi poprzez opisanie wydarzeń na
podstawie źródeł, relacji i wspomnień ich uczestników. Jedyne
miejsce, w którym ze względu na ich brak autor pozwolił sobie na
własną interpretację, zostało wyróżnione kursywą.
Autor nie pretenduje do obiektywizmu, nie uważa bowiem, że rok
1492 zapoczątkował pasmo nieszczęść. Stada bizonów były z pew­
nością piękne, a pędzący za nimi łowcy w barwnych pióropuszach
godni podziwu. Ubolewanie z powodu ich braku ma jednak podobny
sens, jak nad tym, że w Wiślicy nie zasiada już „pogański książę
silny wielce”, a żubry spacerują po skrawku puszczy, która jeszcze
kilkaset lat temu porastała prawie całą Polskę.

17 R. I. D o d g e , Our Wild Indians: 33 Years’ Personal Experience, etc., Hartford


1882. s. 259.
ŻYWI I DOBRZY

Tylko martwy biały jest dobrym białym.


Metacomet (Król Filip), 1675 r.
Tylko martwy Amerykanin jest dobrym Amerykaninem.
Cochise, 1861 r.

Po wojnie secesyjnej rozpoczęła się emigracja na uważane przedtem


za mało atrakcyjne prerie i równiny. Nowa edycja osadników nie
przypominała tych, którzy byli od kilku pokoleń obyci z „wojną na
podwórku” w Kentucky i Ohio. Nadchodzili imigranci z Irlandii,
Niemiec i Skandynawii, którzy o Indianach nie wiedzieli nic, oraz
mieszkańcy wschodu USA, którzy Indian znali z mrożących krew
w żyłach opowieści przodków. Na ich drodze stanął, mówiąc słowami
Kiplinga, „posępny lud, pół diabły i pół dzieci” — Dakotowie, przez
białych zwani Sjuksami. Na północnych równinach, za Missouri,
przebywał ich zachodni odłam, Lakotowie, czyli Sjuksowie Teton.
Składał się z siedmiu plemion — Brule, czyli Poparzone Uda
(przydarzyło im się to kiedyś podczas pożaru prerii); Oglala, czyli
Rzucający Błotem (wyrażali w ten sposób pogardę); Minneconjou,
czyli Obozujący Koło Wody; Sans Arc, czyli Bez Łuków (jedni
mówili, że wrogowie odebrali im kiedyś łuki, inni zaś, że zawsze
ponad łuki przedkładali włócznie); Dwa Kotły (lubili dobrze zjeść
i zawsze mieli dwa kotły jadła); Hunkpapa, czyli Obozujący u Wejścia
Do Obozu; Sjuksowie-Czame Stopy (chodzili kiedyś po spalonej
prerii boso). Niegdyś byli ludem osiadłym i uprawiali ziemię po
wschodniej stronie Missouri. W drugiej połowie XVIII w. dosiedli
koni, uzbroili się w maza wakan (strzelby) i przekroczyli rzekę,
ruszając na leżące za nią równiny. Nie mieli domów — zamieszkiwali
w skórzanych namiotach, jak plemiona azjatyckie, i ciągnęli na
zachód, jak ongiś Dżyngis Chan. Na początku XIX w. podbili
rolniczych Mandanów i Hidatsa (nie pozabijali wszystkich, ponieważ
potrzebowali ich do handlu)1. Wojowniczych, lecz słabszych liczebnie
Arikarów uczynili helotami. W 1804 r. najechali Ponków i zmusili
ich do szukania schronienia u pokrewnych Omahów. Jednakże
w bitwie ze Sjuksami zginęło ponad 60 Ponków i nawet razem
z Omahami nie mogli się oprzeć najeźdźcom. Jedno po drugim małe
plemiona - Osagowie, Missouri, Otosi — musiały ustępować ze
swoich terenów. Sjuksowie współdziałali z mniejszym plemieniem
Szejenów. Około 1820 r. razem zadali na północy miażdżący cios
Wronom - kiedy większość wojowników była na polowaniu, napadli
na ich obóz2, zabili pozostałych w nim mężczyzn i uprowadzili
kilkaset kobiet i dzieci. Dzięki mobilności i dobremu uzbrojeniu
Sjuksowie ponieśli wojnę na całe północne równiny. Na ich połu­
dniowym skraju opierało się im semi-osiadłe plemię Paunisów, lecz
w 1839 r. Sjuksowie zabili około 100 Paunisów, w 1843 r. około 70,
a w 1847 r. zniszczyli ich wieś, zabijając 83 mieszkańców. Na
zachodzie w podobnej sytuacji znaleźli się Szoszoni.
Kiedy Indianie napotkali ciągnących na równiny białych, potrak­
towali ich tak, jak obce plemiona - jako konkurentów i jako obiekty,
nadające się do złupienia. Nikt nigdy nie zliczył ograbionych wozów,
spalonych chat, zabitych osadników, porwanych kobiet i dzieci3.
Amerykanie, czyli wasichun (Washington), byli atrakcyjnym przeciw­
nikiem, zasobnym w dobra materialne i niezbyt groźnym. Indianin,
którego całe życie stanowiła wojna, przygotowywał się do niej od
dzieciństwa — bawiąc się w nią jako dziecko, strzelając z łuku do ciał
zabitych wrogów, w wieku chłopięcym pomagając starszym podczas
wypraw wojennych i kradzieży koni. Polowanie na bizony, które
było organizowane tak samo, jak wyprawa wojenna, wdrażało go do
działania zespołowego i kształciło w używaniu broni. Hartował
ducha, uczestnicząc w torturowaniu jeńców i poddając się rytualnym
męczarniom tańca słońca. Potem co roku walczył i polował, dosko­
naląc się w tym rzemiośle. Celem „małej” wojny były przede
1 A. M a c G i n n i s, Counting Coup and Cutting Horses: Intertribal Warfare on the
Northern Plains 1738-1889, Evergreen 1990, s. 102.
2 W tłumaczeniach tekstów źródłowych autor zachowuje przyjęte w nich określenie

„wioska” (village), jakkolwiek właściwym słowem, jeśli chodzi o koczowników, jest


„obóz”.
3 Słynny reporter Henry Morton Stanley w reportażu z Kansas w 1867 r. napisał:
„Morderstwa z powodu swojej masowości wydają sie tak nudne, że nikt na nie nie
zwraca uwagi”. A. W. H o o p e s , The Road to Little Big Hom-and Beyond, New York
1975, s. 105.
wszystkim osobiste korzyści. Pozycja Indianina w społeczności
zależała niemal wyłącznie od umiejętności wojennych. Kto zdobył
więcej łupów, a zwłaszcza koni, mógł poślubić więcej żon i dzięki
temu wygodnie żyć. Kto wykazał się męstwem i brawurą, cieszył się
wyższym prestiżem w swoim stowarzyszeniu wojowników. Kto
wykazał się umiejętnością zorganizowania i przeprowadzenia rajdu,
w wyniku którego wielu wojowników zdobyło łupy, nadawał się na
przywódcę stowarzyszenia.
Podstawowym kryterium oceny Indianina jako wojownika była
liczba „zaliczonych ciosów”. Dosłownie chodziło o dotknięcie wroga
(lub jego tipi) ręką lub specjalną laską (ciosem nazywano również
zdobycie na wrogu konia, broni etc.). Reguły określały wartość
ciosu, zależnie od tego, czy wróg był żywy, czy martwy, i czy
Indianin dotknął go jako pierwszy, czy w następnej kolejności. Ciosy
świadczyły o osobistej odwadze. Skalpowanie zabitych miało za cel
zdobycie dowodu zadania nieprzyjacielowi strat — skalpy kobiet
i dzieci były więc tak samo ważne, jak skalpy wojowników.
Aby wojownicy mogli wykazać się męstwem, a ich stowarzyszenia
współzawodniczyć ze sobą, organizowano doroczne wyprawy wojenne
przeciw innym plemionom. Na wyprawę całe plemię szło razem,
prowadzone przez wodzów, zgrupowane w stowarzyszenia. Porządku
pilnowali żołnierze-psy (hotamitaniu) — rodzaj żandarmów; służbę tę
z reguły pełniły po kolei stowarzyszenia. Podczas dużej bitwy — która
była właściwie serią popisów i pojedynków — Indianie dokonywali
rozmaitych wyczynów, uważnie obserwowani przez innych, czy
znają reguły wojowania i stosują się do kodeksu wojownika. Wojna
miała w dużym stopniu charakter ludyczny — była rozrywką. Po
zakończeniu dużej wyprawy wojownicy rozchodzili się dla zdobycia
łupów, w indywidualnych rajdach lub w małych grupach. Dlatego nie
narażali się zbytnio w walce. Bitwa indiańska polegała na ciągłych
atakach i odskokach, gdy bowiem jedna strona atakowała, druga
cofała się, na przemian, czekając, aż przeciwnik zrobi błąd, który
umożliwi zadanie mu ciosu bez strat własnych. Stąd zaskakujące
połączenia demonstracyjnego męstwa ze skłonnością do unikania
walki, gdy nie rokowała ona sukcesu, a zwłaszcza, gdy mogła
przynieść straty. Rolą wodza, czyli przywódcy stowarzyszenia
wojowników, było dawanie osobistego przykładu, a jednocześnie
kształcenie młodych adeptów i pilnowanie, by się lekkomyślnie nie
narażali. Wódz ani nie dowodził bitwą, ani tym bardziej nie wydawał
rozkazów — nie miał takich uprawnień. Indiańską „armię” cechował
skrajny indywidualizm oraz pragmatyzm, wyrażający się w nieuzna­
waniu zasad absolutnego dobra i zła. Męstwo nie miało nic wspólnego
z bohaterstwem — nikt nie ryzykował dla żadnych ideałów. Kradzież
koni była uważana za czyn bardziej chwalebny niż zwycięstwo
w bitwie, a strzelenie komuś w plecy po wypaleniu z nim fajki
pokoju i zjedzeniu razem posiłku w oczach Indianina nie było
zdradą, lecz uprawnionym podstępem wojennym.
Jeśli Indianie mieli nad wrogiem przewagę, wykorzystywali ją
bezlitośnie. Zabijani byli wszyscy, a jeńców torturowano — w wypadku
wojowników miało to cechy rytualne, w innych wypadkach była to
po prostu obostrzona egzekucja lub zabawa. Zwłoki wrogów cięto na
sztuki i okaleczano w celu gruntownego fizycznego zniszczenia
przeciwnika — tym dokładniejszego, im był groźniejszy. Podnosiło to
morale i ośmieszało wroga (często w tym celu okaleczone zwłoki
i części ciała układano w humorystyczny sposób) 4.
Zachowanie Indian bywało dla białego niezrozumiałe. Jak pisze
znawca Zachodu, cechowała je huśtawka nastrojów: dumps — depresja,
podczas której nie reagował na bodźce zewnętrzne, i notions
— postępowanie często nierozumne, ale od którego Indianin nie
odstępował. Zdarzało się, że przechodziło ono w podniecenie
i morderczy amok — rampage. Prawdopodobnie była to psychoza
maniakalno-depresyjna, spowodowana okresami nieróbstwa w prze­
rwach pomiędzy pełnymi napięcia wyprawami wojennymi i polowa­
niami na bizony (na inne zwierzęta, a zwłaszcza małe, na które
musiał polować pieszo, Indianin polować nie lubił). Potwierdza to
fakt, że wśród zajętych pracą kobiet dumps i notions nie wy­
stępowały 5.
Przybysz z Europy nie mógł dorównać Indianinowi w walce.
Musiał liczyć na pomoc.
Bronić go mieli dragoni, strzelcy konni, od 1855 r. zwani
kawalerią, a przez Indian miła hańska, Długimi Nożami. Po wojnie
secesyjnej było jej sześć pułków. W 1866 r. utworzono jeszcze
cztery, w tym dwa murzyńskie (oprócz nich armia — 57 tysięcy
oficerów i żołnierzy — liczyła 45 pułków piechoty i 5 pułków
artylerii).
4 D o d g e , op. cit.; G. B. G r i n n e 11, Pawnee, Blackfeet and Chezynne, New York

1961; J. L. Humfreville, Twenty Years Among Our Hostile Indians, etc., New York 1899.
5 T. H. T i b b 1 e s, Buckskin and Blanket Days, New York 1964, s. 242—257.
Pułk kawalerii składał się z 12 kompanii (pułk piechoty miał ich
10). Oprócz dowódcy w stopniu pułkownika sztab pułku składał się
z 7 oficerów, 6 podoficerów (starszy sierżant, sierżant kwatermistrz,
sierżant intendent, sierżant siodlarz, główny muzyk, główny trębacz),
chirurga, dwóch asystentów i sanitariusza szpitala pułkowego. Pułk
miał weterynarza, który nie występował oficjalnie w strukturze
organizacyjnej. W każdej kompanii było 4 oficerów (kapitan,
porucznik i podporucznik; nadliczbowy porucznik mógł pełnić funkcję
adiutanta pułku lub kwatermistrza), 15 podoficerów (sierżant szef,
sierżant kwatermistrz, 5 sierżantów, 8 kaprali) i od 60 do maksy­
malnie 78 szeregowców. W 1876 r. zmniejszono ich liczbę do 54
(w piechocie 34). Kompania miała dwóch podkuwaczy (w praktyce
podkuwacz zwykle pełnił funkcję kompanijnego weterynarza), dwóch
kowali, dwóch trębaczy, siodlarza i woźnicę.
Pułki murzyńskie miały białych oficerów, a organizacyjnie różniły
się tym, że miały kapelana, który oprócz obowiązków duszpasterskich
kształcił żołnierzy na poziomie podstawowym (normalnie kapelani
byli przydzieleni do posterunków wojskowych).
Około roku 1868 większość kawalerii stacjonowała na zachodzie—92
kompanie w 59 posterunkach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni od
Kanady do Meksyku i od Kansas do Kalifornii. Warunki panujące na
tym obszarze narzucały jej działanie w małych jednostkach. Zwykle
załogę posterunku stanowiły dwie kompanie — jedna kawalerii i jedna
piechoty, ale często była to tylko jedna kompania.
Typowy fort nie miał palisady (wyjątkiem był Fort Phil Keamy).
Jego centrum był plac parad, po którego jednej stronie stał szereg
kwater oficerskich, a po drugiej kwatery szeregowców. Podoficerowie
zamieszkiwali w kwaterach w sąsiedztwie pralni (ich żony najczęściej
pełniły funkcje praczek). Na terenie fortu znajdował się też budynek
dowództwa, wartownia, kaplica, szpital, apteka, magazyn kwatermis­
trzostwa, zbrojownia, stajnie i sklep markietana. Czasem markietan
prowadził kasyno oficerskie i klub żołnierski.
Zapasy umundurowania, sprzętu i uzbrojenia zgromadzone w okre­
sie wojny secesyjnej wystarczały na kilka lat, toteż przez dłuższy
czas nie wprowadzano w nich żadnych zmian. Początkowo bronią
strzelecką kawalerii był 7-strzałowy karabinek powtarzalny Spencer
kal. 52 (13,2 mm), których podczas wojny dostarczono armii Unii 60
tysięcy. W 1873 r. do uzbrojenia wprowadzono jednostrzałowy
karabin i karabinek Springfield kal. 45 (11,43 mm), przerobiony
z broni odprzodowej na system „trapdoor" (zamek klinowy).
Kawaleria używała go przez cały okres walk z Indianami do 1892 r.
Zdania o jakości Springfielda są podzielone. Chwalono jego celność
i skuteczność, krytykowano zaś skłonność do zacinania się; czasem,
gdy broń się rozgrzała, a miedziana łuska była zabrudzona, pazur
wyciągu rozdzierał kryzę i pozostawiał łuskę tkwiącą w komorze.
Karabinek był zaopatrzony w kółko z boku i przyczepiony karabiń­
czykiem do szerokiego skórzanego pasa, którym na ukos przepasany
był żołnierz; miało to umożliwić szybki i łatwy dostęp do niego
w każdej sytuacji. Bronią boczną kawalerzysty był od 1871 r.
rewolwer Colt kal. 45 na naboje z łuską metalową. Szable były
wprawdzie etatowym uzbrojeniem, ale uważano je za mało przydatne
i często z nich rezygnowano. Lanca, sporadycznie występująca
podczas wojny, nie była używana.
Innowacją w uzbrojeniu był Gatling, wprowadzony w 1867 r.
W walkach z Indianami wystąpił on zaledwie sześciokrotnie z mier­
nym sukcesem. Gatling miał 6 lub 8 luf, które były wprawiane
w ruch obrotowy za pomocą korby i strzelały kolejno, ze zmienną
szybkostrzelnością. Wielkokalibrowy Gatling o kal. I cala był
przystosowany do strzelania loftkami i skuteczny na odległość do
200 jardów. Gatling kal. 50 miał większy zasięg, lecz i wiele
niedoskonałości: lufy nie były chłodzone, czarny proch przy spalaniu
pozostawiał zanieczyszczenia, broń miała skłonność do zacinania się.
Trudno było korygować jego celność, gdyż na większą odległość nie
było widać, gdzie padają kule. Standardowa artyleryjska laweta nie
pozwalała na strzelanie ogniem poszerzanym — kąt w poziomie
zmieniano, przesuwając ogon lawety. Największym problemem był
ciężar: Gatling z lawetą i przodkiem ważył 2 tony i ciągnięty przez
zaprzęg czterech wybrakowanych koni kawaleryjskich nie dawał
sobie rady w terenie. W 1868 r. mjr Alfred Gibbs z 7 pułku kawalerii
zaproponował zamontowanie Gatlinga na resorowanym podwoziu
ambulansu wojskowego, co pozwoliłoby mu na towarzyszenie
kawalerii. Jego projekt został przyjęty w 1874 r., lecz nigdy nie
zrealizowany6. Próbowano opracować lekki Gatling, nadający się do
transportu w jukach, ale problem ciężaru, wynikający przede wszys­
tkim z wielolufowej konstrukcji, nigdy nie został zadowalająco
rozwiązany.
6 D. A. A r m s t r o n g , Bullets and Bureaucrats. The Machine Gun the Unitet States,
1861 — 1916, Westport and London 1981, s. 52—54, 67.
Nie było szkoły kawalerii (dopiero w 1892 r. utworzono Szkołę
Kawalerii i Artylerii Lekkiej w Forcie Riley). Redukcja armii
w latach 1869—1870 (liczbę pułków piechoty zredukowano do 25,
a wielkość całej armii do 25 tysięcy), w której wyniku zmniejszono
liczbę podoficerów w kompanii, pogorszyła dodatkowo główny
problem kawalerii, jakim było niedostateczne wyszkolenie. Typowy
szeregowiec był imigrantem, pochodził najczęściej z Irlandii lub
z Niemiec, byli także Francuzi i Włosi. Imigracja z Europy Wschod­
niej jeszcze nie osiągnęła znacznych rozmiarów, ale i tak problemem
była nieznajomość przez rekrutów języka angielskiego. Kierowani
bez przeszkolenia do posterunków wojskowych na odludziu, które
niekiedy dopiero powstawały, nie mieli możliwości podnieść swoich
wojskowych kwalifikacji. „Biedny nieszczęśnik, który zaciągnął się
z mętnym wyobrażeniem, że jego kraj go podziwia i potrzebuje jego
służby przeciw wrogim Indianom, nagle stawał się honorowym
architektem, noszącym szafliki i wykonującym różne dorywcze
prace, jak tynkowanie i bielenie ścian. [...] Żołnierz był niezadowo­
lony, ponieważ nie było o tym mowy ani w biurze rekrutacyjnym,
ani w jego kontrakcie, i zdarzało się, że rozwiązywał problem
urywając się zaraz po pierwszej wypłacie żołdu”7 (który wynosił 13
dolarów miesięcznie). Odbijało się to zwłaszcza na wyszkoleniu
strzeleckim. W 1874 r. Departament Wojny zarządził ze względu na
cięcia budżetowe oszczędności w zużyciu amunicji do ćwiczeń.
W pierwszym roku szkolenia dozwolone było tylko strzelanie ślepymi
nabojami (które nie dawały odrzutu broni), a w następnym przy­
dzielano w tym celu 10 naboi ostrych miesięcznie (120 rocznie).
Nawet schodzący z posterunku wartownik nie mógł, jak to wcześniej
praktykowano, oddać strzału do celu, tylko musiał nabój schować do
ładownicy. W efekcie nawet po roku służby rekrut nie umiał strzelać
do celu. Pozwalano wprawdzie na zakup amunicji do polowania, ale
polowali żołnierze, którzy i tak już umieli strzelać.
Po wojnie pozostały znaczne rezerwy koni (ponad 100 tysięcy
sprzedano, pozostawiając 4645, w tym 3829 dla kawalerii), więc nie
kupowano przez kilka lat nowych. W 1868 r. zlikwidowano Biuro
Kawalerii i kierowane przez nie stadniny, które dostarczały remontów.
Wkrótce kawalerii zaczęło brakować ujeżdżonych i przeszkolonych
koni. Niewiele lepiej było z jeźdźcami, którzy zwykle po raz pierwszy

7 J. G. B o u rk e, On the Border with Crook, Glorieta 1971, s. 7.


dosiadali konia dopiero po przybyciu na prerie. Wprawdzie jeździe
konnej poświęcano więcej uwagi niż szkoleniu ogniowemu, ale nazbyt
często „szczytem ambicji ludzi było utrzymanie się na grzbiecie konia
między jednym biwakiem a drugim, a wielu miało z tym trudności
podczas ostrego kłusa” 8. Trudno było w takiej sytuacji mówić
o szkoleniu w dokonywaniu ewolucji konnych; nawet konna służba
wartownicza bywała pełniona nieregularnie. Braki umiejętności lub
obojętność jeźdźca szkodziły również koniowi.
Ze względu na rozproszenie oddziałów nie prowadzono manew­
rów zespołowych nawet w sile batalionu, nie mówiąc już o pułku.
Brakło szkoleń taktycznych i ćwiczeń w warunkach zbliżonych do
bojowych, ćwiczebnych marszów i biwaków. Żołnierz poznawał
warunki przyszłego pola walki wytyczając i patrolując szlak
dyliżansu, naprawiając zerwane linie telegraficzne i strzegąc budow­
niczych kolei.
Kompania była podstawową jednostką i wyznaczała horyzonty
myślowe i umiejętności większości oficerów. Na domiar złego teorii
wojny indiańskiej nie wykładano w West Point, jakby jej dowództwo
hołdowało myśli wyrażonej przez gen. R. S. Ewella, iż „na
pograniczu oficer nauczy się wszystkiego o dowodzeniu czterdzies­
toma dragonami, a zapomni wszystko inne”. Praktycznej pomocy
udzielali wojsku znający zachód westmani — zwiadowcy i przewod­
nicy, z którymi kontrakty zawierało kwatermistrzostwo. W 1866 r.
utworzono korpus zwiadowców indiańskich (Indian Scouts), co
pozwoliło na zaciągnięcie tysiąca Indian (przedtem wojsko mogło
korzystać z usług indiańskich przewodników i zwiadowców, ale nie
byli oni oficjalnie częścią armii). Zaciągali się Paunisi, Arikaro-
wie, Wrony i Szoszoni, nie tyle zwabieni żołdem, który wynosił
18 dolarów miesięcznie, ile poszukując przeciw najeźdźcom sojusz­
ników wśród białych.
Dowództwo armii po doświadczeniach wojny secesyjnej uważało
wojny z Indianami za drobiazg nie warty uwagi, a według Kongresu
nie były to w ogóle wojny. Doktryna wojenna zakładała udział
kawalerii w wojnie z wrogiem zewnętrznym, mimo że jej dyslokacja
w praktyce czyniła to niemożliwym. Nie stworzono doktryny wojny
indiańskiej sądząc, że konflikty na pograniczu wkrótce się skończą.
W 1876 r. gen. W. S. Hancock poinformował Kongres, że dla
8 Kpt. C. B. T h r o c k m o r t o n , 4 p a w 1878 r. Cyt. w: J. P. Ta te, ed. The American
Military on the Frontier, Washington 1978, s. 130.
reformy armii, określenia jej pożądanej siły, organizacji i składu
kwestia indiańska nie ma znaczenia. Zgodnie z zasadą, że generałowie
przygotowują się do tej wojny, która się ostatnio skończyła, uważano,
że tak, jak w wojnie secesyjnej, kawaleria ma walczyć pieszo,
wykorzystując konia jako środek transportu, jakkolwiek dopuszczano
szarże. Konsekwentnie w 1873 r. za regulamin walki kawalerii
przyjęto regulamin piechoty.
Armia myślała wyłącznie o wojnie „konwencjonalnej” i taką też
prowadziła z Indianami. Długie kolumny kawalerii i piechoty,
zlepione z kompanii należących do różnych pułków, przykute do
powolnych karawan wozów, pełzły po nie znanych białym terenach
w poszukiwaniu Indian. Większość takich ofensyw kończyła się
wyczerpaniem zapasów, załamaniem koni, przyzwyczajonych do
owsa i stajni, i niechlubnym powrotem bez spotkania z nieprzyjacie­
lem. Lotni koczownicy, nie obciążeni taborami, unikali ich bez trudu.
Kiedy zaś wojsku udało się dopaść jakąś grupę, nie mogło zadać jej
ciosu; Indianie rozpraszali się i uciekali. Nie było to tchórzostwo
— Indianin uważał narażanie się bez potrzeby za nierozsądne. Nie
atakował, jeśli nie był pewien przewagi liczebnej; rzucał się w pościg,
kiedy nieprzyjaciel się cofał, a cofał się, kiedy nieprzyjaciel atakował.
Jeśli Indianie mieli przewagę, to najczęściej potrafili ją wykorzystać.
Wprawdzie zwykle strzelali gorzej od przeciętnego żołnierza, ale
byli lepiej od niego uzbrojeni. W okresie, któremu poświęcamy
uwagę, Indianie mieli dość broni palnej, karabinów i rewolwerów,
a 16-strzałowy Winchester dawał im nad wojskiem przewagę w sile
ognia. Dodać należy do tego łuk, zwykły lub refleksyjny — opowieś­
ciami o jego celności i sile rażenia przepełnione są wspomnienia
żołnierzy. Indianin lepiej też jeździł konno — robił to codziennie od
dziecka, a ewolucje były dla niego drobnostką.
Po spotkaniach z Indianami w polu oficerowie i żołnierze nabierali
skłonności do przeceniania poziomu ich sztuki wojennej. Grubą
przesadą było nagminne określanie mianem „indiańskiego Napoleo­
na” każdego wodza plemiennego, który potrafił pokonać zagubioną
na bezdrożach kompanię wojska. Jedyną indiańską strategią było
wciąganie przeciwnika w zasadzkę, najczęściej przez pozorowanie
przez małą grupę ucieczki (w dawnych czasach prowokowali
białych, profanując na ich oczach Biblię lub torturując jeńców).
Dziwne, ale zawsze znaleźli się ludzie, gotowi się nabrać na ten
odwieczny trick.
Słabą stroną indiańskiej sztuki wojennej było jej nastawienie na
bezpośrednie i natychmiastowe korzyści. Nie byli zdolni do żadnej
bardziej złożonej i długotrwałej akcji, która miałaby przynieść efekty
dopiero w przyszłości. Walczyli, jeśli mieli wizję łupów i sławy, i to
tylko, dopóki im się nie znudziło. Z tego samego względu nie
prowadzili zwiadu (z wyjątkiem tropienia nieprzyjaciela) ani szpiegos­
twa, nie mieli w marszu ubezpieczeń (z wyjątkiem straży tylnej, której
zadaniem było zwalczanie nieprzyjacielskich tropicieli). Nie mogli
zrozumieć, że akicita — żołnierze — mogą ich ścigać długo, nawet
w zimie, po sezonie wojowania, kiedy jest pora, by spać. Często nie
wystawiali wart, dzięki czemu możliwe było zaskoczenie ich w obozie.
Indianie najczęściej nienawidzili akicita i gardzili nimi, ponieważ
w ich pojęciu walczyli niehonorowo, atakując Indian z niewia­
domych powodów — bo nie dla łupów albo osobistej zemsty
— i nie stosując się do ich zasad prowadzenia wojny. Nawet
skalp zdobyty na akicita nie liczył się. Wygląd białych, brody,
łyse czaszki, woń, obyczaje — wszystko to budziło odrazę9. Uważali
ich za słabeuszy i tchórzy. Nie rozumiejąc sformułowań urzędowych
dokumentów, interpretowali je na swój sposób, a w wypadku
sporu dyskwalifikowali białych jako kłamców.
Żołnierze i oficerowie z reguły nie wyrażali się o Indianach z pogardą
ani z lekceważeniem. Nie głosili też poglądów, które określa się dziś
jako rasistowskie. Choć czasem nazywali Indian „diabłami” lub
„demonami”, było to raczej wyrazem grozy i podziwu. Ponadto liczni
oficerowie sympatyzowali z Indianami, wyrażając zrozumienie dla ich
problemów i krytykując postępowanie władz cywilnych wobec nich10.
Ponieważ mieszkańcy zachodu nie mieli zaufania do rządu, który
ich zdaniem zbyt często brał stronę Indian, traciło na tym również
wojsko. Nie podnosił w ich oczach jego autorytetu również bezstron­
ny, pozbawiony wrogości sposób traktowania Indian, który zbytnio
przypominał im indyfererityzm. Z tego powodu na zachodzie podej­
mowano próby formowania ochotniczych oddziałów lub milicji, po
których spodziewano się większego zaangażowania po stronie białych
osadników. Zaangażowanie emocjonalne prowadziło jednak do
bezwzględności, a tego właśnie rząd i dowództwo armii chciały

9 L. S t a n d i n g B e a r , My People, the Sioux, Boston s.a., s. 57-66.


10 S. L. S m i t h, The View From Officer’s Row: Army Perception of Western Indians,
Tucson 1990; R. M. U tl ey. Frontier Regulars: the lnited States Army and the Indian,
1866-1891, New York 1973.
uniknąć i przeciwstawiały się takim inicjatywom. Wojsko regularne nie
zabijało umyślnie kobiet ani dzieci, choć mogło się to zdarzyć przez
przypadek, w gorączce walki podczas ataku na obóz Indian, albo z tej
przyczyny, iż kobiety brały często udział w walce na równi z mężczyz­
nami i trudno je było od wojowników odróżnić (inne obyczaje mieli
zwiadowcy indiańscy, którzy wojowali na własną modłę.) Natomiast
oddział ochotniczy, złożony z ludzi mających z Indianami osobiste
porachunki, mógł się dopuścić ekscesów, jak w bitwie nad Sand Creek
w 1864 r., kiedy zabijano bez wyboru, profanując przy tym zwłoki.
Gen. Schofield nie był daleki od prawdy, kiedy nazwał kawalerię
zwykłą siłą policyjną". W pewnym sensie jednak kawaleria była
wojskiem; w takim sensie, w jakim plemiona indiańskie, na mocy
dziwacznej konstrukcji prawnej, były podmiotem prawa między­
narodowego, zdolnym do zawierania ze Stanami Zjednoczonymi
międzypaństwowych traktatów.
USA zawarły i ratyfikowały ich prawie 370. Sprowadzały się
z reguły do dwóch elementów — rząd przyrzekał, że pewien teren
zostanie pozostawiony do wyłącznego użytku Indian, bez białego
osadnictwa, Indianie zaś przyrzekali powstrzymać się od napadania
na białych poza jego granicami. Rząd marzył o „królu” Indian, który
mógłby taki dokument podpisać. Ponieważ Indianie jeszcze do
feudalizmu nie doszli, musiał zadowalać się gromadzeniem jak
największej liczby wodzów i namawianiem, by „dotknęli pióra”.
Decydującym argumentem było rozdawanie podarków i obietnice
przydziału „dóbr traktatowych”. Co o tym sądzili wodzowie, można
się domyślać — kiedy delegat rządu, wręczając jednemu z nich nowy
Winchester, wyraził nadzieję, że nie posłuży on do uśmiercania jego
rodaków, usłyszał lekceważące mruknięcie, iż do tego wystarczy
maczuga. Wojownicy nie rozumieli, dlaczego nagle mieliby zmieniać
odwieczny sposób życia. Białych zaś trudno było przekonać, że jakiś
teren, nadający się do górnictwa lub wypasu bydła, miałby leżeć
odłogiem. Konflikt był zaprogramowany już w chwili podpisywania
traktatu. Po dyplomatach nadchodził czas kawalerzystów.
W połowie XIX w. północne równiny zostały zdominowane przez
„alians Sjuksów”, złożony z Tetonów, Północnych Szejenów i Pół­
nocnych Arapahoe, wspomaganych przez mieszkających na stałe na
wschód od Missouri Sjuksów Yankton i Yanktonnai. Razem liczyli
11 M. L. S t u b b s , S . R . C o n n o r , Armor-Cavalry, Part II: Army National Guard,
Washington 1972, s. 22.
ponad 20 tysięcy ludzi, w tym ponad 5 tysięcy wojowników — ich
liczba była większa od populacji niejednego małego plemienia.
W 1851 r. Amerykanie zawarli ze Sjuksami traktat z Laramie,
uznając ich supremację nad podbitymi plemionami, od kraju Paunisów
aż po kraj Wron, który obejmował Czarne Góry i całą dolinę
Yellowstone. Cudzym kosztem mieli nadzieję okupić uczynienie
szlaków do Oregonu i Kalifornii bezpiecznymi dla białych podróż­
nych. Tak się jednak nie stało. Karawany wozów były napadane
w pobliżu samego Fortu Laramie. Była to niedobra wróżba. W lecie
1864 r. Indianie w ciągu 6 tygodni spustoszyli tereny od Colorado do
Nebraski tak, że ruch na nich ustał, a pocztę do Kalifornii przesyłano
przez Panamę. W styczniu 1865 r. ponowili tę akcję, niszcząc 100
mil drogi dla dyliżansów, rabując i paląc wszystkie leżące na niej
stacje i rancha, ścinając słupy telegraficzne i zabierając „szepczący
drut”12. W ciągu kilku lat po podpisaniu traktatu z Laramie Sjuksowie
wspierani przez Szejenów wyparli Wrony z ich terenów aż po dolinę
Big Horn. W ten sposób od północy bezpośrednio zagrozili osadnikom
w Montanie i Wyomingu, a także budowanej wzdłuż Platte kolei
Union Pacific.
Głośne zaczęły stawać się imiona Siedzącego Byka13, szamana
Hunkpapów, Czerwonej Chmury, wodza Oglalów, Tępego Noża
i Małego Wilka, wodzów Szejenów. Wymieniano też imię młodego
Szalonego Konia14, wodza Oglalów.

12 G. E. H a y d e, Red Cloud’s Folk. A History of the Oglala Sioux Indians, Oklahoma

1957, s. 104-113.
13 Jego imię. Tatanka lyotonka, bywa w opracowaniach tłumaczone na „Byk, Który

Przebywa Między Nami” lub podobnie. Należy jednak rozumieć je dosłownie (tj.
iyotonka - siedzieć, siedzący). Na wykonanych przez siebie rysunkach Siedzący Byk
zawsze identyfikował siebie postacią bizona, siedzącego na zadzie z czterema nogami
wyciągniętymi do przodu. F. M. Hans pisze, że Siedzący Byk powiedział mu, iż imię to
nadano mu w młodości, ponieważ czaił się w krzakach na kobiety i gwałcił je (The Great
Sioux Nation: A Complete History of Indian life and Warfare in America, Minneapolis
1906, s. 82-83). Trudno powiedzieć, czy jest to prawda, czy dowód specyficznie
indiańskiego poczucia humoru Siedzącego Byka.
14 Podobnie imię Tashunka (popr. Shunktanka) Witko bywa upiększane jako „Niepo­

skromiony Koń”. Jednakże dosłownie tj. witko — głupi (witkotkoka — głupiec). Wódz ten
miał w młodości wizję, w której wysłannik Wielkiego Ducha objawił mu między innymi,
że nie zginie od kuli. Znany był z szarżowania konno na nieprzyjaciół, w czasie którego
narażał się na ostrzał bardziej niż przeciętny wojownik. Już wcześniej jednak nazywano
go „dziwnym człowiekiem”. Autor zachowuje przyjęte w literaturze dosłowne tłumaczenie
anglojęzycznej wersji imienia.
O POKÓJ I POSTĘP

Filozof:
Powtarzam, iż to jest nieodbitą, samowolną wiarą we mnie,
że czas nadchodzi wyzwolenia kobiet i Murzynów.
Zygmunt Krasiński, Nie-Boska komedia

Rajdy Indian nad Platte w zimie 1864 r. spowodowały zaniepoko­


jenie na zachodzie. Mieszkańcy, firmy transportowe i operatorzy
dyliżansów starali się uzyskać interwencję wojskową dla ich po­
skromienia. Powstały plany operacji nad rzeką Powder, gdzie chronili
się Indianie, a także pomysł zbudowania dwóch fortów nad Powder
oraz Yellowstone i umieszczenia w nich sił wojskowych, zdolnych
do kontrolowania Indian. O tym Sjuksowie nie wiedzieli, kiedy
wiosną 1865 r. budzili się z zimowego snu.
W lipcu Indianie zaatakowali posterunek wojskowy nad Platte,
zabijając por. Collinsa i kilkunastu żołnierzy oraz uprowadzając
stado mułów. Zwycięstwo to okupili stratą jednego zabitego. Małe
grupy pozostały, by dokonywać napadów na osadników, a większość
powróciła nad Powder. W tym czasie trzy kolumny kawalerii
(3 tysiące szabel) zmierzały ku Powder, aby się tam skoncentrować
i zadać im cios. Taki w każdym razie był zamiar Departamentu
Wojny. Jednakże właśnie skończyła się wojna secesyjna, żołnierze
oczekiwali demobilizacji i nie mieli ochoty nadstawiać karku.
W sierpniu Czerwona Chmura i Tępy Nóż z Szejenami zatrzymali
karawanę wozów jadącą pod eskortą wojska do Montany i przepuścili
ją, biorąc w charakterze myta wóz pełen cukru, kawy i ryżu. Wojsko
poznało praktyczne problemy, związane z zawieraniem umów
z Indianami, gdy karawana została powtórnie zaatakowana przez
innych Indian, z którymi Czerwona Chmura rarytasami się nie
podzielił. Wkrótce potem Siedzący Byk zaatakował 2 tysiące
żołnierzy, którzy snuli się nad Powder między obozami Indian, nie
mogąc ich znaleźć. Kawalerzyści próbowali się bronić, ale na
początku września dali za wygraną i odeszli, głodni i zziębnięci,
szarpani przez Indian, tracąc setki koni, mułów i sprzętu. Tak
skończyła się wielka kampania przeciw Sjuksom, nie powodując
wzrostu respektu wobec wojska. Przeciwnie, Indianie wspominali
spotkanie z akicita jako jedno z najprzyjemniejszych wydarzeń
obfitującego w łupy lata.
W tym samym czasie republikański Kongres zaczął - obok problemu
murzyńskiego—poświęcać uwagę sprawom Indian. Grupy humanitarys-
tów i idealistów, przy dużym udziale Kościołów, forsowały zmianę
postępowania w kwestii indiańskiej. Sprzyjali im politycy, którzy
specjalizowali się w załatwianiu pomocy dla Indian i w jej rozdzielaniu.
W marcu 1865 r. komisja Kongresu, badająca okoliczności ataku
jednostek 1 i 3 pułku kawalerii z Colorado na obóz Szejenów nad Sand
Creek 29 listopada 1864 r., podczas którego zginęło około 150 Indian
—mężczyzn, kobiet i dzieci — potępiła żołnierzy za „dopuszczenie się
aktów barbarzyństwa o szczególnie odrażającym charakterze, jakimi
nigdy przedtem nie zhańbili się ludzie uważający się za cywilizowa­
nych”, a oficerów za „demoniczną złośliwość i okrucieństwo, z jakim
skwapliwie uknuli masakrę”!. W atmosferze pacyfizmu i antymilitaryz-
mu, która zapanowała po wojnie secesyjnej, takie słowa padały na
podatny grunt. Ponieważ kongresmani zapewniali, że Indianie pragną
pokoju, zawieszono działania wojskowe i powołano komisję dla
zawarcia traktatów.
Był to początek tak zwanej polityki pokojowej2 (Indian Peace
Policy), po której oczekiwano zapewnienia białym bezpieczeństwa,
a Indianom postępu cywilizacji. U jej podstaw leżała doktryna, że
Indianie mają zawsze słuszność, a biali jej nigdy nie mają3, zaś

1 F. P. P ru c h a, The Great Father. The United States Government and the American

Indians, Lincoln and London 1979, t. 1, s. 460.


2 Nazywa się ją często „polityką pokojową Granta”, ponieważ za jego prezydentury

zostały formalnie zapoczątkowane działania reformatorskie wobec problemu indiańskiego,


jej podwaliny zostały jednak położone wcześniej. Prucha (op. cit., s. 481) napisał:
„Polityka pokojowa nie może być precyzyjnie datowana ani ściśle zdefiniowana.
W zasadzie był to stan ducha, przekonanie, że skoro dawne metody postępowania
z Indianami nie odniosły skutku, należy położyć nacisk na dobroć i sprawiedliwość”.
3 W raporcie po rozmowach z Indianami w 1868 r. komisja rządowa stwierdziła:
„Wśród ludzi cywilizowanych wojna zwykle rodzi się z poczucia niesprawiedliwości. Ta
sama zasada dotyczy Indian. Czy byliśmy zawsze niesprawiedliwi (wobec nich)?
Odpowiadamy bez wahania, że tak”.
zadaniem rządu jest zmuszenie obywateli do przestrzegania praw
Indian. 28 października 1865 r. w Forcie Sully nad Missouri zawarto
układ, który dawał białym prawo tranzytu przez tereny łowieckie
Sjuksów i budowania na nich posterunków wojskowych. Komisarze
z Waszyngtonu sądzili, że zawarli pokój ze wszystkimi Indianami.
Nie było podstaw, by przypuszczać, że plemiona Sjuksów znad
Powder podporządkują się warunkom traktatu, podpisanego przez
Indian znad Missouri. Mimo to traktat ratyfikowano i ogłoszono,
a karawany imigrantów wyruszyły do Montany przez okolice Powder,
ufając, że będą bezpieczne. Tak jednak nie było i rząd musiał podjąć
jakieś działania w celu umożliwienia ruchu imigrantów; jeśli nie
chciał przyznać, że pokój z Indianami jest mrzonką. W czerwcu 1867
r. Kongres ustalił, że powodem „napięć” jest „okupacja wojskowa”
szlaku do Montany, i zalecił „zaniechanie agresywnej wojny przeciw­
ko skrzywdzonym Indianom na rzecz negocjacji”4. Agresji dopusz­
czały się forty Phil Kearny, Reno i C. F. Smith z łączną załogą 700
ludzi, które przez dwa lata były oblegane przez kilka tysięcy Sjuksów
i Szejenów. Od 1 sierpnia do końca roku 1866 tylko wokół Fortu Phil
Kearny zostało zabitych 154 białych, w tym cały 80-osobowy
oddział kpt. Fettermana.
W lipcu komisja pokojowa przystąpiła do dzieła, rozdając Indianom
prezenty i zapraszając na naradę w Forcie Laramie. Czerwona
Chmura poinformował, że jest zajęty (wokół Fortu Phil Keamy) i ma
nadzieję na spotkanie za rok. Komisja przeniosła się na południe,
gdzie trwała bezowocna kampania przeciw Indianom w Kansas.
W październiku 1867 r. nad Medicine Lodge Creek podpisano
traktaty z plemionami Południowych Szejenów, Arapahoe, Koman-
czów, Kiowów i Apaczów-Kiowów. Indianom przydzielono rezerwaty
na Terytorium Indiańskim (obecnie Oklahoma). Jakie wrażenie
odnieśli asystujący przy tym wojskowi, świadczą zapiski kpt. Bamitza
z 7 pułku kawalerii: „Indianie podpisali traktat. Prezenty rozdane
— wśród nich 65 nowych rewolwerów firmy Union Arms Company!
i setki nowych noży rzeźniczych! Rozdawanie tych prezentów było
dość zabawne! [...] Szejenów było bardzo trudno przekonać, by
podpisali traktat [...] Nie mają pojęcia, że rezygnują z kraju na
północ od Arkansas, który uważają za swój. Cały ten traktat jest nic
nie wart, bo z całą pewnością prędzej czy później będziemy mieli

4 G r a y , Centennial Compaign. The Siottx War of 1876, Fort Collins 1976, s. 10.
nową wojnę z Szejenami, a prawdopodobnie i z innymi Indianami,
w rezultacie niezrozumienia jego warunków”5. Komisja w swym
raporcie ze stycznia 1868 r. stwierdziła jednak, że „zainaugurowała
nigdy dotąd nie stosowaną politykę w stosunku do Indian, próbę
odniesienia zwycięstwa dobrocią”6. Zachęceni sukcesem komisarze
zwrócili się znów do Sjuksów.
Walki wokół Fortu Phil Kearny wykazały, że wrodzy Sjuksowie,
utożsamiani z Czerwoną Chmurą (od 1865 r. Siedzący Byk nie brał
udziału w walkach z wojskiem, a Szalony Koń zdobywał dopiero
rozgłos), są tak liczni, iż ich pokonanie wymagałoby wielkiej liczby
wojska i nakładów finansowych7. Ponadto sądzono, że Indianie
mogliby zagrozić kolei Union Pacific. Wydawało się, że korzystniej
będzie ustąpić — zawrzeć pokój i zapewnić szybkie ukończenie kolei,
dzięki czemu szlak do Montany stałby się zbędny. Żeby zaś zawrzeć
pokój, należało wziąć Indian na utrzymanie. „Karmić ich lub z nimi
walczyć” — brzmiało hasło krucjaty pokojowej.
Miejscem rozmów był Fort Laramie. Komisja występowała w po­
dwójnej roli — reprezentanta zarówno rządu, jak i Indian, starając się
zadbać jednakowo dobrze o interesy obu stron. 29 kwietnia traktat
podpisali Brule Cętkowanego Ogona, a 25 i 26 maja Oglalowie
Amerykańskiego Konia i Boi Się Swojego Konia8, Minneconjóu
i Yanktonnai. Rozdawano broń, amunicję, noże, siekiery, koce i racje
wojskowe, Indianie przyjeżdżali, zwabieni wieścią, że „coś dają”, po
czym odjeżdżali zadowoleni. Tylko Czerwona Chmura wciąż się nie
spieszył. Taka wojna była w guście Sjuksów — wojsko pozostawiało
im inicjatywę, nie zakłócając ich rocznego cyklu aktywności. Wiosną
jeździli do fortów handlować i zaopatrywać się w amunicję, potem
polowali na bizony i odbywali taniec słońca, w środku lata urządzali
dużą bitwę, by zdobyć sławę, a później indywidualnie dokonywali

s A. B a r n i t z , Life in Custer’s Cavalry, e d . b y R . M . U t l e y , New Haven and

London 1977, s. I l l , 115.


6 P r u c h a , op. cit., s. 491.

7 Podczas kampanii przeciw Sjuksom nad Powder w 1865 r. same koszty transportu

zaopatrzenia dla wojska wynosiły 2 miliony dolarów miesięcznie. Oceniono, że nowa


kampania wymagałaby zaangażowania 100 tysięcy ludzi, a jej koszty liczyłyby się
w miliardach dolarów ( H y d e , op. cit., s. 169).
8 Jego imię w języku Sjuksów brzmiało Tashunka Kokipapi. Wiele opracowań każe

je rozumieć przenośnie (Boją Się Nawet Jego Koni), ale ponieważ imię to przechodziło
z ojca na syna od czasu, kiedy Sjuksowie w XVIII w. zetknęli się z końmi, należy raczej
tłumaczyć je dosłownie.
napadów, gromadząc konie i inne łupy, dopóki nie nadeszła zima,
podczas której mogli być pewni dobrego wypoczynku. W sierpniu
opuszczono flagę nad Fortem Phil Kearny, a wódz Szejenów Mały
Wilk przyłożył pochodnię do jego zabudowań, symbolicznie dając
początek rozmowom o pokoju i postępie. 6 listopada 1868 r.
Czerwona Chmura dotknął pióra wraz z innymi wodzami Oglalów,
Hunkpapów, Dwóch Kotłów, Sjuksów-Czamych Stóp, Sans Ares
i Santee. Położył podpis pod dokumentem o wysokiej randze
politycznej. Artykuł 1 traktatu oświadczał, że „od tego dnia wszystkie
wojny między umawiającymi się stronami ustaną na zawsze”,
a ponieważ obie strony „pragną pokoju”, jego utrzymanie będzie dla
nich „sprawą honoru”.
Dość chaotyczny i niespójny dokument liczył 17 artykułów.
Artykuł 2, najeżony prawniczą terminologią, wyznaczał obszar, który
miał być „wydzielony do absolutnego i niezakłóconego użytku
i zamieszkania przez Indian”, na którym inne osoby, z wyjątkiem
uprawnionych agentów i urzędników, „nigdy nie będą miały prawa
przechodzić, osiedlać się lub rezydować”. Obejmował on prawie cały
obecny stan Dakota Południowa, od 104 południka do Missouri.
Według artykułu 11 Indianie „zrzekali się wszelkich praw do
permanentnego zajmowania terytorium poza swoim rezerwatem, jak
niniejszym zdefiniowano”, lecz zachowywali „prawo do polowania
na wszystkich terenach na północ od North Platte i nad dopływem
Republican rzeki Smoky Hill”(czyli na połowie obszaru Nebraski),
dopóki będą tam bizony. Artykuł 15 precyzował, że „permanentnym
domem” Indian ma być rezerwat i nie mogą oni „permanentnie
osiedlać się nigdzie indziej”. Ponadto artykuł 16 określał „kraj na
północ od rzeki North Platte i na wschód od szczytów gór Big
Hom”jako „niescedowane terytorium indiańskie”, na którym „żadna
biała osoba bądź osoby nie będą mogły osiedlać się, zajmować jego
części lub [...] przez nie przejeżdżać”. Mówiąc jasno, artykuł ten
rozszerzał rezerwat na zachód na obszar Wyomingu i Montany, aż
po dolinę Big Horn, nie dając jednak Indianom prawa do stałego
zajmowania tej jego części. Zapewne w ten sposób chciano uprawo­
mocnić stan faktyczny na tym obszarze — koczowniczy Sjuksowie
mieli tam przebywać na zasadzie „beatus qui tenet”. Po raz kolejny
rząd USA sankcjonował agresję Sjuksów, uznając ich supremację
nad obszarem, który w traktacie z 1851 r. był uznany za należący do
Wron (w traktacie zawartym w 1868 r. z Wronami rząd pozbawił ich
ostatecznie tych terytoriów na rzecz Sjuksów, wyznaczając im
rezerwat na zachód od 107 południka i od granicy Montany
z Wyomingiem po rzekę Yellowstone).
Artykuły 3—10, 13 i 14 dotyczyły zobowiązań rządu. Nad Missouri,
„w pobliżu centrum rezerwatu”, miały zostać zbudowane magazyny,
budynki agencji, „tartak z dobrą parową piłą tarczową, z dołączoną
do niej maszyną do gontów i z młynem”, szkoła, domy lekarza,
cieśli, farmera, kowala, młynarza i inżyniera. Indianie mieli przez
cztery lata otrzymywać racje żywnościowe w wysokości funta mięsa
i funta mąki dziennie, „o ile nie osiągną wcześniej samowystarczal­
ności”. Każdy Indianin mógł wybrać sobie 320 akrów (150 ha) ziemi
uprawnej z wpisem do księgi wieczystej (gdyby wybrał ziemię poza
rezerwatem, mógł otrzymać 160 akrów). Stawał się wówczas
„obywatelem Stanów Zjednoczonych, uprawnionym do wszelkich
przywilejów i immunitetów obywatelskich (o obowiązkach obywatel­
skich nie wspominano), zachowując jednocześnie wszystkie prawa
do korzyści, nadanych Indianom niniejszym traktatem”. Rząd miał
dostarczyć mu „dobrą amerykańską krowę i parę dobrze ułożonych
amerykańskich wołów”, nasiona i sprzęt rolniczy. Pomyślano nawet
o współzawodnictwie pracy — najlepsi rolnicy mieli dostawać nagrody.
Wyrażając niezachwianą wiarę w „konieczność oświaty”, arty­
kuł 7 wprowadzał dla dzieci obojga płci w wieku od 6 do 16 lat
„przymusowe uczęszczanie do szkoły”. Na każdych 30 dzieci miał być
zapewniony „budynek i kompetentny nauczyciel”.
Ustępstwa ze strony Indian określał artykuł 11 w punktach 3—5.
Indianie „zgadzali się nie atakować żadnych osób w domu lub
w podróży ani nie molestować lub zakłócać ruchu karawan wozów,
dyliżansów, mułów lub bydła należącego do ludności Stanów
Zjednoczonych lub do osób zaprzyjaźnionych z nimi”, „nigdy nie
porywać ani nie uprowadzać z osiedli białych kobiet ani dzieci”oraz
„nigdy nie zabijać lub skalpować białych mężczyzn ani nie
próbować czynić im krzywdy”. Nie wiadomo, czym było motywo­
wane to rozróżnienie czynów, które były dozwolone wobec męż­
czyzn i wobec kobiet, i czy można je traktować jako dyskryminację
jednej z płci, a jeśli tak, to której. Punkty 1 i 2 zawierały zgodę
Indian na „wycofanie sprzeciwu wobec budowy kolei żelaznych
i pozwolenie na pokojową budowę kolei nie przechodzących przez
rezerwat”. Punkt 6 precyzował, że Indianie wycofają sprzeciw wobec
budowy kolei Union Pacific i „w przyszłości nie będą sprzeciwiać
się budowie kolei żelaznych, dróg dla wozów, stacji pocztowych ani
innych obiektów o charakterze użytecznym i koniecznym”, a gdyby
„takie drogi lub inne obiekty miały zostać zbudowane na terenie ich
rezerwatu”, rząd miał wypłacić im odszkodowanie. W punkcie
7 Indianie „wycofywali wszelki sprzeciw wobec posterunków wojsko­
wych lub dróg istniejących na południe od rzeki North Platte”.
Zgodnie z artykułem 17 traktat „anulował wszystkie traktaty
i umowy zawarte uprzednio między stronami, tak dalece, jak
zobowiązywały one Stany Zjednoczone do dostarczania pieniędzy,
odzieży lub innych artykułów Indianom [...], lecz nie dalej”.
Artykuł 12 wreszcie przewidywał, że dla dokonania cesji jakiej­
kolwiek części rezerwatu wymagana będzie zgoda pisemna „co
najmniej trzech czwartych wszystkich dorosłych Indian płci męskiej,
mieszkających na niej lub zainteresowanych nią”, przy czym cesja
nie może naruszać praw własności Indian do wybranych przez nich
ziem uprawnych.
Pod traktatem złożyli podpisy członkowie komisji i 184 wodzów
Indian9. Nie dotknęli pióra Siedzący Byk, Inkpaduta, Czarny Księżyc,
Szalony Koń i inni realiści.
— Zabiłem, obrabowałem i raniłem zbyt wielu białych, by wierzyć
w pokój — powiedział Siedzący Byk w 1867 r. Charlesowi Larpen-
teurowi. — Wszyscy powinni zrobić jak ja — iść, gdzie są bizony, jeść
mnóstwo mięsa, a kiedy będą potrzebować konia, pójść do fortu
i ukraść go. Spójrz na mnie! Patrz, czy jestem biedny, ja, albo moi
ludzie. Może, jak mówisz, biali mnie w końcu dostaną, ale do tego
czasu będę dobrze żył 10.
W tym czasie na południu realizowano traktat z Medicine Lodge.
Z wiosną 1868 r. Szejenowie napadli na Indian Kaw. Aby ich ukarać,
Biuro do spraw Indian wstrzymało dostawę broni — karabinów
Lancaster, rewolwerów, prochu i ołowiu (takie sankcje przewidywał
traktat z 1851 r.). Na znak protestu Szejenowie odmówili przyj­
mowania innych dostaw. Wstrząśnięty agent załatwił sprawę. Szeje­
nowie otrzymali broń 9 sierpnia, a między 10 a 12 sierpnia odwiedzili
osady w Kansas. Zostali przyjaźnie przyjęci przez mieszkańców,
zjedli z nimi posiłek, po czym spalili ich chaty, uprowadzili bydło,
zabili 15 mężczyzn i zgwałcili 5 kobiet. Odtąd dzień nie mijał bez
9 F . E . H o s e n , Rifle, Blanket and Kettle. Selected Indian Treaties and Laws,
Jefferson and London 1985, s. 123—137.
10 H e d r e n , op. cit., s . 3 0 .
wiadomości o zabójstwach, gwałtach (często zbiorowych, niekiedy
ze szczególnym okrucieństwem, czasem kończących się zabójstwem),
porwaniach kobiet i dzieci, atakach na rancza, dyliżanse i karawany
wozów, uprowadzeniach stad zwierząt. Do końca sezonu wojowania
ofiarami padło co najmniej 350 osób". Gen. Sheridan zaczął rozważać
odwrót od dobroci12, napotkał jednak opór humanitarystów, którzy
kwestionowali informacje o wyczynach Indian lub byli skłonni je
usprawiedliwiać13. Argument nie do odparcia wysunął komisarz do
spraw Indian Manypenny: „A skąd generał Sheridan wie, ile razy
jaka kobieta została zgwałcona? Czy był przy tym?” Nie był to
najlepszy prognostyk dla innych traktatów.

WASZYNGTON-NOWY JORK, MAJ-CZERWIEC 1870 r.

W 1868 r. John Iliff przeprowadził pierwsze duże stado 1300


teksaskich longhomów na północne równiny. „W Colorado i Wyomin-
gu suszona latem trawa jest bardziej wartościowa niż siano — oceniał.
— Procent strat podczas zimowania tutaj jest znacznie niższy niż
w stanach, w których bydło karmi się sianem i kukurydzą. Tereny za
Missisipi pokonają wszelką konkurencję w produkcji wełny, baraniny,
wołowiny i koni”14. Po kilku latach ranczo Iliffa było warte ponad
milion dolarów i liczyło 50 tysięcy sztuk bydła, z których rocznie
przeciętnie 13 tysięcy trafiało na rynek. Napływ imigrantów i rosnąca
stopa życiowa zapewniały stały wzrost popytu na mięso i jego
przetwory. W latach 1866-1895 a Teksasu na północne równiny

11 Record of Engagements with Hostile Indians within the Military Division of the
Missouri, from 1868 to 1882, Lieutenant-general P. H. Sheridan, Commanding. Compiled
at Headquarters Militaiy Division of the Missouri from Official Records, Washington
1882, s. 9-16.
12 Sheridan stwierdził w raporcie z podróży inspekcyjnej wiosną 1868 r.: „Wszystkie

plemiona uważają traktat za nieistotny z wyjątkiem otrzymywania przyrzeczonych


w nim dostaw towarów i nie zamierzają iść do rezerwatu [...] Motywy komisji pokojowej
były humanitarne, lecz zawarcie z tymi Indianami pokoju zeszłej jesieni było błędem.
Powinni byli zostać ukarani, zmuszeni do oddania łupów, a potem przekazani cywilnym
agentom”.
13 „Indianin jest dzikim, a jego obyczaje torturowania ofiar są barbarzyńskie. Jednakże

w naszej wojnie przeciwko niemu, a szczególnie odkąd gen. Sheridan dowodzi


Departamentem (sic).Missouri, prześcignęliśmy go w barbarzyństwie” (G. W. M a n y -
p e n n y , Our Indian Wards, Cincinnati 1880, s. 246).
14 R. W. Ho w a r d , ed., This is the West, New York 1957, s. 155.
przybyło 3 miliony krów i milion koni. Ich właściciele irytowali się,
że Indianie uważają konie za bezpańskie, a krowy traktują jak
zwierzynę łowną, a w dodatku obchodzą się z nimi równie marno­
trawnie, jak z bizonami15. Nie widzieli także powodu, dla którego
„niescedowane tereny” z dobrymi pastwiskami na północ od Platte
miałyby być ostoją trawożerców. Postrzegali Indian i bizony jako
barierę rozwoju hodowli bydła, podobnie jak brak możliwości
transportu. Teraz jednak kolej żelazna była na ukończeniu. Indianie
mieli przenieść się do rezerwatu. Pozostały bizony, ale było jasne, że
gdy nie będzie Indian, krowy wyprą je z pastwisk. Zaczęto domagać
się usunięcia Indian spoza terenów rezerwatu i rozważać ekspedycję
na „tereny niescedowane”, gdzie spodziewano się znaleźć oprócz
pastwisk zasoby węgla kamiennego i minerałów — miedzi, ołowiu,
złota. Pogłoski o tym dotarły do uszu stronnictwa pokojowego na
wschodzie, budząc grozę.
Stronnictwo pokojowe w ciągu kilku lat okrzepło. Należały do
niego stowarzyszenia humanitarne, jak Komisja Indiańska Stanów
Zjednoczonych, utworzona w 1868 r. w wyniku starań przemysłowca-
-filantropa Petera Coopera, do której należeli m.in. przedstawiciele
YMCA, kwakrzy oraz takie osobistości, jak biskup Henry Whipple
i wielebny Henry Ward Beecher (ten od „Biblii Beechera”).
Problemom Indian poświęcali się byli abolicjoniści, mający po
zniesieniu niewolnictwa mniej pracy, ale zachowujący status auto­
rytetów moralnych i będący ekspertami w dziedzinie propagandy: na
przykład Lydia Child (!), która określiła raport komisji pokojowej
z 1868 r. jako „dokument, który nareszcie wyraża coś w rodzaju
właściwego ducha wobec biednych Indian i budzi nadzieję, że rasa
anglosaska jest zdolna do cywilizacji”16, albo Alfred Love (!),
przywódca Związku Pokoju Powszechnego. Wendell Phillips, dodał
Indian do upośledzonych mniejszości, o których dobro walczyła jego
Liga Reform (niestety, na końcu listy, po Murzynach, imigracji
Chińczyków, prawach kobiet, trzeźwości i reformie więziennictwa).
Ruch nabierał rozmachu i uzyskiwał coraz większe wpływy w polityce
i w prasie. Działo się tak tylko na wschodzie, bo na zachodzie
widziano w nim w najlepszym razie przejaw łagodnego obłędu

15 H. J. W h e e l e r (Buffalo Days, Lincoln 1990, s. 110) opisuje, jak Indianie zabili

ponad 100 należących do niego krów, przy czym z wielu wycięli tylko ozory, a z kilku
nie narodzone cielęta, „uważane przez nich za wielki delikates”.
16 P r u c h a, op. cit., s. 497—498.
(„trądzik infantylizmu, rzewny sentymentalizm, ogólna głupota”
— pisała jedna z tamtejszych gazet), a w najgorszym - cynicznego
wykorzystywania humanitarnych pretekstów dla robienia nie zawsze
czystych interesów.
Genialnym pomysłem stronnictwa pokojowego okazało się za­
proszenie do Waszyngtonu Czerwonej Chmury. Oficjalne i nieofic­
jalne wizyty wodzów i delegacji indiańskich w stolicy nie były
niczym nowym ani rzadkim, wręcz przeciwnie - dla wodzów
odwiedzenie Waszyngtonu stanowiło o prestiżu. Jednakże ta wizyta
miała być przełomem. Po raz pierwszy wodzowie Sjuksów Teton
mieli rozmawiać o pokoju z Wielkim Ojcem.
Określenie „Wielki Ojciec” było prawdopodobnie tworem Indian.
Sugerowało, jaką wizję prezydenta mają Indianie — w indiańskiej
rodzinie ojciec jest wspaniałomyślny, rozdaje podarki i nigdy nie
karze. Być może wychowani w purytańskich rodzinach biali sądzili,
że Indianie zaakceptują pokornie jego dłoń uzbrojoną w dyscyplinę,
oni jednak oczekiwali czego innego.
27 maja Czerwona Chmura z delegacją Oglalów wsiadł do pociągu
jadącego na wschód. Trudno powiedzieć, jakie odnieśli wrażenia,
gdy ujrzeli piętrowe budynki w Omaha, a potem wylądowali
w kipiącej życiem metropolii Chicago, ale po przyjeżdzie do
Waszyngtonu zachowywali kontenans. Czerwona Chmura stracił go
w hotelu Washington House — w lobby siedział nie kto inny, jak
Cętkowany Ogon z delegacją Brule. Natychmiast wybuchła awantura
o precedencję. Gdy się wykrzyczeli, Cętkowany Ogon ustąpił
pierwszeństwa Czerwonej Chmurze, uznając jego osobistą wyższość
(mimo że Brule mieli wśród Tetonów wyższą rangę niż Oglalowie).
Departament Spraw Wewnętrznych podarował w nagrodę jego
delegacji konie, dzięki czemu Cętkowany Ogon mógł galopować po
Waszyngtonie jak przystało na wodza, podczas gdy Czerwona Chmura
— o hańbo! - jeździł powozem. Czerwona Chmura zażądał powrotu
do domu. Zaalarmowani filantropi obiecali zakupić konie dla Oglalów
i wódz zgodził się zostać.
Pokazano gościom budynki użyteczności publicznej, ogród zoolo­
giczny, statki na Potomaku, arsenał, wystrzelono na pokaz z 15-calo-
wego Rodmana z baterii nadbrzeżnej. Sjuksowie odwiedzili teatr,
urząd patentowy i Instytut Smithsonian. Im więcej jednak widzieli,
tym mniej byli zaciekawieni. Cętkowany Ogon przyjął rolę duszy
towarzystwa.
— Podobno Wielki Ojciec ma tylko jedną żonę? — spytał podczas
zwiedzania Departamentu Skarbu, gdzie zafascynował go widok
młodych kobiet, sortujących banknoty. — Dlaczego, skoro jest tu tyle
kobiet, spośród których mógłby wybierać?
— Takie są prawa białych - wyjaśnił krótko przewodnik.
— Indiańskie prawa są lepsze — pogodnie odparł Cętkowany Ogon.
Następnie zwiedzano mennicę, ale widok złotych monet nie zrobił
na nim wrażenia.
— Owszem, ładne — powiedział — ale wolałbym jeszcze popatrzeć
na ładne squaws.
Co do squaws, wodzowie nie mieli powodu do narzekania.
Właściciel hotelu, Ben Beveridge, co wieczór zabierał ich tam, gdzie
mogli się do woli napatrzeć (i nie tylko).
8 czerwca zaczęto część oficjalną, która była mniej przyjemna.
Czerwona Chmura domagał się prawa do handlowania w Forcie
Laramie, wbrew ustaleniom traktatu, zgodnie z którym Sjuksowie
mieli się trzymać z dala od Platte, i nie chciał osiedlić się nad
Missouri, gdzie miało być centrum rezerwatu. Swoje żądania po­
wtórzył następnego dnia na spotkaniu z prezydentem Grantem.
Wielki Ojciec Grant był jakby roztargniony i odrzekł, że jego
zdaniem byłoby najlepiej, gdyby Sjuksowie osiedlili się nad Missouri
i zajęli uprawą roli. Wieczorem podczas kolacji z korpusem dyp­
lomatycznym wodzowie byli uprzejmi, ale posępni.
10 czerwca sekretarz spraw wewnętrznych wyciągnął kopię traktatu,
aby wykazać, że o handlowaniu w Forcie Laramie nie ma w nim
mowy. Czerwona Chmura rozgniewał się i nazwał traktat stekiem
kłamstw i oszustw. To po to on pokonuje długi szlak, w imię
zapobieżenia rozlewowi krwi, aby teraz pokazywano mu jakiś papier
i mówiono, że ma się osiedlić nad Missouri? Inni wodzowie poparli
go — żaden z nich nie znał treści traktatu i nie wiedział, co
podpisuje17. Przyjaciele Indian byli wstrząśnięci: ich arcydzieło,
traktat z 1868 r., Sjuksowie nazywali oszustwem i grozili powrotem
do domu. W błyskawicznym tempie zorganizowali spotkanie Czer­
wonej Chmury z publicznością w Instytucie Coopera w Nowym
Jorku, licząc, że nacisk opinii publicznej zmusi rząd do ugięcia się.
16 czerwca wielka sala Instytutu pękała w szwach. Czerwona
Chmura oświadczył, że reprezentuje cały naród Sjuksów i jego słowa
11 Przed podpisaniem warunki traktatu objaśnił Czerwonej Chmurze komendant Fortu

Laramie, gen. William Dye ( H o o p e s , op. cit., s. 100).


są wiążące dla wszystkich. Nie odmówił sobie wypadu pod adresem
konkurenta: „Ja nie jestem Cętkowanym Ogonem, który dziś coś
mówi, a jutro daje się kupić za grosze”. To właśnie biali chcieli
usłyszeć - nareszcie wódz, który był przywódcą wszystkich Indian!
Czy można było pozostać obojętnym wobec jego słów: „Chcę tylko
prawa i sprawiedliwości. Chcę, żebyście mi pomogli otrzymać to, co
słuszne i sprawiedliwe. Pragniemy zachować pokój. Pomożecie?”18
„Nikt, kto słyszał znakomitą mowę Czerwonej Chmury, nie może
wątpić, że jest on człowiekiem o ogromnych talentach” — pisał
„Times”. „Jego magnetyczny wpływ na publiczność wywarł na
zgromadzonym tłumie kolosalny efekt". „Tribune” dodawała: „Nie­
zwykły sukces Czerwonej Chmury był jednym z najbardziej uderza­
jących triumfów w historii tubylczej rasy. Kiedy począł wyliczać
krzywdy swego ludu i domagać się sprawiedliwości, w słowach,
które były jednocześnie proste, silne i serdeczne, publiczność była
pod wielkim wrażeniem”. Na zachodzie wrażenie było zgoła inne
— gazety zdumiewały się, że skądinąd inteligentni ludzie mogą
traktować komunały wodza Oglalów jak objawienie.
W drodze na zachód Sjuksowie dyskutowali swoje przeżycia,
dochodząc do wniosku, że nie jest możliwe, aby na świecie było tyle
miast. Zapewne wasichun mieli sposób, by przesuwać je tak, jak oni
wędrują z obozami, i pokazywali im ciągle to samo miasto19. 24
czerwca byli na miejscu. Czerwona Chmura zaraz pojechał do Fortu
Laramie, gdzie zgromadziło się tysiąc tipi Sjuksów, z mnóstwem
skór i futer. Rząd się ugiął — Sjuksowie mogli handlować nad Platte
(chociaż wojsko dopiero co usunęło Indian z tej okolicy), a co
więcej, mieli uzyskać agencje niedaleko. Pokój ocalono jeszcze raz.
Sjuksowie odbyli taniec słońca, a potem napadli na agencję Wron.
Zakupili nad Platte dużo broni i amunicji i użyli jej także przeciw
żołnierzom, którzy chronili agencję. Agent Wron, brutalny eks-
-wojskowy, w swym niezrozumieniu Polityki Pokojowej zażądał od
Biura do spraw Indian uzbrojenia Wron, aby mogli sami się bronić, ale
nie doczekał się odpowiedzi.

18 A. R o s e n s t i e 1, Red and White. Indian Views of the White Man, New York 1983,

s. 136-137.
19 J. V i o 1 a, Diplomats in Buckskins. A History of Indian Delegations in Washington

City, Washington 1981, s. 92. Siedzący Byk nie uwierzył w ich opowieści, twierdząc, że
dali się omamić magii wasichun.
AGENCJA CZERWONEJ CHMURY I CĘTKOWANEGO OGONA

Sekretarz spraw wewnętrznych Delano zdefiniował politykę poko­


jową w pięciu punktach. Po pierwsze, Indianie mieli zostać umiesz­
czeni w rezerwatach, gdzie poznawaliby sztukę uprawy ziemi i inne
zdobycze cywilizacji. Po drugie, gdyby nie chcieli zastosować się do
punktu pierwszego, mieli zostać ukarani. Po trzecie, rząd miał
zaopatrywać Indian w towary. Po czwarte, organizacje religijne
miały wyłonić kompetentnych agentów w celu rozdzielania towarów.
Po piąte, kościoły i szkoły miały nauczyć Indian rozumieć i doceniać
„zalety i korzyści cywilizacji chrześcijańskiej” 20.
Podstawą systemu rezerwatów był zamysł odizolowania Indian od
białych. Chodziło o to, by dzieci natury „uchronić przed padnięciem
ofiarą występków i pokus, które są najgorszą cechą naszej cywilizacji”
— pisał twórca tej koncepcji, komisarz William Dole2'. Zalecał
tworzenie rezerwatów na wielkich obszarach, „dostosowanych do
szczególnych potrzeb i wymagań Indian”. Biali nie mieliby tam
wstępu, gdyż „ludzie biali i czerwoni nie mogą wspólnie zajmować
terytorium”, z wyjątkiem „misjonarzy, którzy swoim przykładem
i dobrocią uczyliby ich sztuki rolnictwa”. Dole sądził, że „sposobem
utrzymania Indian może być hodowla bydła oraz uprawa ziemi”.
Trzeźwo zauważał przy tym: „Najlepszą szkołą jest szkoła przez
pracę, a im więcej pracy, tym lepiej [...] Jeśli [Indianin] nie będzie
pracował, lecz powróci do łowiectwa albo uzależni się od zasiłków,
to wszystkie wydatki, które na niego poniesiemy, obrócą się na
gorsze”.
Wydawało się, że utopia jest w zasięgu ręki. Szybko jednak
okazało się, że wysokie kwalifikacje moralne misjonarzy nie wystar­
czają do zarządzania agencją. Nie mieli pojęcia o prowadzeniu ksiąg
ani o finansach, więc szybko tracili reputację. Ponieważ w zbiuro­
kratyzowanym systemie rozdzielania rządowych funduszy „można
było ukraść wszystko, od funta bekonu po warsztat cieśli ze
wszystkimi narzędziami, jeśli tylko wypełniło się we właściwy
sposób oficjalne formularze”22, trudno było odróżnić zwykłe pomyłki
lub lekkomyślność od świadomej nieuczciwości. Nadużycia były
łatwe, jeśli agent Cętkowanego Ogona rozdzielał rocznie 2 tysiące
20 P r u c h a , op. cit., s. 481-482.
21 Tamże, s. 463-465.
22 G . E . H y d e , Spotted Tail's Folk. A History of the Brule Sioux, Norman 1961,s. 188.
ton wołowiny i drugie tyle innej żywności, za podstawę mając ustne
informacje wodzów o liczebności ich obozów. Nowa polityka
pokojowa zapewniała duże dzienne racje wołowiny, wieprzowiny,
bekonu, mąki, kawy, cukru, a nawet tytoniu. Wprawdzie peklowanej
wieprzowiny Indianie nie lubili i wyrzucali jąr bekon też im nie
smakował, tytoń był za mocny, a mąkę najlepiej było wysypać do
rzeki - worek mógł się do czegoś przydać23 - ale i tak było tego tak
dużo, że agencje Czerwonej Chmury i Cętkowanego Ogona zyskały
miano „tłustych agencji”. Dostawcy towarów dla Indian byli często
oskarżani o nieuczciwość, lecz jej źródła tkwiły w systemie. Solidny
kupiec dostaw tych nie tykał; było to raczej zajęcie dla hazardzisty
- inwestował w towar, lecz nigdy nie wiedział, kiedy otrzyma
zapłatę. Czasem następowała szybko, ale zwykle czekali — nawet do
trzech lat. Skubali więc rząd, jak umieli, najczęściej zawyżając
koszty transportu. Szczególnie zuchwałych nadużyć dopuszczali się
squawmeni 24.
Powierzchnia rezerwatu, wraz z „ziemiami niescedowanymi”,
wynosiła prawie 200 tysięcy km2, (około 2/3 obszaru Polski).
Zamieszkiwało w nim ponad 18 tysięcy Sjuksów zachodnich (Lako-
tów, czyli Tetonów), co równało się liczbie 2600 tipi i odpowiednio
5200 wojowników. Oprócz nich na północnych równinach przebywało
1500 Północnych Szejenów (190 tipi, 380 wojowników). Oglalowie
i Szejenowie byli obsługiwani przez agencję Czerwonej Chmury, Brule
przez agencję Cętkowanego Ogona25, a inne plemiona przez
agencje nad Missouri — Standing Rock, Cheyenne River i Lower
Brule. Wobec niemożliwości dokonania spisu, według danych
szacunkowych ocenia się, że w agencjach na stałe mieszkało
11 tysięcy Indian26. Drugą grupę stanowili koczownicy sezonowi:
5 tysięcy Indian, którzy spędzali w agencjach zimę, a z wiosną
wyruszali na łowiska. Przyłączali się oni do koczowników ca­
łorocznych, którzy nigdy nie zamieszkiwali w pobliżu agencji
(było ich 3500, w tym tysiąc wojowników), i okresowo przyjmowali

23 S t a n d i n g B e a r , op. cit., s. 71—74.


24 Początkowo squawmenem nazywano mężczyznę, który nie poddał się z pomyślnym
wynikiem rytualnym męczarniom podczas tańca słońca. Później określeniem tym objęto
białych, którzy pojęli za żony Indianki lub zamieszkiwali z Indianami.
25 Agencja ta początkowo nosiła nazwę Whetstone. W 1874 r. ze względów
prestiżowych Cętkowany Ogon doprowadził do nazwania jej swoim imieniem.
26 Zagadnienie to obszernie analizuje Gray, w: Centennial..., s. 308-320.
ich styl życia. Bo właściwie w jaki inny sposób Indianin mógł się
samorealizować? Jak Indianin mógł uzyskać pozycję społeczną, gdy
przestał polować i wojować? Grzebiąc w ziemi i licząc na nagrodę
agenta za dobre plony?
Grupa Indian, na stałe mieszkających w agencjach, porzucając
koczowniczy tryb życia kierowała się różnymi motywami, nie należała
jednak do nich chęć do pracy. „Marsz drogą białego człowieka”
sprowadzał się do naśladowania jego stylu konsumpcji. „Indianin nie
nienawidzi pracy bardziej niż biały, ale obaj raczej będą pracować,
niż umrą z głodu. Jeśli można żyć nie pracując, tylko idiota by
pracował”—podsumował znawca Indian27. Pracować zaś w rezerwacie
nikt poza białą obsługą nie musiał. Jedzenie „należało się” i nie
myślano o punktach traktatu, dotyczących samowystarczalności.
Poza tym były źródła łatwych dochodów; na przykład sprzedaż
białym „towarów traktatowych”. W 1871 r. agencja Cętkowanego
Ogona otrzymała 5 tysięcy koców, 20 bel materiałów, płótno
namiotowe, 20 skrzyń koszul, skarpet, marynarek, spodni i kapeluszy,
48 skrzyń garnków, 48 tuzinów siekier itp28. Można je było wymienić
na minnie wakan u squaw menów, a po wytrzeźwieniu narzekać na
chłód i głód i domagać się, by agent coś w tej sprawie zrobił.
Oprócz tego, że co tydzień dostarczano Sjuksom byki na rzeź,
jednego na każde tipi (wypędzali je na prerię i gonili jak bizony),
mieli prawo polować poza rezerwatem — na przykład na terenach
Paunisów. Byli to Indianie przyjaźni wobec białych, nie byli więc
przez humanitarystów rozpieszczani i musieli polować, mimo że
z ich strony było to ryzyko. W 1873 r. Sjuksowie napadli na
polujących Paunisów, zabili około 100, w tym 39 kobiet i 10 dzieci,
i porwali 11, uprowadzili 100 koni i zabrali 800 skór bizonów29.
Biuro do spraw Indian nie tylko ich nie ukarało, lecz w następnym
roku założyło na południe od Platte bazę zaopatrzeniową dla Sjuksów,
aby podczas polowania niczego im nie brakło. Skóry bizonów
dawały niezły dochód, więc Indianie w zabijaniu ich niewiele
ustępowali białym 30. Dla skór zabijali też nieraz rzeźne byki,

27 D o d g e , op. cit., s. 260.


28 H y d e , op. cit., s. 192.
29 Była to ostatnia walka, w jakiej uczestniczył Cętkowany Ogon. Masakra Paunisów

spowodowała upadek plemienia i przeniesienie go w 1874 r. na Terytorium Indiańskie.


30 Z północnego stada bizonów Indianie z jednej tylko agencji zabili dla skór w latach

1876-1879 szacunkowo 375 tysięcy sztuk ( H o o p e s , op. cit., s . 11 ) .


pozostawiając mięso psom. Za skóry i konie (kradzione Paunisom
i osadnikom) handlarze dostarczali nowoczesną broń i amunicję.
Dopiero w rezerwacie Sjuksowie zaczęli naprawdę dobrze się uzbrajać.
Inaczej było z Indianami, którzy zajmowali się rolnictwem:
Mandanami, Hidatsami i Arikarami. Uprawiali pola w pobliżu Fortu
Berthold, ale niewiele im to pomogło, W 1869 skarżyli się agentowi:
„Sjuksowie zabijają nasze kobiety podczas pracy, zabierają plony,
a my nie mamy broni, aby ich trzymać z daleka” 31.
Los nie sprzyjał także małemu plemieniu Ponków. Nie byli
sygnatariuszami traktatu z 1868 r.; rząd po raz kolejny usankcjonował
w nim agresję Sjuksów i, nie pytając Ponków o zgodę, włączył do
rezerwatu Sjuksów ich tereny, leżące między Niobrarą a Missouri.
Mimo że skupili się obok Fortu Randall, byli nieustannie napadani.
Sjuksowie przychodzili do ich agencji, uprowadzali konie i zabijali
bydło dla zabawy32. Ponkowie prosili o pozwolenie na przyjazd ich
delegacji do Waszyngtonu, aby przedstawić swoją sprawę rządowi,
agent ich poparł, pisząc: „byłaby to dobra sposobność dla Depar­
tamentu, by wypłacić im premię za dobre zachowanie”, ale spotkali
się z odmową. Departament właśnie podejmował delegację Sjuksów.
„Rząd zwykle robi najwięcej dla tych Indian, którzy zachowują się
najgorzej” - skomentowali Ponkowie 33.
Planiści z Waszyngtonu postanowili przenieść agencje bardziej na
północ. Czerwona Chmura sprzeciwił się, twierdząc, że cały kraj na
północ od Platte należy i tak do niego34 i żaden biały, nawet agenci
rządowi, nie ma prawa tam przebywać, po czym zażądał przeniesienia
agencji na południe od Platte. Zagroził wojną, w agencjach wybuchły
rozruchy, agent wezwał na pomoc wojsko, ale nie przyjechało.
Przymusowo wydłużane okresy bezczynności dawały się we znaki
młodym wojownikom, a ich frustracja wyładowywała się przez
agresję. „W roku 1872 na terenie dywizji [Missouri] nie miała
miejsca powszechna wojna z Indianami, ale liczba morderstw
i grabieży popełnionych w różnych miejscach przez małe grupy była
większa niż w poprzednim roku” — raportował Sheridan 35. W zimie

3l M a c G i n n i s, op. cit., s. 120—121.


32 Tamże, s. 127-128.
33 V i o l a , op. cit., s. 39. W 1877 r. Ponków przeniesiono na Terytorium Indiańskie.

34 W 1874 r. agent próbował wywiesić nad agencją flagę USA. Sjuksowie zrąbali
maszt flagowy i pocięli go, przy czym omal nie doszło do walki z kompanią wojska.
35 Record..., s. 34.
1873 r. liczne grupy koczowników nawiedziły agencje (choć traktat
z 1868 r. tego zabraniał), domagając się jedzenia. Koczownicy szybko
odkryli zalety agencji jako miejsca, w którym można było znaleźć
kryjówkę po dokonaniu napadu, a także zaopatrzyć się gratis w żywność
i amunicję. Na „Indian z agencji” takie wizyty miały zły wpływ
— agresywni przybysze nadawali ton, terroryzując jednych, a imponując
innym. Demonstracyjne okazywanie przez wojowników agentowi
lekceważenia i traktowanie go jak lokaja, który ma dostarczać im
towarów, nie sprzyjało jego autorytetowi; agent miał i tak dość
problemów z fluktuacją Indian między agencjami, przez co nigdy nie
wiedział, ile racji i kiedy ma zamówić. Ponieważ gości było więcej niż
zwykle, żywności i koców zabrakło. Sjuksowie zostali przekonani przez
stronnictwo pokojowe, że biali dają im towary, aby uniknąć wojny, więc
znaną skądinąd zasadę „czy się stoi, czy się leży” uzupełnili „czy się
leży, czy się stoi, agent doda, bo się boi”. Dewastacje obiektów
i zastraszanie pracowników agencji były na porządku dziennym, ale
urzędnicy z Waszyngtonu nie robili nic. Wreszcie w lutym 1874 r.
Sjuksowie, wracający z rajdu do Nebraski, podczas którego zabili
porucznika i kaprala z 14 pułku piechoty i dwóch cywilów, odwiedzili
agencję Czerwonej Chmury, ostrzelali budynki i wybili wszystkie okna.
Następnej nocy został zamordowany pracownik, Frank Appleton36,
spłonął dom innego, a agent wezwał wojsko. Tym razem pomoc
nadeszła, a Indianie na ten widok uciekli w badlands. Oburzeni
komisarze zażądali dochodzenia, dlaczego agent przestraszył swych
podopiecznych. Żołnierze jednak pozostali i niedaleko agencji założyli
posterunek Camp Robinson.
Na wschodzie starano się o takich sprawach nie wiedzieć. O wiele
przyjemniej byfo gawędzić z wodzami o postępie. W 1872 r. Czerwona
Chmura i Cętkowany Ogon odwiedzili Waszyngton; nie załatwili
niczego, ale dobrze się bawili. Sam koszt ich pobytu w Washington
House wyniósł 5500 dolarów (agent zarabiał 1500 dolarów rocznie)
i został przez Departament Spraw Wewnętrznych pokryty z dwóch
funduszów: na realizację traktatów ze Sjuksami i na pomoc cywilizacji
Sjuksów Teton. W 1873 r. Cętkowany Ogon pojechał z kolejną
(bezowocną) wizytą do Waszyngtonu, tym razem z synem. Ufając
w pęd Indian do oświaty, prezydent Grant zaproponował wykształcenie
chłopca na koszt rządu, lecz ojciec odmówił.
36 Morderca ukrył się w obozie Minneconjou, ale wojownicy Cętkowanego Ogona
znaleźli go i zabili.
— Mój syn właśnie zabił pierwszego wroga — rzekł — i będzie
wojownikiem.
Tak cywilizowano Sjuksów Teton. Przez odizolowanie Indian od
białych działający ze szlachetnych pobudek humanitaryści stworzyli
getto ze wszystkimi jego negatywnymi cechami. Nie warto się sprzeczać,
czy gdyby Indianom dano więcej czasu, zamieniliby się w rolników.
Socjal, zafundowany im przez inżynierów społecznych, skutecznie do
tego zniechęcał. Zasiłki utrwalały subkulturę pasożytnictwa i chuligańs­
twa, a przedłużanie ich wypłacania poza ustalony okres dodatkowo
demoralizowało, ucząc pogardy dla prawa. Wymuszoną przez humani-
tarystów ustępliwość przed każdym żądaniem Sjuksowie brali za słabość.
Zapominali przez to, że byli jeszcze inni biali, którzy pracowali,
podatkami finansowali ekstrawagancje rządu i nie wyrażali dla pretensji
Indian zrozumienia.
„Dostają utrzymanie dla siebie, ich żon i dzieci, i wszystkich
krewnych, włączając w to pośrednio squaw menów, dzięki czemu mogą
prowadzić dzikie, beztroskie, pozbawione ograniczeń życie, wolni od
brzemion i odpowiedzialności cywilizowanej egzystencji. W obliczu
faktu, że tysiące ludzi muszą w pocie czoła pracować na swój chleb
z masłem, powinni być zadowoleni” — zanotowała kronikarka 37.

CZARNE GÓRY

Czarne Góry — Pa Sapa — budziły zainteresowanie. W odróżnieniu


od mało gościnnych równin wspaniałe sosnowe lasy, w wyższych
partiach ustępujące jodłom i świerkom, lasy liściaste od północy,
a topole, brzozy i wierzby w dolinach potoków, były bardzo
atrakcyjne. Bogate trawy w dolinach i obfitość dzikich owoców
wskazywały na możliwości rozwoju rolnictwa. W 1872 r. redaktor
gazety w Sioux City, Charlie Collins, próbował zorganizować wielką
wyprawę w góry w celu ich skolonizowania, ale na jego anonse
dowództwo departamentu zareagowało ogłoszeniem, że „każda
ekspedycja, zorganizowana w celu wejścia w Czarne Góry, zostanie
rozproszona, a przywódcy aresztowani i osadzeni w najbliższym
więzieniu wojskowym”. W góry zapuszczali się tylko poszukiwacze
złota. Nie ryzykowali wiele, ponieważ Indianie rzadko zaglądali
37 A. D. T a 11 e n t, The Black Hills or the Last Hunting Ground of the Dakotahs
(repr.), New York 1975, s. 134.
w cieniste leśne doliny. Kiedy romantyczna wizja gór jako indiańskich
pól elizejskich została zweryfikowana negatywnie, biali wytłumaczyli
sobie absencję czerwonoskórych tym, że zapewne traktują je jako
świętość i nie chcą profanować. Niektórzy sądzili, że Indian odstraszają
częste w górach burze z piorunami. W rzeczywistości dla konnych
nomadów lesiste góry były interesujące tylko jako zapas drągów do tipi.
W czerwcu 1873 r. krach na giełdzie wiedeńskiej skończył ponad
20-letni okres rozkwitu gospodarczego Europy. Impulsy dekoniunk­
tury przebyły Atlantyk i we wrześniu nastąpiło załamanie na giełdzie
w Nowym Jorku. Rok 1874 zapoczątkował okres depresji. Stanęły
fabryki, wstrzymano inwestycje - dawał się we znaki brak kapitału
i spadek siły nabywczej ludności.
W kilkadziesiąt lat później John Maynard Keynes uczył, że w celu
wyjścia gospodarki z takiej sytuacji rząd mógłby zakopywać butelki
z pieniędzmi i pozwalać je wykopywać prywatnym przedsiębiorcom,
w wyniku czego uruchomione procesy mnożnikowe doprowadziłyby
do wzrostu dochodów społeczeństwa i jego kapitału rzeczowego do
poziomu znacznie wyższego niż przed załamaniem. W 1874 r.
w USA pieniądze leżały w ziemi bez łaski rządu i bez obciążania
podatników. Przypomniano sobie o pogłoskach, jakoby w Czarnych
Górach były pokłady złota. Mimo protestów stronnictwa pokojowego
w góry wyruszyła ekspedycja wojskowa z zadaniem wyznaczenia
miejsca pod budowę fortu. Był to pretekst — naukowcy i specjaliści
wchodzący w skład ekspedycji zajmowali się głównie badaniem
zasobów mineralnych, oceniali potencjał leśny i rolny. Stwierdzono,
że w górach jest złoto w ilościach czyniących wydobycie opłacalnym,
a warunki naturalne sprzyjają kolonizacji.
Pozostawał pewien problem: góry leżały w rezerwacie Indian, do
którego biali nie mieli wstępu. Poza tym eksploatacja ich bogactw
była niemożliwa, jak długo wokół nie było farmerów, hodowców
i biznesmenów. Nikt zaś nie zainwestowałby tam, gdzie groziło
spotkanie z rozgniewanym Sjuksem. Tereny wokół rezerwatu musiały
więc zostać uczynione bezpiecznymi dla osadników. Ekspedycja
powróciła, opublikowano wyniki badań i zaczęto rozważać problem.
Uznano, że najlepszym wyjściem byłoby przekonanie Indian, by
sprzedali Czarne Góry i zgodzili się na tranzyt do nich. Ponieważ
główne zagrożenie dla osadników upatrywano w Sjuksach Siedzącego
Byka i Szalonego Konia, zamierzano również zakupić „tereny
niescedowane”i skłonić koczowników do przeniesienia się do rezer­
watu. W Czarnych Górach wydobywanoby złoto, w dolinie Yellow­
stone rozwinęłaby się hodowla bydła i rolnictwo, ruszyłaby znowu
budowa kolei Northern Pacific, ożywienie objęłoby wschód...
Rezerwat nie był enklawą na terytorium USA. Artykuł 2 traktatu
z 1868 r. określał jego tereny jako „wydzielone do użytku i zamieszka-
nia”przez indiańskich sygnatariuszy. Nie oznaczało to nadania ani
uznania praw własności, ani zrzeczenia się przez Stany Zjednoczone
suwerenności na tym obszarze. Rezerwat nie był eksterytorialny — USA
expressis verbis zachowywały jurysdykcję na jego terenie (artykuł 1).
Artykuł 6 zakazywał przekazywania Indianom na własność terenów, na
których znajdują się zasoby mineralne, artykuł 11 w punkcie 6 zezwalał
na budowę na terenie rezerwatu „na polecenie Stanów Zjednoczonych
(...) dróg albo innych obiektów” za odszkodowaniem, a artykuł 12
dopuszczał implicite możliwość dokonania cesji części rezerwatu.
Indianie nie mogli sprzedać Czarnych Gór, ponieważ nie były ich
własnością. Należało jednak domniemywać, że wymagana w artykule
12 zgoda trzech czwartych populacji dorosłych Indian płci męskiej
na cesję części rezerwatu będzie kosztować. „Zakup Czarnych
Gór” miał być kupieniem zgody Indian, nie terytorium.
12 sierpnia 1874 r. informacje o zasobach Czarnych Gór trafiły do
gazet. Rozgłos zaniepokoił gen. Sheridana, który 17 sierpnia rozkazał
gen. Terry’emu postawić w stan gotowości siły nad Missouri i Platte,
aresztować osoby, próbujące naruszyć rezerwat Sjuksów, oraz niszczyć
ich wozy i sprzęt. Rząd nie chciał spontanicznego ruchu, który naraziłby
go na ataki ze strony przyjaciół Indian — biali mieli być powstrzymywa­
ni od przybywania w Czarne Góry, dopóki nie zostanie zawarta umowa
z Indianami, prawnie sankcjonująca eksploatację zasobów mineralnych.
Jesienią 1874 i wiosną 1875 r. wojsko blokowało szlaki, lecz grupy
górników przeniknęły przez blokadę. Mimo że kawaleria szukała
w górach osadników, usuwała ich i niszczyła ich własność, w sierpniu
1875 r. wydobyto pierwszą tonę złotonośnego kwarcu, zawierającą złota
za 17 dolarów. Indianie nie napadali na górników —był to twardy orzech
do zgryzienia, cenniejsze łupy z mniejszym ryzykiem dało się zdobyć na
ranczach i farmach, a poza tym rząd przyrzekł zapłacić za Czarne Góry.
Czekali więc, obiecując sobie „dobrą, wysoką cenę”38. Tymczasem
przenieśli działalność poza rezerwat i „tereny niescedowane”. „Osadni­
cy wzdłuż linii kolei Union Pacific w Wyomingu, Nebrasce i Colorado
w D. R o b i n s o n , A History of the Dakota or Sioux Indians, Minneapolis 1904,

s. 415-416.
byli bardzo podnieceni i wzburzeni powtarzającymi się inwazjami
Indian z północy. Choć wiele tropów skradzionego bydła wiodło
wprost do rezerwatu Sjuksów, to Indianie z agencji zawsze zapewniali,
że przestępstwa te popełniali pewni wrodzy Indianie pod wodzą
Szalonego Konia i Siedzącego Byka” — pisał w raporcie dowódca
departamentu Platte gen. George Crook39. Trzody były uprowadzane
także osadnikom w Montanie, nad Missouri i Yellowstone. Sjuksowie
nie zostawiali również w spokoju koni należących do Wron, Szoszonów
i Bannocków. Hodowcy byli wzburzeni, jeśli bowiem biały koniokrad
lub bydłokrad był bezwzględnie karany śmiercią, trudno było im
zrozumieć, dlaczego Indianie powinni być traktowani inaczej.
Z powodu napadów szlaki komunikacyjne łączące Montanę ze
wschodem były zamknięte. Niebezpiecznie było zapuszczać się
w dolinę Powder. Nad Yellowstone doszło do trzydniowej bitwy
między Wronami a Sjuksami. Nigdzie nie obywało się bez rozlewu
krwi. Indianie, tak skrupulatni wobec postanowień traktatu w od­
niesieniu do Czarnych Gór, uważali prawdopodobnie punkty 3,
4 i 5 artykułu 11 za mniej wiążące. Podobnie musiał myśleć por.
Bourke, który napisał: ,,[W 1875 r.] było trochę zabitych i rannych,
i pewna liczba zniszczonych wozów, lecz wrogie działania nie
osiągnęły niebezpiecznego poziomu”40. Beztroska oficera daje się
porównać do fatalizmu, z jakim policjant traktuje wypadki drogowe.
Rząd zaś przygotowywał się. W Czarne Góry wyruszyła (pod
eskortą 400 żołnierzy) ekspedycja prof. Jenneya, geologa, który na
zlecenie komisarza do spraw Indian miał zbadać góry i złożyć raport
o bogactwach naturalnych i klimacie w celu oceny ich wartości.
Przyjechał także gen. Crook, aby usunąć osadników, co było
warunkiem wyrażenia przez Sjuksów zgody na rozmowy. 10 sierpnia
Crook spotkał się z górnikami na wiecu i poinformował, że w ciągu
pięciu dni mają opuścić góry i nie wracać do czasu zawarcia umowy
z Indianami. Następnego dnia powstało towarzystwo, które wytyczyło
1200 działek budowlanych o łącznej powierzchni jednej mili kwad­
ratowej. Miało na nich powstać miasto o nazwie Custer. Działki
rozdzielono przez losowanie i 15 sierpnia rozpoczął się exodus
z Czarnych Gór.
Reporter „Heralda”poprosił o wypowiedź oficera, który z żoną
przyjechał z zachodu do Nowego Jorku na urlop.
59 H e d r e n , ed., op. cit., s. 31.
40 B o u r k e , op. cit., s. 244.
— Czy otwarcie Czarnych Gór dopomoże w rozwiązaniu problemu
indiańskiego?
— Tak sądzę, ponieważ zmusi to stopniowo dzikich Indian do
zamieszkania w rezerwacie.
— Czy Indianie w sposób naturalny zaczną uprawiać ziemię?
— Z pewnością nie, ale można ich tego spokojnie nauczyć.
— Czy sądzi pan, że będą kłopoty?
— Jesienią nie, ponieważ to nie jest dla Indian odpowiedni czas.
Poczekają do wiosny, do świeżej trawy. Prawdopodobnie wtedy
będzie dużo roboty, bo uczynią podróżowanie w okolicy Czarnych
Gór trochę niebezpiecznym.
Oficer nie znał sytuacji w agencjach Sjuksów, a w Czarnych
Górach ostatnio był w 1874 r., lecz jego ocena była właściwa. Był
nim ppłk George Armstrong Custer.

AGENCJA CZERWONEJ CHMURY-WASZYNGTON

Cętkowany Ogon za którąś wizytą na wschodzie zorientował się, że


wasichun jest faktycznie więcej, niż mógł sobie wyobrazić. Dowiedział
się o niedawno stoczonej wojnie między wasichun, w której w jednej
bitwie padało więcej zabitych, niż liczyło całe jego plemię, i zdał sobie
sprawę, że gdyby naprawdę chcieli eksterminować Lakotów, mogliby to
zrobić bez większego trudu. Porzucił więc myśl o wojowaniu i lawirując
między stowarzyszeniami wojowników a białymi, z dużym powodze­
niem starał się wyciągnąć z zaistniałej sytuacji jak najwięcej korzyści
dla swego plemienia. Można by do niego odnieść wypowiedziane przez
innego wodza w późniejszych czasach słowa: „Bizonów już nie ma, ale
mamy rząd — i to jest teraz nasz bizon”.
Czerwona Chmura hołdował złudzeniu, że wasichun drżą przed
Oglalami, a jego słowa zawsze będą przyjmować z nabożnym
podziwem. Ponieważ był przez rząd traktowany jak głowa suwerennego
państwa, uważał logicznie, że jego partnerem jest Wielki Ojciec, nie
uznawał autorytetu agenta i chciał się go pozbyć z rezerwatu. Podczas
wizyt w Camp Robinson informował oficerów, że agent okrada Indian
i rząd. Wojskowi brali stronę wodza, lecz nie chcieli wkraczać
w kompetencje Departamentu Spraw Wewnętrznych. Czerwona Chmu­
ra poskarżył się prof. Marshowi, który za zgodą Indian zbierał
skamieniałości w badlands. Uczony, wstrząśnięty relacją wodza
o morzeniu Indian głodem, zabrał do Waszyngtonu przygotowane
przez niego próbki żywności: mąkę pół na pół z piaskiem, zapleśniały
tytoń, zepsutą kawę — zgniłej wieprzowiny nie dało się dowieźć.
Zima 1875 r. była ciężka. Koczownicy mieli w swoich tipi na
równinach zapasy mięsa i jagód, ale Indianie w agencji zostali od tego
odzwyczajeni. Po co robić zapasy, jeśli o dostawy jedzenia dba rząd?
Często zjadali podczas dwudniowej uczty mięso, które miało wystarczyć
na pięć dni. Tymczasem śnieg spowodował opóźnienia w dostawach
bydła. Na domiar złego, ponieważ na skutek depresji gospodarczej
zmniejszyły się wpływy z podatków, Kongres w napadzie gospodarnoś­
ci obciął im fundusze. Trzeba było zmniejszyć ilość lub obniżyć jakość
towarów. Wszystko to nie zwiększało popularności agenta i Czerwona
Chmura domagał się jego odwołania. Na wiosnę został wraz z Cętkowa-
nym Ogonem i wodzami znad Missouri zaproszony do Waszyngtonu.
Już na początek Czerwona Chmura i Cętkowany Ogon usłyszeli, że
będą gościć w innym hotelu, nie w Washington House. Okazało się, że
Benowi Beveridge’owi Departament Spraw Wewnętrznych zakwestio­
nował niebotyczne rachunki za kawę i cygara, którymi pokrywał koszty
wizyt wodzów w domach publicznych. Jak tłumaczył, kierował się
wskazówkami Departamentu, aby Indian utrzymywać w dobrym
humorze, i nie widział powodu, by to robić na własny koszt41. Dopiero
po awanturze wodzowie zostali zakwaterowani w ulubionym hotelu.
Na wstępie rozmów nastąpił kolejny zgrzyt — Indianie nie dostali
bogatych prezentów (Kongres zarządził oszczędności).
— Przyjechaliśmy tu na zaproszenie Wielkiego Ojca — oburzył się
Mała Rana. — Spodziewaliśmy się, że dostaniemy konie, sprzęt
i karabiny. Jeśli wrócimy do domu bez niczego takiego, ludzie nas
wyśmieją!
Zarówno Cętkowany Ogon, jak Czerwona Chmura wiedzieli, że
zostali zaproszeni, aby rozmawiać o Czarnych Górach; Cętkowany
Ogon był za sprzedażą, ale Czerwona Chmura udawał zaskoczenie
i chciał mówić tylko o nadużyciach agenta. 15 maja rozpoczął
konferencję z komisarzem Smithem od oświadczenia, że ponieważ
wszyscy biali kłamią, pragnie spotkać się z prezydentem. Konferencja
nic nie przyniosła, a wieczorem wodzowie, w nowych jedwabnych
cylindrach, poszli do teatru. 19 maja Grant poinformował ich, że
osobami kompetentnymi w ich sprawach są sekretarz spraw wewnęt­

41 V i o l a , op. cit., s. 123-126.


rznych i komisarz do spraw Indian. Tym razem Cętkowany Ogon
stwierdził, że obaj są kłamcami i nie chce z nimi mówić. 26 maja
jednak odbyła się runda z sekretarzem Delano, który zapowiedział
renegocjowanie traktatu z 1868 r.42 i namawiał do zrezygnowania za
opłatą z przewidzianego w artykule II prawa do polowania na
terenie Nebraski. Cętkowany Ogon chciał sprzedać i podbijał cenę,
argumentując, że „nie chce przecież pieniędzy Delano, tylko pieniędzy
Kongresu, a ten ma ich dużo”. Czerwona Chmura zaś starał się
sprowadzić dyskusję na boczny tor, wyliczając indiańskie krzywdy.
— Przez dwa lata dostarczano nam byki, a kiedy je ważono, to
jedne były małe, a inne duże, ale i tak je ważono - mówił. — W zimie
było nam bardzo ciężko. To była dla nas ciężka zima. Przez miesiąc
lub dwa było nam bardzo ciężko żyć. Nie mieliśmy świeżej
wieprzowiny, tylko wieprzowinę w beczkach, a taka nam nie
odpowiada. Tytoń, który dostajemy, nie jest bardzo dobry, nie
odpowiada nam, nie pali się dobrze i jest za słodki. Co do koców, to
jesteśmy dużymi ludźmi i chcemy wielkich koców, aby się w nie
owinąć. Bardzo dużo koców było ostemplowanych, jak koce woj­
skowe. Nie podobają nam się takie koce ze stemplami, jak żołnierskie.
Klnę się na Wielkiego Ducha, że mówię prawdę 43.
Wymowę słów Czerwonej Chmury osłabiło to, że wyparł się,
jakoby dawał prof. Marshowi jakieś próbki zepsutej żywności
(twierdził, że pewnie profesor pomylił go z Czerwonym Psem). Ale
i tak nie zrobiłby tą przemową takiego wrażenia w Instytucie
Coopera, jak w 1870 r. Wtedy wzruszeni słuchacze spodziewali się,
że szlachetny wódz pojedzie do rezerwatu, nawróci się i będzie
uprawiać rolę. Tymczasem w rezerwacie nie było ani grządki i tylko
coraz większe kwoty przeznaczano na socjal 44. Co do nawrócenia,

42 W 1871 r. Kongres dostrzegł absurd uznawania plemion indiańskich za podmioty


prawa międzynarodowego, zdolne do zawierania umów międzypaństwowych, mimo że
nie miały one ani rządów, ani parlamentów, ani nawet przywódców, którzy mogliby
występować w ich imieniu lub kontrolować działania ich członków. W efekcie zaprzestano
zawierania nowych traktatów, ale nie unieważniało to traktatów już zawartych ani nie
zabraniało ich renegocjacji.
43 H o o p e s , op. cit., s. 156.

44 Koszty wyżywienia i ubierania Sjuksów wynosiły w 1868 r. 142490 USD; w 1869 r.

485784 USD, w 1870 r. 1608600 USD (deficyt 120000 USD); w 1871 r. 2024800
USD; w 1872 r. 1911800 USD; w 1873 r. 1900000 USD (deficyt 350000 USD).
W roku fiskalnym 1875-1876 koszt samej żywności dla agencji Czerwonej Chmury
wyniósł 726522 USD ( H y d e , Spotted..., s. 216).
Sjuksowie najczęściej pozostawali obojętni. Nie było to jeszcze
najgorsze; Ewangelia silnie przemówiła do wyobraźni Apaczów
i w krajobrazie Arizony zaczęły pojawiać się krzyże z przybitymi do
nich wrogami.
2 czerwca prezydent Grant przyjął wodzów i oświadczył, że
„biali ludzie wkrótce zajmą terytoria, czy Indianie chcą, czy
nie”, toteż byłoby lepiej, gdyby przyjęli zapłatę. Indianie „wpadli
w furię”, a prezydent wyszedł. 4 czerwca uzgodniono z Delano,
że wodzowie przedyskutują kwestię korzystania z terenów ło­
wieckich w Nebrasce u siebie i powiadomią sekretarza tele­
graficznie45.
Sprawa Czarnych Gór nie została podjęta.
— Teraz nie warto mówić o górach — powiedział Cętkowany Ogon.
— Zażądamy za nie ogromnej ceny...

AGENCJA CZERWONEJ CHMURY, 4-29 WRZEŚNIA 1875 r.

W lecie delegacja rządu przyjechała do agencji Czerwonej


Chmury. Rząd uważał Czerwoną Chmurę za najważniejszego wodza
Sjuksów, ale Cętkowany Ogon szybko wyprowadził go z błędu.
Kiedy delegacja odwiedziła go w jego agencji, nie zgodził się na
propozycję odbycia narady nad Missouri, gdzie zamieszkiwała
większość Sjuksów.
— To my, Brule i Oglalowie, zdobyliśmy Czarne Góry i strzeżemy
ich — oświadczył. — Rada odbędzie się u nas, a plemiona znad
Missouri muszą przyjechać tutaj.
Delegacja ustąpiła, mimo że pociągało to za sobą konieczność
dostarczenia do agencji żywności dla wielkiej liczby Sjuksów.
Organizacja transportu drogą wodną była łatwiejsza i koszty niższe,
ale nie można było sobie pozwolić na urażenie wodzów.
Cętkowany Ogon dobrze przygotował się do rozmów. W sierpniu,
w towarzystwie swego agenta i pod eskortą 6 wojowników Brule
i 6 Oglalów, „z ponies, rynsztunkiem i psami”, przybył w Czarne
Góry, aby zapoznać się z przedmiotem negocjacji. Rozmawiał
z zespołem prof. Jenneya i starał się ocenić wartość zasobów złota 46.
45 23 czerwca 1875 r. Indianie zrezygnowali z prawa do polowania w Nebrasce za

cenę 25 000 USD.


46 Ta 11 e n t, op. cit., s. 138.
Agent „uważał za swój obowiązek" poinformowanie wodza, że
wycenił Czarne Góry na 30—40 milionów dolarów.
4 września w agencji Czerwonej Chmury zjawiła się komisja
negocjacyjna. Przewodniczył jej senator W. B. Allison, a członkami
byli dowódca departamentu wojskowego Dakoty gen. Alfred Terry,
prawnik z wykształcenia, który podpisywał traktaty z 1865 i 1868 r.,
misjonarz Hinman, kupiec Beauvais (ci byli znawcami Sjuksów)
oraz trzej politycy, którzy znali ich słabiej. Na równinie po
horyzont rozciągał się obóz 20 tysięcy Indian. Rozmów nie
można było rozpocząć, ponieważ Czerwona Chmura i Cętkowany
Ogon spierali się o miejsce negocjacji: Czerwona Chmura żądał,
by była nim jego agencja, Cętkowany Ogon zaś proponował
Chadron Creek, odległy o 25 mil od jednej i od drugiej agencji.
16 września, po zaciekłych kłótniach, w których groził rozlew
krwi, za miejsce rozmów przyjęli równinę leżącą o 8 mil od
agencji Czerwonej Chmury. 17 września miano zacząć, ale wybuchła
nowa awantura (nie zanotowano, co tym razem było jej powodem)
i dopiero 20 września komisja zasiadła w cieniu pod namiotem.
Musiał zrobić na niej wrażenie widok setek wojowników, którzy
nadjeżdżali galopem, jakby chcieli roznieść namiot wraz z komisją
na końskich kopytach, i w ostatniej chwili skręcali w bok.
Kiedy popisy się skończyły, komisję otaczał ogromny krąg uzbro­
jonych Indian. Wprawdzie za namiotem stała kompania kpt.
Egana z 2 pułku kawalerii, ale pewnie niejeden negocjator czuł
się nieswojo. Wypalono fajkę pokoju i wreszcie Allison mógł
zabrać głos.
Komisja miała wynegocjować od Indian zgodę na cesję Czarnych
Gór oraz terenów nad rzekami Powder i Big Horn. Część zapłaty
miała nastąpić w formie rzeczowej: żywności, odzieży, bydła
hodowlanego, narzędzi i maszyn rolniczych, a także nauki i szkolenia
w dziedzinie uprawy roli i hodowli. Dla Indian ważniejsze było
jednak to, że komisja tym razem nie rozdawała prezentów. Byli
rozczarowani i podejrzliwi. Komisja miała dosyć czasu, by się
zorientować, że Sjuksowie zażądają za Czarne Góry sumy, jakiej
rząd nie będzie w stanie zaoferować, a co do „terenów nie-
scedowanych”, to nie było na co liczyć. Władali nimi koczownicy,
a Indianie z agencji nie odważyliby się zrobić czegokolwiek bez ich
zgody. Czerwona Chmura i Cętkowany Ogon zapraszali ich, lecz bez
powodzenia.
— Jeśli wielki wódz białych chce ze mną rozmawiać, to niech tu
przyjdzie — brzmiała odpowiedź Siedzącego Byka. - Ja nie przyjdę
do rezerwatu. Nie mam ziemi na sprzedaż, ale mam dużo amunicji.
Siedzący Byk „umiał mówić i rzadko pomijał sposobność do
powiedzenia czegoś”47. Inaczej Szalony Koń — ten nie odpowiedział
w ogóle, ale wodzowie z agencji zrozumieli go i tak.
Mimo to Allison rozpoczął od oferty zakupu Czarnych Gór wraz
z terenami nad Powder i Big Horn48. Louis Richaud tłumaczył
zdanie po zdaniu. Kiedy skończył, wodzowie poprosili o czas na
konsultacje wewnętrzne. Na tym skończyła się pierwsza runda
negocjacji.
Przez trzy dni w obozach trwała ogłuszająca wrzawa. Chociaż
większość była za scedowaniem Czarnych Gór za odpowiednio
wysoką cenę, to musiała się liczyć z przeciwną temu mniejszością,
która składała się z młodych i agresywnych wojowników. Chwilami
obie strony były gotowe do bójki. 23 września Sjuksowie jeszcze się
nie pogodzili i stanęli wokół namiotu komisji uzbrojeni i źli. Do
kompanii kpt. Egana dołączyła kompania kpt. Millsa, ale duża grupa
wrogo usposobionych Indian ustawiła się na ich tyłach. Widząc to,
pokojowo nastawiony Młody Boi Się Swojego Konia z grupą
zwolenników stanął za nią, aby interweniować w razie potrzeby.
W południe powtórzyło się szarżowanie na zaniepokojonych negoc­
jatorów. Zgromadzony krąg liczył 7 tysięcy wojowników. Cętkowany
Ogon, Czerwona Chmura, wodzowie Minneconjou, Sans Arc, Hunk-
papów, Dwóch Kotłów i Yanktonnai zasiedli w kole i rozmawiali,
paląc fajki. Trwało to godzinę, a tłum Indian huczał dookoła.
— Nie mogą się zdecydować, kto ma mówić — wyjaśnił Richaud
— bo niektórzy wojownicy zagrozili, że pierwszemu, który będzie
umawiał się z białymi, rozłupią czaszkę.
Niespodziewanie w kręgu Indian otworzyło się przejście, przez
które wpadł pędem nagi Indianin, jadący na oklep i bez uzdy. Miał
na sobie pas z rewolwerami, a w dłoni trzymał Winchester.
Zatrzymał się przed namiotem i grzmiącym głosem oznajmił, że
przychodzi zabić białych, którzy chcą zabrać jego kraj. Był to

47 B o u r k e , op. cit., s. 245.


48 Istnieje kontrowersja co do tego, czy negocjacje rozpoczęto od propozycji zakupu,
czy też wydzierżawienia od Sjuksów praw górniczych w Czarnych Górach. Allison
twierdził, że proponował dzierżawę, która miała zakończyć się po wyczerpaniu zasobów
mineralnych ( R o b i n s o n , op. cit., s. 417-418). Inne źródła mówią inaczej.
Mały Wielki Człowiek49, Oglala z obozu Szalonego Konia. Po krótkim
zamieszaniu hotamitaniu Czerwonej Chmury otoczyli go i wyprowadzili
z kręgu. Większość Indian nie wiedziała, co się stało, ale zaczęło
narastać podniecenie. Niektórzy jeździli szybko tam i z powrotem jak
harcownicy, a pewni przywódcy stowarzyszeń wojowników wznosili
okrzyki „Hokahey”, jak w czasie szarży.
„Każdy z białych był wzięty na muszkę przez jednego albo więcej
z tych czartów, którzy wyglądali, jakby mieli chęć pozabijać
wszystkich dla zabawy, żeby zobaczyć, jak wierzgają nogami [...]
Stary Czerwona Chmura rozglądał się za mysią dziurą, żeby w nią
wleźć. Gdyby nie spokój Cętkowanego Ogona, naszych ludzi
spotkałoby nieszczęście. Stary Ogon, wystrojony w najlepsze klamoty,
wstał i z zimną krwią powiedział, że jeśli chcą się bić, to on jest
gotów i jego bluff zadziałał”50. Młody Boi Się Swojego Konia ze
swymi ludźmi oddzielił napierających Sjuksów od kompanii Egana,
która stała nieruchomo w linii z karabinkami na „gotuj broń”.
- Koniec narady! - krzyknął Egan. — Idźcie do tipi i nie wracajcie,
aż się uspokoicie!
Komisja w pośpiechu załadowała się do ambulansów i pod eskortą
kompanii Millsa ruszyła do agencji. „Młodzi wojownicy naciskali
nas, grożąc zabiciem kogoś z komisji. Jeden wjechał na nas z furią,
wołając, że chce krwi. Powstrzymywaliśmy się z otwarciem ognia.
Przyjazny indiański żołnierz-pies wskazał mu źrebaka, który pasł się
o jakieś sto jardów od nas, i powiedział mu, żeby go zabił i uspokoił
się. Dziwne, ale pojechał tam, zastrzelił źrebaka i wszyscy wrodzy
Sjuksowie cofnęli się. Tak się skończyło formułowanie traktatu” 51.
„Po krótkiej konsultacji między czołowymi wodzami wszyscy się
rozeszli bez ustalenia daty kolejnych spotkań” - mówi oględnie
sprawozdanie komisji. Za radą Cętkowanego Ogona 27 września
komisja spotkała się w agencji z kilkunastoma wodzami. Indianie
byli gotowi sprzedać Pa Sapa, ale każdy żądał innej ceny. Zgadzali
się tylko w kwestii „planu siedmiu pokoleń”.

49 Autor zachowuje przyjęte w literaturze polskiej dosłowne tłumaczenie imienia,

choć należy je rozumieć „Syn Dużego” lub „Duży Junior”. W języku Sjuksów imię
Indianina brzmiało Wichasha Tonka (Duży Mężczyzna), jak imię jego ojca, przy czym
Chikala (mały) dodawano, by uściślić, że nie chodzi o ojca, który jeszcze żył.
50 G. C r o o k , General George Crook, Norman 1986, s. 190.

51 M i l l s , cyt. wg: J. W. V a u g h n , With Crook at the Rosebud, Harrisburg 1956,


s. 2-3.
— Przez siedem pokoleń niech rząd daje nam teksaskie byki na
mięso - zaczął listę postulatów Czerwona Chmura. - Rząd ma
dostarczyć broń i amunicję. Poza tym rząd ma wydawać nam mąkę,
kawę i herbatę, bekon w najlepszym gatunku, kukurydzę, fasolę,
ryż, suszone jabłka, proszek do pieczenia, tytoń, a także mydło, sól
i pieprz dla starców. Chcę wóz i lekki wóz z zaprzęgiem koni,
i sześć jarzem wołów dla każdej rodziny. Chcę świnię i knura,
krowę i byka, owcę i barana oraz kurę i koguta dla każdej rodziny.
Ja jestem Indianinem - to wy chcecie zrobić ze mnie białego
człowieka. A więc chcę, żeby w agencji zbudowano dla Indian takie
domy, jak dla białych ludzi. Mają być w nich ładne, czarne łóżka
i krzesła oraz 'inne meble, talerze i- kosa, i mechaniczna kosiarka.
Ma być także tartak, który będzie moją własnością. Może myślicie,
że żądam za wiele, ale Bóg Wszechmogący dał mi te góry, abym
był bogaty.
Czarne Góry były dla Indian świętością, ale o innym charakterze,
niż to sobie wyobrażali romantycznie nastrojeni biali...
— Pa Sapa to nasz bank — oświadczył Mały Niedźwiedź.
— Wielki Ojciec ma sejf i my też mamy — rzekł Cętkowany
Niedźwiedź, który bywał w Waszyngtonie - Te góry to nasz sejf.
— Pieniądze wpłacimy na rachunek u prezydenta — zaproponował
Cętkowany Ogon. — Ma być ich tak dużo, żebyśmy już zawsze mogli
żyć z odsetek.
Czerwona Chmura podsumował: oprócz świadczeń rzeczowych
dla siedmiu pokoleń Sjuksów rząd miał zapłacić jednorazowo 600
milionów dolarów 52.
Widząc konsternację komisji, Cętkowany Ogon poprosił, aby
na następne spotkanie przygotowała kontrpropozycje na piśmie,
i Indianie wyszli.
Wieczorem komisja przygotowała dwie wersje umowy. W wersji
pierwszej Indianie wyrażali zgodę na dzierżawę przez białych praw
do górnictwa, wypasania bydła i uprawiania ziemi na obszarze
Czarnych Gór. Za dzierżawę mieli otrzymywać rocznie 400 tysięcy
dolarów, z czego 300 tysięcy miało być przeznaczone na ich
utrzymanie, a reszta na opłacenie „instytucji korzystnych dla ich

52 Sprawozdanie komisji zwraca uwagę na „godny ubolewania wpływ nie-Indian na


Sjuksów”, sugerując, że w ich interesie finansowym było utrzymywanie atmosfery
wrogości i braku porozumienia. Liczne źródła podają, że „instrukcję negocjacyjną” dla
Czerwonej Chmury opracowali squawmeni.
cywilizowania”. W wersji drugiej rząd za cesję Czarnych Gór
zapłaciłby sumę 6 milionów dolarów, płatną w 15 równych ratach
rocznych.
Przewidywano wytyczenie trzech dróg tranzytowych przez rezerwat
(dwóch od Missouri i jednej od kolei Union Pacific), zarezerwowanie
sobie przez rząd możliwości zakupu terenów nad Big Horn i Yellow­
stone (komisja zdawała sobie sprawę, że ten punkt nie przejdzie
i włączyła go tylko dla porządku) oraz - post factum — rozdanie
Indianom prezentów. Zadanie uzyskania zgody na cesję trzech
czwartych populacji dorosłych mężczyzn spoczywało na wodzach,
komisja miała zaś zapewnić ratyfikowanie umowy 53.
Wodzowie odrzucili te propozycje. Dzierżawa była ich zdaniem
mało atrakcyjna. Lepiej byłoby Pa Sapa od razu sprzedać, ale cena
była za niska zarówno w stosunku do ich wyobrażeń o wartości gór,
jak i do kwoty 2 milionów dolarów, którą w tej chwili rząd
przeznaczał rocznie na utrzymanie Sjuksów. Wieczorem 29 września
Cętkowany Ogon poprosił o kontynuowanie negocjacji w Waszyng­
tonie z udziałem kilku wodzów z każdego plemienia.
Na komisji silne wrażenie wywarła zarówno nieustępliwość wodzów,
jak wojowniczość Indian. Dotychczas stykali się tylko z Indianami
przyjaznymi. Teraz poznali innych. Zwłaszcza dla gen. Terry’ego było
to doświadczenie, które musiało mu uświadomić, jak niewiele wie
o Indianach, mieszkających na terenie jego wojskowej jurysdykcji.
W sprawozdaniu komisja stwierdziła, że dojście do porozumienia
będzie mało prawdopodobne z uwagi na rozbieżność w kwestii ceny.
Kontynuowanie negocjacji było więc bezprzedmiotowe. Komisja
zaleciła rozwiązanie problemu przez Kongres, notyfikowanie Sjuksów
o podjętych uchwałach, a gdyby nie chcieli się do nich zastosować
— wstrzymanie dostaw zaopatrzenia oprócz wyraźnie przewidzianych
traktatem z 1868 r. Indianie mieli się dowiedzieć, że gdy jedzenie
staje się kwestią polityczną, rząd, który karmi, może również przestać
karmić. Komisja wskazała także na konieczność zapewnienia porząd­
ku przez stacjonowanie we wszystkich agencjach oddziałów wojska
oraz zwiększenia kontroli i nadzoru wojska nad zaopatrzeniem. Jej
wnioski poparł prezydent Grant.

53 J. W. B a i l e y, Pacifying the Plains: General Alfred Terry and the decline of the
Sioux, 1866-1890, Westport 1979, s. 118. Jak widać, mająca być zawarta z Indianami
umowa dzierżawy lub kupna-sprzedaży, mimo że była aktem prawnym niższej rangi,
w praktyce zachowywała wszelkie wymogi traktatu.
Kluczem do zapewnienia porządku było jednak rozwiązanie
problemu koczowniczych Sjuksów, którzy otwarcie ignorowali
wszelkie traktaty (w końcu niczego nie podpisywali) i dawali
demoralizujący przykład osiadłym Indianom lub ich terroryzowali.
Byli też spiritus movens napadów i grabieży, które hamowały
rozwój osadnictwa, rolnictwa i hodowli. Należało skłonić ich
również do wkroczenia na drogę życia osiadłego i korzystania
z uroków agencji permanentnie. Komisja była świadoma, że
prawdopodobnie nie uda się to bez użycia w taki czy inny
sposób siły. Znała zasadę polityki pokojowej — „karmić ich
albo z nimi walczyć”, ale teraz spotkała kilka tysięcy Indian,
którzy mimo karmienia wcale nie stracili ochoty do walki.

CZARNE GÓRY

Wiadomość o fiasku negocjacji spowodowała nie tylko roz­


czarowanie górników, którzy mieli nadzieję na zaprzestanie ściga­
nia ich przez wojsko, lecz także, paradoksalnie, zwiększony napływ
imigrantów. Gen. Crook meldował, że ich powstrzymanie jest
niewykonalne, gen. Terry natomiast przeczesywał góry, zmuszając
osadników do ciągłych ucieczek, niszczył ich własność, a schwyta­
nych umieszczał w areszcie o chlebie i wodzie. Po kilku dniach
więźniowie byli odwożeni do Cheyenne, gdzie komisarz rządowy
zwalniał ich, „niewątpliwie dochodząc do konkluzji, że nie ma
prawa ich zatrzymywać” 54.
Górnicy, którzy opuścili góry w sierpniu na polecenie Crooka,
zaczęli wracać. Za nimi ruszyła fala ludzi, chcących budować
egzystencję na ziemiach, które uważali za „dzikie pola” — zakładać
miasta i farmy, organizować życie społeczne. Większość stanowili
„biznesmeni ze swymi warsztatami pracy, sklepikarze z towarami
spożywczymi i mieszanymi, restauratorzy z wyposażeniem, ludzie
wiozący tartaki, meble do saloonów, stoły bilardowe etc.”. Ducha
dodawała im masowość tego ruchu i poczucie, że „nie mogło być
intencją rządu dalsze rezerwowanie zasobnego kraju do wyłącznego
użytku dzikich” 55.
54 T a 11 e n t, op. cit., s. 135.
55Tamże, s. 130. Ocenia się, że od 15 listopada 1875 r. do 1 marca 1876 r. do
Czarnych Gór przybyło 11 tysięcy imigrantów.
POLITYCY, ŁOWCY WILKÓW I GENERAŁOWIE

WASZYNGTON

3 listopada 1875 r. w Białym Domu odbyła się konferencja,


o której gazety napisały, że „dotyczyła głównie spraw indiańskich.
Sekretarz wojny [William W.] Belknap i generałowie Sheridan
i Crook dali wyraz swoim dobrze znanym opiniom wobec problemu
indiańskiego, a ponadto poinformowali o praktycznym stosowaniu
polityki pokojowej [...] Na zakończenie zaproszono sekretarza [spraw
wewnętrznych Zachariaha] Chandlera i [zastępcę sekretarza spraw
wewnętrznych] gen. [Benjamina R.] Cowena i temat dyskutowano
dalej. Zdecydowano, że rząd zachowa neutralność wobec górników,
którzy w wielkiej liczbie napływają w Czarne Góry. Można powie­
dzieć z całą pewnością, że nie będą oni molestowani przez wojsko.
Gen. Crook mówi, że górnicy nadchodzą zewsząd tłumnie i po­
wstrzymanie ich jest niemożliwe [...] Rodzą się plotki, jakoby wojsko
miało w przyszłości mieć więcej do czynienia ze sprawami indiań­
skimi, niż miało w przeszłości [...] Prawdopodobnie plemiona
koczownicze i Indianie znani jako dzicy zostaną oddani pod kuratelę
wojska, dopóki nie zostaną ujarzmieni na tyle, by pozostawać
w swych rezerwatach i przyjąć cywilizowany sposób życia”1. Nie
trzeba było do tego wielkiej przenikliwości; Sherman i Sheridan od
dawna nalegali na przyjęcie takiego kursu. Niekoniecznie jednak
była to deklaracja wojny; mogło równie dobrze chodzić o przeniesie­
nie rezerwatów Indian na stałe pod nadzór Departamentu Wojny.
Możliwe również było większe zaangażowanie wojska w „sprawy
indiańskie” - zwolnione od „molestowania górników” oddziały
mogłyby poświęcić więcej uwagi ochronie osadników, imigrantów
1 Gray. Centennial..., s. 25-29. Opracowania najczęściej interpretują tę informację

jako dowód, iż podczas konferencji zdecydowano o rozpoczęciu wojny z Indianami


w celu zdobycia Czarnych Gór siłą, co można nazwać nadinterpretacją.
i podróżnych. Na razie 1 grudnia kawaleria opuściła Czarne Góry, co
samo w sobie dało wytchnienie górnikom.
Por. Bourke, adiutant Crooka, zanotował: „Crook powiedział, że
na konferencji generał Grant zdecydował, że Północni [koczowniczy]
Sjuksowie powinni odejść do swoich rezerwatów albo zostać pobici”2.
Zapis adiutanta był raczej świadectwem wishful thinking jego
przełożonego; nawet gdyby prezydent podjął taką decyzję, nie
mógłby jej wprowadzić w czyn; w sprawach Indian kompetentny był
Departament Spraw Wewnętrznych, który Indian „bić” nie mógł
i nie zamierzał. Jak deus ex machina pojawił się jednak raport
Erwina C. Watkinsa, inspektora w biurze komisarza do spraw Indian,
który właśnie wrócił z podróży inspekcyjnej do agencji w Dakocie
i Montanie. Poddał on krytyce „wojowników pod wodzą Siedzącego
Byka”, którzy „plądrowali i mordowali osadników, myśliwych
i emigrantów”, a także atakowali pokojowo usposobione plemiona.
Nie było to nic nowego. Takie raporty dochodziły i z innych źródeł.
Na przykład agent Wron donosił, że w drugiej połowie 1875 r.
Sjuksowie dokonali 17 ataków na białych i Wrony, zabijając 9 ludzi
i raniąc 10, i uprowadzili 138 koni, mułów i wołów, a ponadto
uniemożliwiali budowę nowej agencji. Wrony skarżyli się, że
„większa i najżyźniejsza część ich rezerwatu jest permanentnie
okupowana przez ich nieprzyjaciół”, którzy dzięki rządowi są lepiej
od nich uzbrojeni3. Pisali raporty oficerowie z fortów, składali
petycje mieszkańcy pogranicza, lecz Watkins był stosunkowo nowym
pracownikiem i zapewne nie zdążył przesiąknąć duchem humanitaryz­
mu, pisał więc konkretnie. „W mojej ocenie, tysiąc ludzi pod
dowództwem doświadczonego oficera, wysłanych do ich kraju
w zimie, kiedy Indianie niemal zawsze przebywają w obozie, i kiedy
są najbardziej bezbronni, wystarczyłoby całkowicie do ich schwytania
lub ukarania [...] Należy wysłać wojsko, im szybciej, tym lepiej,
i pobić ich. Zasługują na karę za nieustanne prowadzenie wojny
przeciw pokojowym plemionom, ciągłe kradzieże i liczne morderstwa
białych osadników i ich rodzin albo białych ludzi, których znajdują
nieuzbrojonymi”. Komisarz do spraw Indian Smith po długich
wahaniach wysłał raport do sekretarza spraw wewnętrznych Chand-
lera, który z kolei skierował go do sekretarza wojny Belknapa.
Departament Wojny mógł jednak podjąć działania tylko na bezpo-
2 B o u r k e, op. cit., s. 287.
3 H e d r e n, op. cit., s. 36-37.
średnią prośbę Departamentu Spraw Wewnętrznych. 3 grudnia
Chandler napisał do Belknapa: „Poleciłem komisarzowi do spraw
Indian notyfikować Indian, że muszą przenieść się do rezerwatów
przed 31 stycznia przyszłego roku, a jeśli tego nie zrobią, zostaną
zgłoszeni Departamentowi Wojny jako wrodzy Indianie i siły militarne
zostaną wysłane przeciwko nim, aby ich zmusić do wykonania
poleceń Biura do spraw Indian. Zostanie pan poinformowany
o wykonaniu lub niewykonaniu przez Indian tego polecenia. Jeśli
Indianie nie wykonają go, mam zaszczyt prosić o polecenie od­
powiedniemu oficerowi armii zmuszenia ich do przeniesienia się
i zamieszkiwania w granicach rezerwatu” 4.
20 grudnia gen; Sheridan przekazał kopie raportu Watkmsa
z uwagami Chandlera swoim dowódcom departamentów, gen. Cro-
okowi i gen. Terry’emu, z prośbą o raport w sprawie możliwości
prowadzenia zimowej kampanii. Fakt, że zrobił to dopiero w 6 tygodni
po naradzie w Białym Domu, każe sądzić, że 3 listopada o działaniach
militarnych nie myślano. Crook zameldował o natychmiastowej
gotowości, lecz Terry w dość mętnym piśmie stwierdził, że wprawdzie
ma do dyspozycji 5 kompanii kawalerii w Forcie Abraham Lincoln
i 2 w Forcie Rice, „co powinno wystarczyć”, jednak „będzie
niemożliwe ściganie Indian na większą odległość, gdyby się dowie­
dzieli o nadchodzących oddziałach i szukali ratunku w rozproszeniu
się i ucieczce. Byłoby niepraktycznie zabierać zapasy żywności
i paszy na więcej niż kilka dni”. Nie chciał oczywiście napisać, że
zaniedbał zgromadzenia jesienią zapasów na wypadek kampanii
zimowej i nie zdoła ich uzupełnić, zanim nie ruszą statki i koleje.
Sheridan nie wgłębiał się w temat, lecz zameldował gen. Shermanowi,
że oba departamenty są gotowe, i prosił o instrukcje operacyjne.
„Notyfikowanie Indian może dobrze wyglądać na papierze” - pisał
— „ale najprawdopodobniej zostanie przez nich uznane za dobry żart.
Jeśli mamy zamiar podjąć operacje wojskowe przeciw tym Indianom,
to wszelkie możliwości sukcesu znikną, jeśli niezwłocznie nie zostaną
wydane wytyczne. Jeśli wrogie obozy nie zostaną schwytane przed
wczesną wiosną, nie zostaną schwytane w ogóle”5. ,,Miał rację, ale nic
nie stało na przeszkodzie, by wcześniej podjął sam przygotowania
mobilizacyjne w swojej dywizji. Być może kluczem jest pierwsze
z jego ,jeśli,,: ,,jeśli mamy zamiar...”
4 G r a y , Centennial..., s . 3 1 .
5 Tamże, s . 3 3 .
Do 31 stycznia 1876 r. (lub niedługo po tym terminie) prawie
wszyscy Arapahoe, ale tylko niewielu koczowniczych Sjuksów, zgłosili
się do agencji Czerwonej Chmury6. 1 lutego Chandler napisał do
Belknapa, iż „przekazuje wspomnianych Indian [pozostałych koczowni­
ków] Departamentowi Wojny, aby ze strony armii zostały podjęte
działania, jakie pan uważa za stosowne”. Zirytowany Belknap odpowie­
dział, że „zostaną powzięte kroki w celu zmuszenia tych Indian do
powrotu i pozostawania w ich rezerwacie, jak o to prosił pański
departament”. 8 lutego Sheridan powiadomił Crooka i Terry’ego
o rozkazie rozpoczęcia operacji. Crook był gotowy, ale Terry odpowie­
dział, że Indianie mogą być bardzo daleko. Sheridan tym razem
zrozumiał go właściwie.„Jeśli nie może pan dosięgnąć Indian szybkim
marszem, jak to pan rozważał poprzednio, to obawiam się, że niewiele
pan może obecnie zrobić — odpisał. — Będzie pan musiał użyć własnego
osądu, czego może pan dokonać w tej chwili albo wczesną wiosną” 7.
Terry użył własnego osądu. „Sugeruję, aby podpułkownik Custer
dostał polecenie zameldowania się u mnie” — napisał do Sheridana.

SAINT PAUL, MINNESOTA

15 lutego w kwaterze głównej gen. Terry’ego zameldował się ppłk


Custer, który wracał z żoną Elizabeth z urlopu w Nowym Jorku do
Fortu Abraham Lincoln, gdzie stacjonowało 5 kompanii 7 pułku
kawalerii. Custer był zastępcą dowódcy pułku i faktycznie od kilku
lat pełnił obowiązki jego dowódcy zastępując nieobecnego płk.
Sturgisa. Najbliższe dwa tygodnie miał spędzić jednak w sztabie
departamentu Dakoty w Saint Paul.
George Armstrong Custer urodził się 5 grudnia 1839 r. w mias­
teczku New Rumley w stanie Ohio. Jego ojciec był kowalem.
O pochodzeniu rodziny Custerów niewiele wiadomo. Według nie­
których źródeł byli potomkami heskich najemników z amerykańskiej
wojny o niepodległość8. On sam szukał przodków na Orkadach.
Młodość Custera upływała na farmie. W 1857 r. ukończył gimnazjum

6 B o u r k e , op. cit., s. 250. Zaprzecza to często spotykanemu twierdzeniu, że


z powodu zimy Indianie nie mogli wykonać polecenia.
7 G r a y , Centennial..., s . 3 7 .

8 Jego dziadek podpisywał się jeszcze Küster” (W. K a u f m a n n , Die Deutschen im

Amerikanischen Bürgerkriege, München 1911, s. 584.


w Hopedale w stanie Ohio i został przyjęty do Akademii Wojskowej
w West Point. Dla wiejskiego chłopca była to droga do kariery. W West
Point oprócz wykształcenia otrzymywał 28 dolarów miesięcznie, co dla
ubogiej, wielodzietnej rodziny było istotnym odciążeniem. Jako kadet
Custer wyróżnił się w dość specyficzny sposób: zebrał największą
w historii uczelni liczbę uwag9. Dotyczyły one najczęściej brudnego
munduru, nieporządku w pokoju, źle wyczyszczonej broni... Można
sądzić, że Custer z trudem odnajdywał się w środowisku, w któiym ton
nadawali dżentelmeni z południa i naśladujący ich synowie kupców
z północy, i swoim niechlujstwem odreagowywał kompleksy. Również
w nauee nie wybijał się, choć kiedy musiał, potrafił przysiąść fałdów10.
Ratowało go poczucie humoru. Do historii akademii przeszła jego
odpowiedź na pytanie, na ile części rozrywa się granat („co najmniej na
dwie,,), albo tłumaczenie „Leopold, due d’Autriche” na „Leopard, duck
and ostrich”11. 24 czerwca 1861 r., kiedy trwała już wojna secesyjna,
otrzymał dyplom z ostatnią lokatą w klasie.
Custer rozpoczął służbę jako podporucznik w 2 pułku kawalerii
regularnej armii USA. Kawaleria jankeska słynęła z nieudolności
i dla oficera po West Point nie widziano tam miejsca, toteż szybko
znalazł się w służbie sztabowej, dochodząc jako kapitan do funkcji
adiutanta dowódcy Armii Potomaku, gen. George’a B. McClellana.
„Custer był pełen brawury i odwagi, nie znał zmęczenia ani strachu,
w niebezpieczeństwie zawsze zachowywał jasność myślenia i zawsze
dostarczał mi jasne i czytelne raporty o tym, co widział, nawet pod
najcięższym ogniem” - napisał McClellan12. Służba w sztabach
nauczyła Custera samodzielnego zdobywania informacji — nie wahał
się w tym celu przemierzać całych obszarów operacji — oraz ich
oceniania i analizowania.
Po odwołaniu McClellana Custer powrócił jako porucznik do
kawalerii 13. Szybko znalazł się w sztabie gen. Alfreda Pleasontona,

9 100 uwag w ciągu semestru oznaczało skreślenie z listy kadetów. W jednym


semestrze Custer uzyskał ich 90, a w ciągu 4 lat - 726.
10 „Jest on jednym z ludzi o najlepszym sercu i najmądrzejszych, jakich znam.
Najgorsze, że jest za mądry dla swego własnego dobra. Nigdy się nie uczy więcej, niż
musi” — pisał o nim kolega ze studiów (R. M. U11 e y, Cavalier in Buckskin: G. A.
Custer and the western military frontier, Norman 1988, s. 16).
11 „Leopold, książę Austrii” — „lampart, kaczka i struś”.

12 U l l e y, op. cit. s. 19.


s
13 Stopień kapitana Custer miał w armii ochotniczej, a porucznika — w armii

zawodowej.
„twórcy kawalerii federalnej”. Był rok 1863. Armia Potomaku
potrzebowała zdolnych i agresywnych dowódców, aby zatrzymać
pochód południowców, dowodzonych przez gen. Roberta E. Lee.
28 czerwca Custer (który był już znowu kapitanem) dostał nominację
na generała brygady w armii ochotniczej i dowództwo brygady
kawalerii. 3 lipca, rozstrzygającego dnia bitwy pod Gettysburgiem,
poprowadził ją do ataku na przeważające siły wroga, elitę jazdy
Konfederacji, korpus samego Jeba Stuarta.
„O kilka mil na wschód od Gettysburga kawaleria Unii i Konfederacji
toczyła desperacką walkę konną, szarżujące linie uderzały o siebie
w pełnym galopie, jakby kawalerzyści sami mogli wygrać tę bitwę i tę
wojnę. Gdyby brygadom Stuarta udało się przebić, mogłyby dostać się
na bezbronne tyły Armii Potomaku i spowodować ogromne zagrożenie.
Ale nie przebiły się, wycofały się w końcu z ciężkimi stratami
— a później ludzie mówili tylko: «Tak, kawaleria też walczyła pod
Gettysburgiem, nieprawdaż?»” — napisał wybitny historyk 14.
Custer potwierdził swoje umiejętności w wielu potyczkach podczas
odwrotu gen. Lee i walk obu armii w Wirginii. Bardzo szybko stał się
popularną postacią. Starał się być rozpoznawany przez swoich i przez
nieprzyjaciela — jego rozwiane, długie, jasne włosy były wkrótce tak
znane, jak panache blanc Henryka IV. Nosił czarną welwetową bluzę
z dużym niebieskim kołnierzem, na którym widniały ponadwymiarowe
srebrne gwiazdki generała brygady, i ze złotymi galonami po łokcie.
Złote lampasy zdobiły czarne spodnie, wpuszczone w wysokie
buty z ostrogami. Wokół szyi miał zawiązaną szkarłatną chustę, a przy
boku nosił toledański pałasz, który zdobył na oficerze konfederacji. W
bitwie towarzyszył mu sztandarowy z jego osobistym sztandarem
— na czerwono-niebieskim polu skrzyżowane białe szable — a
orkiestra zawsze była w pobliżu. „Gdy rozlegało się «Yankee Doo-
dle», każdy odruchowo sięgał do szabli. Był to zawsze sygnał do szarży”
— wspominał jeden z oficerów. Custer zawsze galopował na czele
— zwykł był mawiać, że jego kwatera główna jest przed atakującą
brygadą. Podawał jako swojego idola marszałka Murata i cytował jego
dyrektywę dla kawalerii ,jechać ku odgłosowi wystrzałów”. Jak
nakazywała inskrypcja na głowni jego broni — „No me tires sin razón,
no me envaines sin honra”15 — nie unikał walki wręcz i stoczył niejeden
zwycięski pojedynek.
14 B. C a t t o n , This Hallowed Ground, New York 1961, s. 313—314.
15 „Nie dobywaj mnie bez potrzeby, nie chowaj mnie bez honoru”.
Custer rozumiał, jak ważne dla morale żołnierza jest identyfiko­
wanie się z jednostką, towarzyszami broni i dowódcą —to, co nazywa
się esprit de corps. Jego osobowość nikogo nie pozostawiała
obojętnym. Miał wielbicieli, zajadłych wrogów i najliczniejszych
— zawistników. Ci ukuli złośliwe i lekceważące w zamierzeniu
powiedzonko „szczęście Custera”. Jak wiadomo, tym, co potocznie
nazywa się szczęściem, jest umiejętność bycia gotowym na każdą
ewentualność i właściwego reagowania w każdej sytuacji, której to
umiejętności nabywa się przez wytężoną pracę. Był również Custer
ilustracją słów Salustiusza , fortuna meliores seąuitur ” - „szczęście
trzyma się lepszych”: zabito pod nim 11 koni, lecz on sam został
tylko raz niegroźnie ranny w nogę podczas szarży na baterię armat
pod Culpeper.
Mniej zdolni imputowali, że był protegowanym gen. Sheridana.
Czy jakakolwiek ludzka protekcja mogła sprawić, że nie przegrał
żadnej bitwy? Druga Brandy Station, Yellow Tavern (tam z ręki jego
żołnierza padł Jeb Stuart), Winchester, Fisher’s Hill, Tom’s Brook,
Waynesboro, Dinwiddie Court House, Five Forks, Namozine Church,
Sayler’s Creek — te nazwy oznaczają krwawe zmagania armii gen.
Granta z rozpaczliwie broniącą się armią ginącej Konfederacji.
W każdej z tych bitew Custer zwyciężał dzięki niezwykłej kombinacji
odwagi, śmiałości, zimnej krwi, właściwej oceny sytuacji, szybkiego
podejmowania decyzji i umiejętności porwania żołnierzy we właś­
ciwym momencie do szarży osobistym przykładem. Po zwycięstwie
pod Tom’s Brook jego żołnierze sprezentowali przed sekretarzem
wojny Stantonem 13 zdobytych sztandarów. Stanton mianował
Custera generałem majorem16, natomiast Lincoln wysłał do Custera
telegram: „Tad chciałby dostać trochę sztandarów. Czy może na to
liczyć?”
Custer sprawił synowi prezydenta tę przyjemność — zdobył po
kilkadziesiąt sztandarów i dział, a sam nigdy żadnego nie stracił.
„Rebelianci boją się do niego strzelić z armaty, bo jeśli to zrobią,
Custer im ją zabierze” - mawiali jego ludzie. Pod Appomattox
najpierw przed Custerem stanął parlamentariusz gen. Lee z białą
flagą, zamykając jego niczym nieskalany szlak zwycięstw. Gen.
Sheridan podarował żonie Custera stolik, na którym Lee podpisał akt
16 Był to tzw. brevet, czyli ranga honorowa (tytularna), przyznawana z reguły za
zasługi, dająca pewne przywileje, ale nie równa stopniowi w armii regularnej ani
ochotniczej.
kapitulacji, ze słowami: „Nikt tak się nie przyczynił do osiągnięcia
tego pożądanego rezultatu, jak pani dzielny mąż”.
Można rzec, że swemu „szczęściu” zawdzięczał Custer to, iż po
wojnie został podpułkownikiem17 w nowo utworzonym 7 pułku
kawalerii. Konkurencja była ogromna; skoro Sheridan chciał na tym
stanowisku Custera, musiał być pewien, że „szczęście” będzie mu
dopisywać także na zachodzie. Nie pomylił się.
Custer okazał się romantykiem: kochał indiańskie pieśni i obrzędy,
podziwiał sprawność wojowników, zachwycał się urodą indiańskich
dziewcząt, otaczał się zwiadowcami Delawarami (ulubione plemię
Coopera), jakby z kart „Pięcioksięgu” zstąpili jego wiefny tropiciel
Krwawy Nóż i zwiadowca „California Joe” Moses Milner. Z roman­
tyczną wizją zmieszały się realia wojny na pograniczu: spalone stacje
dyliżansów, wyrżnięci osadnicy, zgwałcone kobiety... Na zawsze
zapamiętał obraz ciał por. Kiddera i 10 ludzi z 2 pułku kawalerii,
którzy dostali się w zasadzkę Sjuksów. „Każdy był oskalpowany
i miał rozbitą czaszkę [...] Ubrania zabrano. Wszystkie ciała były
najeżone strzałami, od 20 do 50. Niektóre leżały w popiele, co
wskazywało, że dzicy uśmiercili ich torturą ognia. Ścięgna ramion
i nóg były wycięte, nosy odrąbane, a twarze tak zniekształcone, że
nawet krewny nie rozpoznałby ofiar” — napisał w książce Moje życie
na równinach. Kiedy poznał zachód, zaczął traktować go z fatalizmem
zaprawionym goryczą. „Pozbawiony romantyczności, którą go sami
otaczamy [...] Indianin [...] jest dzikim w każdym znaczeniu tego
słowa. Swą okrutną i drapieżną naturą przewyższa dzikie bestie
pustyni” — pisał. Jednakże „gdybym był Indianinem, wolałbym być
z tymi, którzy pozostają na otwartych przestrzeniach równin, zamiast
poddać się zamknięciu w granicach rezerwatu, jako odbiorca błogo­
sławieństw cywilizacji wraz z jej występkami.” Lecz „cywilizacja
nadchodzi... (Indianin, którego Natura przeznaczyła do stanu dzikości),
musi ustąpić, albo cywilizacja, jak wóz Juggemauta, bezlitośnie
przejedzie po nim. Wydaje się, że tak chce przeznaczenie” 18.
Narzędziem przeznaczenia Custer uczynił 7 pułk. Dawno już
zniknął niechlujny kadet; zastąpił go służbista, ściśle dbający
o porządek i tępiący dezercje. Dobry dowódca nie wymaga od

17 Po Appomattox Custer został mianowany generałem majorem armii ochotniczej.

W armii regularnej nadal miał stopień kapitana i powrócił do niego po demobilizacji


ochotników.
18 G. A. C u s t e r , My Life on the Plains. New York 1876, s. 16-18.
żołnierzy tego, czego sam nie potrafiłby wykonać, lecz Custer
wymagał od nich tyle samo, co od siebie — a to żołnierzy często
przerastało. Nie potrafili, jak on sypiać w polu tylko po dwie - trzy
godziny na dobę. Nazywali go Żelaznym Tyłkiem, nie mogąc mu
dorównać w wytrzymałości na trudy konnej jazdy. Stopniowo
nabierali dla niego podziwu, a on budował esprit de corps: w jego
pułku kompanie miały konie jednakowej maści, jego pułk miał marsz
bojowy, a on sam miał własny bojowy sztandar.
W 1868 r. Custer przeprowadził zwycięską kampanię przeciwko
Szejenom, którzy pustoszyli Kansas, zabijali osadników, uprowadzali
bydło i porywali kobiety. 27 listopada 7 pułk zaatakował o świcie ich
obóz nad Washita. Cztery oddziały uderzyły z kilku stron jednocześ:
nie, wywołując panikę. Zginęło kilkudziesięciu Indian19. 7 pułk
zniszczył tipi, zapasy broni, amunicji i żywności oraz pozbawił
Indian mobilności, zabijając konie. Niestety, nie udało się uratować
więzionej w obozie pani Clary Blinn i jej dwojga dzieci - Indianie
zabili brańców na początku ataku. W dodatku pułk miał 13 rannych
(w tym kpt. Bamitza, który dostał w brzuch kulę z karabinu
Lancaster, jednego z dostarczonych przez Departament Spraw
Wewnętrznych) i 21 zabitych, w tym mjr. Joela Elliotta. Sprawa
śmierci żołnierzy Elliotta doprowadziła do rozdźwięków w pułku,
które nigdy nie wygasły. Wprawdzie słyszano, jak Elliott, ruszając
bez rozkazu w pościg, zawołał „Jadę po brevet albo po trumnę”, ale
Custerowi miano za złe, że nie wyruszył mu na pomoc. Gdyby to
zrobił, mógłby obok majora lec w trumnie - Elliott wjechał na inny
obóz Indian, o którym nikt nie wiedział, i ze swymi 18 ludźmi został
otoczony przez kilkuset wojowników. Tego argumentu nie przyj­
mowali oponenci Custera, z których najbardziej nieprzejednanym był
kpt. Benteen. Jego wrogość wobec samego faktu stoczenia bitwy nad
Washita daje się być może wytłumaczyć wstrząsem psychicznym,
jaki przeżył, zmuszony do zastrzelenia młodego chłopca, który go
atakował, nie słuchając wezwań do rzucenia broni.
Mimo wszystko był to sukces i przełom w wojnie na równinach.
Custer zebrał gratulacje od przełożonych i zdobył uznanie na
zachodzie: nie tylko rozbił obóz Szejenów, lecz również dowiódł, że
wojsko jest w stanie operować w zimie — odtąd Indianie nie mogli
już czuć się bezpieczni w zimowych leżach. Ponieważ jednak
19 Custer w raporcie podał liczbę 103 zabitych wojowników. Faktyczna liczba
zabitych wynosiła 9—20 mężczyzn oraz 18—40 kobiet i dzieci (U 11 e y. Cavalier..., s. 231).
w tumulcie walki zginęły również indiańskie kobiety i dzieci,
humanitaryści ze wschodu przyczepili mu etykietkę bezmyślnego
rzeźnika, posuwając się nawet do twierdzeń, że zniszczył „wioskę
pokojowo usposobionych Indian”. Jakby nie dość było oskalpowanych
zwłok pani Blinn i jej dwojga dzieci, w obozie znaleziono nawet
albumy ze zdjęciami i listy, za pomocą których możliwe było
zidentyfikowanie ofiar wycieczek Indian po Kansas. Cóż z tego
— bezrobotny zawodowy abolicjonista Wendell Phillips nazwał Custera
,jedynym prawdziwym dzikusem na równinach”. Wkrótce potem
Custer wytropił inny obóz Szejenów i nie zaatakował (w obozie były
dwie młode kobiety, wzięte w jasyr w Kansas), lecz zaryzykował 20
i udał się do nich na rozmowy. W swojej książce pisze z entuzjazmem
o ceremonialnym pow-wow. „Przyznano mi honorowe miejsce po
prawej stronie wodza” — napisał. Nie wiedział, że został potraktowany
obraźliwie — miejsce po prawej stronie było miejscem ostatnim.
Szejenowie, którzy byli mistrzami magii, zaufali jej bardziej niż kuli.
„Moje zainteresowanie wzrosło, gdy szaman swoją lewą ręką chwycił
moją prawą, przyciskając ją silnie do ciała w okolicy serca,
a jednocześnie, jak mi się wydało, zaczął odmawiać modlitwę do
Wielkiego Ducha [...] Na zakończenie wypuścił moją rękę i ujął
w dłonie długą glinianą fajkę, której ustnik umieścił w moich ustach
[...] Jego zaklęcia i pieśni trwały”21. Custer nigdy nie dowiedział się
tego, o czym wiedzieli wszyscy Szejenowie; siedział pod Magicznymi
Strzałami, a ich Strażnik rzucił na niego klątwę: jeśli odważyłby się
znowu walczyć z Szejenami, miał zamienić się w proch, jak tytoń
w fajce. Nie powiedziała mu o tym ani Szejenka Me-o-tzi, która
skądinąd zabiegała o jego względy22, chcąc uzyskać korzyści dla
swego plemienia. Custer wymógł uwolnienie branek, ale opinii
humanitarystów o sobie nie poprawił, a w dodatku naraził się
żołnierzom milicji z Kansas, którzy mieli mu za złe, że nie
pozwolił im zaatakować i odegrać się na Indianach. Custer uważał
tego rodzaju osobiste zaangażowanie za niekorzystne dla dyscypliny
20 10 marca 1873 r. wódz Modoków Kapitan Jack zaprosił gen. E. R. S. Canby’ego
na konferencję pokojową i zastrzelił go. Takie postępowanie często uchodziło wśród
Indian za uprawniony podstęp wojenny.
21 C u s t e r, op. cit., s. 239-240.

22 Niektóre opracowania sugerują, że Custera łączył z Me-o-tzi bliższy związek

(opierając się na pomówieniach Benteena), a niekiedy wręcz utrzymują, jakoby miał on


z nią syna (taka wersja pojawiła się wśród Szejenów, prawdopodobnie podawana przez
samą Me-o-tzi). Nie ma na to żadnych dowodów.
. Ł-
Mjr Joel H. Elliott. Jego śmierć w bitwie
nad Washita zaciążyła nad dalszymi
losami 7 pułku kawalerii
Ppłk George Armstrong Custer ze zwiadowcami i psami podczas ekspedycji
Yellowstone w 1873 r. Zwiadowca wskazujący mapę to Krwawy Nóż
Gatling w Forcie McKean, terytorium Dakota
Delegacja Ogalów w Waszyngtonie w 1876 r.Od lewej:Czerwony Pies,Mała Rana
Czerwona Chmura,Amerykański Koń,Czerwona Koszula.

Generał George Crook Generał Alfred H. Terry


Płk John Gibbon Frank Grouard

Dwa wcielenia Calamity Jane


Kpt. Guy V. Henry Mjr Marcus A. Reno
i doprowadził później do likwidacji ochotniczej kawalerii. Czy
się to komu podobało, czy nie, po jego kampanii w Kansas
zapanował spokój.
Nazwano go „łowcą sławy”. Dlaczego - pytał Custer - miałby jej
szukać w dziczy, po tym, jak wojna secesyjna wyniosła go na
szczyty? „Sława i chwała? A ilu wojskowych zdobyło iaury w kam­
paniach indiańskich? [...] Jeśli nie uda się nam pobić Indian, ludzie
na zachodzie, którzy byli ofiarami ich napadów, potępią nas za
nieudolność... Jeśli ukarzemy Indian tak, jak na to zasługują, w całym
kraju podniesie się lament humanitarystów, oskarżających nas
o atakowanie i zabijanie przyjaznych i bezbronnych Indian” 23.
Po interludium w Kentucky, gdzie stacjonowała i zwalczała
Ku-Klux-Klan część 7 pułku kawalerii, w 1873 r. Custer przybył na
równiny Dakoty, do Fortu Abraham Lincoln. Na tle korpusu
oficerskiego bardzo się wyróżniał — był abstynentem, nie palił ani nie
żuł tytoniu, nie grał w gry hazardowe i nie klął. Za to polował,
zbierał okazy, wypychał trofea, interesował się botaniką, geologią,
paleontologią (badlands dostarczały tysięcy skamieniałości), oswajał
zwierzęta, zaopatrywał w nie ogrody zoologiczne. Oprócz koni
i dziesięciu psów jego menażeria obejmowała żbika, pieska prerio-
wego, jeżozwierza, szopa pracza, borsuka, dzikiego indyka i mysz
polną. Pisywał artykuły o przyrodzie zachodu i o wojnie secesyjnej
nie tylko dla „Turf, Field and Farm”, lecz i dla „Galaxy Magazine”
(był to poważny periodyk, o objętości grubego tomu). Dużo czytał
— w gabinecie miał pełne półki książek, „głównie pouczających”,
jakby nadrabiał dawną niechęć do przemęczania się nauką. Lubił się
bawić — w długie wieczory dom rozbrzmiewał dźwiękami pianina
(wynajętego w St. Paul), a ulubioną rozrywką były „szarady”: gra,
polegająca na odgadywaniu słów, przedstawianych gestami lub
strojem. W Forcie Lincoln panowała atmosfera niezwykła jak na
posterunek wojskowy z dala od cywilizacji. Wkrótce stał się on
celem odwiedzin licznych gości, którzy opuszczali fort pod wrażeniem
osobowości Custera. Cały garnizon starał się urozmaicić służbę,
organizując potańcówki i bale, występy minstreli, amatorski teatr,
koncerty orkiestry pułkowej. W lecie urządzano zawody sportowe,
wyścigi konne, mecze baseballowe, wycieczki i pikniki. Custer,
który wszystko zgłębiał gruntownie, podczas urlopów w Nowym

22 Tamże, s. 20 i 183.
Jorku interesował się muzyką i aktorstwem, a nawet starał się
o sprowadzenie do fortu instruktora teatralnego. Nie było odpowied­
niejszego od niego człowieka do prowadzenia ekspedycji badawczych.
Zawsze sam jechał w przodzie, jak na czele szarży, wytyczając szlak
przez bezdroża. Staczał potyczki ze Sjuksami i napełniał wóz
kolekcją okazów fauny, flory i skamielin. W 1873 r. był taktycznym
dowódcą Ekspedycji Yellowstone, ponieważ jej nominalny dowódca,
gen. Stanley, był nieustannie pijany. W rok później Custer po­
prowadził ekspedycję w Czarne Góry.
Gen. Terry nie miał pojęcia o walce z Indianami, ale wiedział,
że ppłk Custer jest najlepszym znawcą w jego departamencie,
jeśli nie w całym kraju. Custer wiedział, że kampania przeciw
Indianom wisi w powietrzu, lecz pewnie się zdziwił, gdy dowiedział
się, że Terry nie rozpoczął żadnych przygotowań. Jako dowódca
departamentu Terry powinien był mieć plany kampanii w różnych
wariantach, na każdą ewentualność. Miał tylko jeden plan o bardzo
prostej strategii: wysłać Custera w pole i oczekiwać wyników.
„Myślę, że mój jedyny plan będzie polegał na daniu Custerowi
do dyspozycji bezpiecznej bazy w górnym biegu Yellowstone,
z której będzie mógł operować, gdzie będzie się zaopatrywać
i dokąd będzie mógł się wycofać w razie gdyby Indianie zebrali
się w zbyt wielkiej liczbie” - napisał do Sheridana24. 7 pułk
poszukiwałby nieprzyjaciela, piechota zaś obsadzałaby bazę i strze­
gła dróg zaopatrzenia. Całością sił miał dowodzić Custer. Miało
to być powtórzenie jego kampanii nad Washita. Custer zabrał
się więc do pracy.
Dotychczasowe doświadczenia ze Sjuksami, a zwłaszcza ekspedy­
cja 1873 r. nad Yellowstone, wskazywały, że byli oni agresywnym
i dobrze uzbrojonym (również w broń powtarzalną) przeciwnikiem.
W zimie mieli zwyczaj rozbijać obozy blisko siebie, toteż należało
się liczyć z napotkaniem około tysiąca wojowników. Terry dys­
ponował w departamencie wystarczającą liczbą piechoty, ale jedyną
kawalerią był 7 pułk kawalerii. Miał on znaczne braki kadrowe,
a w dodatku trzy jego kompanie pełniły służbę w Missisipi i Luizjanie,
wskutek czego do dyspozycji było tylko około 550 szabel. 16 lutego
Terry poprosił Sheridana o skierowanie detaszowanych kompanii na
24 R. P. H u g h e s, The Campaign Against the Sioux in 1876 (From Official Sources),
„Journal of The Military Service Institution of the United States”, vol. XVIII, No.
LXXIX, styczeń 1896, s. 6.
powrót do pułku. 20 lutego Sheridan poinformował, że sekretarz
wojny nie wyraził zgody. Niektóre kompanie nie miały w ogóle
oficerów, 19 lutego Custer zwrócił się więc do sztabu dywizji
o dokonanie transferów. Sheridan zaopiniował jego pismo negatyw­
nie, ponieważ transfery „wiążą się z niesprawiedliwością wobec
kogoś”. 20 lutego Terry poprosił o zgodę na zaciągnięcie dodat­
kowych zwiadowców indiańskich. 21 lutego Sheridan wyraził
zgodę na zaciągnięcie tylko 20. Ponieważ 1 maja upływał termin
służby 70 kawalerzystów, 2 marca Terry poprosił o skierowanie do
7 pułku kawalerii nowych rekrutów. Pismo pozostało bez od­
powiedzi. Wyglądało na to, że „indianożercy” ze sztabu dywizji
i Departamentu Wojny nie bardzo przejmowali się nadchodzącą
kampanią.

FORT PEASE

W czerwcu 1875 r. na wzgórzu nad Yellowstone naprzeciw ujścia


rzeki Big Horn stanął Fort Pease. Załogę tej fortalicji (kilku
blokhauzów połączonych palisadą) stanowiło 40 ryzykantów z Boze­
man, których kupiec Fellows D. Pease skusił wizją dobrego interesu;
spodziewał się, że ekspedycje nad Yellowstone ożywią transport
i handel rzeczny. Zgromadził zapasy towarów i flotyllę łodzi na
przystani Pease Bottom i czekał na pojawienie się na rzece
parowców. Zamiast nich zjawili się Sjuksowie Minneconjou, dla
których odizolowana placówka była kuszącym celem. Załoga, wśród
której »byli tak znani westmani jak George B. Herendeen i H. M.
(Muggins) Taylor, mimo to pozostała, poświęcając się polowaniu na
wilki. W styczniu 1876 r. Fort Pease znalazł się w oblężeniu.
14 lutego kurier opuścił fort pod osłoną blizzardu, po czterech dniach
dotarł do Bozeman i powiadomił o sytuacji należący do Dystryktu
Montana garnizon w Forcie Elłis. Jego dowódca, mjr James
S. Brisbin (z powodu niezwykłej tuszy i zamiłowania do rolnictwa
zwany Jimem Pasikonikiem), wyruszył 22 lutego na odsiecz
z czterema kompaniami 2 pułku kawalerii, 40 cywilami i 50
Wronami, Gatlingiem i 12-funtowym Napoleonem. Indianie schodzi­
li mu z drogi. 4 marca dotarł do Fortu Pease, gdzie zastał 19
obrońców (w tym jednego Murzyna). Oblężenie kosztowało łowców
wilków 6 zabitych i 8 rannych (pewnej grupie udało się opuścić fort).
Wydarzenie to zwróciło uwagę Terry’ego na możliwość włączenia
do kampanii sił Dystryktu Montana, dowodzonych przez płk. Johna
Gibbona z 7 pułku piechoty. 25 lutego Terry polecił Gibbonowi
opracowanie „planu kampanii w dolinie Yellowstone, opartego na
założeniu, że Crook nadchodzi z południa, a pan i Custer musicie
uniemożliwić Sjuksom ucieczkę na północ, a następnie zawrócić
i dopomóc Crookowi w pobiciu ich”25. Byłaby to Washita w powięk­
szeniu. 27 lutego Crook poinformował Terry’ego, że 1 marca
rozpocznie działania z 12 kompaniami kawalerii. Gibbon miał
zamiar skoncentrować 4 kompanie 2 pułku kawalerii i 6 kompanii
7 pułku piechoty w Forcie Ellis, 5 kwietnia wyruszyć ku ujściu Big
Horn, a potem w dół Yellowstone, zaciągając po drodze zwiadowców
Wrony i zatrudniając przewodników.
Tymczasem 26 lutego gen. Sheridan w liście do komisji wojskowej
Kongresu ponowił wniosek o budowę fortów u ujścia Big Horn
i Tongue, dodając: „Czarne Góry będą prawdopodobnie za 5-6 lat
pokryte miastami. Kolej Northern Pacific zostanie przedłużona na
południe od Yellowstone, a inna linia poprowadzona do Czarnych
Gór [...] Powodzenie tych interesów zależy od założenia dwóch
wymienionych posterunków. Na prośbę Departamentu Indian [sic]
rozpoczęto działania militarne przeciwko obozom wrogich Sjuksów
i uważam tę decyzję za konieczną”26. Jeśli kampania miała się
rozpocząć za miesiąc, to było dziwne wiązanie jej z budową fortów,
która musiała zająć o wiele więcej czasu. Czyżby Sheridan chciał
tylko stworzyć atmosferę, w której łatwiej byłoby—pomimo niechęci
polityków — o dodatkowe fundusze dla wojska? Mały pokaz na
użytek Kongresu — a przy okazji lekkie przetrzepanie uciążliwych
nomadów...

CZARNE GÓRY

Imigracja w Czarne Góry nasiliła się od początku 1876 r. W ciągu


pierwszych trzech miesięcy w „nowym mieście Custer” stanęło 1400
budynków z bali i o konstrukcji szkieletowej, małych, dużych
i „całkiem pretensjonalnych”, w których mieściły się hotele, re­
stauracje, sklepy, masarnie, warsztaty, tartaki i oczywiście saloony.
25 Gray, Centennial..., s. 42.
26 Tamże, s. 44.
W marcu wybrano radę miejską i najwyższy sąd cywilny dla ca­
łych Czarnych Gór. Liczba mieszkańców Custer zbliżyła się do
10 tysięcy, obejmując wiele rodzin (pierwsze dziecko osadników,
Alvena Sasse, urodziło się 11 maja). 7 maja w budynku z bali przy
Custer Avenue misjonarz wielebny H. W. Smith odprawił pierwszą
mszę w Czarnych Górach27. Również w maju ukazał się pierwszy
numer tygodnika „Pioneer”, wydawanego najpierw w Custer, a potem
w założonym 26 kwietnia mieście górników — Deadwood.
„Podróż w Czarne Góry na przełomie lat 1875 i 1876 była
niebezpieczna. W roku 1875 bardzo prawdopodobne było schwytanie
przez wojsko, a w 1876 spotkanie zabójczych Sjuksów, którzy wtedy
byli otwarcie i aktywnie wrodzy [...] Niektórzy byli w grupach
o różnej liczebności, z wozami dobrze wyładowanymi zapasami
i amunicją; inni jechali konno, z kocami i karabinami przytroczonymi
do siodeł, opasani pasami z amunicją, najeżeni rewolwerami, nożami
etc., prawdziwe ruchome arsenały, wielu zaś szło pieszo, z całym
wyposażeniem w węzełku na kiju, uciekając się do różnych forteli,
aby ukryć swoje tropy [...] Wielu znalazło śmierć w zasadzkach
wroga — ilu, nigdy się nie dowiemy. Jednak liczne świeże groby
wzdłuż dróg do Czarnych Gór świadczyły o smutnym losie tych,
których okaleczone ciała znaleźli i śpiesznie pochowali inni pielg­
rzymi, idący ich śladem”28. Masa poczty prywatnej i handlowej
zaczynała stanowić problem. Zanim utworzono lokalny Pony Express,
przesyłki najczęściej powierzano firmom przewozowym, które do­
starczały je do Deadwood. Tam, w punkcie dystrybucji, można je
było odebrać za opłatą 50 centów (niejaki Frank Smith kupował listy
od woźniców i sprzedawał je po 10 centów w Custer, a po 25 centów
w Deadwood). Bywały opóźnienia, jak w marcu, kiedy Indianie
kilkakrotnie oblegali karawany wozów. Mieszkańcy Custer w połowie
marca sformowali 125-osobowy batalion „Custer Minute Men”,
który ścigał Indian, najczęściej z miernymi wynikami. W marcu koło
27 „Wielebny Smith wkrótce opuścił stosunkowo moralną atmosferę miasta pionierów
i 25 maja 1876 przeniósł się do Deadwood, gdzie od razu rozpoczął bitwę w imię dobra”
(T a 11 a n t, op. cit., s. 275), odprawiając msze na skrzyżowaniu ulic Głównej i Złotej
i wygłaszając kazania z wysokości skrzynki po mydle. Odwiedzał także odległe obozy
górników.
28 Tamże, s. 115-116. Niektóre opracowania podają „niezwykłą wstrzemięźliwość,
z jaką Indianie zareagowali na inwazję Czarnych Gór”, jako dowód ich pokojowego
usposobienia. Faktycznie dobrze uzbrojeni podróżni nie byli przez Indian atakowani,
pojedyncze ofiary zaś nie zostały uwzględnione w źródłach wojskowych.
Crook City Indianie zabili pracownika „Evans’ Transportation
Company” i uprowadzili kilkadziesiąt wołów. Nie powstrzymało to
rozwoju firmy, która wkrótce liczyła ponad tysiąc wozów, 3 tysiące
wołów i 1500 mułów, i niestrudzenie przewoziła towary na linii
Pierre — Czarne Góry. Konkurowało z nią pięć innych, z Cheyenne,
Fortu Laramie i Bismarck 29.
1 kwietnia Indianie zaatakowali wozy imigrantów prowadzonych
przez niejakiego Hildebranda, zabili jednego, ranili dwóch i uprowa­
dzili 22 konie. W kilka dni potem zabili kupca Leggetta, który wiózł
towar z Custer do Deadwood. W miarę pojawiania się świeżej trawy
wzmagali aktywność. 22 kwietnia zabili dwóch i ranili jednego
pracownika „Cheyenne and Black Hills Stage Company”, którzy
poszukiwali dogodnego szlaku dla dyliżansów. 24 kwietnia zaatako­
wali i zniszczyli dyliżans linii „Cheyenne and Custer Stage Com­
pany”, zabijając trzech pasażerów i raniąc czterech. Tegoż dnia
zabili podróżującą wozem czteroosobową rodzinę Metzów. „Te ataki
Indian miały godną uwagi wspólną cechę: rzadko zabierali należącą
do ofiar żywność, której nie potrzebowali, jako podopieczni rządu
byli bowiem w nią obficie zaopatrywani” — pisze kronikarka 30.
Powstające inne miasta nie były w lepszym położeniu. Od połowy
marca mieszkańcy Rapid City żyli z karabinem w ręku, ciągle mając
się na baczności przed napadem. 14 marca Indianie uprowadzili spod
samego miasta 28 koni. 12 kwietnia udało się ich odpędzić, ale
uciekając zniszczyli wóz i zabili psa należącego do Rufusa Madisona.
6 kwietnia koło Rapid zabili niejakiego Hermana, 15 kwietnia
— przewodnika karawany z Bismarck, nazajutrz - wędrowca idącego z
Pierre, 6 maja czterech podróżnych na tej samej drodze, a wkrótce
jeszcze trzech. Mimo to miasto rozwijało się; niejaki Felix Poznansky
zaprojektował i zrealizował nawet system wodociągów miejskich.
Gorzej poszło sąsiadom; w marcu rozpoczęto budowę miasta Upper
Rapid, ale ataki spowodowały zaniechanie projektu.
Od wiosny wokół Deadwood trwały poszukiwania złota i jego
eksploatacja z potoków przy pomocy śluz i innych urządzeń hydraulicz­
nych; wkrótce wartość wydobycia sięgnęła setek tysięcy dolarów. Już
w marcu O. G. Tallent i Emil Faust wywieźli pierwszy złoty piasek do
Cheyenne. W maju powstały pierwsze kopalnie złotonośnego kwarcu
i młyny kwarcowe.
29 Tamże, s. 352—354.
30 Tamże, s. 294.
Główny strumień imigrantów napływał z Dakoty. W marcu
z Montany wyruszyła wyprawa, która w maju dotarła w Czarne
Góry, tracąc po drodze jednego uczestnika. Nie byli to górnicy, lecz
rolnicy. W żyznej dolinie potoku Spearfish, w pobliżu miasta o tej
samej nazwie, powstały farmy - pola zboża i ziemniaków, ogrody
warzywne i pastwiska krów. Wkrótce ceny żywności spadły.
Ataki Indian osłabły pod koniec maja. Wykorzystali to niektórzy
rozczarowani, aby opuścić Czarne Góry; jak pisze kronikarka, byli
to ci, którzy „poszukiwali szczęścia, a nie wiedzieli, że marzenia
realizuje się tylko długą i ciężką pracą, nie zrażając się niepowodze­
niami i nie tracąc ducha”.

FORT FETTERMAN - RZEKA POWDER, 1-26 MARCA

1 marca z Fortu Fetterman wyruszyła wyprawa, którą gen. Crook


ochrzcił Ekspedycją Big Horn. Crook jechał z nią jako obserwator;
dowództwo przekazał płk. Josephowi J. Reynoldsowi z 3 pułku
kawalerii. Kolumna składała się z 5 kompanii 2 pułku kawalerii,
5 kompanii 3 pułku kawalerii i 2 kompanii 4 pułku piechoty — razem ze
sztabem było to 30 oficerów i 662 żołnierzy. Wyprawie towarzyszyło 80
wozów (wiozły między innymi 100 ton paszy), 5 ambulansów oraz na
każde dwie kompanie 50 jucznych mułów. Kolumna zabierała racje na
40 dni, z tego dwie trzecie w formie 45 sztuk bydła rzeźnego,
poganianego przez trzech kowbojów. 31 zwiadowców i przewodników
najsłynniejszymi byli Frank Grouard, Francuzi „Duży Nietoperz”
Baptiste Pourier i „Mały Nietoperz” Baptiste Gamier oraz półkrwi Sjuks
Louis Richaud. Grouard pochodził z wysp Polinezji i był jednym
z lepszych znawców Indian; jako dziecko został porwany i adoptowany
przez Siedzącego Byka. Znał również dobrze Szalonego Konia.
Sjuksowie nazywali go „Łapacz”, ponieważ stosował chwyty zapaśni­
cze, co przypominało im niedźwiedzia.
W nocy szalała burza śnieżna. „Im gorzej, tym lepiej; zawsze
poluj na Indian w złą pogodę” - rezonował Crook, którego dotych­
czasowe doświadczenia obejmowały ściganie małych grupek Apaczów
po pustyniach Arizony. Dzień nastał słoneczny, choć mroźny. Nocą
2 marca kolumnę odwiedzili Indianie — zabili kowboja i uprowadzili
wszystkie krowy. 5 marca oddział dotarł do rzeki Powder. Od Gór
Big Horn wiał wicher i wkrótce zaczęła się zamieć. Spotykano ślady
małych obozów Indian i widziano ich zwiadowców. Wieczorem
Crook wysłał Grouarda z grupą zwiadowców w kierunku rzeki
Tongue. Zaledwie odeszli, obóz został ostrzelany z dwóch stron.
Tylko jeden żołnierz został ranny, lecz na odgłos wystrzałów
zwiadowcy powrócili do obozu i rozpoznania nie wykonano.
6 marca pogoda była wiosenna. W słońcu żołnierze wyraźnie
widzieli dymy ognisk sygnalizacyjnych i błyski lusterek wokół
kolumny. Perspektywa zaskoczenia obozu Indian oddalała się...
W nocy znów zrobiło się zimno. Kilku oficerów zajrzało do namiotu,
w którym por. Bourke przy świecy oglądał mapę.
- Nie boi się pan tak świecić? — spytał ktoś. — Indianie mogą panu
przewietrzyć namiot.
- Nie - odrzekł Bourke. — Ci, którzy nas ostrzelali, to była mała
grupa, która chciała uprowadzić konie. Możemy być pewni, że już
o nich po tej stronie Tongue nie usłyszymy. Jest zimno, a Indianie
nie lubią marznąć, więc wrócili do wsi. Pokażę wam na mapie, gdzie
nas najprawdopodobniej zaat...
Z ciemności gruchnęła salwa. Jedna z kul przewróciła świecę, inna
zrobiła dziurę w mapie. Wszyscy wyskoczyli z namiotu. Płk Reynolds
zapamiętał jakiegoś żołnierza, który krzyczał:
- Ja chcę do do-o-o-o-mu! 31
Rano Crook przejął sprawy w swoje ręce i wydał rozkazy, mimo że
dowódcą miał być Reynolds. Piechota i wozy zawróciły, a kawaleria
przygotowała się do dalszego marszu. Każdy żołnierz miał zabrać futro
bizona lub dwa koce i połówkę płaszcza-namiotu; żadnej zapasowej
odzieży. Z broni zabierali tylko karabinki i po 100 naboi; w jukach
mułów jechało jeszcze po 100 na żołnierza, racje sucharów, kawy
i cukru na 15 dni, bekonu na 7 dni i furażu na 3 dni. 7 marca oddział
przeszedł 35 mil na północ i został unieruchomiony przez blizzard
i zaspy śnieżne. 9 marca pogoda się poprawiła i Crook ruszył w stronę
Tongue. Zwiadowcy znajdowali tylko opuszczone obozowiska Indian.
W jednym znaleźli uciętą rękę Wrony, porzucone trofeum Szejenów.
Kolumna wlokła się w dół Tongue, nie widząc Indian i wykańczając
zapasy. 16 marca zdesperowany Crook usłuchał Grouarda, który
wiedział z doświadczenia, że Indian należało się raczej spodziewać
w dolinie Powder, i skierował się na wschód. Już po kilku godzinach
Grouard znalazł indiański szlak, który z pewnością prowadził do

31 W i 11 e r t, op. cit., s. 80.


obozu. Ponieważ podkowy mułów były tak zdarte, że Crook obawiał
się, iż nie poradzą sobie w trudnym terenie, wyznaczył 6 kompanii
(3 bataliony), liczące 15 oficerów i 359 ludzi, pod komendą płk.
Reynoldsa, do wytropienia i uderzenia na obóz. Sam z resztą
oddziału i taborami skierował się w stronę górnego biegu Powder,
gdzie po bitwie obie grupy miały się spotkać 32.
17 marca o 4.00 Reynolds dotarł do doliny Powder. Grouard szybko
znalazł obóz — leżał między wzgórzami a lasem, Indianie spali, a duże
stado ponies odgrzebywało trawę spod śniegu. Reynolds skierował
batalion kpt. Noyesa (kompanie kpt. Egana i Noyesa), by zaszedł obóz
od południa. Batalion kpt. Moore’a miał zająć wzgórza i zablokować
Indianom odwrót w tym kierunku, a batalion kpt. Millsa uderzyć na
obóz w drugim rzucie w centrum. Atak powinna rozpocząć kompania
Egana, która jako jedyna zachowała broń boczną. Szarżując na obóz
i strzelając z rewolwerów, miała spowodować panikę wśród Indian.
Noyes otrzymał zadanie uprowadzenia ponies.
Była 9.00, gdy batalion Noyesa dobrnął do obozu. Był on duży
-potem naliczono 105 tipi, a więc 735 osób, w tym 210 wojowników.
Indianie spali tak mocno, że hałas podnoszony przez konie i ludzi nie
obudził ich. Kompania Egana wrzeszcząc i strzelając pognała przez
obóz. Indianie wyskakiwali z tipi. Byli przestraszeni, ale nie ponieśli
żadnych strat — bardzo trudno trafić z rewolweru trzymanego
w odmrożonych palcach, z grzbietu biegnącego konia. 200 wojow­
ników, rozjuszonych widokiem swoich ponies, uprowadzanych przez
Noyesa, rzuciło się na 47 kawalerzystów, którzy szybko musieli
szukać osłony i sięgnąć po karabinki. Tymczasem Moore spóźnił się;
nie obsadził wzgórz, a Reynolds mimo trudnej sytuacji Egana
zwlekał ze skierowaniem Millsa do natarcia. W ten sposób dominującą
pozycję na wzgórzach zdobył nieprzyjaciel. Kiedy wreszcie Mills
znalazł się w obozie, a z nim (nie wiadomo po co) Moor«, ich ponad
300 żołnierzy zostało unieruchomionych przez 200 Indian. Kosztem
4 zabitych i 6 rannych wojsko zajęło obóz i zdobyło ponies, ale nie
bardzo było wiadomo, co robić dalej.- Wyparcie Indian ze wzgórz
raczej nie wchodziło w grę. Pozostawanie w obozie nic nie dawało
oprócz dalszych strat, a Indianie podejmowali już zakusy na ich
własne konie. Reynolds rozkazał więc spalić tipi wraz z zawartością
i wycofać się. Żołnierze próbowali ratować futra i żywność, mimo

31 Crook, op. cit., s. 191.


licznych eksplozji amunicji i prochu. O 13.30 zaczął się odwrót. Nie
zabrano zabitych; rozeszły się pogłoski, że zostawiono jednego rannego.
Oddział zerwał kontakt z nieprzyjacielem i stanął na biwak po 20
milach. W ciągu 36 godzin żołnierze przeszli 56 mil i stoczyli walkę,
bez odpoczynku i posiłku. 66 miało ciężkie odmrożenia, a wszyscy byli
w złych nastrojach. W nocy Indianie odebrali 550 zdobytych ponies,
a Reynolds zakazał ich ścigać. Następnego dnia w południe nadszedł
Crook. Jego oddział po drodze napotkał Indian i zdobył 50 ponies.
Crook z początku był zadowolony, ale szybko dowiedział się
o nieudolnym przeprowadzeniu ataku, bezsensownym zniszczeniu
żywności i futer oraz o utracie większości ponies. Zdemoralizowany
oddział Reynoldsa nie nadawał się do dalszego poszukiwania Indian,
więc Crook zawrócił. Idąc najpierw w śniegu, a potem w błocie,
zarzynając i zjadając ponies, 26 marca jego kolumna wróciła do
Fortu Fetterman. Tam Crook postawił płk. Reynoldsa, kpt. Moore’a
i kpt. Noyesa przed sądem wojennym pod zarzutem „złego za­
chowania w obliczu nieprzyjaciela” 33.
Crook napisał w raporcie, że stoczył walkę z obozem Szalonego
Konia, stanowiącym połowę wrogich Indian34. W rzeczywistości był
to obóz Północnych Szejenów, do którego dołączyli Minneconjou,
znudzeni obleganiem Fortu Pease, oraz Oglalowie wodza Samca Psa,
który był bratem krwi Szalonego Konia i dostał od niego kilka
ponies. Grouard rozpoznał je wśród zdobytego stada i wyciągnął stąd
ten mylny wniosek 35.

WASZYNGTON-SAINT PAUL, 21 MARCA—8 MAJA

6 marca ppłk Custer z żoną, kucharką i psami przybył do Fargo


na granicy Dakoty. Czekał tam na niego specjalny pociąg, złożony
z salonki, 4 wagonów dla pasażerów i oddziału 22 pułku piechoty,
wagonu — jadalni dla 40 robotników, którzy mieli odśnieżać tory,
33 Crook, op. cit., s. 192. Po długim procesie Reynolds został skazany na zawieszenie

w służbie z pozbawieniem stopnia i funkcji na okres 1 roku, Moore na zawieszenie


w służbie i areszt w forcie na okres 6 miesięcy, a Noyes otrzymał naganę.
34 Crook albo chciał zawyżyć liczbę tipi w obozie, albo zaniżał liczbę wrogich Indian,

która jesieńią 1875 r. komisarz do spraw Indian oceniał na 430 tipi. W lutym 1876 r.
gen. Sheridan oficjalnie podawał znacznie zaniżoną liczbę 150-160 tipi wrogich Indian
(być może, aby uzasadnić niezwiększanie sił wojska).
35 DeBarthe, Life and Adventures of Frank Grouard, s. 97.
8 wagonów towarowych (wiozły bagaże, paliwo, żywność, zwierzęta
i 3 Gatlingi), trzech lokomotyw i dwóch pługów śnieżnych, którym
miał dojechać do Bismarck. Pociąg wyruszył 7 marca i utknął
w zaspach o 65 mil od celu. Jeden z pasażerów, dziennikarz i były
telegrafista Mark Kellogg, który wybierał się w Czarne Góry, znalazł
przenośny telegraf, podłączył się do linii i zawiadomił Bismarck.
13 marca nadjechał saniami kpt. Tom Custer z Fortu Abraham
Lincoln i zabrał Custerów z psami. Reszta pasażerów tkwiła pośrodku
białej pustyni do 20 marca.
Custer dowiedział się w forcie, że pod jego nieobecność nie
dostarczono żadnego zaopatrzenia ani ludzi, nie zaciągnięto też
indiańskich zwiadowców. Było jasne, że nawet jeśli Gibbon wyruszy
w pole 5 kwietnia, to Terry nie zdoła do tego czasu nadrobić tych
zaległości. Nie miał możliwości sam się zająć przygotowaniem pułku
do kampanii, 21 marca bowiem musiał opuścić fort, by stawić się
w Waszyngtonie. Chodziło o jedną z afer, w które obfitowała
prezydentura Granta.
W 1870 r. sekretarz wojny Belknap zlikwidował tradycyjną funkcję
markietana i utworzył stanowisko handlowca garnizonowego. Różnica
była subtelna, ale istotna — markietana mianowała i kontrolowała
lokalna rada oficerów, handlowiec zaś uzyskiwał koncesję od
Sekretariatu Wojny i tylko jemu podlegał. Był to „skok na kasę”,
tym większy, że pojawiła się tendencja do łączenia stanowisk
handlowca w garnizonie i w agencji indiańskiej (mimo że tym
ostatnim niezależnie wydawało koncesje Biuro do spraw Indian).
Procedura przyznawania koncesji była łatwa do przewidzenia.
W dodatku w 1874 r. wszystkie koncesje nad górną Missouri zostały
z dnia na dzień bez podania powodu cofnięte. Jakby przypadkiem
pojawił się w okolicy brat prezydenta, Orvil L. Grant. Po rozmowie
z nim niektórym handlowcom odnowiono koncesje. Łapownictwo
stało się na zachodzie publiczną tajemnicą, ale na wschodzie było
ignorowane, dopóki w 1875 r. tematu nie podjął nowojorski „Herald”
(we współpracy z „Tribune” w Bismarck), który opublikował serię
artykułów o korupcji. Belknap zakazał oficerom kontaktów z prasą,
więc z zapałem zaczęto poszukiwać ich inspiratora. Podejrzenie
rzucono na Custera. Spotkał on Belknapa we wrześniu 1875 r., kiedy
sekretarz wracał z wizyty w Parku Narodowym Yellowstone, i przyjął
go w forcie uprzejmie, lecz chłodno, jako osobę o niezbyt czystych
rękach. Oczywiście od handlowców Custer wiedział o łapówkach,
był również świadomy niezadowolenia żołnierzy, zmuszonych do
kupowania u handlowca towarów, które, gdyby istniała konkurencja,
mogliby kupić taniej. Wiedział też o zbieraniu przez „Herald”
informacji, ale nie on ich udzielał (inspiratorem był zwolniony
z wojska w 1870 r. kpt. Armes z 2 pułku kawalerii). W lutym 1876 r.
„Herald” zażądał pozbawienia Belknapa urzędu i sprawą zajęła się
komisja Kongresu. Dowody przeciwko Belknapowi były tak poważne,
że 1 marca podał się on do dymisji. Sprawa jednak na tym nie
wygasła. Jako jeden ze świadków został wymieniony Custer. 15
marca otrzymał on wezwanie pod karą sądową do stawienia się przed
komisją. Custerowi nie było na rękę przerywanie^przygotowań do
kampanii i (na sugestię Terry’ego) poprosił o zgodę na złożenie
zeznań telegraficznie36, lecz po namyśle, obawiając się, że zostanie
to zinterpretowane jako odmowa zeznań, zdecydował się jechać do
Waszyngtonu. 21 marca specjalnym dyliżansem pojechał do Fargo
(pociągi jeszcze nie kursowały). 24 marca wymógł na Terrym
ponowne zwrócenie się do Sheridana o powrót trzech kompanii
7 pułku kawalerii z południa do pułku (skoro sekretarza Belknapa,
na którego odmowę powoływał się Sheridan, już nie było...). 28
marca był w Waszyngtonie. 29 marca i 4 kwietnia stawał przed
komisją. Custer zeznał to, co wiedział ze słyszenia, ale było to
zgodne z bezpośrednimi zeznaniami handlowców. Poza tym Orvil
Grant już wcześniej przyznał się do wykorzystywania informacji
o koncesjach, którymi dysponował jako brat prezydenta (innego
zawodu nie miał), do czerpania korzyści materialnych, a Belknap
milcząco uznał słuszność zarzutów. Zeznania Custera nie zaważyły
więc na wyniku dochodzenia37, choć jego obecność miała znaczenie
jako osoby cieszącej się szacunkiem, popularnością i autorytetem.
Custer wykorzystał pobyt w Waszyngtonie do zajęcia się kampanią.
Dwukrotnie prosił o audiencję u prezydenta, lecz spotkał się
z odmową. W Biurze do spraw Indian informował się o siłach
koczowników. Odwiedził dowódcę armii, gen. Shermana, i razem

36 H u g h e s, op. cit., s. 7-8.


37 Niektóre opracowania bezkrytycznie powtarzają szerzony przez przeciwników
Custera zarzut, jakoby inspirował on sprawę Belknapa, narzucał się ze swoimi zeznaniami,
które były oparte tylko na tym, co słyszał od handlowców, i — co najgorsze — postąpił
niehonorowo, zeznając przeciw „braciom oficerom”. W rzeczywistości ani Belknap, ani
Orvil Grant nie byli oficerami, zeznania Custera pokrywały się z zeznaniami handlowców,
a do stawienia się przed komisją został zobowiązany pod karą sądową.
odbyli rozmowę z nowym sekretarzem wojny, Alphonsem Taftem,
w wyniku czego Custer otrzymał swoje trzy kompanie i nowych
rekrutów. Kontakty Custera z Taftem i Shermanem musiały jednak
kogoś zaniepokoić. Był rok wyborów prezydenckich. Custer z prze­
konań był demokratą. Nie angażował się w politykę38 ale w zaistniałej
sytuacji łączony był z przeciwnikami politycznymi Granta i jego
republikańskiej administracji. Jako znana osobistość nadawał się na
cel politycznego ataku, który nie dał na siebie długo czekać.
Przygotowanie artyleryjskie rozpoczął senator Cox, który wygłosił
„wyszukaną mowę o problemie indiańskim”, poddając Custera krytyce
za olcrutne potraktowanie Indian nad Washita.
— No cóż, Custer, chyba zdobyłem pański skalp - stwierdził po
zakończeniu.
— Niech pan przyjedzie na równiny - rzekł Custer — to przekażę
pana w ręce pańskich łagodnych przyjaciół.
W marcu komisja spraw wojskowych Kongresu konsultowała
z Custerem ustawę o reorganizacji armii. Niestety, przy okazji
wciągnęła go w dochodzenie w sprawie nadużywania stanowiska
przez mjr. Lewisa Merrilla z 7 pułku kawalerii podczas służby na
południu. Custer oświadczył, że nie wie nic na ten temat. Merrill
przyznał, że przyjął 21 400 dolarów nagrody za schwytanie członków
Ku-Klux-Klanu (mimo że chwytanie ich należało do jego obowiąz­
ków). Jednakże w kilku artykułach prasowych gwałtownie oskarżył
Custera o oszczerstwo. Nie pomogły wyjaśnienia Custera, że sprawa
leżała w kompetencjach dowódcy pułku, płk. Sturgisa, a on nie miał
z nią nic wspólnego. Zwolennicy Belknapa i wrogowie Custera
połączyli siły i rozpoczęli prasową kampanię oskarżeń o „szkalowanie
braci oficerów” (chociaż to Merrill publicznie szkalował Custera)
i o pisanie anonimowych artykułów przeciw Belknapowi. 18 kwietnia
gazety podały, że „eks-sekretarz Belknap i jego przyjaciele gromadzą
materiał w sprawie przeciwko gen. Custerowi z zamiarem postawienia
go przed sądem wojennym [...] Custerowi zarzuca się składanie
fałszywych zeznań pod przysięgą i tak ma brzmieć oskarżenie”39.

38 Podczas bytności w Waszyngtonie, powołując się na obowiązki, Custer nie

skorzystał z zaproszenia Klubu Manhattan, głównego klubu demokratów w Nowym


Jorku, mimo że spotkanie nie miało charakteru oficjalnie politycznego (M e r i n g t o n,
The Custer Story. The Life and Intimate Letters of General George A. Custer, New York
1950, s. 284).
39 Gray, Centennial..., s. 66.
Nie napisano, jakie to fałszywe zeznania miałby składać Custer, ani
nie odniesiono się do kwestii winy lub niewinności Belknapa. Custer
zaczął już tęsknić za czystym powietrzem prerii. Ponieważ nie miał
nic do dodania w sprawie Belknapa, bez trudu uzyskał od komisji
zwolnienie od obowiązku zeznawania. 20 kwietnia opuścił Waszyng­
ton, zatrzymał się w Filadelfii, by przyjrzeć się Wystawie Stulecia,
a następnie pojechał do Nowego Jorku, gdzie oczekiwali go wydawcy
z zamówieniami na nowe artykuły oraz profesor Baird z Instytutu
Smithsonian, który poprosił Custera o dostarczenie mu tipi z kom­
pletnym wyposażeniem. 24 kwietnia niespodzianie otrzymał wezwa­
nie do stawienia się przed komisją Senatu w sprawie Belknapa.
27 kwietnia Custer był znów w Waszyngtonie i prosił Shermana
o interwencję. Sekretarz Taft obiecał poprosić komisję Senatu o zgo­
dę na zwolnienie Custera od zeznawania, by mógł wrócić do pułku.
28 kwietnia prezydent Grant dowiedział się o tym i zażądał, aby tego
nie robił, lecz wyznaczył innego oficera na dowódcę ekspedycji.
Okazało się, że nie we wszystkich sprawach wydawanie rozkazów
się odwleka: ten rozkaz w ciągu kilku godzin przebył drogę od Tafta
przez Shermana i Sheridana do Terry’ego. Terry zaproponował do
wyboru trzech pułkowników piechoty (mjr Reno z 7 pułku kawalerii
proponował swoją kandydaturę, lecz Terry ją odrzucił). Sheridan
odpowiedział, że „dowództwo [dywizji] będzie bardziej usatysfak­
cjonowane, jeśli dowodzić będzie dowódca departamentu”. „Pójdę
sam” - odpowiedział krótko Terry 40.
Custer nie uważał, że z tak błahego powodu miałby zostać
odwołany ze stanowiska, na któiym był niezastąpiony41. Sam załatwił
w Senacie zwolnienie i 29 kwietnia, w sobotę, odwiedził Shermana.
Dowódca armii zgodził się na jego wyjazd do pułku, ale mimo to
doradził mu uzyskanie audiencji u prezydenta w poniedziałek 1 maja.
Custer od 10.00 antyszambrował w Białym Domu, aż o 15.00 Grant
kazał mu powiedzieć, że go nie przyjmie.
„Dziś po raz trzeci prosiłem o rozmowę z Prezydentem - napisał
Custer w krótkim liście do Granta — i ubolewam, że Prezydent
odmówił mi okazji do złożenia krótkiego oświadczenia, którego

40 Hughes, op. cit., s. 9.


41 W połowie kwietnia w Waszyngtonie płk J. W. Forsyth oceniał jego pozycję
następująco: „Nie warto pytać, kto będzie dowodził ekspedycją przeciw Indianom
w Dakocie, bo jeśli Custer będzie do dyspozycji, z pewnością otrzyma dowództwo”
(Utley, op. cit., s. 160-161).
wymagała sprawiedliwość wobec niego i wobec mnie”. Sherman był
nieobecny, więc potwierdził w Departamencie Wojny zgodę na
powrót do pułku i wsiadł do pociągu.
Następnego dnia Sherman zadepeszował do Sheridana: „Poinfor­
mowano mnie, że gen. Custer wyjechał do Fortu Lincoln. Nie miał
upoważnienia, by wyjechać bez rozmowy z Prezydentem lub ze mną.
Proszę o zatrzymanie go w Chicago lub w Saint Paul w celu
oczekiwania na dalsze rozkazy. W międzyczasie ekspedycja z Fortu
Lincoln wyruszy bez niego”. Sherman nie odpowiedział na trzy
telegramy, które Custer do niego wysłał po zatrzymaniu go 4 maja
w Chicago. Po "konsultacji z Grantem zgodził się tylko, by Custer
„oczekiwał na dalsze rozkazy” w Forcie Lincoln.
W Saint Paul Custer zameldował się u Terry’ego. Terry był
świadomy, że jako dowódca ekspedycji byłby figurantem, i ze zgrozą
myślał o sytuacji, w której rzeczywiste dowództwo spoczęłoby na
barkach majora kawalerii. 6 maja napisał list do prezydenta i skłonił
upokorzonego Custera do podpisania go:
„Z całym szacunkiem, lecz najpoważniej proszę, abym, jeśli nie
mam zezwolenia na dowodzenie ekspedycją, otrzymał pozwolenie na
służbę w moim pułku w polu. Apeluję do pana jako do żołnierza
o oszczędzenie mi poniżenia, jakim byłoby dla mnie, gdyby mój pułk
wymaszerował na spotkanie nieprzyjaciela, a ja nie dzieliłbym z nim
niebezpieczeństw”. Terry dodał od siebie: „Nie znam przyczyn, dla
których zostały wydane rozkazy, lecz jeśli tego nie zabraniają, to
usługi Custera byłyby dla jego pułku bardzo cenne”. Kiedy list drogą
służbową trafił do Sheridana, ten opatrzył go następującą dekretacją:
„Przykro mi, że ppłk Custer nie wykazał tak dużego zainteresowa­
nia pozostaniem w garnizonie i przygotowywaniem pułku do eks­
pedycji, jak teraz towarzyszeniem mu [...] Mam nadzieję, że jeśli
spotka się z wyrozumiałym traktowaniem, wywrze ono wystarczający
skutek, by na przyszłość zapobiec z jego strony próbom dys­
kredytowania jego zawodu i braci oficerów”.
Jak widać, Sheridan, który sam pisał, że „jeśli wrogie obozy nie
zostaną schwytane przed wczesną wiosną, nie zostaną schwytane
w ogóle”, szykował już w osobie Custera kozła ofiarnego na
wypadek niepowodzenia kampanii.
6 maja „Herald” ostro zaatakował Granta, wskazując, że aresztował
Custera nie stawiając mu żadnych zarzutów. Biuro prezydenta tego
samego dnia „oficjalnie zdementowało informację, jakoby prezydent
zwolnił gen. Custera ze stanowiska dowódcy, ponieważ jest on
świadkiem w procesie Belknapa. Przeciwnie, życzeniem prezydenta
było, aby gen. Custer, będąc zobowiązany pod karą sądową do
stawienia się jako świadek, pozostał, dopóki nie złoży zeznań”. Czy
miałoby to oznaczać, że Custer nadal dowodził ekspedycją i czekałaby
ona na zakończenie sprawy Belknapa?
8 maja Sherman zadepeszował do Terry’ego: „Prezydent informuje,
że jeśli pragnie pan mieć ze sobą gen. Custera, wycofuje obiekcje.
Proszę zwrócić Custerowi uwagę, by był rozważny, nie zabierał ze
sobą żadnych dziennikarzy, którzy zawsze sieją niezgodę, i w przy­
szłości poniechał rozgrywek personalnych”42. Rzekome „rozgrywki
personalne” były więc jedynym zarzutem. Co ciekawe, Custerowi
zwraca się uwagę, by nie zabierał dziennikarzy, jakby to nie Terry
o tym decydował.
Powód nagłej akcji Granta może być tylko przedmiotem domysłów.
Może istotnie planowano postawienie Custera przed sądem wojennym
pod zarzutem fałszywych zeznań w sprawie Belknapa i Orvila
Granta. Ponieważ okazało się to niemożliwe, Grant wykorzystał inną
możliwość zdezawuowania go: gdyby Custera pozostawiono na czele
ekspedycji, zostałoby to zrozumiane jako potwierdzenie prawdziwości
jego zeznań. Usunął go więc pod byle pretekstem, mimo że narażał
kampanię przeciw Indianom na szwank.
Gdyby jednak Grantowi zależało na powodzeniu kampanii, czyli
gdyby wiązał z nią jakieś nadzieje polityczne, z pewnością nie narażałby
jej. Ale prezydent nie potrzebował wojny z Indianami. Na konferencji
3 listopada 1865 r. w kwestii indiańskiej przewidywano podjęcie
ograniczonych działań: wojsko zwiększyłoby kontrolę nad Indianami,
może przeniesionoby Biuro do spraw Indian do Departamentu Wojny.
To mogłoby przysporzyć popularności administracji na zachodzie, nie
antagonizując przyjaźnie usposobionej wobec Indian opinii publicznej
na wschodzie. Zaprzestanie hamowania rozwoju osadnictwa i górnictwa
w Czarnych Górach zostałoby wszędzie dobrze przyjęte, ze względu na
pozytywny wpływ na rozwój gospodarki kraju. Wprawdzie raport
Watkinsa wymusił pewną aktywność, ale i tu dałoby się zminimalizo­
wać szkody. Rząd wydał groźne ultimatum do koczowniczych Indian
(dobre na użytek propagandowy) i nie śpieszył się z jego egzekwowa­
niem. Sheridan nie przejął się fiaskiem ekspedycji Crooka, mimo że

42 H u g h e s , op. cit., s. 13-14.


zmarnował on szansę schwytania koczowników. Było jasne, że w lecie
zmuszenie ich do powrotu do rezerwatu będzie niemożliwe. To znaczy,
niemożliwe dla Terry’ego...
Custer musiał wzbudzić zaniepokojenie energią, z jaką zabrał się
do przygotowań ekspedycji, i skutecznością działań wobec Tafta
i Shermana. Jeśli udałoby mu się wzmocnić 7 pułk i wyruszyć nawet
późną wiosną, to przy jego zdolnościach („szczęściu”) sukces nie
byłby taki nieprawdopodobny. Prezydentowi jednak nie było po­
trzebne zwycięstwo nad Indianami, które zostałoby przez jego
przeciwników wykorzystane przeciwko niemu (można sobie wyob­
razić.krzyk humanitarystów na wieść o „masakrze Indian”!). Lepsza
była pozornie szeroko zakrojona kampania, która iiie zaszkodziłaby
Indianom, a przy tym dowiodła, że rząd troszczy się o osadników na
zachodzie. Trzeba było tylko zapewnić, by na czele ekspedycji stali
ludzie, których dominującą cechą nie była zbytnia błyskotliwość.
Wprawdzie nie udało się odsunąć Custera całkowicie, ale Terry nie
mógł już tak, jak zamierzał, wypuścić go na Indian - musiał sam
jechać z ekspedycją i pilnować, aby Custer był „rozważny”.
Sprawa ta nadszarpnęła nerwy Custera. Kiedy 8 maja Terry
powiadomił go o depeszy Shermana, wyszedł z kwatery głównej
i poszedł do hotelu. Po drodze spotkał kpt. Ludlowa, znajomego
z ekspedycji gen. Stanleya do Yellowstone w 1873 r. Według Ludlowa
Custer oświadczył, że radził sobie ze Stanleyem i poradzi sobie także
z Terrym. Custer faktycznie dowodził tamtą ekspedycją z powodu
pijaństwa gen. Stanleya. Było więcej niż prawdopodobne, że sytuacja
się powtórzy ze względu na niedoświadczenie gen. Terry’ego. Zamiast
oficjalnie dowodzić ekspedycją, będzie wykonywać całą pracę, ewentu­
alne niepowodzenie zostanie wytłumaczone zaniedbaniem przygotowań
na skutek jego pobytu w Waszyngtonie, a w razie sukcesu laury zbierze
Terry. Ale Custer zwykł był sobie radzić z przeciwnościami.

FORT ELLIS-BIG HORN, 30 MARCA-20 KWIETNIA

Płk Gibbon ściągnął do Fortu Ellis, w którym stacjonowały


4 kompanie 2 pułku kawalerii mjr. Brisbina, 6 kompanii 7 pułku
piechoty i przygotowywał się do wymarszu. Tam dowiedział się, że
przygotowany przezeń na polecenie Terry’ego „plan kampanii
w dolinie Yellowstone” został oparty na błędnych założeniach:
Crook nie nadchodził z południa, lecz poszedł na wschód, ku Powder.
Kiedy otrzymał wiadomość o powrocie Crooka do Fortu Fetterman,
30 marca zadepeszował do Terry’ego: „W świetle informacji od gen.
Crooka, czy nie popełnię błędu, idąc na południe od Yellowstone,
zamiast na północ od niej? Brisbin melduje o wielkim, świeżym tropie
obozu, prowadzącym od ujścia Rosebud na północ”. 1 kwietnia Terry
odpowiedział: „Dopóki nie dowiem się, jakie będą dalsze posunięcia
gen. Crooka i dopóki Custer nie wyruszy, sądzę, że nie powinien pan iść
na południe od Yellowstone, lecz skierować wysiłki na zapobieżenie
ucieczce Indian na północ. Wszystkie informacje wskazują, że miejscem
pobytu (Siedzącego Byka) jest Powder, a gen. Crook jest tego pewien.
Myślę, że jeśli pah przeniesie się do ujścia Big Horn, to kiedy pan tam
dojdzie, będę w stanie poinformować pana o ruchach Crooka i Custera,
na podstawie których będzie pan mógł określić swoje posunięcia [...]
Proszę nie zaniedbać celu głównego, którym jest utrzymywanie się
pomiędzy Indianami a Missouri” 43.
3 kwietnia Gibbon wyruszył z Fortu Ellis na czele 27 oficerów
i 409 żołnierzy. Po przejściu 110 mil zatrzymał się na ranczu
Horace’a Countrymana, gdzie założył bazę zaopatrzeniową Camp
Supply. 8 kwietnia kwatermistrz, któiy zatrudniał dwóch zwiadowców
z pensją 50 dolarów miesięcznie — Henry’ego Bostwicka i Johna
Williamsona — dołączył do nich Mugginsa Taylora (jako zwiadowcę
z pensją 100 dolarów) i jako przewodnika Mitcha Boyera. Ten
ostatni w żyłach miał trzy czwarte krwi Sjuksów i choć mieszkał
z Wronami i prowadził z plemieniem Sjuksów nieubłaganą wojnę,
znał ich dobrze od lat. Jako westman dorównywał sławą samemu
Jimowi Bridgerowi, toteż dostał najwyższą pensję — 150 dolarów.
Gibbon chciał również zatrudnić George’a Herendeena, ale ten
wzgardził zarówno proponowanym mu etatem woźnicy, jak pensją
16 dolarów miesięcznie. Dowódca zwiadu, złożonego z piechurów
na mułach, por. James Bradley z 7 pułku piechoty, zwerbował
dodatkowo 25 Wron (w tym dwóch białych, zamieszkałych z nimi:
Bameya Bravo44 i młodego Toma LeForge; nie było to legalne, ale
potrzebował tłumaczy). Po doliczeniu Wron, zwiadowców kwater­
mistrzostwa, 10 poganiaczy mułów i dwóch pakowaczy, siły Gibbona
wzrosły do 27 oficerów i 450 ludzi. Miał także do dyspozycji
12-funtowe gładkolufowe działo typu Napoleon i dwa Gatlingi. Po
43 Gray, Centenial.s. 72-73.
44 Był on Niemcem a jego prawdziwe nazwisko brzmiało Bemard Prevo.
pozostawieniu kompanii piechoty w Camp Supply kolumna Gibbona
wyruszyła północnym brzegiem w dół Yellowstone i 20 kwietnia
dotarła do ujścia Big Horn.

FORT ABRAHAM LINCOLN, 21 MARCA-16 MAJA

Mjr Reno, pobudzony do działania podczas krótkiej bytności


Custera w forcie, zatrudnił 30 zwiadowców Arikarów oraz dwóch
przewodników i jednego zwiadowcę. Jednym był Charles („Samotny
Charley”) Reynolds, najlepszy przewodnik i myśliwy w Dakocie.
Drugim był zwiadowca wojskowy w stopniu kaprala, Krwawy Nóż
(zatrudnienie przez kwatermistrzostwo stanowiło awans finansowy).
Był synem kobiety z plemienia Arikarów i Sjuksa Hunkpapa.
Wychowywał się w obozie Hunkpapów, przez których był traktowany
z pogardą jako Arikara. Odwzajemniał im się nienawiścią, szczególnie
zapiekłą między nim a przywódcą jego dręczycieli, Żółcią. Przez lata
prowadzili vendettę, w której Żółć zabił i pociął dwóch jego braci,
Krwawy Nóż zaś ciężko poranił jego. Trzecim był Boston Custer,
27-letni brat ppłk. Custera, przewodnik raczej tytularny — nie znał
zachodu, a przebywał tam od 8 miesięcy, aby przez zmianę klimatu
podleczyć chroniczny bronchit. Reno zatrudnił także tłumacza języka
Arikarów, Francuza Fredericka F. Gerarda, i języka Sjuksów, Isaiaha
Dormana, Murzyna żonatego z Indianką z plemienia Sjuksów.
Na początku kwietnia u ujścia Little Missouri pojawili się Sjuksowie,
którzy zaczęli przychodzić do Fortu Berthold, aby handlować. „Samotny
Charley” Reynolds udał się tam i wkrótce poinformował Reno i Custera
w Waszyngtonie, że było to 300-400 tipi Sjuksów, koczowników
całorocznych. Pierwsi koczownicy sezonowi zaczęli już także opuszczać
agencje, a agent z Fortu Berthold ocenił liczbę tipi na 1500. Liczba ta
została powtórzona w innych doniesieniach. 10 maja „Tribune”
napisała: „Wrogowie w sile 1500 namiotów obozują nad Little
Missouri, czekając niecierpliwie na długowłosego wodza” (na zachodzie
nię przyjmowano do wiadomości, że Custer nie był już wodzem
ekspedycji i że obciął swoje długie loki). Mogli to przeczytać Terry
i Custer, którzy tego dnia przybyli do Fortu Lincoln.
14 maja Terry formalnie objął dowództwo ekspedycji. Ze względu na
opóźnienie kampanii można było inaczej niż w zimie planować
logistykę. Pociągi ruszyły 14 kwietnia, a 24 kwietnia pierwszy statek
dopłynął do Bismarck. Dzięki temu z początkiem maja przez Bismarck
przyjechały z południa 3 kompanie, których powrót Custer załatwił
w Waszyngtonie, a ponadto przybyło 62 nowych rekrutów. Dwie
kompanie sprowadzono z Fortu Rice i dwie z Fortu Totten. Po raz
pierwszy pułk miał wystąpić w pełnym składzie 12 kompanii. Terry
zaczarterował dwa parowce: „Far West” i „Josephine”. Dowódcą
„Far West” był Grant Marsh, jeden z najbardziej doświadczonych
kapitanów na Missouri. Jego statek miał długość 190 stóp, szerokość
33 stopy, zanurzenie 20 cali bez ładunku, a 4 stopy i 6 cali z 400
tonami ładunku. Był tylnokołowcem, napędzanym przez dwie maszyny,
do których dostarczały pary trzy kotły. Miał na dziobie dwa parowe
kabestany, które służyły również za windy ładunkowe — był jedynym
tak wyposażonym statkiem na środkowym i dalekim zachodzie.
Sterówkę opancerzono blachą kotłową, a osłonę dolnego pokładu
stanowiły stosy drewna opałowego i worki ze zbożem. Zabierał
w kabinach 30 pasażerów. Czarter „Far West” kosztował wojsko 360
dolarów dziennie. 9 maja batalion mjr. Moore’a (3 kompanie 6 pułku
piechoty - 7 oficerów, 120 ludzi, trzech zwiadowców i wojskowy
lekarz kpt. G. E. Lord) wyruszył drogą wodną z Fortu Buford do
ujścia Glendive Creek, gdzie założono bazę zaopatrzeniową.
15 maja Terry napisał do Sheridana: „Sjuksowie zgromadzili się
w obozach nad Little Missouri i między nią a rzeką Powder. Ocenia
się, że mają 1500 namiotów. Rozkazałem już płk. Gibbonowi
przemieścić się na wschód i sugeruję, iż byłoby bardzo pożądane, by
kolumna gen. Crooka jak najszybciej ruszyła na północ. Gdyby
Indianie podjęli walkę i gdyby trzy kolumny były w stanie działać
jednocześnie, oczekiwałbym wielkiego sukcesu”. Zatelegrafował także
do Gibbona via Fort Ellis, polecając mu iść w dół Yellowstone,
pobrać zaopatrzenie w bazie Glendive i skręcić ku Little Missouri,
gdzie trzy kolumny miały wziąć Indian w kleszcze.
Sheridan odpowiedział tego samego dnia: „Przyspieszę Crooka,
ale musi pan polegać na własnej kolumnie. Sądzę, że dorówna ona
wszystkim Sjuksom, którzy mogą się zwrócić przeciw niej i mam
tylko nadzieję, że zaczekają, by się z nią spotkać [...] Wie pan, że
jest niemożliwe, aby wielka liczba Indian utrzymała się razem jako
wrogi oddział choćby przez tydzień”. „Moja kolumna może pobić
wszystkich Sjuksów, których zdołamy znaleźć” — zapewnił go Terry 45.

45 Tamże, s. 89-90.
Wieczorem burza połączona z ulewą zamieniła równinę wokół
Fortu Lincoln w rozlewisko, nie do przebycia dla wozów.

WYOMING

Od powrotu z Ekspedycji Big Horn gen. Crook siedział w Forcie


Fetterman. Jak twierdził, czekał na świeżą trawę. Trawa pojawiła się
między 22 a 24 kwietnia, ale Crook nadal nic nie robił. Tymczasem
w agencjach Czerwonej Chmury i Cętkowanego Ogona sytuacja
wyglądała nieciekawie. Przewożenie zaopatrzenia pomiędzy agencjami
w celu wyżywienia Indian, zgromadzonych we wrześniu 1875 r. w celu
negocjowania umowy, spowodowało chaos. Niektóre obozy dostały za
wiele żywności, inne nie otrzymały jej wcale. Ppłk Merritt z 9 pułku
kawalerii poinformował Kongres, że Indianie byli głodni i źli, a na ich
dokarmianie trzeba będzie do końca roku fiskalnego przeznaczyć
dodatkowe 135 tysięcy dolarów. Kpt. Jordan z 9 pułku piechoty dodał,
że Indianie z głodu będą zmuszeni do dokonywania napadów (!). Agent
Czerwonej Chmury z urazą zaprzeczył jednemu i drugiemu. Jednakże
nawet gdyby dostarczono dodatkową żywność, to i tak nadeszła już po­
ra przemieszczania się koczowników całorocznych i opuszczania rezer­
watów przez koczowników sezonowych. Napady tak się nasiliły, że
gubernator Wyomingu zwrócił się do Crooka z prośbą o pomoc.
16 maja kpt. Egan z kompanią 2 pułku kawalerii i kompanią piechoty
rozpoczął patrolowanie wzdłuż drogi z Cheyenne do Czarnych Gór i już
następnego dnia przyszedł z pomocą karawanie wozów, oblężonej przez
około 200 Indian. Na widok wojska napastnicy odeszli, ale siły Egana
były za małe, aby myśleć o pościgu. Napady sparaliżowały ruch na tej
trasie do końca maja. Gubernator udał się osobiście do prezydenta.
O jego reakcji poinformowała „Tribune”: „Prezydent powiedział, że
ludzie, którzy poszli w Czarne Góry, są tam nielegalnie [...] ale rząd
podjął pewne kroki, które prawdopodobnie spowodują otwarcie kraju na
zasiedlenie, a w międzyczasie nie można pozwolić Indianom na
zabijanie i skalpowanie kogokolwiek [...] Wszystkie osoby, które
obchodzą [z Czarnych Gór], albo dostarczają żywność i zapasy ludziom
tam się znajdującym, otrzymają ochronę”46. W roku wyborczym Grant
chciał, aby wilk był syty i owca cała.

46 Tamże, s. 92.
14 maja Crook zawitał do agencji Czerwonej Chmury, z nadzieją
zaciągnięcia jako zwiadowców 300 Sjuksów. Udawało mu się to
z Apaczami, ale tu czekało go rozczarowanie. Kiedy konferował
z wodzami, w agencji podpalono stogi siana i uprowadzono stado
bydła. Nazajutrz, gdy wyjeżdżał, zaniepokojenie jego otoczenia
wzbudziły sygnały dymne, wznoszące się zza obozu Sjuksów.
Ponieważ jednak przez przypadek razem z nim wracali inspektor
z departamentu i płatnik w drodze do Laramie, obaj z eskortą,
a dołączyło do nich kilkunastu cywilów, Crook miał szczęście
— Sjuksowie czekali na niego w zasadzce, ale nie odważyli się
zaatakować grupy liczącej 65 ludzi. Pecha miał natomiast listonosz
Charley Clark — znalazł się na tej samej drodze, więc wojownicy
zabili go i zabrali z jego bryczki dwa konie, aby nie wracać z całkiem
pustymi rękami 47.
Crook zadepeszował do rezerwatów Szoszonów i Wron, prosząc
o zwiadowców i jako miejsce ich zgłoszenia się podając szlak nad
Powder. 21 maja Grouard wyprawił się w tamte strony i ledwo uszedł
z życiem — w dolinie Powder roiło się od Sjuksów. Dopiero wtedy
Crook zauważył, że koncentracja sił w Forcie Fetterman pozostawia
osadników bez ochrony. Na jego prośbę z 29 maja Sheridan skierował
2 czerwca 8 kompanii 5 pułku kawalerii z Kansas w okolice agencji
Czerwonej Chmury i Cętkowanego Ogona.
Tego samego dnia Sheridan wysłał list do Shermana. „Nie dałem
żadnych instrukcji generałom Crookowi i Terry’emu” — pisał
— ponieważ nie można uzyskać dokładnych informacji o miejscu
pobytu wrogich Indian, a gdyby było ono znane, nie można byłoby
przewidzieć, jak długo będą oni tam pozostawać [...] Byłoby niemądre
czynić jakieś kombinacje w takim kraju, w jakim będą musieli
operować [...] Uważam, że każda kolumna będzie w stanie troszczyć
się o siebie i — jeśli będzie miała sposobność — ukarać Indian.
Organizację oddziałów i ich cele pozostawiłem dowódcom depar­
tamentów. Przypuszczam, że wydarzenia rozwiną się następująco:
gen. Terry zepchnie Indian w kierunku doliny Big Horn, a gen.
Crook odepchnie ich na powrót w kierunku Terry’ego, płk Gibbon
zaś, poruszający się w dół Yellowstone jej północnym brzegiem,
przechwyci, jeśli to będzie możliwe, takich, którzy chcieliby pójść
na północ od Missouri.

47 B o u rk e, op. cit., s. 287—288.


W wyniku ruchów trzech kolumn wielu wrogich Indian może
zostać zmuszonych do powrotu do agencji [...] Łatwo przewidzieć,
że gdy tylko wojsko powróci na jesieni [do fortów], Indianie znowu
je opuszczą i będzie konieczna nowa kampania ze wszystkimi
wydatkami. Aby temu zaradzić, doradzam, aby tak, jak zalecałem,
nad Yellowstone zostały założone dwa forty i aby wojsko otrzymało
zezwolenie na rozciągnięcie kontroli nad Indianami w agencjach, by
zapobiec ich opuszczaniu przez przyjaznych Indian w celu przyłącze­
nia się do wrogich i przychodzeniu tych ostatnich (z wyjątkiem
poddających się) do agencji.
Mam nadzieję, że oddziały w polu uzyskają dobre wyniki, ale
wcale nie jestem tego pewny, jeśli nie wykona się tego, co sugeruję
powyżej. Moglibyśmy równie dobrze rozwiązać problem Sjuksów
teraz; tak byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych” 48.
Jak widać, Sheridan wyobrażał sobie, że Indianie będą uchylać się
przed jedną nadchodzącą kolumną i wpadać na inną, aż w końcu
znużeni udadzą się do agencji. Nie spodziewał się żadnej bitwy, a już
na pewno nie „eksterminacji” koczowników (skoro oczekiwał ich
powrotu do agencji, a później ponownego ich opuszczenia). Nie
sądził, że Crook i Terry będą sobie dobrze radzić w polu. „Roz­
wiązanie problemu Sjuksów” dostrzegał w budowie fortów, które
dałyby imigrantom poczucie bezpieczeństwa, pobudzając przez to
rozwój osadnictwa, oraz w przeniesieniu kompetencji w sprawach
Indian do Departamentu Wojny, co ustanowiłoby nad nimi jakąś
egzekutywę. Tak jak wszystkie działania podjęte (lub zaniechane)
przez najwyższe dowództwo wojskowe jego list dowodzi, że jeszcze
w końcu maja nikt nie myślał o wojnie.
W jednym Sheridan miał rację — dla wszystkich zainteresowanych
byłoby lepiej, gdyby wysłuchano jego sugestii.

TONGUE-POWDER, 1 MARCA-30 KWIETNIA 1876 r.

Koczownicy z plemienia Szejenów spędzili zimę w dolinie Tongue.


Na początku marca przenieśli się na wschód i rozbili obóz nad
Powder. Tam też przybyli Minneconjou, którzy spędzili zimę
aktywnie, nękając łowców wilków z Fortu Pease i kradnąc konie

48 G r a y , Centenial..., s . 94—95.
Wronom. Część z nich została z Szejenami, ale większość powęd­
rowała w dół Powder, by przyłączyć się do Hunkpapów Siedzącego
Byka, którzy zimowali u jej ujścia. Oglalowie Szalonego Konia
w styczniu porzucili zimowe leża na północno-wschodnim skraju gór
Big Horn i w marcu obozowali w górnej części doliny Powder. W ten
sposób niemal wszyscy koczownicy rozlokowali się wzdłuż Powder,
a Crook i Gibbon bezowocnie rozglądali się za nimi nad Tongue,
Rosebud i Big Horn.
17 marca Szejenowie zostali obudzeni przez mila hanska, którzy
wzięli się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, dlaczego ich zaatakowali.
Wasichun okazali się nadspodziewanie dobrzy w ^prowadzeniu walki
na sposób indiański — uprowadzili najpierw konfe przeciwnika, nie
ponosząc ani nie powodując większych strat w ludziach. Ha! Iho!
Można i tak; Szejenowie byli w tej grze lepsi. Szybko odzyskali
swoje konie, a wasichun odeszli jak niepyszni. Z początkiem topnienia
śniegów obóz rozdzielił się: Minneconjou i Oglalowie wyruszyli
w dół, a Szejenowie w górę rzeki. 23 marca Szejenowie przybyli do
obozu Oglalów Szalonego Konia, którzy byli ich najbliższymi
przyjaciółmi. Łączył ich sojusz od czasu wspólnych walk pod Fortem
Phil Keamy oraz liczne związki przez małżeństwa. Wodzowie obu
plemion obradowali przez trzy dni, dochodząc do wniosku, że
wasichun rozpoczęli wojnę z Szejenami i Oglalowie są zobowiązani
do udzielenia swoim pobratymcom pomocy49. Obóz Oglalów był
niewielki i nie mógł dać wszystkim schronienia, toteż uzgodniono, że
Szejenowie udadzą się do dużego obozu Hunkpapów, a Oglalowie
dołączą do nich później. 27 marca Szejenowie zawrócili w dół rzeki.
Tymczasem obóz Siedzącego Byka, złożony z 70 tipi Hunkpapów
i 30 tipi Minneconjou, 16 marca otrząsnął się z zimowego letargu.
Część koczowników poszła na wschód i z początkiem kwietnia
pojawiła się w okolicy Fortu Berthold. Niektórzy zaczęli przychodzić
do agencji, by uzupełnić zaopatrzenie. Gros obozu Hunkpapów wraz
z nowo przybyłymi Minneconjou i Oglalami, wyruszył w górę
Powder i w drodze zetknął się z idącymi na jego spotkanie Szejenami.
Hunkpapowie chętnie zgodzili się udzielić Szejenom pomocy. Do
obozu przyłączały się grupy koczowników, dzięki czemu zwiększył
się on szybko do ponad 200 tipi i zaczął się sukcesywnie przemiesz­
czać w dół rzeki. W połowie kwietnia dołączyło 55 tipi Sans Arc.

49 T. B. M a r q u i s , The Cheyennes of Montana, Algonac 1978, s. 251—252.


Razem z Hunkpapami, którzy wrócili z Fortu Berthold, liczba tipi
doszła do 300. W trzeciej dekadzie kwietnia pojawiła się trawa, co
umożliwiło dłuższe wędrówki. Pod koniec kwietnia przyłączył się
obóz Szalonego Konia, przez co liczba tipi Oglalów wzrosła do 60.
Nadeszły grupy Brule i Sjuksów-Czamych Stóp, a także straszliwy
starzec Inkpaduta, który wędrował po preriach z 15 tipi Santee od
czasu rzezi wasichun w Minnesocie. Jako pierwszy koczownik
sezonowy z agencji Czerwonej Chmury przybył wódz Południowych
Szejenów Kulawy Biały Człowiek z 10 tipi; inni sezonowi koczownicy
zaczęli opuszczać agencje i przed wyruszeniem w drogę paść konie
nad Little Missouri, swoją obecnością niepokojąc białych. Zbliżał się
maj. Trawa była wysoka, ponies silne i żwawe. Obóz, który liczył
już 385 tipi, opuścił dolinę Powder i ruszył ku Tongue. Pierwsi szli
Szejenowie, będący pod opieką Sjuksów, jako zagrożeni wojną. Za
nimi podążali ich alianci Oglalowie. Potem szły obozy Brule
i Sjuksów-Czamych Stóp, Minneconjou, Sans Arc i wreszcie Hunk-
papowie i Santee. Zgodnie z indiańską taktyką w marszu najważniej­
sza była osłona tyłów przed nieprzyjacielem, który mógł obóz tropić,
więc największy i najsilniejszy obóz szedł na końcu. Jako najbardziej
niebezpieczne, było to miejsce honorowe. Również w takiej kolejności
obozowano, tworząc sześć kręgów obozowych jeden za drugim.
JEŹDŹCY NA NIEBIE

FORT ABRAHAM LINCOLN - LITTLE MISSOURI, 17 MAJA-3 CZERWCA

Mglistym porankiem 17 maja kolumna gen. Terry’ego zgromadziła


się przed fortem, na równinie, która wyschła już po ulewie sprzed
dwóch dni. Głównym elementem kolumny był 7 pułk kawalerii ppłk.
Custera (32 oficerów i 718 ludzi). Oprócz kawalerii Terry dysponował
batalionem kpt. Sangera z 17 pułku piechoty (7 oficerów i 89 ludzi),
plutonem 0,5-calowych Gatlingów por. Lowe’a z 20 pułku piechoty
(2 oficerów i 29 ludzi) i kompanią ochrony sztabu kpt. Bakera
z 6 pułku piechoty (2 oficerów i 40 ludzi). Sztab gen. Terry’ego
liczył 9 oficerów i 3 ludzi. Był z nim znajomy Custera z pociągu do
Bismarck, dziennikarz Mark Kellogg1. Pod komendą ppor. Charlesa
Vamuma z 7 pułku kawalerii znajdowało się 39 indiańskich zwiadow­
ców wojskowych — Arikarowie, Sjuksowie, i półkrwi Indianie William
Cross, William Baker oraz bracia William i Robert Jacksonowie.
Cywilami byli „Samotny Charley” Reynolds, Krwawy Nóż, Boston
Custer, Frederick Gerard i Isaiah Dorman, a także obsługa wozów
taborowych (nominalnie należał do niej siostrzeniec Custera, 18-letni
Harry „Autie” Reed, który przyjechał na zachód na wakacje)
i kowboje, prowadzący stado bydła rzeźnego. Razem kolumna
liczyła około 1200 ludzi i 17 000 zwierząt.
Rozległa się komenda. Orkiestra na białych koniach zaczęła grać
— zabrzmiał marsz Garry Owen, wywodzący się z irlandzkiej piosenki
hymn 7 pułku. Jego słowa nie były zbyt budujące, opowiadały
o pijackich burdach i awanturach z szeryfami, lecz żołnierzom
przypadały do gustu, melodia łatwo wpadała w ucho, a rozkołysany
rytm doskonale pasował do kłusa. Custer ruszył, a za nim po kolei
1 Kellogg był akredytowany przy Terrym jako korespondent „Tribune" z Bismarck,
która przekazywała jego artykuły „Heraldowi". Gazeta ta wydrukowała jeden z nich i trzy
anonimowe (autorstwa Custera).
kompanie, paradując przed mieszkańcami fortu. Żony, dzieci i praczki
machały na pożegnanie.
Kolumna szła na zachód, a za nią powoli wstawało słońce. Mgła
rozpraszała się i podnosiła, tworząc białą pokrywę chmur. W pewnej
chwili żołnierze ujrzeli, jak w górze pojawia się cień, przybierający
coraz wyraźniejsze kształty — oddział kawalerii maszerował w chmu­
rach, wznosząc się coraz wyżej w niebo...
Rozległy się zdumione okrzyki i szmer zaniepokojenia. Ktoś
rozpoznał wśród jeźdźców na niebie sierżanta Kennedy’ego, który
zginął z mjr. Elliottem nad Washita.
— Uspokójcie się! — zawołał Custer. - To tylko miraż!
Przez jakiś czas niesamowity oddział maszerował na niebie nad
kolumną, aż wreszcie rozpłynął się w błękicie.
Korowód o długości 2 mil pełzł równiną. Na czele na swym
ulubionym ogierze imieniem Dandy jechał Custer. Jak to miał
w zwyczaju, pochylał się do przodu, zwyczajem westmanów wkładając
tylko czubki butów w krótkie strzemiona i wygodnie rozsiadając się
w siodle. Obok niego jechały żona Elizabeth i siostra Margaret Calhoun.
Dokoła biegały jego 4 psy: Tuck, Swift, Lady i Kaiser. Towarzyszyli mu
zwiadowcy i kompania 7 pułku kawalerii. Zwiadowcy byli uzbrojeni
w karabiny piechoty typu Springfield, zwane Długimi Tomami,
a kawalerzyści w karabinki Springfield i rewolwery Colt. Szable, uznane
za nieprzydatne w kampanii, pozostawiono. Z tyłu jechały Gatlingi,
każdy zaprzężony w 4 wybrakowane konie kawaleryjskie, a za nimi,
w czterech liniach, wozy — 114 wozów wojskowych, z których każdy
ciągnięty był przez 6 mułów, o ładowności do 5000 funtów, i zakontrak­
towane lżejsze dwukonne wozy cywilne, zabierające do 2000 funtów
ładunku. Wiozły one żywność, furaż na 32 dni, sprzęt obozowy,
namioty i amunicję, a także 250 siodeł jucznych dla mułów. Dalej
jechały ambulanse. Pomiędzy wozami szła piechota. Dwa bataliony
7 pułku kawalerii jechały na flankach, a trzeci z tyłu, jako tylna straż
i pomoc dla uszkodzonych wozów. Na jednym skrzydle kowboje pędzili
stado bydła, a na drugim remudę koni.
Terry zatrzymał się na biwak po przejściu 13 mil dzielących go od
ujścia rzeki Heart. Postój wykorzystano na wypłacenie żołdu;
zwlekano z tym, bo Custer nie chciał przed wymarszem wyciągać
żołnierzy z saloonów w Bismarck2. Następnego dnia płatnik odjechał.
2 Wypłacono zaległy żołd za 4 miesiące (normalnie żołd wypłacano co drugi miesiąc).
Nie jest jasne, czy wstrzymanie wypłaty nastąpiło z inicjatywy Terry’ego, czy Custera.
Jego wozem zabrały się Elizabeth Custer i pani Calhoun. Kolumna
ruszyła w górę Heart, w strumieniach deszczu padającego na zmianę
z gradem. Pogoda taka utrzymywała się 4 dni. Wozy grzęzły
w błocie, a piechurzy pełniący służbę saperską mieli pełne ręce
roboty, budując mosty, niwelując teren i zasypując bagienka faszyną.
Przejście 135 mil do źródeł Heart zajęło 10 dni. Było to dla
wszystkich męczące przeżycie; na równinach brakowało drewna na
opał, a łajno bizonie było zbyt mokre, by się palić, więc ludzie byli
skazani na zimne posiłki, zwierzęta zaś również nie pożywiły się
nędzną trawą. 27 maja przekroczono wzgórza między Heart a Little
Missouri. Tereny te były słabo zbadane i nawet „Samotny Charley”
Reynolds zgubił drogę. Można jednak "było polegać na pamięci
wzrokowej Custera, który był w tej okolicy z ekspedycją gen.
Stanleya w 1873 r. i teraz ze zwiadowcami i kompanią D kpt. Weira
jechał w przodzie. Po dwóch dniach wędrówki po bezdrożach
badlands pokonano 30 mil do Little Missouri 3.
Nie napotkano ani śladu Indian, co było kłopotliwe dla Terry’ego,
który nie tylko wezwał kolumnę Gibbona nad Little Missouri, aby
wziąć w kleszcze oczekiwanych tam Sjuksów, lecz w dodatku
poinformował o swoich zamiarach Sheridana. Pozostało mu tylko
jedno — rozkazał, by Custer z czterema kompaniami 7 pułku kawalerii
wykonał rekonesans w kierunku południowym, pozostawiając szlak
i odległość do jego uznania. Pierwszy niezależny wypad Custera
zajął mu cały 30 maja. „Bawiliśmy się świetnie” — napisał do Libby.
Terry był załamany. „Miałem nadzieję, że znajdziemy tu Indian
gotowych do walki — pisał. — Teraz się boję, że się rozproszyli
i w ogóle ich nie znajdę. Będzie to okropne upokorzenie i może mieć
dla mnie szkodliwe konsekwencje”4. 31 maja kolumna przekroczyła
rzekę i skierowała się przez badlands ku Yellowstone.
W nocy spadł deszcz, a potem rozszalał się blizzard. Rano
pokrywa śniegu osiągnęła kilkanaście cali. Wstrzymano marsz, aby
oszczędzać zwierzęta. Żołnierze kulili się po dwóch w ciasnych
„psich namiotach” albo stali wokół ognisk. Kilku oficerów siedziało
w namiocie kuchennym i grało w karty. Godfrey czytał majowy

Obaj byli niechętni pijaństwu, a Terry ponadto obawiał się dezercji.


3 R. Thompson, w: H a m m e r , Custer in '76: Walter Camp’s Notes on the Custer

Fight, Provo 1976, s. 247, J. W i l l e r t , Little Big Horn Diary. Chronicle of the 1876
Indian War, La Mirada 1977, s. 61.
4 B a i l e y , op. cit., s. 137.
numer „Harper’s Monthly”. Custer pisał dla „Galaxy” artykuł
o wojnie secesyjnej, posługując się notatkami, które zabrał ze sobą.
Psy siedziały z nim w namiocie. „Tuck podchodzi, kiedy piszę,
opiera głowę na biurku i popycha moją rękę nosem” - napisał do
Libby. Śnieg sypał jeszcze nazajutrz i marsz wznowiono dopiero
3 czerwca.

YELLOWSTONE, 20 KWIETNIA-27 MAJA

20 kwietnia kolumna Gibbona rozłożyła się obozćm nad Yellow­


stone, naprzeciw ujścia Big Horn, w Pease Bottom, o 2 mile od
opuszczonego Fortu Pease. Nastroje były kiepskie. Wiedziano już, że
ani Crook, ani Custer nie wyruszą w pole do połowy maja i chociaż
Gibbon w liście do Terry’ego zapewniał, że „jest dość silny, aby
rzucić wyzwanie całemu narodowi Sjuksów”, to żołnierzy niepokoiło,
że, jak to ujął Bradley, „po dotarciu daleko w głąb kraju Sjuksów
zostaliśmy pozostawieni bez wsparcia”. Gibbon uzupełniał zaopat­
rzenie wozami i rozsyłał patrole zwiadowcze w kierunku połu­
dniowym. Zwiadowcy zbadali dolinę Tullock’s Creek i brzegi
Yellowstone aż po Rosebud. Bradley widział mnóstwo bizonów, ale
ani jednego Sjuksa, i Gibbon zaczął już przypuszczać, że Indianie
przestraszyli się i wrócili do agencji. 3 maja jednak zwiadowca
Bostwick z głupią miną zameldował, że on i Wrony stracili wszystkie
konie — tam, gdzie je zostawili na noc, znaleźli tylko przecięte
uwiązy i ślady mokasynów 50 Sjuksów. Ośmieszeni Wrony próbowali
gonić ich pieszo, ale zostali ostrzelani z zasadzki i zawrócili. 7 maja
Bradley znalazł ślady Indian i upewnił się, że wiodły na południe.
Zaopatrzenie było marne, więc żołnierze ucieszyli się, gdy na
rzece pojawiła się łódź „Fleetfoot”, a na jej pokładzie „komandor”
McCormick i „kapitan” Herendeen oraz spora ilość żywności.
McCormick, jeden z handlowców z Fortu Pease, wrócił po towar do
Bozeman, ale Herendeen pozostał, by zaopiekować się stojącymi
wciąż na przystani kilkoma skifami i łodziami typu mackinaw.
9 maja Gibbon wysłał do Terry’ego meldunek o zaobserwowaniu
Indian, następnego dnia zaś wyruszył w dół Yellowstone lewym,
północnym brzegiem. Herendeen zaoferował się pełnić honorowo
funkcję szypra; kompania 7 pułku piechoty kpt. Clifforda załadowała
się na jego łodzie i płynąc przed kolumną, rozpoznawała prawy
brzeg. Z powodu deszczu Gibbon szedł co drugi dzień, a zwiadowcy
nieustannie donosili o obecności Indian. 14 maja kolumna ugrzęzła
w błocie. W nocy Sjuksom udało się uprowadzić wojskowe
konie, ale nagła burza z piorunami (jedyne, przed czym drżeli
wojownicy) spłoszyła je i wróciły do obozu. 15 maja por. Bradley
z Bameyem Bravo, 5 Wronami i 26 piechurami udał się do
doliny Rosebud i kryjąc się przed polującymi Indianami, spenetrował
wzgórza między Little Big Horn, Rosebud i Tongue. W dolinie
Tongue Bradley odkrył duży obóz Indian. Bravo odradził mu
zbliżanie się do niego, więc tylko po liczbie dymów, unoszących
się ż ognisk, ocenił liczbę tipi na około 300. 17 maja Gibbon
dowiedział się, że nieprzyjaciel znajduje się w odległości 35
mil i zdecydował się zaatakować go nazajutrz. 300 tipi oznaczało
600 wojowników, sądził więc, że poradzi sobie z nimi. O świcie
rozpoczęto przeprawę5, lecz wkrótce na nadrzecznych wzgórzach
pojawiła się grupa Sjuksów, która najwidoczniej przyszła po
śladach Bradleya. Ponieważ o zaskoczeniu Indian nie było już
mowy, Gibbon zrezygnował z atakowania.
19 maja Mitch Boyer, Wrony i patrole kawaleryjskie widzieli
w dolinie Rosebud grupy Sjuksów, liczące od kilkudziesięciu do
kilkuset wojowników. Gibbon otrzymał od Terry’ego wiadomość,
że on sam prowadzi ekspedycję, a Custer dowodzi tylko 7 pułkiem
kawalerii. Ponieważ Terry napominał go, by nie pozwolił Indianom
przedostać się na północny brzeg rzeki, Gibbon rozlokował obóz
naprzeciw ujścia Rosebud. Wysłał wozy po żywność, a żołnierze,
rozpoczęli polowania. 21 maja Sjuksowie zaatakowali zwiadowców
Bradleya, którzy uciekli na drugi brzeg Yellowstone. 22 maja
ostrzelali myśliwych, nie czyniąc im szkody. 23 maja strzały
rozległy się w lesie znowu. Herendeen z grupą zwiadowców
pospieszył na pomoc, lecz znalazł już tylko nagie ciała dwóch
kawalerzystów, Stokera i Raymeiera, i cywilnego woźnicy Quinna.
Wszyscy byli podziurawieni kulami i okaleczeni, Raymeier miał
zmiażdżoną czaszkę, a Stoker był oskalpowany i miał pociętą
twarz. W jego głowie przy lewym uchu tkwiły wbite noże Raymei­
era i Quinna.
— Podobno Sjuksowie tak robią, jeśli wróg kogoś z nich zabije
— odezwał się bez przekonania Bradley.

5 P r e v o, w: H a m m e r , op. cit., s. 244—245.


Zabitych uroczyście pochowano. Sjuksowie licznie zgromadzili się na
wzgórzach po drugiej stronie rzeki i przyglądali się, a nazajutrz znikli.
Nastroje poprawiły się dzięki przybyciu łodzi mackinaw o dumnej
nazwie „Generał Brisbin”, którą inny kupiec-ryzykant przywiózł
z Bozeman masło, jaja, warzywa i piwo. 27 maja Bradley, LeForge
i 5 Wron znowu zapuścili się na wzgórza nad doliną Rosebud. Teraz
była pełna rozkładających się trupów bizonów, odartych ze skór
i częściowo zjedzonych. Wokoło wszędzie widoczne były ślady ponies.
Ze szczytu Bradley ujrzał obóz Sjuksów - z doliny Tongue przeniósł się
do doliny Rosebud, rozrósł się do prawie 500 tipi i był tylko o 18 mil od
kolumny Gibbona. Nie wyglądało na to, że Indianie się przestraszyli...
Zwiadowca zameldował o swym odkryciu, lecz oficerowie sztabowi
byli sceptyczni, a Gibbon nie zareagował. Nie podjął próby zaatako­
wania Indian i nie było wiadomo, jakie ma plany. „Przypuszczam,
że będziemy czekać na Crooka i Terry’ego, mając nadzieję, że nasi
niewychowani przyjaciele po drugiej stronie rzeki również na nich
zaczekają” — pisał lekarz ekspedycji dr Paulding. „W tym czasie
Bradley może co dzień sprawdzać, czy jeszcze tam są, aż któregoś
dnia z całym swoim zespołem wyląduje w ciasnym grobie” 6.
Tego samego dnia Gibbon napisał do Terry’ego list, w któiym
obszernie omawiał swoje problemy z logistyką, ale ani słowem nie
wspomniał o kilkakrotnym wykryciu Indian, jakby stracił z oczu cel
kampanii, którym było odnalezienie nieprzyjaciela i pokonanie go.
W nocy Williamson i dwóch żołnierzy (mieli za to otrzymać po 100
dolarów) popłynęli łodzią z listem w dół Yellowstone.
28 maja „Fleetfoot” przywiózł warzywa i depeszę Terry’ego
z 14 maja, w której Terry polecał Gibbonowi, aby udał się do
Glendive, a potem nad Little Missouri, by razem z nim i z Crookiem
wziąć Indian w kleszcze7. Gibbon nie powiadomił Terry’ego, że
Indianie byli nie nad Little Missouri, tylko w dolinie Rosebud, lecz
stał w miejscu jeszcze tydzień, a 5 czerwca ruszył w dół rzeki, choć
w świetle odkryć Bradleya nie miało to sensu. Urażony lekceważe­
niem jego pracy Bradley pokłócił się ze sztabowcami. 8 czerwca
Gibbon dotarł do ujścia Tongue. Tego dnia mjr Brisbin i por. Doane

6 Cytat wg G r a y , Centennial..., s. 84.


7 „Usłyszeliśmy, że Custer nadchodzi” — wspomina jeden z Wron, Biały Człowiek Go
Ściga. Może to świadczyć o tym, że nazwisko Terry’ego w przeciwieństwie do Custera
nic im nie mówiło, jak również o tym, że żołnierze byli zorientowani co do faktycznego
stanu dowodzenia kolumną z Dakoty.
z 2 pułku kawalerii zabrali się z kompanią Clifforda na łodzie
Herendeena i wieczorem byli u ujścia Powder. Tam zastali parowiec
„Far West”, którego załoga właśnie rąbała drzewa pod kotły.

LITTLE MISSOURI - POWDER, 3-9 CZERWCA

Terry nie dowiedział się z listu Gibbona niczego istotnego.


Przypuszczając, że idzie w dół Yellowstone, wysłał mu przez
Williamsona i jednego z kurierów (obiecał im po 200 dolarów)
polecenie, by się zatrzymał, i informację, że jego kolumna idzie
prosto do doliny Powder, a „Far West” przywiezie do jej ujścia
zaopatrzenie (75 ton paszy, racje dla 1200 ludzi na 15 dni, zapasy
medyczne i prywatne przesyłki dla oficerów). 4 czerwca Terry ruszył
w drogę przez nieznany, trudny teren, w którym wozy z trudem
posuwały się naprzód. 6 czerwca Custer zaproponował, że nazajutrz
rano wyjedzie jako szpica i do 15.00 znajdzie dogodny szlak dla
wozów. Wszyscy uważali to za nieprawdopodobieństwo, lecz Terry
się zgodził. Custer od świtu przejechał 50 mil w poszukiwaniu
szlaku. Wreszcie natrafił na ogromną kolonię piesków ziemnych,
która zajmowała obszar 800 akrów (ponad 300 ha). Jego psy były tak
zdumione widokiem mnóstwa zadziornych zwierzątek, że ich nie
goniły. Dalej Custer znalazł szlak — 32 mile równego terenu—i o 15.30
napoił konie w Powder. Jego towarzysze upadli zmęczeni, a on
zasiadł do pisania meldunku, zaczynającego się: „Rzeka Powder,
15.45, 7 czerwca”.
— Tylko generał Custer mógł przeprowadzić nas przez taki kraj!
— wykrzyknął Terry.
— Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi białymi ludźmi, którzy
widzą Powder w tej części jej biegu — zauważył Custer.
Nad rzeką Terry spotkał kuriera z Glendive, dowiedział się, że
„Far West” wyruszył w rejs 5 czerwca, i zaraz wysłał Arikarów
w dół Powder. Zwiadowcy wrócili przed południem 8 czerwca
z wieścią, że parowiec jest na umówionym miejscu i uzupełnia
paliwo. Poza tym Terry dowiedział się, że Williamson i drugi kurier
nie dotarli do Gibbona, lecz zjawili się w bazie mówiąc, iż wpadli
na Sjuksów i musieli uciekać®. Po południu Terry z eskortą dwóch

8 W rzeczywistości wzięli za Sjuksów Wrony Bradleya.


kompanii 7 pułku kawalerii ruszył do ujścia Powder. Miał zamiar
popłynąć na „Far West” do Gibbona, ale kiedy wieczorem stanął na
pokładzie, zastał tam mjr. Brisbina, por. Doane’a, kpt. Clifforda
z oddziałem rzecznym i Herendeena. Prawdopodobnie dowiedział się
od nich tego, co Gibbon przemilczał w swoich raportach, bo mimo
nocy wysłał do niego Herendeena (któremu obiecał 300 dolarów)
z rozkazem, aby zatrzymał kolumnę i zameldował się na statku.
Konferencja generałów odbyta 9 czerwca trwała półtorej godziny.
Chociaż nie sporządzono protokołu, można przypuszczać, że Terry,
który miał adwokackie sposoby, wycisnął z Gibbona całą prawdę
o jego braku inicjatywy. Mając nadzieję, że obóz Sjuksów był
uprzejmy pozostawać w dolinie Rosebud, rozkazał, by Gibbon jäk
najszybciej (nawet godząc się z tym, że kawaleria pozostawi piechotę
w tyle) powrócił na pozycję naprzeciw jej ujścia i zapobiegł przejściu
Indian przez Yellowstone, jeśli jeszcze tego nie zrobili. Terry miał
zbadać dolinę Powder (w tym celu wypożyczył od Gibbona Mitcha
Boyera). Gdyby nie znalazł nieprzyjaciela, za tydzień Gibbon miał
podjąć ofensywę. Aby umożliwić te operacje, Terry polecił przenieść
bazę zaopatrzeniową z Glendive do ujścia Powder. Tego samego
dnia pojechał do obozu, nie zważając na ulewny deszcz (który
kolumnę Gibbona unieruchomił do wieczora). Przybył na miejsce
w nocy. Był to niezły wyczyn jak na generała pełniącego większą
część służby za biurkiem.

POWDER-ROSEBUD, 10-16 CZERWCA

Custer nie próżnował. Jak napisał dla „Heralda”, „krótka nieobec­


ność Terry’ego postawiła Custera czasowo na stanowisku dowódcy
ekspedycji, pomimo wyraźnego zakazu Granta”. Ponieważ wozy nie
mogły poruszać się po nierównym terenie, jeśli 7 pułk miał być
mobilny, musiał być od nich niezależny. Odtąd jego tabory miały się
składać z jucznych mułów. Była to pierwsza taka kolumna transpor­
towa w Departamencie Dakoty i garstka cywilnych specjalistów
— pakowaczy musiała przeszkolić w tym rzemiośle żołnierzy. Każda
kompania otrzymała 12 mułów. Wybrano je spośród mułów pocią­
gowych, którym daleko było do pełnowartościowych jucznych
zwierząt. Także juki nie były najlepszej jakości. Suchary i inne
zapasy pakowano na drewniane siodła juczne typu kozła (sawbucks),
a amunicję w skórzane juki typu aparejos. 12 mułów amunicyjnych
niosło po 2 skrzynki po 1000 naboi każda. Zwierzęta były uparte,
żołnierze niedoświadczeni w obchodzeniu się z nimi i ze sprzętem,
nie mówiąc już o formowaniu i prowadzeniu kolumny, szkolenie szło
więc opornie.
10 czerwca Terry wydał specjalny rozkaz połowy nr 11. Brzmiał
on: „Mjr Marcus S. Reno, 7 pułku kawalerii, z sześcioma kompaniami
(prawym skrzydłem) swego pułku i jednym Gatlingiem wyruszy jak
najwcześniej w celu dokonania rekonesansu wzdłuż rzeki Powder od
obecnego obozu do ujścia Little Powder. Z tego ostatniego miejsca
przejdzie do źródeł Mizpah Creek i pójdzie'w dół tego potoku do
jego miejsca połączenia z rzeką Powder. Stamtąd pójdzie do Pumpkin
Creek i rzeki Tongue, a następnie w dół Tongue do jej ujścia do
Yellowstone, gdzie może się spodziewać pozostałych kompanii
7 pułku kawalerii oraz zapasów żywności i furażu.
Oddział mjr. Reno otrzyma racje żywnościowe na 12 dni i furaż
na taki sam okres w ilości dwóch funtów ziarna na dzień na zwierzę”9.
Terry zwrócił uwagę mjr. Reno, aby nie zbliżał się do doliny
Rosebud i swoimi działaniami nie spłoszył Indian. Plan przewidywał,
że jeśli Reno nie natrafi na nieprzyjaciela, to 16 czerwca Gibbon
wyruszy w górę Rosebud z czterema kompaniami 2 pułku kawalerii,
trzema kompaniami 7 pułku kawalerii oraz piechotą. Custer z dzie­
więcioma kompaniami i zwiadowcami pójdzie w górę Tongue,
przejdzie do górnej części doliny Rosebud i skieruje się w dół tej
rzeki. W ten sposób obóz Sjuksów zostanie wzięty w kleszcze.
Reno nigdy przedtem nie dowodził samodzielnie w kampanii
indiańskiej. Być może dlatego Terry wytyczył mu dokładną marszrutę.
Pozostawił mu jednak spory margines decyzji — albo nie zadbał
o precyzję rozkazu. Co miał zrobić Reno w razie napotkania jakichś
Indian — atakować czy kryć się? A jeśli uciekną i zaalarmują obóz?
Przewidziany szlak miał długość 175 mil; idąc z prędkością 30 mil
dziennie, Reno byłby u ujścia Tongue za 6 dni — 16 czerwca.
Dlaczego więc miał zabrać zaopatrzenie na 12 dni? I właściwie
czemu Terry zwlekał, jeśli poszukiwany obóz był blisko, obie
kolumny gotowe do akcji, a rekonesans Reno nie obiecywał niczego
oprócz potwierdzenia, że gdzie indziej Indian nie ma i w dodatku
łączył się z ryzykiem ich spłoszenia?

9 G r a y , Centennial..., s. 126.
Custer wyraził te wątpliwości w korespondencji do „Heralda”.
„Nie przypuszcza się, że Reno znajdzie Indian, jak się bowiem
uważa, ich prawdopodobne miejsce pobytu znajduje się nie nad
Powder, lecz nad Rosebud - pisał. - Custer i większość jego
oficerów nieprzychylnie odnieśli się do ruchu w- górę Powder,
między innymi dlatego, że wymagało to od pozostałej części
ekspedycji bezczynnego leżenia o dwa dni marszu od miejsca, gdzie
nad Rosebud oczekuje się wykrycia nieprzyjacielskiej wsi. Zachodziło
niebezpieczeństwo, że zawsze czujni Indianie wykryją obecność
wojska i korzystając ze sposobności uciekną” 10.
Po południu Reno wyruszył. Pojechali z nim Mitch Boyer
i 8 zwiadowców Custera. Jego oddział zabrał prawie wszystkie
juczne muły i część racji pozostałych kompanii, pozostawiając im
zapasy tylko na jeden dzień. Reszta kolumny poszła w dół Powder,
przy czym Custer znowu wyszukiwał drogę dla wozów i odnajdywał
kompanie kawalerii, które pobłądziły w badlands. „Terry prosił
mnie, abym spróbował znaleźć drogę” — napisał do Libby. — Wydaje
się myśleć, że mam taki dar. Miał nadzieję dojść dziś [11 czerwca]
na odległość 10 mil od ujścia rzeki. Pojechałem z jedną kompanią
i zwiadowcami [...] Po przejściu przez doskonale straszliwy kawałek
kraju natrafiłem na piękną drogę wzdłuż wysokiego płaskowyżu
i zamiast o 10 mil cały oddział dojechał do samego ujścia i wozy
także”. Na Yellowstone żołnierze ujrzeli „Far West”, a ku ich
radości, na brzegu rozłożył towary „ten złodziej markietan” John
Smith. Kto zdążył, ten zamienił część żołdu na whisky i znalazł się
pod strażą na prerii w celu wytrzeźwienia.
Custer wyraził zgodę, aby Libby odwiedziła go w obozie, ale na
statku jej nie było. Wprawdzie razem z żoną por. Smitha prosiła
kapitana Marsha o zabranie ich, lecz ten odmówił, tłumacząc, że nie
może ich narażać na niebezpieczeństwo ataków z brzegu rzeki.
Nadszedł tylko list. „Wykluły się kurczęta - pisała Libby. — Mamy
43. Koty garnizonowe odpędzają szczury [...] Nowy trębacz gra
sygnały naprawdę pięknie, ale ich przeciągłe nuty wywołują u mnie
ból serca. Nie chcę, aby przypominano mi o kawalerii” 11.
12 czerwca statek pożeglował do Glendive, unosząc listy żołnierzy
i raport, w którym Teny informował Sheridana o swoich planach.
10 Korespondencje z 12 i 22 czerwca, tamże, s. 127.
11 M. M e r i n g t o n , ed., op. cit., s. 299-300. Był to ostatni list, który Custer
przeczyiał. Dwa następne już do niego nie dotarły.
14 czerwca powrócił z resztą zapasów i ludzi, kończąc przenoszenie
bazy zaopatrzeniowej z Glendive nad Powder. Terry ze sztabem
i kompanią ochrony zainstalował się na statku, a Custer przygotował
się do wymarszu z lewym skrzydłem pułku, zwiadowcami i dwoma
Gatlingami. Wozy taborowe pozostały w bazie pod strażą trzech
kompanii 6 pułku piechoty i dwóch kompanii 17 pułku piechoty.
Custer pozostawił także psy, orkiestrę i nowych rekrutów — razem
ponad 150 ludzi.
15 czerwca Custer wyruszył. Był w dobrym humorze. Po drodze
upolował antylopę i wieczorem piekł na ognisku żeberka na modłę
indiańską, wbite jednym końcem w ziemię i nachylone nad żarem.
W nocy Tom Custer straszył Bostona, rzucając w niego patykami
i grudkami ziemi. Błazeństwa trwały do rana.
Nazajutrz oddział natrafił na kości żołnierza. Dokoła leżało wiele
kijów, przypominających pałki — czyżby został nimi zatłuczony?
Custer stał przez dłuższą chwilę nad szczątkami obleczonymi
w strzępy niebieskiego munduru. Czekało go jeszcze jedno odkrycie.
„Przechodziliśmy przez resztki indiańskiej wsi. Byłem na czele
kolumny i nagle dostrzegłem czaszkę, leżącą w wygasłym ognisku
— napisał w liście. — Niedaleko leżał mundur, najwyraźniej kawaleryj­
ski, guziki płaszcza z literą C, a na bluzie widać było żółte
kawaleryjskie lamówki”. Za obozowiskiem znaleziono kilka indiań­
skich grobów. Żołnierze rozgrzebali je, szukając pamiątek, chociaż
nie wszystkim się to podobało. Autie nie miał skrupułów i zabrał łuk,
strzały i mokasyny zmarłego. Isaiah Dorman zabrał zwłoki, wrzucił
je do rzeki, a potem łowił w tym miejscu ryby.
16 czerwca Custer stanął obozem niedaleko ujścia Tongue.
Tam dołączył do niego Terry na „Far West”. Nie wiadomo,
czy Terry uświadomił sobie, że operacja przeciwko Indianom
w dolinie Rosebud nie mogła zacząć się tego samego dnia.
Custer mógł po powrocie Reno, przegrupowaniu i uzupełnieniu
zaopatrzenia wyruszyć w górę Tongue najwcześniej na drugi
dzień. Zanim 3 kompanie 7 pułku kawalerii dołączyłyby do
Gibbona, a parowiec przewiózł jego oddział na prawy brzeg
Yellowstone, byłby 19 czerwca. Idąc z prędkością 20 mil dziennie,
Gibbon znalazłby się nad Rosebud 20 czerwca. Kto miał pojęcie
o Indianach, ten wiedział, że obóz nie mógł przebywać w jednym
miejscu przez miesiąc. Na domiar złego Reno nie pojawiał się.
POWDER-YELLOWSTONE, 10-20 CZERWCA

Reno wyruszył w górę Powder 10 czerwca i 12 o 14.00 był już


blisko ujścia Little Powder. Stanął na biwak i wysłał zwiadowców,
aby zbadali okolicę. Ponieważ nie znaleźli Indian, Reno nie szedł już
dalej i nazajutrz skierował się prosto do doliny Mizpah Creek.
Jednakże zamiast, jak rozkazywał Terry, pójść w dół potoku do je­
go połączenia z Powder, a dopiero potem iść do doliny Tongue,
skręcił 14 czerwca na zachód, wieczorem był nad Pumpkin Creek,
a 15 czerwca ruszył ku Tongue. Prawdopodobnie od Mitcha Boyera
dowiedział się, że w dolinie tej rzeki Bradley po raz pierwszy
zaobserwował obóz Indian i uznał, że nie warto szukać Indian po to,
aby upewnić się, że ich nie ma, lecz lepiej bez zwłoki rozejrzeć się
tam, gdzie mogli być. Teren był niesłychanie trudny. Gatling przez
całą drogę przydawał się tylko dlatego, że umieszczony na jego
lawecie hodometr pozwalał na dokładne określenie liczby przebytych
mil, ale poza tym był uciążliwością. Już poprzedniego dnia pozostawał
w tyle, a ludzie wyznaczeni do przeciągania go przez przeszkody tak
opadli z sił, że oddział kawalerii musiał zawrócić i pozbierać ich.
W końcu złamał się dyszel i Gatlinga ukryto z myślą o zabraniu go
później12. 16 czerwca Boyer znalazł w dolinie Tongue stare obozowis­
ko, naliczył 400 miejsc po tipi i określił jego wiek na około miesiąca.
Gdyby Reno zawrócił teraz w dół Tongue, to mógł być wieczorem
u jej ujścia, jak tego oczekiwał Terry. Ale po co zabierałby racje na
dwanaście dni, gdyby miał wrócić po sześciu, przynosząc informacje
o śladach sprzed miesiąca? Mógł również sprawdzić, dokąd obóz się
przeniósł i zweryfikować założenia planu zaatakowania go w dolinie
Rosebud. Reno zaryzykował i wbrew rozkazowi poszedł na skróty
ku Rosebud. Tam Boyer znalazł dwa stare obozowiska i mocno
wydeptany szlak, który wiódł w górę rzeki. Reno wyruszył tropem
obozu i o północy zatrzymał oddział na indiańskim obozowisku,
wśród resztek bizonów. Teren był tak zdeptany przez ponies i zryty
wleczonymi przez nie drągami od tipi, zwłaszcza w pobliżu wodo­
pojów, że trudno było o dobre miejsce na biwak13. 17 czerwca Reno
ruszył dalej, zakazawszy sygnałów na trąbce i wszelkich hałasów.
Zwiadowcy byli w przodzie i wkrótce natknęli się na wielkie
12 M c G u i re, w: H a m m e r, op. cii., s. 123.
13 P. T h o m p s o n , Peter Thompson’s Narrative of the Little Big Horn Campaign
1876, etc., ed. by D. O. M a g n u s s e n, Glendale 1974, s. 80.
obozowisko14. Sprawdzili, że szlak prowadzi nadal w górę Rosebud,
i powrócili.
— Co myślicie o tym szlaku? — spytał ich Reno.
— Jeśli Dakotowie nas zobaczą, to zanim słońce przesunie się ku
zachodowi, zostaniemy wszyscy zabici — odrzekł Rozdwojony Róg,
najstarszy z Arikarów. - Ty jesteś wodzem. Jeżeli powiesz, że
idziesz, to my też pójdziemy.
— Mam rozkaz Custera - powiedział Reno. — Kazał nam wracać,
jeśli znajdziemy szlak.
Oddział zawrócił w dół Rosebud. Jeśli Reno chciał zweryfikować
plan Terry’ego, to mu się to udało. Upewnił się, żę Indian nie było nie
tylko w dolinie Powder, ale i w dolinie Rosebud, więc ofensywa
uderzyłaby w próżnię. Przy tym nie został przez Indian wykryty i nie
spłoszył ich. Pozostawało tylko wracać, aby wstrzymać niepotrzebny
ruch wojsk i zaplanować inny.
18 czerwca Reno wyszedł z doliny Rosebud naprzeciwko obozu
Gibbona nad Yellowstone i przekonał się, że żadna ofensywa jeszcze się
nie zaczęła. Od por. Bradleya, który przepłynął rzekę, dowiedział się, że
16 czerwca jego zwiadowcy zauważyli dym, unoszący się z doliny
Tullock’s Creek, dopływu Big Horn. Według Bradleya wyglądał on na
dym bitewny, co spowodowało wiele spekulacji15. Reno uspokoił go,
poinformował o swoich odkiyciach i poprosił o przekazanie wiadomości
Gibbonowi. Bradley na podstawie nieznanych przesłanek uznał, że
znaleziony przez Reno szlak prowadził ku rzece Little Big Horn16. Reno
nie mógł tego stwierdzić, mimo to Gibbon napisał do Terry’ego: „Płk
Reno [...] nie znalazł Indian, ale z rozmowy zwiadowców z Mitchem
Boyerem rozumiem, że znaleźli ślady obozów nad Tongue i Rosebud
oraz szlaki wiodące w górę Rosebud. Przypuszczam, że teraz mamy
szansę znaleźć Indian tylko w górze Rosebud lub Little Big Horn.
Z niecierpliwością oczekuję statku i z radością spotkam się z panem lub
dowiem się o pańskich przyszłych planach”17. Jak widać, Gibbon już
uznał plan Terry’ego za odwołany...

14 Było to miejsce, w którym Sjuksowie odbyli taniec słońca.


15 Potok ten występuje w źródłach pod nazwami Tullock’s Creek i Tullock’s Fork.
Pochodzenie dymu nie zostało ostatecznie nigdy wyjaśnione; jego przyczyną mogło być
przypadkowe podpalenie lasu przez polujących Indian.
16 W swoim dzienniku zanotował, że w dolinie Rosebud „znaleziono wyraźny szlak

w kierunku Little Big Horn i przypuszcza się, że teraz Indianie znajdują się nad tą rzeką”.
17 G r a y , Centennial..., s. 135-136.
19 czerwca Reno poszedł w dół Yellowstone, przeszedł jeszcze 33
mile, ale o 16.00 zatrzymał się o 8 mil od ujścia Tongue. Miał za
sobą 238 mil, o 63 więcej, niż przewidywał rozkaz. Musiał być
bardzo zmęczony, jego wiadomość dla Terry’ego, którą wysłał
kurierem wraz z listem Gibbona, nie zawierała bowiem żadnego
wytłumaczenia, dlaczego złamał rozkaz i spóźnił się o 3 dni, tylko
zapowiedź, że poinformuje go o wszystkim wyczerpująco nazajutrz
rano. Terry zareagował wybuchem gniewu i wysłał do niego jeszcze
tego wieczoru adiutanta. Major nie zamierzał się przed nim tłumaczyć.
Na drugi dzień Terry zarzucił mu, że złamał rozkaz, zmęczył konie
i muły, a ponadto, że przez jego spóźnienie nie rozpoczęto 16-
czerwca ofensywy18. Reno, który słusznie uważał, że jego zwiad
uchronił Terry’ego przed ponownym zbłaźnieniem się przez okrążanie
Indian tam, gdzie ich już dawno nie było, a zarazem dał mu
przesłanki dla opracowania nowego planu, przeżył głęboki wstrząs
psychiczny. Jak dalece zaciążyło to na jego dalszym postępowaniu
w tej kampanii, nie wiadomo, ale na pewno nie pozostało bez
konsekwencji 19.

TONGUE-ROSEBUD, 1 MAJA-17 CZERWCA

Obóz koczowników, liczący 385 tipi, 1 maja znalazł się w dolinie


Tongue niedaleko Yellowstone. Tam dołączył do niego wódz Zabija
Orła i obóz złożony z 12 tipi Sjuksów-Czamych Stóp i 14 tipi
Hunkpapów. Sjuksowie krążyli wokół kolumny Gibbona przez 10
dni, a następnie przenieśli się w górę Tongue (gdzie 16 maja
zauważył i ch Bradley). Obóz powiększył się w tym czasie o liczącą
20 tipi grupę Szejenów z wodzem Brudne Mokasyny. Było ich więc
431 — więcej, niż oceniał Bradley i naliczył Boyer. 17 maja, kiedy
Gibbon chciał go atakować, obóz przeniósł się jeszcze dalej w górę
rzeki i do 20 maja zajął polowaniem. Myśliwi zapuszczali się także
w dolinę Rosebud, gdzie spotykał ich Bradley. 21 maja cały obóz
przeniósł się nad Rosebud. Indianie polowali i atakowali odosobnione

18 Również Custer miał do Reno pretensje, lecz o to, że nie poszedł dalej szlakiem

Indian (M e r i n g t o n, op. cit., s. 305).


19 Wstrząs mjr. Reno tak zachwiał jego pamięcią, iż w opublikowanych 10 lat później

wspomnieniach napisał, że miał spotkać się z gen. Crookiem, a gen. Gibbona odnalazł
nad Little Powder.
grupki żołnierzy, a 25 maja poszli w górę rzeki. Tereny w górnym
biegu Rosebud były tradycyjnie łowiskami Szejenów, więc plemiona,
które udzielały im ochrony, uważały za sprawiedliwe, że w nagrodę
skorzystają jako ich goście z zasobów zwierzyny i trawy, należących
do Szejenów20. Do obozu dołączyła ważna osobistość — główny
szaman Szejenów i Strażnik Magicznego Bawolego Kapelusza,
Węglowy Niedźwiedź, ze swoim magicznym przedmiotem, oraz
dalszych 10 tipi. 29 maja Indianie byli w miejscu, w którym
16 czerwca obozował mjr Reno, a 4 czerwca rozbili obóz w górnej
części doliny Rosebud, na równinie, która dobrze się nadawała do
odbycia tańca słońca. Obóz powiększył się jeszcze o 15 tipi Oglalów
z Jackiem Czerwoną Chmurą, synem Czerwonej Chmury, i 10 tipi
Szejenów. Było już razem 466 tipi, prawie wyłącznie całorocznych
koczowników (jak przekonał się Terry, sezonowi koczownicy dawno
już opuścili okolice Little Missouri, lecz jeszcze nie dotarli do
wielkiego obozu - napadali na karawany wozów i na osadników
w Czarnych Górach lub byli w drodze na zachód).
Przygotowania do uroczystości zajęły dwa dni. 6 czerwca rozpoczęły
się obrzędy, w których główną rolę odegrał szaman Hunkpapów,
Siedzący Byk. Rozpoczął od złożenia ofiary ze stu kawałków swego
ciała — szydłem podważał skrawki skóry z przedramion, a potem odcinał
je nożem. Potem ruszył do tańca. Tańczył stosunkowo krótko, dzień
i noc, a nocą 7 czerwca doznał wizji — ujrzał mnóstwo akicita,
spadających głową w dół w środek jego obozu. Wszyscy zgodzili się, że
oznacza to wielkie zwycięstwo, i upamiętnili proroctwo rysunkami.
Hipnotyczny trans, w jaki wprawiał Indian taniec słońca, widok wielkiej
masy wojowników, czerwcowy upał, odurzający zapach kwitnących nad
izeką dzikich róż—wszystko to sprawiło, że zebranych ogarnęła euforia.
Zaczynał się sezon wojowania.
8 czerwca obóz ruszył w dalszą drogę. Tego dnia przyłączył się
do niego pierwszy większy obóz sezonowych koczowników — 20 tipi
Dwóch Kotłów z agencji Cheyenne River, z wodzem Ściga Nie­
przyjaciela. Nazajutrz rano powróciła grupa myśliwych, Sjuksów
i Szejenów, która zapuściła się daleko na południe poza Tongue.
Tam, nad Prairie Dog Creek, podczas ulewy napotkali wielki oddział
akicita. Zbliżyli się niepostrzeżenie i obserwowali ich. Na drugi
dzień śledzili wasichun aż do ich obozu nad Powder. Kiedy się

20 M a r q u i s , The Cheyennes..., s. 253.


zorientowali, że pozostaną oni w nim na dłużej, wrócili i poinfor­
mowali o możliwości zdobycia koni. Oddział Szejenów nie tracił
czasu i pomknął nad Tongue. 9 czerwca wieczorem zaatakowali, ale
zostali przyjęci gradem kul i na drugi dzień rano powrócili bez
zdobyczy.
15 czerwca Indianie opuścili dolinę Rosebud, skręcili na zachód
w dolinę Davis Creek i zatrzymali się u stóp wzgórz Chetish Mountains
między Rosebud a Little Big Horn. Ponieważ połączone plemiona
szybko zużyły zasoby Szejenów, ci ostatni zaproponowali pójście do
obfitującej zwykle w zwierzynę doliny Little Big Horn. Uważali ją za
swój teren, mimo że leżała wewnątrz rezerwatu Wron. Następnego
popołudnia Mały Sokół z grupą myśliwych, polując u źródeł Rosebud,
zauważył nadchodzącą kolumnę akicita. Pośpiesznie powrócili, aby
ostrzec obóz, i znaleźli go już po drugiej stronie wzgórz, w dolinie Ash
Creek. Tej nocy obóz zatętnił życiem — wojownicy odbywali ceremonie
i przygotowywali magiczne insygnia. Robili to szczególnie starannie ci,
którzy mieli zamiar przodować w walce. „Z drugiej strony nikt, kto nie
miał jakiejś mocy, nie zbliżał się do nieprzyjaciela. Nie ośmieliłby
się”21. Kto miał pióropusz, rysował znaki na wygładzonej ziemi, układał
pióropusz na niej, śpiewając pieśń podnosił go i odkładał, zanim go
założył. Jack Czerwona Chmura założył pióropusz, choć nie miał do
tego prawa, lecz nikt nie mógł mu zwrócić uwagi. Biała Tarcza
potraktował kopyta swego pony magicznym proszkiem, aby galopował
lekko i nie potknął się, a na boku namalował niebieską gliną czaplę, by
nie stracił tchu. Na głowie konia umocował skalp, swoją głowę zaś
przyozdobił wypchaną czaplą22. Biały Łoś miał wypchaną jaskółkę,
a opaskę pióropusza wymalował w motyle i ważki. Magia wypchanego
sokoła, którego z tyłu głowy nosił Dzielny Wilk, była najpotężniejsza
— kiedy Dzielny Wilk rzucał się na wroga, aby zewrzeć się z nim
w walce wręcz, gwiżdżąc przy tym na świstawce z kości orła, ptak
ożywał i gwizdał razem z nim. Szalony Koń rozpuścił włosy, założył na
ramiona pelerynę z cielęcej skóry i obsypał swego konia kurzem. Wyjąc
jak wilki, wojownicy ze wszystkich podobozów zbiegali się i gromadzili
w jeden oddział. Jeśli wasichun chcieli się zrewanżować Szejenom za
napad w celu zdobycia koni i teraz szukali guza, to mogli go znaleźć.

21 S t a n d s - i n - T i m b e r , Cheyenne Memories, New Haven 1967, s. 185.


22 G. B. G r i n n e U, The Fighting Cheyennes, Norman 1966, s. 337—338.
ZAPACH RÓŻ I PROCHU

FORT FETTERMAN - ROSEBUD, 28 MAJA-16 CZERWCA

28 maja gen. Crook objął dowództwo nad Ekspedycją Big Horn


i Yellowstone. W jej skład wchodziło 15 kompanii kawalerii (10
z 3 pułku kawalerii i 5 z 2 pułku kawalerii) pod dowództwem płk.
Williama B. Royalla z 3 pułku kawalerii i 5 kompanii piechoty
(3 z 9 pułku piechoty i 2 z 4 pułku piechoty) pod dowództwem płk.
Alexandra Chambersa z 4 pułku piechoty. Razem ze sztabem liczyła
51 oficerów i 1000 ludzi. Tabory składały się z 250 jucznych mułów,
82 pakowaczy i poganiaczy oraz ze 106 wozów i 116 ludzi obsługi.
Zwiadowców było tylko trzech (Grouard, Richaud i Pourier), ale nie
brakowało korespondentów: było ich pięciu, reprezentujących 10
gazet, w tym Davenport z nowojorskiego „Heralda” i Finerty
z chicagowskiego „Timesa”. Zastrzeżenia Shermana wobec dzien­
nikarzy dotyczyły tylko Custera...
29 maja ekspedycja opuściła Fort Fetterman i pomaszerowała ku
Powder, gdzie mieli dołączyć do niej Szoszoni i Wrony. 1 czerwca
spadł śnieg, a od gór Big Horn wiał lodowaty wicher. Kiedy
kolumna, maszerując uparcie w śniegu, padającym na zmianę
z marznącym deszczem, 2 czerwca dotarła nad Powder, okazało się,
że nikt na nią nie czeka. Grouard, Richaud i Pourier wyruszyli do
agencji Wron, aby zwerbować zwiadowców. Crook, który znał
okolicę z okresu kampanii zimowej, postanowił pójść nad Goose
Creek, gdzie u stóp gór Big Horn, w sąsiedztwie wody, drewna
i trawy mógł wygodnie doczekać ich powrotu, zmylił jednak drogę
i zamiast ku Goose Creek skręcił w dolinę Prairie Dog Creek.
6 czerwca kolumna zatrzymała się podczas ulewy, nie wiedząc, gdzie
się znajduje. Na drugi dzień ruszyła w dół potoku i wkrótce dotarła
do rzeki Tongue, gdzie stanęła obozem. 9 czerwca wieczorem salwa
wystrzałów padła z urwistego brzegu po drugiej stronie rzeki. Nikt
nie został trafiony, chociaż kule podziurawiły namioty. 4 kompanie
kawalerii przekroczyły Tongue, zaatakowały w szyku pieszym
i odparły Indian, których liczbę oceniano na od 50 do 900. Rannych
zostało dwóch żołnierzy 1.
11 czerwca oddział cofnął się w górę Prairie Dog Creek i stanął
obozem nad Goose Creek. 14 czerwca do obozu przybyło 175 Wron
z wodzem Mnóstwo Ciosów. Kolumna Crooka, z niezliczonymi
ludźmi, końmi i wozami, bardzo im się spodobała, a i oni zrobili na
żołnierzach dobre wrażenie wyglądem i postawą. „Byli wysocy
ponad przeciętną. Wielu miało szlachetne oblicza — zauważył por.
Bourke. - Ich bronią były karabiny odtylcowe, większość kalibru 50,
a także włócznie, magiczne kije i tomahawki. Tomahawki, zrobione
z długich noży, osadzonych na trzonkach z drewna albo rogu, były
morderczą bronią. Było z nimi kilku chłopców”. Tego samego dnia
nadeszło 86 Szoszonów, których wiódł Washakie2. Twarz miał
pomalowaną w pionowe białe pasy, a w dłoni dzierżył kij, na którym
dyndały dwa palce Sjuksa. „Przygalopowali do kwatery głównej
i wykonali w linię lewo front we wspaniałym stylu. Żadni wyszkoleni
żołnierze cywilizowanej armii nie wykonaliby tego manewru ładniej.
Okrzyki podziwu i pochwały pozdrowiły barbarzyńskie szyki dzikich
wojowników”3. Crook powitał sprzymierzeńców werblami, fanfarami
i salwami honorowymi, a wieczorem wydał ucztę na ich cześć.
16 czerwca o 6.00 tysiąc żołnierzy (bez taborów i jucznych mułów),
85 cywilów (wśród nich grupa górników, którzy dołączyli do kolumny
po drodze) i 261 indiańskich sojuszników ruszyło w drogę. Crook
zmierzał ku Yellowstone. Nie był pewien, czy lepiej iść doliną Tongue,
czy Rosebud, ale w każdym razie jego oddział musiał przejść 80-90 mil
do ujścia jednej z tych rzek. Ponieważ zabierał racje na 4 dni, zapewne
sądził, że znajdzie tam zaopatrzenie. Żołnierze nie byli tego tacy pewni
i zabierali tyle zapasów jedzenia, ile mogli zmieścić na siodłach.
W południe oddział zatrzymał się nad Tongue, ponieważ Wrony
i Szoszoni dostrzegli stado bizonów. Wkrótce napotkali polujących
1 B o u r k e , op. cit., s. 296-297. Doniesienia gazet wywołały zaniepokojenie pani
Custer. W liście, którego Custer nie otrzymał, pisała: „Gazety napisały o małej potyczce
między kawalerią gen. Crooka a Indianami. Nazwali ją walką. Indianie byli bardzo
śmiali. Wydaje się, że niczego się nie boją” ( M e r i n g t o n , op. cit., s. 303).
2 Szosz. Wus'sik-he - Grzechotka z Tykwy. Było to przezwisko nadane mu, ponieważ

płoszył konie Sjuksów grzechotkę, udając grzechotnika. Jego imię brzmiało Pinąuana
— Słodko Pachnący.
3 B o u r k e , op. cit.. s. 302-303.
Sjuksów, odpędzili ich i „jak konni maniacy” rzucili się na bizony,
mimo niezadowolenia Crooka. Wreszcie kolumna ruszyła dalej i po
przejściu 33 mil zatrzymała się u źródeł Rosebud. Szerzyły się
pogłoski, że wieś Szalonego Konia jest niedaleko. Crook wystawił
wzmocnione pikiety, konie i muły, umieścił pośrodku obozu i zakazał
palenia ognisk. Jego alianci byli zajęci czym innym. „Słońce było
już nisko, ale w oddali wciąż słychać było szybki trzask indiańskich
karabinów, gdy dosłownie zaścielali równinę karkasami nieszczęsnych
bizonów” - pisze Finerty. - [Potem] rozpalili ogniska i zajadali się
świeżym mięsem. Kiedy się naucztowali, wznieśli jedną z upiornych,
nie dających się opisać pieśni wojennych, którymi się jakby nigdy
nie męczyli”. Crook chciał ich wysłać na nocny patrol, ale odmówili
i tylko kilku Szoszonów zgodziło się pójść z Grouardem.

DOLINA ROSEBUD, 17 CZERWCA, SOBOTA

O 6.00 oddział wyruszył w dół wąwozu. Teren był nierówny, a


Rosebud wiła się jak korkociąg, toteż kolumna rozciągnęła się. Po
przejściu 5 mil w ciągu 2 godzin jej czoło znalazło się w szerokiej
dolinie, pośrodku której wśród gęstych krzewów dzikiej róży leniwie
płynęła rzeka. Crook wystawił pikiety od północy, po drugiej stronie
rzeki, i zarządził biwak, a kolumna konsolidowała się. Żołnierze
rozsiodłali konie. Dzień od rana był upalny. Intensywnie pachniały
róże i sosny.
Zwiadowcy Wrony wspięli się na szczyt wzgórza na północnym
zachodzie, aby się rozejrzeć, gdy po przeciwnej stronie wyłonił się
oddział zwiadowczy Sjuksów i Szejenów pod wodzą Dwóch Księży­
ców. Padły strzały, koń jednego ze Sjuksów został ranny, jeden
Wrona zachwiał się w siodle, trafiony kulą, i Indianie popędzili
— każdy w swoją stronę.
O 8.30 Wrony wpadli z krzykiem między pikiety i zdezor­
ganizowali biwak. Szef zwiadu, mjr Randall, opanował zamieszanie
i skierował zwiadowców na powrót na odcinek północny. Nieprzyjaciel
szybko pojawił się w większej sile. Wrony i Szoszoni przez 20 minut
stawiali opór, podczas gdy wojsko grupowało się do walki.
Crook skierował dwie kompanie 9 pułku piechoty i 4 spieszone
kompanie 2 pułku kawalerii na wzgórza od północy, aby kontratakiem
zatrzymały Indian. Wysłał także kpt. Millsa z czterema kompaniami
3 pułku kawalerii na wzgórza od południa, a kpt. Van Vlieta z dwiema
na tyły, by zaalarmował wciąż jeszcze nadchodzące części sił. Sam
pogalopował na jeden z pagórków, aby rozpoznać, jakie siły go atakują.
Jego adiutant, por. Nickerson, napisał: „Kiedy wjechaliśmy na szczyt,
przed naszym frontem ujrzeliśmy straszliwy oddział słynnych Sjuksów
i Szejenów, wspaniale jadących, w całym splendorze wojennych farb
i piór. Wydawało się, że wszystkie wzgórza zaroiły się ich legionami,
a z każdej rozpadliny i każdej dolinki wyłaniali się nowi. Wielu nosiło
długie pióropusze Sjuksów, które powiewały w powietrzu, a inni mieli
na głowach maski z głów dzikich zwierząt, ze sterczącymi uszami
i rogami, nadające im wygląd diabłów lub demonów z góry Brocken”.
Przeszywający gwizd świstawek wzbijał się ponad tętent kopyt, wycie
i huk wystrzałów 4.
Na czele galopował Szalony Koń. Nad głową podnosił Winchester
jak włócznię.
— Hokahey! — krzyczał. - Za mną, Lakotowie! Dziś jest dobry
dzień, by umierać!
Część atakujących skierowała się na tyły, aby uprowadzić konie.
Dopadli koni Szoszonów, strzelili w plecy pilnującemu ich chłopcu,
który właśnie nakładał sobie na twarz farbę, i „zdarli mu skalp od karku
do czoła, pozostawiając upiorną białą czaszkę”5, ale ogień piechoty
i spieszonej kawalerii okazał się tak silny, że oddział Indian rozpadł się
i wycofał, znów się połączył i stawił czoło rozpoczynającej się szarży
Millsa. Indian było 750, ale zaskoczonym żołnierzom mnożyli się
w oczach. „Indianie byli odrażający, wymalowani w najobrzydliwsze
kolory i wzory, nadzy, tylko w mokasynach, przepaskach biodrowych
i nakryciach głowy; niektóre konie też były pomalowane - wspomina
Mills. — Ich krzyki i wygląd były tak ohydne, że przerażały konie
bardziej niż moich ludzi, więc zsiedliśmy i umieściliśmy je za skałami.
Indianie nie nadchodzili w linii, lecz w gromadach lub stadach jak
bizony, i skupiali się, aż musiało ich być przed naszym frontem 1000
albo 1500, lecz nie podjęli walki, kiedy zobaczyli, że jesteśmy
bezpieczni za skałami. Szarżowałem na następne wzgórze”6 i sytuacja

4 Tamże, s. 51. Magiczne bawole rogate czapki, chroniące przed kulami, nosili
Szejenowie, których szamani przed bitwą nad Rosebud zdążyli sporządzić ich 59.
Ponieważ uznano, że były skuteczne, do bitwy nad Little Big Horn wykonali je dla
wszystkich wojowników. Liczne relacje żołnierzy podają świst magicznych piszczałek
jako dźwięk, który zapamiętali najlepiej.
5 B o u r k e , op. cit., s. 314.
się powtórzyła. Indianie ustępowali przed każdym atakiem, a kiedy
szarżująca kawaleria rozdzielała się na przeszkodach terenowych,
atakowali mniejsze grupy ze wszystkich stron, wykorzystując osłony,
które dawał nierówny teren, oraz szybkość i zwinność ponies.
Ruchliwością kompensowali mniejszą liczebność, a powtarzalne
karabiny, głównie Winchestery, dawały im przewagę w sile ognia 7.
Wkrótce Crook wprowadził do akcji wszystkich swoich 1300 ludzi.
Po godzinie sytuacja wydawała się opanowana. Szarże kawalerii
ustabilizowały ataki Indian, którzy zatrzymali się na wzgórzach od
zachodu, północnego zachodu i północy, skąd ostrzeliwali wojsko.
„Zebrawszy się na wzgórzach, Sjuksowie znowu stali się zuchwali
i bezczelni — zapisał Finerty. — Jeździli tam w kółko, wypinając w naszą
stronę niedelikatne części ciała i klepiąc się po nich”. Niektórzy
Szejenowie jadąc pędem przed pozycjami wojska i narażając się na
ogień, testowali swoją magiczną moc i odwagę. Czapla Białej Tarczy
sprawdziła się — nie trafiła go żadna kula, choć „trudno było sprawić,
żeby aż tylu żołnierzy strzelało do jednego”. Biały Ptak i Dzielny Wilk
przejechali również. Następni mieli już trudniej. Koń Kulawca został
zabity, ale Kulawiec popisał się tym, że jak nakazywał kodeks
wojownika, zdjął z nięgo uzdę, zanim nie pokuśtykał za osłonę.
Wyciągnął go wódz Dwa Księżyce. Wschód Słońca miał na głowie
wypchaną wydrę, lecz jego magia była słaba i dostał kulę w brzuch. Po
nim pojechał Wódz Daje Się Dostrzec. Jego koń został trafiony, a on
wylądował na nogach i zaczął uciekać, bo kilku Wron wystartowało ku
niemu. Jego siostra, Kobieta Ze Szlaku Cieląt, która obserwowała
popisy, konno rzuciła mu się na pomoc i wywiozła go. Dlatego bitwa
nad Rosebud przeszła do tradycji Szejenów jako „bitwa, w której
dziewczyna uratowała brata”. Sjuksowie pozazdrościli Szejenom
i popisywali się również, ale szło im gorzej. Niskiemu Psu się udało, ale
Jack Czerwona Chmura stracił konia i bojąc się padających kul, nie
zabrał uzdy i rzucił się do ucieczki. Popędziło za nim trzech Wron, ze
śmiechem chłoszcząc go pejczami. Na dodatek w ręce Wron wpadł
6 V a u g h n , op. cit., s. 69-70. Liczbę Indian różni widzowie oceniali na od 2 do 5 tysięcy.
7 Kpt. Nickerson za pośrednictwem prasy fachowej wezwał po bitwie firmę Winchester
Arms, aby wniosła przeciw Indianom sprawę sądową o naruszenie patentu, pisząc: „Mają
bardzo wiele Winchesterów, a ponieważ pracownicy agencji i kupcy uroczyście
zapewniają, że im ich nie dostarczają, należy wnioskować, iż Indianie sami je produkują.
Gdyby firma Winchester zdołała uzyskać wstępny zakaz posługiwania się przez Indian
tą bronią, byłaby to wielka przysługa dla naszych żołnierzy w następnej bitwie”.
zgubiony przez niego Winchester, prezent dla Czerwonej Chmury od
rządu USA, z wygrawerowaną dedykacją na znak przyjaźni.
Crook pozostawał pod wrażeniem, że obóz Indian musi być o kilka
mil w dół Rosebud. Kpt. Mills właśnie zaatakował, aby odrzucić Indian
ze wzgórza na północnym zachodzie, gdy otrzymał rozkaz zatrzymania
się i przegrupowania do marszu w dół wąwozu. Miał jechać tak szybko,
jak wytrzymają konie, nie zważając na ewentualne ataki ze wzgórz po
obu stronach, zdobyć obóz i utrzymać go, dopóki nie nadejdzie reszta
sił. Mills wyruszył, a dalej za nim pięć kompanii 2 pułku kawalerii kpt.
Noyesa. Na widok odchodzącego wojska Indianie rzucili się na
opuszczaną pozycję, mocno naciskając pozostałych na niej cywilów. Na
odsiecz przybył por. Bourke z plutonem kawalerii i Szoszonami oraz płk
Randall z Wronami, odrzucili Sjuksów, ale pogonili za nimi za daleko,
musieli się cofnąć i sprowokowali tym kolejny atak.
Crook zrozumiał, że nie uda mu się całym oddziałem pójść w dół
wąwozu, jeśli nie usunie Indian ze wzgórz, które umożliwiały ostrzał
z flanki i dawały podstawę wyjściową do ataku na jego skrzydło.
O 11.00 wysłał na wzgórza 3 kompanie piechoty i spróbował
skonsolidować rozproszoną kawalerię. Indianie uparcie mu to utrudniali,
atakując ludzi, opuszczających pozycje, i starając się uprowadzić konie.
Wycofujące się w stronę Crooka cztery kompanie 3 pułku kawalerii płk.
Royalla dostały się w okrążenie. Trzy przebiły się, ale kompania kpt.
Vrooma została. Żołnierze, którzy brali udział w wojnie secesyjnej,
mówili, że tak desperackiej walki nie widzieli w najzacieklejszych
bitwach. Dochodziło do starć wręcz — Indianie rzucali się na żołnierzy
i„strącali ich z koni włóczniami i nożami. Zabijali ich, a kilku odcięli
ręce w łokciu i unieśli je ze sobą”8. Z pomocą przyszedł kpt. Guy V.
Henry. Jego kompania przebiła się do Vrooma i oddział zaczął się
wycofywać wspólnie. Kpt. Henry jechał na końcu, cofając się tyłem
i uspokajając ludzi. Nagle jęknął, ale nie odwrócił się. Indianie cofnęli
się i kapitan zawrócił konia. Nie miał połowy twarzy — kula przeszła na
wylot przez oba policzki. Jego ludzie na ten widok stracili nerwy
i zaczęli uciekać. Kpt. Henry stracił przytomność i zsunął się z konia,
a obok niego padł ciężko ranny ordynans. Szejenowie i Sjuksowie na
wyścigi rzucili się zaliczać cios. Była to szansa wykazania się dla
Szoszonów i Wron. Sam Washakie poprowadził odsiecz, a za
nim Mnóstwo Ciosów. Nad ciałem kapitana rozegrała się jedna

8 B o u r k e , op. cit., s. 316.


z tych epickich walk, które przeszły do legendy Zachodu. Po
chwili zwiadowcy wrócili, przynosząc rannych kawalerzystów
i kilka skalpów.
Mimo to sytuacja nie wyglądała dobrze. Kompanie walczyły
w odosobnieniu. Wszędzie leżały zabite i ranne konie. Wystrzelano 25
tysięcy naboi. Nie było mowy o usunięciu Indian ze wzgórz—cofali się
przed atakiem i wracali, gdy wojsko się zatrzymywało. Z niczym takim
Crook nie zetknął się nigdy wśród Apacżów. Widząc, że nie uda się
wsparcie Millsa w ataku na Wieś, rozkazał Nickersonowi, aby go
zawrócił. W tym momencie jego koń został trafiony, a Crook wyleciał
z siodła i runął na,ziemię głową w dół, jak w wizji Siedzącego Byka,
Tymczasem Mills bez przeszkód posuwał się w dół Rosebud.
Przeszedł już 3 mile, gdy dogonił go Nickerson. Mills skręcił na
zachód i szerokim lukiem przedostał się na tyły Sjuksów, którzy
właśnie szykowali się do ataku od północy. Zaskoczeni Sjuksowie
wycofali się. Na całym polu Indianie znikli tak szybko, jak się
pojawili. Mieli dość. Jak mówili, byli zmęczeni i głodni, więc wrócili
do domu. Mills ścigał ich przez kilka mil, po czym zawrócił.
Była 14.30. Crook trzymał się jeszcze myśli, że obóz Indian jest
blisko. Chciał pojechać ku niemu z oddziałem, lecz Wrony odradzili
mu to w obawie zasadzki9 i zrezygnował. Miał 9 zabitych i 21
rannych10. Wrony stracili jednego zabitego i 6 rannych, a Szoszoni
jednego zabitego i 5 rannych. Jakie straty poniósł nieprzyjaciel, nie
wiadomo, ale Wrony zdobyli 10 skalpów, a Szoszoni 3. Oddział
zebrał się tam, gdzie biwakował rano, niezdolny do dalszej akcji, bez
amunicji, koni i obarczony rannymi.

9 Crook opisał w raporcie wąwóz Rosebud, który w najwęższym miejscu miał około
pół mili szerokości, jako „głęboki kanion”, a niektóre opracowania sugerują, że Szalony
Koń przygotował w nim zasadzkę, w którą wpadłby oddział Millsa, gdyby nie został
zawrócony. Nie ma przesłanek, aby tak sądzić. Indianie nie wciągali Millsa w zasadzkę,
jak to mieli w zwyczaju, kiedy ją organizowali, a nie mogli przewidzieć, że Crook
skieruje go w dół rzeki. Ponadto ze źródeł indiańskich wynika, że wszystkie siły Indian
były zaangażowane w walkę z Crookiem i nie było żadnej grupy, która oczekiwałaby
w zasadzce. Zaskoczenie Indian wyjściem Millsa na ich tyły potwierdza tezę, że o nim
nie wiedzieli.
10 Takie straty podał Crook w raporcie, ale były one wielokrotnie kwestionowane.
W swojej autobiografii Crook mówi o „ponad tuzinie zabitych i bardzo wielu rannych”
(op. cit., s. 195). Bourke podaje 10 zabitych, 4 zmarłych z ran i 43 rannych, a Mills
twierdzi, że sam Crook podał mu liczbę około 50 zabitych i rannych. Raporty dowódców
trzech kompanii 3 pułku kawalerii, które według Millsa poniosły największe straty,
zaginęły. Możliwe, że liczba zabitych była nawet dwukrotnie wyższa od podanej oficjalnie.
Kpt. Henry odzyskał przytomność pod opieką lekarzy. Jego
rana budziła grozę, a ponadto stracił wzrok (później odzyskał
go w jednym oku).
— To nic — rzekł z trudem. — Po to jesteśmy żołnierzami.
Nocny spoczynek zakłócały tylko zawodzenia Szoszonów, opłaku­
jących śmierć chłopca. Na drugi dzień rano pochowano zabitych, dla
zamaskowania miejsca rozpalono na nim ognisko, i ruszono w drogę
powrotną. Kolumna jeszcze nie znikła w oddali, kiedy pojawiła się
grupa Sjuksów, którzy nie uczestniczyli w bitwie, i rozkopała grób.
Sjuksowie oskalpowali zwłoki i zabrali koce, w które były owinięte.
Stojący Niedźwiedź dostrzegł u jednego z zabitych sygnet z błysz­
czącym białym kamieniem, więc zabrał go razem z palcem 11.
Po drodze Wrony odłączyli się i wrócili do wsi — nie było
bezpiecznie zostawiać ją teraz bez ochrony. Poza tym byli niezado­
woleni z kunktatorstwa Crooka, którego nazwali „wodzem squaw”.
Szoszoni także odeszli do rezerwatu. 19 czerwca oddział znalazł się
w bazie nad Goose Creek. „Ostatecznie mój oddział znacznie
zdezorganizował i odparł Indian — napisał Crook w raporcie do
Sheridana. Pozostaliśmy na polu na noc”. Był to jednak tylko gest.
Indianie wycofali się z poczuciem dobrze wykonanej roboty, a Crook
ich nie ścigał, przez co nawet to wątpliwe zwycięstwo pozbawił
znaczenia. Korespondenci nie oszczędzili generała i podali fakty,
które pominął w oficjalnych raportach. „W miarę jak poznajemy
szczegóły, sprawa okazuje się w najwyższym stopniu poniżająca
i haniebna. Pomysł, aby dwa pułki kawalerii amerykańskiej były
rozpędzone przez dzikusów i musiały się formować ponownie za
plecami zaprzyjaźnionych Indian, jest niewiarygodnie obraźliwy dla
dumy i honoru armii” — pisał „Daily Independent” w Helena.
21 czerwca wozy pod eskortą piechoty wyjechały do Fortu Fetterman
odwieźć rannych i przywieźć zaopatrzenie. Crook wezwał dodatkowo
5 kompanii piechoty oraz nowych zwiadowców i nie zamierzał się
ruszać, dopóki nie dostanie wsparcia. Nie wiadomo, dlaczego nie uznał
za stosowne poinformować Terry’ego, Gibbona czy Custera, że natrafił
na Indian w górnej części doliny Rosebud, stoczył z nimi walkę
i stwierdził, że są tak silni liczebnie, dobrze uzbrojeni i bojowi, że
poczuł się zmuszony do wycofania się i czekania na posiłki.

11 Stojący Niedźwiedź, w: W i 1 l e r t , op. cit., s. 175.


JEŚLI SZLAK PROWADZI KU LITTLE BIG HORN..

„FAR WEST", 21 CZERWCA

O 8.35 „Far West” przycumował naprzeciw ujścia Rosebud, przy


obozie Gibbona. Gibbon i Brisbin zameldowali się u Terry’ego na
pokładzie. O 9.30 parowiec odpłynął w stronę obozu 7 pułku
kawalerii, który od wczoraj znajdował się o 2 mile poniżej ujścia
Rosebud. Tam dołączył do nich Custer.
Podczas narady przeanalizowano okoliczności. Ze zwiadu mjr.
Reno wynikało, że obóz Indian liczy około 400 tipi, a więc około
800 wojowników. W porównaniu z siłami Custera i Gibbona nie były
to siły przeważające. Według informacji zebranych przez Custera
w Waszyngtonie, po doliczeniu sezonowych koczowników liczebność
nieprzyjaciela mogła osiągnąć tysiąc wojowników. Jak się wydaje,
uznano, że nie czyni to dużej różnicy. Prawdopodobnie oficerowie
byli przekonani, że Indianie będą unikać starcia z dużymi siłami,
skupili się bowiem na zapobieganiu ich ucieczce.
Największy problem stwarzało zlokalizowanie obozu. Miejsce,
w którym Reno widział 17 czerwca stary szlak, wiodący w górę
Rosebud, leżało w odległości 70 mil. Kawaleria potrzebowała co
najmniej dwóch dni na przejście takiej odległości. Gdyby wyruszyła
następnego dnia, byłaby tam 24 czerwca. Gdyby Indianie byli
w dolinie Rosebud 10 czerwca, to przesuwając obóz o 10 mil co
3 dni, 24 czerwca mogliby być o 50 mil dalej, a gdyby się spieszyli,
to i o 150 mii dalej. Gdzie mogli być, nikt nie wiedział. Mogli pójść
na południe, w górę Rosebud, potem w lewo, ku rzece Tongue, lub
w prawo, ku górnemu biegowi Little Big Horn, a następnie w góry
Big Horn albo ku jednemu z górnych dopływów Big Horn. Mogli
pójść na północ, w dół Tullock’s Creek, w którego dolinie zwiadowcy
Gibbona widzieli 16 czerwca dym. Mogli wreszcie pójść na zachód,
w dolinę Little Big Horn. Jeśli tak zrobili, to prawdopodobnie
skierowali się w górę Little Big Horn, w dole rzeki narażaliby się
bowiem na spotkanie z Wronami, których obozy znajdowały się
w tamtej okolicy1. Ostatecznie przyjęto, że najprawdopodobniej obóz
Sjuksów znajduje się w gómej części doliny Little Big Horn.
Podczas narady nie poświęcono większej uwagi kolumnie Crooka.
Wprawdzie Terry stwierdził z ubolewaniem, że gdyby miał od niego
informacje, mógłby planować ofensywę „inteligentniej”, ale nie
zrobił nic, aby te informacje uzyskać. Nie pomyślał na przykład, aby
wysłać kurierów do Crooka (choćby okrężną drogą wokół Powder),
jeśli on sam nie dawał znać o sobie.
W tej sytuacji jedynym sposobem odnalezienia Indian było wysłanie
odkrytym przez Reno szlakiem silnego oddziału kawalerii. Na wypadek,
gdyby Indianie zaczęli przed nim uciekać, potrzebny był drugi oddział,
który mógłby im zablokować drogę. Oddział ten, który mógł być mniej
mobilny i nie tak silny, musiałby w tym celu zająć z góry upatrzoną
pozycję i pozostawać na niej. Wobec licznych elementów niepewności
skoordynowanie w inny sposób działania dwóch kolumn, a zwłaszcza
planowanie jednoczesnego ataku z dwóch kierunków było niepodobień­
stwem. Terry ostatnio przekonał się o tym na własnej skórze.
Oddziałem pierwszym mógł być tylko 7 pułk kawalerii. Terry tym
razem pozostawił pułk w całości do dyspozycji Custera. Zaproponował
także, że dołączy do niego cztery kompanie 2 pułku kawalerii,
pozostawiając Gibbonowi tylko piechotę, i wzmocnił oddział zwia­
dowczy Custera o kilku jego zwiadowców. Custer podziękował za
dodatkowe kompanie —jak stwierdził, osłabiłoby to zbytnio Gibbona.
Przekazał mu także swoje Gatliugi — były bardziej przydatne
oddziałowi, który miał zablokować odwrót Indian, niż jego kawalerii.
Terry wciąż martwił się dymem w dolinie Tullock’s Creek.
„Stałem na pokładzie na dziobie — pisze Herendeen — kiedy wezwano
mnie do kabiny, w której generałowie Terry, Gibbon, Custer i Brisbin
przy stole odbywali radę wojenną. Terry pokazał mi mapę i poprosił
o informacje o okolicach Tullock’s Fork i Little Big Horn [...]
Bywałem tam i powiedziałem generałowi wszystko, co wiedziałem.
Custer wydawał się zadowolony i powiedział, że takiego jak ja
właśnie mu potrzeba, i chciałby, żebym z nim pojechał. Wyszedłem
znowu na pokład, a wkrótce potem gen. Gibbon wyszedł do mnie.
1 Ze względu na odejście większości wojowników do gen. Crooka obozy Wron
przeniosły się w bezpieczniejsze miejsce dalej na zachód, o czym uczestnicy narady
oczywiście nie wiedzieli.
Powiedział, że mogę się uważać za zatrudnionego u gen. Custera.
Spytałem go, jakie wynagrodzenie dostanę i co mam robić. Powie­
dział, że mam być zwiadowcą, a kiedy oddział Custera dojdzie do
źródeł Tullock’s Creek, mam pojechać w dół potoku z wiadomością
dla jego (Gibbona) oddziału. Była pewna rozmowa na temat mojego
wynagrodzenia [...] Gen. Brisbin wyszedł z kabiny i spytałem go,
gdzie jego kawaleria prawdopodobnie będzie podczas najbliższych
kilku dni, żebym mógł go znaleźć. Odpowiedział, że w okolicy ujścia
Little Big Horn 2.
Dowódca zwiadu Gibbona, por. Bradley, był załamany. „Wybrałem
— zanotował — 6 najlepszych ludzi i dołączyli do niego. Nasz
przewodnik, Mitch Boyer, także mu towarzyszy. Ja zostaję bez
przewodnika, a Custer dostaje jednego z najlepszych w tym kraju.
Wyraźnie dają mu wszystkie ułatwienia, aby jego pościg się udał” 3.
Gibbon nie miał iść daleko, toteż Terry uznał, że Custer bardziej
potrzebuje zwiadowców Wron, którzy znali okolice Little Big Horn
lepiej od Arikarów. Również w zaopatrzeniu odzwierciedlały się
różnice: Custer miał zabrać racje na 15 dni, czyli do 6 lipca.
Kawaleria, poruszająca się w tempie 30 mil dziennie, mogła więc
w tym czasie przebyć 450 mil. Gibbon zabrał racje na 6 dni, a więc
do 30 czerwca. Ponieważ zaopatrzenie miał mu przywieźć „Far
West”, znaczyło to, że nie mógł oddalić się od rzeki Big Horn.
„Żołnierze kolumny z Montany byli rozczarowani, że nie będą
obecni przy schwytaniu wielkiej wioski, ale gen. Terry miał dobre
powody, aby powierzyć zaszczyt jej zaatakowania gen. Custerowi.
Po pierwsze, Custer miał samą kawalerię i mógł ścigać [Indian],
gdyby próbowali uciec, kolumna Gibbona zaś składała się w połowie
z piechoty i zarówno podczas szybkiego marszu ku wiosce, jak
podczas pościgu za Indianami po walce, kawaleria i piechota gen.
Gibbona musiałyby się rozdzielić, co osłabiłoby siły całej kolumny.
Po drugie, kolumna gen. Custera była silniejsza liczebnie bd Gibbona,
a gen. Terry pragnął, aby silniejsza kolumna zadała cios Indianom” 4.
2 W. A. G rah a m, The Custer Myth i A. Source Book of Custeriana, Lincoln 1986,

s. 261. Herendeen został zaangażowany od 21 czerwca do 30 września z wynagrodzeniem


w wysokości 100 dolarów miesięcznie.
3 Cyt. wg G r a y , Centennial..., s. 143.

4 Brisbin, korespondencja dla nowojorskiego „Heralda”, 28 czerwca 1876. Nastroje,


pojawiające się w kolumnie Gibbona, oddaje fragment dziennika por. Bradleya:
„Rozumiemy, że jeśli Custer przybędzie pierwszy, wolno mu od razu atakować. Nie
mamy wielu nadziei, że będziemy przy zgonie, bo Custer niewątpliwie wyjdzie z siebie,
O 16.00 narada się skończyła. Custer wrócił do miejsca postoju pułku
i kazał zatrąbić Officer’s call. Zebranym oficerom zakomunikował, że
pułk wyrusza nazajutrz. Podział na skrzydła i bataliony został zniesiony,
a dowódcy kompanii mieli podlegać bezpośrednio dowódcy pułku
i osobiście odpowiadać za stan kompanii, a zwłaszcza za pasienie
i pojenie koni. Kompanie mjr. Reno miały uzupełnić zapasy, wyczerpa­
ne podczas zwiadu, z ładowni „Far West”. Pułk zabierał w jukach racje
sucharów, kawy i cukru na 15 dni, bekonu na 12 dni, oraz po 50 naboi
karabinowych na żołnierza. Custer zasugerował także, aby na mułach
zabrać dodatkową paszę. Każdy żołnierz miał wieźć na koniu 12 funtów
owsa i dwie podkowy, przednią i tylną, a w sakwach i pasach po 100
naboi do Springfieldów i 24 do Coltów.
Ppor. Lowe rozpłakał się, kiedy usłyszał, że razem z Gatlingami
pozostanie na „Far West”. Kpt. Moylan i por, Godfrey zwrócili
uwagę, że muły, które brały udział w zwiadzie mjr. Reno, są w złej
formie i mogą nie unieść dodatkowej paszy.
— Dobrze, panowie — rzekł „z niezwykłym naciskiem” Custer
— możecie zabierać tyle zapasów, ile chcecie. Ja tylko sugerowałem,
żeby zabrać więcej paszy, ale to wy odpowiadacie za wasze kompanie.
Pamiętajcie, że będziemy iść szlakiem 15 dni, chyba że ich złapiemy
wcześniej.
Odwrócił się i wchodząc do namiotu rzucił:
— Lepiej zabierzcie dużo soli. Może trzeba będzie jeść koninę.
Przed wieczorem Custer rozmawiał ze zwiadowcami. Herendeen
miał siodło, ale nie miał konia, więc Custer polecił, aby szer. Dennis
Lynch5 z kompanii F, któremu wkrótce miał upłynąć drugi pięcioletni
termin służby, oddał mu swego, a sam zaopiekował się jego bagażem.
„Samotny Charley” Reynolds miał paskudny czyrak na ręce i doktor
proponował mu, aby pozostał w bazie, ale odmówił. Barney Bravo
przyprowadził grupę wypożyczoną od Gibbona - oprócz Mitcha
Boyerą byli to wódz Żółta Połowa Twarzy oraz zwiadowcy Włochaty
Mokasyn, Biały Człowiek Go Ściga, Idzie Naprzód, Biały Łabędź

aby [...] zdobyć wszystkie laury dla siebie i swojego pułku”. Fragment ten jest cytowany
w wielu opracowaniach jako dowód nieokiełznanej żądzy sławy Custera. 2 ustaleń
narady wynika jednak, że kolumna Gibbona nigdy nie miała „być przy zgonie”, a opinia
Bradleya jest raczej świadectwem jego frustracji, która w ciągu kampanii się powiększała.
5 Lynch w wieku 16 lat zaciągnął się w 1864 r. do kawalerii Custera i brał udział w

bitwach pod Cedar Creek, Winchester, Shepherdstown i Yellow Tavern. W 7 pułku


kawalerii służył od 3 sierpnia 1866 r.
i najmłodszy z nich — 17-latek, którego imię brzmiało Kędzior, tak
samo, jak przezwisko Custera w latach wojny secesyjnej. Jak
powiedział Bravo, wszyscy słyszeli o Custerze, którego imię w ich
języku brzmiało Ichke Deikdagua — Gwiazda Poranna.
— Powiedz im, że moje imię może brzmieć również Szarżuje Na
Obóz — rzekł Custer. — Kiedy pobijemy Sjuksów, zdobędą dużo koni.
Wieczorem żołnierze pisali listy. Niektórzy rozporządzali mieniem.
Szer. Elihu Clear, znany pokerzysta (zdegradowany za hazard
podoficer), oddał por. Godfreyowi na przechowanie 320 dolarów.
Por. DeRudio pozostawił w depozycie pamiątkową szablę, którą jako
jedyny zabrał na kampanię, mimo niezadowolenia Custera i kpin
kolegów. Frederick Gerard pisał do swoich trzech córek, że nabył
w ich imieniu dwie działki w Bismarck oraz wykupił polisę
ubezpieczeniową na 1500 dolarów, a w razie jego śmierci mają się
podzielić po równo. Charley Reynolds, bardziej cichy niż zwykle,
rozdał swoje rzeczy zakłopotanym Arikarom. Por. Cooke poprosił
por. Gibsona o poświadczenie testamentu. Była to zwykła rzecz, ale
znany ze swoistego poczucia humoru Gibson roześmiał się:
— Co to, strach cię obleciał, Cookie? Boisz się dzikusów?
— Nie — odrzekł poważnie Cooke — ale czuję, że to będzie moja
ostatnia walka.
— Posłuchajcie starej baby — zachichotał ppor. Sturgis. — Byłeś
u wróżki?
Oficerowie dyskutowali z Custerem nad możliwym przebiegiem
kampanii. Rozmowa w pewnej chwili nabrała ostrzejszego tonu,
głównie za sprawą kpt. Benteena, który wyraził nadzieję, że w bitwie
dostanie lepsze wsparcie niż nad Washita. Sprowokowany Custer
wypomniał mu, że zabił wtedy chłopca — Benteen twierdził, że tylko
się bronił.
Mark Kellogg napisał 2000 słów dla „Heralda” i krótszy tekst dla
„Tribune”. „Kiedy dostaniecie ten list, będzie już po spotkaniu
i walce z czerwonymi diabłami, a z jakim rezultatem — zobaczymy.
Idę z Custerem i będę przy zgonie” — zakończył 6.
Boston Custer usiadł do pisania listu do matki. „Jutro odchodzi
poczta — pisał. — Nie mam żadnych nowin. Czuję się świetnie.
Armstrong bierze cały oddział i rusza na szlak Indian, z nadzieją, że
ich dogoni. Zapewnimy im dobrą rozrywkę [...] Autie Reed też idzie.
6 K n i g h t , Following the Indicts Wars. The Story of the Nevspaper Coirespondents
Among the Indian Campaigners, Norman 1960, s. 206.
Radził sobie nieźle i podoba mu się to. Nie chorował wcale [...] Jest
tam 800 Indian, a prawdopodobnie więcej. Ale mam nadzieję, że
kiedy wrócę, będę mógł powiedzieć, że wysłałem jednego albo
więcej do krainy szczęśliwych łowów [...] Do widzenia, Mamo. To
będzie prawdopodobnie ostatni list, jaki dostaniesz, zanim wrócimy 7.
Dr DeWolf pisał list do żony. „Nie znaleźliśmy dotąd Indian - ani
jednego. Myślę, że to jasne, że nie zobaczymy tego lata żadnych
Indian. Nasza bateria Gatlingów zraniła już trzech ludzi przez
wywrócenie się.
Custer czytał książkę, którą dała mu na drogę Libby. Była to
najnowsza powieść angielskiej autorki, piszącej pod pseudonimem
„Mrs. Alexander”, Jej najdroższy wróg. Niektórzy oficerowie, jak Tom
Custer i Calhoun, grali w pokera z oficerami 6 pułku piechoty na „Far
West”. Mitch Boyer usiadł z Krwawym Nożem i butelką whisky.
— Jeśli będzie tam Siedzący Byk, to będzie i Żółć — powiedział
Krwawy Nóż.
— Mieszkałem kiedyś w obozie Siedzącego Byka — rzekł Boyer.
— Znają mnie pod imieniem Kamizelka Z Cielęcej Skóry. Jeśli mnie
rozpoznają, może być ze mną koniec — ale ostatecznie rząd płaci mi
za to pięć dolarów dziennie...
Długo w noc słychać było jeszcze, jak wyrażają radość z wymarszu
z Custerem.

DOLINA ROSEBUD, 22-24 CZERWCA

22 czerwca rano adiutant kpt. Smith wręczył Custerowi pisemne


instrukcje, które brzmiały:
„Brygadier9 poleca, aby, gdy tylko pański pułk będzie gotowy do
wymarszu, ruszył pan w górę Rosebud w pościgu za Indianami,
których szlak został kilka dni temu odkryty przez mjr. Reno. Jest
oczywiście niemożliwością dać panu jakiekolwiek określone instrukcje
co do tego ruchu, a nawet gdyby nie było to niemożliwe, Dowódca
Departamentu pokłada zbyt wielkie nadzieje w pańskim zapale,
energii i zdolnościach, aby chcieć narzucać panu precyzyjne rozkazy,

7 M e r i n g t o n, op. cit., s. 306—307.


8 J. S. G r a y , Custer'x Last Campaign: Mitch Boyer and the Little Bighorn
Reconstructed, Lincoln 1991, s. 194.
9 Or. „The Brigadier General commanding”.
które mogłyby krępować pańskie działania, kiedy jest pan niemal
w kontakcie z nieprzyjacielem. Jednakże przedstawi on panu swoje
poglądy na to, jak powinien pan działać, i pragnie, aby stosował się
pan do nich, chyba że będzie pan widział wystarczające powody, by
od nich odstąpić. Sądzi on, że powinien pan podążać w górę
Rosebud, dopóki nie upewni się pan definitywnie co do kierunku,
w którym prowadzi wspomniany szlak. Jeśli zostanie stwierdzone, że
(jak się wydaje z niemal całkowitą pewnością, że zostanie stwier­
dzone) skręca on w kierunku Little Big Horn, uważa on, iż powinien
pan nadal podążać na południe, być może aż do źródeł Tongue,
a potem skręcić w kierunku Little Big Horn, jednakże nieustannie
rozpoznając swoją lewą stronę, aby zapobiec ewentualnej ucieczce
Indian na południe lub na południowy wschód po obejściu pańskiej
lewej flanki. Kolumna płk. Gibbona znajduje się teraz w marszu ku
ujściu Big Horn. Po osiągnięciu tego punktu przekroczy Yellowstone
i pójdzie w górę co najmniej do zbiegu Big i Little Horn (sic).
Oczywiście, jej przyszłe ruchy muszą być dyktowane przez pojawia­
jące się okoliczności, ale wyraża się nadzieję, że Indianie, jeśli są nad
Little Horn (sic), będą mogli zostać w takim stopniu okrążeni przez
dwie kolumny10, że ich ucieczka będzie niemożliwa.
Dowódca Departamentu pragnie, aby idąc w górę Rosebud zbadał
pan gruntownie górną część Tullock’s Creek i aby spróbował11 pan
wysłać zwiadowcę do kolumny płk. Gibbona z informacją o wynikach
badania. Dolna część tego potoku zostanie zbadana przez oddział
z kolumny płk. Gibbona. Parowiec zaopatrzeniowy zostanie skierowany
w górę Big Horn aż do wideł rzeki, jeśli okaże się ona żeglowna do tego
miejsca. Dowódca Departamentu, który będzie towarzyszył kolumnie
płk. Gibbona, pragnie także, aby zameldował się pan u niego tam nie
później niż po upływie okresu, na który pańscy żołnierze pobrali racje,
jeśli w tym czasie nie otrzyma pan dalszych rozkazów” 12.
Terry spodziewał się, że szlak skręci ku Little Big Horn gdzieś
w górnym biegu Rosebud. Uważał, że Custer powinien iść „być
może aż do źródeł Tongue”, sądził bowiem, że obóz Indian znajduje
się w górnej części doliny Little Big Horn. Nie był jednak tego
pewny, dlatego wydał obu kolumnom polecenie zbadania okolic
Tullock’s Creek, a Custerowi przypominał o wysyłaniu czujek na
lewą flankę. Gdyby kolumna Custera maszerowała z prędkością 30
10 Or. „inclosed by the two columns”.
11 Or. „endeavor”.
12 H u g h e s, op. cit., s. 23—24.
jnil dziennie, a kolumna Gibbona. z prędkością 20 mil dziennie, to
Gibbon znalazłby się u ujścia Little Big Horn po południu 26
czerwca, podczas gdy Custer byłby wtedy powyżej źródeł Rosebud.
Oba oddziały znajdowałyby się więc o ponad 100 mil od siebie
- jak widać, mowy nie było o jakimkolwiek ich,współdziałaniu.
Gibbon nie dostał żadnych poleceń, co ma robić po 26 czerwca,
oprócz „stosowania się do okoliczności”. Miał z nim być Terry
— potwierdza to, że nie miał żadnej koncepcji dalszego działania. Nie
zostało stwierdzone, czy kolumna Gibbona miałaby iść dalej w
górę Little Big Horn i spotkać się gdzieś z idącą w dół rzeki
kolumną Custera. Nie było jasne, jak ma wyglądać „okrążanie
Indian przez dwie kolumny”. Co miał robić Custer, jeśli „skręciwszy
w kierunku Little Big Horn” w górnej części doliny natrafi na obóz
Indian? Czy miał go zaatakować i zepchnąć w stronę oczekującego
na pozycji oddziału Gibbona, i jak miał to zrobić, aby Indianie
zechcieli iść 100 mil na północ, ä nie uciekli w innym kierunku?
Nie pomyślano o łączności, co implikowało, że Terry i Gibbon
nadal nie będą mieli wiadomości o Indianach (jak więc Gibbon miał
„stosować się do okoliczności?”). Konsekwencje mogły iść dalej;
zepchnięcie Indian przez Custera na nieświadomy tego oddział
Gibbona mogło być dla niego zgubne. Zamiar wysłania zwiadowcy
do Gibbona z informacją o wynikach rozpoznania Tullock’s Creek
był sensowny. Ale dlaczego zwiadowca nie miałby poinformować,
dokąd prowadzi szlak Indian, którym miał iść Custer? Może Terry
tylko nie wyraził się jasno, a może - sugeruje to słowo „spróbować”
— nie wierzył w możliwość przejścia kurierów przez tereny między obu
kolumnami. Jasne było jedno: Terry nie próbował wydawać
Custerowi rozkazów, jak majorowi Reno, lecz złożył całą od­
powiedzialność w jego ręce13. Wylewne pochlebstwa, jakimi ozdobił
swoją „instrukcję”, wskazują, że nie było mu wygodnie w roli
niekompetentnego dowódcy w polu. Custer jednak zetknięcia
z niekompetencją przełożonych się spodziewał, a odpowiedzialności
się nie bał; dowiódł tego niejeden raz.
Dokończył korespondencję dla „Heralda”. „Custer będzie szedł
szlakiem Indian — pisał — i ścigał ich tak długo i tak daleko, jak

13 Jak uważa W. W. Camp w: H a m m e r , op. cit., s. 263: „Terry był w równym


stopniu prawnikiem, jak i żołnierzem i zaprojektował ten rozkaz tak, aby w
wypadku, gdyby Indianie uciekli, Custer został obciążony za to odpowiedzialnością
niezależnie od tego, czy zaatakowałby ich, czy nie”.
końska i ludzka wytrzymałość zaprowadzą jego oddział. Custer nie
zabiera wozów ani namiotów, lecz zamierza żyć i podróżować jak
Indianie; w ten sposób jego oddział będzie mógł dojść wszędzie tam,
gdzie dojdą Indianie [...] Oddział Custera zabiera na jucznych
mułach racje na 15 dni. Custer doradził jednak oficerom, iż pożądane
byłoby zabranie większej ilości soli, ponieważ jeśli po upływie 15
dni oddział będzie nadal szedł tropem [Indian], nie zamierza wracać
z powodu braku racji żywnościowych, lecz będzie żywił ludzi
świeżym mięsem — dziczyzną, jeśli będzie dostępna, jucznymi
mułami, jeśli nie będzie niczego lepszego”14. Custer podjął wy­
zwanie i wyruszał, aby zrealizować cel kampanii — odnaleźć Indian
i zmusić do powrotu do rezerwatu. Nie zamierzał uznać dyrektywy
Terry’ego, w myśl której 6 lipca (po 15 dniach) miał zameldować się
na „Far West”, za obowiązującą w każdych okolicznościach.
Napisał jeszcze krótki list do Libby. „Mam tylko kilka chwil, bo
mam pełne ręce roboty. Nie martw się o mnie. Zdziwiłabyś się,
gdybyś wiedziała, jak pilnie przestrzegam Twoich instrukcji, bym
trzymał się blisko kolumny. Mam nadzieję przysłać Ci następną
pocztą dobre wieści. Jeśli odniesiemy sukces, zaraz wszyscy
wrócimy do Lincoln” 15.
O świcie 30 marynarzy z „Far West” wyładowało na brzeg zapasy,
a żołnierze zapakowali je na muły. Przed południem Terry, Gibbon
i Custer dokonali przeglądu 7 pułku. 566 kawalerzystów i 31
oficerów, którzy mieli wyruszyć na spotkanie Sjuksów, prezentowało
się dqbrze. Przeciętny wiek szeregowca wynosił 27 lat16 i był typowy
dla armii w okresie pokoju. Większość stanowili imigranci, głównie
Irlandczycy (było ich w pułku 32%) i Niemcy. Ich mundury ucierpiały
podczas miesiąca w polu, ale oni sami, opaleni i sprawniejsi
w obchodzeniu się z końmi, zaczęli już przypominać Indian fighters.
Nowi rekruci pozostali nad Powder; zmniejszało to liczebność pułku
o 20%, ale poprawiało proporcje doświadczenia (75% służyło dłużej niż
rok, a 27% ponad 5 lat) 17. Wprawdzie tylko około połowy żołnierzy
14 G r a y , Centennial, s. 146.
15 M e r i n g t o n, op. cit., s. 307.
16 Najmłodszy żołnierz, szer. Wright z kompanii C, miał 17 lat, a najstarszy,
podkuwacz Brandon z kompanii F, 45.
17 Niektóre źródła podają, że dla około 100 rekrutów brakowało koni i mieli otrzymać

je nad Powder, ale najwyraźniej ich nie dostali. Nie jest jasne, dlaczego nie zaopatrzono
pułku w dostateczną liczbę koni przed wymarszem (z drugiej strony, kolumna prowadziła
remudą koni) ani dlaczego nie wykorzystano czasu spędzonego w bazie na sprowadzenie
było nad Yellowstone w 1873 r. lub nad Washita w 1868 r., ale byli oni
przynajmniej obyci ze służbą. Ich nastroje wyraził Charles Windolph,
syn niemieckiego szewca: „Czułeś, że jesteś kimś, kiedy tak siedziałeś
na dobrym koniu, z karabinkiem tkwiącym w skórzanej tulei przy
siodle, z rewolwerem Colt „army” przypasanym przy biodrze i z setką
naboi w parcianym pasie i w sakwach. Byłeś kawalerzystą z Siódmego
Pułku. Byłeś częścią dumnego oddziału, który miał bojową reputację,
i byłeś gotowy do walki lub zabawy” 18.
W pułku brakowało 14 oficerów. Płk Samuel Davis Sturgis (tytularny
generał major) pozostał w biurze rekrutacyjnym na wschodzie. Mjr
Joseph B. Tilfórd był na urlopie, a mjr Lewis Merrill pełnił służbę szefa
sztabu Wystawy Stulecia w Filadelfii. Był to jeden z bardziej
doświadczonych oficerów, więc mimo animozji z okresu pobytu
w Waszyngtonie Custer wezwał go z powrotem do pułku, lecz wydany
przez Sheridana rozkaz odwołał prezydent Grant. W Filadelfii pozostał
także kpt. Michael V. Sheridan, który pełnił funkcję adiutanta swego
brata, gen. Philipa Sheridana. Trzej inni kapitanowie byli detaszowani
do innych zadań. Kwatermistrz pułku, por. Henry J. Nowlan, został
przydzielony do sztabu Terry’ego, trzej porucznicy byli detaszowani,
dwaj chorzy, a jeden na urlopie. Custer musiał poprzenosić oficerów
między kompaniami, a i tak zamiast po trzech było ich po dwóch.
Jedyny pozostały major, Marcus Alfred Reno, miał 44 lata.
Przed wojną secesyjną był oficerem dragonów na północnym
zachodzie. Podczas wojny doszedł do tytularnej rangi generała
brygady. Należał do sztabu pułku i dowodził prawym skrzydłem
(kompanie B, C, E, F, I, L). Lewym skrzydłem (kompanie A,
D, G, H, K, M) dowodził najstarszy z kapitanów, Frederick
William Benteen, tytularny pułkownik (za kampanię przeciw In­
dianom w 1867 r.), dowódca kompanii H. Miał 42 lata i był
wielkim indywidualistą. Z powodu wysokiej kompetencji cieszył
się podziwem żołnierzy i szacunkiem oficerów, lecz uczuć tych
nie odwzajemniał, odnosząc się do świata z sarkazmem i ironią.

lub zakup koni albo na przeszkolenie rekrutów w jeździe na mułach. Nie jest wykluczone,
że Custer uważał, iż żołnierze z kilkumiesięczną służbą (89 miało za sobą 6 miesięcy
szkolenia, a 62 dołączyło do pułku w maju) byliby dla pułku obciążeniem. Warto dodać,
że liczne opracowania błędnie wymieniają jako jedną z przyczyn klęski nad Little Big
Horn brak doświadczenia rekrutów, którzy faktycznie nie brali udziału w bitwie. Spośród
zwiadowców pozostał w bazie Bob Jackson.
18 Ch. W i n d o l p h , Fought with Custer, Lincoln 1987, s. 53.
Szczególną antypatią darzył Custera, a otaczający go rozgłos uważał
za niesmaczny.
Pozostali oficerowie stanowili dość barwną gromadę. Kpt. Thomas B.
Weir jako jedyny w pułku miał dyplom uniwersytecki. Podczas wojny
secesyjnej walczył na froncie zachodnim. Po wojnie mógł liczyć na
karierę w cywilu, lecz „wydawało mu się to nudne”, więc jako
porucznik (był tytularnym podpułkownikiem) zaciągnął się do Custera,
w którego sztabie służył pod koniec wojny. Nie miał rodziny i był silnie
związany uczuciowo z Custerem. Do jego wad należało pijaństwo. Nie
był w tym odosobniony — ostro pili również mjr Reno, kpt. French, kpt.
Moylan i ppor. Wallace, ale Elizabeth Custer, która darzyła Weira
sympatią, brała go często za cel „wykładów o potrzebie trzeźwości” 19.
Kpt. Thomas Custer, młodszy o 6 lat brat G. A. Custera, również
służył pod jego komendą podczas wojny. Zdobył dwa sztandary
konfederatów, a za męstwo został—jako jeden z niewielu — dwukrot­
nie odznaczony Medalem Honoru. Był dwukrotnie ranny — podczas
wojny secesyjnej i nad Washita. Z rodziną Custera związany był
także por. James Calhoun, mąż jego siostry Margaret. Kpt. Myles
Moylan zawdzięczał wiele Custerowi — to głównie dzięki jego
zaufaniu mógł (jako jedyny w pułku) awansować od szeregowca do
stopnia oficerskiego.
Por. Edward Gustave Mathey urodził się we Francji, a podczas wojny
służył w piechocie. Znany był pod przezwiskiem „Bibie Thumper”,
ponieważ studiował w seminarium duchownym i umiejętnie miotał
bluźnierstwa. Z piechoty wywodzili się również kpt. Thomas M.
McDougall (w czasie wojny służył w 10 pułku ochotników pochodzenia
afrykańskiego z Luizjany) i ppor. J. J. Crittenden, który był oficerem 22
pułku piechoty i poprosił o przeniesienie na czas kampanii do 7 pułku
kawalerii. Adiutant pułku, por. William Winer Cooke, szybkobiegacz
i najlepszy w pułku strzelec, pochodził z Kanady i z tego względu, jak
również z powodu ogromnych bokobrodów w stylu angielskim,
nazywany był „Queen’s Own”. Por. Donald McIntosh był w połowie
Szkotem, a w połowie Indianinem. Por. Henry Nowlan urodził się na
Korfu, ukończył Królewską Akademię Wojskową w Sandhurst i brał
udział w wojnie krymskiej, walcząc między innymi pod Sewastopolem.
Irlandczyk, kpt. Myles Keogh, z powodu doświadczenia zdobytego
za granicą przezywany był żołnierzem fortuny, choć faktycznie był
19 A. R o b e r t s , A Summer on the Plains, 1870: From the Diary of... , Mattituck
1983, s. 56. Stronili od whisky kpt. Benteen, kpt. McDougall i porucznicy Godfrey,
Edgerly, Hare, Nowlan i DeRudio.
daleki od awantumictwa; przez dwa lata był podporucznikiem
papieskich żuawów. Por. Charles DeRudio (Carlo di Rudio) re­
prezentował znany na zachodzie typ „siwowłosego porucznika”.
Miał 43 lata, a awansował do tego stopnia dopiero przed pół
rokiem. Pochodził z włoskiego rodu szlacheckiego20, walczył
w wojnie secesyjnej, a w 1870 r. jako dowódca kompanii 7 pułku
kawalerii wyróżnił się w Kansas w obronie osadników przed
napadami i kradzieżami bydła ze strony Indian (osadnicy ofiarowali
mu list dziękczynny, a kompania - oprawioną w złoto szablę,
co spotkało się z niechętną reakcją Custera, który widział w tym
naruszenie dyscypliny). W życiorysie miał niezwykły epizod:
w 1858 r. uczestniczył w zamachu bombowym anarchisty Orsiniego
na cesarza Napoleona III. Schwytanego, ocaliła przed gilotyną
interwencja jego żony (i związanych z nią angielskich czartystów)
u cesarzowej Eugenii.
Większość młodszych oficerów zaczęła karierę po wojnie secesyjnej.
Najmłodszy, ppor. James G. Sturgis, syn płk. Sturgisa, ukończył West
Point w 1875 r. Z dwudziestu ośmiu oficerów dziewięciu (ppłk Custer,
kapitanowie Benteen, Custer, Yates, Moylan i Weir, porucznicy Cooke,
Godfrey i Mathey) brało udział w bitwie nad Washita. Czterech (kpt.
French, porucznicy Vamum, Calhoun i McIntosh) było nad Yellowstone
w 1873 r. Piętnastu jeszcze nigdy nie wąchało prochu.
Arikarowie jeździli konno dokoła, wznosząc w górę „długie Tomy”
i śpiewając pieśń śmierci. Kiedy pułk sformował się do marszu, zajęli
miejsce za Custerem. To był jedyny biały wódz, do którego mieli
nieograniczone zaufanie — mógłby być rzeczywiście ich wodzem.
„Custer chciał, byśmy śpiewali nasze pieśni śmierci—wspomina Uderza
Niedźwiedzia — znaleziono bowiem szlak Dakotów i wkrótce stoczymy
walkę. Custer miał serce Indianina. Jeśli kiedykolwiek pominęliśmy coś
w naszych ceremoniach, zawsze nam o tym przypominał” 21.
Terry wszedł do namiotu Custera, który czynił ostatnie przy­
gotowania.
— Custer, nie wiem, co mam panu na koniec powiedzieć — zaczął
niepewnie.
— Proszę mówić, cokolwiek ma pan do powiedzenia — odrzekł
Custer.
20 „Pokazywał mi rodzinny dokument na pergaminie z 1680 r.”, pisze W. Camp

( H a m m e r , op. cit., s. 82).


21 G r a h a m , op. cit., s . 3 0 .
- Niech pan kieruje się własną oceną sytuacji, a po znalezieniu
szlaku robi to, co uważa za najlepsze. Ale cokolwiek pan zrobi,
Custer, niech pan nie zostawia rannych.
Custer nie odpowiedział, a Terry zamilkł 22.
O 12.00 trąbki zagrały sygnał „naprzód”. Forward... ho!
Pułk wymaszerował kompaniami w szyku czwórkowym. Za każdą
kompanią szły jej juczne muły. Terry stał z boku i oddając oficerom
saluty, pozdrawiał każdego miłym słowem. Oddział przeszedł 2 mile
w górę Yellowstone do ujścia Rosebud, przekroczył ją i skręcił
w dolinę. Wojsko szło po zachodnim brzegu, na czele jechali Custer
z Boyerem23, a zwiadowcy, podzieleni na dwie grupy pod wodzą
sierż. Krótkoogoniastego Byka i Uderza Dwóch, szli w przedzie i na
flankach po obu stronach rzeki. O 16.00, po przejściu 10 mil w górę
Rosebud, zatrzymano się na biwak. Organizacja transportu nie zdała
egzaminu, muły wlokły się, rozchodziły, zrzucały juki i ogólnie
przeszkadzały. Custer polecił sformować tabory i powierzył je pod
komendę por. Matheya, który codziennie po marszu miał meldować,
jak sprawni są pakowacze poszczególnych kompanii. „Prawdopodob­
nie gdyby musiał wydzielić kompanie do jakiegoś zadania, które
wymagałoby szybkiego marszu, wybrałby te, których pakowacze
mieliby najlepsze notowania” — przypuszcza Godfrey24. O zachodzie
słońca trąbka wezwała na „zbiórkę oficerów”. Oficerowie gromadzili
się wokół Custera, siadając grupkami na ziemi. Konferencja zaczęła
się od rutynowego ustalenia spraw porządkowych. Stajenni mieli budzić
kompanie o 3.00, wymarsz miał następować o 5.00. Przemarsze dzienne
miały być z początku krótkie i stopniowo wydłużane. Jak zknotował
Godfrey, „krótkie marsze” oznaczały 25-30 mil dziennie. Sygnały na
trąbce miały być grane tylko w razie alarmu. Custer zastrzegł do swojej
decyzji godziny wymarszu i postoju, pozostałe sprawy (dotyczące
pojenia i pasienia koni, organizacji biwaku itp.) pozostawiając w gestii
dowódców kompanii. Podkreślał przy tym, jak polega na ich osądzie,
odpowiedzialności i lojalności. Zwrócił uwagę na konieczność utrzymy-
22 Dialog ten jest oparty na dokumencie znanym jako „affidavit Mary Adams”
(kucharki Custera). Przez pewien czas był on kwestionowany, jednak najnowsze badania
potwierdziły jego autentyczność. Por. G r a h a m , op. cit., s. 280, U t l e y , Cavalier...
s. 195.
23 Krwawy Nóż rano leczył niedyspozycję „klinem” i dołączył dopiero wieczorem.
Custer potraktował go wyrozumiale, co wskazuje, że dokładał starań, aby (jak później
powiedział) „uczynić wyprawę tak przyjemną, jak to było możliwe”.
24 G r a h a m , op. cit., s. 134.
wama zwartego szyku kolumny, tak aby wszystkie kompanie pozosta­
wały w odległości pozwalającej na wzajemne wspieranie się i nie
wychodziły przed zwiadowców ani nie pozostawały w tyle. Było to
mniej więcej to, czego zgromadzeni oczekiwali.
Custer nieoczekiwanie wdał się w dłuższą przemowę. Oświadczył,
że pułk może spotkać tysiąc, a może i więcej wojowników.
— Generał Terry proponował, aby poszedł z nami batalion 2 pułku
kawalerii - mówił. - Podziękowałem mu... Chciałem uniknąć zawiści
i tarć. Póki jesteśmy sami, możemy działać harmonijnie. Nasz 7 pułk
może pobić każdą siłę, jaką Indianie zdołają zgromadzić. Jeśli my
nie zdołamy, to żaden pułk nie zdoła. A gdyby Indianie mieli nas
pobić, to znaczy, że pobiliby również o wiele większe siły i jeden
dodatkowy batalion nie uratowałby nas od klęski. Gatlingi mogłyby
się przydać w walce, ale równie dobrze mogłyby stać się utrudnieniem
manewru w krytycznej chwili. Poza tym w marszu ich gorsze konie
pociągowe nie nadążałyby za naszą kolumną. Nie wiadomo, przez
jaki teren przyjdzie nam iść. Właśnie dlatego nie zabraliśmy wozów,
tylko juczne muły, a i z nimi mamy dosyć kłopotów... Oszczędzajcie
racje i siły, oszczędzajcie muły i amunicję, bo być może będziemy
w marszu o wiele dłużej niż 15 dni. Mam zamiar iść tym szlakiem,
dopóki nie dostaniemy tych Indian, choćbyśmy mieli dojść do
agencji nad Missouri albo do Nebraski.
Custer mówił prawie pół godziny.
— Moim zamiarem jest odniesienie sukcesu i uczynienie tej
wyprawy tak przyjemną, jak to możliwe, toteż będę traktował
każdego jak najbardziej fair. Chętnie wysłucham wszystkich sugestii
i proszę panów oficerów o zwracanie się do mnie z nimi w każdej
chwili. Czy teraz są jakieś propozycje? — zakończył 25.
Oficerowie spojrzeli po sobie. To było coś nowego i dziwnego.
Custer dostrzegł ich reakcję.
— Mam na myśli, że chętnie wysłucham wszystkich sugestii od
każdego oficera, jeśli zostaną wyrażone we właściwy sposób. Nie
znaczy to, że pozwolę na szemrania. Wszystkie rozkazy mają być
ściśle wykonywane, nie tylko moje, lecz wszystkie rozkazy, wyda­
wane podwładnym przez przełożonych.
— Kogo pan ma konkretnie na myśli, generale? — nie wytrzymał
kpt. Benteen. — Czy pan słyszał, abym ja krytykował coś lub szemrał?
25 Wypowiedź Custera oparta jest na relacjach Wallace’a, Edgerly’ego, Godfreya i
Gibsona.
— Pułkowniku Benteen — rzekł Custer zmęczonym głosem — dla
pańskiej informacji oświadczam, że żadna z moich uwag nie była
skierowana przeciwko panu.
Być może Custer chciał tylko w interesie dobrej współpracy
zapobiec kolejnemu jałowemu sporowi, ale prośba o sugestie oraz
taka reakcja zwykle „dominującego i pewnego siebie” dowódcy
wywołała u niektórych oficerów „dziwne uczucie depresji”26. Po
zakończeniu narady ppor. Wallace, który z powodu swej szkockiej
krwi bywał skłonny do przeczuć, zauważył po długim milczeniu:
— Godfrey, myślę, że generał Custer zostanie zabity.
— Dlaczego? — spytał zaskoczony Godfrey. — Czemu tak myślisz?
— Nigdy nie słyszałem, żeby mówił w taki sposób.
Depresja jednak szybko minęła. Reno, Calhoun, Moylan, Weir,
Smith, Gibson, Crittenden, Porter i dr Lord zgromadzili się u Edger­
ly’ego, który zabrał płachtę namiotową, i „śpiewali przez około
godziny. Calhoun powiedział, że żona przysłała mu wielkie ciasto
i że na drugi dzień po walce da po kawałku wszystkim oficerom” 27.
Smith i Gibson powtórzyli swój dialog, który inni znali już
na pamięć.
— Co będzie z naszą umową, Algy? - spytał Gibson.
— Pamiętam, Gib — odparł Smith. — Jeśli mnie zabiją, odziedziczysz
moją złotą dewizkę do zegarka w kształcie konia, a jeśli ciebie
zabiją, ja dostanę twój sygnet z krwawnikiem.
— A jeśli zabiją was obu, kto zabierze łupy? — zadał ktoś rytualne
pytanie, ale odpowiedź utonęła w śmiechu.
Por. Godfrey poszedł do swojej kompanii i wydał rozkazy dotyczące
„cichej” pobudki. W razie nocnego ataku stajenni, pakowacze i kucha­
rze mieli pilnować koni i mułów i uspokajać je, a pozostali, z bronią
i wyposażeniem, powinni zgromadzić się w umówionym miejscu
zbiórki i czekać. Nikomu nie wolno było strzelać bez rozkazu. Godfrey
przeszedł wśród zwierząt, by się upewnić, że są bezpieczne, i skierował
się ku ognisku, przy którym siedzieli Mitch Boyer, Krwawy Nóż,
Arikarowie i Wrony. Godfrey przez chwilę przyglądał się, jak
rozmawiają językiem znaków.
— Walczył już pan kiedyś ze Sjuksami? — spytał Boyer. Godfrey
przytaknął.
— No, a ilu spodziewa się pan spotkać teraz?
— Mówią, że możemy ich znaleźć od tysiąca do tysiąca pięciuset
— odrzekł porucznik.

26 Gibson, cyt. w: F o u g e r a , With Custer's Cavalvy, Lincoln 1986, s. 267.


27 Edgerly, cyt. w: G r a y , Centennial..., s. 154.
— I myśli pan, że możemy pobić tylu? — nie ustawał Boyer.
— O tak, myślę, że tak.
Boyer przetłumaczył ten dialog, odwrócił się znów ku Godfreyowi
i rzekł z naciskiem:
— Ja panu mówię, że będziemy mieli cholernie wielką walkę.
23 czerwca pułk wymaszerował o 5.00. Custer powiadomił kpt.
Benteena, że ponieważ muły jego kompanii znajdują się wśród trzech
najgorzej dających się prowadzić, ma objąć komendę nad trzema
kompaniami i iść za taborami, pilnując porządku. W ciągu pierwszych
trzech godzin pułk pięciokrotnie przekraczał wijącą się Rosebud, a—jak
pisze Benteen — trzeba było półtorej godziny, aby przeprawić tabory
i sformować je na drugim brzegu28. Po 7 milach tabory rozciągnęły się
na długość 2 mil i Benteen zaczął się obawiać, że pogubi muły, umieścił
więc na sposób kowbojski jedną kompanię na czele kolumny mułów,
drugą na prawym skrzydle, a trzecią z tyłu, co ułatwiło kontrolę.
Teren stał się trudniejszy, falisty i pełen głębokich rozpadlin.
Kolumna szła niekiedy wąskimi ścieżkami. W pewnej chwili muł
z kompanii C, imieniem Bamum, potknął się i stoczył ze wzgórza.
„Na grzbiecie miał dwie skrzynki amunicji. Patrzyliśmy, jak się
turla, i zastanawialiśmy się, ile z niego zostanie, jeśli amunicja
wybuchnie. Jednakże, wbrew oczekiwaniom, na dole pozbierał się
i z obiema skrzynkami wspiął się znów na wzgórze i zajął miejsce
w linii, jakby nic się nie stało [...] Kiedy szer. Bennett jechał nad
głębokim i skalistym wąwozem, jego koń stanął, podniósł tylną nogę
i zaczął drapać się w ucho. Bennett popatrzył bezradnie najpierw
w głąb wąwozu, a potem na śmiejących się kolegów” 29.
— Jeśli szybko skończymy, to zdążymy jeszcze na Wystawę do
Filadelfii — odezwał się ktoś.
— Jasne! — zawołał inny przy wtórze śmiechu. — I zabierzemy
z sobą Siedzącego Byka!
Na wschodnim brzegu rzeki pułk odnalazł szlak i obozowisko,
które wykrył por. Bradley, a o kilka mil dalej jeszcze dwa. Zwiadowcy
byli zgodni, że Indianie przebywali tu dawno temu i było ich bardzo
wielu. Ślady tipi były widoczne wszędzie, a trawa została wyjedzona
do gołej ziemi.
Po przejściu 33 mil o 16.30 pułk zatrzymał się nad Beaver Creek.
Woda była silnie alkaliczna, lecz wokół było dużo trawy. Tabory
28 G r a h a m , op. cit., s. 178.
29 T h o m p s o n , op. cit., s. 91-92.
dołączyły dopiero o zmierzchu. Benteen poprosił adiutanta Cooke’a
o wytłumaczenie Custerowi, dlaczego zmienił jego rozkazy i (zgodnie
z życzeniem) zasugerowanie, aby zorganizować eskortę taborów tak,
jak on to zrobił. Cooke odmówił i Benteen, mimo że obawiał się
nowej scysji, musiał z Custerem rozmawiać sam. Dowódca jednak
podziękował mu i zapowiedział, że skorzysta z jego rady.
Custer trzymał się ustaleń konferencji sprzed dwóch dni. W ciągu
półtora dnia przeszedł 45 mil szlakiem Indian odkrytym przez Reno
i nie wykrył nowych oznak obecności Indian. Nocą zwiadowcy
Wrony wyjechali na rekonesans.
24 czerwca, słonecznym świtem pułk znowu wyruszył o 5.00.
Szlak wyryty przez drągi do tipi był szeroki i wyraźny. Custer
oczekiwał, że tego dnia dojdzie w okolice Tullock’s Creek i zawia­
domił Herendeena, że ma zamiar wysłać go wraz z „Samotnym
Charleyem” Reynoldsem, aby zbadali dolinę potoku aż do źródeł.
Po godzinie z przeciwka nadjechali Wrony. Znaleźli świeże tropy
koni i nowsze ślady bytności obozu Indian. Około 11.00 pułk dotarł do
obozowiska. Pośrodku stała zbudowana z drągów konstrukcja namiotu
do tańca słońca. Wewnątrz, na jednym ze słupów, zwiadowcy znaleźli
skalp białego człowieka. Herendeen rozpoznał go jako skalp szer.
Stokera, jednego z trzech ludzi Gibbona, zabitych 23 maja. Wszędzie
były widoczne pozostałości magicznych obrzędów. Na wygładzonym
piasku widniały rysunki — zwiadowcy Dakotowie wywnioskowali
z nich, że nieprzyjaciel wie o zbliżaniu się wojska. W jednym
z szałasów-łaźni Arikarowie znaleźli rysunki na pryzmie piasku,
przedstawiające — jak sądzili — żołnierzy Custera po jednej stronie,
a Dakotów po drugiej, pomiędzy którymi leżeli zabici, zwróceni
głowami ku Dakotom. Pośrodku innego szałasu leżały w rzędzie trzy
kamienie, pomalowane na czerwono. „Znaczyło to, że Dakotowie byli
pewni zwycięstwa”. W dodatku niedaleko znaleźli osobliwe rysunki
wyryte w piaskowcu, przedstawiające walczące bizony, których nie
potrafili wyjaśnić. „Arikarowie zrozumieli, że znaczy to, iż magia
Dakotów jest dla nich za silna i zostaną przez Dakotów pobici”30. Nikt
z nich nie pomyślał jednak o odwrocie.

30 Czerwona Gwiazda, w: G r a h a m , op. cit., s. 30. Magiczne znaki upamiętniały


wizję Siedzącego Byka, która dotyczyła bitwy nad Rosebud. Niezrozumiałe rysunki na
skale nie zostały wyryte przez Sjuksów, lecz pochodziły z czasów dużo wcześniejszych.
Arikarowie z Rozdwojonym Rogiem i Młodym Sokołem byli w tym miejscu już 17
czerwca podczas zwiadu Reno. Nie wspominali o znakach, co wskazuje, że nie badali
wtedy dokładnie terenu.
Postój trwał pół godziny. Custer zarządził zbiórkę oficerów
i zmienił szyk; z dwiema kompaniami zajął miejsce na czele, a reszta
pułku miała iść za nim w odległości pół mili, w dwóch równoległych
kolumnach, aby zmniejszyć ilość podnoszonego kurzu. Wysunął
flankierów na większą odległość, aby zważali,. czy szlaki nie
rozdzielają się, a wszystkich zwiadowców — w tym samym celu
— skierował wachlarzem do przodu.
Gdy odprawa się kończyła, nagły podmuch wiatru przewrócił
sztandar Custera, który był drzewcem wbity w ziemię. Por. Godfrey
podniósł go, lecz sztandar znowu upadł, więc oparł go o krzak.
— Zły omen — mruknął Wallace. — Upadł do tyłu. To wróży klęskę...
Dalej pułk szedł powoli i ostrożnie — w ciągu dwóch godzin
przebyto 12 mil. Szlak Indian nie był już tak zwarty i wyraźny. Cała
dolina była zryta niezliczonymi śladami kopyt i ciągniętych drągów
do tipi i trudno z nich było coś wywnioskować. Widać jednak było
liczne świeże tropy. O 13.00 przekroczono dopływ Rosebud, Błotnisty
Potok, i Custer zarządził postój. Zaczął się obawiać, że po odprawieniu
tańca słońca wielki obóz rozproszył się, a małe obozy wyruszyły
w różnych kierunkach. Jakby na potwierdzenie tego Herendeen
znalazł trop wiodący w górę Błotnistego Potoku. Custer wysłał do
przodu Wrony, aby sprawdzili, czy jakieś szlaki nie prowadzą
w lewo. Mieli zwrócić uwagę na okolice Tullock’s Creek, meldować,
gdyby coś wykryli, i wrócić przed zachodem słońca. Ppor. Vamuma
z Arikarami Custer wysłał w dolinę Błotnistego Potoku.
Postój trwał 4 godziny. Vamum wrócił po dwóch godzinach
i zameldował, że z doliny Błotnistego Potoku obóz powrócił w dolinę
Rosebud i że im dalej iść, tym świeższe stają się tropy. O 16.00
nadjechali kurierzy od Wron z wiadomością, że o 12 mil dalej znaleźli
świeże obozowisko nad następnym dopływem Rosebud, zwanym Davis
Creek. Pułk podjął marsz o 17.00 i minął kilka wielkich obozowisk.
Wydawało się, że zostały opuszczone niedawno. Custer wysłał więcej
flankierów na prawo i lewo, aby, jak powiedział, ani jedno tipi nie
odłączyło się bez jego wiedzy od głównego szlaku. Nikt, z wyjątkiem
być może zwiadowców, nie zorientował się, że Indianie nie rozdzielali
się, lecz łączyli, a nowsze tropy pozostawili sezonowi koczownicy,
którzy dołączali do obozu.
O 19.45 pułk po przejściu 28 mil stanął na biwaku w cieniu
urwiska, aby w miarę możności się ukryć31. Custer trzymał się
harmonogramu - w ciągu dwóch i pół dnia przeszedł 73 mile. Było
ciepło i sucho, marsz był spokojny i nie męczył ludzi ani zwierząt.
Wieczorem Custer usiadł przy ognisku Arikarów.
— Co sądzicie o meldunku Wron? - spytał. - Mówią, że
są tam wielkie obozy Sjuksów. Jak myślicie, jak to się dla
nas wszystkich skończy?
W odpowiedzi Zadźgał wstał i zaczął skakać wokół ogniska,
udając, że unika kul.
— Pokazałem Custerowi, jak my walczymy — rzekł za pośrednic­
twem Gerarda. — Żołnierze stoją jak cel, a Sjuksowie skaczą, więc
trudno ich trafić. Ale oni wystrzelają żołnierzy łatwo.
— Znam was —odrzekł dyplomatyczni« Custer—jesteście zaprawdę
jak kojoty32, umiecie się ukryć, podkraść się i wziąć wroga z za­
skoczenia. Dlatego nie będziecie walczyć razem z żołnierzami.
Macie tylko odebrać Sjuksom wiele koni.
Arikarowie przyjęli to z zadowoleniem. Custer wyciągnął ku nim ręce.
— Ja również cieszę się, że widzę tyle dobrze znanych mi twarzy.
Niektórzy z was byli ze mną na jednej lub dwóch wyprawach. Jeśli
zwyciężymy, to kiedy wrócimy do domu, Krwawy Nóż, Krótko-
ogoniasty Byk, Żołnierz, Uderza Dwóch i Zadźgał będą dumni, że za
nimi idą na paradzie młodzieńcy, którzy wykazali się męstwem. Jeśli
odniesiemy sukces, to po powrocie mój brat Krwawy Nóż i ja
będziemy reprezentować was w Waszyngtonie, a może zabierzemy
was osobiście do Waszyngtonu...33
O 21.00 Wrony wrócili i powiadomili Custera, że Indianie skręcili
w dolinę Davis Creek i skierowali się na łańcuch wzgórz Chetish
Mountains między Rosebud a Little Big Horn. Wiódł tamtędy
regularny szlak do doliny tej rzeki. Dla pewności Wrony zbadali
górny bieg Tullock’s Creek, nie znajdując śladów. Wjechali na
wzgórza, ale było już zbyt ciemno, by można było stwierdzić, czy

31 Wieczorem 24 czerwca Custer poprosił Matheya o raport, z taborami której


kompanii było najwięcej kłopotów. Mathey odrzekł, że „wszyscy starali się jak mogli,
ale gdyby musiał porównywać, to wymieniłby tabory kompanii G i H. McIntosh przyjął
krytykę z humorem, ale Benteen rozzłościł się” ( H a m m e r , op. cit., s. 78-79).
32 W indiańskiej symbolice kojot jest zwierzęciem odznaczającym się mądrością
i sprytem.
33 Czerwona Gwiazda, tamże, s. 31. Wypowiedź ta bywa przedstawiana jako dowód

ambicji Custera zostania prezydentem (przy takiej interpretacji należy przyjąć, że


Krwawy Nóż miałby zostać wiceprezydentem), lecz przytoczone stówa jednoznacznie
wskazują, że Custer obiecywał Arikarom w nagrodę spełnienie marzenia każdego
Indianina — wycieczkę do Waszyngtonu.
w dolinie Little Big Horn jest obóz Sjuksów. Niedaleko znali punkt
obserwacyjny, zwany Wronie Gniazdo, z którego widać było okolicę
na wiele mil; o świcie, gdy Indianie rozpalą ogniska, dymy wskażą
miejsce, gdzie znajduje się ich obóz. Custer rozkazał ppor. Vamumowi
pójść z grupą zwiadowców na ten punkt i poinformować go przez
kuriera zaraz, gdy coś zobaczy. Vamum zabrał Boyera z 4 Wronami
i Reynoldsa z 6 Ankarami i wyruszył.
Nadeszła chwila, w której Custer musiał, jak wymagała instrukcja,
podjąć decyzję. Mógł pokierować się sugestią Terry’ego i iść jeszcze
przez dwa dni dalej, do źródeł Tongue, zawrócić i podejść do obozu
Sjuksów doliną od południa. Gdyby obóz był w dolinie i pozostawał
w tym samym miejscu, to w ten sposób pułk doszedłby doń 28
czerwca. Custer mógł również od razu, pod osłoną ciemności pójść
szlakiem Indian w stronę Little Big Horn, ukryć pułk w jednym
z wąwozów, którymi były gęsto pocięte Chetish Mountains, wykorzys­
tać następny dzień na zlokalizowanie obozu i zbadanie przez
zwiadowców terenu, po czym następnej nocy podejść i o świcie
niespodzianie zaatakować. W tej wersji atak nastąpiłby 26 czerwca,
w dniu, kiedy Gibbon po południu miał znaleźć się na pozycji,
blokującej dolinę Little Big Horn.
Sugestia Terry’ego opierała się jednak na przypuszczeniu, że obóz
Indian znajduje się w górnej części doliny Little Big Horn. Teraz zaś,
kiedy ze świeżych śladów wynikało, że obóz jest w jej dolnej części,
oddalanie się od niego byłoby ryzykowne. Oznaczałoby to, że Custer
straci trop, będący jedynym kontaktem z nieprzyjacielem. Do 28
czerwca obóz mógł odejść albo rozejść się. Mógł zawrócić tym
samym szlakiem w dolinę Rosebud albo pójść w dół rzeki i zaatako­
wać Gibbona. Podczas marszu pułk mógł zostać wykryty, zaalar­
mowany obóz mógł się rozproszyć i uciec, a wtedy cała kampania
nie dałaby efektu. Nie wiadomo było również, czy po 26 czerwca
Gibbon będzie pozostawał na pozycji. Wprawdzie Brisbin mówił
Herendeenowi, że w ciągu najbliższych dni będzie w okolicy ujścia
Little Big Horn, ale w instrukcji Terry’ego była tylko mowa
o „stosowaniu się do okoliczności” 34.
Druga możliwość była bardziej obiecująca. Atakując 26 czerwca
o świcie, Custer dysponowałby wynikami rozpoznania i miałby po
34 W liście do Sheridana z 21 czerwca Terry napisał „Gibbon [...] pójdzie do ujścia

Little Big Hom i tak dalej”, co z jednej strony potwierdza, że nie miał sprecyzowanego
planu działania, a z drugiej strony oznacza, że Custer nie mógł być pewien jego ruchów.
swojej stronie czynnik zaskoczenia. Atak mógł spowodować panikę
i skłonić Indian do poddania się. Gdyby zaś próbowali uciekać, to
oddział Gibbona znajdował się na tyle blisko, że „okrążenie Indian
przez dwie kolumny” było bardziej realne niż w każdym innym
przypadku.
Żołnierze jedli kolację lub drzemali. Benteen próbował zasnąć, ale
przeszkadzał mu jeden z włoskich patriotów, por. DeRudio, recitalem
o niezwykłych przygodach z Mazzinim czy kimś innym, w jakimś
innym kraju”.
— Słuchajcie, koledzy — „przerwał brutalnie” kapitan - lepiej
się prześpijcie, póki możecie, bo pewnie będziemy maszerować
przez całą noc.
„Zaledwie te słowa padły z mych ust, ordynans powiadomił nas,
że mamy zameldować się w kwaterze głównej [...] Coś mi mówiło,
że wyruszamy. Wezwałem sierżanta-szefa i kazałem mu dopilnować,
żeby aparejos były O.K., linki, uzdy etc. w porządku, by wszystko
było gotowe do szybkiego wymarszu kompanii. Zacząłem szukać
kwatery głównej, ale zanim zaszedłem daleko, spotkałem oficera,
który już wracał. Powiedział: «Nie warto iść, miałeś rację, wymarsz
o 23.00»” 35.
Godfrey z trudem dotarł w ciemności tam, gdzie przy świeczce
większość oficerów zebrała się wokół Custera. „Generał powiedział, że
szlak prowadzi przez dział wód ku Little Big Hom. Podejmiemy marsz
natychmiast, ponieważ zależy mu na tym, aby dojść tak blisko do działu
wód, jak to będzie możliwe przed świtem. Tam oddział pozostanie
w ukryciu przez cały dzień, mając wystarczająco dużo czasu na
zbadanie terenu, zlokalizowanie wsi i sporządzenie planu ataku na 26.
Wróciliśmy do naszych kompanii, z wyjątkiem Hare’a, który [z powodu
odejścia Vamuma] został przydzielony do zwiadowców” 36.
Oficerowie pobudzili ludzi. Po północy pułk był gotów do wymarszu.

DOLINA LITTLE BIG HORN, 24 CZERWCA

Od 18 do 23 czerwca Indianie obozowali na terenie rezerwatu


Wron, w dolinie Pa-zis-la-wak-pa, Potoku Tłustej Trawy, zwanego
przez wasichun Little Big Horn, polując na bizony i świętując
35 G r a h a m , op. cit., s. 178-179.
36 G o d f r e y , tamże, s. 136. Potwierdzają to dzienniki Wallace’a i Edgerly’ego.
zwycięstwo. Widzieli odchodzących akicita i utwierdziło to ich
w poczuciu siły. Szejenowie wyciągnęli Magiczny Bawoli Kapelusz,
przyozdobili go świeżym skalpem i tańczyli wokół niego. Tri­
umfalne śpiewy powiększały bojowy szał. Tańce odbywały się
co noc, ponieważ nowi Indianie, sezonowi koczownicy, którzy
dołączali każdego dnia zwabieni wieściami o zabawach, także
chcieli wziąć w nich udział. Wśród nowo przybyłych był Żółć
z obozem Hunkpapów. W ciągu kilku dni obóz zwiększył się
ponad dwukrotnie. 24 czerwca postanowiono przenieść się w dół
rzeki, ponieważ po zachodniej stronie Big Horn zauważono stada
antylop37. Wprawdzie tereny te należały do Wron, ale Sjuksowie
i Szejenowie nie zamierzali się tym przejmować. Jak zawsze
pierwsi wyruszyli w drogę Szejenowie, a na końcu Hunkpapowie.
W takiej też kolejności obozy po dotarciu na miejsce rozbiły
tipi wzdłuż zachodniego brzegu Little Big Horn. Na północnym
końcu stanęli Szejenowie (120 tipi), potem na południe od nich
Oglalowie (240 tipi), Brule, Sjuksowie-Czame Stopy i Dwa Kotły
(120 tipi), Minneconjou (150 tipi), Sans Ares (110 tipi), a na
południowym skraju Hunkpapowie, Yanktonnai i Santee (260
tipi). W ciągu dnia dołączyło jeszcze kilku Oglalów, 13 tipi
Szejenów wodza Sroczego Orła i siedmiu Arapahoe38. Brakowało
Szejenów wodza Małego Wilka, ale obóz osiągnął już i tak
wielkie rozmiary. Zamiast 400 tipi, naliczonych przez mjr. Reno,
w dolinie stało ich ponad 1000. Znaczyło to, że wszystkich
Indian było ponad 7000, w tym co najmniej 2000 wojowników39.
Taki obóz zużywał zasoby opału i trawy w przyspieszonym
tempie, a wokół gromadziło się wiele zanieczyszczeń, postanowiono
więc przesuwać go codziennie o godzinę marszu, co nie wymagało
wczesnego wstawania.

37 M a r q u i s , The Cheyennes..., s. 255.


38 Wg Grinnella (op. cii., s. 347-348) Arapahoe zostali przyjęci nieprzyjaźnie
i rozważano ich zabicie, ale po interwencji wodzów Ostatniego Byka i Dwóch
Księżyców pozwolono im pozostać jako gościom.
39 Liczba Indian, zgromadzonych w obozie nad Little Big Horn, jest trudna do

ustalenia. Podane liczby stanowią średnie uprawdopodobnione wartości zaczerpnięte


z Kilku źródeł.
NIEDZIELA, 25 CZERWCA 1876 r.

FILADELFIA, PENSYLWANIA

Na Wystawie Stulecia miały dziać się ciekawe rzeczy. Wprawdzie


oficjalne otwarcie miało nastąpić 4 lipca, ale oczekiwano szczególnie
ważnych gości. Byli wśród nich cesarz Brazylii Pedro I oraz William
Thomson, późniejszy lord Kelvin. Podczas specjalnego pokazu miano
im zademonstrować wynalazek Aleksandra Grahama Bella — telefon.

DZIAŁ WÓD MIĘDZY RZEKAMI ROSEBUD


I LITTLE BIG HORN, godz. 0.00-8.00

W Montanie była noc. Ppor. Vamum, zmęczony marszem, podczas


którego jego grupa zatrzymała się tylko dwukrotnie, aby Wrony
mogli wypalić papierosy, zarządził postój. Biały Człowiek Go Ściga,
który znał dobrze okolicę z licznych wypraw przeciw Sjuksom,
zapewniał, że do Wroniego Gniazda było już niedaleko. Vamum
i Boyer zaprowadzili konie do skalnej rozpadliny poniżej szczytu
góry, po czym porucznik rzucił się na ziemię i zasnął. Zwiadowcy
usiedli razem, znów zapalili i również zdrzemnęli się.
Było jeszcze ciemno, gdy Biały Człowiek Go Ściga i Włochaty
Mokasyn wspięli się na szczyt Wroniego Gniazda. Dochodziła 4.00,
gdy wrócili i obudzili Vamuma.
Vamum stwierdził, że znajduje się w zagłębieniu w pobliżu
szczytu w grzbiecie Chetish Mountains, pomiędzy Rosebud a Little
Big Horn. W kierunku Rosebud płynął wśród drzew Davis Creek,
wzdłuż którego jechali nocą. Drugi potok płynął w stronę Little Big
Horn, którą to rzekę Vamum widział w odległości około dziesięciu
mil. Nad potokiem porucznik dostrzegł dwa tipi, ale poza tym nie
było żadnych śladów Indian.
Ponaglany przez Wrony, Vamum wgramolił się na szczyt. Słońce
już wzeszło i w jego promieniach, jak twierdził Włochaty Mokasyn,
w dolinie Little Big Horn wyraźnie widać było setki namiotów
i wielkie stada koni. W górę wznosiły się dymy z setek ognisk.
Uderza Niedźwiedzia, który miał najlepszy wzrok, dostrzegł za
namiotami dalsze stada koni. Obóz był większy, niż ktokolwiek mógł
przypuszczać.
Charley Reynolds patrzył długo, najpierw gołym okiem, potem
przez lornetkę. Wreszcie skinął głową 1.
Tylko Vamum nie mógł niczego dostrzec. „Miałem lekkie zapalenie
oczu pd braku snu i forsownej jazdy w kurzu i palącym słońcu, ale
mam doskonały wzrok i bardzo starałem się coś zobaczyć, ale nie
mogłem. Wrony próbowali wskazać mi dym z wiosek za wzgórzami
i dali mi tanią lornetkę, lecz nic nie widziałem. Mówili, że pasie się
tam ogromne stado koni i kazali mi wypatrywać (jakby) robaków
pełzających po trawie, ale nie widziałem ani robaków, ani ponies”2.
Ostatecznie porucznik zgodził się, że odkryto „ogromną wieś”.
Tymczasem Wrony dostrzegli, że w dolinie Davis Creek zaczął
unosić się dym. Żołnierze Custera przygotowywali śniadanie.
Wrony byli wściekli z powodu tej nieostrożności. Vamum wyrwał
kartkę z notesu, napisał informację dla Custera i podał ją Roz­
dwojonemu Rogowi. Ten polecił, by Uderza Niedźwiedzia i Byk
osiodłali konie, i rzekł:
— Patrzcie, tam widać dym z naszego obozu 3.
Dwaj zwiadowcy wyruszyli w kierunku dymów o 5.20. Wkrótce
potem, jak pisze Vamum, „zobaczyliśmy Indianina, który jechał na
pony, prowadząc drugiego na długim lassie, a w pewnej odległości za
nim, indiańskiego chłopca na pony. Najwyraźniej szukali zabłąkanych
koni. Byli około mili od nas w stronę Little Big Horn i jechali
równolegle do grzbietu, na którym byliśmy. Po naszej prawej stronie
w grzbiecie była przełęcz i Wrony sądzili, że przejdą oni tamtędy
i wkrótce odkryją Custera [...] Boyer powiedział, że Biały Łabędź
chciałby, abyśmy spróbowali odciąć ich i zabić, gdy przekroczą grzbiet,
by nie odkryli żołnierzy. Boyer, Reynolds, dwaj Wrony i ja wyruszyliśmy
pieszo, aby to zrobić. Po około pół mili trudnego przedzierania się przez

1 G r a h a m , op. cit., s . 3 2 .
2 H a m m e r , op. cit., s . 6 0 .
3 G r a h a m, op. cit., s. 32. Uderza Niedźwiedzia zmienił po bitwie imię na Czerwona

Gwiazda i pod nim figuruje w wielu źródłach.


teren pełen rozpadlin, gdzie niczego nie widzieliśmy, usłyszałem krakanie
ze wzgórza i zatrzymaliśmy się. Nasi dwaj Wrony odpowiedzieli
naśladowaniem krakania. Łatwo było poznać, że był to sygnał, i ruszyliś­
my z powrotem. Spytałem Boyera, w czym rzecz, ale nie wiedział. Po
powrocie dowiedzieliśmy się, że Sjuksowie zmienili kierunek i oddalili
się od przełęczy, lecz wkrótce po tym, jak wróciliśmy, znów zawrócili
i przekroczyli grzbiet. Widzieliśmy ich, jak jechali szlakiem w stronę
naszego oddziału. Widzieliśmy też długą smugę kurzu, wskazującą, że
Custer idzie, ale kolumny nie widzieliśmy [...] Sjuksowie nagle zatrzymali
się, a potem równie nagle znikli, jeden w prawo, drugi w lewo.
Zrozumieliśmy, że odkryli kolumnę” 4. Minęła 8.00.

DOLINA ROSEBUD, godz. 0.00-5.00

Przed 1.00 pułk wyruszył i szedł kłusem najpierw przez bagnistą


dolinę, potem coraz wyżej wśród skalnych rozpadlin. Konie potykały
się, na mułach rozluźniały się juki. Ponieważ ich mocowanie po
ciemku byłoby kłopotliwe, zrzucano je5. Ludzie klęli, kolumna
rozciągała się. By się nie pogubić, żołnierze gwizdali, nawoływali się
i bębnili kubkami i talerzami o siodła. Wszystko to nie przypominało
zarządzonego przez Custera skrytego marszu. Chcąc wprowadzić
nieco ładu, Custer wysłał por. DeRudio z trębaczem Hardym, aby
podgonili tabory i zwarli kolumnę. DeRudio jechał z duszą na
ramieniu, spodziewając się w każdej chwili napaści Indian, ale na
całej drodze spotykali tylko rozproszone muły. Okazało się, że
ostatnia część taboru nie opuściła jeszcze Błotnistego Potoku.
16 mułów tkwiło w błocie, a dowodzący tego dnia tylną strażą kpt.
Keogh klął zwierzęta i taborytów. DeRudio i Hardy wracając zgubili
drogę, a na domiar złego wpadła na nich niespodzianie zgraja
wyjących Indian. Nie byli to jednak Sjuksowie, lecz grupa zwiadow­
ców z Tomem Custerem, który tłumaczył, że wziął DeRudia
i Hardy’ego za Sjuksów 6.
Na czele kolumny jechał Custer z Gerardem, Krwawym Nożem
i Żółtą Połową Twarzy. Custer chciał mieć pewność, że żadna grupa

4 H a m m e r, op. cit., s. 60-61.


5 Sierż. Ryan, w: G r a h a m , op. cit., s. 241.
6 DeRudio, w: H a m m e r , op. cit., s. 83—84; Benteen, w: G r a h a m, op. cit.,

s. 179. Można przypuszczać, że był to jeden z łubianych przez Toma Custera żartów.
Indian nie kieruje się w lewo, w dolinę Tullock’s Creek. Gerard
przekazał Krwawemu Nożowi polecenie.
— Mamy zbadać szlak po lewej stronie, żeby małe obozy nie
uciekły — powiedział. — Custer chce ich mieć wszystkich razem.
— Nie musi się tak martwić o małe obozy - mruknął Krwawy Nóż.
- Wystarczy nam ten duży.
— O co chodzi? — spytał Custer.
— Duży obóz liczy ponad tysiąc wojowników albo i dwa — odrzekł
Gerard.
Custer nie skomentował, lecz po chwili zwrócił się do Żółtej
Połowy Twarzy.
— Czy uda nam się przekroczyć dział wód przed świtem?
Wódz Wron zaprzeczył.
— Dobrze, a jeśli nie zdążymy, to czy można w dzień przejść przez
dział wód tak, aby nie zauważono nas z doliny Little Big Horn?
Indianin znowu zaprzeczył.
— Musimy więc znaleźć po tej stronie jakiś las, w którym
moglibyśmy się ukryć i przeczekać dzień...
Po trzech godzinach kolumna osiągnęła Potok Davisa i zatrzymała
się w. wąwozie w zagajniku7. Żołnierze zapadli w sen, leżąc na ziemi
i trzymając konie na wodzach owiniętych wokół ramion.
Po wschodzie słońca niektórzy rozsiodłali konie i dali im owsa,
rozpalili ogniska, gotowali kawę i przygotowywali śniadanie z bekonu
i sucharów. Inni spali dalej. Benteen wypatrzył majora Reno i jego
adiutanta ppor. Benny’ego Hodgsona i wprosił się do nich na
śniadanie. Kawa przygotowana na wodzie tak alkalicznej, że nawet
konie nie chciały jej pić, nie była zbyt smaczna.

DOLINA ROSEBUD, godz. 5.00-8.00

Uderza Niedźwiedzia i Byk nie spieszyli się. Jak wyjaśnia Uderza


Niedźwiedzia, musiał jechać wolno, aby nie zgubić Byka, który miał
marnego konia. Było już po 7.00, gdy dostrzegł Arikarów, pełniących
straż w obozie Custera. Wydał okrzyk i obrócił konia zygzakiem tam
i z powrotem, na znak, że wykrył nieprzyjaciela. Gdy wjechał do
obozu, wojownicy zgromadzili się wokół niego, by usłyszeć opowieść,
a Zadźgał rzekł:

7 Tamże.
— Niemałego czynu dokonałeś, mój synu. Nie śpijcie, Uderza
Niedźwiedzia wrócił!
Usłyszawszy o nieprzyjacielu, Arikarowie zaintonowali pieśń
śmierci. Wkrótce pojawił się przy nich Krwawy Nóż, a za nim
nadeszli ppłk Custer, Tom Custer i Gerard. Custer przyklęknął obok
zwiadowcy, który odpoczywał, siedząc ze skrzyżowanymi nogami
z kubkiem kawy w ręku. W języku znaków Uderza Niedźwiedzia
powiedział Custerowi, że widział Dakotów, i podał mu list od
Vamuma. Custer przeczytał go, skinął głową i znakami zwrócił się
do Krwawego Noża, wskazując Toma:
— Twój brat,Tom, boi się, jego serce drży ze strachu, przewraca
oczami z przerażenia na wieść o Sjuksach. Kiedy ich pobijemy,
wtedy stanie się mężczyzną 8.
Na kilka minut przed 8.00 Custer dosiadł konia, objechał kompanie
i poinformował, że zwiadowcy wykryli obozy Indian w dolinie Little
Big Horn, a on postanowił potwierdzić to sam. W tym czasie pułk
miał przesunąć się do nowego miejsca postoju bliżej działu wód.
Pułk pod dowództwem mjr. Reno zaczął przygotowywać się, lecz
niezbyt sprawnie. Custer wyruszył bez zwłoki wraz z Gerardem,
Uderza Niedźwiedzia, Krwawym Nożem i jeszcze dwoma Arikarami.
Przez chwilę odprowadzali go Tom Custer i trębacz. Widząc, że
kolumna jeszcze się nie sformowała, Custer rozkazał trębaczowi
obudzić żołnierzy, nie zważając na to, że dźwięki trąbki mogli
usłyszeć Sjuksowie 9.

DZIAŁ WÓD MIĘDZY ROSEBUD A LITTLE BIG HORN, godz. 8.00

Czarny Niedźwiedź, Sjuks z Agencji Czerwonej Chmury, wracał


do domu. Było z nim pięciu wojowników i jedna squaw. Odwiedzili
Siedzącego Byka, w którego obozie szukali skradzionych im koni.
Odzyskali je i wczesnym rankiem opuścili obóz, kierując się w stronę
Rosebud. Gdy przekroczyli Chetish Mountains, dostrzegli oddział
wojska, który najwyraźniej jechał w kierunku obozu Sjuksów. Na
wszelki wypadek skryli się w rozpadlinach, maskując głowy kępami
trawy, i zaczęli go śledzić.
8 G r a h a m , o p . cit., s . 32-33.
9 Niektóre opracowania podają, że wymarsz pułku o 8.45 nastąpił bez rozkazu.
Wynika to jednak z błędnej interpretacji źródeł, zwłaszcza Vamuma i Gerarda.
Wkrótce za żołnierzami pojawiło się trzech Szejenów. Czarny
Niedźwiedź dowiedział się od nich, że należeli do obozu Małego
Wilka. Mały Wilk (ten, który w 1868 r. podpalił Fort Phil Keamy)
był jednym z czterech głównych wodzów (Old Men Chiefs) Północ­
nych Szejenów oraz przywódcą stowarzyszenia Łosi. Nie wiadomo,
dlaczego dopiero teraz opuścił Agencję Czerwonej Chmury, skoro
jego plemię i stowarzyszenie od dawna były już ze Sjuksami.
Szejenowie szli w trop za żołnierzami od rzeki Powder. Jak
powiedzieli, tego ranka znaleźli skrzynkę sucharów i właśnie ją
otwierali, gdy nadjechali akicita i zaczęli do nich strzelać. Szejenowie
uciekli, a później znowu ruszyli śladem wojska.
Czarnego Niedźwiedzia to nie interesowało. Ani on, ani jego
ludzie nie byli wrogami białych, toteż nie pojechali ostrzec Sjuksów
w obozie, lecz ruszyli w drogę do swej agencji 10.

DZIAŁ WÓD MIĘDZY ROSEBUD A LITTLE BIG HORN, godz. 8.00-11.00

O pokojowym usposobieniu Czarnego Niedźwiedzia nie wiedział


Varnum. „Siedmiu Sjuksów jechało jeden za drugim grzbietem
wzgórza w kierunku strumienia, będącego dopływem Rosebud
— zauważył z niepokojem. — Wiedzieliśmy, że wkrótce odkryją
oddział Custera, i obserwowaliśmy ich. Jechali spokojnie, lecz
nagle zniknęli, a wkrótce potem ich miejsce zajął czarny punkt.
Najwyraźniej pojechali ostrzec swój obóz, pozostawiając jednego,
aby pilnował kolumny. W tym czasie pojawił się oddział”11.
Była 9.00.
Vamum zjechał na dół i powitał Custera. Razem wspięli się na
Wronie Gniazdo. Słońce było już dość wysoko, powietrze było
czyste i widoczność dobra, ale ogniska obozowe już mniej dymiły.
Custer długo i usilnie wpatrywał się w dolinę, słuchając przy tym
komentarzy Boyera, wreszcie rzekł:
— Mam tak samo dobry wzrok jak każdy z was, ale nie widzę
żadnej wioski, Indian, ani niczego podobnego.
— Generale, jeśli w tej dolinie nie ma więcej Indian, niż pan
widział kiedykolwiek, to może mnie pan powiesić — powiedział Boyer.
10 Czamy Niedźwiedź, w: H a m m e r , op. cit., s. 203.
11 Varnum musiał mieć na myśli grupę Custera, ponieważ pułk opuścił miejsce
postoju dopiero w 45 minut po nim.
Custer zerwał się na równe nogi i warknął:
— Cholernie dobrze byłoby cię powiesić!
Vamum był zdumiony, że Custer znowu użył przekleństwa, które
ostatnio słyszał z jego ust przed trzema laty, podczas walki z In­
dianami nad rzeką Yellowstone12.
Charley Reynolds wskazał Custerowi, gdzie ma patrzeć. W końcu
Custer skinął głową. Następnie popatrzył przez lornetkę Reynoldsa
i również skinął głową.
Zwiadowcy usiedli razem. Rozdwojony Róg opowiedział Custerowi
o dostrzeżonych rano Sjuksach. Wrony dodali, że w pobliżu Tullock’s
Creek widzieli sześciu Sjuksów, a Arikarowie wspomnieli o jeszcze
czterech, którzy kręcili się u podnóża szczytu. Biały Człowiek Go
Ściga zapytał przez Boyera, co Custer sądzi o odkrytym obozie.
— Ten obóz nie wie o naszej armii, żaden zwiadowca nas nie
widział — rzekł Custer.
— Ci Sjuksowie, których widzieliśmy u stóp wzgórza, to byli
zwiadowcy i widzieli dymy naszych ognisk - zaprzeczył Żółta
Połowa Twarzy.
— Powtarzam, że nikt nas nie widział — powiedział z irytacją
Custer. — Zaczekamy tu do zmroku, a potem wyruszymy i otoczymy
obóz Sjuksów.
— To niedobry plan — stwierdził wódz Wron. — Zwiadowcy
Sjuksów widzieli nas, ostrzegą obóz i zaatakują nas. My powinniśmy
zaatakować ich pierwsi, już teraz, i zdobyć ich konie.
— Dobrze — zakończył dyskusję Custer — damy im dzisiaj nauczkę.
Zbyt długo już nękali Wrony i białych. Skończą się kłopoty.
Pobijemy ich i Wrony będą mogli znowu żyć w pokoju 13.
Krótko po 10.00 u podnóża Wroniego Gniazda pojawiła się kolumna
i zatrzymała się w wąwozie. Ludzie nie byli zmęczeni. W nocy szli
tylko około trzech godzin z niewielką prędkością, a potem mieli dość
czasu na odpoczynek, tym bardziej że mjr Reno potrzebował aż trzech

12 Vamum, w: H a m m e r . o p . cit., s. 61.


13 Czerwona Gwiazda, w : G r a h a m , o p . cit., s. 33; Biały Człowiek Go Ściga, tamże,
s. 23. Wbrew licznym opracowaniom, z relacji Indian wynika, że jakkolwiek zwiadowcy
poinformowali Custera o wielkości obozu, to nie tylko nie odradzali mu zaatakowania
go, ale wręcz przeciwnie. Biały Człowiek Go Ściga: „Byłem jednym z najstarszych
zwiadowców i wykonywałem większość zwiadu dalekiego zasięgu. Gdybyśmy rano nie
widzieli tych dwóch zwiadowców Sjuksów, doradzałbym Custerowi ukryć się w tym
miejscu na cały dzień, a potem w nocy zaskoczyć obóz, ale ponieważ ci zwiadowcy
widzieli żołnierzy, nie było sensu dłużej czekać” (tamże).
kwadransów (od.8.00 do 8.45), by wprawić pułk znowu w ruch.
„Oficerowie zbierali się w grupki i omawiali sytuację. Niektórzy szukali
samotności i spali lub medytowali” — pisze Godfrey14. Wkrótce jednak
spokój został zakłócony.
Podczas poprzedniego postoju kpt. Yates wysłał sierż. Curtisa
z kilkoma ludźmi, aby odnaleźli skrzynkę sucharów, którą jeden
z mułów zgubił w nocnym marszu15. Teraz Curtis wrócił i zamel­
dował, że znalazł zgubę, ale uprzedziło go kilku Indian. Gdy
nadjechał, właśnie próbowali otworzyć skrzynkę. Kawalerzyści zaczęli
do nich strzelać i Indianie uciekli.
Kpt. Keogh sądził, że Indianie zaalarmują obóz, i nalegał, aby
powiadomić Custera. Wahano się, lecz w końcu Tom Custer i por.
Calhoun pojechali na szczyt wzgórza. W połowie drogi spotkali
schodzących Custera i Vamuma. „Custer był zły, że opuścili kolumnę,
i kazał im wracać” — pisze Vamum. Powodem złości Custera była
jednak raczej przekazana przez nich kolejna już wiadomość o wy­
kryciu pułku przez Indian.
„Generał wrócił i kazał zatrąbić na zbiórkę oficerów — pisze
Godfrey. — Powtórzył raport kpt. Keogha i dodał, że zwiadowcy
widzieli kilku Indian na grzbiecie wzgórz na wprost doliny, którą
maszerowaliśmy, jakby obserwujących nasze ruchy; sądził, że Indianie
ci musieli widzieć kurz, podnoszony przez oddział. W każdym razie
nasza obecność tutaj została odkryta i dalsze ukrywanie się nie było
konieczne. Wyruszymy natychmiast, aby zaatakować wieś. Miał
zamiar atakować następnym rankiem, 26, ale ponieważ zostaliśmy
wykryci, konieczne było natychmiastowe działanie, zwłoka po­
zwoliłaby bowiem wsi rozproszyć się i uciec” 16.
Custer rozkazał dowódcom kompanii wyznaczyć z każdej jednego
podoficera i sześciu ludzi i przydzielić ich do taborów, muły bowiem
wymagały podczas akcji zwiększonego nadzoru, a następnie dokonać
inspekcji kompanii i zameldować o gotowości do wymarszu. Kom­
panie zajmowały miejsca w kolumnie w kolejności zgłoszenia;
ostatnia miała eskortować tabory.
„Benteen — pisze Godfrey — odszedł i niemal natychmiast wrócił
i zameldował, że jego kompania jest gotowa, chociaż nie robił żadnej
inspekcji”. „(Custer) tego się po mnie nie spodziewał — dodaje Benteen
14 Tamże, s. 137.
15 Patrz przypis 6.
16 Tamże, s. 138.
— ale wykrztusił: «Dobrze, pułkowniku Benteen, pańska kompania
pójdzie na czele»” 17.
Gdy oficerowie byli przy kompaniach, Custer rozmawiał ze
zwiadowcami.
— Dużo ich - rzekł „Samotny Charley” Reynolds.
— Nawet jeśli tak jest, to mogę ich pobić - odparł Custer.
— Trzeba będzie na to sześciu godzin ciężkiej walki — powiedział
Reynolds.
— Znajdziemy tam dość Sjuksów, aby walczyć przez dwa albo trzy
dni — zaprzeczył Krwawy Nóż.
— Myślę, że przejdziemy przez nich w jeden dzień — roześmiał
się Custer.
— Generale, byłem z tymi Indianami przez trzydzieści lat. To jest
największa wioska, o jakiej kiedykolwiek słyszałem — włączył się
Mitch Boyer.
— Jeśli się boisz — wybuchnął nagłą złością Custer — to nie musisz
z nami iść!
— Mogę pójść wszędzie, dokąd pan pójdzie! — odparował Boyer.
Krwawy Nóż spojrzał w zamyśleniu ku słońcu i westchnął:
— Nie zobaczę już, jak dziś zachodzisz za wzgórza.
Po chwili dodał w zadumie:
— Wracam do domu, ale nie tą drogą, którą przyszliśmy...
Herendeen, który miał spenetrować okolice Tullock’s Creek
i wracać, przypomniał, że potok ten jest tuż za wzgórzem. Zniecier­
pliwiony Custer odrzekł, że ze wzgórza sam widział dolinę Tullock’s
Creek i nie było w niej śladu Indian; nie było sensu wysyłać tam
zwiadowcy, który miałby wrócić do Terry’ego z informacją, gdzie
Indian nie ma, podczas gdy Custer będzie już ich atakował 18.
Młodzi Arikarowie zgromadzili się wokół starszych wojowników,
którzy przemawiali do nich. Custer podał im instrukcje za pośrednic­
twem Gerarda.
— Chłopcy - powiedział — chcę, abyście zabrali Sjuksom konie.
Jedźcie prosto do ich obozu i zdobądźcie konie. Chłopcy, to będzie
ciężki dzień, musicie być odważni, dziś nabierzecie doświadczenia.

17 Tamże, s. 179.
18 H a m m e r , o p., cit., s. 221 -222; por. także G e r a r d , tamże, s. 231. Byłoby jednak
celowe poinformowanie gen. Terry’ego, że obóz Indian został wykryty i 7 pułk kawalerii
go atakuje. Nie wiadomo dlaczego Custer tak ściśle trzymał się w tym punkcie instrukcji,
że tego nie zrobił.
Następnie Zadźgał powiedział Ankarom, że mają wykonać pole­
cenie Custera i uprowadzić tyle koni, ile się da.
— Młodzieńcy, bądźcie odważni, nie czujcie się dziećmi - mówił.
— Dziś będzie ciężka bitwa. Przed nami wielki obóz Sjuksów.
Atakujemy bizona i ranimy go, a kiedy jest ranny, boimy się go,
chociaż on nie ma kul, by do nas strzelać.
Potem pomodlił się:
— Mój Ojcze, dziś wspominam obietnicę, którą mi dałeś; przema­
wiam za moimi młodzieńcami.
Roztarł w dłoniach nieco świętej gliny, splunął na nią, po czym
natarł nią piersi młodych wojowników 19.
Byk w Wodzie mruknął do Czerwonego Niedźwiedzia:
— Zjedzmy śniadanie, bo do krainy szczęśliwych łowów powinniś­
my iść z pełnymi brzuchami.

OBÓZ INDIAN, przed południem

Tymczasem w obozie nad Potokiem Tłustej Trawy nikt nie


pojawiał się z wieścią o nadchodzących akicita. Czarny Niedźwiedź
był w drodze do agencji, Mały Wilk wybrał okrężną drogę ku
północy i teraz oddalał się od obozu, a staty mężczyzna i chłopiec,
szukający zabłąkanych koni, również spóźniali się.
Poza wszystkim, nikt w obozie na wieści o białych nie czekał.
Indianie widzieli odchodzące wojsko i nie mieli powodu spodziewać
się, że wróci. Ponadto Sjuksowie nadal sądzili, że działania wojenne
były konsekwencją jakiegoś sporu między wasichun a Szejenami.
W przekonaniu, że wojsko szukało Szejenów, utwierdził ich fakt,
iż bitwa nad Rosebud rozegrała się w centrum terenów, na których
zwykli polować Szejenowie. Przypuszczali, że wasichun zostali
zaskoczeni spotkaniem tam większej liczby Sjuksów niż Szejenów
i odeszli, myśląc, że trafili na niewłaściwy teren. Toteż Sjuksowie
nie mieli zamiaru uciekać ani szukać nowej bitwy. Przeciwnie,
zgromadzenie wodzów zdecydowało, że obóz będzie w nocy
strzeżony przez stowarzyszenia wojowników, aby uniemożliwić
indywidualne wypady przeciw wasichun. O zachodzie słońca patrole
hotamitaniu, żołnierzy-psów, zajmowały stanowiska obserwacyjne

19 Młody Sokół, w: G r a h a m , op. cit., s. 33; Czerwona Gwiazda, tamże, s. 31.


po obu stronach Little Big Horn, ale ich uwaga zwrócona
była ku obozowi.
Niektórzy młodzi wojownicy byli jednak gotowi zaryzykować
karę chłosty, wymierzaną przez żołnierzy-psów, by spotkać się
z wrogiem, który, jak sądzili, znajdował się jeszcze nad Rosebud.
Nocą wymknęli się z obozu, przekroczyli Little Big Horn, ale
nie odeszli daleko. Ukryli się w zaroślach na drugim brzegu
i tam czekali świtu.
W obozie zaś odbywała się uroczystość. Kilkunastu chłopców ze
szczepu Oglala złożyło przysięgę samobójstwa. Oznaczało to, że
w najbliższej bitwie będą walczyć tak długo, aż zostaną zabici. Na
ich cześć Sjuksowie wydali w nocy w swojej części obozu „taniec
śmierci”. Szejenowie, którzy twierdzili, że to oni stworzyli ideę
wojowników-samobójców, a Sjuksowie tylko ją od nich przejęli, nie
mogli pozostać na uboczu. Do tańca ruszyło czterech chłopców z ich
plemienia — Mała Trąba Powietrzna, Rozcięty Brzuch, Zaciśnięta
Dłoń i Chodzący Głośno. Wokół zebrał się tłum, a hałas i śpiewy
brzmiały ogłuszająco.
Rankiem nastąpiła zwyczajowa parada samobójców. Pochód szedł
od obozu Sjuksów do Szejenów i z powrotem. Na czele szli chłopcy,
a po ich obu stronach starcy. Obwoływacze wzywali:
— Spójrzcie po raz ostatni na tych młodych ludzi; oni wyrzucili
swoje życie! Nie wrócą już z następnej bitwy!
Chłopcy śpiewali:
— Boję się zostać bezzębnym starcem; lepiej zginąć młodo.
Dlatego Szejenowie przysięgę samobójstwa nazywali „zaklinaniem
starca” 20.

DOLINA ROSEBUD-DOLINA ASH CREEK, godz. 11.45-14.15

O 11.45 zagrała trąbka i rozwinięto sztandary — pułkowy i osobisty


sztandar Custera, czerwono-niebieski, z białymi skrzyżowanymi
szablami, wzorowany na sztandarze, którym posługiwał się jako
dowódca 3 dywizji kawalerii Armii Potomaku w latach wojny
secesyjnej. „Spowodowało to wielkie podniecenie, wszyscy się
przygotowali, zaciśnięto popręgi, zmniejszono obciążenie” - wspo­

20 S t a n d s - I n - T i m b e r , op. cit., s. 61 i nn. oraz s. 193-195.


mina Młody Sokół. Oficerowie wymienili konie na wierzchowce
bojowe, które były prowadzone w taborach. Kpt. Keogh zostawił
Paddy’ego i przesiadł się na Komańcza — ten źółtobułany koń był już
niemłody i urodą nie grzeszył, ale Keogh jeździł na nim prawie 10
lat i obaj zżyli się ze sobą. Żołnierze wyrzucali owsiaki, zawierające
po 2 galony (około 7,5 1) paszy. Niektórzy pozdejmowali kapelusze
i obwiązali głowy chustami. Na drugi sygnał trąbki pułk wyruszył
w stronę obozu Indian, od którego dzieliło go 15 mil. Biały Człowiek
Go Ściga wskazał jako najlepszą drogę podejścia do obozu dolinę
potoku Ash Creek21, która łączyła się z doliną Little Big Horn.
W samo południe kolumna, prowadzona przez kpt. Benteena,
przekroczyła Chetish Mountains i zaczęła schodzić w dolinę. Był
kolejny słoneczny dzień i upał zbliżał się do 30° C.
Custer jechał na kasztanowatej klaczy pełnej krwi, dużej i szyb­
kiej, o białych pęcinach, gwiazdce na czole i imieniu Vic (Vic­
tory). Miał na sobie kurtkę ze skóry jelenia, zapinaną na dwa rzędy
wojskowych guzików, i ozdobione frędzlami na szwach, skórzane
spodnie, których nogawki tkwiły w wysokich butach. Na głowie
miał jasnoszary, płaski kapelusz z szerokim rondem, a szyję owinął
czerwoną chustą, która jeszcze w latach wojny domowej była jego
znakiem rozpoznawczym, przyjętym przez całą dywizję22. Jego
broń stanowił sportowy sztucer typu Remington, kaliber 50-70,
o ośmiogrannej lufie, i dwa angielskie samonapinające rewolwery
Webley Bulldog, z białymi kolbami, zaopatrzone na modłę angiel­
ską w kółko, do którego przymocowana była „smycz” do zawie­
szenia rewolweru na szyi. Uzbrojenia dopełniał nóż myśliwski
w ozdobionej paciorkami i frędzlami pochwie oraz płócienny pas
z nabojami. Na szyi Custer miał lornetkę; była to bardzo dobra
lornetka, roboty znanego austriackiego optyka. Należała ona do
por. DeRudia, od którego dla pułkownika pożyczył ją Cooke po
tym, jak Custer uskarżał się, że z Wroniego Gniazda niewiele
zobaczył.

21 Potok ten występuje w źródłach i opracowaniach pod nazwami Ash Creek,


Sundance Creek, Benteen’s Creek i'Reno Creek.
22 Legenda mówi, że Custer nosił tego dnia słynne złote ostrogi, które zdobył pod

Appomattox na oficerze Południa, który z kolei zdobył je podczas wojny meksykańskiej


na samym generale Santa Ana. Co do broni bocznej, to większość źródeł podaje, że były
nią dwa rewolwery Webley Bulldog, lecz niektóre utrzymują, że były to jeden lub dwa
dwustrzałowe pistolety typu Royal Irish Constabulary.
Kilka minut po 12.00 Custer zatrzymał kolumnę. Wraz z por.
Cooke’em przez kilka minut pracował nad kartką papieru, ścigany
spojrzeniami oficerów. Wreszcie poinformował, że pułk został podzielo­
ny na bataliony23. Custer zachował pod swoją komendą batalion złożony
z kompanii, dowodzonych przez oficerów, do których miał największe
zaufanie: C (kpt. Custer, ppor. Harrington i 42 ludzi), E (por. Smith,
ppor. Sturgis i 38 ludzi), F (kpt. Yates, ppor. Reily i 38 ludzi), I (kpt.
Keogh, por. Porter i 37 ludzi) oraz L (por. Calhoun, ppor. Crittenden
i 44 ludzi). Towarzyszyli mu oprócz adiutanta sztandarowy sierż.
Hughes z kompanii K, trębacz Dose z kompanii G, lekarz kpt. dr Lord24,
sanitariusz kpr. Callahan z kompanii K i Autie Reed.
W dużym batalionie Custera kpt. Keogh, który miał najwyższe
starszeństwo, objął dowództwo półbatalionu złożonego z kompanii
C, I i L. Pod komendą następnego pod względem starszeństwa kpt.
Yatesa znalazły się kompanie E i F.
Dowództwo drugiego batalionu, złożonego z kompanii A (kpt
Moylan, por. DeRudio i 40 ludzi), G (por. McIntosh, ppor. Wallace
i 35 ludzi), M (kpt. French i 48 ludzi) oraz indiańskich zwiadowców
(ppor. Vamum z kompanii A i ppor. Hare z kompanii K), objął mjr
Reno. W jego batalionie znaleźli się również adiutant ppor. Hodgson
(który należał do kompanii B), obaj chirurdzy, DeWolf i Porter,
a także Mitch Boyer, George Herendeen, Fred Gerard, Charley
Reynolds, Isaiah Dorman i Billy Jackson.
Kpt. Benteen oprócz własnej kompanii H (por. Gibson i 38 ludzi)
otrzymał kompanie D (kpt. Weir, ppor. Edgerly i 43 ludzi) i K (por.
Godfrey i 31 ludzi). Kompania B (kpt. McDougall i 38 ludzi), która
była gotowa do wymarszu jako ostatnia, eskortowała tabory (por.
Mathey z kompanii M), do których oprócz 11 cywilnych pakowaczy
przydzielono 84 żołnierzy zebranych ze wszystkich kompanii (dodat­
kowo do obsługi mułów sztabowych przydzielono 4 ludzi: 2 z kom-
panii L i po jednym z F i I).
Taki podział miał zapewnić elastyczność działania w nieznanej
sytuacji taktycznej. Ppłk Custer mógł z Wroniego Gniazda tylko

33 Teoretycznie pułk dzielił się na skrzydła, prawe pod dowództwem podpułkownika,


a lewe - majora. Odzwierciedleniem tego jest występowanie w niektórych źródłach (np.
Thompson) pojęcia „skrzydła” w odniesieniu do 7 pułku kawalerii w bitwie nad Little
Big Hom (lewe skrzydło: kompanie B, C, E, F, I, L; prawe skrzydło: kompanie A, D,
G,H,K,M),chociaż faktycznie takiej organizacji nie było.
34 Dr.Lord był chory, lecz nie chciał zostać w taborach.
częściowo zapoznać się z topografią terenu i ocenić położenie obozu
Indian. Widział obóz w dolnej części doliny Little Big Horn, lecz
nie był pewien, czy był to cały obóz i czy się on nie przemieszcza25.
Nie wiedział również, czy w górnej części doliny Little Big Horn
(powyżej ujścia Ash Creek), której ze szczytu nie było widać, nie
ma innych obozów, skąd mogliby wypaść wojownicy, by zaatako­
wać go od tyłu. Najbardziej obawiał się, że Indianie zostali
ostrzeżeni, rozproszą się i uciekną. Najważniejszym zadaniem było
uniemożliwienie im tego, nie było więc czasu na rozesłanie
oddziałów rozpoznawczych. Rozpoznania musiał dokonywać w mar­
szu cały pułk. Custer rozkazał, aby batalion Benteena zbadał górną
część doliny Little Big Horn. Gdyby byli w niej Indianie26, to pułk
musiałby opuścić dolinę Ash Creek, pójść na południe i obejść
obóz, tak aby ewentualny odwrót Indian nastąpił nie na południe,
lecz na północ, w kierunku oddziału blokującego. Ponieważ
warunkiem powodzenia była szybkość, konieczne było wzmocnienie
taborów dodatkowymi ludźmi i przydzielenie do osłony dodatkowej
kompanii. Miało to przyspieszyć ich ruch, chociaż osłabiało
bataliony.
Nikt z oficerów nie kwestionował decyzji dowódcy. Nie udało się
powtórzyć skutecznego, niespodziewanego ataku znad Washita. Plan
Custera spalił na panewce — zamiast skrycie podejść, dokonać
rozpoznania, przeczekać noc i o świcie następnego dnia zaskoczyć
nieprzyjaciela, pokonać go lub zepchnąć na oddział Gibbona, pułk
w środku dnia atakował z marszu przeciwnika, który o jego zbliżaniu
się został ostrzeżony.
Przegrupowanie trwało około dziesięciu minut. O 12.12, jak
zanotował ppor. Wallace, pułk ruszył. Szlak wiódł najpierw ku
północnemu zachodowi, a po kilku milach skręcał na zachód,
w dolinę pomiędzy wzgórzami, które porastały krzewy i zarośla.
W dolinie, na dnie dość głębokiej i wąskiej rozpadliny, płynął potok
Ash Creek, który po 12 milach wpadał do Little Big Horn. Oprócz

25 Gerardowi wydawało się, że widoczny z Wroniego Gniazda obóz był małym

podobozem i znajdował się w ruchu.


26 Benteen twierdził, że Custer oprócz dokonania rozpoznania rozkazał mu „walić we

wszystko, co napotka na drodze”. Być może (jeśli istotnie wydał taki rozkaz) Custer miał
na myśli możliwość napotkania przez Benteena innego obozu Indian w górnej części
doliny Little Big Horn. Wówczas, gdyby Indianie zaczęli uciekać na południe, Benteen
powinien był zaatakować, odciąć im drogę i zepchnąć na bataliony Custera i Reno.
brzóz i czarnych topól27, rosnących wzdłuż potoku, dolina była
pozbawiona roślinności.
Pierwsi poszli indiańscy zwiadowcy, Boyer, Herendeen, Gerard
i Reynolds. W chwilę po nich w marszu znalazły się bataliony.
Custer i Reno jechali razem w dół Ash Creek, Custer po prawym
brzegu, a Reno po lewym. Kompanie jechały w szyku dwójkowym,
każda z nich nieco z boku w stosunku do poprzedzającej ją kompanii,
aby zanadto nie kurzyć. Benteen skierował się w lewo, w stronę
wzgórz, widocznych w odległości mili. Custer przypuszczał, że z ich
szczytu będzie widać górną część doliny Little Big Horn. Aby
skrócić nieobecność Benteena do minimum, rozkazał mu wysłać
przodem oficera i 6 ludzi na dobrych koniach. Po stwierdzeniu
obecności lub nieobecności Indian w górnej części doliny, mieli
zameldować o tym Benteenowi, który z kolei miał powiadomić
Custera i dołączyć do niego 28.
Po kilku minutach Custer zorientował się, że za pierwszym
szeregiem wzgórz ciągnie się następny, kryjąc przed wzrokiem
dolinę. Wysłał więc w ślad za Benteenem głównego trębacza Vossa,
z poleceniem dojścia do drugiego szeregu wzgórz. Wkrótce okazało
się, że za drugim szeregiem wzgórz ciągnie się trzeci, toteż Custer
skierował do Benteena z nowym rozkazem st. sierż. Sharrowa ze
sztabu. Benteen miał kontynuować rozpoznanie, dbając o to, by nie
pozostać w tyle za siłami głównymi, i jak najszybciej informować
Custera, czego może się spodziewać w górze Little Big Horn, od tego
bowiem zależało, z której strony i w jaki sposób pułk zbliży się do
obozu Indian.
Zwiadowcy jechali szybko w dół Ash Creek w dwóch grupach
— ppor. Vamum z Wronami, a ppor. Hare z Ankarami. Choć Hare
śpieszył się, batalion Custera deptał mu po piętach. Duże wojskowe
konie nawet kłusem nadążały za mierzynami Arikarów i za nieco
większymi od nich broncos Wron, mimo że konie Indian galopowały.
Wkrótce dogonił go Sharrow z uwagą, że Custer czeka na wiadomości
o Indianach. Po chwili zwiadowców doścignął Mark Kellogg. Dosiadał
muła i narzekał, że jest powolny. Na jego prośbę Gerard pożyczył
mu ostrogi.
27Or. (Great Plains) cottonwood, Populus sargentii Dode.
28Por. Gibson, w: F o u g e r a , op. cit.. s. 268. Widać z tego, że pomimo podziału
pułku na bataliony Custer miał zamiar utrzymywać go w całości, dopóki nie zostaną
rozpoznane siły i zamiary nieprzyjaciela.
- Ale lepiej ich nie zakładaj - ostrzegł reportera. — Wracaj do sił
głównych i zostań z nimi.
- Nie - odparł Kellogg - pojadę z wami. Tu się będą działy
ciekawe rzeczy.
Po przebyciu 8 mil zwiadowcy natrafili na ślady obozu Indian. Na
przestrzeni pół mili trawa była wyjedzona przez konie, a na ziemi
wśród wygasłych ognisk walały się kości i głowy bizonów. Na
miejscu obozowiska stało samotne tipi. Obok dymiły resztki ogniska,
leżały kubki i naczynia kuchenne 29.
Zwiadowcy zwolnili, obawiając się zasadzki.
- Hej! — krzyknął Gerard. - Wódz kazał wam pędzić!
- A co my robimy? — zawołał Uderza Dwóch i wzniósł okrzyk
wojenny.
Arikarowie z wyciem pogalopowali w stronę tipi. Uderza Dwóch
był pierwszy, chlasnął tipi pejczem, a Młody Sokół rozpruł je nożem.
Ujrzeli leżące na rusztowaniu ciało Indianina, owinięte w skórę
bizona. Któryś z Arikarów chwycił garnek rosołu i mięsa, pozo­
stawiony dla ducha zmarłego. Nadjeżdżali nowi zwiadowcy. Pod­
nieceni chłopcy, którzy dopiero mieli zasłużyć na miano wojowników,
okrążali tipi i tłukli w nie pejczami. Zaliczenie ciosu na tipi było
oczywiście więcej warte, gdy było zamieszkałe i stało w obozie, ale
i to było nie do pogardzenia. Wkrótce pojawili się pierwsi żołnierze
z batalionu Custera. Widok barwnego tipi, pierwszego, jakie wielu
z nich widziało, wywołał poruszenie.
Po chwili nadjechał Custer. Widząc z daleka zamieszanie,
które mogło być spowodowane bliskością nieprzyjaciela, ściągnął
batalion mjr. Reno na prawy brzeg Ash Creek i rozkazał mu
zająć miejsce na czele kolumny30, lecz podczas przekraczania
potoku batalion zdezorganizował się. Toteż gdy Custer zobaczył
przyczynę zamętu, wpadł w gniew.
- Mieliście pędzić i nie zatrzymywać się! — wykrzyknął, po czym
ciągnął „słowami i znakami”. — Nie usłuchaliście mnie. Teraz
29 E. A. B r i n i n s t o o 1, A Trooper With Custer, Columbus 1926, s. 59; T h o m p s o n,

op. cit., s. 339 i n. Były to pozostałości obozu, z którego Sjuksowie i Szejenowie


wyruszyli na spotkanie z gen. Crookiem 17 czerwca nad Rosebud i który zwinęli
następnego dnia. Ognisko porzuciła w pośpiechu mała grupa Indian, która 24 czerwca
obozowała w tym samym miejscu i została zaskoczona zbliżaniem się wojska. W tipi
znajdowały się zwłoki brata wodza Sjuksów Sans Arc Krążącego Niedźwiedzia, który
zmarł od rany w brzuch, odniesionej w bitwie nad Rosebud.
30 Por. przypis 29.
usuńcie się na bok i przepuśćcie żołnierzy. Jeśli któryś z was nie
będzie odważny, zabiorę mu broń i zrobię z niego kobietę!
- Powiedz mu, Gerard — odpalił jeden z Arikarów — że jeśli
zechce zrobić to samo z jego białymi żołnierzami, którzy nie są tak
odważni, jak my, to zajmie mu to bardzo wiele czasu!
Zwiadowcy wybuchnęli śmiechem, okazując, ,jak są głodni
bitwy”31. Zrzucili wojskowe kurtki i koszule, pozostając nago lub
w przepaskach biodrowych. Młody Sokół, który spodziewał się, że
zostanie zabity i oskalpowany przez Sjuksów, zaplótł na nowo włosy
z przodu głowy i ozdobił je kilkoma orlimi piórami.
W zamieszaniu nie brali udziału Wrony z ppor. Vamumem oraz
Reynolds, Boyer i Herendeen. Doświadczonych zwiadowców nie
zainteresowało tipi, lecz znajdujące się w pobliżu skaliste wzgórze.
Kiedy Arikarowie szaleli wokół tipi, oni wspięli się na szczyt
i obserwowali dolinę Little Big Horn. Vamum wreszcie zobaczył
stado ponies — Sjuksowie pędzili je w stronę obozu, „najwyraźniej
po to, by je osiodłać”. Nad nimi unosiła się wielka chmura kurzu.
Herendeen dostrzegł także grupę Indian, którzy jechali bardzo szybko.
— Indianie uciekają — rzekł. — Będziemy musieli pośpieszyć się,
bo inaczej ich nie dogonimy.
Ppor. Vamum pojechał z ordynansem w dół Ash Creek, w stronę
Little Big Horn, pozostali zwiadowcy zaś powiadomili o swoich
obserwacjach ppor. Hare’a, który złożył meldunek Custerowi. „Nie
wiem, co zameldował — pisze Herendeen. — Przypuszczam, że tak jak
cała reszta myślał, że Indianie uciekają 32.
Custer nie mógł tego zignorować. Musiał działać, choć nie było
wiadomości od Benteena. „Kazał mi wziąć indiańskich zwiadowców,
a on pójdzie za mną [...]” — pisze Hare. „Odwrócił się do adiutanta
Cooke’a i polecił mu [...] rozkazać majorowi Reno, by ruszył ze swoim
batalionem naprzód [...] Batalion Reno ruszył naprzód natychmiast
szybkim kłusem33. Za nim podążał batalion Custera. Była 14.15.
Aby przejeżdżający żołnierze nie zatrzymywali się przy tipi,
podpalono je.

31 Mjr Reno i ppor. Hare zrozumieli, że Custer kazat Arikarom oddać broń, ponieważ

odmówili kontynuowania jazdy przed kolumną. Dalsze zachowanie zwiadowców


zaprzecza jednak temu. Przedstawiono tu wersję Czerwonego Niedźwiedzia, w:
G r a h a m , op. cit., s. 39-40. Por. także Uderza Dwóch, w: H a m m e r, op. cit., s. 183.
32 G r a h a m , op. cit., s. 263.

33 G r a y , op. cit., s. 257.


DOLINA ASH CREEK, godz. 12.15-15.15

Batalion Benteena maszerował przez niezbyt trudny teren, zdomi­


nowany przez łagodnie wznoszące się wzgórza, porośnięte trawą
i kępami bylicy34. Przekroczył dwa kolejne łańcuchy wzgórz
i płynące w oddzielających je dolinach potoki. Benteen nie śpieszył
się. Por. Gibson z 6 ludźmi jechał na czele i wspinał się na wzgórza,
a batalion wybierał dogodniejsze drogi. „Benteen [...] dał mi swoją
lornetkę — pisze Gibson. - Przekroczyłem mały strumień płynący
wąską doliną. Wiedziałem, źe to nie jest dolina Little Big Horn, więc
wjechałem na wysokie wzgórza po jej drugiej stronie. Ze szczytu
przez lornetkę ujrzałem wyraźnie górną część doliny Little Big Horn
na dużą odległość [...] Nie było w niej żywego ducha, więc
pospieszyłem z powrotem i zameldowałem Benteenowi, który
zmienił wtedy kierunek marszu, aby wrócić na główny szlak” 35.
Była 13.20. Benteen uzyskał informację, na którą czekał Custer:
Indian nie było w górnej części doliny. Nie wysłał jednak do
dowódcy gońca, tylko niespiesznie podążał dolinką aż do zbiegu
płynącego nią strumienia z potokiem Ash Creek. Dopiero około
14.30 batalion znalazł się ponownie w dolinie Ash Creek, w miejscu,
w którym pół godziny przedtem przeszły główne siły pułku.
Niemal jednocześnie z tyłu pojawiły się tabory, które wyruszyły
w 20 minut po siłach głównych. Muły szły po trzy lub cztery obok
siebie, szeregiem o długości 500 jardów, powoli, by nie rozciągać
kolumny i nie podnosić kurzu. Na ten widok batalion przyspieszył,
lecz wkrótce dogonił go jeździec na pony. Był to Boston Custer,
który porzucił swoje miejsce w taborach i gonił batalion starszego
brata. Wyprzedzając Benteena zasalutował wesoło.
Po pięciu minutach, przeszedłszy pół mili, batalion zatrzymał się.
Natrafiono na bagienko i Benteen stwierdził, że ponieważ „konie nie
były pojone od wczorajszego wieczora, a był upalny czerwcowy
dzień, bardzo tego potrzebowały. A więc na szlaku zatrzymałem się
przy bagienku na kilka chwil, aby dać ludziom i zwierzętom szansę” 36.
„Kilka chwil” trwało 20 minut. Oficerowie zaczęli się niepokoić.
- Ciekawe, po co stary trzyma nas tu tak długo? - mruknął któryś.

34 Or. sagebrush, najczęściej Artemisia tridentata, roślina lub krzak o wysokości


dochodzącej do 1—2 m.
35 Tamże, s. 262.

36 G r a h a m , op. cit., s. 180.


— Pewnie czeka, aż wszyscy napełnią manierki - domyślał się inny.
Szczególnie niecierpliwił się kpt. Weir, któremu wydawało się, że
w oddali słychać strzały.
— Powinniśmy być już tam! - rzekł Weir i zebrał swoją kompanię
D, która szła na czele kolumny. Widząc, że kompania D samowolnie
rusza, Benteen rozkazał batalionowi wymarsz. W samą porę — właśnie
nadeszły tabory i muły rzuciły się do wody, zanurzając się w bagnie,
pomimo wysiłków poganiaczy, by je powstrzymać 37.
Batalion szedł stępa, aby nie męczyć napojonych koni. Do samotnego
tipi, które płonęło jak pochodnia, dotarł około 15.15. Bataliony Reno
i Custera opuściły to miejsce przed godziną. Benteen nie mógłby już ich
dogonić, nawet gdyby próbował.

DOLINA ASH CREEK, godz. 14.15-14.45

Bataliony Reno i Custera jechały szybkim kłusem. Po pół godzinie


oddział znalazł się w odległości około 3 mil od samotnego tipi,
w miejscu, w którym dolina Ash Creek rozszerzała się i łączyła z doliną
potoku zwanego Północnym Dopływem38. Tworzyła się w ten sposób
równina, zakończona pagórkiem u zbiegu Ash Creek i jego Północnego
Dopływu. Na przedzie galopowali Wrony i oni pierwsi wpadli na szczyt
pagórka. Po drugiej stronie Little Big Horn w oddaleniu widniały tipi
obozu, a całkiem blisko, po ich stronie rzeki, jechało dwóch Sjuksów.
Na widok Wron rzucili się do ucieczki w stronę grzbietu wzgórz, które
ciągnęły się w dół rzeki na jej prawym brzegu. Na szczycie zatrzymali
się i zaczęli zataczać koła, aby zaalarmować obóz.
Uciekający Indianie wzbili wysoko kurz. Dostrzegł go Custer,
który był przy swoim batalionie z tyłu kolumny.
— Co to za kurz? — zapytał Żółtą Połowę Twarzy.
— Na pewno Sjuksowie uciekają — odrzekł wódz Wron.
— Nie macie u mnie już nic więcej do roboty — powiedział Custer.
- Doprowadziliście mnie do Sjuksów.
Zaniepokojony brakiem Benteena, dodał:
— Tylko czy oni nie uciekają na południe? Chyba będę musiał
skierować w tamtą stronę batalion Reno...
37 Godfrey, w: H a m m e r, op. cit., s. 75; por. także G r a h a m, op. cit., s. 180.
38 Potok ten występuje w źródłach i opracowaniach pod nazwami North Fork, Custer
Creek i Little Reno Creek.
Custer pojechał na czoło kolumny, by porozmawiać z majorem.
Gerard wjechał na pagórek. Tumany kurzu, wzbijane przez indiańskie
konie, zrobiły na nim takie wrażenie, że ujrzawszy zbliżającego się
Custera, pomachał kapeluszem, aby ściągnąć jego uwagę, i krzyknął:
- Są pańscy Indianie — uciekają jak diabli! 39.
Była 14.45.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN, godz. 14.45-15.10

Arikarowie40 mieli zdobyć konie Sjuksów. Było to tyleż zadanie


bojowe, co nagroda. Nie czekając na rozkaz, 20 Arikarów pogalopo­
wało w stronę odległej o milę Little Big Horn i rzuciło się przez
rzekę. Wysokie, urwiste i strome brzegi obniżały się w tym miejscu,
a pomiędzy nimi znajdował się bród. Za nim otwierała się równina
porośnięta gdzieniegdzie bylicą. Z prawej strony, wzdłuż rzeki, na
lewym brzegu rozciągał się las.
Ze wzgórza Arikarowie dobrze widzieli stada koni, ale na równinie
trudno im było je odnaleźć. Widać było tylko chmury kurzu. Indianie
nie uciekali - był to normalny codzienny ruch stad. 15 tysięcy
zwierząt bardzo szybko zjadało trawę, musiały więc być często
przeganiane na nowe pastwiska.
Arikarowie zaskoczyli i dogonili dwóch młodych wojowników
Sans Arc — Samotnego Psa i Dwa Niedźwiedzie. Po krótkiej walce
Uderza Dwóch zabił Dwa Niedźwiedzie, a Samotny Pies uciekał do
obozu, krzycząc:
- Zabili naszego! Gonią mnie! Są tuż za mną!
Bitwa nad Little Big Horn była rozpoczęta.
Kiedy Arikarowie zbliżyli się, wywiązała się potyczka między
nimi a Sjuksami Hunkpapa, których tipi stały na południowym skraju
obozu. Zwiadowcom wydało się, że cały obóz nie został jeszcze
zaalarmowany. Po chwili jednak sierż. Krótkoogoniasty Byk dostrzegł
z niepokojem, że przeciwników przybywa.

39 Relacja Gerarda jest w przeważającej większości opracowań mylnie interpretowana,

stwarzając wrażenie, że dostrzegł on Indian z okolicy samotnego tipi, co prowadzi do


błędnego twierdzenia, że już wtedy Custer wydał mjr. Reno rozkaz do ataku. Gerard
jednak nie był na skalistym szczycie, lecz z Arikarami przy tipi, skąd nie mógł niczego
widzieć w dolinie Little Big Hom.
40 Ppor. Vamum nie wrócił do nich ze swego patrolu, lecz dołączył do kompanii A.
— Trzeba się rozejrzeć, dokąd mamy uciekać, jeśli żołnierze
odejdą - rzekł. — Jest tu więcej łudzi, niż myślałem.
Gdy walka się nasilała, z krzaków wyłonił się Krwawy Nóż. Wraz
z ośmioma zwiadowcami wysunął się znacznie do przodu i doszedł
do samego obozu. Teraz wracał, prowadząc kilka zdobytych koni.
Młody Sokół zauważył, że na głowie miał czarną chustę w niebieskie
gwiazdki, którą podarował mu Custer. Przyczepił do niej leki — szpon
niedźwiedzia i muszlę małża,
- Robimy to, co kazał Custer, zabieramy konie! — zawołał.
— Weźcie te również. Jeden jest dla mnie! 41
Siedmiu Arikarów odłączyło się od grupy, by szukać koni.
Zapanowało zamieszanie, które wykorzystały konie zdobyte przez
Krwawego Noża i uciekły w stronę rzeki. Arikarowie pogonili za
nimi. Na drugim brzegu dostrzegli trzy squaws i dwóch chłopców.
Przekroczyli rzekę, która w tym miejscu sięgała koniom po szyje,
i rzucili się w pogoń za kobietami. Niespodziewanie w dole rzeki
ujrzeli stado koni, liczące co najmniej 200 sztuk. Zostawili squaws
w spokoju i popędzili, by zagarnąć stado, a gdy znaleźli się przy nim,
zobaczyli za rzeką szczyty tipi, których liczba dała im pojęcie
o rozmiarach obozu. Wokół roili się Sjuksowie Minneconjou,
zaskoczeni, ale zdecydowani odebrać konie i policzyć się z Arikarami.
Zwiadowcy zawrócili i pognali ze zdobyczą w górę rzeki, między jej
brzegiem a wzgórzami, ścigani i ostrzeliwani przez coraz liczniejsze
gromady Sjuksów. Gonitwa trwała na przestrzeni mili. Wreszcie
Arikarowie porzucili większość koni, wspięli się na szczyt wzgórza
i stawili opór. Sjuksowie wkrótce odeszli, a Arikarowie ruszyli
w dolinę Ash Creek. Prowadzili ze sobą 28 zdobytych koni. Był to
wciąż niezły łup, zasobów Sjuksów jednak zbytnio nie zmniejszał.

WYLOT DOLINY ASH CREEK, godz. 14.45-15.00

Ze wszystkich obserwacji wynikało, że obóz został zlokalizowany


oraz że uciekał. Nie było już czasu. Nie można było czekać na
batalion Benteena i tabory ani wysyłać zwiadu na południe, ani
skonsolidować pułku. Przeciwnie, bataliony Custera i Reno musiały
się rozłączyć. Custer przekazał mjr. Reno rozkaz przez adiutanta.
41 Młody Sokół, w: G r a h a m , op. cit., s. 34; por. także Czerwony Niedźwiedź,
tamże, s. 40.
— Wieś jest w odległości trzech mil i ucieka — poinformował go
Cooke. - Generał rozkazuje panu iść naprzód tak szybko, jak pan
uważa za rozsądne, a potem szarżować. Cały oddział będzie pana
wspierać 42.
Reno nie mógł z tego rozkazu dowiedzieć się, na co konkretnie,
w jakim celu i w jakim kierunku ma szarżować, ani gdzie i w jakiej
formie nastąpi wsparcie. Ponieważ został poinformowany, że obóz
ucieka, mógł sądzić, że jego zadaniem będzie uniemożliwienie
Indianom ucieczki przez związanie ich walką. Nie wiadomo, czy tak
właśnie zrozumiał Cooke’a. W każdym razie nie zadając pytań ruszył
szybkim kłusem w stronę Little Big Horn. Na czele jechała kompania
M, za nią A, a na końcu G. Ppor. Vamum wyprzedził wszystkich,
zerwał z głowy kapelusz i wykrzyknął:
— Trzydzieści dni urlopu dla tego, kto zdobędzie pierwszy skalp!
— Nie pędźcie tak jeszcze! - zawołał Cooke. — Za parę minut
konie będą wam potrzebne!
Gdy Reno się oddalił, Custer zdjął kurtkę ze skóry jelenia
i przytroczył ją za siodłem. Upał narastał.
Batalion Custera ruszył stępa w prawo, w stronę Północnego
Dopływu, i tam się zatrzymał. Custer czekał na wiadomość od
Cooke’a o postępach Reno, a może i na Benteena. Postój wykorzys-
tano, by napoić konie.
— Nie pozwólcie im pić za dużo — ostrzegł Custer. — Będą musiały
jeszcze dziś dużo chodzić.
Po odejściu Arikarów Custer miał do dyspozycji tylko 6 Wron.
Ppor. Hare, tak jak Vamum, pojechał z Reno, chociaż jego miejsce
było jeśli nie przy zwiadowcach, to w kompanii K. Z Wronami
pozostał tylko Mitch Boyer. Przy batalionie Custera został także
Mark Kellogg; nie wiadomo, czy na mule nie mógł dogonić
zwiadowców, czy też oczekiwał ciekawszych wrażeń z Custerem.
Pułkownik wezwał Żółtą Połowę Twarzy i Białego Łabędzia i polecił
im wejść na szczyt łańcucha wzgórz, ciągnącego się wzdłuż rzeki,
by stamtąd zobaczyć, co się dzieje. Przez nieporozumienie jednak
być może Custer nazbyt ufał swej znajomości języka znaków) obaj
pojechali za batalionem Reno. Boyer dostrzegł to, ale było za późno,
by jch zatrzymać.
42 Rozkaz ten znamy tylko z relacji mjr. Reno. Można jednak przyjąć, że został w

miarę dokładnie powtórzony, ponieważ zachowany na piśmie rozkaz do kpt. Benteena,


który także sporządził Cooke, jest równie nieprecyzyjny i enigmatyczny.
— Chodźcie, wjedziemy na ten grzbiet i zobaczymy, co jest po
drugiej stronie! — zawołał i pogalopował pod górę, a za nim Kędzior,
Idzie Naprzód, Biały Człowiek Go Ściga i Włochaty Mokasyn.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN-WZGÓRZE RENO,


godz. 15.00-16.10

Batalion Reno po kilku minutach znalazł się nad rzeką i rozpo­


czął przeprawę. Żołnierze poili przy tym konie, przez co batalion
rozciągnął się i Reno musiał zatrzymać się, by go uporządkować.
Por. DeRudio wjechał z impetem do wody. Mjr Reno stał W rzece
i rozmawiając z Gerardem pociągał whisky z butelki43, gdy dosięgły
go bryzgi wody spod kopyt konia DeRudia.
— Co pan chce zrobić? Utopić mnie, zanim mnie zastrzelą?
- zapytał Reno.
Gdy czoło batalionu znalazło się na drugim brzegu, pojawił się
jeden z Arikarów z informacją o toczącej się w pobliżu obozu walce
i ostrzeżeniem, że Sjuksowie nadchodzą, by zaatakować Reno.
— Do diabła! - wykrzyknął Gerard. - Custer musi się zaraz o tym
dowiedzieć, bo myśli, że Indianie uciekają. Powinien wiedzieć, że są
gotowi walczyć. Wrócę i zawiadomię go.
Wiadomość przekazaną przez Arikarę zrozumieli również dwaj
Wrony. Herendeen usłyszał, jak ją sobie powtarzali, i powiadomił
Reno. Major wysłał do Custera swego ordynansa Mcllhargeya, by
powiadomił go, że przed batalionem są znaczne siły Indian. W chwilę
później na wszelki wypadek wysłał z tą informacją również kucharza
Mitchella44.
Gerard znalazł Cooke’a w pobliżu pagórka, przekazał wiadomość,
po czym zawrócił do batalionu. Po drodze minął Mcllhargeya. Custer
dowiedział się, że zaczęła się walka, jeszcze zanim ostatni żołnierze
Reno przekroczyli Little Big Horn. Nie musiało to oznaczać, że
Indianie nie uciekali. Dobiegające z oddali odgłosy rzadkiej i bez­
ładnej strzelaniny mogły oznaczać, że część Indian prowadzi działania
opóźniające, aby umożliwić reszcie ucieczkę. Custer skierował
batalion w ślad za zwiadowcami pod górę, skąd sam mógł zobaczyć,
co jest po drugiej stronie i jak najlepiej zaatakować obóz.

43 Według szer. Taylora z kompanii A, butelka miała pojemność 1 kwarty (0, 946 1).
44 Obaj należeli do kompanii I i nie wrócili już do Reno, lecz zostali z nią.
Tymczasem Reno przeprowadził batalion na drugi brzeg i w szy­
ku czwórkowym skierował go w prawo, w stronę lasu, za którym
należało spodziewać się obozu. Drzewa i leżące na ziemi kłody
utrudniały marsz, toteż dopiero kilka minut po 15.00 batalion
znalazł się na otwartej przestrzeni i utworzył linię. Podczas
formowania szyku bojowego niektórzy żołnierze oglądali się za
siebie i dostrzegli batalion Custera, który właśnie jechał kłusem na
wzgórza po drugiej stronie rzeki45. Pozostali nie odrywali wzroku
od widniejących przed nimi tipi. Nigdy przedtem nie widzieli tylu
na raz. Mjr Reno pociągnął z butelki i podał ją adiutantowi
Hodgsonowi.
— Kłusem! Marsz! — rozkazał. Batalion wyszedł na pozbawioną
przeszkód równinę.
— Galopem! Przygotować się do szarży! — zawołał Reno. Żoł­
nierze wyciągnęli rewolwery, konie zaczęły dotykać brzuchami
wysokiej trawy.
— Szarża! — krzyknął Reno. Zakrztusił się przy tym i rozkaz
zabrzmiał jak „szarraża”.
Trąbki wyrzuciły w powietrze staccato urywanych dźwięków.
Sygnał wzbił się ponad tętent kilkuset końskich kopyt. Rozpędzona
jazda cwałem mknęła do przodu, tipi były coraz bliżej. Wkrótce
w odległości około 600 jardów przed batalionem pojawiła się duża
grupa konnych Indian. Byli to strzegący obozu hotamitaniu — żoł-
nierze-psy. Padły strzały i rozległy się okrzyki wojenne Sjuksów.
Żołnierze wznieśli okrzyk „hurra”.
— Nie hałasować! — krzyknął Reno 46.
Konie wojskowe, nieprzywykłe do długiego biegania i huku, zaczęły
się płoszyć. Sierż. Ryan i 10 ludzi z kompanii M wysforowali się
nadmiernie. Szer. Roman Rutten miał ze swoim koniem kłopot od
przekroczenia rzeki - zwierzę nie chciało stać w miejscu, toteż Rutten
musiał nieustannie jeździć wokół oddziału. Teraz koń poniósł i niebez­
piecznie zbliżył się do Indian. Za nim pogoniły konie szer. Meiera,
Smitha i Turieya. Rutten i Meier zawrócili (Meier został ranny), ale
Smith i Turley mieli mniej szczęścia; konie poniosły ich wprost na
grupę Indian, która otworzyła się i pochłonęła ich. Sierż. Ryan pomyślał,
że Turley dał mu na przechowanie kilka drobiazgów, przyjął je,
45 Roy, w. H a m m e r , op. cit., s. 112.
46 Większość z tych, którzy słyszeli, podaje, że Reno zawołał Stop that noise, ale
niektórzy zrozumieli ten okrzyk jako That ’s right, boys.
stawiając żartobliwie warunek, że jeśli Turley zginie, staną się jego
własnością 47.
Dobrze rozpoczęta szarża batalionu uderzyła w próżnię. Kawalerzy-
ści nie starli się z zagradzającymi im drogę Indianami ani nie dotarli
do obozu. Po przebyciu około dwóch mil Reno przestał kontrolować
bieg szarży i zatrzymał ją. Jak wyjaśnił w raporcie, obawiał się, że
Indianie wciągną go w pułapkę48. Nie mając określonego celu szarży
ani jej zasięgu, a przy tym skonfrontowany nie z uciekającym
obozem, lecz z gotowymi do walki wojownikami, Reno uznał, że
sytuacja uzasadnia jego postępowanie i że wykona zadanie, podej­
mując walkę w narzuconych okolicznościach i wiążąc nieprzyjaciela.
— Z koni! Przygotować się do boju w szyku pieszym! — rozkazał.
W każdej kompanii żołnierze byli podzieleni na czwórki. Trzej
z każdej czwórki, uzbrojeni w karabinki, zajęli stanowiska w linii,
a czwarty odprowadził ich konie na tyły. Trzymanie przez jednego
człowieka czterech podekscytowanych koni tylko za wodze byłoby
niemożliwe, toteż kawaleryjskie ogłowie miało z boków dodatkowe
rzemienie z kółkami, którymi spinało się wszystkie konie ze sobą.
Oddział wykonał manewr bez zarzutu, „bardzo pięknie, tak artystycz­
nie, że zaskoczyło to i wielce uradowało” por. DeRudia49. Linia (czy
raczej tyraliera) batalionu miała długość około 200 jardów i była
zwrócona frontem do obozu Indian. Prawym skrzydłem, które stanowiła
kompania G, opierała się o las ciągnący się wzdłuż rzeki. W centrum, na
równinie, znajdowała się kompania A, a na lewym skrzydle kompania
M zajęła pozycję kończącą się na paśmie niewysokich pagórków. Na
samym skraju była grupka zwiadowców, którzy nie pogonili za końmi
Sjuksów, lecz zostali, by wziąć udział w walce. Ostatni w linii był sierż.
Krótkoogoniasty Byk. Arikarowie także pozsiadali z koni, trzymając je
na długich rzemiennych uwiązach, których jeden koniec był przymoco­
wany do łęku siodła, a drugi przyczepiony łatwym do rozwiązania
węzłem do pasa z amunicją wojownika. Mimo że dla większości miała
to być pierwsza walka, żołnierze byli w dobrych nastrojach, rozmawiali
i śmiali się. Jedni kładli się, inni przyklękali. Na odkrytej przestrzeni nie
było niczego, co mogłoby dać im osłonę. Na razie jednak nie działo się

47 Rutten, w: H a m m e r , op. cit., s. 118; W i l b e r , tamże. s. 148; Ryan, w:

G r a h a m, op. cit., s. 161.


48 G r a h a m , op. cit., s. 139.

49 G. M. C l a r k . Scalp Dance. The Edgerly Papers on the Battle of the Little Big

Horn, Oswego 1985, s. 65.


wiele. Padały strzały, ale Indianie trzymali się w odległości około 1000
jardów, poza zasięgiem skutecznego ognia. Tylko nieliczni harcownicy
zbliżali się na 500 jardów. Inni jeżdżąc tam i z powrotem podnosili kurz,
kryjąc obóz przed wzrokiem przeciwnika.
Wiadomość o ataku akicita rozchodziła się i coraz więcej Indian
konno lub pieszo przybywało na miejsce walki. Nie potrafili jeszcze
ocenić sytuacji. Niektórzy, słysząc zgiełk, sądzili, że wciąż trwają
uroczystości związane z paradą samobójców. Kobiety i dzieci
gromadziły się i przyglądały walczącym. Wodza Hunkpapów, Żółci50,
nie było; znajdował się przy swoich koniach, na pastwisku Szejenów na
wzgórzach po drugiej stronie obozu, i do walki włączył się znacznie
później, w innej części pola bitwy. Nie wiedział, co się dzieje w jego
własnym obozie, a nawet, że zostały zabite dwie jego żony i troje
dzieci51. Szaman Hunkpapów, Siedzący Byk, nie opuścił tipi, w którym
dokonywał magicznych obrzędów52. Toteż Indianie w tej fazie bitwy
działali bez przywództwa i organizacji. Wydaje się, że nawet stowarzy­
szenia wojowników nie wystąpiły wspólnie i odbywały się jedynie
indywidualne popisy sprawności i męstwa. Jednakże liczba walczących
ciągle rosła i wkrótce było ich około 500. Część zaczęła obchodzić lewe
skrzydło batalionu, a inni leżąc i kryjąc się na pagórkach ostrzeliwali go.
Po chwili kula trafiła w pierś sierż. O’Harę z kompanii M, który
dopiero przed kilku dniami awansował do tego stopnia. Także sierż.
White z tej samej kompanii został ranny i jego karabinek wziął
por. DeRudio. Oddał kilka strzałów w kierunku Indian i zobaczył,
że kule uderzają w ziemię. Kule Sjuksów gwizdały żołnierzom nad
głowami; Indianie mieli najwyraźniej lepszą broń.
W pewnej chwili gęsty rój Sjuksów rzucił się na Krótkoogoniastego Byka.
Zginął pierwszy z atakujących wojowników-samobójców, Mała Trąba

50 Wiele opracowań błędnie przypisuje mu szczególnie istotną rolę w bitwie.


51 S. L. A. M a r s h a 11, Crimsoned Prairie. The wars between the United States and
the Plains Indians during the winning of the West, New York 1972, s. 165—166.
Opracowania przyjmują, że śmierć żon i dzieci Żółci nastąpiła na skutek ostrzału obozu
Hunkpapów przez batalion Reno, Reno jednak nie zbliżył się do obozu bardziej niż na
prawie milę i w ogóle go nie ostrzeliwał. Było to raczej dzieło Krwawego Noża, który
jako jedyny był blisko obozu, a może i na jego terenie, i miał z Żółcią porachunki.
52 Fakt, że Siedzący Byk nie wziął czynnego udziału w walce, był przez nieprzychyl­

nych mu Indian interpretowany jako świadectwo tchórzostwa. Siedzący Byk miał już
jednak 42 lata, czyli przekroczył wiek 37 lat, do którego oczekiwano od wojowników
agresywnego działania. Poza tym w bitwie walczył jego przybrany syn, co spełniało
regułę minimum: jeden wojownik z każdego namiotu.
Powietrzna, ale Arikarowie nie wytrzymali długo i cofnęli się w stronę
żołnierzy. Linia kompanii M na lewym skrzydle wygięła się łukiem w tył
i żołnierze również musieli się cofnąć. Zatrzymali się w połowie drogi
dzielącej ich od lasu, na wzniesieniu, na którym miały osiedle pieski
preriowe. Leżąc za usypanymi przez nie kopcami ziemi, ostrzeliwali
Indian. Ppor. Hare pożyczył od ppor. Wallace’a jego dobry karabin
i próbował celności oka. Kpt. French, który miał karabin Springfiełda kał.
50—70, starszy, lecz lepszy niż karabinek model 1873, za każdym razem,
gdy trafił, nacinał karb na kolbie.
Walka nasilała się. Sjuksowie spróbowali ataku konno, ale kilka salw
zatrzymało ich. Ppor. Hodgson chodził po linii i napominał żołnierzy, by
nie tracili nerwów i mierzyli nisko. Wystrzelali dopiero po około 20
naboi, lecz rezerwy były przy koniach, które koniowodni prowadzili
w stronę lasu. Mjr Reno zaczął się niepokoić. Jak stwierdził:
„Zobaczyłem, że wciągają mnie w jakąś pułapkę [...] Wieś ciągłe stała
[...] Nie widziałem Custera ani żadnego innego wsparcia, a w tym czasie
Indianie zdawali się wyrastać jak spod ziemi. Ze wszystkich stron
całymi gromadami biegli w moim kierunku. Zrozumiałem, że muszę się
bronić”53. Uznał, że lepszą pozycją obronną byłby las, który składał się
głównie z czarnych topól i gęstego podszycia. Minęła 15.30.
W tym czasie niektórym żołnierzom wydało się, że na szczycie
wzgórza za rzeką, ku północy, dostrzegli Custera.
— Tam jest Custer! Coś szykuje, macha do nas kapeluszem!
— rozległy się głosy 54. Reno rozkazał kompanii G wycofać się do
lasu jako pierwszej. Koniowodni zawrócili, żołnierze zaczęli dosiadać
koni. Nastąpiło krótkie zamieszanie — niektórzy kawalerzyści nie
zrozumieli rozkazu, a inni nie mogli znaleźć swoich koni. W miarę,
jak kompania G wchodziła do lasu, A i M wydłużały linię, aby
zamknąć tworzącą się lukę. Było ich jednak za mało i odległości
między żołnierzami zaczęły się niebezpiecznie powiększać.
Na widok cofających się nieprzyjaciół Indianie rozpoczęli konny atak
według zwyczajowej taktyki. Galopowali jeden za drugim, wisząc
z boku ponies, osłonięci przez ich ciała, i strzelając nad grzbietem.
W ten sposób okrążyli skraj lewego skrzydła batalionu. „Gdy

53 J. P. D u n n. Massacres of the Mountains. A History of the Indian Wars of the Far

West, New York 1886, s. 608-609. Sugerowałoby to, że Reno mógł zrozumieć
zapowiedź wsparcia przez cały oddział jako informację, że batalion Custera będzie
atakował w drugim rzucie, z batalionem Benteena — być może — w odwodzie.
54 P e t r i n g , w : H a m m e r , op. cit., s. 133.
dosiadaliśmy koni, obejrzałem się i zobaczyłem, że Indianie zamykają
koło, jadąc przez krzaki i leżąc na ponies” - wspomina sierż. Ryan.
— Kapitanie, Indianie są na naszych tyłach! - zawołał Ryan do
kpt. Frencha.
— Nie, to ludzie generała Custera — odparł French.
„W tym momencie jeden z tych Indian wystrzelił i szeregowiec
George Lorentz z mojej kompanii został trafiony. Kula uderzyła go
w kark i wyszła ustami. Upadł do przodu na siodło i osunął się na
ziemię. Wtedy Indianie zaczęli strzelać do nas ze wszystkich stron.
Już nas otoczyli” 55.
— Pigford, nie zostawiaj mnie! Pomóż, na miłość boską! — krzyknął
ranny sierż. O’Hara. Szer. Pigford chwycił go, lecz w następnej
chwili O’Harę dosięgła śmiertelna kula.
Mjr Reno obrócił batalion tak, że oddział zwrócił się prawym
skrzydłem w stronę obozu, a żołnierze mieli las i rzekę za plecami,
po czym rozkazał:
— Zmienić front w tył! Biegiem marsz!
Manewr powiódł się. Oddział dotarł do lasu nie gubiąc formacji.
Zajęto stanowiska na lizjerze, a konie odprowadzono w głąb lasu.
Reno zgubił słomkowy kapelusz, który kupił od markietana Smitha,
i teraz obwiązał głowę czerwoną chustką. Opróżnił swoją butelkę
whisky. Potem wysłał por. Mclntosha z 20 ludźmi, aby zbadał, czy
w zaroślach na tyłach oddziału nie kryją się Indianie 56.
Por. DeRudio z 10 ludźmi wysunął się na skraj prawego skrzydła,
aby zapobiec przenikaniu Indian przez las od strony obozu. Pomiędzy
drzewami mógł dostrzec najwyższy punkt w łańcuchu wzgórz za
rzeką, którym był szczyt wysunięty najdalej ku północy. W pewnej
chwili ujrzał na nim Custera w niebieskiej koszuli, por. Cooke’a,
którego rozpoznał po czarnych bokobrodach, i jeszcze kogoś.
Pomyślał, że Custer widział stamtąd pozycję Reno i obóz Indian
jakby z lotu ptaka. Po chwili pułkownik i jego towarzysze zjechali
ze wzgórza i znikli mu z oczu 57.
Tymczasem inni Indianie przybywali, by pomóc Hunkpapom.
„Hunkowie byli w przedzie — wspomina Samiec Pies ze szczepu
Oglala, brat krwi Szalonego Konia. - Hunkowie podchodzili do lasu

55 Ryan, w: G r a h a m , op. cit., s. 242. Znaczyłoby to, że również French oczekiwał

wsparcia ze strony batalionu Custera bezpośrednio na tym samym kierunku.


56 O’Neill, w: B r i n i n s t o o 1, op. cit, s. 63.

57 G r a y , Custer’s..., s. 294.
i powstrzymywali żołnierzy. Na wzgórzach Indianie szykowali się,
by na dane hasło razem zaatakować żołnierzy w lesie. Jeszcze nie
wszyscy Sjuksowie przybyli, ale byli tam Indianie ze wszystkich
szczepów”58. Rzucała się w oczy nieobecność wodza Oglalów,
Szalonego Konia, i jego ludzi, którzy przygotowywali się do walki
zgodnie z regułami, zaczynając od modłów i wzywania duchów.
Szalony Koń długo konsultował się z szamanem i zachowywał
spokój, mimo że niektórzy wojownicy niecierpliwili się.
Od strony południowej Indianie podkradali się do lasu, wykorzys­
tując osłony terenowe. Niektórzy ryzykanci podjeżdżali galopem,
strzelali spoza ponies i zawracali. Trwało to już kwadrans. Jak dotąd,
batalion nie poniósł dużych strat — dwóch zabitych, dwóch zaginio­
nych, kilku rannych - ale wsparcie nie nadchodziło.
Pozycja w lesie wydawała się mjr. Reno niekorzystna jako położona
prawie o 10 stóp niżej od opanowanej przez Indian równiny i przez
to zarówno narażona na ostrzał z góry, jak trudna do obrony, gdyby
Indianie spróbowali frontalnego ataku. Wprawdzie prawe skrzydło
było dość dobrze osłonięte, lecz na lewym skrzydle było za mało
ludzi, by utworzyć linię o wygiętej do tyłu flance, chroniącej przed
oskrzydleniem — a właśnie tam gromadzili się Indianie. Mogli oni
także wyjść na tyły batalionu, przekraczając rzekę. Poza tym pozycja
mogła być utrzymywana tylko dopóty, dopóki wystarczyłoby amuni­
cji. Jej zapasy zaś znajdowały się w taborach, po drugiej stronie
rzeki, i gdyby Indianie otoczyli las, dostęp do nich byłby odcięty. Nie
wyglądało na to, że Custer pojawi się szybko z pomocą. Jeszcze
podczas walki na równinie widziano, jak batalion Custera jechał
grzbietem wzgórz po drugiej stronie rzeki na północ59. Można było
domyślać się, że dokonywał obejścia obozu. Manewr ten mógł
jednak trwać dłużej, niż 140 żołnierzy i oficerów (w tym 35
koniowodnych) i 28 zwiadowców i cywilów byłoby w stanie
opierać się Indianom, których liczba wzrosła już do około 1000.
Reno postanowił wycofać się na prawy brzeg Little Big Horn,
gdzie mógł zająć pozycję na wzgórzach i oczekiwać taborów oraz
— być może — batalionu Benteena. Skonsultował się z dowódcami
kompanii (przekrzykując się z niektórymi po linii) i choć nie

58 H a m m e r , op. cit., s. 206.


59 Świadectwo Petringa jest w niektórych opracowaniach kwestionowane, ponieważ
jakoby przy innych okazjach zdarzało mu się zmyślać. Jednakże niezależnie od niego
potwierdzają to Roy, Vamum, DeRudio i Gerard.
wszyscy byli za opuszczeniem lasu - ppor. Vamum był zdania, że
„było ich dość, by pobić cały naród Sjuksów” — zaczął myśl
wprowadzać w czyn.
— Do koni! — rozkazał.
Herendeen znajdował się na wysuniętej pozycji na lewym skrzydle.
W pewnej chwili zaniepokoiło go, że ogień żołnierzy zaczął słabnąć,
aż wreszcie ustał. Rozejrzał się i w miejscu, gdzie były uwiązane
kawaleryjskie konie, ujrzał tylko własnego wierzchowca. Dosiadł go
i pojechał w głąb lasu. Oddział zgromadził się na polanie. Niektórzy
żołnierze jeszcze szarpali się z końmi. Mjr Reno siedział w siodle.
Po jego lewej stronie, również konno, znajdował się Krwawy Nóż,
który był przyzwyczajony, że podczas akcji jego miejsce jest przy
boku dowódcy.
— Na koń! — rozkazał Reno. Żołnierze znaleźli się w siodłach.
Niektórzy położyli gotowe do strzału karabinki w poprzek łęku lub
przesunęli je na pasach tak, by zwisały przy boku.
— Dokąd teraz pójdziemy? — spytał sierż. Ryan. — Co by pan
zrobił, kapitanie French?
French zawahał się, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią. Wtem
zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Korzystając z tego, że żołnierze opuścili linię, Indianie zaczęli
przenikać w głąb lasu. Kilku Sjuksów zbliżyło się niepostrzeżenie
i wzięło majora na cel. Huknęły strzały.
— O Boże, dostałem! — krzyknął jakiś żołnierz w pobliżu Reno
i osunął się z konia. Krwawy Nóż nie wydał głosu. Kula trafiła go
w tył głowy, a krew i kawałki mózgu obryzgały majora60.
— Z koni! - zawołał Reno. Był z pewnością zaszokowany, ale jego
rozkaz nie był nierozsądny — gdyby Sjuksowie ich otoczyli, to obrona
w szyku pieszym dawała większe szanse. Jednakże natychmiast
zorientował się, że tak nie było.
— Na koń! Wszyscy za mną! - zakomenderował i zatoczył
koniem, kierując się w lewo i ku wyjściu z lasu. Być może
w istocie był to najlepszy sposób zademonstrowania podkomend­
nym, czego od nich oczekuje. Kolumna wykonała zwrot i ruszyła
za nim, zachowując ugrupowanie kompaniami, ale gubiąc formację.

60 Legenda głosi, że dr Henry Porter zachował kilka kawałków mózgu Krwawego

Noża, które znalazły się na jego ubiorze, i demonstrował je, zakonserwowane w spirytusie,
gdy prowadził praktykę w Bismarck. Por. B. Inn is, Bloody Knife, Custer’s favorite
scout, Fort Collins 1973, s. 142—143.
Część żołnierzy nie dosłyszała rozkazów, inni ich nie zrozumieli
lub nie zdążyli wykonać. Co gorsza, do kilkunastu rozkaz w ogóle
nie dotarł.
Por. DeRudio ze swoją drużyną sprawdzał właśnie brzeg rzeki,
gdy pojawił się trębacz McVeigh, prowadząc konia.
— Poruczniku, pański koń! — zawołał.
— Nie potrzebuję konia - odrzekł DeRudio.
— Opuszczamy las, panie poruczniku - oznajmił McVeigh.
DeRudio nie chciał uwierzyć, ponieważ nie było sygnału trąbki,
ale jego ludzie nie zwlekając rzucili się do ucieczki.
— Zabierz proporzec! — krzyknął DeRudio do jednego z nich.
— Do diabła z proporcem, nie widzi pan, że Indianie nadchodzą?
— odparł tamten. Porucznik sam chwycił proporzec kompanii i popę­
dził za nimi.
Sierż. Stanislas Roy zorientował się, że jego kompania A już
opuściła las.
— Poruczniku, nie mogę znaleźć mojego konia! — rzekł do ppor.
Wallace’a.
— Bierz jakiegokolwiek i uciekaj stąd! — odrzekł Wallace. — Albo
wsiadaj na konia za kimś!
Szer. O’Neill miał już nogę w strzemieniu, gdy jego koń padł
trafiony. Chwycił innego, lecz podkuwacz Meyer zaprotestował,
mówiąc, że to jego koń. O’Neill oddał mu go i pobiegł za oddziałem
pieszo, potknął się, przewrócił i rozbił nos.
Herendeen nie był pewien, co robić, gdy zobaczył, że „Samotny
Charley” Reynolds dosiada konia.
— Charley, nie próbuj wyjechać. Nie wyjdziemy z tego lasu
— ostrzegł. Reynolds nie usłuchał i Herendeen ruszył za nim.
Kawalerzyści przedzierali się przez zarośla i wypadali na zewnątrz.
Gdy szer. Rutten wyjechał z lasu, zobaczył około 200 Indian, którzy
na widok żołnierzy zatrzymali się, wrzeszcząc. Niektórzy strzelali,
ale przeważnie tylko „wydawali rozmaite he he i ho ho, wyraźnie
będąc tak podnieceni, jak żołnierze”. Sjuksowie zorientowali się
szybko, że akicita uciekają, i puścili się w pogoń.
Kpr. Streing zginął zaraz po wyjściu z lasu, kpr. Scollin
potknął się o kilkanaście jardów dalej na zagłębieniu terenu
i padł. Murzyn Isaiah Dorman, którego koń został zabity, spokojnie
podniósł się i wymierzył swój sportowy sztucer w stronę nad­
jeżdżających Indian.
— Żegnaj, Rutten - zawołał, kiedy ten go mijał. Koń Ruttena
czuł zapach Indian i mknął tak, że jeździec z trudem utrzymywał
się w siodle. Na oślep wpadł w grupę około 30 Indian, którzy
otoczyli kogoś i „wydawało się, że byli zdecydowani go dostać”.
Ich wygląd nie spodobał się koniowi tak samo, jak woń, więc
pognał na przełaj, przeskakując krzaki i pnie drzew, póki nie
doniósł Ruttena szczęśliwie do rzeki.
Mjr Reno twierdził, że oddział „szarżował przez czerwono-
skórych w szyku zwartym”61. Miał zapewne taki zamiar, lecz
żołnierze, którzy przeżyli ten szaleńczy galop, nie wspominali go
jako szarży. Batalion uciekał rozciągniętą gromadą, bez tylnej
straży i ubezpieczeń, nie osłaniany przez nikogo. Po obu stronach
gnali Indianie, strzelając z łuków i broni palnej, zadając ciosy
włóczniami i tomahawkami. Niektórzy, szydząc z wasichun, zali­
czali na nich ciosy laskami lub chłostali uciekających pejczami.
Później wspominali, że pościg ten przypominał polowanie na
bizony, był tylko jeszcze bardziej emocjonujący. Żołnierze próbo­
wali się ostrzeliwać, ale po wystrzelaniu naboi z rewolwerów
rzucali je, ponieważ nie potrafili ich nabijać jednocześnie utrzymu­
jąc się w siodle.
Mjr Reno galopował na czele. Obok niego znajdował się kpt.
Moylan, a za nim kompania A. Ppor. Vamum wyprzedził uciekają­
cych i zbliżył się do dowódcy.
— Trzeba coś zrobić — zawołał. — Nie możemy się wycofywać
w takim nieładzie!
— Ja tu dowodzę, poruczniku — odkrzyknął Reno.
Major starał się wracać w stronę brodu, lecz Indianie odcięli tę
drogę odwrotu i zepchnęli go w lewo. Reno skierował się wydeptanym
przez indiańskie ponies szlakiem, który wiódł do wodopoju. Nie było
tam brodu, ale rzeka, której szerokość w tym miejscu dochodziła do
50 jardów, miała tylko około 3 stóp głębokości. Prąd był bystry, lecz
konie pokonywały przeszkodę dość sprawnie, i choć przeciwny brzeg
był wysoki na 3 do 5 stóp i urwisty, o 16.00 kawalerzyści z kompanii
A znaleźli się po drugiej stronie. Gdyby Reno zatrzymał wtedy
pierwszych uciekających i utworzył z nich na brzegu linię obronną,
odwrót mógłby zostać uporządkowany. Tak się jednak nie stało.
Żołnierze uciekali dalej pobliskim parowem i wspinali się na wzgórze

61 W i n d o I p h, op. cit., s. 166.


po drugiej stronie rzeki, podczas gdy w dolinie Little Big Horn
rozgrywały się dantejskie sceny.
Jadąca za kompanią A kompania M przez chwilę kontynuowała
odwrót w stronę brodu, dopóki omal nie została okrążona. Kpt.
French skierował ją w lewo za mjr. Reno, ale przy tym odłączył się
od swojej kompanii i ledwo uszedł Sjuksom.
— Mógłbym go zabić - warczał wściekle na myśl o Reno. - Gdyby
nie uciekł, wygralibyśmy.
Ppor. Hare usłyszał o rozkazie wycofania się od szer. Cleara,
który przyprowadził mu konia. Las opuszczała właśnie kompania
G. Była ostatnia, toteż poniosła największe straty. Por. McIntosh,
który miał kłopoty z zebraniem ludzi, zgubił ordynansa i wyjechał
z lasu na przypadkowym koniu. Niemal natychmiast koń padł ze
strzałą w głowie. Szer. McCormick oddał porucznikowi swego
konia, a sam pozostał w lesie. McIntosh pogonił za kompanią, ale
nie radził sobie z rzędem szeregowca. Jego koń wlókł za sobą
uwiąż, co przeszkadzało mu biec. Wkrótce Sjuksowie otoczyli go.
Clear zginął zaraz po wyjechaniu na zewnątrz62, a koń Hare’a został
trafiony w szczękę, tak że język zwisał mu z boku, ale niósł
porucznika dalej.
Sierż. Roy znalazł swojego konia i wyjechał wprost pod ogień.
Koń, trafiony w szyję, przekoziołkował wraz z jeźdźcem. Obaj
podnieśli się; Roy zgubił pas z karabinkiem, który przeleciał mu
przez głowę, lecz nie szukając go wskoczył ponownie na siodło. Koń
silnie krwawił, ale przekroczył rzekę. Zabrakło mu już tylko sił, by
wdrapać się na wzgórze.
Szer. Pigford został ranny w biodro, utrzymał się jednak w siodle.
Szer. Sniffin biegł, wołając o pomoc. Szer. Thorpe zatrzymał się
i Sniffin wskoczył na konia za nim. Nie ujechali daleko. Koń
Thorpe’a został zabity i obaj jeźdźcy runęli na ziemię. Sniffin nie
dawał znaku życia. Thorpe podniósł się i dostrzegł w pobliżu
indiańskiego pony, który biegał, ciągnąc za sobą lasso. Schwytał go
i uciekał dalej na jego grzbiecie.
„Indianie byli po wszystkich stronach — wspomina szer. James
Wilber. — Wyli jak diabły, strzelali i nawet próbowali ściągać nas
z koni. Wielki Sjuks galopował obok mnie i próbował wyciągnąć
62 Por. Godfrey po bitwie nie mógł odnaleźć spadkobierców Cleara (przypuszczał, że

zaciągnął się pod przybranym nazwiskiem) i oddał powierzone mu 320 dolarów


płatnikowi.
mnie z siodła. Był ranny w ramię i za każdym razem, gdy mnie
szarpał, krew tryskała z rany na moją koszulę i spodnie. Uparty był
z niego diabeł i wisiał tak na mnie aż do rzeki”63. Wilber miał
szczęście — innego kawalerzystę Szejen Drewniana Noga chwycił za
pas od Springfielda i ściągnął z konia.
W miejscu, gdzie batalion przekraczał rzekę, panował zamęt.
Jeźdźcy, którym udało się wygramolić na urwisty brzeg, zlali go
wodą i uczynili śliskim. Następni osuwali się i wpadali na jadących
za nimi. Żołnierze jeździli w wodzie w górę i w dół rzeki, rozpaczliwie
szukając miejsca, w którym mogliby z niej wyjść. W końcu znaleźli
szczelinę, wypłukaną przez spływającą wodę. Gdy stłoczyli się
w niej, jeden z koni padł, blokując przejście, ale został natychmiast
wyciągnięty. „Jak to zrobili, i to tak szybko, nie wiem i nie
zatrzymałem się, by o to zapytać — pisze Rutten i dodaje — Wspinaczka
tą rozpadliną była ciężką próbą dla koni” 64.
Koń ppor. Hodgsona skoczył ze skarpy do rzeki i runął, ugodzony
w locie. Hodgson nie mógł się podnieść - był ranny w nogę.
— Na miłość boską, nie zostawiajcie mnie! — krzyknął.
Trębacz Fischer podał mu strzemię i pociągnął przez rzekę. Gdy
byli już u drugiego brzegu, Hodgson został znów trafiony — tym
razem śmiertelnie.
Indianie po dojechaniu do rzeki zatrzymali się i zaczęli ostrzeliwać
przeprawę. Pojawiali się również na wzgórzach na drugim brzegu,
skąd mogli wziąć akicita w dwa ognie; być może byli to Min­
neconjou, którzy właśnie skończyli bój o konie z Arikarami.
Zanim żołnierze zorientowali się w niebezpieczeństwie, padli
sierż. Carey, szer. Gordon i podkuwacz Meyer z kompanii M,
a szer. Morris został ranny w pierś — trzej ostatni od jednej
celnej salwy z góry, gdy zaczynali się wspinać. Pigford wycelował
do Indianina, który - jak mu się wydawało - trafił Meyera.
Ten skrył się za skałą, a potem wymierzył do niego i Pigford
musiał zrobić unik.
DeWolf z sanitariuszem Homerem z kompanii K wchodzili
na wzgórze w oddaleniu od innych. Byli w połowie drogi, gdy
ktoś zawołał:
— Uwaga, doktorze! Oni strzelają z góry po lewej, niech pan się
skryje w rozpadlinie po prawej!
63 H. C o f f e e n, The Custer Battle Book, New York 1964, s. 45.
64 H a m m e r , op. cit., s. 119.
Doktor odwrócił się, zachwiał trafiony kulą i potoczył się w dół.
Za nim spadł trafiony Homer. Na dole kilku Indian dopadło ich
i oskalpowało.
Nie wszyscy kawałerzyści stracili zimną krew. Kiedy pewien zbyt
przedsiębiorczy Sjuks nieostrożnie się zbliżył, szer. Wallace z kom­
panii G unieszkodliwił go i wkroczył na wzgórze, nonszalancko
wymachując zdobytym skalpem. Za ten wyczyn został na miejscu
awansowany do stopnia kaprala.
Herendeen był jednym z ostatnich, którzy opuścili las. Kiedy zeń
wyjechał, ujrzał, jak kilku Indian strzela do leżącego Dormana,
a squaws tłuką go kamiennymi młotkami. Niedaleko klęczał „Samotny
Charley” Reynolds i mierząc do nadjeżdżających Indian z Winchestera
osłaniał odwrót. W następnej chwili koń Herendeena potknął się
i upadł, zrzucił go, podniósł się i pognał za batalionem, on zaś
pobiegł do lasu i schował się w krzakach.
Szer. O’Neill gonił batalion pieszo, krwawiąc obficie z nosa.
Żadnego konia nie było w jego zasięgu, za to z tyłu pojawili się
Indianie. O’Neill zawrócił. Kiedy zbliżyli się, wycelował do nich ze
Springfielda. Indianie minęli go, kryjąc się za ponies, z wyjątkiem
jednego, który go zaatakował. O’Neill celnym strzałem strącił go
z siodła i szczęśliwie dotarł do lasu. Właśnie wyjeżdżał z niego szer.
Rapp z kompanii G, prowadząc konia por. Mclntosha.
— Nie wychodź — poradził mu O’Neill.
— Muszę - odrzekł Rapp. - Gdzie jest „Tosh”? Mam jego konia.
W chwilę potem grupa Indian wróciła. Rapp nie miał szansy.
Szer. Petring dojechał do rzeki na końcu . Był spóźniony, straciwszy
bowiem konia na skraju lasu wrócił, by znaleźć innego. „Mojej
kompanii (G) już dawno nie było, a byłem tak skonfudowany, że nie
byłem pewien, w którym kierunku pojechała. Nie pamiętam jak, ale
dojechałem do rzeki, a kiedy byłem pośrodku, ujrzałem czterech czy
pięciu Indian na brzegu naprzeciw mnie. Jeden z nich, na izabelowa-
tym pony, wymierzył do mnie z karabinu, a ja [...] szybko poderwałem
karabinek, strzeliłem bez celowania i Indianin upadł wraz z ponym.
Zeskoczyłem z konia i rzuciłem się w dół rzeki tak szybko, jak
mogłem w wodzie głębszej niż po pas”65. Po przebyciu kilkuset
jardów Petring znalazł się ponownie na lewym brzegu i ukrył
w gęstej wierzbinie. Dwaj Indianie dźwigali zabitego towarzysza,

65 Tamie, s. 133.
a pony leżał nadal jak martwy. Nie podniosło go to na duchu;
rozważając swoją sytuację doszedł do wniosku, że zrobiłby najlepiej,
gdyby się zastrzelił. Powstrzymał go kolega z kompanii, szer.
Johnson, który przypadkiem go spotkał. Razem zagłębili się w las.
Tymczasem uciekający oddział przekroczył rzekę i znalazł się
u stóp łańcucha wzgórz na prawym brzegu Little Big Horn.
Wzgórze, naprzeciw którego wyprowadził kawalerzystów szlak
indiańskich ponies, miało wysokość około 200 stóp. Od strony
rzeki było urwiste i pocięte żlebami i rozpadlinami o różnej
głębokości. Jego kąt nachylenia wynosił od 30 do 60 stopni.
Żołnierze i ich zwierzęta wykorzystywali każde oparcie dla stóp
i kopyt, jakie mogli znaleźć. „Było zdumiewające, po jakich
stromiznach ludzie i konie wspięli się, podnieceni niebezpieczeń­
stwem” - napisał por. Godfrey. Ostatecznie około 16.10 oddział
zaczął zbierać się na szczycie wzgórza, które miało nosić imię mjr.
Reno. 13 ludzi było rannych. Brakowało 4 oficerów, 46 żołnierzy
oraz wszystkich zwiadowców.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN, godz. 15.50-16.30

Arikarowie, którzy byli na lewym skrzydle batalionu Reno,


odłączyli się, pogubili i wycofywali oddzielnie.
— Zsiądźmy z koni i stawmy opór! — zawołał najstarszy, Roz­
dwojony Róg. Chciał pomóc Rrótkoogoniastemu Bykowi, na którego
Sjuksowie wyraźnie się zawzięli. Młody Sokół i Gęś zeskoczyli
w biegu z koni i wystrzelili do szarżujących Sjuksów, którzy
zawrócili ostro i odjechali. Krótkoogoniasty Byk przedostał się przez
rzekę, lecz na drugim brzegu zaatakowali go Minneconjou, wśród
których rej wodził Żółwie Żebro.
Czerwony Niedźwiedź i Mały Wojownik jechali razem, ale koń
Czerwonego Niedźwiedzia zrzucił go. Upadek był tak silny, że
niefortunnemu jeźdźcowi spadły mokasyny i nabił sobie stopy
cierniami. Na szczęście koń nie uciekł daleko, bo wodze zaplątały
się w gałęzie. Gdy Czerwony Niedźwiedź szarpał się z wyrywającym
się koniem, nie wypuszczając przy tym z dłoni nieporęcznego
„długiego Toma”, ujrzał pędzącego ku niemu Sjuksa. Mimo że jego
wygląd budził grozę — dolną połowę twarzy miał pomalowaną na
czerwono, a górną na żółto — Czerwony Niedźwiedź nie stracił
odwagi i wpakował mu kulę. Kiedy wreszcie przekroczył rzekę,
na drugim brzegu kłębili się już Sjuksowie. Niedaleko dostrzegł
Małego Wojownika — otoczony, ranny i pozbawiony konia bronił
się rozpaczliwie. W chwilę potem obok przemknął z rozwianą
grzywą i fruwającymi wodzami piękny, duży koń, pinto w czarne
i białe łaty. Czerwony Niedźwiedź rozpoznał wierzchowca Krót-
koogoniastego Byka.
Czerwony Niedźwiedź obawiał się, że wszyscy żołnierze zginęli,
toteż gdy w drodze na szczyt wzgórza natrafił na grupę kawalerzys-
tów, poczuł ulgę, mimo że kilku z nich wzięło go za wroga i zwróciło
ku niemu broń. Poznał Reno — major „z ustami i brodą białymi od
ściekającej piany przewracał dziko oczami” — podjechał do niego
i otwartą dłonią dotknął jego piersi, mówiąc:
— Zwiadowca, zwiadowca!
— Sjuksowie, gdzie są Sjuksowie? — zapytał Reno. Prawdopodobnie
nie poznał Arikary i sądził, że był on cały czas na prawym brzegu
rzeki i orientuje się w sytuacji na tym terenie. Czerwony Niedźwiedź
wskazał w dół, skąd Reno przyszedł, ale również w stronę położonego
na wschód wyższego wzgórza. Tam też byli już nieprzyjaciele.
Żołnierze otworzyli bezładny ogień w ich stronę, „bez celowania, po
prostu kierując karabiny pod kątem w górę i strzelając [...] Reno nie
mógł utrzymać ludzi razem, cofali się, ale spora grupa została.
Wreszcie Dakotowie zaczęli się cofać i przestali strzelać” 66.
Tymczasem w dolinie czterej Arikarowie — Młody Sokół, Roz­
dwojony Róg, Gęś i Czerwony Głupi Niedźwiedź — do których
dołączyli dwaj Wrony — Żółta Połowa Twarzy i Biały Łabędź
- odparli ataki konnych Sjuksów i dotarli do rzeki o 200 jardów
poniżej miejsca, w którym przeprawiał się Reno. Woda była tam
głęboka i konie musiały płynąć. Ponieważ na drugim brzegu czekali
już Sjuksowie, zwiadowcy schronili się w zagajniku. Kule padały
gęsto. Młody Sokół usłyszał westchnienie, po czym Gęś jęknął:
— Kuzynie, jestem ranny.
Gęś miał poszarpaną prawą rękę, a jego koń był zabity. „Moje
serce nie zadrżało z trwogi, lecz zrozumiałem, że dzisiaj umrę
- wspomina Młody Sokół. — Ogarnęła mnie wściekłość”.
— Mój przyjaciel umiera — odezwał się Żółta Połowa Twarzy. — Jest
na skraju lasu.

66 Czerwony Niedźwiedź, w: G r a h a m , op. cit., s. 40-41.


Pod drzewem leżał Biały Łabędź. Był ciężko ranny w uda i miał
strzaskany nadgarstek prawej ręki. Nigdy już nie miał odzyskać
w niej sprawności.
— Nie boję się — mówił. - Cieszę się, że jestem ranny...
„Miałem dziwne uczucie na widok rannych — mówi Młody Sokół
— nie chciałem patrzeć, jak ich okaleczą, więc postanowiłem zabić się
na skraju lasu. Wypełzłem i wstałem. Przede mną wojownicy
Sjuksów klęczeli, gotowi do strzału. Wystrzeliłem do nich, otrzyma­
łem salwę, ale nie trafili mnie. Byłem zdecydowany znowu spróbować
dać się zabić, więc wypełzłem w innym miejscu, podskoczyłem
i wystrzeliłem znów, otrzymałem salwę, lecz padłem, zanim mnie
trafili” 67.
Rozdwojony Róg, który leżał za stosem kłód drewna, zawołał:
— Nie rób tak więcej, to nic nie daje. To nie żadna walka, takie
pokazywanie się jako cel.
Sjuksowie podpalili trawę, by wykurzyć oblężonych. Kilka squaws
jeździło wokół, jazgocząc po kobiecemu i wzywając wojowników,
by pozabijali wszystkich Arikarów. Tak pobudzani Sjuksowie ruszyli
do ataku. Jeden z nich, na siwym koniu, zbliżył się bardzo i Młody
Sokół strzelił do niego zza osłony, ale chybił. Zerwał się i strzelił
znów, tym razem celnie. Młody Sokół zawył — nie był to wyraz
triumfu, lecz okrzyk, jaki Indianin wznosił w takiej chwili dla
uczczenia majestatu śmierci. „Po chwili Sjuksowie znów podeszli
bliżej. Jeden z nich szedł prosto na mnie, pięknie do niego
wycelowałem i położyłem go, a potem podskoczyłem i znowu
wydałem okrzyk śmierci.”
Po pewnym czasie nacisk przeciwnika zelżał. Sjuksowie zaczęli
odjeżdżać w dół rzeki, grupy wojowników mijały las, pozostawiając
Arikarów w spokoju. „Wstałem i rozejrzałem się. Na urwisku nade
mną ujrzałem flagę Stanów Zjednoczonych.”
— Okazałeś się najdzielniejszy, mój wnuku — rzekł Rozdwojony
Róg. - Tam, gdzie jest ta flaga, muszą być tabory, gdzie mieliśmy
się spotkać. Custer mówił mi, co zrobić w takim wypadku.
Młody Sokół uciął kij i przywiązał do niego białą chustkę.
Zwiadowcy dosiedli koni. Rannego Białego Łabędzia umieszczono
w siodle, a Gęś dosiadł konia Czerwonego Głupiego Niedźwiedzia,
który szedł pieszo. Prowadził ich Młody Sokół z białą flagą.

67 Tamże, s. 35-36.
WYLOT DOLINY ASH CREEK-WZGÓRZE RENO, godz. 15.00-15.45

Około 15.00 Custer dowiedział się, że Indianie nawiązali walkę.


Można było sądzić, że obóz próbował uciekać pod osłoną wojow­
ników. Batalion Custera przekroczył Północny Dopływ i w szyku
dwójkowym ruszył kłusem, a następnie galopem, pod górę za
Boyerem i Wronami na grzbiet wzgórza, by rozpoznać teren.
Po kilku minutach żołnierze znaleźli się na szczycie wzgórza i po
raz pierwszy ujrzeli obóz Sjuksów w całej okazałości. „Był to zaiste
imponujący widok — wspomina szer. Peter Thompson z kompanii C.
— Na lewym brzegu rzeki na przestrzeni trzech mil rozciągały się tipi, ich
białe płótna lśniły w słońcu. Za wioską była czarna masa ponies,
pasących się na krótkiej zielonej trawie”68. Obóz wyglądał spokojnie,
pomiędzy tipi bawiły się dzieci i wałęsały się psy. Kilkadziesiąt
squaws bez pośpiechu demontowało niektóre namioty. Nie było
widać wojowników.
— Gdzie są wojownicy? Czyżby spali w tipi? — zastanawiali się
oficerowie. Niektórzy sądzili, że mogli być na polowaniu; przypominali
sobie resztki bizonów, zalegające szlak, którym pułk maszerował
wczoraj. Custer jednak mógł domyślić się, że wojownicy wyszli na
spotkanie Reno. Strzały na południowym skraju obozu było słychać już
od kilku minut. Co ważniejsze, obóz nie uciekał. Zadaniem Custera nie
było odcięcie drogi uciekinierom, lecz udzielenie wsparcia Reno, na
którego w labiryncie tysiąca tipi czekało 2 tysiące wojowników.
Custer odwrócił się do żołnierzy.
— Pojedziemy w dół rzeki, zejdziemy, przekroczymy rzekę i zdo­
będziemy wieś — powiedział. Żołnierze odpowiedzieli okrzykami
i machaniem kapeluszami. „Oficerowie byli zgodni co do tego, że
gdyby to się udało, Indianie musieliby się poddać, aby nie strzelać
do własnych kobiet i dzieci” 69.
W dolinie pojawił się batalion Reno — rozwinięty do szarży mknął
w stronę obozu. Na ten widok z piersi kawalerzystów wyrwały się
gromkie okrzyki. Podniecone konie zaczęły szarpać się do przodu.
Niektórzy jeźdźcy również dali się ponieść emocjom i szyk zaczął
się łamać. Nie wszystkie konie były jednakowo sprawne i część

68 T h o m p s o n , op. cit, s. 119. Tipi z białego płótna należały zapewne do Indian,

którzy niedawno przybyli do obozu z agencji.


69 Martin, w: H a m m e r, op. cit., s. 100. Dowodzi to, że Custer był przygotowany na

watkę z Indianami broniącymi obozu, nie na pościg.


zaczęła pozostawać w tyle. Koń Thompsona zatrzymał się i odmawiał
ruszenia z miejsca, koń szer. Watsona upadł i nie chciał się podnieść.
Wykorzystywali to maruderzy - szer. Brennan i kowal Fitzgerald z tej
samej kompanii C pozostali w tyle, a potem dyskretnie zawrócili 70.
— Trzymajcie konie razem, chłopcy! — zawołał Custer. — Tam na
dole jest dosyć Indian dla nas wszystkich! 71
Sierż. Knipe z kompanii C oderwał wzrok od scen rozgrywających
się w dolinie i spojrzał w stronę wysokiego grzbietu, leżącego
bardziej na północ. Na jego szczycie stała grupa Indian - 60, może
75. „Zameldowałem o tym sierż. Bobo, który zameldował Harring-
tonowi, a Harrington Tomowi Custerowi, a Tom Custer generałowi
Custerowi.” A więc Indian można się było spodziewać nie tylko po
drugiej stronie rzeki... Można będzie sobie z nimi poradzić, ale
utarczki po drodze naruszałyby zapasy amunicji.
W chwilę potem kpt. Tom Custer wezwał sierż. Knipe’a.
— Rozkaz generała Custera - powiedział. — Macie wracać do
McDougalla i sprowadzić go z taborami prosto tutaj. Ma iść szybko,
na przełaj. Jeśli jakieś juki się rozluźnią, niech się nie zatrzymuje, by
je troczyć, lecz niech je odetnie — tylko nie juki z amunicją!
Knipe zawrócił konia.
— A jeśli zobaczycie Benteena, sierżancie — zawołał za nim Tom
Custer—powiedzcie mu, żeby przyszedł szybko—duży obóz Indian!72
Knipe wracał tą samą drogą, którą szedł batalion Custera. W dolinie
Ash Creek natknął się na grupę Indian, prowadzących konie. Nie był
pewien, czy są to swoi, czy wrogowie, więc przygotował karabinek
do strzału. Indianie jednak „minęli mnie i pognali naprzód [...] ze
stadem wściekłym galopem. Nie tracili czasu, opuszczając dolinę
Little Big Horn. Podnosili ogromną chmurę kurzu i wrzeszczeli «jip»
i «ki-ji» — było więcej tego wycia, niż kiedykolwiek słyszałem”.

70 Tamże, s. 120-121. „Ludzie z kompanii C zawsze uważali, że John Brennan i John

Fitzgerald urwali się z pięciu kompanii Custera powodowani tchórzostwem i w ten


sposób uniknęli walki”, szer. McGuire, tamże, s. 126. Łącznie z batalionu Custera
dołączyło do taborów lub batalionu Reno 11 maruderów i 2 gońców.
71 Podawane w niektórych opracowaniach twierdzenia, jakoby Custer na widok
ogromnego obozu wykrzyknął „Szczęście Custera!” albo „Przyłapaliśmy ich śpiących!”
należy uznać za apokryficzne. W szczególności jego dalsze działania nie wskazują, że
wybuchnął entuzjazmem.
72 Knipe, tamże, s. 92-97. Knipe często przedstawiał się jako Kanipe, ale zaciągnął

się do 7 pułku kawalerii jako Knipe, tak również brzmi nazwisko jego ojca. Być może
jest to zniekształcone nazwisko Kneipp.
Pośpiech i zdenerwowanie Arikarów - bo oni to byli — były
zrozumiałe. Zaledwie udało im się ujść Sjuksom, gdy w dolinie Ash
Creek zostali omyłkowo ostrzelani przez żołnierzy, tworzących tyły
batalionu Custera. Zadźgał dawał im znaki, ale go nie zrozumieli.
Po pół godzinie od opuszczenia Custera, około 15.45, Knipe ujrzał
czoło kolumny wojska. Nie były to jednak tabory, tylko batalion
Benteena, który przez ten czas oddalił się zaledwie o półtorej mili od
samotnego tipi.
Knipe powiedział Benteenowi, iż „potrzebują go tam jak najszyb­
ciej — natrafili na duży obóz Indian”, kapitan jednak tylko nieznacznie
przyspieszył. Nie wydawało mu się, że Knipe przywiózł formalny
rozkaz dla niego. Nie odniósł również wrażenia, że Custer potrzebuje
jego pomocy, lecz że przede wszystkim chodzi mu o amunicję.
„Sierżant miał rozkazy dla oficera, pod którego komendą były tabory
- pisze Benteen. — Powiedziałem mu, gdzie go ostatnio widziałem”73.
Gdy Knipe mijał kolumnę, żołnierze zasypywali go pytaniami.
— Mamy ich, chłopcy! Custer grzmoci ich, aż wióry lecą! — wołał
w odpowiedzi. Z pewnością był o tym przekonany. Oficerowie
czasem uciekają się do psychologicznych sztuczek, ale sierżanci
podnoszą morale żołnierzy w inny sposób...

WZGÓRZE RENO-WĄWÓZ CEDAR COULEE-DOLINA ASH CREEK,


godz. 15.10-16.00

Custer musiał jak najszybciej skorzystać z tego, że Reno wiązał


Indian na południowym skraju obozu. Po urwistym zboczu jednak
zjechać nie mógł (chociaż w tym właśnie miejscu wkrótce Reno miał
wjeżdżać pod górę). Musiał iść dalej na północ, aby zejść, znaleźć
bród, przekroczyć rzekę i oskrzydlić Indian. Niespodziewany atak
mógł wywołać panikę i wyrównać przewagę liczebną nieprzyjaciela.
Pułkownik rozejrzał się wokoło. Szlak przed batalionem rozwidlał
się. Odgałęzienie po prawej strome prowadziło na wschód, w stronę
równoległego wyższego grzbietu. Grupa Indian, którą dostrzegł na nim
sierż. Knipe, skryła się; ścigać jej nie było warto, a poza tym batalion
oddalałby się w ten sposób od rzeki. Custer wysłał tam Boyera i Wrony.
73 G r a h a m , op. cit., s. 180. Knipe twierdzi, że przekazał meldunek kpt. McDougal-

lowi (tamże, s. 93), ale zarówno McDougall, jak por. Mathey zaprzeczali po bitwie,
jakoby taką informację otrzymali.
Po chwili zwiadowcy znaleźli się na szczycie grzbietu. Nieprzyjaciela
po ich stronie rzeki nie widzieli. Po drugiej stronie batalion Reno
zatrzymał się i sformował szyk pieszy.
— Nie poradzą sobie, Dakotów jest zbyt wielu — ocenił Biały
Człowiek Go Ściga. Inni zgodzili się z nim. Zawrócili i pojechali za
Custerem.
Pod ich nieobecność Custer skierował się szlakiem po lewej
stronie. Aby się ubezpieczyć przed atakiem zza wzgórz od północy,
półbatalion Keogha (kompanie C, I, L) jechał z prawej strony,
poniżej grzbietu, a półbatalion Yatesa (kompanie E i F) jechał
grzbietem. Siwe konie kompanii E rzucały się w oczy. Z doliny
zauważył je ppor. Vamum, a zapewne nie tylko on...
Po pięciu minutach kłusa oddział znalazł się u wylotu wąskiego
parowu zwanego Cedar Coulee, którym niegdyś płynął potok. Kiedy
Custer zapuścił się w głąb parowu, jego zbocza pozbawiły go
widoczności. Mitch Boyer wysłał Wrony do Custera z wiadomością,
że Reno zatrzymał się i walczy, sam zaś z Kędziorem pojechał dalej
górą wzdłuż rzeki.
Na widok linii spieszonych kawalerzystów spowitej w chmury
prochowego dymu Boyer dał upust podnieceniu — krzyczał, choć
ludzie Reno nie mogli go usłyszeć, i machał kapeluszem74. Żołnierze,
którzy dostrzegli Boyera, wzięli go za Custera.
Tymczasem batalion szedł przez Cedar Coulee na północ. Parów
zaczął się robić tak ciasny, że oddział znowu utworzył kolumnę.
W dodatku po przejściu pół mili Custer stwierdził, że odchyla się on
na północny wschód, a więc idąc nim, oddali się od rzeki. Zatrzymał
oddział i z Cooke’em i jeszcze jednym oficerem wjechał na najwyższy
ze szczytów w łańcuchu nad doliną Little Big Horn. Po chwili
dołączyli tam Boyer i Kędzior.
Ze szczytu rozciągał się tak szeroki widok, że Custer po raz
pierwszy uzyskał pełny obraz sytuacji. W dolinie Reno wycofywał
się do lasu. Było jasne, że utrzyma się tam tylko dopóty, dopóki
wystarczy mu naboi. Cały pułk miał przed sobą ciężką walkę.
Potrzebna była nie tylko amunicja, lecz także szybkie wzmocnienie
przez batalion Benteena.
Custer zobaczył, że dalej na północnym wschodzie Cedar Coulee
łączy się z innym, niezbyt głębokim wąwozem — Medicine Tail

74 Kędzior, w: H a m m e r , op. cit., s. 157.


Coulee, na którego dnie wśród trzcin wił się strumień o tej samej
nazwie. Spoglądając w dół Medicine Tail Coulee, Custer znalazł to,
czego szukał. Wąwóz kierował się na północny zachód, rozszerzał
się i łączył z doliną Little Big Horn. W miejscu tym brzeg obniżał
się na odcinku pół mili, dając łatwy dostęp do rzeki. Należało
oczekiwać, że jest tam bród. Cedar Coulee umożliwiał zaś skryte
podejście.
O 15.30 Custer wrócił do batalionu.
— Baczność! Czwórki w prawo zwrot! Kolumna w prawo zwrot!
Marsz! - padły komendy. Kolumna ruszyła ku Cedar Coulee.
Po przejechaniu połowy mili Custer wezwał ordynansą, którym
tego dnia był trębacź John Martin z kompanii H. Podczas gdy
kolumna nie przerywała marszu, adiutant Cooke zatrzymał się obok
szlaku, nabazgrał coś w notesie, wyrwał kartkę i podał ją Martinowi.
— Wracaj drogą, którą przyszliśmy — rozkazał Custer. — Znajdź
Benteena i daj mu tę wiadomość.
Martin, który właściwie nazywał się Giovanni Martini i dopiero
przed trzema laty przybył do Ameryki, słuchał uważnie.
— Jeśli nie będzie niebezpieczeństwa, wracaj potem do nas - mówił
Custer. - Gdybyśmy natrafili na Indian, zostań z Benteenem i dołącz
do kompanii. Złożysz mi meldunek po powrocie.
— Jedź najszybciej, jak możesz — dodał Cooke.
Martin ruszył szybkim kłusem w drogę powrotną. Wydawało się,
że wokół panuje spokój, tylko zza rzeki słychać było strzały. Nagle
kilka wystrzałów huknęło w pobliżu i kule zagwizdały trębaczowi
nad głową. Jego koń rzucił się do przodu.
Po kilku minutach na drodze naprzeciw pojawił się jeździec. Był
nim Boston Custer.
— Gdzie jest generał? — zapytał Boston.
— Zaraz za następnym wzgórzem — rzekł Martin — ale uważaj!
Tam są Indianie!
— Widzę — odparł Boston. — Twój koń kuleje. Dostał w biodro,
a ty masz kurtkę opryskaną na plecach krwią. Trudno, ja i tak
dołączę do oddziału.
Martin ruszył w dalszą drogę75. Wkrótce znowu znalazł się na
wzgórzu, z którego Custer ujrzał „uśpiony” obóz Indian—teraz jednak
panowało w nim zamieszanie. Nie zatrzymywał się, by patrzeć;
75 Martin, tamże, s. 100-101 i 104.
wstrzymał konia tylko na krótko, gdy dwóch napotkanych maruderów
pytało go, w którą stronę poszedł Custer. Jego wędrówka trwała 20
minut, lecz Martin sądził, że minęło półtorej godziny76, zanim dotarł do
doliny Ash Creek i z ulgą ujrzał Benteena na czele kolumny.
O 16.00 Martin zameldował się i podał mu kartkę por. Cooke’a.
„Benteen, przychodź. Duża wieś. Śpiesz się. Przywieź juki. W. W.
Cooke. P. przywieź jki.”, przeczytał kapitan77. Ale dokąd miał
przyjść? Co to znaczy: „duża wieś”? I co robi Custer?
— Gdzie jest generał Custer? - zapytał.
— Około trzech mil stąd — odrzekł Martin.
— Czy jest atakowany?
Martin wydawał się nie rozumieć pytania.
— Czy jest atakowany, czy nie? — ciągnął kapitan.
— Tak, jest atakowany — potwierdził Martin. — Indianie wieją.
„John Martini, trębacz, był głupim, tępym Włochem, który
tak samo nadawał się na kawalerzystę, jak na króla” - podsumował
Benteen 78.
Z rozkazu wynikało, że Custer sądził, iż tabory połączyły się
z batalionem Benteena, a co najmniej uważał, że Benteen powinien je
skonsolidować i objąć dowództwo nad kpt. McDougallem. „Cóż, tabory
były bezpieczne na tyłach. Wiedziałem to lepiej niż ktokolwiek inny”
— pisze Benteen. Co było ważniejsze, przyjście jego batalionu, czy
sprowadzenie taborów? Ostatecznie sieiż. Knipe pewnie już dojechał do
McDougalla i powiadomił go, że Custer potrzebuje amunicji.
— Skoro powinienem się śpieszyć, to jak mam przywieźć juki?
— zauważył Benteen. - Jeżeli mam mu się przydać, to chyba zrobię
lepiej, jeśli nie wrócę po tabory, ani nie będę czekał na nie tutaj...79

76 G r a y , op. cit., s. 347.


77 Oryginalny tekst listu brzmi: Benteen, Come on. Big Village. Be quick. Bring packs.
W. W. Cooke. P. Bring pacs. Prawdopodobnie Cooke miał zamiar dopisać w postscriptum
słowa „Przywieź juki z amunicją”, lecz w pośpiechu opuścił słowo „ammunition”, tak
jak „S.” w „P.S.” i jedną literę w słowie „juki” („packs”). Może również dlatego
w liście nie tylko nie znalazła się informacja o sytuacji Reno ani o miejscu pobytu
Custera i jego zamiarach, ale również nie. zostało jasno powiedziane, czy Benteen ma
dołączyć do Custera, czy tylko zwiększyć tempo marszu i skonsolidować tabory.
78 G r a h a m , op. cit., s. 180. Jeszcze w 1879 r., podczas przesłuchań przed
trybunałem dochodzeniowym w sprawie mjr. Reno, Martin nie wszystko rozumiał
z powodu słabej znajomości angielskiego. Z tej przyczyny był też zawsze przedmiotem
żartów i docinków w kompanii H (por. W i n d o l p h , op. cit., s. 82).
79 Benteen, tamże; por. także Edgerly, w: H a m m e r, op. cit., s. 54—55.
Batalion ruszył szybkim kłusem naprzód i po chwili dotarł do
końca doliny. Szlak batalionu Custera był wyraźnie widoczny, lecz
w pobliżu pagórka rozdzielał się. Jedna odnoga wiodła w stronę
rzeki, druga w prawo, w kierunku wzgórz.
— Oto dylemat... — mruknął Benteen.
Wywiązała się dyskusja. Przerwał ją kpt. Weir, ruszając z kompanią
D ku rzece. Por. Gibson, który był za tym, by iść ku wzgórzom,
skierował się z kompanią H w prawo, a za nim poszła kompania K. Kpt.
Benteen z ordynansem zajął pozycję pośrodku. Minęła 16.00.

WZGÓRZE WEIRA-WĄWÓZ MEDICINE TAIL, godz. 15.30-16.00

Na wzgórzu pozostali Boyer i Kędzior, którym Custer polecił


obserwować działania Reno. Batalion Custera szedł stępa w dół
wąwozu Cedar Coulee, powoli, aby kurzem nie zdradzić swej
obecności. O 15.45 dotarł do miejsca, w którym Cedar Coulee łączył
się z wąwozem Medicine Tail. Tam Custer zatrzymał się, praw­
dopodobnie w oczekiwaniu na Benteena i amunicję. Żołnierze
pozsiadali z koni, poprawiali siodła i zaciskali popręgi.
Podczas postoju dołączył Boston Custer. Nie wiadomo, jak przyjął
go pułkownik. Zapewne dowiedział się, iż Boston spotkał Benteena
blisko taborów, za samotnym tipi, idącego w stronę Little Big Horn.
Custer mógł sądzić, że dwukrotnie już ponaglany Benteen przyspieszył
i niedługo nadejdzie, więc może przygotować flankowy atak w celu
odciążenia Reno.
Boyer i Kędzior widzieli ze szczytu zarówno batalion Reno, jak
batalion Custera. Z oburzeniem dostrzegli, że trzej Wrony — Biały
Człowiek Go Ściga, Włochaty Mokasyn i Idzie Naprzód — nie poszli
dalej z Custerem, lecz zawrócili w górę Cedar Coulee80. Wkrótce
jednak wydarzenia w dolinie kazały im zapomnieć o niesubordyno-
wanych zwiadowcach.
Batalion Reno opuścił las i zaczął wycofywać się ku rzece
w sposób budzący najwyższe zaniepokojenie.
— Reno jest pobity — rzekł Kędzior. — Trzeba zawiadomić generała.

80 Kędzior sugerował, że Wrony opuścili batalion Custera bez pozwolenia, oni zaś
twierdzili, iż zwolnił ich Boyer, Tom Custer lub ppłk Custer. Mogli powołać się na słowa
Custera do Żółtej Polowy Twarzy w dolinie Ash Creek. Nie można również wykluczyć,
że zostali zwolnieni jeszcze raz.
Boyer zamachał kapeluszem, by zwrócić uwagę Custera. Pułkownik
i Tom Custer zrewanżowali się machaniem, a żołnierze odpowiedzieli
okrzykami. W chwilę potem batalion ruszył, skręcił w lewo za
wzgórze i znikł zwiadowcom z oczu.
- Nie wiem, co Custer chce zrobić - powiedział Boyer - ani czy
mnie zrozumiał.
Po chwili w dolinie Medicine Tail ukazał się batalion Custera
- galopował w stronę rzeki w kolumnie dwójkowej, zachowując
dzięki temu zwartość pomimo trudnego terenu; wprawdzie strumień
miał głębokość zaledwie 1—2 cali, ale w ciągu lat wyżłobił sobie
kręte koryto, głębokie na ponad 3 stopy.
- Pojadę do generała — rzekł Boyer i skierował konia w dół
niewielkim żlebem na północnym stoku wzgórza. Kędzior ruszył za
nim. Żleb łączył się z Medicine Tail Coulee o pół mili przed
wylotem Cedar Coulee, toteż zwiadowcom udało się znaleźć w wą­
wozie przed batalionem. Custer jechał na czele. Dostrzegł ich, ale nie
zwolnił tempa. Boyer podjechał do niego. „Myślę, że go poinfor­
mował o sytuacji Reno” — stwierdził Kędzior81. W chwilę potem
Custer zatrzymał oddział. Minęła 16.00.

CEDAR COULEE-DOLINA ASH CREEK, godz. 15.30-16.00

Trzej zwiadowcy z plemienia Wron nie wracali drogą, którą


przyszli, lecz ominęli wzgórze, na którym Boyer z Kędziorem mieli
punkt obserwacyjny, skręcili na zachód i po chwili znaleźli się nad
rzeką. Z góry ujrzeli batalion Reno, spieszony i strzelający salwami
do nacierających konno Sjuksów. Pobudzeni tym widokiem zsiedli
z koni i oddali kilkanaście strzałów w kierunku namiotów, widocznych
ponad wierzchołkami drzew. Potem ruszyli dalej; zeszli na brzeg
rzeki i napoili konie. Ku swemu zadowoleniu znaleźli pięć ponies
Sjuksów, pozostałych z walki, jaką przed pół godziną toczyli w tym
miejscu Arikarowie. Wrony poczuli się jednak nieswojo. „Napiliśmy
się wody i popędziliśmy, jakby śmierć siedziała nam na karku”
— wspomina Idzie Naprzód. Skryli się za wzgórzami i wkrótce
wrócili na szlak, którym niedawno szli z Custerem. Niespodziewanie
pojawił się przed nimi pieszy Indianin i na ich widok rzucił się do

81 Tamże, s. 158, 162, 166-167, 172.


ucieczki. Wrony puścili się w pogoń, lecz uciekinier okazał się
Arikarą. Był to Czarny Lis, jeden ze zwiadowców, którzy próbowali
uprowadzić konie Sjuksów.
- A my zdobyliśmy pięć koni! - chełpili się Wrony. - Możesz
sobie wziąć tego karego.
Po kilku minutach jazdy zwiadowcy znowu stanęli na szczycie
wzgórza, z którego Custer po raz pierwszy ujrzał obóz. W dolinie
działo się coś niedobrego. „Było tyle kurzu, że niewiele widziałem”
— wspomina Idzie Naprzód — ale (rozumieliśmy, że) Dakotowie
spychają Reno w kierunku wzgórz”82. Zwiadowcy pogalopowali
w stronę Ash Creek.

RÓWNINA U WYLOTU DOLINY ASH CREEK-WZGÓRZE RENO,


godz. 16.00-16.30

Kpt. Weir z kompanią D nabierał rozpędu. Po chwili znaleźli się


przy brodzie, którym przed godziną przechodził Reno. „Ujrzeliśmy
dolinę Little Big Horn — pisze por. Godfrey. — Była pełna jeźdźców,
jeżdżących tam i z powrotem w kłębach kurzu i dymu, ponieważ
Indianie podpalili trawę, aby wykurzyć żołnierzy i ukryć własne
manewry. Na zboczach po prawej stronie zobaczyliśmy oddział
wojska, który toczył bój. Wydawało się, że walka trwa również
w dolinie. Z powodu odległości, dymu i kurzu nie można było
poznać, czy są tam nasi, czy wrogowie. Nie byliśmy pewni, w którą
stronę powinniśmy iść” 83.
Benteen wyprzedził wszystkich, przekroczył Północny Dopływ
i wjechał na wzgórze. „Najwyraźniej Indianie nie wiali” — stwierdził.
„Ogromna liczba Indian na równinie konno ścigała kilku spieszonych
ludzi Reno. 12 czy 14 spieszonych było w rzece, najeżdżanych
i ostrzeliwanych przez 800-900 wojowników. Większość oddziału
uciekała konno na zbocza po tej stronie rzeki, na której byłem ja”84.
Benteen zawrócił do batalionu.
Po chwili od strony wzgórz nadjechało czterech Indian, prowadzą­
cych cztery konie.

82 G r a y , op. cit., s. 349-351; por. także Włochaty Mokasyn, w: H a m m e r , op. cit.,

s. 177.
83 G r a h a m, op. cit., s. 141.
84 Tamże, s. 180; por. także G r a y , op. cit., s. 282-283.
- Mnóstwo Sjuksów! Mnóstwo Sjuksów! - wołali. Por. Godfrey
poznał, że byli to zwiadowcy z plemienia Wron 85.
— Gdzie są żołnierze? - zapytał w języku znaków. Indianie
wskazali w kierunku, z którego przyszli. Okrzykami zawrócono znad
rzeki kompanię D i cała kolumna szybkim kłusem ruszyła na
wzgórza. Idzie Naprzód, Włochaty Mokasyn, Biały Człowiek Go
Ściga i Czarny Lis chcieli iść dalej w drogę powrotną, lecz Benteen
zatrzymał ich.
O 16.20 Benteen dostrzegł batalion Reno, a sam major wyjechał
mu naprzeciw.
— Benteen, - zatrzymaj oddział! - zawołał Reno. — Poczekaj, aż
przeformuję ludzi!
— Gdzie jest Custer? - spytał Benteen. — Mam tu jego rozkaz
na piśmie.
— Nie wiem, gdzie on jest - odparł Reno. — Rozkazał mi
przekroczyć rzekę, szarżować, a cały oddział miał mnie wspierać.
Od tego czasu nie widziałem go ani o nim nie słyszałem.
Gromadki Sjuksów zaczęły się pokazywać na okolicznych wzgó­
rzach i ostrzeliwać batalion Reno. Żołnierze odpowiadali cha­
otycznym ogniem.
— No dobrze, straciłem połowę ludzi! — wykrzyknął Reno. — Lepiej
się nie dało!
Benteen rozkazał ludziom zsiadać i rozwinąć się w tyralierę. Może
uznał, że rozkaz obecnego na miejscu Reno ma pierwszeństwo przed
pisemnym rozkazem Custera, a może, że według starszeństwa rozkaz
ten zaczął od tej chwili odnosić się do majora. W chwilę potem
Indianie wycofali się. „Nasz batalion przyszedł w ostatniej chwili, by
uratować Reno” — ocenił Benteen. Ppor. Hare podszedł do Godfreya
i ściskając mu dłoń rzekł z emfazą:
— Mieliśmy ciężką walkę na dole i dostaliśmy baty. Cholernie się
cieszę, że cię widzę.
Oficerowie zgromadzili się na skraju urwiska i rozmawiali.
Zastanawiano się, gdzie jest batalion Custera. Ppor. Wallace, gdy
stwierdził, że z jego kompanii G pozostało tylko 7 zdolnych do walki
ludzi, posępnie wspomniał mjr. Elliotta - czyżby Custer znów
opuścił oddział? Chwilowo jednak nic się nie działo; tylko w dolinie
Indianie kręcili się wokół ciał zabitych. Por. Godfrey skierował
85 Godfrey sądził, że rozmawia z Żółtą Połową Twarzy, lecz wódz Wron był w tym

czasie z grupą Młodego Sokoła oblężony w zagajniku na prawym brzegu Little Big Hom.
karabinek w stronę grupy Sjuksów, podniósł lufę pod kątem 45
stopni w górę i wystrzelił. Po kilku sekundach Indianie rozpierzchli
się — choć kula nie trafiła nikogo, musiała uderzyć wystarczająco
blisko, by ich zaniepokoić.
Ppor. Vamum pożyczył karabin od Wallace’a i również próbował
trafić któregoś z wojowników w dolinie.
— Dajcie mi karabinek - powiedział Reno. — Straciłem gdzieś
rewolwer. Idę poszukać Benny’ego.
Do majora dołączyło kilku żołnierzy z pustymi manierkami i razem
zaczęli zsuwać się żlebem ku rzece.
„Wystrzeliłem kilka naboi. Oddawałem karabin, kiedy usłyszałem
strzały. Był to gęsty ogień, trach, trach; chociaż nie były to salwy”
— pisze Vamum86.
— Jezu Chryste, a co to znaczy? Słyszysz, Wallace? I kto tu kogo
opuścił? Custer toczy ciężki bój — rzekł porucznik. — Musi tam być
gorąco...
— Słyszałeś to, Hare? — spytał Godfrey.
— Tak — odrzekł zapytany. — Strzelają.
Odgłosy kanonady dobiegały od północy i nasilały się. Indianie
dosiadali koni i opuszczali dolinę, kierując się w dół rzeki.
— To musi być Custer. Co się z nim dzieje, czemu nie przysyła
nam rozkazów? I dlaczego my tu stoimy? — odzywali się oficerowie.
„Okazywali w ten sposób pewne zaniepokojenie, nikt jednak nie
okazywał wielkiego lęku, ani nikt na serio nie wątpił, że Custer da
sobie radę” 87.
Wkrótce w górnej części doliny Little Big Horn nie było widać
Indian. Była 16.30.

WĄWÓZ MEDICINE TAIL, godz. 16.00-16.30

Mitch Boyer z pewnością poinformował Custera o tym, co działo


się z batalionem Reno. Zaledwie kilkanaście minut minęło, odkąd
Custer otrzymał od Bostona wiadomość, która mogła uzasadniać
rozpoczęcie ataku. Teraz jednak sytuacja była inna.
Custer podjechał do kompanii E i zamienił kilka zdań z por. Smithem.
Półbatalion Yatesa zwrócił się w dół wąwozu Medicine Tail, w kierunku
86 G r a y , op. cit., s. 316.
87 Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 141.
Little Big Horn i obozu Indian. Custer z półbatalionem Keogha skręcił
w prawo i przekroczył Medicine Tail. W miejscu tym od północy wpadał
doń inny strumień, a pomiędzy dwoma wąwozami utworzył się wysoki
płaskowyż. Custer poprowadził tam swój oddział.
Custer musiał zmienić plan, który przewidywał zaatakowanie
obozu Indian z flanki przez cały jego batalion (teraz liczył on 13
oficerów, 193 żołnierzy, 2 zwiadowców i 3 cywilów). Na skutek
odwrotu Reno Sjuksowie nie byli już związani walką w górnej części
doliny. Custer mógł natrafić po drugiej stronie rzeki na tak znaczną
przewagę Indian, że ryzykował klęskę. Na rozpoznanie sił przeciwnika
nie było czasu — musiał to zrobić Yates. Jego demonstracja lub
pozorowany atak (na przykład uchwycenie brodu) mogły przy tym
odwrócić uwagę Indian od batalionu Reno i umożliwić mu uporząd­
kowany odwrót i przegrupowanie się. W tym czasie półbatalion
Keogha, zajmując korzystną pozycję na płaskowyżu, miałby na oku
grzbiet wzgórz za północnym dopływem Medicine Tail i chroniłby
Yatesa przed oskrzydleniem przez Indian, którzy mogli się za nim
kryć. Jednocześnie Custer kontrolowałby wąwóz Medicine Tail,
którym od strony Cedar Coulee w każdej chwili mógł nadciągnąć
batalion Benteena z taborami. Reno w odwrocie mógł się połączyć
z Benteenem; gdyby tak się stało, to Custer dysponowałby znów
całym pułkiem. Wtedy z Yatesem jako szpicą mógłby przekroczyć
rzekę i zaatakować centrum obozu, ubezpieczany przez Benteena
i Reno. Gdyby okazało się, że Indianie mają zbyt dużą przewagę, to
mógłby jeszcze całością sił przemieścić się dalej na północ i przejść
Little Big Horn poniżej obozu, gdzie należało oczekiwać mniejszego
oporu i gdzie płaski teren stwarzał dogodną możliwość rozwinięcia
się do szarży w kierunku południowym. Gdyby szarża się nie
powiodła, pułk mógłby się cofnąć w dół rzeki, ku oddziałowi
Gibbona. Custer widział ze swego miejsca zarówno teren działania
Yatesa, jak i okolice Cedar Coulee, i mógł reagować na rozwój
sytuacji. Był to dość ryzykowny plan, ale mógł się powieść — pod
warunkiem, że Benteen (a może również Reno) nadejdą szybko i że
Indianie nie zwiążą wcześniej Yatesa walką, w której jego dwie
kompanie nie miałyby większych szans.
Custer napisał coś na kartce i podał ją żołnierzowi, dosiadającemu
kasztanowatego deresza. Po krótkiej rozmowie żołnierz odjechał,
kierując się na północ. Nie wiadomo, czy jego celem miał być
Benteen, Reno czy też Terry; północny kierunek wskazuje raczej na
Terry’ego, choć bardziej celowe byłoby poinformowanie Reno, gdzie
znajduje się Custer i czego od niego oczekuje 88.
Nie było już powodu, by ukrywać obecność kawalerii. Przeciwnie,
Custer „kazał przez jakiś czas trąbić wszystkim trębaczom, w jakim
celu, nie rozumiałem” — wspomina Kędzior89. Po raz ostatni nad
wzgórzami i wąwozami Montany rozległy się zawadiackie dźwięki
Garry Owen.
Półbatalion Yatesa — kompania E pierwsza, a za nią kompania
F — w kolumnach czwórkowych pogalopowały wąwozem. Nie było
wiele miejsca; mimo że wąwóz był dość szeroki, to u wylotu
meandry Medicine Tail wcięły się w jego dno ńa głębokość
dochodzącą do 10 stóp. Po kilku minutach czoło kolumny znalazło
się nad Little Big Horn. Za nią był obóz Sans Arc i gromady Indian,
którzy nie byli zdecydowani, czy iść na pomoc Hunkpapom, czy
przekroczyć rzekę i ubezpieczyć się z tej strony, czy też najpierw
sprowadzić więcej koni z pastwisk na zachód od obozu. Pojawienie
się kawalerii rozstrzygnęło wątpliwości. Sjuksowie wydali „mnóstwo
wielkie wycie, jak psy” — stwierdził Kędzior.
Kędziorowi wydało się, że rozpędzony oddział przekroczy rzekę
i będzie szarżował na obóz. Jednak do rzeki wpadło tylko trzech
kawalerzystów, których poniosły konie. Dwa ugrzęzły w niebieskiej
glinie blisko brzegu, lecz trzeci, niosący sierżanta, galopem przemknął
przez rzekę i znikł wraz z jeźdźcem wśród tipi.
Kiedy żołnierze zbliżyli się, ze strony Indian padło „mnóstwo
strzałów, bang! bang! bang!” — z pewną przesadą opowiada Kędzior.
W rzeczywistości Indianie zaczęli z rzadka strzelać, a kawalerzyści
zwolnili i odpowiedzieli ogniem nie zsiadając z siodeł. Ostrzał
prowadzili więc początkowo tylko żołnierze jadący na czele kolumny.
W miarę, jak oddział wydostawał się z wąwozu, rozciągał i kierował
brzegiem w dół rzeki, coraz więcej żołnierzy mogło włączać się do
walki i ogień się nasilał.
Ponieważ w pobliżu był bród, Indianie mogli sądzić, że mila
hańska przeprawią się i zaatakują obóz. Pięciu odważnych Szejenów

88 G r a y , op. cit., s. 358-359. Być może byl to szer. Nathan Short z kompanii C,

którego zwłoki znaleziono w miesiąc po bitwie nad Yellowstone. Szer. Goldin z kompanii
G twierdził, że przenosił meldunki między Custerem a Reno, lecz jego relacje nie są
wiarygodne. Mjr Reno zaprzeczał, jakoby otrzymał jakąś informację od Custera, ale nie
stawiał mu nigdy z tego powodu żadnych zarzutów.
89 H a m m e r , op. cit., s. 172.
- Biała Tarcza, Pstry Niedźwiedź, Krótkoogoniasty Koń, Cielę
i Zwariowany Wilk - wyjechało im na spotkanie. Na drugim brzegu
ujrzeli najpierw pięciu Sjuksów, którzy uciekali przed żołnierzami.
Ze zdziwieniem stwierdzili, że akicita nie gonią uciekających ani nie
przechodzą rzeki w bród, lecz zwalniają, a niektórzy zsiadają na
chwilę z koni, aby celniej strzelać.
— Nie możemy szarżować na tych żołnierzy, jest ich za dużo
- całkiem rozsądnie zauważył Zwariowany Wilk. Razem z pięcioma
Sjuksami cofnęli się do rzeki i zza urwistego brzegu zaczęli
ostrzeliwać oddział. Niespodziewanie strzały do akicita padły również
z zarośli, porastających brzeg. Na prawym brzegu było więcej
Indian, niż ktokolwiek przypuszczał 90.
Wkrótce na drugi brzeg przybył oddział żołnierzy-psów. Byli to
Szejenowie, członkowie stowarzyszenia Szczeniąt Lisów, z wodzem
Ostatnim Bykiem, którzy tego dnia mieli służbę. Za nimi poszli inni,
w górze i w dole rzeki. Gdyby Yates dalej szedł wzdłuż Little Big
Horn, wkrótce straciłby łączność z Custerem. Gdyby pozostał przy
brodzie, uwikłałby się w ryzykowną walkę. Półbatalion przeszedł
jeszcze ćwierć mili, skręcił do głębokiego wąwozu, który wiódł na
północny wschód, i zaczął oddalać się od rzeki. Indian zaś ciągle
przybywało. Pojawiali się z przodu i w rozpadlinach po obu stronach,
a liczna grupa nadchodziła z tyłu. Czoło oddziału spychało Indian
przed sobą, a tyły same były spychane przez innych Indian. Coraz
więcej żołnierzy zsiadało z koni, aby strzelać w marszu. Prowadzone
przez nich za wodze konie szarpały się, ciągnęły ich i utrudniały
celowanie.
Custer obserwował te działania z płaskowyżu. Nie było powodu,
by miał opuszczać swą pozycję, tym bardziej że wąwozem Medicine

90 G r i n n e 11, The Fighting..., s. 350. Wbrew temu, co sugeruje większość opracowań,


zaskoczenie Indian obecnością wojska przy dolnej części obozu prawdopodobnie nie
było wielkie. Choć źródła indiańskie o tym nie mówią, można sądzić, że skoro żołnierze
Reno widzieli batalion Custera, idący grzbietem wzgórz w dół Little Big Horn, to ruch
ten nie mógł ujść uwagi Indian. Część Indian mogła więc jeszcze przed zakończeniem
walki z batalionem Reno udać się do obozu Sans Arc i brodu, a nawet penetrować
wąwozy na drugim brzegu rzeki. Wyniki badań archeologicznych (por. D. D, S c o t t ,
ed., Archeological perspectives on the battle of the Little Bighorn, Norman 1989) przeczą
także przyjmowanej w nich tezie, jakoby Custer próbował sforsować rzekę, w czym
przeszkodziło mu 5 Szejenów. Wódz Sjuksów Ściga Nieprzyjaciela ocenia, że w oma­
wianym momencie na prawym brzegu Little Big Horn było 200 Indian (M a r s h a 11, op.
cit., s. 151).
Tail od strony Little Big Horn nadeszło kilkudziesięciu Indian,
którzy mogli zagrozić Yatesowi, gdyby zaszli go od frontu i za­
blokowali. Oddział Custera otworzył silny ogień i przygwoździł
nadchodzących. Już po chwili jednak okazało się, że sukces ten był
krótkotrwały. Benteen i Reno nie nadchodzili, a Yates oddalał się.
Pozostawanie w miejscu oznaczałoby utratę łączności z nim, a może
nawet utratę całego półbatalionu. Korzystając z tego, że ostrzelani
Indianie chwilowo nie stanowili zagrożenia, Custer rozkazał dosiąść
koni. O 16.30 jego oddział zjechał ze wzgórza i po przekroczeniu
północnego dopływu Medicine Tail wspiął się na następny płaskowyż,
pomiędzy wąwozem Medicine Tail a bezimiennym wąwozem91,
którym w huku kanonady zbliżał się oddział Yatesa.

DOLINA LITTLE BIG HORN, godz, 16.00-16.30

Do górnej części doliny Little Big Horn zaczął powracać spokój.


Mila hańska uciekli na wzgórze po drugiej stronie rzeki. Nikt ich nie
ścigał — to można było odłożyć na później albo w ogóle sobie
darować. Na razie wojownicy dobijali rannych i brali łupy, a squaws,
zawodząc żałobne pieśni, obdzierały zabitych z odzieży.
Sjuksowie zastanawiali się, z kim stoczyli walkę. Czy był to ten
sam oddział, który pobili nad Rosebud? Było to prawdopodobne.
Wszyscy zgadzali się, że akicita bili się zupełnie nieźle do chwili,
gdy niespodzianie wypadli z lasu, w którym mogli się byli bronić,
i rzucili do ucieczki. To jasne — w lesie wasichun naradzili się
i zrozumieli, że znów się pomylili. Tak jak nad Rosebud, zamiast na
Szejenów, których z sobie wiadomego powodu poszukiwali, natrafili
na Sjuksów. Ha! lho! Znowu Lakotowie nadstawiali głowy za
Szejenów! Cóż, tym więcej zdobyczy, zaliczonych ciosów i sławy.
Washte helo!
Indianie zaczęli się rozchodzić. Wracali do obozów, do prze­
rwanych zajęć, do żon, by pochwalić się łupami, i do wypoczynku.
Jednakże wkrótce przygalopowali Wilczy Ząb i Wielka Stopa
— jedni z tych młodych wojowników, którzy w nocy przekradli się
na drugi brzeg rzeki i przyczaili w zaroślach. Od rana przemykali się
w ukryciu przed hotamitaniu, spotykając innych śmiałków. Uzbierało

91 W opracowaniach przyjmuje się najczęściej określenie „Głęboki Wąwóz”.


się ich około 50. Słyszeli strzały od strony obozu Hunkpapów, ale
zanim zdążyli wrócić i zobaczyć, co się dzieje, dostrzegli kolumnę
mila hańska, która wychynęła z wąwozu na wprost obozu Sans Arc.
Sans Arc zaczęli strzelać przez rzekę, a oni szarpali białych ze
wszystkich stron. Wiszący Wilk, który z grupą Szejenów chował się
w zaroślach, ostrzelał żołnierzy i trafił jednego konia. Akicita
wsadzili jeźdźca na innego konia i zabrali go, ale musieli się
przestraszyć, bo skręcili do wąwozu i oddalili się od rzeki. Wojownicy
próbowali ich obejść drugim wąwozem i zajść z przodu, ale natknęli
się na inny, jeszcze większy oddział wojska, zostali ostrzelani
i musieli się zatrzymać. Kto wie, ilu jeszcze akicita czai się wśród
wzgórz. Lepiej ściągnąć tam więcej wojowników. A co w tym czasie
tutaj się działo? 92
A jednak! Wasichun znowu próbują dopaść Szejenów! Jak się
zorientowali, że rozbili oni tipi na drugim krańcu? Mniejsza o to.
Lakotowie nie opuszczą pobratymców w potrzebie. Idziemy na
pomoc!

DOLINA ASH CREEK-WZGÓRZE RENO, godz. 15.45-17.00

O 15.45 tabory minęły samotne tipi, które już niemal całkowicie


spłonęło. Kpt. McDougall, jadący z kompanią B z tyłu kolumny mułów,
dostrzegł Indian, nadjeżdżających galopem w kłębach kurzu. Było to
kilkunastu Arikarów ze stadem koni. Mijając kapitana, jeden z nich
- McDougallowi wydało się, że nie był Indianinem — zawołał:
- Tam w dolinie jest cały naród Sjuksów! Wracam do naszych
kwater nad rzeką Powder! 93
McDougall nie starał się ich zatrzymać i dowiedzieć się czegoś
więcej. Może myślał, że Arikarowie poinformowali o szczegółach
jadącego na czele kolumny por. Matheya. Kpt. McDougall uważał go
za zwierzchnika i gdy w kilka minut później zameldował się u niego
sierż. Knipe z wiadomościami i rozkazami od Custera, uznał, że
rozkazy te przeznaczone były dla Matheya jako dowódcy taborów,
który jego tylko o nich informuje. Knipe jednak, który miał rozkaz
zameldować się u McDougalla, z Matheyem w ogóle nie rozmawiał.
92 S t a n d s - 1 n - T i m b e r , op. cit., s. 197—199; M a r q u i s , The Cheyennes...,

s. 257-258.
93 H a m m e r , op. cit., s. 69. Osobą tą mógł być Billy Cross.
Być może z powodu tych nieporozumień kompetencyjnych nie
przyspieszono tempa. Mimo że Custer nakazywał McDougallowi
śpieszyć się i nie zatrzymywać, nawet gdyby z mułów spadały juki
z żywnością, tabory wlokły się noga za nogą, w dodatku znowu
rozciągając się na szlaku.
Tymczasem Arikarowie prowadzący ponies, które zdobyli na
Sjuksach, minęli tylną straż i zatrzymali się. Ich wierzchowce były
zmęczone, a im także należał się odpoczynek po trudach walki
i ucieczki. Po kilku minutach jednak postanowili wracać do Custera.
- Jest tam wielu Sjuksów i będzie ciężka walka - powiedział
Zadźgał młodym wojownikom — ale poradzimy sobie. Będę z wami,
a mam Winchestera i mnóstwo naboi w worku na paszę.
Zwiadowcy wymienili konie na nowe i cała grupa, powiększona
o kilku Arikarów, którzy byli przy taborach, zawróciła ku Little Big
Horn94. Dojeżdżając do rzeki, u stóp wzgórz „natknęliśmy się na
białego żołnierza, którego koń zatrzymał się zmęczony - wspomina
Żołnierz. - Kopał konia i bił go pięścią, mówiąc: «Ja idę do Custera.
Ja idę do Custera.»” Pechowy kawalerzysta próbował zamienić
swojego konia na jednego z prowadzonych przez Arikarów ponies,
ale ci nie byli chętni do transakcji. „Wkrótce napotkaliśmy drugiego
żołnierza, którego koń upadł, zmożony upałem, a on nie mógł zmusić
go, by wstał, i klął, nazywał go sukinsynem i kopał go”95. Zwiadowcy
wjechali na szczyt i obejrzeli się. Obaj żołnierze razem wspinali się
za nimi pieszo po zboczach. Arikarowie nie zaczekali na nich, gdyż
z doliny wyłoniło się pięciu Sjuksów. „Ostatnie, co zobaczyliśmy, to
że żołnierze rozdzielili się, a pięciu Sjuksów ich otaczało. Zawsze
przypuszczaliśmy, że ci dwaj żołnierze zostali tam zaraz zabici, bo
byli pieszo, a Sjuksowie dopadli ich w takim miejscu, z którego nie
bardzo mogli uciec” 96.
Około 16.30 zwiadowcy pojawili się u Reno. Tak, jak nikt nie
zauważył, że opuścili tabory, również na wzgórzu żaden oficer nie
zainteresował się przybyciem kilkunastu Arikarów ze stadem koni

94 Żołnierz, tamże, s. 188.


95 Tamże. Byli to szer. Thompson i szer. Watson z kompanii C. Por. także G r a h a m ,
op. cit., s . 44 i T h o m p s o n , cit., s. 135—136.
96 Nie wymieniony z imienia zwiadowca (Biały Orzeł lub Byk), w: G r a h a m , op.

cit., s. 44. „Kiedy powiedziałem temu Arikarze, że przynajmniej jeden z tych dwóch
żołnierzy wciąż jeszcze żyje, nie chciał uwierzyć” (z listu W. W. Campa do
P. Thompsona, tamże).
- nawet ppor. Vamum, pod którego komendą nominalnie byli. Tylko
Czerwony Niedźwiedź, który przez pół godziny szukał Arikarów po
okolicy, powitał ich z radością. Nie mógł powiedzieć niczego
o Custerze. Wkrótce na wzgórzu zjawili się Włochaty Mokasyn,
Idzie Naprzód i Biały Człowiek Go Ściga. Oni także szukali swych
towarzyszy - Żółtej Połowy Twarzy, Białego Łabędzia i Kędziora.
Mieli więcej do powiedzenia, ale nie były to radosne wieści.
— Biały Łabędź i Żółta Połowa Twarzy nie żyją — powiedzieli.
- Byliśmy na wysokim wzgórzu, skąd było widać, co się dzieje
na północ stąd. Lepiej wracajcie do domu. Dakotowie łatwo
zabijają żołnierzy. Kędzior też już nie żyje. Nas i tak Custer
zwolnił, więc nie zostaniemy tu. Spróbujemy okrężną drogą
dojść do naszej wsi 97.
Wrony odeszli, lecz Arikarowie pozostali. Na wzgórzu panowało
bezhołowie. Oficerowie chodzili wokół i wymieniali uwagi na temat
nieustannej kanonady, której odgłosy dobiegały z północy. Szerzyło
się przekonanie, że Custer walczy i że „nasz oddział powinien coś
zrobić, bo inaczej Custer pogoni Reno ostrym kijem”98. Kpt. Benteen
jednak nadal ignorował rozkaz Custera, mjr. Reno zaś na wzgórzu
nie było. Dopiero po półgodzinie powrócił z wyprawy nad rzekę
w poszukiwaniu ppor. Hodgsona.
— Znalazłem Benny’ego — rzekł do ppor. Vamuma. — Nie żyje...
Niech pan weźmie kilku ludzi i pochowa go.
— Nie mam go czym pochować — odparł Vamum. — Wszystkie
narzędzia są w taborach.
Prawdopodobnie dopiero wtedy Reno uświadomił sobie nieobec­
ność taborów i wezwał ppor. Hare’a.
— Mianuję pana adiutantem — powiedział. — Niech pan jedzie do
kpt. McDougalla i sprowadzi jak najszybciej tabory.
Hare, którego koń był ranny, pożyczył konia od por. Godfreya
i pogalopował w stronę doliny Ash Creek.
Nagle w bezpośredniej bliskości oddziału zaczął się ruch. Grzbietem
wzgórz od północy pędziło, ostrzeliwując się, kilku Indian. Pierwszy
z nich wymachiwał białą flagą.
— To nasi zwiadowcy! Sjuksowie ich gonią! — rozległy się okrzyki.
Żołnierze starali się osłonić uciekających ogniem, ale Sjuksowie
strzelali gęsto. Koń jadącego na czele zwiadowcy padł zabity tuż
97 Uderza Niedźwiedzia, w: G r a y , op. cit., s. 351.
98 Godfrey, w: G r a h a m , cit., s. 142.
przed szczytem wzgórza, lecz jeździec podniósł się i nie wypuszczając
białej flagi wbiegł między żołnierzy. Był to Młody Sokół.
— O, Szpiczasta Twarz! Nareszcie! — wykrzyknął na widok
Vamuma.
Za nim w zbawczy krąg wojska wpadli pozostali, którym udało się
ujść z doliny Little Big Horn - Czerwony Głupi Niedźwiedź na
jednym koniu z rannym Gęsią, Rozdwojony Róg, Biały Łabędź
i Żółta Połowa Twarzy. Sjuksowie dali za wygraną i znikli. Varnum
z Młodym Sokołem zameldowali się u Reno. Młody Sokół złożył
relację z ostatnich wydarzeń i poinformował, że gdy w ucieczce
wspięli się na wzgórza, widzieli Dakotów, powracających w dolinę.
Znaczyłoby to, że Custer został pobity..."
Oficerowie przyjęli te wieści obojętnie; skądinąd zaprzeczały im
dające się ciągle słyszeć odgłosy walki. Indianie, których widzieli
zwiadowcy, mogli być równie dobrze uciekinierami ze wsi, zaatako­
wanej przez Custera. Reno powiadomił nowo przybyłych o śmierci
Krótkoogoniastego Byka. Konia sierżanta z okrwawionym siodłem
Arikarowie znaleźli na wzgórzu —pod wrażeniem jego dramatycznych
losów nazwali go Sławnym Koniem Wojennym 100.
Również Zadźgał i inni nie uwierzyli w porażkę Custera. W końcu to
samo mówili trzej Wrony, nawet wiedzieli, że zginęli Żółta Połowa
Twarzy i Biały Łabędź. Uznali ich za panikarzy i postanowili przekonać
się sami. Kilkunastu Arikarów dosiadło koni i pojechało w dół rzeki.
Dochodziła 17.00, gdy monotonny pomruk wystrzałów karabino­
wych przycichł, po czym zagrzmiała salwa. Po niej rozległa się druga.
— Custer nieźle im dokłada — zauważył ktoś, przerywając pełną
napięcia ciszę.
Kpt. Weir stracił resztę cierpliwości.
— Edgerly — zwrócił się do swego zastępcy — czy pójdziesz w dół
rzeki z kompanią, jeśli ja pójdę?
Ppor. Edgerly przytaknął.
— W porządku - rzekł Weir. - Poproszę Reno o pozwolenie.

99 Młody Sokół, tamże, s. 36.


100 H a m m e r , op. cit., s. 189, także S t a n d s - I n - T i m b e r , op. cit., s. 210.
Zdarzenie to stało się źródłem legendy, zgodnie z którą Sławny Koń Wojenny samotnie
powrócił do oddalonej o 300 mil wsi Arikarów wokół Fortu Berthold. Na wzgórze Reno
dotarło więcej koni — na przykład koń poległego Małego Wojownika, konie Herendeena
i Thompsona, a także prawdopodobnie koń Czarnego Lisa. Ranny koń Roya wspiął się
do połowy wzgórza i Roy doprowadził go na szczyt przed 17.00.
Rozmowa Weira z Reno przebiegała burzliwie. „Kpt. Weir był
podniecony i zły - wspomina trębacz Martin. — Machał rękami,
gestykulował i pokazywał w dół rzeki. Znowu usłyszeliśmy salwy, po
czym Weir wskoczył na konia i pojechał sam”101. Później powiedział
Edgerly’emu, że nie prosił Reno o pozwolenie ruszenia kompanii, lecz
tylko chciał zobaczyć, co się dzieje z Custerem. Edgerly jednak, sądząc,
że Weir ma pozwolenie, wydał rozkaz wymarszu. Po 17.00 kompania
D opuściła Wzgórze Reno. Oddział podążał śladem batalionu Custera
w kierunku Cedar Coulee, kpt. Weir zaś w towarzystwie ordynansa
jechał grzbietem wzgórz nad urwiskami nad rzeką, drogą, którą przed
nimi jechali Mitch Boyer i Kędzior.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN - WZGÓRZE RENO,


godz. 16.00-17.30

Por. DeRudio nie zdążył opuścić lasu z batalionem Reno. Proporzec


kompanii zaczepiał o gałęzie, więc go rzucił, zsiadł i ciągnąc konia za
sobą przedzierał się przez zarośla. Gdy znalazł się na skraju lasu, ujrzał
oddalających się ostatnich żołnierzy Reno, a pierwsi wspinali się już na
wzgórze po drugiej stronie rzeki. Obok zabitego konia klęczał „Samotny
Charley” Reynolds i strzelał raz za razem do atakujących Indian.
DeRudio chciał już dosiąść konia i zaryzykować wypad z lasu, gdy
jakiś młody Indianin wyskoczył z krzaków, wypalił ze strzelby i przeraź­
liwie zawył. Nie trafił, lecz przerażony koń wyrwał się i pomknął na
oślep, a równie przerażony porucznik dał nura w chaszcze 102.
Gerard również pozostał w lesie. „Dostrzegłem DeRudia, po­
chylonego i skradającego się przez las z rewolwerem w dłoni. Kiedy
się na mnie natknął, wyprostował się i podniósł rewolwer z od­
wiedzionym kurkiem, mierząc mi prosto w twarz” — wspomina103.
Przez chwilę stali bez słowa, wreszcie Gerard zwrócił porucznikowi
uwagę, że jego broń nie jest nabita.
— Tak, strzelałem z rewolweru — rzekł DeRudio — ale jeszcze
jeden nabój w nim jest 104.

101 G r a h a m, op. cit., s. 291.


102 H a m m e r , op. cit., s . 8 5 .
103 C l a r k , op. cit., s . 6 7 .

104 Zapewne DeRudio zwykł był dla bezpieczeństwa ładować tylko 5 komór
i w gorączce walki o tym zapomniał.
Gerard nie sprzeczał się, lecz powiadomił go, że w pobliżu jest dołek,
w którym można się ukryć - oprócz niego był tam Billy Jackson.
DeRudio jednak chciał przekonać się, czy nie dałoby się jeszcze uciec.
Szer. O’Neill wpadł z powrotem do lasu. „Nagle stanąłem twarzą
w twarz z DeRudiem — pisze. — Porucznik spoglądał tęsknie za
uciekającą kolumną i na pewno żałował tak jak ja, że go z nią nie
ma. Ale ucieszyłem się mimo to, gdyż myślałem, że tylko ja
pozostałem”105. Razem poszli do dołka Gerarda i Jacksona. Wkrótce
jednak pojawiło się niebezpieczeństwo. Gerard miał ogiera, a Jackson
klacz. Konie „zaczęły się źle zachowywać”, podnosząc hałas.
- Wypędź te konie, bo Indianie nas wykryją — zażądał DeRudio.
- O, nie, na tym koniu wrócę jeszcze do Fortu Lincoln — odrzekł
Gerard.
- Nie zostanę z wami — zagroził porucznik.
- Niech pan robi, co chce — powiedział Gerard. - To pańskie
życie, a nie moje.
Obrażony DeRudio opuścił dołek. Jackson zakneblował klaczy
pysk wiązką trawy, a Gerard związał konie ze sobą głowami.
DeRudio podczołgał się do skraju lasu na brzegu rzeki. Już chciał
wyjrzeć, gdy jakiś Indianin podjechał i zsiadł z konia o kilka stóp od
niego. DeRudio zamarł gotowy do strzału, lecz Indianin załatwił
tylko naturalną potrzebę i odjechał. Porucznik popełzł dalej. Słyszał
huk wystrzałów, widział dym z podpalonej trawy i był coraz bardziej
zaniepokojony. Gdy wreszcie wyjrzał, zobaczył kilka squaws, które
zawodziły posępną pieśń i cięły na sztuki jakiegoś sierżanta, a dwie
młodsze wykonywały coś w rodzaju tańca. Widok ten odebrał mu
chęć do wychodzenia i DeRudio wrócił.
- Niech pan się nie kręci, bo przez pana nas odkryją — ostrzegł
Gerard. Sam zaczął zdejmować siodło z konia. - Odciążę konia, na
oklep pojadę do majora Reno, powiem, że zostaliście w lesie, a jeśli
on nie przyśle pomocy, to wrócę tu, gdy zapadnie noc.
- Nie, Gerard, jeśli ty pojedziesz, to ja też — zapowiedział Jackson.
- Nikt nie pojedzie! - zaprotestował DeRudio. - Indianie was
zobaczą, zabiją, wrócą tu i nas znajdą.
Ostatecznie wszyscy czterej pozostali w ukryciu. Nie wiedzieli, że
oprócz nich w lesie był jeszcze Herendeen i 13 żołnierzy, którzy jak
Petring, Johnson czy McCormick stracili konie albo nie usłyszeli

105 B r i n i n s t o o 1, op. cit., s. 67.


rozkazu. „Większość z nich byli to ciężko przerażeni faceci i już
teraz wyglądali na pobitych - pisze Herendeen. — Chyba nie mieli
doświadczenia wojskowego”106. Trzech było rannych — wśród nich
sierż. White. „Żołnierze chcieli wyjść, ale powiedziałem nie, bo nie
dostaniemy się do brodu, a poza tym mamy rannych i musimy zostać
z nimi. Żołnierze nadal chcieli iść, ale powiedziałem im, że jestem
starym wygą z pogranicza i jeśli zrobią to, co mówię, wyciągnę ich
z tej kabały, która nie jest gorsza od kabał, w jakich bywałem
przedtem”107.
Herendeen kazał żołnierzom wypędzić konie — mogły ich zdradzić,
a pieszo mięli większą szansę wydostania się z lasu niepostrzeżenie.
Po pół godzinie od strony północnej dały się słyszeć odgłosy
walki. Herendeen podkradł się do skraju lasu. Na wzgórzu za rzeką
dostrzegł ludzi i proporce. Batalion Reno nie odszedł więc daleko.
Nie był też atakowany — Indianie opuszczali dolinę. Herendeen
wahał się jednak i zwlekał. W oddali kanonada przerodziła się
w ogień salwami, pomiędzy którymi padały pojedyncze strzały.
Salwy grzmiały niespiesznie. Herendeen naliczył ich dziewięć. Potem
znowu nasiliła się strzelanina.
Minęła 17.00. Strzały zaczęły milknąć. Herendeen uznał, że jest to
ostatni moment, by porzucić kryjówkę, Indianie bowiem mogli
wrócić w każdej chwili. Tymczasem niektórzy żołnierze chcieli
z ucieczką zaczekać do nocy.
— Mogę pójść sam — rozzłościł się zwiadowca — ale jeśli mnie
usłuchacie, to was też wydostanę.
— Oni pana usłuchają - odezwał sic ranny sierżant. — Zmuszę ich do
tego. Zastrzelę pierwszego, który nie usłucha rozkazu albo spróbuje
uciekać.
Gdy wyłonili się z lasu, napotkali tylko kilka starych squaws, które
obdzierały i masakrowały zabitych, i na widok akicita dały drapaka.
Herendeen kazał żołnierzom iść bez pośpiechu, aby nie ściągać na
siebie uwagi, a strzelać tylko na rozkaz. Szli tyralierą przez odkryty
teren w stronę rzeki i dopiero gdy się do niej zbliżyli, zainteresowało
się nimi pięciu konnych Sjuksów. Indianie zaczęli strzelać, lecz
kiedy Herendeen odpowiedział tym samym, wojownicy zawrócili
(być może Indianie wzięli ich za „chodzących mnóstwo”, czyli
piechotę, która budziła w nich niewytłumaczalny lęk). Oddziałek bez
106 H a m m e r, op. cit., s. 224.
107 G r a h a m , op. cit., s. 258.
dalszych przygód dotarł do rzeki. Nie było wiadomo, jak w tym
miejscu jest głęboko, więc pierwszy wszedł do wody najwyższy
żołnierz z kompanii M, „Duży Fritz” Sivertsen. Woda sięgała mu
po piersi. Herendeen i White zostali na brzegu, osłaniając prze­
prawiających się za Sivertsenem, a potem pod ich osłoną prze­
prawili się sami.
Mimo że Herendeen widział z lasu batalion Reno na wzgórzu,
stracił orientację i grupa krążyła w dół i w górę rzeki. Wreszcie
Herendeen dostrzegł kilku żołnierzy z oficerem, schodzących po
stromiźnie. Był to ppor. Vamum, który szedł pochować ppor.
Hodgsona. Kawalerzyści popędzili pod górę. Wszystkich wyprzedził
„Duży Fritz”, choć niósł karabinki i manierki rannych kolegów. Na
szczycie powitał go dowódca jego kompanii, kpt. French.
— Fritz! — zawołał. — Cieszę się, że cię widzę. A już wpisałem
cię na listę zabitych...
Gdy Herendeen wspiął się na wzgórze, stwierdził z ulgą,
że zdążyli na ostatnią chwilę. Batalion Reno opuszczał pozycję.
Minęła 17.30.

DOLINA ASH CREEK - WZGÓRZE RENO, 16.30-18.00

Por. Mathey, który jechał na czele taborów, około 16.30 znalazł


się na równinie na końcu doliny Ash Creek. W dolinie Little Big
Horn widział chmury dymu i jakichś ludzi; nie mógł poznać, czy to
żołnierze, czy Indianie. Wysłał gońca do kpt. McDougalla z wiado­
mością o toczącej się walce, a sam zatrzymał czoło kolumny, aby ją
skonsolidować. Tabory rozciągnęły się na ponad milę, toteż trwało
to 20 minut. Wtedy pojawił się ppor. Hare i wskazał dalszy
kierunek marszu. Tabory poszły pod górę na skróty. „Hare po­
wiedział, że potrzebują amunicji, więc wysłałem (naprzód) dwa
muły z dwiema skrzynkami każdy i kazałem poganiaczom się
śpieszyć” — pisze Mathey 108.
Hare wyprzedził muły i około 17.15 zameldował się u Reno.

108 G r a y , Custer’s..., s. 285. Mathey, Hare ani Reno nie wspominają o narzędziach.

Jednakże fakt, że oba muły oprócz amunicji niosły dwa z trzech posiadanych w taborach
szpadli, każe przypuszczać, iż nawet jeśli Reno nie wydał takiego rozkazu, to Hare z jego
zachowania się wywnioskował, że szpadle te major uważa za równie niezbędne, jak
amunicję.
- Dobrze - rzekł major. - Teraz niech pan jedzie do kpt. Weira.
Skoro już tam poszedł, niech nawiąże łączność z Custerem i spróbuje
otworzyć z nim komunikację. Ja dołączę, gdy tylko nadejdą tabory.
Była to raczej zapowiedź osobistego zbadania sytuacji przez Reno niż
zamiaru pójścia na odsiecz Custerowi. Reno pamiętał, że miał być
„wspierany przez cały oddział”, a nie — wspierać kogoś i uważał, że
mimo zmiany sytuacji nadal pełni nadrzędną funkcję i to jemu powinny
być podporządkowane działania reszty pułku. Mimo że na wzgórzu
znajdowały się dwie trzecie pułku, to panowało przekonanie, że to oni
potrzebują pomocy Custera, a przynajmniej jego obecności i rozkazów.
Po upokorzeniu klęską i trudach ucieezki, żołnierze Reno nie potrafili
wykrzesać z siebie zapału do jakiegokolwiek przedsięwzięcia. W dodat­
ku ich nastrój i relacje mogły demoralizująco oddziaływać na ludzi
Benteena i McDougalla.
Hare pojechał za widoczną jeszcze na horyzoncie kompanią D.
Wkrótce na wzgórze nadeszły dwa muły z amunicją. Oprócz 4 tysięcy
naboi przyniosły dwa szpadle i Reno wysłał Vamuma i 5 żołnierzy,
by pochowali ppor. Hodgsona.
W tym czasie kpt. Benteen na widok oddalającej się kompanii
D wymaszerował za nią z resztą swego batalionu — kompaniami
H i K, mimo że Reno próbował go powstrzymać. Jak pisze Benteen,
,,jego trębacz ciągle i uparcie trąbił sygnał do zatrzymania się”, lecz
kapitan zignorował go. Nie wiadomo, czy myślał o wykonaniu
rozkazu Custera „przychodź szybko”; jeśli tak, to nie wykonał jego
dalszej części „przyprowadź juki”. Po chwili ruszył za nim kpt.
French z kompanią M, która najpierw uzupełniła amunicję.
Około 17.30 nadciągnęły tabory. Kpt. McDougall był podniecony.
Z daleka nie mógł poznać, czy na wzgórzu są żołnierze, czy Indianie,
i przygotował się na najgorszą ewentualność.
— Pierwszy pluton na czoło kolumny! - rozkazał. — Drugi pluton
na tyły! W razie ataku pierwszy pluton odpiera Indian i toruje drogę.
Jeśli marsz będzie niemożliwy, żołnierze przydzieleni do obsługi
taborów ustawią muły w koło i zastrzelą je. Potem będziemy się
bronić, jak długo się da. Mięso mułów wystarczy nam na kilka dni.
Droga minęła jednak spokojnie, jeśli nie liczyć wybryków Bamuma,
który w pewnej chwili zawrócił i potruchtał z powrotem. Sierż.
Hanley ruszył za nim w pogoń konno, a szer. McGuire pieszo.
Widząc, że jest okrążany, muł pobiegł za taborami i znowu wmieszał
się w kolumnę.
McDougall zameldował się u Reno, lecz odniósł wrażenie, iż
major go nie słucha.
— Benny leży tam, na dole... — rzekł na powitanie Reno.
„Wydaje mi się, że Reno nie doceniał powagi sytuacji” — pisze
McDougall. On sam ją doceniał i rozwinął swoją kompanię B w ty­
ralierę na przedpolu.109
Tymczasem Arikarowie, którzy pojechali w dół rzeki, aby przekonać
się, czy Wrony mówili prawdę, wrócili zdepiymowani. Dotarli na punkt,
skąd Mały Sjuks ujrzał „wysokie wzgórze, na zboczach którego konni
Dakotowie jeździli gęsto jak mrówki. Na szczycie jacyś żołnierze leżeli
i strzelali do Dakotów [...] Na południowym stoku wzgórza grupy Indian
poruszały się tu i tam [...] Dakotowie jeździli wśród ciał zabitych
i strzelali do nich.” „Widzieliśmy, że Custer jest pobity” - dodaje
Uderza Dwóch110. Nieporządek na Wzgórzu Reno nieprzyjemnie ich
zaskoczył, więc meldunku nie złożyli.
— Co teraz zrobimy, my, zwiadowcy? — przemówił Zadźgał.
—Powinniśmy zrobić to, co Custer kazał nam zrobić, jeśli zostaniemy
pobici. Powiedział, że mamy wtedy wycofać się nad rzekę Powder,
gdzie jest reszta zwiadowców, wozy i prowiant.
Ostatecznie 20 zwiadowców (19 Arikarów i Billy Cross) zabrało
zdobyte konie i nie żegnając się z nikim wyruszyło w drogę. Widział
to Herendeen, który właśnie dotarł na wzgórze i nawet zdążył
zamienić kilka zdań z Crossem, ale nie usłyszał niczego ciekawego.
Herendeen następnie zameldował się u Reno. Możliwe, że Reno dopiero
wtedy pomyślał o skorzystaniu z informacji zwiadowców. Jednakże na
wzgórzu pozostała już tylko grupa Młodego Sokoła1", a indagowany
przez majora Żółta Połowa Twarzy nie mógł powiedzieć więcej niż
Młody Sokół — że Indianie wracają w dolinę Little Big Horn. W końcu
Reno dosiadł konia i z ordynansem oraz kilkoma żołnierzami pojechał
za Weirem i Benteenem. Mimo że nie wydał takiego rozkazu, wkrótce
potem jego śladem poszły szczątki kompanii G ppor. Wallace’a.
Ppor. Vamum nie skończył jeszcze czynności pogrzebowych, gdy
zawołał go Wallace. Na wzgórzu pozostały już tylko tabory, kompania

109 H a m m e r , op. cii., s . 7 0 .


110 Mały Sjuks, w. G r a h a m , op. cit., s. 43, Uderza Dwóch, w: H a m m e r , op. cit.,
s. 185
111 Na wzgórzu byli również Czamy Lis i William Baker, lecz nie wiadomo

dokładnie, gdzie przebywali i co robili. Czamy Lis opuścił wzgórze przed południem
26 czerwca, zabierając swoje 2 konie, nie zauważony przez nikogo.
A kpt. Moylana, kompania B kpt. McDougaila i ranni. Dochodziła
18.00.

WZGÓRZE WEIRA-WZGÓRZE RENO, godz. 17.00-18.00

Kompania D szła powoli i ostrożnie w kierunku, z którego


dobiegały odgłosy walki. Po kilkunastu minutach napotkała idących
z przeciwka Arikarów. Był to Zadźgał i jego ludzie, którzy właśnie
wracali z rozpoznania. Nikt nie pomyślał, by ich zatrzymać i czegoś
się od nich dowiedzieć.
Około 17.30 kpt. Weir dotarł do końca grzbietu wzgórz, których
urwiska wyznaczały brzeg Little Big Horn. Północny stok ostatniego
wzgórza opadał do wąwozu Medicine Tail. Dalej krajobraz się
zmieniał - nad Little Big Horn nie było już urwisk, lecz od brzegu
teren wznosił się stopniowo ku wschodowi, o milę od rzeki tworząc
równoległy do niej grzbiet wzgórz. Jego kulminację stanowił szczyt
widoczny w odległości 3 mil na północ.
Punkt, na którym znalazł się Weir, był najwyższy w okolicy
i zapewniał dobry widok. Kapitan zasygnalizował kompanii, która
w tym czasie doszła już do miejsca, gdzie Cedar Coulee odchylał się
na północny wschód, by się zatrzymała. Ppor. Edgerly zawrócił
kompanię, skierował ją pod górę i rozlokował w linii nieco poniżej
szczytu, od strony północnej, frontem do wąwozu Medicine Tail.
— Tam jest Custer! - zawołał Weir, wskazując w stronę grzbietu.
— Widzę jeźdźców i proporce!
Edgerly wytężał wzrok, ale zobaczył tylko Indian, którzy jeździli
tam i z powrotem i strzelali do czegoś na ziemi. Na części
najwyższego wzgórza czernił się tłum Indian, wśród których — jak
mu się wydało - były również squaws 112.
Kpt. Weir dosiadł konia, najwyraźniej mając zamiar pojechać
w tamtą stronę.
— Proszę, kapitanie, niech pan spojrzy przez tę lornetkę - odezwał
się sierż. Flanagan. - Ja myślę, że to Indianie.
Weir patrzył przez chwilę, po czym zmienił zdanie. Oddział
pozostał na pozycji, konie odprowadzono w osłonięte miejsce.
W tym czasie nadjechał ppor. Hare i dołączył do Weira.

112 H a m m e r , op. cit., s. 56; por. także G r a y , op. cit., s. 321—322.


— Custer walczy z Indianami! - zawołał Hare na widok „tłumu
strzelających Indian 113. Weir zaprzeczył.
— Nie możemy połączyć się z Custerem — dodał. - Nie możemy
iść dalej. Ci Indianie zaraz tu będą.
Hare zawrócił do Reno. W kilka minut potem szybkim kłusem
wzdłuż nadrzecznych urwisk nadjechały kompanie H, K i M.
— Indianie roją się jak szarańcza na polu przed żniwami — zauważył
szer. Pigford. Grupy Indian poruszały się tam i z powrotem, zlewając
się w czarną masę na zboczu wzgórza od strony rzeki i wzdłuż
grzbietu. - Chyba to już koniec walki...
— Strzelają w ziemię, pewnie dobijają: rannych - potwierdził
sierż. Ryan.
Preria wokół obozu i w dolinie, gdzie przedtem walczył Reno,
ciągle płonęła, zasnuwając okolice dymem. Kawalerzyści próbowali
coś wypatrzeć. „W powietrzu było pełno kurzu — pisze por.
Godfrey114. Widzieliśmy nieruchome grupy jeźdźców i pojedynczych
jeźdźców, jeżdżących dokoła. Ze sposobu, w jaki się grupowali i jak
siedzieli na koniach, wiedzieliśmy, że byli Indianami [...] Na wzgórzu
o dwie mile od nas zobaczyliśmy wielkie zgromadzenie. Od czasu
do czasu słyszeliśmy wystrzały. Wydawało się, że padają daleko, za
wielkimi grupami na wzgórzu. Doszliśmy do wniosku, że Custer
został odparty, a strzały, które słyszeliśmy, oddawała na pożegnanie
jego straż tylna. Strzelanina ucichła, grupy rozproszyły się i jeźdźcy
zaczęli gromadzić się i kierować w naszą stronę. Nasz oddział zsiadł
z koni, by walczyć pieszo”. Kompania M zajęła pozycję obok
kompanii D na północno-wschodnim stoku wzgórza, frontem do
Cedar Coulee, a kompania K wzdłuż urwiska, frontem do rzeki.
Manewr ten musiał nastąpić samorzutnie, kpt. Benteen bowiem
takiego rozkazu nie wydał. Przeciwnie, na widok zbliżających się
Indian odwrócił się do por. Gibsona i rzekł:
— To miejsce nadaje się jak cholera, żeby tu walczyć z Indianami.
Pojadę do Reno i zaproponuję, żebyśmy wrócili tam, gdzie staliśmy
przedtem 115.
Nie wiadomo, dlaczego Benteen uznał za konieczne uzgodnienie
z Reno ruchu w tył, skoro nie pytał go o zgodę na ruch do przodu.
Pojechał jednak z powrotem, a za nim, mimo że słów Benteena
113 H a m m e r , op. cit., s . 6 7 .
114 G r a h a m , op. cit., s. 142.
115 Gibson, w. H a m m e r , op. cit., 8 1 .
niepodobna było zrozumieć jako rozkazu dla niego, zawrócił Gibson
z kompanią H. Przedtem zatknął proporzec kompanii w najwyższym
punkcie wzgórza - miał to być znak orientacyjny dla Custera.
W tym czasie Hare napotkał grupę mjr. Reno idącą na Wzgórze
Weira.
— Kpt. Weir zatrzymał się — zameldował. - Nie może skomuniko­
wać się z generałem Custerem, ponieważ cały teren przed nim jest
zajęty przez Indian. Sytuacja jest beznadziejna!
— Ilu jest tych Indian? - chciał wiedzieć Reno.
— Co najmniej 1500 w polu widzenia, a kto wie, ilu jeszcze chowa
się w wąwozach i za wzgórzami—odrzekł Hare. — Są ich całe hordy 116.
Po kilku minutach do grupy dołączyli Benteen i Weir; nie
wiadomo, czemu ten ostatni uznał za stosowne opuścić wzgórze.
Nastąpiła krótka narada. Wszyscy zgodzili się, że pozycja na Wzgórzu
Weira jest niekorzystna, ponieważ może być łatwo oskrzydlona przez
Indian zarówno od zachodu, jak i przez Cedar Coulee od wschodu,
a więc należy wracać na Wzgórze Reno. Hare pojechał na Wzgórze
Weira, a Reno, Benteen, Weir i kompania H pozostali.
Sierż. Knipe, który był z kompanią H, dostrzegł konia ka­
waleryjskiego w pobliżu wylotu Cedar Coulee. Rozpoznał wierz­
chowca szer. Thompsona z jego własnej kompanii C. W chwilę
potem jego uwagę zwrócił ruch od strony rzeki. Zaniepokoił
się możliwością, że Indianie zachodzą ich z tej strony, lecz
z ulgą dostrzegł, że po zboczu wspinają się dwaj żołnierze.
Byli to Thompson i Watson.
— Thompson, gdzieś ty był "do diabła”! - wykrzyknął na powitanie.
— Dlaczego nie jesteś z kompanią?
— Mój koń padł — wyjaśnił Thompson. - Próbowałem was dogonić,
ale nie udało mi się. Potem spotkałem Watsona. Indianie odcięli nam
drogę, gonili nas, ale uciekliśmy.
— Twój koń stoi niedaleko stąd, w wąwozie — rzekł Knipe. - Złap
go i jedź za nami 117.

116 F . B . T a u n t o n , The enigma of Weir Point, w : F . B . T a u n t o n , ed., No pride

in the Little Big Horn, London 1987, s. 30.


117 H a m m e r , op. cit., s. 125, por. także T h o m p s o n , op. cit., s. 179-185.
Wspomnienia szer. Thompsona wzbudziły wiele kontrowersji i mają ograniczoną
wartość jako źródło, jeśli chodzi o wydarzenia od pozostania przez niego w tyle do
dołączenia do oddziału na Wzgórzu Reno. Relacje Arikarów potwierdzają, że koń
Thompsona odmówił mu posłuszeństwa, pozostawił go więc i szedł pieszo za batalionem
Custera, a potem wraz z szer. Watsonem był ścigany przez Sjuksów. Thompson jednak
Kompania H zawróciła na Wzgórze Reno.
W tym czasie por. Godfrey był zajęty rozmieszczaniem kompanii
K na skraju wzgórza. Miał długi front, a tylko około 30 ludzi. „W
dolinie było widać tylko kilku Indian, samotnych jeźdźców, daleko
od siebie nawzajem i od nas, niektórzy ludzie jednak zaczęli do nich
strzelać. Wyjaśniłem im sytuację i zwróciłem uwagę, że ludzie Reno
zużyli już bardzo dużo amunicji” 118.
— Kompanii H już nie widać — zauważył ktoś. Zaskoczyło to
Godfreya, który sądził, że por. Gibson odchodzi, aby zająć pozycję
obronną w pobliżu. Od strony kompanii D rozlegały się wystrzały.
Indianie pokazywali się tu i tam w Medicine Tail Coulee, w odległości
około 800 jardów. „Strzelaliśmy dużo, ale myślę, że trafialiśmy
bardzo rzadko” — ocenia ppor. Edgerly.
— Edgerly! — zawołał kpt. French. - Major Reno rozkazuje nam
się wycofać!
— Ja nie mam takiego rozkazu — odparł Edgerly.
— Ale ja mam — rzekł French — i wracam.
Jego kompania M oddaliła się galopem. Edgerly na ten widok
„poczuł się trochę samotny” i rozkazał kompanii D dosiąść koni.
Kiedy sam się do tego zabierał, w pobliżu znienacka pojawił się
Indianin. Edgerly strzelił do niego, lecz nie trafił i spłoszył tylko
własnego konia. W tym czasie jeszcze dwaj Indianie wyskoczyli
skądś i wszyscy trzej otworzyli szybki ogień z Winchesterów. Kula
wybiła dziurę w manierce kpr. Wyliego, a inna trafiła w drzewce
proporca kompanii, który trzymał w ręku. Drzewce złamało się
i proporzec upadł na ziemię, lecz Wylie go podniósł. Podkuwacz
Vincent Charley został trafiony w biodro, spadł z konia i rozbił
głowę do krwi. Żołnierze wpadli w popłoch.
— Schowaj się w rozpadlinie — zawołał do Vincenta Edgerly,
szamocząc się z koniem. — Potem po ciebie wrócimy 119.
Godfrey nadal nie wiedział, co się dzieje, gdy zjawił się Hare.

twierdził, że potem spotkał Custera i był świadkiem ostatnich chwil jego batalionu.
Ponieważ opowieść ta była wysoce nieprawdopodobna, została zakwestionowana:
prawdopodobnie były to halucynacje, zrodzone w umyśle człowieka wyczerpanego
i przerażonego.
118 T a u n t o n, op. cit., s. 35.

119 Tamże, s. 21 i 24-25 oraz H a m m e r , op. cit., s. 57. Żołnierz ten pochodził ze

Szwajcarii. Nie jest jasne, czy nazywał się Vincent Charley, czy Charley Vincent.
— Jest rozkaz do odwrotu120 — powiedział. — Adiutant czy nie
adiutant, nie wracam już do Reno. Zostaję z moją kompanią.
„Zacząłem wykonywać ten rozkaz, gdy zobaczyłem, że kompania
Frencha wyrywa przez zbocza, a za nią pędzi na złamanie karku
kompania Weira. Edgerly był już blisko szczytu, a wciąż nie mógł
dosiąść szalejącego konia. Wyglądało, że mu się to nie uda, ale dał
susa na siodło i pogonił za kompanią [...] Taki odwrót spowodowałby
w całym oddziale zamęt i mógłby być przyczyną klęski” 121.
— Patrz, Hare! A niech to diabli! - krzyknął Godfrey. Na
wzgórzu, opuszczonym przez obie kompanie, zaczynali pojawiać
się Indianie. Kompania K dosiadła koni- i opuściła pozycję,
lecz po chwili Godfrey zatrzymał ją, sformował pieszą tyralierę
pod kątem prostym do rzeki i rozkazał koniowodnym odprowadzić
konie do sił głównych. „Spieszyłem moją kompanię, aby tamte
mogły się zebrać. Czy się zebrały? Nie bardzo! Zostawili mnie,
żebym trzymał się sam! [...] A gdybym, widząc jak French
i Edgerly mkną na łeb na szyję, dał ostrogę kompanii K? Czy
ta horda (mówiąc słowami Hare’a) nie popędziłaby za nami,
prosto na siły główne? [...] Zacząłem odwrót, zgodnie ze starą
taktyką, wycofując na zmianę numery parzyste i nieparzyste.
Z początku przypominało to wyuczony manewr, ale niezadługo
znów wszyscy byli w jednej linii. Z początku również ludzie
zatrzymywali się, przyklękali i strzelali po wycelowaniu. Po
chwili już zatrzymywali się, strzelali pośpiesznie i cofali się,
a w końcu niektórzy przestali się zatrzymywać i strzelać, więc
oczywiście znaleźli się daleko w przodzie. Zobaczyłem, że tracę
kontrolę. Z dużym trudem i z pomocą ppor. Hare’a zatrzymałem
ich, ale zaczęli zbijać się w grupy. Zmusiłem ich do zachowania
odstępów, lecz w tym czasie Indianie znowu zaatakowali. Ot­
worzyliśmy ogień, odpędziliśmy ich i kontynuowaliśmy odwrót,
tym razem całą linią. Reno przekazał mi rozkaz, bym się śpieszył.
Wydałem komendę «Biegiem marsz!» i ku memu zdumieniu
ludzie wystartowali jak sprinterzy. Serce we mnie zamarło i wy-
120 Po bitwie Reno twierdził, że Hare na własną odpowiedzialność, choć powołując się

na niego, wydał rozkaz do odwrotu. Hare temu zaprzeczał. Campowi jednak powiedział,
że „Reno zdecydował o odwrocie”, lecz on sam „nie pamięta, kto wydał rozkaz do
odwrotu” ( H a m m e r , op. cii., s. 67).
121 Por. Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 143.
krzyknąłem «Boże! Uciekną!» Straciłem już głos od rozkazywania
i gadania, więc z rozpaczą wyciągnąłem rewolwer i wypaliłem kilka
razy w powietrze. Obrzuciłem ich piętrowymi przekleństwami
i zagroziłem, że zabiję każdego, kto będzie uciekał - mogę ich tak
samo zabić, jak Indianie. Spojrzeli na mnie ze zgrozą. Była to
straszna chwila, ale odzyskałem kontrolę...” 122
Niemal w tej samej chwili, gdy rozpoczął się odwrót ze Wzgórza
Weira, ze Wzgórza Reno wyruszyły w jego kierunku kompania
A z rannymi i kompania B z taborami. Pozbawieni informacji
o zamiarach dowództwa i opuszczeni przez siły główne, Moylan
i McDougall zdecydowali się na wymarsz. Chyba nie do końca byli
przekonani, że Reno nie porzuci rannych na pastwę losu. Ruch był
trudny i mozolny. Część rannych dosiadała koni, ale ciężko rannych
trzeba było nieść na noszach, zaimprowizowanych z koców. Na
szczęście nie musieli iść daleko; Reno zatrzymał ich, muły zrobiły
w tył zwrot i zawróciły na pozycję, od której ostatni w szeregu muł
oddalił się zaledwie o ćwierć mili.
Wkrótce nadjechała kompania M. Benteen spróbował ją zatrzymać,
spieszyć i utworzyć linię prostopadle do rzeki, aby pod jej osłoną
mogła schronić się na wzgórzu zbliżająca się w nieładzie kompania
D, od której nie oczekiwał już niczego. Jednakże „nie wyszło to tak
dobrze, jak miałem nadzieję, że wyjdzie — pisze oględnie Benteen.
— (Na szczęście) por. Godfrey wykonywał instrukcje wierniej
i bardziej po żołniersku” 123.
Na Wzgórzu Weira czerniła się już masa Indian, ale nie
naciskali zbytnio kompanii K. „Ogień Indian nie był ciężki
- pisze Godfrey. — Kule uderzały o ziemię wokół nas, ale
«ping-ping» kul przelatujących nad głową jest jakby bardziej
przerażający niż «świst-pac» kul, które padały obok. Kiedy do­
szliśmy do grzbietu przed pozycją Reno, zauważyłem, że Indianie
śpieszą, by opanować wzgórze po prawej. Nie widziałem reszty
oddziału, ale wiedziałem, że wzgórze to będzie dominować nad
jego pozycją. Rozkazałem, aby Hare wziął 10 ludzi i utrzymał
to wzgórze, ale kiedy odchodził, Reno rozkazał nam wracać
jak najszybciej. Odwołałem Hare’a, znowu odpędziłem Indian

122 Por. Godfrey, w: T a u n t o n, op. cii., s. 23, 35-36.


123 G r a h a m , op. cit., s. 181.
i rozkazałem ludziom, aby biegli do linii. Dziwne, ale ruch
ten został wykonany bez żadnych strat” 124.
Kilka minut po 18.00 wszyscy byli znowu na Wzgórzu Reno. Kpt.
McDougall podszedł do Benteena, „z którym był w bardzo dobrych
stosunkach”.
— Trzeba uważać - rzekł cicho — bo będziemy tu mieli drugi Fort
Phil Kearny.
Benteen nie zareagował na tę aluzję do zagłady oddziału Fetter-
mana, lecz McDougall niezrażony kontynuował.
— Reno nic nie robi, aby przygotować obronę. Jest pan najstarszym
kapitanem... To pan powinien przejąć dowodzenie i pokierować
wszystkim.
Benteen uśmiechnął się i nie odpowiedział 125.

WZGÓRZE TŁUSTEJ TRAWY, godz. 16.30-18.00

Trzy kompanie Custera zjechały w dolinę strumienia, będącego


północnym dopływem Medicine Tail. Custer widział, że jego
działania były skuteczne — Indianie nadciągali w dużej liczbie,
większej, niż gdyby przybywali tylko z tej części obozu, do której
dotarł Yates. Znaczyło to, że Indianie opuszczali górną część
doliny Little Big Horn, a więc udało się odciążyć batalion Reno.
Dlaczego Reno, a zwłaszcza Benteen i tabory nie nadchodzą,
Custer nie wiedział. Mogli zostać zablokowani wśród wzgórz przez
jakieś nie wykryte dotąd siły Indian. Teraz jednak należało na
powrót połączyć się z Yatesem. Custer zostawił dobrą pozycję
obronną i skierował się ku płaskowyżowi, w stronę którego,
odgryzając się Indianom, głębokim wąwozem od strony rzeki szły
kompanie E i F.

124 Tamże, s. 143.


125 McDougall, w: H a m m e r , op. cit., s. 70-71. Benteen nie wspomina o tej
rozmowie, co nie jest dziwne, albowiem tak lekko podana przez kpt. McDougalla
propozycja nie była niczym innym, jak podburzaniem do rokoszu. Postępowanie mjr.
Reno nie stwarzało podstaw do pozbawienia go dowództwa i nawet gdyby kpt. Benteen
chciał to uczynić, nie mógł być pewien, czy inni oficerowie poparliby go. jednak jego
zachowanie podczas oblężenia Wzgórza Reno uległo tak wyraźnej przemianie, że być
może dlatego McDougall twierdzi dalej: „(Benteen) zrobił, jak sugerowałem”.
Oddział Custera przekroczył dolinkę i wspiął się na następny
płaskowyż. Kolumna zachowała przy tym szyk dwójkowy, choć było
to trudne, ponieważ zbocza były mocno zniszczone przez erozję.
Z góry Custer znowu mógł widzieć oddział Yatesa i przekonać się,
w jakich jest opałach. Zatrzymał kolumnę, żołnierze zsiedli z koni
i utworzyli linię strzelecką wzdłuż północnego skraju. Gęsty ogień
karabinowy mimo dużej odległości rozproszył Indian, którzy za­
chodzili Yatesa z przodu i z prawej flanki. Wykorzystując chwilową
przewagę, oddział Custera znów dosiadł koni i zapuścił się w dół
głębokiego wąwozu, by wyjść na spotkanie Yatesa. Po chwili
Indianie zaczęli pojawiać się także wokół niego. „Nie przeszliśmy
jeszcze nawet jednej trzeciej drogi do (kolejnego) grzbietu, gdy na
prawej i lewej flance zaroiło się od Sjuksów, którzy nas gęsto
ostrzeliwali [...] Sjuksowie byli ze wszystkich stron, z wyjątkiem
frontu [...] Ogień był tak ciężki, że oddział nie mógł dojść do
grzbietu bez strat”126. Kilku ludzi zostało zabitych, Mitch Boyer
stracił konia, ale kompania E nadeszła w porę i uratowała sytuację.
Indianie cofnęli się i około 16.50 batalion znalazł się w całości po
drugiej stronie głębokiego wąwozu, na południowo-wschodnim skraju
grzbietu, który wznosił się ku północy. Na jego drugim skraju
widniało porośnięte trawą zaokrąglone wzgórze o płaskim szczycie.
Żołnierze zsiedli z koni i zajęli pozycje w szyku zwartym. Coraz
więcej Indian naciskało od południa i południowego wschodu.
Batalion otworzył ogień salwami i napór został zahamowany. Na
chwilę zapanował względny spokój. Tylko Indianie, którzy usadowili
się w długiej rozpadlinie od strony północnej, nękali oddział
ostrzeliwaniem.
Oficerowie zgromadzili się wokół Custera. Boyer przysłuchiwał
się przez jakiś czas, po czym wrócił do Kędziora.
— Zastanawiają się, czy gdzieś tutaj nie ma dobrego miejsca do
obrony - powiedział. - Chcą doczekać nadejścia reszty pułku.
— A co ty o tym myślisz? — spytał Kędzior.
— Nikt nam nie przyjdzie z pomocą, tamtych Sjuksowie wystraszyli.
Chyba Custer rozkaże przebijać się na północ, w kierunku tamtego

126 Kędzior, w: H a m m e r, op. dt., s. 162. Manewry batalionu Custera, co do których


nie istnieją zapisy źródłowe, zostały zrekonstruowane na podstawie wyników badań
archeologicznych.
wzgórza. Ale najpierw musielibyśmy wykurzyć Sjuksów z tej
rozpadliny, bo zagradzają nam drogę. Gdyby tak było, ty lepiej nie
pchaj się do przodu. Jesteś zwiadowcą, może Custer będzie chciał
jeszcze wysłać cię z meldunkiem.
Wyglądało, że przewidywania Boyera się sprawdzą. Ogień
Indian z rozpadliny nieco osłabł. Wykorzystując to, kilkunas­
toosobowy spieszony oddział zaatakował ich, a pozostali zaczęli
dosiadać koni. Nagle z rozpadliny wysypali się wojownicy, którzy
jakby tylko na to czekali. Pod gęstym ostrzałem z Winchesterów
zginął sierż. Finley z kompanii C i atak załamał się. Custer
nie podjął nowej próby przerwania pozycji Indian, lecz zdecydował
się iść grzbietem w kierunku szczytu. Wykonując ten manewr
kompanie C, E, F i I musiały zwrócić się bokiem do feralnej
rozpadliny. Nieunikniony ostrzał z flanki spowodował wśród
nich zamieszanie; tylko kompanii E udało się utrzymać szyk.
Kompania L pozostała spieszona jako straż tylna, rozwinięta
w tyralierę. Szybko znalazła się pod ogniem prawie 40 karabinów
powtarzalnych ze wzniesienia, znajdującego się od niej o 300 stóp
na południowy wschód. Wtórowało im drugie tyle z innego wznie­
sienia, od zachodu i południa. Grad kul zaczął dziesiątkować
żołnierzy. Jednocześnie rozpoczęło się natarcie, które wyszło z głę­
bokiego wąwozu od strony południowej — Indianie uznali, że żołnierze
się wycofują, i przeszli do ataku. Na czele byli Szejenowie. Przykład
dawali Żółty Nos, Brzuch Odmieńca i Wódz Daje Się Dostrzec
— zuchwale szarżowali, płosząc trzymane za linią konie. „Szejenowie
wykonywali największą pracę” — przyznaje Żółć, który sprowadził
kilku swoich Hunkpapów i dołączył do grupy atakującej koniowod-
nych127. Było to oczywiste — z pewnością jeszcze nie wszyscy
Sjuksowie z górnej części doliny zdążyli dotrzeć do dolnej, a ci,
którzy bili się przedtem z batalionem Reno, byli zbyt zmęczeni, aby
wyróżniać się aktywnością. Niektórzy po spotkaniu z kompanią
E w głębokim wąwozie mogli się zniechęcić; być może to ich
widział Młody Sokół wracających w dolinę Little Big Horn. Nacisk
Indian był silny, lecz por. Calhoun i ppor. Crittenden zachowali

127 „Schwytałem wiele wojskowych koni i pośpieszyłem z nimi do mego namiotu, ale
kiedy wróciłem, wszyscy byli zabici” (T. M a r q u i s , Custer on the Little Bighorn,
Algonac 1986, s. 110). Również te słowa Żółci zaprzeczają jego dominującej roli w bitwie.
kontrolę i kompania L pieszo cofała się na końcu kolumny,
ostrzeliwując się w marszu.
Tymczasem od strony rzeki nadciągały nowe gromady Indian,
głównie Szejenów. W końcu to była ich wojna i nikomu nie mieli
zamiaru ustępować pierwszeństwa. Ponadto akicita pojawili się
u krańca obozu, gdzie stały tipi Szejenów, a więc ich obowiązkiem
— i przywilejem — było przodowanie w walce, tak jak poprzednio
Hunkpapowie odgrywali główną rolę w starciu z batalionem Reno.
Dołączyły do nich grupki Oglalów. „Wszyscy, którzy mieli konie
i byli gotowi, natychmiast ruszyli ku brodowi — wspomina Deszcz
w Twarz. — Ci, którzy byli wokół mnie, byli chyba wszyscy bardzo
młodzi.”
— Spójrzcie! — zawołał Deszcz w Twarz. — Jest wśród nas młoda
kobieta! Niech nikt nie schowa się za jej suknią!
Była to Poruszające Się Futro, której brat zginął nad Rosebud.
Wznosząc nad głową jego laskę do zaliczania ciosów, pochylała się
do przodu w galopie i „wyglądała pięknie jak ptak. Zawsze, kiedy
w ataku jest kobieta, sprawia ona, że wojownicy prześcigają się
wzajemnie w demonstrowaniu męstwa” 128.
Indianie przekroczyli płytką rozpadlinę i weszli na drugi, dość
niski grzbiet, który od wzgórza (zwanego Wzgórzem Tłustej
Trawy) ciągnął się ukosem w kierunku rzeki. Przed nimi była
dolina o szerokości około 300 jardów, a po przeciwnej stronie
grzbietem jechali pod górę akicita. Ogień Indian z tej pozycji
trafił ich znowu z flanki.
„Żołnierze byli zabijani, kiedy maszerowali w stronę wzgórza na
końcu grzbietu - wspomina Głupi Łoś ze szczepu Oglala. — Nie
bronili się, lecz wszyscy szli. Siwe konie [kompania E] szły w zwartej
grupie, potem gniade i ludzie piesi pomieszani razem. Ludzie na
koniach nie zatrzymywali się, by walczyć, ale szli naprzód najszybciej,
jak mogli. Jednakże ludzie piesi [kompania L] strzelali idąc” 129.
Gdyby Indianie nie poprzestali na ostrzeliwaniu batalionu, lecz
zajęli przed nim Wzgórze Tłustej Trawy, do którego swoim grzbietem
mieli bliżej, sytuacja stałaby się bardzo groźna. Custer skierował

128 C. E a s t m a n , Rain-hi-The-Face, The Story of a Sioux Warrior, The Outlook,

27.10.1906, przedruk w: C o f f e e n , op. cit., s . 6 3 .


129 H a m m e r , op. cit., s. 199.
kompanię E przez dolinę na przeciwległy grzbiet, aby usunęła
z niego Indian, pozostałe zaś kompanie kontynuowały marsz ku
upatrzonej pozycji na wzgórzu 130.
Kpt. Keogh z kompanią I zamykał kolumnę. Odwrócił się, by
zobaczyć, czy straż tylna nadąża, i ze zgrozą stwierdził, że kompania
L została odcięta. Indianie roili się ze wszystkich stron. Żołnierze
strzelali z rewolwerów. Dochodziło do starć wręcz. Żółty Nos
zobaczył tkwiący w krzaku bylicy proporzec kompanii („była to
jedyna rzecz, która tam stała” — wspomina), chwycił go, galopem
wpadł między żołnierzy i uderzył nim jednego, zaliczając cios.
- Akicita uciekają! - zakrzyknęli Indianie, ale to tylko rozbiegły
się spłoszone konie.
Keogh zawrócił kompanię I na pomoc, lecz było już za późno.
Kompania L była zgubiona. Indianie byli wszędzie. Z każdej
rozpadliny, biegnącej w dół po północno-zachodnim stoku grzbietu,
zza każdego krzaka lub kępy trawy nieustannie padały strzały.
Żołnierze „strzelali dobrze i bili się twardo, ale wokół nich było
tylu ludzi, że nie mogli nie zostać pozabijani” — wspomina wódz
Szejenów Dzielny Wilk 131.
Keogh poczuł uderzenie w lewą nogę, a jednocześnie jego koń
Komańcz zarżał z bólu. Kula przebiła kolano kapitana i przeszła na
wylot przez kark Komańcza. Nie było już sensu ani możliwości
przebijania się do kompanii L. Należało dołączyć do Custera, ale
kompania C zbliżała się właśnie do szczytu wzgórza, a kompania
F również była daleko. Blisko byli tylko Indianie. Teraz kompania
I była strażą tylną. Keogh z wysiłkiem przeniósł ranną nogę nad
grzbietem konia i zsiadł po prawej stronie, mimo że było to wbrew
regulaminowi, a w dodatku bolała go złamana przed kilku laty
w kostce prawa noga. Mógł zastrzelić rannego konia i za jego ciałem

130 Jest to hipoteza autora. Opracowania przyjmują, że kompania E ruszyła w kierunku

rzeki i została przez Indian zatrzymana dopiero po tym, jak Custer i kompania C dotarli
na wzgórze. Podawane jednak w nich tłumaczenie powodów takiego działania (demons­
tracja w celu podniesienia morale lub brak miejsca na wzgórzu) nie jest przekonujące.
Z indiańskich opisów bitwy wynika, że kompania E zagrodziła drogę Szejenom,
nadchodzącym od strony rzeki, i dopiero jej zniszczenie umożliwiło im nawiązanie
kontaktu bojowego z resztą batalionu Custera. Był to więc manewr, który był w pełni
uzasadniony sytuacją taktyczną, nie zaś niezrozumiały ruch.
131 G r i n n e 11, The Fighting..., s. 352—353.
szukać osłony. Zbyt długo jednak był razem z Komanczem, by tak
zrobić. Kapitan oparł się o siodło i wyciągnął rewolwer. Komańcz
stał spokojnie i nie uciekał.
Tymczasem w drugiej części pola walki szarża kompanii E wywarła
spodziewany efekt. Na widok oddziału na siwych koniach, który już
przedtem wzbudził ich respekt, nadjeżdżający od strony brodu Indianie
zatrzymali się, a ci, którzy byli na grzbiecie, cofnęli się do rozpadliny,
przebiegającej między nim a rzeką. Sądzili, że oddział będzie atakował
obóz, lecz kawalerzyści wjechali na grzbiet, zsiedli z koni i zajęli
pozycję obronną, której prawe skrzydło dochodziło do stóp wzgórza
Custera, a lewe opierało się o skraj głębokiej rozpadliny. Formacja
batalionu przybrała w ten sposób z grubsza kształt litery V, której
wierzchołek stanowiło wzgórze Custera. Gdyby teraz oddział skonsoli­
dował się, byłoby trudno go ruszyć. Od wschodu jeszcze nic mu nie
zagrażało, a od zachodu Indianie stracili właśnie dobrą pozycję, z której
mogli zarówno dogodnie ostrzeliwać kompanie kierujące się na
wzgórze, jak i wyprowadzić atak. Znalazłszy się sami pod ostrzałem,
stracili animusz, pozsiadali z koni i zastanawiali się, co robić.
Najbliżej oddziału na siwych koniach byli Szejenowie, członkowie
stowarzyszenia Łosi, ale pod nieobecność wodza Małego Wilka nie
mieli przywódcy, a zazdrość nie pozwalała im wybrać jednego
spośród siebie. Był jednak z nimi gość, wódz Południowych Szejenów
Kulawy Biały Człowiek, którego wszyscy mogli zaakceptować — był
wodzem, był obcy, był także starszy i doświadczony. Jego donośne
okrzyki wkrótce poderwały wojowników do współzawodnictwa
w męstwie. Jedni dokonywali gwałtownych wypadów w kierunku
żołnierzy, inni podpełzali bliżej. Coraz gęściej wzbijający się kurz
krył ich przed wzrokiem akicita, sami zaś wiedzieli, gdzie znajduje
się przeciwnik. Piękne siwki stawały się coraz bardziej niespokojne;
zapach Indian był coraz silniejszy.
— Teraz! — krzyknął Kulawy Biały Człowiek. — Chodźcie ze mną,
młodzieńcy, zabierzmy im konie! Pokażcie, że jesteście dzielni!
Jednocześnie pojawili się obwoływacze.
— Czekajcie! - rozległy się ich okrzyki. — Patrzcie na tych, którzy
wyrzucili swoje życie!
Wszyscy zatrzymali się i zaczęli się rozglądać. Na południowym
skraju grzbietu Indianie rozprawili się już z kompanią L i wykańczali
kompanię I. Część Indian zaczęła ostrzeliwać kompanię E od tyłu;
zdobyta na żołnierzach broń zwiększała liczbę luf, wymierzonych
w pozycję oddziału na siwych koniach. Tymczasem od strony brodu
przygalopowała grupka chłopców. Na czele jechali samobójcy:
Chodzący Głośno, Rozcięty Brzuch, Zaciśnięta Ręka i Drewniane
Kości. Ominęli pozycję kompanii E, zawrócili w dolinie i wpadli
pędem między konie. Przerażone siwki wyrwały się koniowodnym
i runęły w stronę rzeki, tratując po drodze żołnierzy. Samobójcy
zeskoczyli z koni i rzucili się do walki wręcz. Po chwili byli już
martwi, ale Indianie bardziej niż ich losem interesowali się siwkami.
Nie było trudno je schwytać - spragnione konie zatrzymały się po
dobiegnięciu do wody. Kiedy Indianie znowu zwrócili uwagę ku
oddziałowi, ogarnęło ich zdumienie.
Jeden z akicita podniósł się, rozejrzał bezradnie, przyłożył lufę
rewolweru do skroni i wystrzelił. Potem zrobił to jeszcze jeden,
a następnie kilku innych. Dwóch akicita skierowało karabinki ku
sobie wzajemnie i jednocześnie nacisnęło na spusty. Akicita z żółtymi
naszywkami zastrzelił dwóch innych, którzy rzucili broń i zaczęli
uciekać na oślep... Indianie stali w osłupieniu.
— Co oni robią? Walczą ze sobą wzajemnie? — zapytywali.
— Może napili się minnie wakan — domyślał się ktoś.
— Nie, to potężna magia Siedzącego Byka! — wołał jakiś Sjuks.
— Sprawiła, że poszaleli!
— Tak, to szaleńcy — zgodzili się inni. — Lepiej się do nich nie
zbliżać. To zła magia, przynosząca pecha.
Kulawy Biały Człowiek nie przejął się tym. Dosiadł konia
i rzucił się do ataku, a za nim pobiegła gromada młodych
wojowników, żądnych łupów i zaliczania ciosów. Nie napotkali
oporu. Kompania E przestała istnieć — w ciągu kilku minut prawie
wszyscy żołnierze zginęli z własnej ręki. Dotychczas wykazywali
się spokojem, zdyscyplinowaniem i odwagą. Ucieczka koni, w połą­
czeniu z budzącą grozę wizją dostania się żywymi w ręce Indian,
sprawiła, że długo powstrzymywane napięcie rozładowało się
w zbiorowym samounicestwieniu. Amokowi uszedł por. Smith,
który dołączył do Custera na wzgórzu132. Kulawy Biały Człowiek

132 T. B. M a r q u i s, Keep the Last Bullet for Yourself. The true story of Custer’s last
stand, Algonac 1976, s. 159-165. Por. także She watched Custer’s Last Battle. Kate
przejechał przez dolinę aż do przeciwległego grzbietu, po czym
zawrócił.
W tym czasie Custer i kompania C byli już na wzgórzu, które
mogło stanowić centralny punkt oporu. Szczyt okazał się niewielki
- pomieścił tylko jedną kompanię. Custer widział z niego całe pole
walki. „Indianie byli tak liczni, że żołnierze już nie mogli iść dalej
i wiedzieli, że muszą umrzeć” 133.
Mitch Boyer podjechał do Kędziora, który był na końcu kompanii C.
- Przed chwilą rozmawiałem z generałem i z Tomem Custerem
- powiedział. - Obaj powiedzieli, że zwiadowcy powinni spróbować
ratować się. Lepiej uciekaj, bo wszyscy tu zginiemy.
— A co z tobą? — spytał Kędzior.
— Nie widzisz, że jestem ranny? Będę musiał zostać i walczyć,
chociaż myślę, że nas tu wszystkich pozabijają. Generał też tak sądzi.
Kędzior wahał się. Boyer przemówił rozkazująco.
- Pojedziesz do generała Terry’ego. Jedź głębokim wąwozem na
wschód, a potem możesz wejść na jeden z tych tam szczytów
- wskazał na wysokie wzniesienie — i chwilę jeszcze popatrzeć.
Potem jedź do Terry’ego i powiedz mu, że nas wszystkich zabili.
Kędzior usłuchał. Zawrócił konia w prawo, przez niewielką przełęcz
pomiędzy wzgórzem, na którym była kompania C, a grzbietem, na
którym znajdowała się kompania F, zjechał do parowu i ruszył na
wschód. Nie było to trudne. Z tej strony pojawiały się tylko małe
grupki nieprzyjaciół i pojedynczy wojownicy, a nagi Indianin nie
zwracał ich uwagi. Parów łączył się z głębokim wąwozem, w którym
przed pół godziną toczyła się walka. Po kilku minutach jazdy
Kędzior natrafił w nim na martwego Sjuksa. Zamienił swój wojskowy
karabin na nowy Winchester zabitego i zabrał jego pas z amunicją
oraz czerwony koc. Później schwytał dwa indiańskie ponies i zabrał
je jako luzaki. Następnie podążał głębokim wąwozem na wschód,
dopóki nie natrafił na jego rozwidlenie. Wybrał odnogę, która
kierowała się bardziej ku północy i prowadziła do wzgórz. Kędzior
wspiął się na szczyt i stwierdził, że oddalił się od pola walki na
półtorej mili. To, co zobaczył, upewniło go, że Boyer jak zwykle

Bighead's Slory, w: M a r q u i s , Custer..., s. 89, S t a n d s 1 n - T i m b e r, op. cit., s.


201—205, G ri n n e 11, The Fighting..., s. 351—354.
133 Głupi Łoś, w: H a m m e r, op. cit., s. 199.
miał rację. Zawrócił konia i ruszył w stronę majaczących na
horyzoncie gór, porośniętych sosnowym lasem 134.
Mitch Boyer pojechał w kierunku rzeki i pozycji kompanii E,
otoczonej już przez Indian. Tam dosięgła go kula, po niej kilka
loftek, a następnie ciężki pocisk kalibru 50-70 strącił go z konia.
Boyer wylądował na plecach na dnie płytkiej rozpadliny. Nie mógł
już nic zrobić. Nadeszła chwila, o której zwykł był mawiać: „Jeśli
Sjuksowie mnie zabiją, to będę miał chociaż taką satysfakcję, że ja
ich już przedtem kropnąłem tylu, że moja śmierć nie wyrówna tego
rachunku.”
Nad rozpadliną pojawiło się kilka postaci.
— O, Kamizelka z Cielęcej Skóry! — wykrzyknął Sjuks na widok
leżącego. — Nareszcie cię dostaliśmy!
— Tak, ze mną koniec — zgodził się Boyer. — Możesz zaliczyć na
mnie cios, dopóki jeszcze żyję. Ale białych żołnierzy jest wielu.
Wszystkich ich nie zabijecie.
— Mówisz o tamtych na wzgórzu? — roześmiał się Sjuks. — Wkrótce
będą martwi.
— Przyjdzie ich więcej... — Boyer nie dokończył. Cios maczugi
zgruchotał mu czaszkę 135.
Była 17.15. Zbliżał się kres. Dla kompanii C i F oraz niedobitków
kompanii 1 nadchodził on w postaci chmary Indian, która przekroczyła
rzekę w dolnym biegu i teraz galopowała od północnego wschodu,
zataczając łuk wokół wzgórza, aby uderzyć w niewielką przełęcz.
Prowadzili wojownicy Oglala. Przez kilka godzin przygotowywali
się, aby stoczyć walkę według odwiecznych reguł. Wielu z nich na
znak pełnego wtajemniczenia w zasady wojowania nosiło pióropusze.
Ich nagie ciała oraz ciała ich ponies pokrywały malunki, które
chroniły przed kulami wasichun. Był wśród nich sam Szalony Koń
na swym żółtym pin to. Jego ciało pokrywały symbole gradu, a na
twarzy miał wymalowaną czerwoną błyskawicę. Swoim zwyczajem

134 Tamże, s. 159, 163, 167-168, 172. Por. także G r a y , Custer's..., s. 373—376. Być

może na skutek błędów w tłumaczeniu powstała legenda, jakoby Kędzior uratował się,
kryjąc się pod kocem Sjuksa (w upał zwróciłby tym na siebie uwagę). Kędzior na próżno
wyjaśniał, iż koc zabrał nie po to, by się ukryć, lecz ponieważ „był to dobry koc”
(M a r q u i s, Custer..., s. 120).
135 G r a y , Custer's..., s. 395—398. Por. także C o f f e e n , op. cit., s. 48 oraz S c o t t ,
op. cit., s. 73—74 i 80—82.
nie przywdział pióropusza, lecz jak nakazywała jego magia, na
głowie przymocował wypchanego myszołowa136. Jego pony nie był
pomalowany, ale Szalony Koń natarł go ziemią, którą wziął z nory
susła, a w grzywę wplótł kilka krótkich źdźbeł trawy. Był wódz
Czamy Księżyc. By zrehabilitować się za słaby występ nad Rosebud,
był także Jack Czerwona Chmura. Hopo! Hokahey!
Oddział rozciągnięty w marszu na grzbiecie o długości pół mili,
przeszedł do obrony. Kompania C skonsolidowała się na wzgórzu,
ale kompania F i resztki kompanii I utworzyły wzdłuż grzbietu linię
tak długą, że żołnierze nie mogli wspierać się wzajemnie, będąc zbyt
daleko od siebie. Falisty teren sprzyjał atakującym, uniemożliwiając
obrońcom ogień zaporowy. Żołnierze zaczęli zbijać się w grupki,
w których mogli przynajmniej chronić jeden drugiego.
Mimo to szarża Indian nie dotarła do przełęczy. Ogień ze wzgórza
i z grzbietu był wciąż jeszcze zbyt silny. Chociaż Szalony Koń dawał
przykład, demonstrując potęgę leków, dzięki której kule się go nie
imały, a w jego ślady szedł z powodzeniem Szejen Parszywiec137, to
inni mieli gorszą magię lub może złamali jakieś tabu i osłabili
działanie leków. Zginął Czamy Księżyc, za nim spadł z konia
martwy jeden ze Sjuksów. Szejen o imieniu Chodzi Ostatni przeżył,
by wspominać: „Przejechałem szybko na moim pony obok żołnierzy.
Wielu do mnie strzelało. Mój pony został zabity. Spadłem i leżałem
obok niego jakiś czas, a potem odpełzłem”138. Deszcz w Twarz został
ciężko ranny w nogę i wyeliminowany z walki139. Indianie pozsiadali
z koni i zaczęli czołgać się w stronę żołnierzy. Szalony Koń
poderwał ich do jeszcze jednego ataku i tym razem Sjuksowie wdarli
się na przełęcz. Wkrótce oddział na grzbiecie został odcięty od
oddziału zgrupowanego wokół Custera na wzgórzu i otoczony. Do
Sjuksów podchodzących z jednej strony dołączyli z drugiej strony
Szejenowie, którym nie zagradzała już drogi kompania E. Wśród
atakujących były kobiety: wsławiona czynem nad Rosebud, Kobieta

136 Or. red-backed hawk (popr. red-shouldered hawk), Buteo lineatus. Por. W i 11 s e y,

op. cit., s.199 oraz S t a n d i n g B e a r , op. cit., s . 88 .


137 Nie jest jasne, czy było to imię Szejena, czy też należał on do obozu Parszywców

(oivimana). Por. E. A d a m s o n H o e b e l , The Cheyennes. Indians of the Great Plains,


New York I960, s. 31.
138 M a r q u i s , Keep..., s. 158. Por. także H y d e , Red..., s. 270.
139 H u m f r e v i l l e , op. cit., s. 374.
Ze Szlaku Cieląt z rewolwerem w dłoni wspierała męża, Czarnego
Kojota, a inna, znana jako Kaśka Wielkogłowa, śpiewała pieśni
wojenne, mając nadzieję, że usłyszy ją jej kuzyn Chodzący Głośno.
Indianie zaciskali pierścień okrążenia, zaczynając od niższej części
grzbietu, gdzie walczyły resztki kompanii I. Wdzierali się pomiędzy
grupki kawalerzystów, izolując jedną od drugiej. Nie było to trudne,
gdyż zasięg skutecznego ognia obrońców ze względu na ukształ­
towanie terenu nie mógł przekraczać 50 jardów i poszczególne grupy
najczęściej nie mogły się wzajemnie wspierać ogniem. Wybijając je
po kolei, Indianie posuwali się stopniowo coraz wyżej w kierunku
Wzgórza Custera.
„Zobaczyłam mnóstwo Indian, biegnących w stronę końca grzbietu
- wspomina Kaśka Wielkogłowa - Konie żołnierzy uciekały.
Zobaczyłam, że wszyscy biali są martwi, a wojownicy zabierają ich
karabiny. Myślę, że pozabijali się sami. Indianie tłoczyli się wzdłuż
grzbietu i po jego obu zboczach [...] Na małym pagórku leżała na
ziemi grupa żołnierzy. Nie mieli koni. Wojownicy byli naokoło nich,
podpełzali coraz bliżej. Po kilku minutach zobaczyłam, że ludzie ci
strzelają do siebie wzajemnie i do siebie samych [...] Zobaczyłam, że
z tyłu na grzbiecie pozostał żywy żołnierz. Siedział na ziemi i był
całkiem widoczny. Po prostu tak siedział i pocierał głowę, jakby nie
wiedział, gdzie jest i co się dzieje. Trzech Sjuksów podbiegło
i chwyciło go. Rozciągnęli go na ziemi. Nie śpieszyli się z tym
i byłam ciekawa, co robią. Zaraz się dowiedziałam. Dwóch go
trzymało, a trzeci ucinał mu głowę nożem. Widziałam jeszcze kilku
żołnierzy, niezupełnie martwych. Indianie ucinali im ręce i nogi, tak
samo, jak tym całkiem martwym [...] Pozostali żołnierze zebrali się
na drugim końcu grzbietu. W tym czasie na każdego żywego białego
żołnierza musiały przypadać setki wojowników. Wojownicy wokół
nich przeskakiwali spoza jednej osłony za drugą, a każdy starał się
podejść blisko, by zaliczyć cios na żywym wrogu. Setki indiańskich
głów wychylały się, by szybko spojrzeć, a potem znikały, aby
przesunąć się znowu trochę dalej. Żołnierze musieli widzieć wiele
tych głów, ale chyba nie wiedzieli, do których strzelać. Indianie nie
widzieli dobrze białych, ale łatwo było zobaczyć, gdzie byli. Na
wzgórzach wokoło stał tłum indiańskich chłopców na koniach
i patrzył. Było z nimi wielu starych. Starzy mieli dobry widok
i wykrzykiwali pomocne rady ukrytym wojownikom, którzy pod­
chodzili coraz bliżej. Niektórzy młodzi zbliżali się za bardzo, chcąc
zaliczyć cios. Zobaczyłam, jak młody Sjuks padł na twarz zabity [...]
Strzały przestały padać z miejsca, gdzie żołnierze leżeli za zabitymi
końmi. Indianie skoczyli i pobiegli ku nim, myśląc, że wszyscy byli
martwi. Ale siedmiu białych zerwało się na nogi i pobiegło w stronę
rzeki. Setki chłopców popędziły za nimi konno. Była taka gonitwa
i zamieszanie, jakby cały świat oszalał. Był taki tłum, tyle kurzu
i dymu w powietrzu, że nie widziałam, co się stało z tymi siedmioma.
Goniły ich setki wojowników Sjuksów i Szejenów. Potem mówiono,
że zabili się sami, tak jak tamci, ktorzy'kryli się za końmi”140.
Ucieczka w kierunku rzeki nie dawała żadnych szans, toteż można
sądzić, że zbiegowie nie biegli w jej stronę z wyboru, lecz byli przez
Indian pędzeni. Gonitwa zakończyła się na skraju głębokiej rozpad­
liny, która ciągnęła się między grzbietem a rzeką. Ciała uciekających
spoczęły na jej brzegu lub dnie.
Na spowitym w prochowy dym wzgórzu żołnierze kompanii
C i kilkunastu niedobitków z innych kompanii — razem około 50
ludzi — zgromadzili się wokół Custera. Wciąż jeszcze powiewał
bojowy sztandar ze skrzyżowanymi szablami, trzymany przez sierż.
Hughesa z kompanii K, a trębacz Dose z kompanii G, który był
jednym z trzech ordynansów Custera, ciągle trąbił sygnały. Transfer
do sztabu przyniósł im pecha, ale nie okazywali tego.
Custer ogarnął spojrzeniem pozycję. Na horyzoncie słońce chyliło
się za majestatyczne, ośnieżone szczyty gór Big Horn. Bliżej, u stóp
urwistych wzgórz, wiła się rzeka Little Big Hom. Jej drugi brzeg
porastał las, za którym widać było setki tipi. Dymy snuły się
w dolinie — wokół w dziesiątkach miejsc płonęła preria. Na

140 M a r q u i s , Custer..., s. 89-90. Opis ten pozwala postawić hipotezę, że niektóre


z 14 ciał, znalezionych na brzegach rozpadliny o stromych zboczach, o głębokości 15
i szerokości 20 stóp, przebiegającej między grzbietem a rzeką, a także 28 ciał,
znalezionych na jej dnie, należały do żołnierzy, którzy zostali przez Indian zapędzeni
nad nią lub do niej wrzuceni. Wbrew temu, co przyjmują opracowania, prawdopodobnie
nie byli to żołnierze kompanii E. Nikt z Indian nie zauważył, aby z kompanii E ktoś
próbował ucieczki. Ponadto uciekający z pozycji kompanii E w kierunku południowym
musieliby najpierw przekroczyć rozpadlinę, co byłoby nielogiczne i praktycznie
niemożliwe. Również nie jest prawdopodobne, aby jacyś żołnierze dobrowolnie zajęli
w niej pozycje lub szukali schronienia, ze względu na jej wątpliwe walory obronne
- byłaby to raczej pułapka.
okolicznych wzgórzach gromadzili się Indianie — starzy, squaws
i dzieci. Teraz, gdy ze strony wasichun nie trzeba już się było
niczego obawiać, nadchodzili z obozu, by przyjrzeć się popisom
męstwa i rywalizacji wojowników i ich stowarzyszeń, okrzykami
dodawać im ducha i wyrażać podziw. Indianie riie spieszyli się.
Teren im sprzyjał. Na otoczonych kawalerzystów sypały się kule.
Żołnierze strzelali w kierunku wznoszących się obłoczków pro­
chowego dymu, lecz ukrytych Indian nie mogli dostrzec. Oni zaś
wiedzieli, gdzie są żołnierze. Mieli także przewagę w sile ognia.
Wprawdzie Springfield model 1873 kalibru 45—55 miał większą
stopping power, był celniejszy i miał większy zasięg niż używane
przez Indian karabiny Sharps, Winchester i Henry, lecz na każdy
wojskowy karabinek przypadały dwa w rękach wojowników. Ich
karabiny powtarzalne wypluwały ołów z większą prędkością, niż
żołnierze nadążali ładować i strzelać141. Strzelali także zza osłony
z łuków - strzały wzbijały się w górę i spadały z ogromną siłą na
wzgórze. A przy tym powoli, nieubłaganie podpełzali ku oblężonym.
To tu, to tam pojawiała się na ułamek sekundy pomalowana twarz
i znikała, zanim żołnierz wycelował. Setki głów wyskakiwały dokoła
jak diabły z pudełka. Czasem nagi, pomalowany wojownik z okrzy­
kiem rzucał się w stronę żołnierzy i padał, nie wiadomo, trafiony czy
nie. Inni skradali się, by zdobyć trofeum; jakiś młody wojownik
chwycił sakwę zabitego żołnierza i uniósł ją z triumfem. Jeszcze inni
podchodzili coraz bliżej, dążąc do zwarcia. Niektórzy wojownicy
uważali, że z wasichun bezpieczniej walczyć na małą odległość
— akicita celowali lepiej od nich i z daleka łatwiej mogli trafić. Ale
jeśli wystrzelali naboje, to zwykle nie zdążali już nabić broni,
a mieli najczęściej tylko broń palną, podczas gdy Indianie zawsze
jeszcze mogli posłużyć się maczugą lub tomahawkiem. Sjuks
imieniem Śmierdzący Niedźwiedź dostrzegł, jak jakiś wojownik
rzucił się na żołnierza. Ten chwycił karabinek za lufę i zadał
Indianinowi potężny cios kolbą. Impet zadanego z rozmachem
uderzenia sprawił, że obaj upadli, i Śmierdzący Niedźwiedź stracił
ich z oczu.

141 Z badań archeologicznych na wzgórzu Custera wynika, że na każdego żołnierza


przypadało co najmniej 18 kul wystrzelonych z indiańskiej broni powtarzalnej ( S c o t t ,
op. cit., s. 118).
Kawalerzyści nie rozumieli zachowania Indian. Większość z nich
zresztą nigdy nie walczyła z Indianami, a wielu widziało ich po raz
pierwszy, jeśli nie liczyć wałęsających się w pobliżu fortu coffee
coolers, którzy byli całkiem niepodobni do tych Indian, których teraz
mieli przed sobą. Pozornie bezładne ataki, to grup, to znów
pojedynczych wojowników, oddziaływały na żołnierzy psychicznie.
Nikt nie wiedział, czego ma się w następnej chwili spodziewać. Nie
było wiadomo, gdzie ukaże się wymalowana twarz, czy nagle jak
spod ziemi nie wyrośnie postać nagiego Indianina, by zadać cios.
Nawoływania zgromadzonych wokół Indian, widzów spektaklu,
którego byli bohaterami, wrzaski, wycia i okrzyki śmierci, wznoszone
przez jego indiańskich uczestników, wyczerpywały ich nerwowo.
Dawały się we znaki trudy kampanii, do jakich nie mieli okazji się
przyzwyczaić. Byli zmęczeni upałem, kurzem, walką, duszącym
dymem prochowym i pragnieniem. Frustrowało ich, że na skutek
zabrudzenia naboi zaczynały zacinać się rozgrzane karabinki i trzeba
było wyciągać łuski nożami z komór nabojowych142. Coraz wyraźniej
zdawali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.
Krew spływała po prawej ręce Custera — został ranny w przedramię.
Wokół niego obrońców ubywało. Tom, odważny aż do brawury,
dwukrotnie odznaczony za męstwo w wojnie secesyjnej — teraz także
jeździł konno tam i z powrotem wzdłuż linii, nie kryjąc się...143 Boston
—jego problemy z bronchitem na zawsze skończone... Autie Reed — to
był nieprzewidziany koniec wakacji... Dr Lord—mimo że był chory, nie
chciał zostać na tyłach... Mark Kellogg - nie będzie nowego reportażu...
Coraz więcej rannych i zabitych. Żywi leżeli lub klęczeli za ciałami
142 Kwestia zacinania się Springfieldów była wielokrotnie dyskutowana. Niektóre
opracowania widzą w niej nawet jedną z głównych przyczyn klęski Custera. Niewątpliwie
zacięcia się zdarzały, z badań archeologicznych wynika jednak, że dotknęły one nie
więcej niż 5% Springfieldów, użytych przez batalion Custera, nie miały więc istotnego
wpływu na wynik bitwy ( S c o t t , op. cit., s. 113—115). Poza tym broń znajdująca się
w rękach Indian zacinała się równie często, jeśli nie częściej, z powodu gorszej
konserwacji i niestaranności w obchodzeniu się z nią. Zacięcia zdarzały się także na
skutek używania przez Indian zdobytej amunicji kal. 45—55 do broni kal. 50, co
powodowało rozerwanie łuski.
143 Jest to przypuszczenie autora. Wódz Szejenów Dwa Księżyce mówi: „Żołnierze

w linii padali, ale jeden jeździł po linii tam i z powrotem, krzycząc przez cały czas.
Dosiadał rudego kasztana z białą strzałką i białymi przednimi pęcinami. Nie wiem, kto
to był. To był dzielny człowiek [...] Miał koszulę ze skóry jelenia. Dobrze walczył
dużym nożem” (cyt. w W i n d o 1 p h, op. cit., s. 213-214).
koni. Kawalerzyści zabili je sami, aby stworzyć sobie osłonę lub jej
iluzję — ciało konia chroniło ich tylko z jednej strony, a Indianie
pojawiali się zewsząd. Szkoda koni - próżna ofiara, przedłużająca być
może życie jeźdźca o kilka chwil. Przeciętny żołnierz nie był uczuciowo
związany ze swoim koniem, a często nie lubił ani jego, ani związanych
z jego obrządzaniem kłopotów. Co innego oficerowie, którzy dobierali
sobie wierzchowce, dbali o nie i traktowali jak zwierzęta domowe.
Custer nie zastrzelił Vic. Miał nadzieję, że uda jej się wyjść cało
z okrążenia144. Bronił się, strzelając do atakujących najpierw z Reming­
tona, któremu zawdzięczał tyle myśliwskich trofeów145. Teraz stal na
linii, nie kryjąc się, by dodać ducha żołnierzom. Niech widzą, że
dowódca jeszcze żyje. W dłoniach trzymał krótkie angielskie rewolwery
i strzelał, gdy jakaś głowa pokazywała sią bliżej. Zbyt wiele tych głów...
Zbyt blisko... Strzelał na zmianę, prawa, lewa, liczaę naboje. Raz i dwa,
i trzy, i cztery... Poczuł silne uderzenie w pierś. Zatoczył się, ale
utrzymał na nogach. Siedem i osiem, dziewięć i dziesięć... Przyklęknął.
Jedenaście... Głowy coraz bliżej... Nabić ponownie już nie zdąży.
Przyłożył lufę rewolweru do lewej skroni. Dwanaście...146
Potem wszystko trwało nie dłużej, niż potrzeba na wypalenie
fajki, jak mówili Indianie. Kiedy strzały na wzgórzu umilkły,

144 Jest to przypuszczenie autora. Choć np. Edgerly ( H a m m e r , op. cit., s. 58)

twierdzi, że Vic została zabita, to nie znaleziono jej ciała (kpt. Bourke sądził, że znalazł
jej szczątki i z kopyt zrobił kałamarze, z których jeden ofiarował muzeum w Filadelfii
— por. W h e e l e r , op. cit., s. 184 - lecz znaleziony przez niego koń miał tylko trzy
pęciny białe) ani nie odkryto jej wśród koni, zdobytych przez Indian. W kilka lat po
bitwie szerzyły się pogłoski, że Vic została przez Indian zabrana do Kanady, ale nigdy
nie zostały one zweryfikowane (W i n d o 1 p h, op. cit., s. 54).
145 Wokół ciała Custera znaleziono kilkanaście łusek od naboi do Remingtona.

146 Autor pozwala sobie na przypuszczenie, że Custer „zachował ostatnią kulę dla

siebie”, ponieważ licowałoby to z jego charakterem, a ponadto byłoby zgodne


z rozpowszechnionym wśród żołnierzy przekonaniem, że jest to właściwy sposób
postępowania w beznadziejnej sytuacji. Jak pisze Rudyard Kipling (The Young British
Soldier):
When you 're wounded and left on Afghanistan 's plains
And the women come out to cut up what remains,
Just roll to your rifle and blow out your brains —
An ’ go to your Gawd like a soldier.
Spekulowanie na temat, kto z Indian zabił Custera, jakkolwiek powszechne w opraco­
waniach, jest pozbawione sensu. Indianie nie wiedzieli, że mają do czynienia z Custerem,
a nawet gdyby wiedzieli, nie mogliby go rozpoznać w dymie, kurzu i chaosie, wśród
podobnie wyglądających postaci.
zalała je fala wojowników, chętnych zaliczać ciosy147. Wśród
zabitych i rannych nie było już nikogo zdolnego do stawienia oporu,
brakło sił nawet, by nacisnąć na spust Colta. „Wielu leżało na ziemi,
z otwartymi niebieskimi oczami, i czekało, aż ich zabijemy. W ciągu
kilku minut wszyscy zostali zabici... Było mi ich żal. Żaden to
zaszczyt mieć takie słabe ofiary za przeciwników” — wspomina
Stojący Niedźwiedź 148.
Nieliczni akicita, którym udało się zachować konie, próbowali
ucieczki. Nie wiadomo, czy widzieli proporzec, który na Wzgórzu
Weira zatknęli żołnierze, obserwujący ich ostatnie chwile, ale
kierowali się w jego stronę. Oficer na kasztanowatym koniu pomknął
w stronę wzgórz szlakiem, którym przyszedł oddział. Pogonili za nim
Stary Niedźwiedź, Zabija Nocą i jeszcze kilku Indian, ale zostawił
ich w tyle. Oddalał się już, gdy celny strzał Starego Niedźwiedzia
trafił go między łopatki. Innego akicita Indianie zaskoczyli w wąwozie
Medicine Tail — Niski Pies i Małe Słońce zagrodzili mu drogę. Udało
mu się przejechać, ale Niski Pies zeskoczył z konia i trafił go,
mierząc z podpórki. Jeszcze jeden, choć dosiadał dobrego konia,
„mknął jak wiatr” i miał szansę ujść z życiem, widząc za sobą
uparcie goniących go Indian nie wytrzymał i zastrzelił się. St. sierż.
Butler, który przeżył zagładę kompanii L, wydostał się pieszo
z okrążenia i został osaczony dopiero za wąwozem Medicine Tail.
Bronił się zawzięcie i prawdopodobnie drogo sprzedał swoje życie 149.
Tymczasem na pobojowisku kotłowali się Indianie. Chłopcy
uganiali się na ponies wśród ciał zabitych, zaliczając na nich ciosy.
Było to uważane za odważny czyn jak na chłopca - nigdy nie było
pewności, czy wróg jest istotnie martwy i czy nie udaje tylko.
Strzelali z broni palnej do zwłok i szpikowali je dziesiątkami strzał.

147 Niektórzy autorzy (np. G r a y , Custer's..., s. 393—394) dopuszczają możliwość, że

kompania E utrzymała się na pozycji równie długo, jak oddział Custera, lecz relacje
Indian jednoznacznie wskazują, iż po zagładzie kompanii E walka na grzbiecie i wzgórzu
jeszcze trwała.
l48 S t a n d i n g B e a r , op. cit., s. 83. Z małej liczby kul i łusek od naboi do Colta

kal. 45 znalezionych w wyniku badań archeologicznych można wnioskować, że kiedy


Indianie zbliżyli się na odległość umożliwiającą ich użycie, większość żołnierzy była
martwa lub niezdolna do walki ( S c o t t , op. cit., s. 130 i 281).
149 G r i n n e 11, op. cit., s. 353, S t a n d s - I n - T i m b e r , op. cit., s. 206-207.

Zabitym przez Starego Niedźwiedzia mógł być por. Harrington, którego ciała nie
odnaleziono. Wokół ciała sierż. Butlera naliczono 28 łusek.
W zamieszaniu czasem trafiali jedni drugich. Niektórzy wojownicy
skalpowali zabitych - raczej z przyzwyczajenia. Skalpy akicita były
bez wartości i nie można się nimi było poszczycić podczas tańca
skalpów, toteż zaraz je wyrzucali; gdyby ktoś przyniósł taki skalp do
obozu, zostałby skrytykowany i wyśmiany. Inni dobijali rannych
i okaleczali zwłoki. Sjuksowie zostawiali na ciałach swoje znaki
rozpoznawcze - głębokie do kości cięcia nożem na obu udach,
a Szejenowie swoje, odrąbując ręce w łokciu 150.
Wszyscy, mężczyźni, squaws i chłopcy, poszukiwali łupów.
Oczywiście pożądana była broń i amunicja, ale przydawało się
wszystko. Z martwych koni zdejmowano uzdy i rzędy. Zabitych
żołnierzy obdzierano do naga i dokładnie obszukiwano. Szukano
zwłaszcza tytoniu. Oprócz niego w kieszeniach, a także w noszonych
pod ubraniem pasach było sporo monet i banknotów. Ze srebrnych
dolarów można było zrobić sprzączki, naszyjniki, ozdoby dla ludzi
i koni. Banknotów używały do zabawy indiańskie dzieci. Tylko
nieliczni wojownicy, prawdopodobnie obyci z życiem białych w agen­
cji, orientowali się w wartości pieniędzy i zbierali je do sakiew151.
Przydawała się także odzież — kurtki, koszule i kapelusze można było
nosić. Ze spodni można było zrobić legginsy. Cholewy butów
nadawały się do przerobienia na torby. Zbierano noże, scyzoryki,
zegarki, obrączki, grzebienie, notesy... Sprawdzano też zawartość
manierek. Krótkoogoniasty Koń znalazł płaską butelkę, w której było
trochę minnie wakan, i zaraz ją opróżnił. Ciepła whisky nie pozostała
w nim jednak długo 152.
Wśród wędrujących po pobojowisku znalazły się dwie kobiety
z plemienia Południowych Szejenów. Na wzgórzu, na którym akicita
stoczyli ostatnią walkę, jeden z zabitych zwrócił ich uwagę. Nie był

150 Dało to asumpt do powstania legendy, iż sztandarowy, st. sierż. Vickory, po


śmierci nie wypuszczał z zaciśniętej ręki sztandaru pułkowego, toteż Indianie musieli
mu ją wraz z nim odrąbać. Sztandar pułkowy pozostał jednak przy taborach, a sztan­
darowym Custera był sierż. Hughes.
151 Suma wypłaconego 18 maja żołdu wynosiła ponad 25 tysięcy dolarów. Pozbierane

pieniądze wraz z pewnymi innymi łupami Indianie ukryli w szczelinie w skale w dolinie
Ash Creek. Nie wiadomo, czy zostały one odnalezione. Wokół historii tej narosła
legenda ze wszystkimi atrybutami ukrytego skarbu, włącznie z mapą, która miała
wskazywać drogę do niego (S t a nd s -1 n - T i m b e r, op. cit., s. 206 i przypis 26).
152 M a r q u i s , Keep..., s. 128. Whisky było więc niewiele, a fakt, że pozostała,
dowodzi, że żołnierze nie byli pijani.
już piękny i elegancki, nie miał słynnych długich loków, lecz mimo
to go rozpoznały. Kilku Sjuksów właśnie zdzierało z niego ubranie.
Kiedy zabrali się do cięcia, starsza z kobiet zaprotestowała.
— To nasz krewny — powiedziała, pomagając sobie znakami.
- Nazywa się Hi-es-tzi.
Wojownicy odeszli, a kobiety uklękły obok ciała. Ułożyły je
równo i zaczęły ocierać z kurzu i krwi.
— Tak, Hi-es-tzi — mruczała starsza. — Nie powinieneś był znowu
walczyć przeciwko Szejenom. Me-o-tzi będzie w żałobie.
Z woreczka przyczepionego do paska wyjęła szydło i wbiła je
w ucho martwego. Kościany szpikulec wszedł głęboko w czaszkę.
— Nie słuchałeś, kiedy Strażnik Magicznych Strzał ostrzegał cię,
że zginiesz, jeśli jeszcze raz spróbujesz z nami walczyć — mruczała,
wbijając szydło w drugie ucho. — Teraz będziesz słyszał lepiej...153
Podpułkownik Custer patrzył niewidzącymi oczami w niebo.

WZGÓRZE RENO - DOLINA ASH CREEK - DOLINA ROSEBUD, godz.


18.00-24.00

Arikarowie, którzy ze zdobytymi końmi opuścili Wzgórze Reno,


najpierw wjechali na grzbiet, przebiegający równolegle do niego
po stronie wschodniej. Stamtąd rzucili pożegnalne spojrzenie,
ku dolinie Little Big Horn. Zabici ludzie i konie leżeli za
rzeką, na brzegu i u stóp wzgórza. Przy ziemi snuł się gęsty
dym. Po prawej stronie rzeki, na wzgórzu o trzy mile na północ,
Dakotowie jeździli wśród martwych ciał i ścigali kilku spieszonych
żołnierzy. Gdy zwiadowcy przenieśli wzrok na południe, ujrzeli
zbliżających się Sjuksów.
— Uciekajmy do tego lasu - rzekł Zadźgał, wskazując leżący nie
opodal zagajnik. Lasek okazał się jednak zbyt rzadki, aby dać
wszystkim osłonę. Sjuksowie nie spieszyli się, wiedząc, że obciążeni
stadem koni Arikarowie łatwo im nie uciekną.
— Połowa niech zsiądzie z koni, zostanie tu ze mną i zatrzyma
tych Dakotów, a reszta wycofa się z końmi — polecił Zadźgał.
Dziewięciu Arikarów i Billy Cross pozostali.
153 Marquis, Custer, s. 96.
Sjuksowie byli uparci i strzelanina trwała jeszcze godzinę po
zachodzie słońca, który nastąpił około 20.00. W oddali zwiadowcy
widzieli błyski z luf, dzięki czemu wiedzieli, że oddział na Wzgórzu
Reno trzyma się jeszcze. Wreszcie dosiedli koni i pozorując atak
rzucili się w stronę Sjuksów, strzelając w pędzie. Kiedy Sjuksowie
cofnęli się, zawrócili i pogonili za swymi towarzyszami, którzy
w tym czasie byli już w dolinie Ash Creek. Sjuksowie nie dali za
wygraną i dwukrotnie zachodzili ich z przodu, próbując odciąć im
odwrót. W końcu dopadli ich za miejscem, w którym stało samotne
tipi, obecnie spalone. „Sjuksowie — wspomina Żołnierz — mocno nas
naciskali, a jeden, wymalowany na czerwono, na bułanym koniu
o łysej twarzy, niemalże nas dogonił. Miał włosy przewiązane żółtą
wstążką. Postanowiliśmy pojechać do przodu, skręcić w bok i zaata­
kować. Strzeliłem do niego, ale się uchylił. Był blisko i inni też do
niego strzelali, a Zadźgał twierdził, że go trafił, bo tak się zachowywał,
jakby dostał. (Kilka lat później dowiedzieliśmy się, że) był on
Szejenem i że trafiliśmy go”. Sjuksowie zawrócili i odjechali, skąd
przyszli. Straż tylna próbowała dołączyć do grupy prowadzącej
konie, lecz w ciemnościach wyprzedziła ją, nie wiedząc o tym.
Tymczasem ich towarzysze w dolinie Ash Creek wpadli na inny
oddział Sjuksów, a jednocześnie z tyłu zaszedł ich pościg. Wyrwali się
prześladowcom, lecz zgubili przy tym szlak, a na domiar złego potyczka
toczyła się zbyt blisko zdobytych koni — przerażone błyskami i hukiem
wystrzałów wyrwały się i uciekły. Arikarowie nie szukali ich już, lecz
ruszyli dalej. Dochodziła 22,00, gdy przekroczyli dział wód i około
północy dotarli do doliny Rosebud. Tu poczuli się bezpieczniej i ułożyli
do snu154, nieświadomi, że niedaleko obozowała ich tylna straż.

WZGÓRZE RENO, godz. 18.00-24.00

Wzgórze, na którym znalazł się oddział, złożony z batalionów mjr.


Reno i kpt. Benteena oraz taborów, miało w najwyższym punkcie, to
jest na południowo-wschodnim krańcu, wysokość 225 stóp ponad
rzeką, a w najniższym — pośrodku — około 190 stóp. Leżało na skraju

154Mały Sjuks, w: G r a h a m , op. cit., s . 43 oraz H a m m e r , op. cit., s. 181, Uderza


Dwóch, tamże, s. i 85, Żołnierz, tamie, s. 189.
łańcucha wzgórz, ciągnących się wzdłuż rzeki, w pewnej odległości
od jej urwistego brzegu. Od strony zachodniej teren był pełen
parowów, żlebów i rozpadlin, które wiodły ku rzece. Tu i ówdzie
rosły w nich małe jałowce155. O pół mili na północny wschód od
Wzgórza Reno znajdował się równoległy do niego grzbiet, o wysoko­
ści równej jego najwyższemu punktowi. Wzgórze, grzbiet i dolinę
pomiędzy nimi porastała wysoka trawa i bylica. Tam, gdzie nie rosła
trawa, widać było drobny piasek, który zapadał się pod naciskiem
stóp i unosił w postaci kurzu.
Od północy wzgórze było osłonięte dosyć krótkim, skalistym
grzbietem, którego zbocza opadały łagodnie od frontu i od tyłu.
Bezpośrednio na tyłach grzbietu wznosił się pagórek, za którym,
w centrum wzgórza, znajdowało się obszerne zagłębienie w kształcie
spodka, osłonięte ze wszystkich stron z wyjątkiem wschodniej.
Wzgórze kończyło się od południa drugim skalistym grzbietem.
Pierwsze na wzgórze powróciły tabory i kompanie A i B z rannymi.
Muły odprowadzono do zagłębienia pośrodku wzgórza, wraz z końmi
ze wszystkich kompanii. Tam też umieszczono rannych. Kompanie
pośpiesznie zajmowały pozycje, aby stawić czoło natarciu Indian,
które, jak byli pewni, miało zaraz nastąpić.
— Wallace! - zawołał Benteen. — Ustaw prawe skrzydło swojej
kompanii tutaj!
— Jakie prawe skrzydło? — odparł Wallace. - Nie mam kompanii,
zostało przy mnie trzech ludzi.
— Mniejsza o to, stój tu z tymi trzema i niech ci nie uciekną
— rzekł Benteen.
Pięć kompanii — B, G, M, K, i D - rozmieściło się pod kierunkiem
Benteena od lewej do prawej na grzbiecie na północnym krańcu
wzgórza, skąd mógł nadejść główny atak. Mjr Reno ulokował się
na skraju lewego skrzydła, od strony rzeki. Nie była to linia, lecz
raczej łuk, i to dosyć nieregularny. Kompania A pozostała w cent­
rum — przy taborach, od strony wschodniej. Ponieważ teren nie
dawał ludziom z kompanii A żadnej osłony, ustawilili przed sobą
barykadę ze skrzynek sucharów i worków z bekonem. Na prawym
skrzydle dla swojej kompanii H Benteen wybrał grzbiet na połu­
dniowym skraju wzgórza; „rozciągnąłem kompanię na tak wielkim
155 Or. (western red) cedar — jałowiec wirginijski, Juniperus virginiana L.
terenie, jak zajmowany przez sześć pozostałych - pisze - daleko
w tyle, na skraju linii wzgórz, blisko rzeki”156. Od zachodu nie
wystawiono żadnej obrony - atak od strony rzeki, w górę po
zboczu, nie był prawdopodobny, a gdyby jakaś próba została
podjęta, z obu krańców łatwo byłoby krzyżowym ogniem ostrzelać
atakujących.
Indianie pojawili się bardzo szybko na wysokim grzbiecie od
strony wschodniej. Tak jak oceniał por. Godfrey, dominował on nad
pozycją mjr. Reno i wkrótce miał zasłużyć na nazwę Grzbietu
Strzelców Wyborowych. Na razie jednak sądzono, że Indianie
przygotowują się do ataku, toteż gdy na przedpolu pojawił się
jeździec, niektórzy żołnierze wymierzyli do niego.
- Nie strzelajcie, to Thompson! — wykrzyknął jego kolega z kom­
panii, McGuire. Po chwili Thompson znalazł się wśród swoich. Jego
widok ucieszył zwłaszcza McGuire’a, który był jednym z siedmiu
ludzi z kompanii C przydzielonych do taborów.
— Daj mi konia, Thompson — powiedział — a ja mam dla ciebie
miejsce w linii.
McGuire odszedł z koniem, a Thompson położył się za krzakiem
bylicy. Żołnierzy mogło dziwić, że właśnie on, kompanijna oferma,
któremu spadały ostrogi, który gubił pas z amunicją, którego karabinek
zacinał się, bo nie umiał utrzymać naboi w czystości, uszedł
z życiem. Nie opowiadał o tym, a oni nie pytali. „Nowi ludzie tego
nie rozumieli, a starzy nigdy nie lubili takich pytań” 157.
Poza tym nastrój nie sprzyjał rozmowom. Ogień Indian nasilał się
i przechodził w gęstą palbę. Jego intensywność zaskoczyła żołnierzy
i niemalże pozbawiła ich woli walki. „Nożem wygrzebałem sobie
dziurę za kępą bylicy — pisze „Duży Fritz” Sivertsen. — Nie miała
nawet dwóch stóp wysokości, a ja byłem najwyższy w kompanii, ale
mimo to wydawała mi się jakąś osłoną”158. „Wszyscy leżeli i starali
się rozpłaszczyć tak cienko, jak mogli” - wspomina por. Godfrey.
- Po kilku minutach leżenia ze zgrozą stwierdziłem, że zastanawiam
się, czy łodyga, gruba mniej więcej jak mój palec, może zatrzymać
kulę, więc wstałem i poszedłem po linii, ostrzegając ludzi, by

156 G r a h a m , op. cit., s. 181.


157 McGuire, w: Ha m me r, op. cit., s. 125.
158 C o f f e e n, op. cit., s. 44.
nie marnowali amunicji. Rozkazałem, by dobrzy strzelcy strzelali,
a inni podawali im nabitą broń”159. Większości jednak strzelanie nie
było w głowie.
Początkowo nieprzyjacielski ostrzał kierował się głównie na
kompanie po stronie północnej oraz na zgrupowane pośrodku
wzgórza tabory. „Nie można było osłonić ludzi i zwierząt przed
ogniem Indian ze wzgórza od wschodu. Zabijali zwierzę po
zwierzęciu, trafiali też ludzi. Ciężko było nic na to nie móc
poradzić” — pisze sierż. Windolph, którego kompania H była
na skraju południowym. Wkrótce on również stał się celem.
„Kompania H była na naszym wzgórzu równie bezradna, jak
zwierzęta. Zaledwie obsadziliśmy linię tyralierą, w odstępach
20 stóp, gdy Indianie nas otoczyli. Jeszcze nie wiedzieliśmy,
w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie, kiedy pośpiesznie stawialiśmy
nieudolne barykady z siodeł, skrzynek sucharów, bekonu, wszys­
tkiego, co wpadło w ręce. Nie była to najczęściej żadna osłona,
ale czuliśmy się bezpieczniej. Walka zaczęła się na poważnie.
Małe grupki Indian podpełzały jak najbliżej i otwierały ogień
zza krzaków lub wzgórków. Naciskali kompanię H twardo i zagrażali
zdobyciem naszej pozycji. Atak jednak nie nastąpił. Czasem
nagi czerwonoskóry zrywał się nagle na nogi i padał na ziemię,
zanim zdążyliśmy go wziąć na muszkę. Gdyby użyli głowy
i zaatakowali ze wszystkich stron jednocześnie, zalaliby nas.
Ale nie zrobili tego”160.
Indianie nie zamierzali atakować. Straty poniesione w boju
z batalionem Custera kazały im przemyśleć dotychczasową taktykę.
Akicita na wzgórzu nie byli niebezpieczni dla obozu. Nie było
wiadomo, ilu ich jest, ale zaatakowanie ich przyniosłoby raczej
wątpliwe zyski, a być może znowu duże straty. Było tylko
kwestią czasu, kiedy oblężonym zabraknie amunicji, żywności,
a zwłaszcza wody. Indianie zaś mieli tego wszystkiego pod
dostatkiem. Przed godziną zdobyli dodatkowo znaczne ilości
broni i amunicji i nie zamierzali jej oszczędzać. „Zostało nam
mnóstwo amunicji, a mieliśmy sposoby, aby dostać jeszcze więcej...
Wielu z nas miało Winchestery, ale mieliśmy wszelkie rodzaje

159 G r a h a m , op. cit., s. 143.


160 W i n d o l p h , op. cit., s. 99—101. Cytat uporządkowany przez autora.
karabinów. Mogliśmy ich wyniszczyć” - ocenia Samiec Pies161.
Wprawdzie zabicie wroga z daleka było nieważne bez zaliczenia ciosu,
lecz zwyciężył pragmatyzm. „Indianie polewali nas prysznicem ołowiu,
który dręczył nas w najwyższym stopniu [...] - pisze Thompson.
Niektórzy z nas rozładowali muły i użyli skrzynek sucharów jako
przedpiersia. Gdybyśmy tego nie zrobili, załatwiliby nas jednego po
drugim [...] Człowiek, który leżał obok mnie, chował się za skrzynką
sucharów i mówił wesoło, że prawdopodobnie wyjdziemy z tego cało,
gdy kula z trzaskiem przeszyła skrzynkę, trafiła go i zabiła na miejscu.
Wciągnął tylko powietrze i ucichł. Popełnił błąd, ustawiając skrzynkę
tak, że krawędzie sucharów były zwrócone na zewnątrz. (Następna) kula
trafiła skrzynkę, za którą ja leżałem. Słyszałem, jak ołów z trzaskiem
ryje zawartość i myślałem, że czas przyszedł na mnie. Ale nie, kula
zatrzymała się...” 162
Zginął sierż. DeWitt Winney z kompanii K. Trębacz Helmer został
trafiony w brzuch i skonał, błagając kolegów, aby go dobili. Kpr.
King z kompanii A odniósł śmiertelną ranę. Szer. Voigt z kompanii
M dostał kulę w głowę, gdy próbował uspokoić przerażone konie
i stał między nimi, nie zważając na ostrzeżenia163. Ranni zostali st.
sierż. Heyn i 5 żołnierzy.
Rzeź, jaką indiańskie kule czyniły wśród zwierząt — zabitych
zostało blisko 50 — wprawiała je w popłoch. Czasem rannym koniom,
których nie pilnowano, udawało się wybiec za linię. Wyrywające się
konie i muły żołnierze przywiązywali do ciał ich martwych towarzy­
szy, co nie poprawiało im samopoczucia. Było to za wiele dla starego
Bamuma. Nieposkromiony muł znowu się wyrwał i pobiegł na oślep,
unosząc na grzbiecie 2000 naboi karabinowych. Sierż. Hanley pogonił
za nim. Muł biegł prosto ku Indianom na Wzgórzu Strzelców
Wyborowych. Kule cięły grunt dookoła. Hanley przypuszczał, że
zostanie zabity, lecz jeszcze bardziej obawiał się, że będzie obwiniany,

161 H a m m e r , op. cit., s. 208. Na podstawie źródeł i badań archeologicznych ocenia

się liczbę posiadanych przez Indian karabinów powtarzalnych typu Winchester i Henry
na od 340 do 403. Liczbę sztuk broni palnej innych typów ocenia się na 375 (nie licząc
broni, która została zdobyta na żołnierzach batalionów Reno i Custera i użyta
w późniejszej fazie bitwy). Por. S c o t t , op. cit., s. 117—121.
162 T h o m p s o n , op. cit., s. 186—188.

163 Według sierż. Ryana Voigt osłaniał konia kpt. Frencha, „najlepszego w całym

oddziale konia do polowania na bizony” ( G r a h a m , op. cit., s. 245).


jeśli Bamum ucieknie. Klnąc zwierzę, wyciągnął rewolwer, gotów je
zastrzelić. Bamum jednak opamiętał się i pozwolił odprowadzić na
Wzgórze Reno 164.
Kpt. Weir, jakby zatopiony w myślach, chodził tam i z powrotem
za linią swojej kompanii. Kpt. French siedział ze skrzyżowanymi
nogami pośrodku stanowisk swojej kompanii i komentował toczące
się wydarzenia, gdy kula przeszyła jego kapelusz.
— To było blisko, chłopcy — powiedział French. — Chyba muszę
się przesiąść...
Indianie ostrzeliwali Wzgórze Reno do zmierzchu. Strzały cichły
stopniowo, od czasu do czasu nad głowami gwizdnęła kula. O 22.00
ogień ustał całkowicie.
Żołnierze zaczęli odprężać się po trudach dnia. Najbardziej
zmęczeni zapadli w sen, inni rozglądali się wokół. Byli dość spokojni
— powszechnie panowała opinia, że Indianie nie walczą nocą.
Szer. Golden z kompanii D podszedł do sierżanta.
— Tom, czy Indianie wrócą? — zapytał.
— Prawdopodobnie wrócą o świcie — odrzekł zapytany.
Golden nieoczekiwanie wybuchnął płaczem.
— Jeśli wrócą, to mnie zabiją! — wykrztusił. Sierżant, zaskoczony,
Golden bowiem dotąd sprawował się dobrze, starał się go uspokoić.
Szer. Thompson poszedł do taborów. „McGuire pilnował pięciu
koni. (Kiedy go ostatnio widziałem), siedział na ziemi z głową
wciśniętą w ramiona i oczami wyłażącymi z orbit. Gdy wróciłem,
siedział dokładnie w tej samej pozycji, ciągle trzymając wodze
pięciu koni w ręce, ale trzy były martwe. Spytałem go, czy wie, że
trzy konie nie żyją. Żałośnie potrząsnął głową. Ponieważ jeden
z zabitych koni był mój, odszedłem zdegustowany” 165.
W taborach znalazł się również szer. Taylor z kompanii A. W jego
kompanii sierżantem-szefem po ranieniu Heyna został sierż. Fehler,
„podstarzały Niemiec o raczej spokojnym usposobieniu”, który nie
przywiązywał wagi do dyscypliny. Kompania rozeszła się i Taylor
poszukiwał jakiegoś przełożonego. Dostrzegł Fehlera wśród jucznych
mułów, podszedł i zapytał:

164 Hanley, w: H a m m e r , op. cit., s. 127. Hanley został odznaczony Medalem


Honoru za „schwytanie jucznego muła”.
165 T h o m p s o n, op. cit., s. 192.
— Co robimy, zostajemy tu, czy spróbujemy odejść?
— Chciałbym wiedzieć, jak, do diabła, mielibyśmy odejść - od­
powiedział mu inny głos.
Był to mjr Reno. Taylor był zaskoczony, że odzywa się do niego
w takiej formie sam dowódca batalionu (jak się okazało, Reno miał
powód, by opuścić stanowisko dowodzenia - w bagażu miał butelkę
whisky166). Kontynuował jednak, zwracając się nadal do Fehlera.
— Bo jeśli mielibyśmy zostać, to powinniśmy też zbudować taką
barykadę, jak tutaj. Indianie rzucą się na nas od rana.
— Tak, sierżancie — wtrącił się znowu Reno. — Niech wszyscy
ludzie zaraz biorą się do roboty.
Fehler zaczął wydawać rozkazy, ale większość nie była zaintere­
sowana pracą. Zwłaszcza cywilni pakowacze z oporem tylko pod­
dawali się wojskowej dyscyplinie, która, jak uważali, ich nie
obejmowała. Mjr Reno znalazł dwóch, Fretta i Churchilla, dekujących
się między końmi. Rozgniewany bezczelnym zachowaniem Fretta,
trzasnął go w szczękę. W końcu żołnierze i pakowacze wzięli się do
dzieła. Dopiero teraz rozsiodłano wszystkie konie, pozdejmowano
z mułów siodła juczne i przywiązano je do wbitych w ziemię
metalowych szpilek167. Na pozycję od strony północnej przeniesiono
skrzynki, worki i siodła, a tabory dodatkowo osłonięto od wschodu
ciałami zabitych zwierząt. Próbowano także kopać okopy, ale
w taborach były zaledwie trzy szpadle i dwa kilofy. Żołnierze
wkopywali się w ziemię, używając jako narzędzi noży, talerzy
i połówek manierek. Na domiar złego pod cienką i kruchą powierz­
chnią zeschniętego piasku kryła się warstwa twarda jak zeschła glina,
a dalej, na głębokości 1—2 stóp zaczynał się drobny, osypujący się
piach. Mimo to już około północy na Wzgórzu Reno zaczęło
wyłaniać się coś, co w opowieściach żołnierzy nosi dumną nazwę
„fortyfikacji”. Tylko kompania H pozostała bez osłony — grzbiet był
skalisty, co uniemożliwiło kopanie, a kpt. Benteen uznał, że na
wąskim szczycie nie ma miejsca na barykadę.

166 Według Reno miała ona pojemność 1 pinty (0,473 1). Godfrey utrzymuje, że Reno
miał baryłkę o pojemności 0,5 galona (1,89 1) „ale wątpię, czy jakiś inny oficer
spróbował jej zawartości” ( G r a h a m , op. cit., s. 149).
167 Sierż. Ryan ( G r a h a m , op. cit., s. 245) podaje, że konie rozsiodłano dopiero

następnego wieczora. Gdyby tak było, stanowiłoby to zdumiewający przykład niekawa-


leryjskiego zachowania.
Pomimo zabezpieczeń pozycja kompanii A wyglądała na niepewną.
Mjr Reno nie był całkiem przekonany, że Indianie nie zechcą
odstąpić od swych zwyczajów i zaatakować pod osłoną ciemności,
toteż zdecydował wystawić czujki. Sierż. Stanislas Roy pisze: „Reno
przyszedł i rozkazał Moylanowi: «Niech jeden podoficer z sześcioma
ochotnikami wyjdzie i stanie na pikiecie przed linią kompanii A.»
Powiedziałem, że pójdę, jeśli będą ochotnicy do pójścia ze mną.
Zgłosili się Conner, Gilbert, Bancroft, McClurg i Harris. Jeden,
którego nazwiska nie wymienię, zgłosił się, ale się wycofał tuż przed
wyjściem [...] Sjuksowie wciąż galopowali dokoła. Słyszeliśmy ich
wyraźnie. Reno' powiedział, żebyśmy przemykali się pojedynczo.
Dwóch z nas miało czuwać jednocześnie i odzywać się do siebie, aby
nie zasnąć. Powiedział też, że jeśli Indianie otworzą ogień jutro
wczesnym rankiem, mamy biec do szańców, ale nie w grupie, lecz
w rozproszeniu...” 168
Ppor. Vamum zaproponował, że wydostanie się z okrążenia
i nawiąże kontakt z gen. Terrym. Zdecydowano jednak, że prak­
tyczniej będzie wykorzystać w tym celu Wrony, którzy dobrze
znali okolice. „Jeden z oficerów — wspomina Młody Sokół — przy­
szedł do zwiadowców i powiedział, że trzeba zanieść wiadomość,
aby wszyscy wiedzieli, co się stało. Każdy z nich miał nieść
taką samą wiadomość. Mieli dosiadać rządowych koni, ponieważ
były szybsze od ich własnych. Mieli jechać szybko i nie zważać
na nikogo, kto byłby zastrzelony przez Dakotów. Gdyby ktoś
został ranny lub zabity, miał wyciągnąć kartkę z wiadomością
i zostawić ją obok siebie na ziemi, aby żołnierze ją znaleźli,
kiedy przyjdą. Rozdwojony Róg powiedział, że rządowe konie
są podkute i chce, aby pozdejmować im podkowy, by mogły
biec szybciej. Gęś powiedział, że pójdzie także, mimo że jest
ranny w rękę; jeśli mamy zostać zabici, to chce, żebyśmy wszyscy
zostali zabici [...] Gęś, Rozdwojony Róg, Czerwony Głupi Nie­
dźwiedź, Młody Sokół i biały sierżant wyjechali na zewnątrz
rozpadliną, ale tam Dakotowie ich ostrzelali, i wszyscy popędzili
z powrotem...”169. Po tym doświadczeniu również i Vamum
zniechęcił się do wychodzenia.

168 H a m m e r , op. cit., s. 113.


169 G r a h a m, op. cits. 36. Cytat uporządkowany przez autora.
Tymczasem wewnątrz umocnień uporządkowano kompanie. Na
wzgórzu było 14 oficerów, 335 żołnierzy, 8 zwiadowców i 11 cywilów
(w tym ranni). 4 zabitych ułożono w jednym miejscu, a rannych
umieszczono w lazarecie zaimprowizowanym na północnym stoku
zagłębienia, pod opieką doktora Portera.
Nie zanotowano, czy odbyła się narada oficerów, czy też toczące
się między nimi rozmowy były nieformalne. Jednakże ponownie
podjęta została kwestia opuszczenia wzgórza pod osłoną ciemności
i powrotu szlakiem, którym przyszli. Reno zasugerował taką moż­
liwość Benteenowi.
— Nie będziemy mogli szybko poruszać się nocą, zwłaszcza
z rannymi — wyraził wątpliwość Benteen.
— Część rannych może utrzymać się na koniach, a innych
musielibyśmy zostawić — rzekł Reno.
To rozstrzygnęło sprawę 170.
„Wszyscy zastanawiali się nad Custerem — pisze Godfrey.
— Dlaczego nie skomunikował się z nami przez gońców lub
sygnałami? Wydawało się, że przeważał pogląd, iż został pobity
i odparty w dół rzeki, gdzie prawdopodobnie połączy się z generałem
Terrym i wraz z nim powróci nam na odsiecz. Bardzo często też
pytanie «Co się dzieje z Custerem?» spotykało się ze zniecierp­
liwieniem” 171.
Czy zniecierpliwienie to wynikało z poczucia, że Custer pozostawił
dwie trzecie swojego pułku na łasce Indian, czy też raczej ze wstydu,
że sprzeniewierzono się naczelnej dyrektywie kawalerzysty, po
tylekroć powtarzanej przez Custera — ,jechać ku dźwiękowi wy­
strzałów”? A może zagłuszano nim myśl, której nikt nie chciał
wypowiedzieć głośno? Ze Wzgórza Weira żołnierze mogli widzieć,
co się działo z Custerem zaledwie o trzy mile od nich. Gdyby widok
ten nie wzbudził w nich grozy, nie wpadliby tak łatwo w panikę i nie
rzuciliby się do ucieczki.

170 Godfrey kwituje tę bulwersującą sprawę enigmatycznym zdaniem: „Dyskutowano


kwestię wyruszenia, ale warunki związane z tą propozycją sprawiły, że została
z oburzeniem odrzucona” ( G r a h a m , op. cit., s. 144). Można się domyślać, że nawet
jeśli ta wymiana zdań odbyła się tylko między mjr. Reno a kpt. Benteenem, to inni
oficerowie (a przynajmniej kpt. Weir) byli jej świadomi. Szerzej na ten temat w listach
Godfreya z !924 i 1930 r. cyt. w: W i n d o 1 p h, op. cit., s. 203—207.
171 G r a h a m , op. cit., s. 143.
„Chociaż wrogowie już nie molestowali nas ani nie naprzykrzali
się zbytnio, to nie należy domniemywać, iż pozwolili nam zapomnieć
o swojej bliskości i spędzić noc na beztroskim wypoczynku — pisze
Godfrey. - Indiańska oszczędność opału jest przysłowiowa, ale tym
razem go nie skąpili. Zmierzch został przedłużony przez liczne stosy,
płonące w całej wsi. Długie cienie wzgórz i załamujące się światła
nadawały krąjobrazowi nienaturalny charakter. W obozie Indian
panowało istne pandemonium. Przez całą noc wyprawiali szaleńcze
hulanki: bili w tam-tamy, wyli, wydawali demoniczne wrzaski
i strzelali z broni palnej”172. Żołnierzy nie opuszczał koszmar, który
zawsze prześladował białych ludzi w kraju Indian — wyobrażenie
tortur, zadawanych jeńcom.
Niespodziewanie ponad dźwięki, dobiegające od strony obozu,
wzniósł się zew trąbki. Zawtórowały mu głosy dwóch innych.
Trębacz na Wzgórzu Reno zagrał sygnał „Do stajni”, a potem kilka
równie znanych i przyjaznych. „Jedyną odpowiedzią był przeciągły,
żałosny lament; nie było to to, czego oczekiwaliśmy - pisze
Thompson. — Odwróciłem się, poszedłem do zabitego konia i pozdej­
mowałem rzeczy z siodła, a potem ułożyłem się do snu za moją
skrzynką sucharów. (Zasypiając) słyszałem wycie Indian i skargi
trąbek” 173.
Na szczycie wzniesienia, u stóp którego leżał Thompson, kom­
pania H trwała na wysuniętej pozycji. „Ciemność przyniosła
przenikliwe uczucie lęku i niepewności jutra — pisze Windolph.
— Czuliśmy się strasznie samotni na tym niebezpiecznym wierz­
chołku. Byliśmy o milion mil od nikąd. Wokół nas czyhała
śmierć. Za rzeką, w dolinie Little Big Horn, na dnie której
tylu naszych kolegów leżało martwych, widzieliśmy wielkie ogniska
i słyszeliśmy rytmiczne dudnienie indiańskich tam-tamów. Strach
wkradał się w nasze serca, a myśl o zniknięciu Custera mroziła
nam krew w żyłach. Gdzie był Custer?
Przecież nie mogli wszyscy zostać zabici. Nie Custer, nie pięć
wspaniałych kompanii, które pojechały z nim...” 174

172 Tamże, s. 143—144. Cytat uporządkowany przez autora.


173 T h o m p s o n , op. cit., s. 194.
174 W i n d o l p h , op. cit., s. 102.
W obozie panował ruch. Z pobojowiska nadchodziły ponies,
ciągnące travois - kobiety przywoziły swoich zabitych i rannych.
Kiedy pierwsi zabici znaleźli się w obozie, zaczęto go zwijać.
Obyczaj nakazywał przemieszczać obóz, gdy wśród mieszkańców
zdarzyła się śmierć. Nie odchodzono daleko. Było już późno,
a następnego dnia obóz miał i tak ruszyć na inne miejsce postoju.
Toteż kobiety nie rozbijały na nowym miejscu tipi, lecz najczęściej
zbierały gałęzie wierzby i sporządzały z nich kopulaste szałasy
— wickiups. Niektóre nie robiły i tego, przygotowując posłania pod
gołym niebem.
Zabitych przebierano w odświętne stroje. Sjuksowie pozostawiali
swoich w tipi, w których mieszkali za życia. Niektóre rodziny udały
się na skraj obozu, by tam ustawić rusztowania, na których miały
spocząć ciała. Szejenowie zabierali swoich zabitych na wzgórza, by
ich pochować w jamach, wydrążonych w zboczu.
Ilu zginęło, trudno było się doliczyć. Kaśka Wielkogłowa naliczyła
24 martwych Sjuksów i 6 Szejenów. Był wśród nich jej kuzyn
Chodzący Głośno, który jak zapowiadał, wyrzucił swoje życie.
Kaśka znalazła go na skraju pobojowiska od strony rzeki. Miał ranę
postrzałową i kilka ran kłutych. Niedaleko leżał Kulawy Biały
Człowiek, zastrzelony i oskalpowany. Najwidoczniej gdy wracał ze
swego wypadu, któryś ze Sjuksów, widząc nadjeżdżającego od
strony akicita nagiego Indianina, wziął go za Arikarę. Powszechnie
wyrażano ubolewanie z tego powodu, podkreślając, że gdyby nie
męstwo i zdolności przywódcze Kulawego Białego Człowieka walka
z oddziałem na siwych koniach nie poszłaby tak łatwo.
W pewnej chwili kobiety, zajęte pracami obozowymi, zostały
zaskoczone dźwiękiem trąbki. Z przerażeniem zobaczyły kilkunastu
jeźdźców na dużych, siwych koniach, w niebieskich ubiorach,
z powiewającym proporcem, którzy pojawili się w okolicy brodu.
Podniosły krzyk i rzuciły się do ucieczki. „Matki i dzieci uciekały,
szukając schronienia. Pewna kobieta chwyciła swych dwóch małych
chłopców i pobiegła do wąwozu [...] Złapała ich za stopy i przewiesiła
ich sobie głowami w dół przez ramiona.” Niebawem jednak do­
strzeżono, że jeźdźcy mają na sobie tylko kurtki. Byli to Sjuksowie
- przebrali się dla żartu w mundury akicita, lecz żaden szanujący się
Indianin nie założyłby spodni 175.
Nie wszyscy Indianie byli w nastroju do żartów. Obok zadowolenia
ze zwycięstwa narastał gniew z powodu strat, zbyt dużych jak na
indiańskie nawyki. Opinie bardzo się różniły, podawano liczby zabitych
od kilkunastu do kilkudziesięciu, ale nawet ta najniższa liczba była nie
do przyjęcia. Zwłaszcza kobiety uważały, że wojenni wodzowie
pozwolili na zbyt wielkie i nieuzasadnione ryzyko, i powinni ponieść za
to karę według obyczaju — ich ponies powinny zostać zabite, tipi
podarte, a dobytek zniszczony. Kiedy w godzinę po walce pojawił się
w obozie Mały Wilk ze swymi Szejenami, gniew skierował się również
przeciw niemu. Mimo licznych zasług Mały Wilk nie był łubiany; wielu
pamiętało, że zabił kiedyś współplemieńca, przez co złamał najstarsze
prawo Szejenów, zepsuł magię Strzał i ściągnął na całe plemię wiele
nieszczęść. Odtąd cokolwiek nie zrobił, brano mu to za złe. Teraz też
zarzucano mu, że na skutek jego nieobecności pozbawieni wodza
młodzieńcy ze stowarzyszenia Łosi niepotrzebnie się narażali 176.
Słudzy stowarzyszeń wojowników układali w obozach wszystkich
szczepów stosy drewna. Gdy zapadł zmierzch, zapłonęły wielkie
ogniska, zwane skunksami, przy których ani nie można się było
ogrzać, ani przygotować jadła. W ich świetle odbywały się ceremonie.
Do ognia wrzucano bezużyteczne części mundurów akicita. Niektórzy
Indianie chełpili się swymi czynami, inni lekceważąco twierdzili, że

175 M a r q u i s , Custer..., s. 92, S t a n d s - 1 n - T i m b e r, op. cit., s. 208—209.


176 Straty Indian w bitwie podawane są różnie. Marquis, (Keep..., s. 167), wymienia
wg następujących źródeł:, wdowa po Cętkowanym Rogu: 22, Deszcz w Twarz: 14—16,
Wroni Król: 30—50, zwiadowcy z plemienia Sjuksów: 30—40. On sam jest zdania, że
liczba ta wyniosła 31. Szalony Koń wymienia 58 zabitych i 60 rannych, z których ponad
połowa zmarła ( W i n d o l p h , op. cit., s. 210). Stands-In-Timber podaje liczbę co
najmniej 66 Sjuksów i 7 Szejenów zabitych (op. cit., s. 204), Czerwony Koń: 136
zabitych i 160 rannych ( C o f f e e n , op. cit., s. 39), Rogaty Koń: 50—60 ( B u r k ę , op.
cit., s. 416), Samiec Pies: 30—40, nie licząc zmarłych z ran (H a m m e r, op. cit., s. 208),
Biały Byk: 26 (tamże, s. 267), Żółwie Żebro: „(Było) wielu zabitych i jeszcze więcej
rannych. Potrzeba było bardzo wielu do noszenia wody z rzeki dla rannych” (tamże,
s. 202). Sierż. Knipe twierdzi, że w namiotach pogrzebowych leżało 65-70 zabitych
(tamże, s. 96). Mjr Reno naliczył 18, ale przyjmuje, że było ich więcej (tamże, s. 267).
Ppor. Hare słyszał od Indian, że zabitych na miejscu było Al (tamże, s. 68). Młody Sokół
widział w obozie cztery grupy po kilku zabitych ( G r a h a m , op. cit., s. 37—38).
Odnośnie do Małego Wilka, por. M a r q u i s , Keep..., s. 68 i 168 oraz S t a n d s - l n -
T i m b e r , op. cit., s. 54-55.
chwalić się nie ma czym, wasichun bowiem dali się pozabijać jak
owce, lecz w miarę, jak uświadamiano sobie rozmiary własnych
strat, pojawił się i narastał nastrój żałoby. Zginęli Czarny Kojot,
Rogaty Pies, Garbus, Brzydkie Żółte Włosy, Jeden Pies, Niedźwiedzi
Łoś, Mały Skunks, Psi Zadek, Mnóstwo Wszy, Dziura w Tyłku...
Zewsząd podnosiły się zawodzenia, żałobne pieśni i okrzyki śmierci.
Dwie siostry, młode dziewczyny z plemienia Hunkpapa, natknęły
się w lesie na zwłoki Arikary. Odcięły wrogowi zniekształconą przez
postrzał głowę, zatknęły ją na kiju i poniosły do obozu. Na ten widok
ich matka cofnęła się wstrząśnięta.
— Zabierzcie to! Zabierzcie to, proszę... - jęknęła. Poznała swego
brata, Tamena Wayway, znanego także pod imieniem Nes I Ri Pat,
a wśród wasichun jako Krwawy Nóż 177.
Siostra Krwawego Noża była przekonana, że zabił go Żółć. Ten
jednak o niczym nie wiedział. Siedział ponury i milczący. Gdy ujrzał
skrwawioną głowę, uśmiech pojawił się na jego twarzy.
— Mój najzawziętszy wróg nie żyje — rzekł. — Teraz mogę nawet
zatańczyć...

177 I n n i s, op. cit., s. 141, por. także G r i n n e 11, The Fighting..., s. 355.
PONIEDZIAŁEK, 26 CZERWCA 1876 r.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN, godz. 0.00-9.00

— Kiedyś trzeba umrzeć - mruczał DeRudio - ale mam nadzieję,


że wyjdziemy z tego żywi. Indianie nie walczą w nocy. Może teraz
uda nam się dołączyć do oddziału. Drugiego dnia tutaj na pewno nie
przeżyjemy...
Obok niego O’Neill, Gerard i Jackson leżeli na brzuchach
w zagłębieniu wśród zarośli. W ciągu kilku godzin, które w nim
spędzili, przeżywali koszmar. W każdej chwili spodziewali się
wykrycia przez kręcących się poszukiwaczy łupów lub przez
squaws, które snuły się dokoła, zbierając swoich zabitych i rannych
i masakrując bezbronnych wrogów. Zawodzenie kobiet działało
O’Neillowi na nerwy, a na widok ciał kolegów ciętych nożami
robiło mu się niedobrze. Las zapalił się od płonącej prerii,
trzask ognia zbliżał się szybko, lecz na szczęście wiatr ustał
i płomienie przygasły. W górze i w dole rzeki słyszeli strzelaninę.
Kiedy strzały w dole rzeki ucichły, a nasiliły się na wzgórzach
po drugiej stronie rzeki, doszli do wniosku, że Custer został
zmuszony do odwrotu i połączył się z Reno. Rozmawiali tylko
szeptem, a najczęściej milczeli. Dopiero gdy po zmroku strzały
na wzgórzach ucichły, podjęli temat ucieczki z lasu 1.
Noc była ciemna i pochmurna. Gerard i Jackson dosiedli koni,
a DeRudio i O’Neill uczepili się ich ogonów. Po chwili wydostali się
z zarośli i wyczuli raczej, niż ujrzeli przed sobą równinę. Z oddali
dochodziły ich głosy Indian — skąd, nie mogli się zorientować.

1 Por. relacje: Gerarda w: Hammer, op. cit., s. 234—235, Clark, op. ci!., s. 67
i G r a h a m, op. cit., s. 251; DeRudia w: G r a h a m, op. cit., s. 254-255 i C 1 a r k, op.
cit., s. 66; O’Neilla w: Hammer, op. cit., s. 108—109 i Brininstool, op. cit.,
s. 68—82, oraz J. W. Schultz, William Jackson, Indian Scout, Springfield 1976.
— Gdybyśmy wpadli na Indian — szepnął Gerard — i musiałbym
was zostawić, nie martwcie się. Jeśli dołączę do oddziału, powiadomię
Reno, czy kto tam dowodzi, o waszym położeniu.
Skierowali się szlakiem batalionu Reno. Nie było trudno znaleźć
drogę. Wyznaczały ją trupy ludzi i koni. Przebłyskujący księżyc
oświetlał upiornym blaskiem nagie, pocięte i porąbane zwłoki. Konie
parskały. Dalej natrafili na ciało por. Mclntosha. Było spalone pożarem.
„Nie zatrzymywaliśmy się tam na wiele sekund” — przyznaje O’Neill.
Po pewnym czasie w ciemnościach zamajaczyła grupa konnych Indian.
DeRudio i O’Neill przywarli do koni, w nadziei, że ich nie dostrzegą
i wezmą Gerarda i Jacksona za swoich. Gdy Sjuksowie byli od nich
o 100 jardów, na szczęście skręcili w bok i oddalili się.
Wkrótce czwórka dotarła do miejsca, w którym, jak sądzili,
batalion Reno przeprawiał się w odwrocie. Po drugiej stronie rzeki
wyniosłe wzgórze czerniło się stromą ścianą. Panowała cisza. Czyżby
oddział odszedł lub został wybity? Nie mieli odwagi zawołać.
— Jak tu głęboko? — szepnął O’Neill. — Gerard, wejdź do rzeki
i sprawdź.
— Wejdź sam — burknął Gerard.
O’Neill wszedł do wody i wpadł po szyję. Prąd zbił go z nóg, ale
chwycił się gałęzi wierzby, DeRudio przytrzymał go, po czym
wszedł również do wody, by przekonać się, że brodu nie ma.
Skorzystali tylko z możliwości ugaszenia pragnienia. O’Neill napełnił
wodą kapelusz, który mieścił cały galon, i puścił go w obieg.
Postanowili ruszyć w górę rzeki, odnaleźć bród, którym przyszli,
i dostać się do doliny Rosebud. Ostrożnie szli brzegiem, starając się
wyczuć płytsze miejsce. Za sobą mieli obóz Indian.
„Indianie tańczyli w wielkich kręgach wokół płonących stosów.
Na tle płomieni wyraźnie było widać sylwetki Indian, skaczących
i wymachujących bronią. Jedynym akompaniamentem było jakieś
„Hu-ha, hu-ha!”. Nigdy nie zapomnę niesamowitego wyglądu tych
dzikusów, których wycia i wrzaski rozchodziły się echem w górę
i w dół doliny” — wspomina O’Neill.
Gerard, niezadowolony z siebie, rozważał, dlaczego nie trafił do
brodu. Doszedł do wniosku, że zmylony przez napotkanych Indian,
skierował się za bardzo w dół rzeki. Toteż gdy po pewnym czasie
wydało mu się, że rozpoznaje bród, którym w odwrocie przeprawiał
się Reno, a w dodatku na drugim brzegu dostrzegł kilka postaci,
z których jedna właśnie zapalała zapałkę, rzekł z ulgą:
— Są tutaj, rozbijają obóz - i zawołał: — Halo, hej, wy tam!
Zapałka zgasła i odezwał się gardłowy głos. Gerard ruszył
pośpiesznie dalej, ciągnąc za końskim ogonem DeRudia. Nie ścigano
ich. Mieli szczęście; wreszcie dotarli do miejsca, gdzie woda była
płytsza, a rzeka wydawała się węższa. Choć nie byli pewni, czy jest
to ten bród, którego szukali, przeszli na drugi brzeg. Teren tam był
podmokły i porośnięty gęstymi kępami krzaków bułberry2, wśród
których rosły młode topole. Wilgotna trawa sięgała im do pasa.
Kiedy przebrnęli przez zarośla, ku swemu zaskoczeniu znaleźli się
znowu na brzegu rzeki. Po drugiej stronie majaczyły znajome
urwiska, a prąd był wartki. Wyspa? Nie zauważyli jej przedtem.
Czyżby dokumentnie zgubili drogę? 3
Nagle na tle nieba ukazały się sylwetki około 10 jeźdźców. Gdyby nawet
nie było widać ich włóczni i piór we włosach, było słychać, jak rozmawiają
w języku Sjuksów. Czwórka zatrzymała się i zaczęła powoli cofać.
— Ugh! - rozległ się tuż obok okrzyk. Jakiś Indianin niespodzie­
wanie wyłonił się z gęstwiny.
— Indianie! — krzyknął niepotrzebnie Gerard. Zawrócił konia
w lewo, a Jackson w prawo. Konie zakręciły gwałtownie, a DeRudio
i O’Neill, którzy wciąż trzymali się ogonów, uderzyli o siebie,
odpadli i zostali ciśnięci w krzaki bułberry. Gerard i Jackson,
schyleni na karkach koni, rwali naprzód, spodziewając się salwy. Ze
strony Indian jednak zabrzmiała tylko salwa śmiechu.
— Dokąd to? — wołali ze śmiechem żołnierze-psy. — Czemu
uciekacie? Wracajcie!
Gerard znał język Sjuksów, lecz się nie zatrzymał. DeRudio
i O’Neill nie rozumieli, ale zamarli w krzakach. Niemal jednocześnie
Indianie przestali się śmiać i skoczyli za uciekającymi. O’Neill
usłyszał dwa strzały z rewolweru DeRudia, zerwał karabinek z pasa
i wystrzelił. Znowu huknął Colt porucznika. Zanim O’Neill załadował
broń, Indianie przejechali przez rzekę. O’Neill usłyszał tętent i hałasy,
po czym zapanowała cisza. Po chwili dobiegł go odgłos kroków.
Wycelował w tę stronę, lecz na tle nieba ujrzał zarys czapki
porucznika.
— O’Neill! - zawołał DeRudio. — Wychodź, wszyscy uciekli!

2 Bułberry (bull berry), Shepherdia argentea, krzew o jadalnych owocach.


3 Trudno stwierdzić, czy była to wyspa, półwysep, czy też zakole rzeki. Little Big
Horn zmieniała koryto po wiosennych roztopach i dokładne zrekonstruowanie go jest
niemożliwe.
Dochodziła 2.00. Gerard i Jackson pędzili w górę rzeki. Tuż
przed świtem natrafili na miejsce, które wydało im się płytsze.
Gerard wjechał do wody, lecz po kilku krokach koń nagle wpadł
w głębinę i zaczął płynąć. Po drugiej stronie natrafił na wysoki
brzeg, a ponieważ nie miał pod kopytami gruntu, zawrócił.
W połowie nurtu zderzył się z koniem Jacksona. Przestraszone
konie zaczęły się wspinać na siebie wzajemnie i zrzuciły jeźdźców.
Jackson zgubił przy tym karabin, a Gerard karabin i rewolwer.
Ostatecznie Gerard wylądował na prawym brzegu, ä konie i Jackson
z powrotem na lewym. Obaj poszli dalej w górę rzeki, aż w końcu
Jackson znalazł bród. Okazało się jednak, że urwiska na prawym
brzegu są zbyt strome, by na nie wejść, więc znowu wrócili
na lewy brzeg. Wędrowali tak, dopóki nie znaleźli lasku, gdzie
zasnęli pod gałęziami wierzb.
Tymczasem DeRudio i O’Neill chodzili bezradnie brzegiem rzeki
tam i z powrotem, nie rozumiejąc, skąd wzięli się na wyspie,
otoczeni nie tylko przez Indian, lecz i przez wodę.
— Poruczniku, proszę, usiądźmy — jęknął wreszcie O’Neill.
— Zimno mi...
Usiedli. DeRudio ściągnął buty. O’Neill rozebrał się, wyżął mundur
i zaczął się ubierać. Ze zdumieniem zauważył, że już wstaje świt. Na
drugim brzegu u stóp wzgórza ujrzeli grupę Indian. Pośpiesznie
wciągnęli mokre buty i ukryli się. Po kilku minutach usłyszeli odgłos
podkutych końskich kopyt uderzających o kamienie i plusk wody.
DeRudio ostrożnie wyjrzał.
— To nasz oddział! — powiedział z podnieceniem. O 200 jardów
od nich kolumna jeźdźców jechała po drugiej stronie rzeki, nad samą
wodą. Kilku jadących na czele wspięło się na wysoki brzeg.
Porucznikowi wydało się, że widzi siwe konie, a na nich ludzi
w wojskowych bluzach i kapeluszach. Na przedzie jechał ktoś
ubrany w kurtkę z jeleniej skóry, wysokie buty i biały kapelusz...
DeRudio wybiegł na brzeg i zawołał:
— Hej! Tom Custer! Tom Custer! Zaczekajcie na nas!
Odpowiedziało mu „piekielne wycie”4. Przerażony porucznik skoczył
w zarośla, a za nim posypały się kule. Był pewien, że było ich 300 albo
i 400. Na czworakach pełzli obaj w głąb wyspy przez krzaki bulberry,
a na ich głowy spadały ścięte kulami gałązki — Indianie strzelali
4 Był to oddział Szejenów, prawdopodobnie stowarzyszenie Szczeniąt Lisów z wodzem
Ostatnim Bykiem.
w kierunku poruszających się wierzchołków krzewów. W końcu
otwarła się przed nimi szeroka na 20 jardów polanka, a za nią
topolowy zagajnik, ale gdy na nią wybiegli, wpadli na grupę
nadjeżdżających 6—8 Indian. O’Neill miał karabinek gotowy do
strzału, a DeRudio od kilku godzin nie wypuszczał rewolweru z ręki.
Na wystrzał porucznika Indianie zawrócili. O’Neill położył jednego,
który właśnie zataczał przestraszonym koniem, a Indianin trafiony
przez DeRudia po chwili spadł na ziemię. Porucznik opróżnił Colta,
O’Neill wystrzelił trzykrotnie.
— Uciekajmy! — krzyknął DeRudio. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał
O’Neill, było dwóch albo trzech Indian, którzy leżeli na ziemi,
a kilka ponies wierzgało i stawało dęba. Po przebiegnięciu 150
jardów ujrzeli stos naniesionych przez rzekę kłód, które oparły się
o pnie drzew tak, że tworzyły trójkąt. Wskoczyli do środka, a o kłody
natychmiast zaczęły uderzać kule.
— Dalej już nie uciekniemy — rzekł O’Neill. DeRudio bez
słowa uścisnął mu rękę. O’Neill zdjął pas z amunicją i przeliczył
naboje. Było ich 25 do Springfielda i 12 do Colta. Oddał swój
rewolwer z amunicją porucznikowi. „On był lepszy z rewolweru.
Ja na strzelnicy prawie za każdym razem trafiałem z karabinka
na 200 jardów w cel wielkości mojego kapelusza. Już się nie
denerwowałem. Pomyślałem, że nie wyjdziemy stąd żywi — bę­
dziemy się bronić, jak długo się da. Poddanie się oznaczałoby
śmierć od najstraszniejszych tortur”. Po jakimś czasie kule przestały
padać, ale Indianie nie nadchodzili. Zastanawiali się, jak długo
to potrwa.
— Chyba boją się przyjść po nas — rzekł w końcu cicho DeRudio.
— Może nas uratuje to, że daliśmy im nauczkę. Wiedzą już, że mają
więcej do stracenia niż do zyskania.
Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że ze wzgórz rozlegają się
odgłosy kanonady. Była 9.00.

WZGÓRZE RENO, godz. 0.00-12.00

— Hej, ty, wstawaj! — Thompson poczuł, że ktoś kopie go


w podeszwę buta. Nad nim stał kpt. Benteen, w pobliżu którego
kompanii Thompson ułożył się do snu.
- Będziesz nam pomagał - powiedział Benteen. — Indianie próbują
podkraść się do mojej pozycji przez wąwóz od strony rzeki. Jeśli im
się uda, to będzie to dla nas smutny dzień.
Noc na wzgórzu była zimna i żołnierze owijali się w płaszcze,
które mieli przytroczone do siodeł. Niektórzy spali tak mocno, że
Benteen i por. Gibson, którzy chodzili przez całą noc po linii, nawet
kopniakami nie mogli ich obudzić. Wielu do rana ryło ziemię,
próbując zbudować sobie schronienie. Benteen zasnął przed samym
świtem, ale już około 3.00 z Grzbietu Strzelców Wyborowych padły
pierwsze strzały. Kula trafiła w obcas buta kapitana, inna obsypała
go piachem. Na drugim skraju pozycji szer. Dom zginął, gdy budził
kpt. McDougalla, a on sam został lekko ranny. Szer. Corcoran
z kompanii K dostał w prawe ramię. Więcej szczęścia miał Vamum
— kiedy zasnął na linii, szer. Siebelder zaniósł go do lazaretu, gdzie
porucznik był w miarę bezpieczny. Indianie strzelali jakby testując
czujność akicita, lecz w miarę, jak zaczynało się rozjaśniać, ich
ogień się nasilał. Pod osłoną ciemności wielu Indian zajęło pozycje
również w rozpadlinach i chociaż nie mieli stamtąd tak dobrego
widoku, jak z wysokiego grzbietu na wschodzie, to próbowali nimi
podpełzać bliżej. Czujki z sierż. Royem wróciły, czołgając się wśród
traw i kęp bylicy. Oblężenie trwało.
„Obok mnie leżał Jones, młody facet z Milwaukee — pisze Windolph.
- Wykopaliśmy szeroki, płytki okop i usypaliśmy z piasku małe
przedpiersie. Było już całkiem widno i strzelcy wyborowi na szczycie
wzgórza odległego o jakieś tysiąc jardów walili do nas od niechcenia.
Jones powiedział coś o zdejmowaniu płaszcza i zaczął obracać się
na bok, żeby wyciągnąć ręce z rękawów bez wystawiania się na
ostrzał. Nagle krzyknął. Dostał kulę prosto w serce.
Na wzgórzu widziałem postać w leżącej pozycji. Wyglądało, że
opierał dalekonośny karabin na białej czaszce bizona. Spróbowałem
go dosięgnąć, ale mój Springfield tak daleko nie niósł.
W parę minut potem kula rykoszetowała o twardy grunt i rozdarła
mi ubranie. Przyszedł chirurg, żeby spojrzeć na Jonesa. Spytał, czy
nie jestem ranny. Powiedziałem, że nie, w porządku. «Włóż rękę pod
koszulę» powiedział. Była okrwawiona — ten rykoszet lekko mnie
zranił. Chirurg chciał mnie przewiązać, ale powiedziałem mu, że jest
więcej ciężej rannych.
Po minucie czy dwóch kula ze wzgórza trafiła w kolbę mojego
karabinka, aż pękła na dwoje. Byłem wściekły, że nie mogę
z wojskowej broni odwzajemnić komplementu. Jakoś zawsze wyda­
wało mi się, że ten strzelec wyborowy musiał być białym renegatem
albo squaw menem. Za dobrze strzelał jak na Indianina” 5.
Ogień Indian skupiał się na pozycji kompanii H. Początkowo
Benteen nadrabiał miną — o 6.00 rozkazał trębaczowi grać pobudkę.
Jednakże ostrzał nasilał się, a pod jego osłoną Indianie gromadzili się
w wąwozie, który od rzeki prowadził prosto na pozycję Benteena.
Nie można ich tam było dosięgnąć krzyżowym ogniem z wzniesień
na północnym i południowym skraju wzgórza. W oczekiwaniu ataku
Indian Benteen zbierał pośpiesznie dodatkowych ludzi.
„Musiałem wejść na pagórek na skraju urwiska u wylotu wąwozu
pisze Thompson. - Spakowałem amunicję, by łatwiej ją nieść [...]
Nie wyobrażałem sobie, jak tam wejdę, bo kule Indian ryły piasek
ze wszystkich stron. Zacząłem biec. Strzały Indian padały chyba
z trzech stron i wszystkie odkryte miejsca terenu były nieźle
podziurawione. Wyglądało, że czerwone diabły zawzięły się na nas
[...] Biegłem pod górę i miałem chęć się skurczyć. Miałem
wrażenie, że zaraz mnie trafią w nogi [...] Już myślałem, że wyjdę
z tego cało, ale kiedy byłem przed wylotem wąwozu, schowani
w nim Indianie wystrzelili i wywinąłem kozła, trafiony w prawą
dłoń i ramię” 6.
Benteen pobiegł na dół, do taborów. Oprócz pakowaczy znalazł
tam kilku żołnierzy, schowanych za końmi.
— Wyłaźcie stąd! — krzyknął, pomagając sobie kopniakami.
— Do roboty!
Pakowacze, mimo protestów, byli zmuszeni wziąć wraz z żoł­
nierzami skrzynki, worki oraz siodła juczne i ponieść je na pozycję
kompanii H. Potem Benteen zatrzymał ich jako odwód na wypadek
ataku Indian przez wąwóz. Była to według niego „falstaffowska
zgraja”, razem 11 lub 12 ludzi, ale odciążał w ten sposób własną
kompanię, która musiała teraz bronić nie tylko południowego krańca
5 W i n d o l p h , op. cit., s. 103-104. Reno: „Myślę, że walczyliśmy z całym narodem

Sjuksów, a także ze wszystkimi desperados, renegatami, Metysami i squaw menami


między Missouri a Arkansas, na wschód od Gór Skalistych, a musiało to być co najmniej
2500 wojowników” ( D u n n , op. cit., s. 618). Wielu żołnierzy było przekonanych
o obecności białych w szeregach Indian i powstały na ten temat liczne legendy, nawet
tak groteskowe, jak przytaczana przez Grahama, (op. cit., s. 357), o siwobrodym białym
patriarsze, który jako wódz Indian występował w masce. Nie ma jednak na to żadnego
dowodu, a źródła indiańskie nie wspominają o białych renegatach ani squaw menach.
6 T h o m p s o n, op. cit., s. 195— 197.
wzgórza, lecz także obu jego zboczy. Przeszedł się po linii,
napominając ludzi, by nie tracili głowy i nie marnowali amunicji.
— Niech się pan położy, pułkowniku — zawołał Windolph. — Bo
pana zabiją!
— Nie martw się - odrzekł ponuro kapitan — nic mi nie będzie.
Wrócił na pagórek i stanął przed swym odwodem.
— To jest najsłabszy punkt naszej obrony — powiedział. - Jeśli
Indianie tędy przejdą, to koniec z nami. Zaatakujcie w dół wąwozu
i przepędźcie ich. Gotowi?
Grupa uderzeniowa ruszyła do wąwozu, lecz szybko musiała się
cofnąć. Było ich za mało, w dodatku pakowacze nie przejawiali
większego zapału do walki. Nacisk Indian się zwiększył (taki był
zawsze skutek cofania się) i wzmógł się ich ostrzał. Szef pakowaczy
Wagner został trafiony w głowę kulą, która już wytraciła prędkość.
„Wyglądał na zabitego, ale powierzgał trochę i w końcu usiadł
i zaczął obmacywać głowę”7. Ponieważ kompania H była ostrzeliwana
nie tylko od frontu, ale również z tyłu, od północy, i z boku, od
wschodu, niektórzy żołnierze zaczęli opuszczać linię i cofać się
w kierunku centrum wzgórza. Benteen zatrzymał ich w połowie stoku.
— Dokąd biegniecie? — krzyczał. — Wracać! Możecie być zabici
tak samo tam, jak tutaj.
McDougall i French, którzy spoglądali z północnego skraju wzgórza,
na widok ludzi Benteena uciekających lub znoszonych do lazaretu,
zaczęli przygotowywać się do zwrócenia części swoich ludzi frontem na
południe, na wypadek, gdyby Indianie przełamali obronę.
Benteen zapędził żołnierzy z powrotem na pozycję i zwrócił się
do por. Gibsona.
— Idę do Reno - powiedział. — Musi nam dać posiłki. Ty trzymaj
się, wszystko jedno, co się stanie. To jest klucz do całej pozycji.
Odwrócił się i zbiegł ze wzniesienia, nie zważając na kule.
Indianie podchodzili już tak blisko, że rzucali w obrońców grudami
ziemi i kamieniami — „z czystej złośliwości”, jak uważał Benteen.
Jednemu udało się celnym rzutem złamać nogę kawalerzyście.
Reno znajdował się na prawym krańcu linii na północnym
wzniesieniu. Leżał w okopie i był w złej formie, mimo że dr Porter

7 Knipe, w: H a m m e r , op. cit., s. 94. „Jako pakowacze byli świetni, ale jako
bojownicy byli beznadziejni [...] Szef pakowaczy został ranny w głowę kulą, która
wytraciła prędkość. Z obandażowaną głową i twarzą poplamioną krwią wyglądał na
twardziela” ( T h o m p s o n , op. cit., s. 235).
dał mu ze szpitalnych zapasów butelkę whisky8. Benteen nie lubił
majora i niechętnie zwracał się do niego o pomoc.
— Potrzebuję ludzi — powiedział. — Indianie robią, co mogą, żeby
przerwać moją linię. Mam wielu rannych.
— Ja też jestem zagrożony — rzekł Reno. Być może nie podobało
mu się zbyt aktywne zachowanie Benteena, którego mógł widzieć ze
swego wzniesienia.
— Jeśli tak dalej pójdzie, nie utrzymam się, a wtedy koniec
z pańskimi kompaniami także!
Reno nie chciał ustąpić. Dyskusję przerwało przybycie szer.
McDermotta z wiadomością od Gibsona (McDermott zgłosił się na
ochotnika do tej niebezpiecznej misji).
— Por. Gibson prosi o szybką pomoc - zameldował. — Coraz
więcej rannych i kończy się amunicja. Mamy już tylko po 4—5 naboi.
Po usilnym ponaglaniu Reno ustąpił.
— Może pan wziąć jedną kompanię... — zaczął.
— W porządku, biorę Frencha — rzucił Benteen i odwrócił się. Kpt.
French nie wahał się, lecz przeszedł po linii i kazał ludziom
przygotować się. Na sygnał mieli wyskoczyć z dołków i pobiec na linię
Benteena. „Wszyscy obecni, ale nie wszyscy ludzie z kompanii M,
którzy mogliby być obecni — pisze oględnie Roman Rutten — zerwali się
na nogi, rozproszyli i pobiegli pod górę”9. Musieli przebiec około 100
jardów po zboczu. Szer. Glenn niósł na ramieniu skrzynkę amunicji
rewolwerowej - trafiły w nią dwie kule10. Rutten dostał w ramię. Szer.
Wilber, który wyszedł cało z utarczki ze Sjuksem w dolinie, na skutek
rany został częściowo sparaliżowany. Kompania M jednak dobiegła
i została przyjęta z ulgą.
Wracając Benteen zatrzymał się na odcinku wschodnim, zajętym
przez kompanię A. Na jego polecenie żołnierze kompanii A zdemon­
towali część barykady i zanieśli tworzące ją przedmioty na jego
pozycję. „Nasza barykada była dłuższa, niż faktycznie potrzebowaliś­
my — pisze szer. Taylor. — Niosąc ładunki pod górę na pozycję
Benteena byliśmy przez część drogi narażeni na bardzo silny ogień

8 Corcoran, H a m m e r , op. cits. 150. Jak podaje, butelka miała pojemność jednej

kwarty (0,946 1).


9 Tamże. s. 120.

10 Tamże, s. 136. George W. Glenn uprzednio zdezerterował i zaciągną) się ponownie

do 7 pułku pod nazwiskiem Glease, pod którym figuruje na liście pułku i w niektórych
źródłach.
Indian, a kiedy dotarliśmy tam, zobaczyliśmy, że ludzie Benteena
leżą wszyscy rozpłaszczeni na ziemi w ogóle bez osłony, rzuciliśmy
więc ładunki i niezwłocznie wróciliśmy do naszej barykady”11. Luki
w niej wypełnili ciałami zabitych koni.
Tymczasem pozostawiony samemu sobie Gibson załamał się
psychicznie. „Nasza kompania miała trzech zabitych i 21 rannych.
Indianie strzelali do nas z czterech stron i zdumiewam się, że nie
wszyscy zostaliśmy zabici - napisał po bitwie do żony na wojskowym
papierze toaletowym. - Indianie roili się wokół nas jak diabły,
tysiące ich, wszyscy z nowoczesnymi karabinami, podczas gdy my
mieliśmy stare karabinki [...] Kule padały jak prawdziwy prysznic
gradu i w każdej chwili byłem pewien, że następnym trafionym będę
ja [...] (Byliśmy) w paszczy śmierci, i to jakże straszliwej śmierci”12.
Nowo przybyli zastali go, gdy „próbował się schować w zbyt
płytkim dołku i zachowywał się tak tchórzliwie, że przeszkadzał
ludziom, którzy chodzili tam i z powrotem. Benteen wstydził się za
niego i kazał ludziom chodzić po nim, jeśli dalej będzie tam leżał” 13.
Z części obu kompanii Benteen sformował nowy „oddział sztur­
mowy” i stanął na czele. „Przeszedłem się przed frontem i powie­
działem im, że jestem wściekły, i kiedy wrzasnę, mają razem ze mną
zaatakować w dół wąwozu, a każdy ma tak wyć, jakby nas było
tysiąc”. Żołnierze podnieśli się i wychylili poza osłaniający ich
z przodu grzbiet. Szer. Meador z kompanii H dostał kulę i potoczył
się w dół. Zza kępy bylicy wyskoczył wymalowany wojownik14,
podbiegł do zabitego i zaliczył na nim cios laską. Kiedy wracał,
został trafiony, wpadł w rozpadlinę i znikł z oczu. Sierż. Carey
z kompanii M został ranny w biodro. Raniony szer. Morris wił się
koło Thompsona. Na ten widok Thompson pomyślał, że on także
powinien udać się ze zranioną ręką do lekarza.
Benteen wrzasnął. Okrzyk podchwycili sierż. Pahl, szer. Slaper,
Newell, „Szalony Jim” Sievers, a za nimi reszta. „Nie wierzyłem tak
naprawdę w skuteczność tej chińskiej opery, ale kiedy gardziele
rozdarły się, runęliśmy na niczego nie podejrzewających dzikusów [...]

11 Tamże, s. 120. Również wielu żołnierzy kompanii M wyrażało się bardzo krytycznie

o warunkach obrony, które zastali na odcinku Benteena.


12 F o u g e r a , op. cit., s. 269—271. W rzeczywistości kompania H miała podczas

oblężenia 3 zabitych i 17 rannych, z których jeden zmarł.


13 Glenn, w: Hammer, op. cit., s. 136.

14 Był to Sans Arc imieniem Długa Droga (czasem błędnie nazywany Długim Futrem).
Łagodnie mówiąc, była to niespodzianka, bo wywijali kozły i salta
w dół wąwozu jak wyćwiczeni akrobaci, chociaż bezładnie. Zwiewali
szybko, lecz ostatnich gryzą psy! [...] Wpakowałem prezent od Wuja
Sama, kaliber 45, w tak szlachetny okaz Dakoty, jaki kiedykolwiek
łopotał orlim piórem w loku skalpowym. Raczej bardziej lubię
Indian, niż ich nie lubię, ale kropnąłem go w kręgosłup, kiedy fikał
przez rozpadliny; tylu ich było naokoło, że braku jednego nawet nie
zauważą. Byłem taki wściekły, że widok martwego czerwonego
sprawił mi wielką satysfakcję [...] Cóż, był ze mnie Silny Człowiek,
chociaż zmęczony i niewyspany. Ale jak musiał być zmęczony mój
dobry przyjaciel dr Lord, takiej słabej kompleksji, kiedy jechał
z Custerem” 15; .
Gdy oddział powrócił na wzgórze, okazało się, że szer. Tanner
z kompanii M pozostał ciężko ranny na przedpolu. Sierż. Ryan
z trzema ochotnikami zbiegł po stoku, zawinęli Tannera w koc
i wrócili z nim cało. Ranny jednak wkrótce zmarł w lazarecie 16.
Dochodziła 9.00. Ogień Indian znacznie osłabł, tylko strzelcy
wyborowi kontynuowali nękanie oblężonych. Uspokoiła się sytuacja
wokół kompanii H — kontratak był skutecznym sposobem przeciw­
działania naciskowi Indian. Jednakże ludzie z kompanii M byli
niezadowoleni z powodu strat (a może i dlatego, że Benteen zatrzymał
ich i przedłużył nimi swoją linię) i twierdzili, że cała akcja byłaby
zbędna, gdyby Benteen lepiej przygotował pozycję do obrony.
Faktem jest jednak, że nieprzyjaciel opuścił wąwóz, zabierając kilku
zabitych i rannych, i już nie wrócił.
Po godzinie ostrzał zaczął się nasilać. Jednocześnie wzgórza
naokoło zaroiły się od Indian. Oblężeni przypuszczali, że szykuje się
atak. Tak jednak prawdopodobnie nie było. Nie wiadomo, jaka grupa
Indian zajmowała wąwóz17. Zapewne, kiedy została z niego wy­
rzucona, spotkała się z kpinami i teraz wojownicy i ich stowarzyszenia
zaczęli popisywać się, aby zatrzeć to wrażenie lub aby zaimponować
mniej sprawnym i odważnym.
„Indianie podchodzili pod osłoną tak blisko, jak mogli, i przez chwilę
strzelali bardzo szybko. Żołnierze leżeli wtedy przy ziemi i byli cicho.

15 Benteen, w: G r a h a m , op. cit., s. 182.


16 R y a n , tamże, s. 245.
17 Relacje Indian z oblężenia Wzgórza Reno praktycznie nie istnieją, co wskazuje na

to, że pomimo zadanych wojsku strat, ze względu na brak łupów i zaliczonych ciosów
Indianie nie uważali tej walki za godne zapamiętania wydarzenie.
Kiedy strzelanina cichła, rozlegało się naokoło ogólne «ki-ji» i Indianie
szykowali się do ataku, a wtedy żołnierze podnosili się na kolana
i strzelali jak najszybciej, aby powstrzymać Indian”18. Był to fortel,
który miał na celu wywabienie akicita zza osłony i sprowokowanie do
zużywania amunicji. Korzystali w tym celu z różnych sposobów
i podstępów. Czasem grad strzał spadał na oblężonych pionowo z góry.
Czasem grupa strzelała salwą. Czasem wojownik zrywał się na nogi,
stawał wyprostowany i padał na widok unoszącego się prochowego
dymu, zanim doleciała do niego kula. Czasem kilku wojowników
rzucało się z krzykiem na pozycję nieprzyjaciela, lecz zaraz znikało
w rozpadlinach. Czasem wojownicy galopowali wzdłuż pozycji na
ponies. Jeden z nich jeździł tam i z powrotem, szyderczo wymachując
zdobytym proporcem, aż wreszcie trafiony spadł z konia. Niektórzy
błaznowali, poprzebierani w mundury i kapelusze. Wystawiali je
również zza osłony, zatknięte na patyki. A przez cały czas strzelcy
wyborowi kontynuowali ostrzał. Ppor. Vamum został lekko ranny
w obie nogi. „Kiedy ludzie padali jeden po drugim zabici lub ranni,
zaczęło wyglądać na to, że stopniowo zbliża się klęska” 19.
Benteen chodził wyprostowany po linii i zachęcał do walki.
— Ludzie, to jest sprawa życia lub śmierci — mówił. — Albo
oni, albo my.
W żołnierzach budził podziw pomieszany z niedowierzaniem
i grozą. „Wydawało się, że to charaktemik” napisał jeden z nich.
„Był jedynym, który nigdy nie schylał się przed kulami — wspomina
inny— a one go omijały”. Jedna wreszcie drasnęła go w kciuk prawej
ręki. Kapitan spojrzał.
— To już lepiej — powiedział. — Spróbujcie znowu.
— Ściąga pan ogień! - protestowali żołnierze.
— I tak bez przerwy strzelają — odrzekł Benteen. — I co z tego?
Rząd wam płaci za to, żeby do was strzelano.
Zdjął kurtkę, a koszulę miał wyciągniętą z tyłu ze spodni. Było
coraz goręcej.
Kompania A była ostrzeliwana tak intensywnie, że kule skosiły
przed nią całą bylicę. Pakowacz Mann strzelał z karabinka zza
barykady o wysokości trzech stóp. Celował długo i starannie, toteż
zwrócił na siebie uwagę dopiero, gdy pozostawał bez ruchu kilkanaś­
cie minut.
18 Vamum, w: H a m m e r, op. cit., s. 62.
19 Tamże.
— Coś jest niedobrego z tym pakowaczem - zauważył ktoś.
„Był martwy jak kamień; dostał w skroń i skonał tak szybko, że
nie zmienił pozycji, z jakiej celował z karabinka” 20.
„Liddiard z kompanii E mierzył do jakichś Indian, których
pokazywał mu Benteen. Kilku ludzi tam było, rozmawiali, a Liddiard,
który dobrze strzelał, położył się, żeby wycelować, i mówił jedno­
cześnie. Przestał mówić, głowa mu opadła i po krwi, która płynęła
po rondzie kapelusza, poznaliśmy, że nie żyje” 21.
Szer. Moore z kompanii G, który wraz z Herendeenem przebył
drogę z lasu na wzgórze, strzelał w pozycji stojącej.
— Uklęknij — zwrócił mu uwagę jego towarzysz z lasu, McGonigle.
— Nie umiem w takiej pozycji dobrze celować — odparł Moore. Po
chwili padł trafiony w nerki.
— To ktoś z naszych mnie trafił — jęczał. — Kula nadleciała z tyłu.
Niech doktor da mi morfiny!
Został odniesiony do lazaretu, gdzie wkrótce skonał.
Kpr. Cunningham z kompanii B, mimo że ranny, nie zszedł z linii22.
Szer. Pigford z kompanii M, ranny podczas odwrotu z doliny, znowu
dostał w prawe przedramię. On także pozostał na miejscu, mimo że
w pewnej chwili ostrzał nasilił się tak, że żołnierze znów zaczęli uciekać
i kryć się na stoku. Polował na pewnego Indianina, który co pewien czas
wychylał się, by wystrzelić. Za którymś razem Pigford był na niego
przygotowany i trafił. Później udało mu się strącić z drzewa Indianina
w lasku po drugiej stronie rzeki.
Słońce podnosiło się, nagrzewając piasek. Z płócien namiotowych,
które mieli w bagażach oficerowie, sporządzono dach nad rannymi
i zabitymi. Namiot był niski, ponieważ jako podpory były do
dyspozycji tylko krótkie kawałki drewna z siodeł jucznych.
Anton „Tony” Siebelder, który o świcie troszczył się o ppor.
Vamuma, teraz sam potrzebował opieki. Leżał jak nieżywy twarzą
do ziemi i przeszkadzał ludziom, szykującym namiot. Nie ruszał się,
mimo że jeden zaczął mu wymyślać i kopać go. W końcu „z
wysiłkiem podniósł się na nogi. Wyglądał na bardzo przerażonego.
Powiedział, że jest mu niedobrze [...] Przeszedł kilka kroków i upadł,
nie zważając na palące słońce ani na cokolwiek innego” 23.

20 R o y , tamże, s. 114.
21 W y l i e, tamże, s. 130.
22 Został za to odznaczony Medalem Honoru.
23 T h o m p s o n , op. cit., s. 216—217.
Nie było bezpiecznego miejsca na wzgórzu. McGuire został ranny
w ramię, kiedy chował się między końmi, i poszedł do lazaretu. „Co
chwilę jakaś kula z gwizdem przelatywała przez namiot i wydało mi
się, że ranni byli tak samo zagrożeni tutaj ponownym trafieniem, jak
gdyby pozostali na linii”24. Indianie używali niekiedy pocisków
przyciętych nożem do innego niż standardowy kształtu25. Biały
Labędż mimo ciężkich ran wypełzł spod namiotu. Chwytał za kępy
trawy i ciągnął bezwładne ciało w kierunku linii, wlokąc za sobą
karabin, i nie dawał się zatrzymać. W pewnej chwili nawet dr Porter
z karabinkiem w ręce rzucił się do walki, lecz zatrwożeni żołnierze
zmusili go do powrotu do lazaretu.
— Ile dałby pan teraz za bilet na Wystawę Stulecia, doktorze?
- zapytał Edgerly.
— 486 dolarów i 55 centów — odrzekł bez namysłu chirurg.
Zdziwionemu tą dokładnością Edgerly’emu wyjaśnił, że tyle wynosi
stan jego konta.
Trupy koni i mułów coraz bardziej cuchnęły. Herendeen leżał za
ciałem swego wierzchowca, który dotarł samotnie na wzgórze i tam
go dosięgnął los. W słońcu martwy koń wzdymał się i kiedy trafiały
w niego kule, Herendeen słyszał syk uchodzących gazów.
Indianie koncentrowali się teraz od strony północnej i Benteen
obawiał się, że podejmą atak. Poszedł do Reno, aby zwrócić
mu na to uwagę. Wrócił zły i Knipe, który był z kompanią
H, usłyszał, jak mówił:
— Leży tam, gdzie go widziałem przedtem...
Ponieważ Reno nic nie przedsięwziął, po pewnym czasie kapitan
poszedł do niego znów.
— Jeśli pan nie zatrzyma tych Indian, i to szybko, to zaraz będą na
pańskiej linii - powiedział. -I wtedy się nie utrzymamy. To, co pan
robi, nie wystarczy. Ja kontratakowałem i pan też musi ich odepchnąć.
Reno być może miał za złe Benteenowi, że wzmocnił swój
odcinek zabraną mu kompanią M. Był oporny i ostatecznie oświad­
czył, że jeśli Benteen chce kontrataku, to może poprowadzić go sam.
Benteen stanął wyprostowany w najwyższym punkcie grzbietu.

24 McGuire, w: H a m m e r , op. cit., s. 124. W wyniku badań archeologicznych


odkryto w rejonie lazaretu pocisk z Remingtona kal. 50-70, który został wystrzelony
z pozycji Indian od strony wschodniej i mógł pochodzić z broni zdobytej na Custerze
( S c o t t , op. cit., s. 116).
25 Dwa takie pociski znaleziono w rejonie lazaretu ( S c o t t , op. cit., s . 173).
Indianie strzelali gęściej niż przedtem. „Wydawało się, że wszyscy
strzelają do niego” — wspomina Edgerly 26.
— W porządku, ludzie! — zawołał. - Dajcie im łupnia! Idziemy!
Kompania B ruszyła pierwsza, za nią D, G i K — wszyscy „z
wyjątkiem jednego, który leżał w dołku, płacząc jak dziecko”. Żołnierze
krzyczeli i strzelali w biegu. Kierowali się ku północy, gdzie grupa
Indian wydawała się gromadzić do ataku. Na widok atakujących
Indianie rozbiegli się. Dodało to ducha żołnierzom. Gdy jednak oddalili
się od pozycji na około 100 jardów, Reno zaczął wołać:
— Wracajcie, ludzie, wracajcie!
Miał słuszność — pozostawienie północnego skraju wzgórza bez
obrony było co najmniej lekkomyślne27. Indianie, którzy zajmowali
grzbiet od strony wschodniej, mogliby bez trudu wpaść na nie chroniony
odcinek, odciąć im odwrót i zaatakować z tyłu pozostałe na wzgórzu
kompanie. Żołnierze powrócili bez strat. „Zaraz, kiedy wrócili do
dołków, człowiek, który nie wyszedł, został zabity strzałem w głowę”28.
Szer. Golden z kompanii D, mimo że poprzedniego wieczoru
przeczuwał śmierć, wybiegł z dołków i wrócił cało. Ppor. Edgerly
i szer. Stivers zajmowali wspólnie dołek, lecz gdy padł rozkaz
zajęcia pozycji strzeleckich, nie wrócili do niego.
— Czyj to dołek? — zapytał Stivers, widząc Goldena w obszernym
zagłębieniu.
— Nie wiem - odrzekł zapytany — ale wchodźcie, jest tu dość
miejsca dla trzech.
„Nie byliśmy w nim nawet minuty, gdy kula przeszła (przez
przedpiersie) obsypując nas wszystkich ziemią i uderzyła Goldena
w głowę. Nawet nie wiedział, co go trafiło — umarł natychmiast”29.
26 H a m m e r , « / ) , cit., s. 57—58.
27 Nikt nie wspomina o możliwości rozciągnięcia linii kompanii A w lewo, by osłonić
pozycję od północy. Niektóre opracowania podają, że w kontrataku uczestniczyły tylko
kompanie B i D, lecz stoi to w sprzeczności ze świadectwami Edgerly’ego, McOougalla
i Godfreya, którzy twierdzą, że kontratakowała „cała strona północna”.
28 Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 145. Wydarzenie to jest dość zagadkowe

i prawdopodobnie celowo opisane przez Godfreya nieprecyzyjnie, z pominięciem


nazwiska zabitego i oznaczenia kompanii (chyba że interpretuje się dwuznaczny tekst
tak, by zeń wynikało, iż należał on do kompanii K por. Godfreya). Niewykluczone, że
żołnierz ten został zabity przez Godfreya, który już podczas odwrotu z punktu Weira
groził swoim ludziom rewolwerem.
29 Edgerly, cyt. w: T h o m p s o n , op. cit., s. 223. Źródła podają co najmniej trzy
wersje okoliczności śmierci Goldena. Wykorzystano wersję ppor. Edgerly’ego, ponieważ
Golden należał do jego kompanii.
Nie wiadomo, czy gdyby nie nastąpił kontratak, Indianie zaatako­
waliby, ale i na tym odcinku osłabła ich aktywność. Minęła 11.00.
Strzelanina cichła. Nie działo się nic wielkiego. W końcu Młody
Sokół usłyszał śpiew w języku Dakotów.
— Chodź, wasichun, chodź, jeśli masz odwagę, czekamy tu na
ciebie! — śpiewał ukryty Sjuks. Gdy skończył, ogień Indian ustał.
Wojownicy konno odjeżdżali w stronę Cedar Coulee. Zbliżało się
południe.

BIG HORN - DOLINA LITTLE BIG HORN, godz. 3.30-20.40

O pierwszych promieniach świtu mjr Brisbin obudził por. Bradleya,


który spał kamiennym snem po trudach poprzedniego dnia. Bradley
był wściekły. Gen. Terry wykorzystywał jego oddział zwiadowczy,
który teraz składał się z 18 Wron i 11 piechurów na mułach,
w najwyższym stopniu nieefektywnie. 25 czerwca od 4.30 -był
w siodle — najpierw już drugi raz pchał się w górę Tullock’s Creek
tylko po to, by doścignął go goniec z informacją, że Terry idzie na
zachód ku rzece Big Horn i wzywa go. Bradley pogratulował sobie
intuicji, która kazała mu nie śpieszyć się zbytnio z marszem w drugim
kierunku, i ruszył na skróty. W ten sposób zwiadowcy znaleźli się
w ariergardzie, a 6 Wron, którzy stanowili szpicę zwiadu, w ogóle
się zgubili.
Terry początkowo również szedł w górę Tullock’s Creek, ale po
przejściu 3 mil odkrył dolinkę jego wyschniętego dopływu, która
prowadziła w prawo, na zachód. Nie zastanowił się, dlaczego żaden ze
znających okolicę zwiadowców nie polecił mu tej drogi, lecz zapuścił
się w nią. Szlak doprowadził kolumnę na wyżynę pooraną rozpadlinami
i wąwozami, o zboczach kruchych od erozji. Oddział wędrował tam
i z powrotem, pod górę i w dół. Upał wyczerpywał siły (spodziewając
się marszu wzdłuż potoku, większość żołnierzy nie nabrała wody do
manierek). Tabory zostały w tyle, kompanie pomieszały się, a lawety
Gatlingów uszkadzały się raz za razem. Około południa znalazł ich
Bradley. Terry, nie zatrzymując przy sobie ani jednego z Wron, wysłał
go natychmiast na grzbiet wzgórz, rysujący się w odległości 8 mil, aby
stamtąd rozpoznali dolinę Little Big Horn. Okazało się, że z grzbietu
widać było tylko szeregi kolejnych grzbietów i nic więcej (co
prawdopodobnie Wrony mogli mu powiedzieć, gdyby ich zapytał).
Bradley zawrócił i o 17.30 spotkał Terry’ego nad brzegiem Big
Horn, do którego oddział dotarł po wielu trudach30. Chociaż kolumna
przeszła prawie 24 mile, nie zbliżyła się nawet o 10 mil do pozycji,
którą miała zajmować wieczorem. Przy Terrym Bradley zastał swych
6 zgubionych Wron. Okazało się, że poszli w górę Tullock’s Creek,
i dojrzeli dymy, wznoszące się z doliny Little Big Horn. Nie były to
dymy ognisk...
Jeśli to Custer palił obóz Indian, należało się śpieszyć. Terry,
zdenerwowany, że nie wykonuje ustalonego przez siebie planu,
zostawił piechotę i tabory i nie pozwalając Bradleyowi zsiąść z konia
wyruszył z kawalerią i Gatlingami w górę rzeki. Wkrótce zaczął
padać ulewny deszcz31, zmieniając szlak w śliskie bagno i powodując
przedwczesny zmrok. W ciemności kompania kawalerii odłączyła
się, wpadła w osuwiska i trzeba ją było ratować. Potem zgubiły się
Gatlingi. Wreszcie oddział znalazł się na cyplu o stromych zboczach
i został unieruchomiony. Dopiero wtedy porucznik odważył się
zasugerować generałowi, by któryś z jego Wron poprowadził oddział.
Stary wojownik Mała Twarz szybko wyplątał kolumnę z gmatwaniny
parowów i o północy żołnierze położyli się do snu pod gołym niebem
lub w szałasach, przeszedłszy 12 mil w 6 godzin, wciąż daleko od
ujścia Little Big Horn 32.
Bradley miał więc prawo być wściekły, gdy grubas Brisbin wyrwał
go ze snu i wysłał bez śniadania znowu na zwiady. O 4.30
zwiadowcy natrafili na ślady ponies i zauważyli gęste dymy,
wzbijające się ku niebu o 20 mil przed nimi. Bradley wysłał gońca
do Terry’ego i ruszył dalej. Trop wiódł ku rzece Big Horn. Na jej
brzegu zwiadowcy znaleźli konia Sjuksów oraz ubrania Indian,
którzy zdjęli je, najwyraźniej by przepłynąć rzekę. Wrony ze
zdumieniem rozpoznali własność kolegów, przydzielonych do Custera.
Po drugiej stronie rzeki Bradley dostrzegł trzech Indian i usłyszał
ich zawodzącą pieśń.
30 „Musieliśmy ostatecznie pójść do wody, mając wzgląd na cierpienia piechoty [...]

Powiedziałem gen. Terry’emu, że piechota nie może iść dalej bez 2—3 godzin odpoczynku.
Wlekli się wyczerpani i mdleli, a ja z moimi ludźmi spędziłem kilka godzin na noszeniu
im wody” — pisze lekarz dr H. O. Paulding (A Surgeon at the Little Big Horn, w: P. L.
H e d r e n , ed., op. cit., Helena 1991, s. 133).
31 W tym czasie w dolinie Little Big Horn padał przelotny deszcz. Charakterystyczną

cechą tych okolic jest wielkie zróżnicowanie opadów na małej przestrzeni.


32 Gen. Terry opisywał marsz 25 czerwca jako jeden z najtrudniejszych, jakie

kiedykolwiek wykonywali amerykańscy żołnierze (tamże).


— Śpiewają pieśń śmierci — wyjaśnił Barney Bravo.
— To Biały Człowiek Go Ściga, Idzie Naprzód i Włochaty Mokasyn
— powiedział Mała Twarz. — Hej, wracajcie do nas!
— Nie wrócimy! - odkrzyknęli tamci. - Jesteśmy zmęczeni i boimy
się. Myśleliśmy, że jesteście Sjuksami. Biały Łabędź, Żółta Połowa
Twarzy i Kędzior nie żyją! Custer nie żyje! Wszyscy zabici, wszyscy!
— Wszyscy? — krzyknął Bravo. - Skąd to wiecie? Czy widzieliście,
jak padli?
— Może ci, którzy nie pojechali z Custerem, jeszcze żyją, ale
Dakotowie palą las, aby ich spalić lub wykurzyć, więc oni też zginą.
Dakotów jest osiem tysięcy. Przyjdą teraz i was też zabiją! Z Custerem
było więcej ludzi niż jest was! 33
Bradley wstrząśnięty stwierdził, że choć Bravo jest sceptyczny, to
jego Wrony nie wątpią w prawdziwość tych słów. Nie mógł ich
zlekceważyć. Galopem wrócił do Terry’ego.
W sztabie Terry’ego był już płk Gibbon. Po 15 godzinach rejsu po
nieznanej rzece „Far West” przybił do brzegu w miejscu, w którym
Terry pozostawił piechotę. Oddział już odszedł, ale na miejscu był
adiutant Terry’ego, który poinformował Gibbona o najnowszych
wydarzeniach i polecił kapitanowi Marshowi płynąć dalej w górę Big
Horn. Gibbon zapomniał o dręczącej go od wczoraj „kolce żołądka
i jelit” i popędził konno za piechotą. Teraz wraz z Terrym przyjął
raport Bradleya.
— To niemożliwe! W całym kraju nie ma tylu Indian, aby pobić,
nie mówiąc już o zniszczeniu, wspaniały pułk kawalerii pod
dowództwem Custera. Nikt w całej kolumnie nie powie inaczej!
— orzekł Gibbon34. Spekulowano, że Custer mógł w celu zaskoczenia
obozu zrezygnować z ubezpieczeń bocznych, dostać się w jakimś
wąwozie pod ogień z flanki, ale oczywiście zaatakował, spalił obóz,
lecz być może poniósł duże straty, okopał się i oczekuje wsparcia. Na
głowy Wron posypały się szyderstwa, a zwiadowców Custera
oskarżono o tchórzostwo. Bradley nie odzywał się. „Gen. Terry nie
brał udziału w tej krytyce, lecz siedział na koniu milczący i zamyś­
lony, przygryzał dolną wargę i wyglądał, jakby wcale nie podzielał
hurtowego sceptycyzmu dowcipnych sztabowców” — zaobserwował 35.

33 Idzie Naprzód (w: H a m m e r , op. cit., s. 175; Włochaty Mokasyn, tamie, s. 177;

Biały Człowiek Go Ściga, tamże, s. 179); Paulding, w: H e d r e n, op. cit., s. 134.


34 M. Ko u r y, ed., With Gibbon on the Sioux Campaign of1876, Bellevue 1970, s. 26.

35 Faulding, w: H e d r e n , ed., op. cit., s. 135; G r a y , Centennial..., s. 189.


Terry rozkazał wymarsz, lecz zaraz znowu zatrzymał kolumnę, uznał
bowiem, że lepiej zaczekać na piechotę („która jest po prostu
najgorszym utrudnieniem pościgu za Indianami” — skomentował dr
Paulding). Piechota i tabory nadciągnęły o 10.30 i po pół godzinie
połączone siły pomaszerowały na południe. Bradley kazał Wronom
sprowadzić trzech zwiadowców Custera, którzy byli jeszcze na
drugim brzegu Big Horn, ale był to błąd, gdyż po krótkiej rozmowie
wszyscy indiańscy zwiadowcy oraz Bravo odjechali bez pożegnania36.
Bradley z 11 mulimi piechurami zapuścił się w dolinę Little Big
Horn. W górze rzeki ciągle unosił się dym. Po południu Terry dotarł
do ujścia Little Big Horn, przekroczył ją i o 14.20 zatrzymał
kolumnę na zachodnim brzegu. Był na miejscu i o czasie. Ale co
z Custerem? Czy pobił Indian, czy istotnie sam został pobity? Terry
wezwał Mugginsa Taylora i Bostwicka i obiecał im 200 dolarów za
odszukanie Custera i dostarczenie mu listu. Taylor pojechał wzgó­
rzami na prawym brzegu rzeki, a Bostwick doliną na lewym brzegu.
O 17.20 Terry ostrożnie ruszył w górę rzeki, z Bradleyem w przodzie.
Kolumna szła doliną, a kompania F 2 pułku kawalerii ppor. Roe, której
towarzyszył dr Paulding, jechała grzbietem wzgórz. „Wzgórza wznosiły
się na wysokość 200 do 300 stóp, zapewniając uroczy i rozległy widok
na okolicę — pisze Paulding. — Wkrótce zobaczyliśmy Indian wyjeżdża­
jących z wąwozów przed nami. Galopowali małymi grupami i skoncent­
rowali się w 20—30-osobowy oddział na najwyższym szczycie. Inni
jakby próbowali nas zajść od tyłu. Szliśmy ku największej grupie,
zastanawiając się, czy nie są to Arikarowie Custera [...] Wysłaliśmy
trzech ludzi do przodu, żeby się przekonać. Wkrótce usłyszeliśmy
strzały [...] Ludzie wrócili i powiedzieli, że byli już tak blisko, by móc
zamachać chusteczką, gdy zostali ostrzelani. Potem w odległości około
5 mil na szczyt wzgórz wjechały trzy duże oddziały, razem może 300,
i zatrzymały się. Z daleka wyglądały jak kompanie kawalerii, tylko
większe i bardziej nieregularnie uformowane niż zwykle. Za nimi, na
równinie, było niewyraźnie widać innych, rozciągniętych na milę,
idących powoli, podnosząc wiele kurzu [...] Pytanie było, czy to
Indianie, czy żołnierze. Ci blisko nas byli bez wątpienia Sjuksami. Jedna

36 Prevo twierdził, że Wrony Custera odradzili Wronom Terry’ego pójście na pole

bitwy nad Little Big Horn. Najpierw mieli zamiar iść na końcu kolumny, lecz ostatecznie
odeszli, a Prevo poszedł w ich ślady. Kiedy Gibbon później okazywał gniew z tego
powodu, Prevo wyjaśnił mu, że Wrony byli po prostu zbyt długo na wyprawie wojennej
i stęsknili się za kobietami ( H a m m e r , op. cit., s. 246).
grupa galopowała doliną, aby pozbierać stado koni, które nasza kolumna
wypłoszyła z nadrzecznych zarośli, a inni uganiali się przed nami,
wrzeszcząc w języku Sjuksów «Chodźcie tu». Roe wysłał gońców
z informacją, co widzieliśmy, ale dostał rozkaz, by się zatrzymał
i dołączył o zmierzchu, co też zrobił” 37.
Tymczasem Bostwick wrócił już po godzinie.
— Tam w dolinie jest więcej Indian niż za 200 dolarów - stwierdził.
Terry rozkazał zewrzeć kolumnę z taborami pośrodku i przyjąć szyk
bojowy. Wkrótce wrócił także Muggins Taylor.
— Na wzgórzach zobaczyłem duży oddział — powiedział. — Myś­
lałem, że to kawaleria, więc kiedy kilkunastu wyjechało mi naprzeciw,
nie spodziewałem się niczego złego, dopóki jeden nie zsiadł z konia,
schował się w rozpadlinie i wystrzelił. Kula przeszła pod moim
koniem. Zeskoczyłem i zacząłem strzelać, oni zawrócili, a ja
uciekłem...
Roe zrelacjonował Terry’emu swoje obserwacje bez komentarzy,
tylko Paulding twierdził, że to, co widzieli, wyglądało dokładnie jak
obóz Indian w marszu, więc Custer musiał zostać odparty. Obraził się na
Gibbona, którego nazwał „niedowiarkiem”. „Oficerowie piechoty byli
zdania, że [...] Custer został pobity i przygotowywali się na nieprzyjem­
ne odkrycia w dniu jutrzejszym. Niektórzy oficerowie kawalerii
podzielali to przekonanie, ale ich większość i prawie cały sztab byli
bardzo sceptyczni. Dyskutowanie z nimi nie miało sensu” 38.
Na wzgórzach dokoła ciągle kręcili się Indianie. Kawalerzyści chcieli
ruszyć za nimi, ale Teny zdecydował inaczej. O 20.40 jego kolumna
zatrzymała się na nocleg w odległości 12 mil od ujścia Little Big Horn,
8 mil od Wzgórza Reno i 5 mil od Wzgórza Tłustej Trawy.

GÓRNA CZĘŚĆ DOLINY LITTLE BIG HORN-WZGÓRZE RENO,


godz. 11.00-22.00

— O’Neill, jesteś żonaty? - spytał DeRudio.


— Nie, sir — odrzekł O’Neill.
— No, cóż, nie przejmowałbym się tak, gdybym był samotny, ale
mam żonę i troje dzieci. Co z nimi będzie, gdy mnie zabiją? Tym
się martwię...
37 H e d r e n , ed., op. cit., s. 135—136.
38 Bradley, cyt. wg G r a y , Centennial..., s. 192.
W pobliżu rozległy się głosy i stuk kopyt końskich. Ostrożnie
wyjrzeli z kryjówki. Brzegiem rzeki jechały duże grupy kobiet i dzieci.
Jak ze zdziwieniem zauważył O’Neill, squaws siedziały na ponies po
męsku, a na plecach miały przywiązane małe dzieci. Dzieci powyżej
6 lat same dosiadały ponies. Konie ciągnęły travois wyładowane
naczyniami kuchennymi i zapasami. „Squaws były wesołe, śpiewały
i pokrzykiwały «ki-ji», śmiały się, nawoływały. Trwało to ponad
godzinę. Gromady ich miały czasami szerokość kilkuset jardów” 39.
O’Neill i DeRudio nabierali otuchy — oddział najwidoczniej
odpędził Indian. Ze wzgórz od czasu do czasu dochodził ich
odgłos wystrzałów. Około 17.00 umilkły ostatecznie. Nie było
też już słychać przechodzących Indian. Z duszą na ramieniu
wyczołgali się z ukrycia. Po drugiej stronie rzeki na wysokim
brzegu stał Indianin na koniu, jakby na widecie. Popełzli przez
zarośla. Unieśli głowy i ze zgrozą ujrzeli, że na polance w odległości
300 jardów kilkunastu Indian siedzi w kole, gawędząc i paląc
papierosy. Już chcieli na powrót się skryć, kiedy na domiar
złego las zaczął się palić. Poczołgali się na przeciwległy skraj
lasu i stwierdzili, że z tej strony także się pali. Droga do
kryjówki była odcięta przez ogień, cofnęli się więc w zarośla.
Płomienie huczały dokoła, ale nie przeszły po mokrej trawie
i nie ogarnęły krzaków bułberry. DeRudio stłumił pojawiające
się języki ognia rękawicami. Wiatr ucichł i pożar zgasł, po­
chłonąwszy suche podszycie. A więc to, co brali za odwrót
Indian, musiało być ich pościgiem — oddział został pobity, wycofał
się, a główne siły Indian poszły za nim, zostawiając część wo­
jowników, aby ich wykurzyli ogniem i dopadli... Pozostało im
tylko powrócić drogą, którą przyszli, do Yellowstone, a potem
zbudować tratwę i spróbować dopłynąć do ujścia Powder. Ale
przedtem musieli doczekać nocy... Był to najdłuższy dzień, jaki
O’Neill kiedykolwiek przeżył.
Słońce zaszło. „Byłem tak zdenerwowany, że wychodziłem z siebie
— wspomina O’Neill. - Bałem się tak po raz pierwszy. W ciszy
panującej dokoła wyobrażałem sobie, że widzę cienie Indian, pełzną­
cych ku nam, chciałem już strzelać...”40
— Wytrzymaj jeszcze trochę — uspokajał go DeRudio. — Indianie nie
walczą w nocy. Zaraz stąd odejdziemy.
39 O’Neill, w: B r i n i n s t o o 1, op. cit., s. 82.
40 Tamże, s. 85-86.
Otoczeni wodą, nie pili od poprzedniej nocy. Nie jedli jeszcze
dłużej. O’Neill spróbował gryźć kawałek suchara, ale musiał go
wydmuchnąć w postaci okruchów - w ustach nie miał śliny. Kiedy
wreszcie odważyli się dojść do rzeki, najpierw zanurzyli się w niej
i pili. Przez niezbyt głęboką wodę przedostali się na drugi brzeg,
wyżęli mundury i starali się wyschnąć. Wokół panowała cisza. Tylko
wiatr wzdychał wśród bujnych nadrzecznych traw.

OBÓZ INDIAN, popołudnie

Ostatni zapaleńcy czepiali się jeszcze uwięzionych na wzgórzu


akicita, ale większość Indian miała już tego dość. Rozeszły się
pogłoski, że z dołu rzeki nadchodzą jeszcze jacyś wasichun, ale nie
byli ich ciekawi. Wystarczy już wojny jak na jedno lato. Wielu
zginęło, ale dla tych, którzy przeżyli, było to najwspanialsze lato
w życiu. Wszystko było tak, jak przepowiedział Siedzący Byk. Dwa
wielkie zwycięstwa nad wasichun, ogromne łupy, chwalebne czyny,
ciężka walka — teraz nadchodziła pora na wypoczynek. Poza tym nie
można było odkładać na później zwykłych, corocznych, rutynowych
zajęć. Należało zmienić obozowisko, a potem pójść w góry Big
Horn, aby w sosnowych lasach zaopatrzyć się w zapas nowych
drągów do stawiania tipi. Później, w lipcu, zacznie się jesienny marsz
na wschód, będzie czas, by wrócić na równiny, bawić się, ucztować,
tańczyć, dzielić łupy, obdarowywać się i kłócić...
Indianie zwijali obóz i odchodzili na południe, obok lasu, obok brodu,
przez równinę, na której pobili pierwszych akicita, przez osiedle
piesków preriowych... Zostawiali po sobie wśród spopielonej prerii
kilkanaście namiotów pogrzebowych i ślady nocnych uroczystości.

WZGÓRZE RENO, godz. 12.00-24.00

Było nieco chłodniej, niż poprzedniego dnia, ale nikt już nie miał
wody w manierkach. Około południa niespodzianie spadł drobny
deszcz. Ludzie próbowali chwytać wodę w płaszcze, lecz bez
powodzenia41. „Podniecenie i upał sprawiały, że niemal szaleliśmy

41 Po południu 25, w nocy i około południa 26 czerwca padały krótkotrwałe deszcze.


z pragnienia. Ludzie wkładali do ust kamyki, by pobudzić wydzielanie
śliny. Niektórzy jedli korzenie trawy, ale nie sprawiło im to ulgi.
Rozdano trochę ziemniaków i to przyniosło pewną ulgę” — wspomina
por. Godfrey42. Ale „krzyk o wodę był bardzo głośny, zwłaszcza
wśród rannych. Niektórzy szeregowcy proponowali, że pójdą na
ochotnika do rzeki” — pisze Roy.
Kpt. Benteen był na pozycji kompanii H. „Miałem w rękach klucz
do pięknej modrej wody, której fale płynęły tuż u naszych stóp od
dwóch dni, za którą tak tęsknili ranni i zdrowi — była nasza, tylko
brać”, stwierdził, spoglądając w stronę wąwozu, wolnego już od
Indian. „Ale nie była to najprostsza sprawa, nabrać jej do kociołka...”43
— dodał. Indianie ciągle strzelali. Ppor. Hare dołączył do niego
i zrobił jakąś uwagę na ten temat.
— Jeśli cię mają dostać, to cię dostaną gdzie indziej, jeśli nie tutaj
— rzekł z roztargnieniem Benteen. Było jasne, że zejście wąwozem
do rzeki będzie ryzykowne, lecz innej możliwości nie było. Wezwał
ochotników. Zgłosiło się 19, ale Benteen uznał, że wystarczy 12
i tylu poszło w pierwszym rzucie44. Byli wśród nich sierż. Roy,
Thompson z ręką na temblaku i bez broni (jak twierdził, karabinek
ktoś mu ukradł, rewolwer zaś pożyczył komuś, a ten go zgubił) oraz
szer. Mike Madden. Ten Irlandczyk „był facetem, który lubił wypić
i narozrabiać, i nie był zbytnio szanowany, toteż gdy się zgłosił na
ochotnika, wszyscy byli bardzo zaskoczeni” — pisze Hare45. Wzięli
po dwie manierki każdy oraz 6 dwugalonowych (7,5 1) kociołków.
Do ich ochrony Benteen wyznaczył czterech najlepszych strzelców
w kompanii. „Zajęliśmy odsłoniętą pozycję na skraju wzgórza,
frontem do rzeki. Mieliśmy stać i nie tylko ściągać na siebie ogień
Indian w dole, lecz również wpakować tyle ołowiu, ile się da,

42 G r a h a m op. cit., s. 145. „Żuliśmy trawę, żeby mieć ślinę w ustach, a Cowley
(z kompanii A) oszalał z pragnienia i nie mógł dojść do siebie. Musieliśmy go związać”
(Roy, w : H a m m e r op. cit., s. 114). „Trawa przyklejała się do warg, nawet nie można
było jej wypluć” (Herendeen, w : G r a h a m , op. cit., s. 259).
43 G r a h a m , op. cit., s. 145.
44 Liczba i nazwiska ochotników, przynoszących wodę, nie dają się dokładnie ustalić.

16 żołnierzy (w tym Stanislas Roy i Peter Thompson) zostało za to odznaczonych


Medalami Honoru. Jednak nie wszyscy noszący wodę zostali odznaczenia (np. Madden,
Wilber, Foley, Gilbert, Boren, McDermott, Rafter, Rott i Slaper nie dostali medali,
a Goldin dopiero po 20 latach i to po wielu własnych interwencjach); dlaczego, nie
wiadomo.
45 Hammer, op. cit., s. 67-68.
w krzaki, gdzie Indianie się kryli [...] Tak się złożyło, że wszyscy czterej
byliśmy Niemcami: (sierż.) Geiger, (kowal) Meckling, (siodlarz) Voit
i ja — pisze Windolph. — Staliśmy tak na grzbiecie bez osłony przez
ponad dwadzieścia minut, strzelając równo w krzaki. Chociaż posyłali
nam dużo ołowiu, nikt z naszej czwórki nie został ranny”46. Benteen na
miejscu awansował Windolpha do stopnia sierżanta.
Nosiwodowie zbiegli ze wzgórza, pokonali 100-jardowy odcinek
dzielący ich od wąwozu i schronili się w nim. Bezpiecznie zeszli
wąwozem na sam dół. Od wody dzieliło ich 20 jardów, a na drugim
brzegu rzeki widzieli Indian ukrytych w krzakach. Usiedli i naradzili
się. Ostatecznie ustalili kolejność, w której mieli biec do wody.
„Mieliśmy wymienić nazwisko, a on mógł iść albo nie, jak wybierze
— mówi Roy. - Pierwszy pobiegł i wrócił z pełnym kociołkiem
i wszyscy napiliśmy się. Potem napełniliśmy manierki [...] Jako
trzeci popędził do wody Madden...”
Madden, wielki i silny mężczyzna, wziął dwa kociołki. Kiedy
wyciągał je, pełne wody, zza rzeki padła salwa. Kule podziurawiły
kociołki i raniły Maddena. Ze złamaną w dwóch miejscach prawą
nogą, znacząc drogę kałużami krwi, Madden doczołgał się z powrotem
do wąwozu pod osłoną ognia kompanii B, którą kpt. McDougall
ściągnął na skraj wzgórza, aby ostrzeliwać zajmowany przez Indian
lasek. „Potem nastąpiła półgodzinna przerwa, zanim poszedł następ­
ny”. Był nim Thompson, a potem Roy. „Byliśmy w tym wąwozie
około godziny, nabierając wody. Po półtorej godziny od wyruszenia
wróciliśmy na wzgórze z wodą [...] Madden był ciężki, a jego rana
bardzo bolesna, więc poprosił, żebyśmy go zostawili na dole. Myślał,
że będzie tam bezpieczny. Wniesiono go na górę, zanim się
ściemniło”47. Oprócz niego nikt nie został ranny. Indianie strzelali
niecelnie, prawdopodobnie deprymowani gęstym ogniem osłonowym.
W lazarecie objął nad wodą straż ranny ppor. Vamum, dr Porter zaś
zajął się rozdzielaniem. Zdesperowani ranni oferowali po 20 dolarów za
manierkę, a szer. McVay próbował wywalczyć ją sobie rewolwerem.
Jeszcze kilkakrotnie śmiałkowie zapuszczali się wąwozem nad rzekę
i wracali z pełnymi manierkami — Thompson odbył tę wyprawę
czterokrotnie, narażając się nie tylko na kule Indian, lecz i na napaści
żołnierzy, którzy chcieli mu cenną zdobycz odebrać, aż w końcu upadł,
zmęczony upałem i wspinaczką.
46 W i n d o l p h , op. cit., s. 104—105. Wszyscy zostali odznaczeni Medalami Honoru.
47 Tamże; także T h o m p s o n . o p. cit., s. 214—215.
Po 14.00 indiańscy strzelcy wyborowi znowu zaczęli ostrzeliwać
wzgórze. W dolinie p ojawiło się kilka wielkich zgrupowań Indian
— Benteen ocenił, że miały one liczebność pułków. Ponieważ również
z ich strony padały strzały, przypuszczano, że Indianie chcieli wszyscy
postrzelać, lecz na okolicznych wzgórzach nie było już miejsca. Ogień
nękający z dalekonośnych karabinów z grzbietu na wschodzie i północy48
był bardzo męczący dla obrońców, toteż wielokrotnie próbowali strzelców
tych uciszyć. Z Grzbietu Strzelców Wyborowych „Indianie wpakowali
nam kilka dobrze wymierzonych strzałów, które położyły paru naszych
— pisze sierż. Ryan. — Nie wiem, jakiej broni używał jeden z Indian, ale
wydawała potężny huk. Byli poza zasięgiem naszych karabinków
Springfield kal. 45. Kpt. French zapytał mnie, czy nie mógłbym czegoś
zrobić z tymi Indianami, ponieważ byłem posiadaczem 15-funtowego
Sharpsa kal. 45 z lunetą, który kazałem sobie przerobić w Bismarck (na
wojskową amunicję) zanim wyruszyliśmy z ekspedycją i który kosztował
mnie 100 dolarów. Wystrzeliłem kilka razy, aż namierzyłem odległość do
tej grupy Indian. Potem wpakowałem w nich pół tuzina kul szybko jedną
po drugiej. Indianie rozpierzchli się i tak się skończyło strzelanie z ich
strony, a chłopcy wznieśli niezły okrzyk” 49.
O 15.00 strzały prawie ucichły. Tylko od czasu do czasu jakiś
wojownik próbował jeszcze szczęścia. Oblężeni zaczęli rozglądać
się. Ze wzgórza widać było tylko niecałą czwartą część obozu, lecz
nie ulegało wątpliwości, że Indianie go likwidowali. Jedna po drugiej
skórzane i płócienne powłoki znikały z drewnianych szkieletów tipi.
Kobiety pakowały bagaże na travois. Chłopcy zbierali stada ponies
w pobliżu obozu. Formowała się kolumna, której rozmiary były
według Reno porównywalne z dywizją Armii Potomaku. Indianie
wciąż jeździli wokół i podpalali trawę. Gęsty dym spowił dolinę
i spływał w kierunku południowym. Około 19.00 spoza dymów
wyłonił się korowód, którego rozmiary wprawiły wszystkich w osłu­
pienie. „To był jakiś biblijny exodus, Izraelici wędrujący do Egiptu
48 W wyniku badań archeologicznych na Wzgórzu Reno znaleziono liczne pociski
z karabinów typu Sharps (kal. 40, 45 i 50), popularnych ze względu na celność
i dalekonośność, używanych chętnie zwłaszcza do polowania na bizony. Część z nich
miała ślady, wskazujące na trafienie w cel — odkształcenia i tkwiące w nich kawałki
kości ( S c o t t , op. cit., s. 158).
49 G r a h a m , op. cit., s. 245. W wyniku badań archeologicznych na południowym

stoku Grzbietu Strzelców Wyborowych znaleziono standardowy pocisk wojskowy kal.


45-55-405, którego analiza balistyczna wykazała, że został wystrzelony ze sportowego
karabinu Sharpsa ( S c o t t , op. cit., s. 116 i 173-174).
(sic), potężne plemię w marszu” - zdumiał się Windolph50. Porusza­
jąca się masa ludzi i koni miała dwie do trzech mil długości i pół
mili szerokości. Hare, który w Teksasie widywał wielkie spędy bydła
i koni, oceniał liczbę ponies na ponad 20 tysięcy. Kawalkada Indian
szła na południe, w stronę widocznych na horyzoncie gór Big Horn,
a jej sylwetka odcinała się wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Kpt.
French i sierż. Ryan posłali za odchodzącymi kilka kul, choć byli
zbyt daleko, by nawet dobre karabiny mogły ich dosięgnąć51. Były
to ostatnie strzały w bitwie nad Little Big Horn.
Oficerowie zaczęli rozważać sytuację. Zastanawiający odwrót
przeciwnika mógł być spowodowany zbliżaniem się oddziału Gib­
bona, z którym Custer zdołał się połączyć. Może Indianom skończyła
się amunicja. Może wycofywali obóz w bezpieczne miejsce, aby
wojownicy mogli nie narażając rodzin wrócić i dokończyć dzieła.
A może był to zwykły podstęp, aby wywabić ich ze wzgórza...
Postanowiono pozycji na razie nie opuszczać. Ponieważ odór
rozkładających się zwłok stał się nie do wytrzymania, oddział
zmienił pozycję. Kompanie A i B umieściły się nad urwiskiem, po
obu stronach wąwozu, prowadzącego ku rzece - A od północy, B od
południa. Żołnierze znowu zabrali się do kopania, przygotowując
pozycje na wypadek ataku, który, jak sądzono, powtórzy się nazajutrz
rano. Ciężko pracując, wykopano w pobliżu rzeki długi rów do
obrony okrężnej. Zapewniono również lepszą osłonę koniom i mułom.
Przyniesiono więcej wody w kociołkach. „Nareszcie było dużo
wody. Pod wieczór kucharze kompanijni przygotowali nam najlepszy
posiłek, na jaki ich było stać. Przynajmniej była gorąca kawa, dużo
bekonu i namoczone suchary”52. Zaczęto też sprowadzać zwierzęta
po kilka na raz do wodopoju.
13 zabitych pochowano w opuszczonych przez oddział dołkach.
Sierż. Criswell, szer. Ryan i siodlarz Bailey z kompanii B53 zeszli
nad rzekę, odszukali ciało Benniego Hodgsona, wnieśli je n wzgórze
i pochowali w pobliżu stanowiska ich kompanii.
Spośród 55 rannych większość odniosła stosunkowo lekkie rany;
prawdopodobnie na skutek tego, że większość kul nadlatując z dużej

50 W i n d o l p h, op. cit., s. 106.


51 „Poruszająca się masa była odległa od nas o 5 albo 6 mil, ale na tle zachodzącego
słońca wydawała się być znacznie bliżej” (Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 145).
52 W i n d o l p h, op. cit., s. 107.

53 Z tej grupy tylko Criswell został za to odznaczony Medalem Honoru.


odległości wytracała impet. Wśród ciężej rannych w lazarecie leżał
szer. Madden. Dr Porter zdecydował się na amputację nogi. Za stół
operacyjny posłużyło rozpostarte na ziemi płótno namiotowe. Morfiny
ani środków usypiających nie było. Dr Porter podał pacjentowi
butelkę whisky, którą przezornie zachował w zapasach. Pomocnicy
doktora mdleli, ale Madden trzymał się dzielnie54. Został awansowany
do stopnia sierżanta, chociaż był to tylko awans symboliczny; jego
kariera w wojsku się skończyła.
Ppor. Vamum znowu zaproponował, że pójdzie z wiadomością do
Gibbona, jeśli tylko ktoś będzie na tyle odważny, by mu towarzyszyć.
Po bezskutecznym oczekiwaniu w końcu sam zrezygnował, lecz
namówił do pójścia zwiadowców Wrony. Mjr Reno napisał kartki
z wiadomościami. Żółta Połowa Twarzy nalegał, aby podkreślić, że
zdobył wiele ponies i zabił znaczną liczbę Sjuksów. Być może Vamum
to zrobił, aby wprawić wodza w dobry humor, Reno jednak na widok
jego uzupełnień wpadł w złość55. Ostatecznie nikt wzgórza nie opuścił
z wiadomością. Tylko Czamy Lis wraz ze swymi dwoma końmi oddalił
się w ciągu dnia po angielsku, nie zwracając niczyjej uwagi.
Zbliżała się północ, kiedy od strony wąwozu prowadzącego ku
rzece rozległ się okrzyk:
— Halo, hej tam!
— Kto idzie? — zawołał wartownik. Wokół szczęknęły zamki
karabinów.
— Gerard!
Po chwili na wzgórze wkroczyli Gerard i Billy Jackson. Żołnierze
otoczyli ich tłumnie. Gerard był zasypywany pytaniami, pokazywał
zdobyty skalp Indianina, lecz zmęczenie go przemogło, zwymiotował
dopiero co zjedzone suchary i kawę i zasnął z nie przeżutym
kawałkiem solonej wieprzowiny w ustach 56.

54 Legenda mówi, że po operacji Madden dokończył butelkę whisky, po czym rzekł:

„Doktorze, utnij mi drugą nogę!”


55 Vamum podaje, iż został przez mjr. Reno ukarany za to, że „dodał pewne

dodatkowe sprawy do notatek, które Reno próbował wysłać 26 czerrwca” ( H a m m e r ,


op. cit., s. 63). Niewykluczone jest również, że Vamum, który był krytyczny wobec
działań Reno, uzupełnił wiadomość w tym duchu.
56 Gerard ( H a m m e r , op. cit., s. 236) pisze krótko: Zanim wspięliśmy się na górę do

nich, znaleźliśmy martwego Indianina”. Był to prawdopodobnie Długa Droga. Gerard


oskalpował go. W roku 1879, podczas sesji trybunału dochodzeniowego w sprawie mjr.
Reno, podarował skalp pewnemu dziennikarzowi (Vamum, w: B r i n i n s t o o 1, op. cit.,
s. 90).
WTOREK, 27 CZERWCA 1876 r.

DOLINA LITTLE BIG HORN - WZGÓRZE RENO, godz. 0.00-9.00

Księżyc świecił jasno, od czasu do czasu znikając za chmurami.


DeRudio i O’Neill szli w kierunku, który uważali za właściwy,
chwilami zatrzymując się i nasłuchując. Dolina wydawała się bezludna.
Postanowili wracać przez doliny Ash Creek i Rosebud, licząc, że po
drodze w opuszczonych obozowiskach Indian znajdą coś do jedzenia.
Musieli się śpieszyć - chcieli jeszcze w nocy przejść przez dział wód,
a dzień znów przeczekać w ukryciu. Wkrótce odkryli ujście Ash Creek.
Przed nimi ciemniał pagórek, z którego tak niedawno Gerard zobaczył
Indian „uciekających jak diabli”. DeRudio i O’Neill wspięli się na
szczyt, w nadziei, że dostrzegą gdzieś ognie obozowe, ale żadnych nie
było widać. Bardzo ich to przygnębiło, a w dodatku na wschodzie
pojawił się pierwszy promień jutrzenki. Znowu będą musieli się ukryć...
Wtem do uszu O’Neilla dotarła „najsłodsza muzyka, jaką kiedykol­
wiek słyszał” — przeraźliwy ryk muła, który zwyczajem tych zwierząt
witał świt. Dźwięk dobiegał ze wzgórz.
— Niech się dzieje, co chce, idziemy tam - rzekł DeRudio. - Nie
jestem pewien, czy to nasi, ale nie ma innego sposobu, żeby się
przekonać. Wołać nie będę, mam niedobre doświadczenia.
Przeszli przez Północny Dopływ i ruszyli ostrożnie pod górę.
Wreszcie usłyszeli głosy, lecz nie mogli stwierdzić, czy to żołnierze, czy
Indianie. „Czołgaliśmy się na brzuchach cal po calu, w każdej chwili
spodziewając się kuli. Ciągle słyszałem głosy i czasem myślałem, że to
Indianie, a znów czasem wydawały mi się znajome”1 — wspomina
O’Neill. W końcu nadspodziewanie wyraźnie usłyszał, jak ktoś zawołał:
— Dawaj tu tego konia! 2
1 B r i n i n s t o o 1, op. cit., s. 88.
2 O’Neill usłyszał Bring that horse here, a DeRudiemu wydało się, że wartownik woła
Halt, who goes there, (por. G r a h a m , op. cit., s. 256).
O’Neill poznał głos trębacza McVeigha z kompanii A.
— Mac, nie strzelaj do nas! To my, O’Neill i DeRudio! — zawołał.
Ppor. Vamum, który szykował się właśnie do snu, stwierdził, że
muła z jego bagażem nie ma, przez co został pozbawiony koców.
Urządził sobie posłanie z rzeczy należących do DeRudia, lecz nie
zdążył zapaść w sen. Okrzyki na przedpolu sprawiły, że otrzeźwiał
ze zmęczenia.
— DeRudio! Zaczekaj, zejdę po ciebie, bo wpadniesz w rozpadlinę!
— zawołał i zbiegł po zboczu. W ciemności potknął się i przewrócił
— jak stwierdził, o ciało Indianina. „Potem biegłem dalej, wołając
DeRudia. Wreszcie przybiegł do mnie, uściskał i był bardzo pod­
ekscytowany. Zaprowadziłem go do jego posłania i dałem coś do
jedzenia”3. DeRudio nie mógł jednak zasnąć. „Rozmawiałem z Var-
numem o bitwie i opowiadałem mu o moich przygodach i o tym, jak
wiele razy ledwo uszedłem z życiem”.
— Nie wiem, czy to możliwe, żeby to się nam rzeczywiście
zdarzyło — myślał głośno O’Neill - czy był to tylko jakiś straszny
koszmar.
Poranek mijał spokojnie. Żołnierze budzili się i przygotowywali
śniadanie. Spragnione konie sprowadzano do wody - w najbardziej
stromych miejscach siadały i zjeżdżały na zadach. „Ich pęd do rzeki,
kiedy już były blisko, wzbudzał żal i współczucie” — pisze Edgerly 4.
Mjr Reno nie był pewien, czy Indianie nie szykują jakiejś
niespodzianki, toteż rozkazał, by wszyscy byli gotowi natychmiast
znowu zająć stanowiska. „Nic nie było określone, oprócz tego, że
pozostajemy tam, gdzie byliśmy. W polu widzenia nie było Indian.
Tylko w dolinie pasło się kilka ponies” — pisze Godfrey 5.
Wyglądało na to, że tym razem wysłanie gońca do gen. Terry’ego
będzie możliwe, więc Reno zasiadł do pisania meldunku.
„Miałem niezwykle przerażające starcie z wrogimi Indianami”
— pisał. — Opuścili obóz zeszłego wieczoru o zachodzie słońca,
kierując się na południe w kierunku gór Big Horn. Poniosłem bardzo
wielkie straty i nie mogę ich ścigać. Wśród zabitych są porucznicy

3 B ri n i n s t o o1, op. cit., s. 90. „Ten oficer [Vamum], jeden z naszych najdzielniej­

szych i najsprawniejszych, przybiegł do mnie i byl bardzo szczęśliwy, że mnie widzi, bo


już zaliczył mnie do zabitych” (DeRudio, w: G r a h a m , op. cit., s. 256).
4 H a m m e r , op. cit., s. 58. „Był to żałosny widok, gdy biedne zwierzęta zanurzały

głowy po oczy w wodzie i piły” (R o y, tamże, s. 116).


5 G r a h a m , op. cit., s. 146.
McIntosh i Hodgson oraz dr DeWolf. Mam wielu rannych, a wiele
koni i mułów zostało zastrzelonych. Straciłem oba moje własne
konie. Nie widziałem Custera ani nie miałem od niego wiadomości
od chwili, gdy rozkazał mi szarżować moim batalionem (trzy
kompanie), obiecując mnie wspierać.
Szarżowałem około 14.00, ale nie otrzymawszy wsparcia zostałem
wyparty na wzgórza. W tym punkcie dołączył do mnie Benteen
z trzema kompaniami i tylną strażą taborów (jedna kompania).
Walczyłem z kilkoma tysiącami i wciąż mogę się utrzymać, ale nie
mogę stąd odejść ze względu na rannych. Przyślijcie mi niezwłocznie
pomoc medyczną i żywność.
Jak mogę obecnie ocenić, mam ponad 100 zabitych i rannych.
M 11Z 10R K 2Z 3R
H 3Z 19R D 2Z 8R
G 12Z 6R A 8Z 8R”6
Po 9.00 w dole rzeki dostrzeżono chmurę kurzu. Czyżby znowu
Indianie? Zatrąbiono na zbiórkę, odprowadzono konie i muły
w osłonięte miejsce, pośpiesznie napełniono wodą wszystkie kociołki
i manierki. W napięciu upłynęła godzina.
— To muszą być nasi, Indianie już by tu byli - domyślali się
niektórzy. — Tylko wojsko chodzi tak powoli. Ale co to za oddział?
Na próżno wypatrywano kompanii na siwych koniach. A więc nie
był to Terry, byłby bowiem z nim Custer i jechałby na czele
kolumny. To musiał być gen. Crook! Żołnierze zaczęli wznosić
okrzyki na jego cześć. Trębacze zagrali sygnały. Reno wysłał
Młodego Sokoła i Rozdwojonego Roga na spotkanie nadchodzących,
wkrótce potem pojechali za nimi ppor. Hare i por. Wallace. Mijały
minuty. Wreszcie na wzgórze wjechał Muggins Taylor.
— Nie mogłem dostać się do was wcześniej, bo w nocy ciągle
wpadałem na Indian — rzekł na powitanie. - Mam wiadomość od
generała Terry’ego dla generała Custera. Wasi zwiadowcy, Wrony,
opowiadali wczoraj, że zostaliście pobici i Sjuksowie prawie wszys­
tkich was zabili. Terry nie wierzy, ale na wszelki wypadek idzie
w górę Little Big Horn z pomocą lekarską dla waszych rannych.

6 G r a y , Centennial..., s. 182. Podana przez mjr. Reno statystyka ofiar jest

najwcześniejsza, ale zawiera błędy. Suma podanych przez Reno ofiar wynosi 92, a nie
ponad 100, w rzeczywistości zaś oba bataliony straciły we wszystkich starciach 47
zabitych żołnierzy i oficerów, 6 zwiadowców oraz 55 rannych. Liczbę wojowników
indiańskich Reno i inni oficerowie oceniali na 4 tysiące, czyli zawyżyli ją dwukrotnie.
Zapanowała konsternacja. Zaraz jednak na wzgórze przybył por.
Bradley i zapytał o por. Godfreya.
— Gdzie jest Custer? — zapytał Godfrey po serdecznym powitaniu.
— Nie wiem — odrzekł Bradley. — Chyba został zabity. Niedaleko
stąd leży bardzo wiele ciał, sam naliczyłem 197. Sami biali. Nie
sądzę, że ktoś mógł stamtąd uciec.
Słuchający oniemieli. To było niepojęte, niemożliwe! Godfrey
pośpiesznie zaprowadził Bradleya do mjr. Reno i przedstawił go
innym oficerom.

DOLINA LITTLE BIG HORN, godz. 7.30-11.00

O 7.30 kolumna Terry’ego podjęła marsz. Bradley badał wzgórza,


a większość oddziału szła doliną. Wokół panowała upiorna cisza. Po
przejściu 4 mil żołnierze ujrzeli obozowisko. „Znaleźliśmy się na skraju
ogromnej wsi, która zajmowała dolinę na przestrzeni co najmniej 8 mil
w górę i 2—3 mil w poprzek. Sądząc z wyglądu, została opuszczona
w pośpiechu w nocy. Na miejscach, gdzie stały tipi, oprócz śmieci,
ogryzionych kości i gnijących resztek, pozostawiono stosy niewyprawio-
nych filter, toporki, siekiery, blaszane kubki, wojskowy sprzęt obozowy,
indiańskie i kawaleryjskie siodła, ostrogi, pęta, pocięte niebieskie
mundury. Leżały tam martwe ponies, a sporo rannych koni kawaleryj­
skich chodziło wokół, kulejąc. Dwa namioty stały, wypełnione 16
martwymi Indianami. Większość została niedawno pochowana wokół
wsi, na rusztowaniach. Znaleźliśmy też kilka ciał białych ludzi i kilka
odciętych głów [...] We wsi nie było śladów walki [...] Podniosłem część
kurtki z jeleniej skóry, z oznaczeniem „Porter”, dziurą od kuli pod
prawym ramieniem i śladami spływającej krwi, parę rękawic oznaczo­
nych „Yates 7 kaw.”, bieliznę ppor. Sturgisa i inne rzeczy. Szliśmy
i czuliśmy się coraz gorzej” — pisze dr Paulding 7.
Po pewnym czasie nadjechał Stara Wrona, zwiadowca z płonienia Wron.
- Na wzgórzu za rzeką leży mnóstwo zabitych żołnierzy — rzekł,
podając gen. Terry’emu kartkę, napisaną przez sierż. Servera z 2 pułku
kawalerii. — Znaleźliśmy ich, idąc w ubezpieczeniu 8.
Adiutant Terry’ego, por. Smith, pojechał ze Starym Wroną. Na
pobojowisku był już Bradley i liczył zabitych.
7 H e d r e n , ed., op. cit., s. 137.
8 Server, w: H a m m e r, op. cit., s. 242.
— To straszne — powiedział Smith — ale to nie wszyscy. Gdzie jest
reszta pułku?
Terry, uspokojony, że nie cały 7 pułk został w tym miejscu wybity,
polecił kontynuować marsz. Kolumna przeszła przez obozowisko
i znowu natrafiła na leżące w spalonej trawie trupy ludzi i koni,
zmasakrowane i najeżone strzałami. Gibbon rozkazał opuścić ten
teren, znaleźć w pobliżu odpowiednie miejsce i rozbić obóz.
Nadjechali ppor. Hare i por. Wallace. Kiedy żołnierze przygoto­
wywali obóz nad brzegiem rzeki, gen. Terry ze sztabem wyruszył na
Wzgórze Reno. Zbliżała się 11.00.

WZGÓRZE RENO-DOLINA LITTLE BIG HORN, godz. 11.00-24.00

Na wzgórzu rozlegał się gwar i okrzyki radości. Nie do wszystkich


dotarły jeszcze wieści od Bradleya. Kiedy nadjechał Terry, „został
powitany długimi, radosnymi okrzykami. Poważny wyraz twarzy
generała sprawił, że ludzie zamarli w milczeniu [...] Niemal ani jedno
oko nie pozostało suche. Prawie nic nie mówiono, ale serdeczne uściski
rąk dawały wyraz wdzięczności za ratunek i żalu po zabitych”9. „Kiedy
Terry przemówił, łzy popłynęły mu po policzkach. Myślę, że większość
z nas też miała łzy w oczach” 10. „Vamum załamał się kompletnie
i płakał jak dziecko [...] Wiadomość o losie Custera spadła na nich jak
nieoczekiwany wstrząs, (ale) wkrótce się pozbierali”1„Nikt nie bolał
bardziej niż Wrony. Kiedy usłyszeli opowieść, jeden po drugim
odłączali się od słuchaczy, odchodzili na bok, siadali sami, kiwali się,
płakali i zawodzili straszną żałobną pieśń” 12.
Mjr Reno złożył Terry’emu meldunek i przekazał mu dowództwo.
Do 15.30 Terry zapoznawał się ze stanem oddziału i ocenami
poniesionych strat.
— Nie uwierzyłbym w śmierć Custera — powiedział Benteen.
— Myśleliśmy raczej, że pasie swoje konie gdzieś w dole Big Horn.
Nad Washita też odszedł i zostawił część oddziału.

9 Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 146.


10 W i n d o l p h , op. cit., s. 109. Istnieje wiele świadectw, iż Terry, żołnierze
i oficerowie płakali.
11 Paulding, w: H e d r e n , ed., op. cit., s. 142—143.
12 Bradley, cyt. wg W i 11 s e y, op. cit., s. 220.
— Myślę, że się pan myli - rzekł rozdrażniony Terry. — Niech pan
weźmie kompanię, pójdzie tam i zbada tożsamość zabitych 13.
Z Benteenem i kompanią H pojechali również Weir, DeRudio
i Knipe, który chciał się dowiedzieć, co się stało z jego kompanią C.
Nie byli pewni, że wszyscy Indianie opuścili okolicę, toteż
wyruszyli w gotowości bojowej, włącznie z kompanijnym mułem
z amunicją.
Kompania H skierowała się najpierw w stronę Wzgórza Weira,
potem przez Cedar Coulee i wąwóz Medicine Tail ku rzece,
a następnie przez głęboki wąwóz dotarła do miejsca, w którym
Custer rozpoczął marsz na szczyt swojego wzgórza.
— Boże - jęknął Weir cokolwiek bez sensu — jacy biali... jacy biali!
„Pierwszym zabitym żołnierzem, którego znaleźliśmy, był sierż.
Finley z mojej kompanii - pisze Knipe. - Jego ciało było na­
szpikowane strzałami. Zabici leżeli wokół, wszyscy odarci z odzieży.
Szliśmy dalej i znaleźliśmy sierż. Finckle’a. Finley i Finckle byli
bardzo zmasakrowani. Wydawało się, że żołnierze zostali pozabijani
mniej więcej w pozycji, jaką zajmuje kolumna marszowa [...] Dalej
znalazłem konia sierż. Bobo z mojej kompanii. Najwidoczniej jechał
konno wzdłuż grzbietu blisko wąwozu, bo koń zsunął się po zboczu
do wąwozu i tam skonał. W stosie ludzi leżących wokół kpt. Keogha
rozpoznałem sierż. Edwarda Bobo [...] Gdy dotarłem na koniec
grzbietu, rozpoznałem ciała gen. Custera, Bostona Custera, Cooke’a,
por. Smitha i innych, ale nie widziałem Toma Custera, mojego
własnego kapitana. Nie rozumiałem, jak mogłem go przeoczyć...” 14
Żołnierze nie przyglądali się zabitym bardziej, niż to było konieczne,
i szybko opuścili pobojowisko, przekraczając rzekę najbliższym
brodem. Zobaczyli zbliżających się od strony obozowiska jeźdźców
i Benteen rozkazał przygotować się do szarży. Kawalerzyści wyciągnęli
rewolwery i sformowali linię. „Sierż. Geiger i ja byliśmy z tyłu z mułem
jucznym z amunicją - pisze szer. Adams. — Kiedy Benteen przygotował
się do szarży, podjechałem i dołączyłem do linii. Geiger rozkazał mi
wracać i obrzucał mnie różnymi groźbami, ale powiedziałem mu, że
jeśli mamy szarżować przez Indian, to chcę być z szarżującymi, a nie
z tyłu z nim i z mułem, gdzie nas połkną [...] Była to jednak kompania
2 pułku kawalerii” 15.
13 Roe, w: H a m m e r , o p . cit., s . 249-250.
14 H a m m e r, op. cit., s. 95. Cytat uporządkowany przez autora.
15 Tamże, s. 122.
Benteen, blady i przygnębiony, zameldował się u Terry’ego.
— Znalazłem go, chociaż nie sądziłem, że go znajdę - powiedział.
— Nie będzie już więcej walczył.
Żołnierze z kompanii H niechętnie mówili o tym, co widzieli.
— Wszyscy nie żyją - odpowiadał ciekawym Knipe. - Nie zostali
oskalpowani. Prawie wszyscy mają rozłupane głowy, przez czoło
albo przez oczy.
Przede wszystkim należało zająć się rannymi. Okolicę przytłaczał
odór, przyciągając chmary much, nie należało więc przedłużać
pobytu. Terry obiecał 100 dolarów za dostarczenie na „Far West”
rozkazu, by na statku przygotowano się do przyjęcia rannych.
O zmierzchu Henry Bostwick i ordynans Terry’ego Goodwin pojechali
w dół rzeki.
OBRAZ MDLĄCEJ, UPIORNEJ ZGROZY

UJŚCIE LITTLE BIG HORN, 28 CZERWCA, przed południem

Bostwick i Goodwin na próżno rozglądali się za parowcem,


który powinien być już w tym miejscu od dwóch dni. Przy­
puszczając, że „Far West” wszedł na mieliznę, pojechali w dół
rzeki. Tymczasem niedługo potem pojawił się „Far West”. Na­
wigacja na nie zbadanej dotąd Big Horn okazała się niezwykle
trudna. Tylko dzięki zdolnościom kapitana Marsha, który uciekał
się do nowatorskich technik (na przykład przeciągając statek
przez mielizny za pomocą lin, które mocowano do drzew na
obu brzegach, a następnie nawijano na kabestany), posuwano
się naprzód. Rankiem 27 czerwca statek znalazł się naprzeciw
ujścia rzeki, którą Marsh uznał za Little Big Horn, lecz kpt.
Baker, dowódca kompanii ochrony sztabu, nie zgodził się z nim
i rozkazał płynąć dalej w górę rzeki. Wreszcie natknięto się
na porohy i zacumowano parowiec na noc. Na drugi dzień
kpt. Baker rozkazał kontynuować rejs, lecz wkrótce zgodził się
na powrót. Droga powrotna, choć szybsza, okazała się ryzykowna.
Rwący prąd unosił statek, a wiry obracały go rufą do przodu.
Za którymś obrotem „Far West” uderzył o brzeg, a potem
podwodna kłoda rozpruła jego dziób. Z pracującymi pompami
i cieślami usuwającymi uszkodzenia statek około 8.00 wpłynął
w końcu na spokojne wody Little Big Horn.
James Sipes, fryzjer, podróżował na „Far West” „głównie dla
przyjemności i by zwiedzić kraj”. Około 9.00 wraz z kapitanem
Marshem, stewardem i jednym z marynarzy łowił ryby o milę od
statku, gdy z krzaków na drugim brzegu wyłonił się nagi Indianin na
pony, uzbrojony i prowadzący dwa luzaki, i ruszył ku nim w bród.
„Byliśmy bardzo zaskoczeni i przypuszczam, że okazaliśmy trochę
strachu, bo podniósł w górę ręce czy karabin i wykonał znak pokoju.
Miał karabin - nie wiem, czy to był Springfield, czy Winchester.
Włosy miał ułożone ä la pompadour” - zauważył fryzjer 1.
- Absaroke! Absaroke! - powiedział młody Indianin, uderzając
się w pierś. Widząc, że nie został zrozumiany, zaczął gestykulować.
- Coś jest nie w porządku z tym Indianinem — powiedział kapitan
Marsh, już spokojniejszy. Razem wrócili na statek. Tam również nie
było nikogo, kto rozumiałby język gościa. Ten zaś był coraz bardziej
zdenerwowany. Słuchacze wychwycili słowo „Custer” i domyślili się,
że jest zwiadowcą. Indianin chwytał się za włosy, jęczał i wykonywał
gest skalpowania. Wreszcie chwycił kartkę i ołówek, narysował kółko,
a w nim wiele kropek. Potem nakreślił wokół niego drugie kółko.
- Mnóstwo Sjuksów, mnóstwo Sjuksów - powtarzał, stawiając
w nim kropki.
„Biali ludzie byli tępi” - orzekł Kędzior, był to bowiem on, „ale
wtedy zrozumieli” 2.

WZGÓRZE TŁUSTEJ TRAWY, 28 CZERWCA

Noc nie przyniosła odpoczynku. Zwłaszcza ludzie Gibbona w do­


linie narzekali na roje much i zaduch rozkładu. Co wrażliwsi kładli
się na brzegu rzeki, z twarzą przy wodzie. Terry w nocy pisał raport,
a o 5.00 wysłał 7 pułk na pobojowisko.
Po trzech dniach leżenia w słońcu zwłoki ludzi i zwierząt były
w stanie rozkładu. Powstrzymując torsje i pokonując odrazę, żołnierze
powoli szli tyralierą, starając się znaleźć wszystkie ciała i w miarę
możności rozpoznać je. Było to trudne — wiele zwłok było sys­
tematycznie rozczłonkowanych, a niemal wszystkie miały zmiażdżone
twarze3. „Klatki piersiowe i brzuchy były porozcinane, a wnętrzności
wystawały. Dłoń, stopa, ramię, noga albo więcej niż ta jedna część
ciała, albo wszystkie, były oddzielone i zabrane, bez zastosowania
1 Sipes, w: H a m m e r , op. cit., s . 240—241.
2 Kędzior, tamże, s. 159—160, 164, 169-170. Źródła często podają błędnie datę
przybycia Kędziora na „Far West” jako 27 czerwca. Jest to wynikiem tego, że kpt. Grant
Marsh, chroniąc kpt. Bakera i siebie, pominął 26 czerwca w dzienniku okrętowym, aby
zatrzeć ślady niefortunnego rejsu. Kędzior 27 czerwca dotarł do Pease Bottom, gdzie
został poinformowany przez Le Fore’e, że „Far West” z gen. Terrym popłynął w górę
Big Horn.
3 Wszystkie czaszki, odkryte w wyniku badań archeologicznych, nosiły ślady uderzeń;

najczęściej'z przodu, w twarz, lub z góry, rzadko z tyłu ( S c o t t , op. cit., s . 277-288).
jakiegoś widocznego systemu. W kilku przypadkach brakowało
głów”4. Był to „obraz mdlącej, upiornej grozy” - jak go nazwał
Godfrey, lecz budził niekiedy ponurą fascynację.
„Ludzie Calhouna i Crittendena leżeli w naprawdę dobrej linii,
z oficerami na właściwej pozycji, jakby spokojnie zaplanowali
stawianie oporu” - wspomina Edgerly5. W ciele Crittendena tkwiło
wiele strzał. Jedna z nich rozbiła jego szklane lewe oko. Calhouna
rozpoznano po charakterystycznie plombowanych zębach.
Dalej leżeli zabici z kompanii I. Obok kpt. Keogha spoczywały
ciała st. sierż. Vardena i sierż. Bustarda. Trębacz Patton leżał
w poprzek na zwłokach dowódcy kompanii. Benteen ze zdziwieniem
zauważył, że Indianie pozostawili na szyi Keogha złoty łańcuszek
z katolickim medalikiem Agnus Dei.
„Koło Keogha [...] martwi leżeli gęsto. Rozpoznawaliśmy ludzi ze
wszystkich kompanii — pisze szer. Adams. — Ciała były okaleczone
na wszystkie możliwe sposoby. Jeden zabity miał ładnie odciętą
nogę, chyba ostrym nożem, w stawie biodrowym. Zrobiono to tak
starannie, że wnętrzności nie wyszły”6. Kilku zabitych stało opartych
na łokciach i kolanach, a ich „tylne części ciała” były nadziane
strzałami, co nadawało im podobieństwo do jeżozwierzy.
Niedaleko leżał trębacz Dose ze strzałami w bokach i plecach.
Czyżby Custer wysłał go w ostatnich chwilach z wiadomością do Reno?
Szer. Lynch z kompanii F, który nie pojechał ze swoją kompanią,
ponieważ oddał konia Herendeenowi, rozglądał się za kolegami.
Poznał Tima Donnelly’ego i kpr. Briody’ego — tego ostatniego po
marynarskim tatuażu na ramieniu.
Piechurzy z 7 pułku piechoty wyciągali zabitych z głębokiej
rozpadliny. Szło im to niesporo.
Ostatecznie ciała pozostawiono w rozpadlinie. Sierż. Roy zajrzał
do niej, rozpoznał ludzi z kompanii E, ale zrobiło mu się niedobrze
i pobiegł do rzeki.
„O 50 jardów od końca grzbietu leżało ciało Toma (Bossa)
Tweeda z kompanii L, z którym kiedyś spałem prycza w pryczę,
więc go rozpoznałem — pisze szer. Glenn. — Został rozcięty w kroku
siekierą, a jedną nogę miał założoną na ramię. W oczy miał wbite
strzały. Obok niego leżał ranny koń i jęczał, a my daliśmy mu po
4 White, w: M a r q u i s , Custer..., s . 4 2 .
5 Hammer, op. cit., s. 58.
6 Tamże, s. 122.
głowie zakrwawioną siekierą, która leżała niedaleko, wyraźnie będąc
użyta przez Indian do cięcia rannych” 7.
Tyraliera szła w kierunku szczytu wzgórza. „Instynktownie wie­
dzieliśmy, że znajdziemy tam Custera - pisze Wi.ndolph. - Leżało
tam ze 30 ciał. Nie śpieszyliśmy się” 8.
Wokół szczytu leżało kilkanaście zabitych kasztanów z kompanii
C. Na szczycie byii tylko martwi ludzie. Ppłk Custer siedział na
ziemi z wyciągniętymi, skrzyżowanymi nogami, oparty plecami
o zwłoki trzech żołnierzy, leżące jedne na drugich. Jego prawe ramię
spoczywało na jednym z ciał, a dłoń podpierała głowę. Z odzieży
pozostała na nim dolna część jednego buta. Nie był okaleczony. Po
lewej stronie piersi, niedaleko serca, miał niewielką ranę postrzałową.
Dopiero po bliższych oględzinach odkryto ranę od kuli na lewej
skroni. Na ciele nie było widać śladów spalonego prochu. „Wydawało
się, że zmarł śmiercią naturalną — napisał por. Bradley. — Miał raczej
wygląd człowieka, który zasnął i śnił spokojnie, a nie kogoś, kogo
śmierć spotkała wśród tak straszliwych scen, jakich to pole było
świadkiem. Jego twarz nie była naznaczona piętnem strachu, grozy
ani rozpaczy” 9.
Żołnierze rozejrzeli się dokoła. Najbliżej dowódcy leżało ciało
adiutanta Cooke’a. Sjuksowie zostawili na jego udach swoje znaki
rozpoznawcze, lecz pogardzili łysym skalpem, oskalpowano natomiast
jego wspaniałe bokobrody. Obok leżał ppor. Reily, nadziany strzałami.
Byli tam, pocięci w zwyczajowy sposób, kpt. Yates, por. Smith, sierż.
Vickory, główny trębacz Voss, dr Lord10, Boston... Ciało Autiego Reeda
rozpoznano po białych bawełnianych skarpetkach. Nie udało się
odnaleźć zwłok por. Harringtona, por. Portera i ppor. Sturgisa. Por.
Smith miał na sobie spodnie. W ich kieszeni kpt. Moylan znalazł złotą
dewizkę od zegarka w kształcie konia, przedmiot podziwu por. Gibsona.
Jedno z ciał Jeżących za plecami Custera zwróciło swoim kształtem
uwagę por. Godfreya.
- To chyba Tom Custer... — rzekł, ale obudziły się w nim
wątpliwości.

7 Tamże, s. 136—137.
8 W i n d o 1 p h, op. cit., s. 110.
9 G r a h a m , The Story of the Little Big Horn, New York 1926.

10 Liczne źródła podają, że ciało dr. Lorda zaginęło. Płk Thompson jednak zapewniał,

że je zidentyfikował na wzgórzu ( H a m m e r , op. cit., s. 248). Możliwe, że ciało zaginęło


dopiero podczas pochówku.
Nie było nic dziwnego w tym, że poprzedniego dnia sierż. Knipe
nie mógł poznać swego kapitana. Zabity miał twarz porąbaną
toporkiem i zmiażdżony tył głowy. W plecach i w głowie tkwiły
strzały. Brzuch był rozpruty, a wnętrzności wyciągnięte. Wreszcie
Godfrey dostrzegł wytatuowane na prawym ramieniu litery „T.W.C.”
obok bogini wolności i flagi amerykańskiej i uzyskał pewność".
Zabrano się do grzebania. Nie robiono sobie z tym wielu
ceregieli — zamiast kopać groby, ciała przysypywano ziemią tam,
gdzie leżały. Ponieważ grunt był twardy, a narzędzi brakowało,
często tylko przykrywano je bylicą i przyrzucano piaskiem. Nie
starano się rozpoznawać żołnierzy i zapisywać ich nazwisk. Tylko
w wypadku oficerów wbijano w ziemię kawałek żerdzi z wypisa­
nym nazwiskiem.
Dla Custera wykopano płytki grób. Zajęli się tym szer. O’Neill
i kpr. Hammon z kompanii G. Oni też ułożyli w grobie ciało
dowódcy. Przedtem ppor. Wallace napisał jego nazwisko na kawałku
papieru, zwinął go, włożył do łuski od naboju i położył koło głowy
Custera, a dr Porter odciął z niej kosmyk włosów12. Obecni pozbierali
na pamiątkę leżące w pobliżu mosiężne łuski od nabojów do
Remingtona. Obok Custera ułożono w grobie szczątki Toma. Ciała
przykryto kocami i płótnem namiotowym, przysypano ziemią, a na
koniec na travois przywieziono kilka kamieni i pozostawiono je wraz
z travois na grobie. Płk Thompson z 6 pułku piechoty szkicował te
sceny dla „Harper’s Weekly”.
W okolicy głębokiego wąwozu od strony rzeki żołnierze ujrzeli
konia, który siedział na zadzie. Nie miał siodła ani uzdy, był brudny
i zakrwawiony. Kiedy podeszli, podniósł się z wysiłkiem i stał na
11 Bardziej gruntowne od innych zmasakrowanie ciała kpt. Custera mogło być

swoistym wyrazem uznania jego odwagi i męstwa (por. G r i n n e l l , Pawnee..., New


York 1961, s. 57 i 78). Fakt ten stał się zapewne przyczyną powstania legendy, według
której Custera zabił mściwy Deszcz w Twarz, a następnie wyciął jego serce i pożarł je,
czy też że Indianie tańczyli wokół serca nadzianego na włócznię. Utrwalił tę wersję m.in.
H. W. Longfellow w poemacie Revenge of Rain-In-The-Faee. Wierzyła w nią także
Elizabeth Custer. Jednakże Deszcz w Twarz odniósł w ostatniej fazie bitwy ciężką ranę
w nogę, na skutek której do końca życia chodził o kulach, i nie był zdolny do takich
czynów, nawet gdyby udało mu się rozpoznać Custera.
12 O’Neill, w: H a m m e r , op. cit., s. 110. Kosmyk włosów Custera dr Porter
przekazał Elizabeth Custer, a ona ofiarowała go Katherine Gibson Fougera (Fougera, op.
cit., s. 137). Badania archeologiczne wykazały, że żaden z nielicznych grobów oficerów
nie był głębszy niż 12-14 cali. Jedynie grób Custera miał głębokość 18 cali (Scott, op.
cit., s. 23).
opuchniętych nogach, opuściwszy dużą głowę, z oczami pełnymi
bólu 13.
- Nie przyda się już na nic - powiedział por. McClemand
z 2 pułku kawalerii. — Myślałem, że go sobie wezmę, ale trzeba go
będzie zastrzelić.
Por. Nowlan rozpoznał charakterystyczną bułanożółtą maść, czarną
pręgę na grzbiecie...
- Komańcz! - zawołał. Koń zarżał cicho.
Nowlan obejrzał Komańcza. Koń kpt. Keogha odniósł 3 ciężkie
i 3 lekkie rany, ale wydawało się, że będzie można go uratować.
Żołnierze przynieśli wodę, a szer. Lynch napoił go i obmył rany. Później
konia zaprowadzono do szpitala, gdzie dr PauJding opatrzył go i uraczył
połową butelki koniaku marki Hennessy, aby go postawić na nogi 14.
Po południu oddział zajął się pobojowiskiem w dolinie. Herendeen
przechodził przez rzekę w miejscu, w którym Reno przeprawiał się
w czasie odwrotu. „Pośrodku rzeki leżał martwy koń. Woda była za
płytka, by go unieść. Koń był bardzo rozdęty, a pod nim znaleźliśmy
martwego żołnierza. Nie wiem, czy się utopił, przygnieciony koniem,
czy został zabity wraz z nim”15. Pod lasem Herendeen znalazł ciało
„Samotnego Charleya” Reynoldsa. O 30 stóp od niego leżał Isaiah
Dorman. Brzuch miał rozpruty, a nogi podziurawione kulami. Obok
stały jego dzbanek i kubek do kawy, napełnione krwią — „nie wiem,
w jakim diabelskim celu”.
Por. Gibson i szer. Adams znaleźli nadpalone zwłoki por. Mcln-
tosha. „Gibson chciał, żebym sprowadził muła i zabrał je na Wzgórze
Reno — pisze Adams — ale nie podobała mi się ta robota i powiedzia­
łem mu, że nie wiem, jak miałbym je spakować, więc zdecydował
pochować je tam, gdzie leżały” 16.
Szer. Pigford przeszedł się do lasu, w którym spodziewał się
znaleźć zabitego przez siebie z dużej odległości Indianina. Znalazł
go i stwierdził, że tylko ranił Indianina w udo, a śmierć nastąpiła na
skutek upadku z drzewa.
13 S t a n d s - l n - T i m b e r , op. cit., s. 210-211.
14 B . B r o w n , Comanche; The Sole Survivor of all the Forces in Custer's Last Stand,
the Battle of the Little Big Horn, Kansas City 1935, s. 51-56; także Lynch, w:
H a m m e r , op. cit., s . 139. Komańcz jest nieściśle określany jako jedyna istota, która
przeżyła ostatnią walkę Custera. Rannych koni było na pobojowisku więcej, lecz inne
zostały dobite.
15 Herendeen, w; H a m m e r , op. cit., s. 226.
16 Tamże, s. 122.
Ppor. Edgerly wrócił w okolice Wzgórza Weira, by zobaczyć, co
się stało z Vincentem Charleyem. Podkuwaczowi nie udało się ukryć
przed Indianami. Był martwy, a do gardła miał wtłoczony kij.
Niektórzy wiedzeni ciekawością poszli na miejsce, gdzie Indianie
pozostawili część obozu. Szperając po opuszczonych namiotach,
żołnierze dokonywali różnych odkryć. Znalazła się torba z narzędzia­
mi chirurgicznymi dr. Lorda i siodło Mitcha Boyera. Szer. Foley
podniósł leżący do góry dnem kocioł. Pod spodem leżała, jak
groteskowe jajo wielkanocne, głowa rudego kpr. Ottona Hagemanna
z kompanii G. W innym namiocie trzy powiązane drutem odcięte
głowy wisiały nad paleniskiem. Sierż. Ryan znalazł w wypalonych
ogniskach szczątki czegoś, co wyglądało na ludzkie kości. Być może
w płomienie „skunksów” ciskano nie tylko części mundurów...17
Młody Sokół zajrzał do dużego tipi. Wewnątrz ujrzał leżącego na
skórze bizona martwego Sjuksa w białej koszuli, który na czole miał
wymalowany czerwony znak tajnego stowarzyszenia. Młody Sokół
poznał go — był to Chat-ka, niegdyś zwiadowca w Forcie Lincoln.
Z boku na kocu spoczywał szereg ciał Dakotów, a u ich stóp leżał
bęben, pocięty i porąbany.
Żołnierze szukali ciał Indian i zabierali ich broń, części ubioru
i ozdoby. „Rozciąłem futro bizona, w które owinięte było jedno
z ciał, żeby zobaczyć, co zostało pochowane z tym Indianinem,
i znalazłem kawał rzemienia, o długości około dwóch stóp, pełen
skalpów białych ludzi. Niektóre z nich były to skalpy kobiet, długie
na kilka stóp. Zostawiłem te skalpy przy Indianinie”18 — pisze sierż.
Knipe, Thompson znalazł kilka kamiennych młotków ze śladami
krwi i przylepionymi włosami. Szer. White i por. Doane z 2 pułku
kawalerii pozbierali kilka par mokasynów. Dr Paulding zauważył
wyszywane paciorkami mokasyny na nogach martwego Indianina.
„Pociągnął, ale siedziały ciasno, bo ciało nabrzmiało, a kiedy
chwycił za nogę, skóra ześliznęła się. Mimo że był doktorem, odór
i ogólnie obrzydliwa sytuacja zmusiły go, by przestał”19. White

17 Ryan, w: G r a h a m , op. cit., s. 245. Indianie zaprzeczali, jakoby torturowali

jeńców lub palili ich na stosie. Możliwe jednak, że palono przyniesione do obozu
poodcinane części zwłok (por. G r i n n e l l , Pawnee..., s. 118). Jeszcze w latach
późniejszych Siedzący Byk używał w celach magicznych popiołu ze spalonych palców
żołnierzy zabitych nad Little Big Horn op. cit., s. 49.
18 H a m m e r , op. cit., s . 9 6
19 White, w: M a r q u i s..„ s. 37.
znalazł trofea z wojennych wypraw: worek pełen listów i innych
papierów, w tym księgę kasową jakiegoś kupca, pełną indiańskich
rysunków. Znaleziono też prawie kompletne wyposażenie kuźni:
młotki, miechy, szlifierkę i inne narzędzia. Ludzie Gibbona zajęli się
porządkowaniem terenu. Porzucone przez Indian rzeczy zbierano
w stosy i palono.
Bostwick i Goodwin ciągle nie wracali, ale Terry nie uważał za
celowe pozostawanie dłużej na pobojowisku. Wysłał Mugginsa
Taylora z raportem do Fortu Ellis (obiecując mu za to 50 dolarów),
a o 18.30 oddział ruszył w dół rzeki, z nadzieją, że „Far West”
będzie na miejscu. Żołnierze sporządzili z drągów od tipi nosze dla
rannych, ale tak utrudniały one marsz, że kiedy o północy Terry
zatrzymał oddział, oddalono się od pobojowiska zaledwie o 4 mile.
Następnego dnia żołnierze zabrali się do robienia według po­
mysłu por. Doane’a „noszy dla mułów z drewnianych ram i rze­
mienia, wyciętego z rannych koni, które znaleźliśmy w obozie
i w lesie i które zabiliśmy i obdarliśmy ze skóry — pisze dr
Paulding. — Rzemieniem owijało się ramę, tworząc rodzaj łóżka,
na którym kładło się koce i płótno namiotowe. Wystające końce
wiązaliśmy do jucznych siodeł mułów”20. Wykonano 19 takich
noszy i 10 travois. Muły zostały przeszkolone, aby szły w tym
osobliwym zaprzęgu równym krokiem, a noszami zajmowało
się czterech ludzi — dwaj prowadzili muły, a dwaj szli po obu
stronach, trzymając drążki, by nosze nie wpadały w wibracje.
Travois były o tyle dogodniejsze, że wymagały obsługi tylko
przez jednego żołnierza.
Płk Gibbon wykorzystał postój, by zwiedzić pobojowisko na
Wzgórzu Tłustej Trawy. Przy okazji znalazł przeoczone przez
grabarzy zwłoki żołnierza, a także zwłoki cywila, oskalpowane
i z odciętym uchem. Mimo daleko posuniętego rozkładu zbadano
bieliznę i pończochy, lecz nie znaleziono na nich nazwiska. Wreszcie
ktoś rozpoznał po oryginalnych butach ciało Marka Kellogga 21.
Adiutant kpt. Smith ze sztabu Terry’ego określił oficjalnie liczbę
zabitych, pochowanych na pobojowisku, na 261 oficerów, żołnierzy
i cywilów. Jednakże, o ile łatwo było stwierdzić, ilu ludzi zginęło na
wzgórzu Reno, to trudniej było ustalić liczbę poległych w dolinie,
20 H e d r e n , op. cit., s. 143.
21 Legenda głosi, że Indianie nie rozebrali ani nie pocięli reportera, czując przed nim
respekt jako człowiekiem, który dzięki magii sprawiał, że papier mówił.
a co do batalionu Custera, bylo to wręcz niemożliwe. Źródła podają
liczby od 206 do 212 pochowanych na polu walki Custera 22.
O 17.30 kolumna ruszyła w drogę. Wieczorem napotkano Bost-
wieka i Goodwina, od których dowiedziano się, że „Far West” już
czeka — kiedy gońcy wreszcie znaleźli parowiec, usłyszeli, że o 5.00
Muggins Taylor pojawił się na brzegu Big Horn, uzupełnił o szcze­
góły wieść przekazaną przez Kędziora, zmienił konia i pojechał
dalej, a kapitan Marsh zaczął przygotowania do przyjęcia rannych.
Maszerowano więc dalej mimo zapadnięcia zmroku. Nosze na
mułach zdały egzamin, ale nie obyło się bez incydentu — z jakiegoś
powodu jeden z mułów uklęknął, a Mike Madden spadł prosto
w kolczaste krzaki. „Język, jakiego użył, nie pozostawiał wątpliwo­
ści, że w rannym tliło się jeszcze życie”23. W ciemnościach
i padającym deszczu gubiono kilkakrotnie drogę, ale ostatecznie 30
czerwca około 2.00 znaleziono statek i przy świetle ognisk rozpo­
częto układanie 43 rannych ludzi i jednego konia na wymosz-

22 Uzupełniając źródła osobowe o wyniki badań dokumentów (rejestrów kompanii, list

transferów etc.) przyjęto liczbę 263 zabitych, z tego 210 na polu walki Custera (13
oficerów, 193 żołnierzy, 1 zwiadowca, 3 cywilów), a 53 na polu walki Reno i Benteena
(3 oficerów, 44 żołnierzy, 4 zwiadowców, 2 cywilów). Por. G r a y , Custer’s...,
s. 405—412. Nie można jednak mieć pewności, że liczba 210 jest zgodna ze stanem
faktycznym. Nie dają się ustalić rzeczywiste stany osobowe kompanii, wchodzących
w skład batalionu Custera, ponieważ większość prowadzonych przez szefów kompanii
list zaginęła. Nie jest pewne, że żołnierze przysypani ziemią na dnie głębokiej rozpadliny
zostali dokładnie policzeni. Nie zostało definitywnie wyjaśnione, czy znalezione nad
Rosebud szczątki były ciałem szer. Nathana Shorta (notabene nie został stwierdzony
również los zaginionych 2 żołnierzy batalionu Reno, 2 żołnierzy, którzy wg niektórych
źródeł pozostali w lesie po opuszczeniu go przez grupę Herendeena, i zaginionego
sierżanta z półbatalionu Yatesa). Utrudnia badania fakt, że wielu żołnierzy zaciągało się
do wojska pod różnymi przybranymi nazwiskami. Tego, że nie wszystkie ciała zostały
policzone, dowodzą szkielety, znajdowane na pobojowisku w latach późniejszych.
W 1926 r. znaleziono szkielet przy budowie autostrady o milę od pola walki Reno
w dolinie. W 1928 r. w wąwozie Medicine Tail, o 2 mile od pola bitwy, odkryto szkielet
żołnierza z metalowym grotem strzały tkwiącym w kręgu szyjnym, wokół którego leżało
19 łusek i jeden nabój. Niedaleko znaleziono but, zawierający kości nogi, z inicjałami
J. D. (szer. John Darris z kompanii E lub szer. John Duggan z kompanii L). W 1984 r.
podczas badań archeologicznych, oprócz 411 kości, należących do 34 żołnierzy, odkryto
kompletny szkielet, przeoczony podczas pogrzebów. Żołnierz ten odniósł dwie rany
postrzałowe w klatkę piersiową, następnie prawdopodobnie został dobity uderzeniami
ciężkim narzędziem w głowę i rozkawałkowany siekierą ( S c o t t , op. cit., s. 280). Trzeba
tu dodać, że trudności w ustaleniu liczby zabitych nie są niczym niezwykłym i występują
niemal zawsze.
23 McDougall, w : H a m m e r, op. cit., s. 73.
czonym sianem pokładzie. Załadował się także gen. Terry ze
sztabem i Gatlingami.
— Ma pan na pokładzie najcenniejszy ładunek, jaki kiedykolwiek
wiózł statek — zwrócił się Terry do kpt. Marsha. — Każdy cierpiący
tu od ran żołnierz jest ofiarą błędu 24; smutnego i strasznego błędu.
Marsh po uświadomieniu sobie, jakie zadanie go czeka („ostrożność
i szybkość — czy to było możliwe?”), dostał ataku histerii i oznajmił
pierwszemu oficerowi i sternikowi, że rezygnuje z dowodzenia. Gdy
doszedł do siebie, o 13.40 rzucono cumy i „Far West” ruszył pełną
parą w dół rzeki. Rejs minął bez przeszkód i wieczorem statek był
w Pease Bottom.
Gibbon wyruszył w drogę powrotną wieczorem tego samego dnia
i 2 lipca po południu znalazł się naprzeciwko bazy. Ranni z „Far
West” zostali przeniesieni na ląd, a parowiec posłużył za prom dla
kolumny Gibbona. 3 lipca 41 rannych (kpr. King z kompanii A zmarł
z ran 1 lipca, a Biały Łabędź pozostał pod opieką współplemieńców)
ponownie zaokrętowano pod opieką dr. Portera. Statek zabrał również
listy do rodzin i adiutanta Terry’ego z nowym raportem, który
generał napisał poprzedniego dnia. Kapitan Marsh rozkazał „całą
naprzód” i „Far West” zaczął pruć rwące wody Yellowstone, mijając
ujścia Rosebud i Tongue. Utrzymywano wysokie ciśnienie pary,
podnosząc temperaturę palenisk przez dorzucanie do ognia bekonu,
którego duże zapasy były na statku. Marsh jednak nie zdecydował
się na zawiązanie zaworów bezpieczeństwa, jak to praktykowano na
wyścigach parowców na Missisipi. Przez kilka najciemniejszych
nocnych godzin statek cumował przy brzegu, ale już następnego
ranka był w bazie u ujścia Powder.
Był 4 lipca, stulecie Deklaracji Niepodległości. Przybycie statku
zmieniło nastrój - zamiast uroczystości odbył się pogrzeb szer.
George’a z kompanii H, który zmarł z ran. Uzupełniono zapas
drewna, zabrano pozostawione w bazie rzeczy poległych25 i wy­
ruszono. Na pewnym węższym odcinku rzeki grupa Indian, ga­
lopując brzegiem, ostrzeliwała peyta watah, póki ryk syreny
nie spłoszył ich ponies. Rankiem 5 lipca statek pozostawił za
rufą Fort Buford i wkrótce wpłynął na szerokie wody Missouri.

24 Nie wiadomo, czyj Wąd miał na myśli gen. Terry. Interesujące jest, że użył słowa
„blunder”, tego samego, jakim angielskie dowództwo skwitowało masakrę lekkiej
brygady w szarży pod Bałakławą.
25 Rzeczy żołnierzy, po które nikt się nic zgłosił, sprzedano za około 5500 dolarów.
Mijając Fort Berthold wysadzono na brzeg Gęś, którym zaopiekowali
się mieszkający tam Arikarowie26, i wreszcie o 23.00 „Far West”,
udrapowany żałobnym kirem, mając na pokładzie jeszcze jednego
zmarłego z ran (szer. Bennetta z kompanii C), zacumował w Bis­
marck. W podróży tej kapitan Marsh pobił wszystkie dotychczasowe
rekordy: trasę liczącą 709 mil przebył w 59 godzin, wliczając w to
postoje, co daje średnią prędkość 12 mil na godzinę 27.
Następnego ranka, 6 lipca, 37 rannych i jeden zmarły żołnierz
oraz jeden ranny koń przybyli do szpitala w Forcie Lincoln.
„Był to bardzo posępny dzień w forcie. Są tu 24 kobiety, które
ta klęska uczyniła wdowami” — zapisał w dzienniku szpitala
jego komendant 28.

MONTANA

2 lipca zdrożony Muggins Taylor przybył do osady Stillwater29.


Ponieważ nie było tam hotelu, zatrzymał się w sklepie, należącym
do panów Nortona i Countrymana, którym nie tylko opowiedział
o wydarzeniach sprzed kilku dni, ale i dał do przeczytania raport
Gibbona. Norton był korespondentem wychodzącej w Helenie gazety
„Herald”, toteż zaraz zorientował się, jaki skarb wpadł mu w ręce.
Na drugi dzień Taylor i Countryman pojechali do Fortu Ellis. Po
południu Taylor zameldował się u kpt. Benhama i wręczył mu raport.
Nie wiadomo, dlaczego Benham zwlekał do następnego dnia z prze­
kazaniem go telegraficznie dalej. Tymczasem Taylor odwiedził
redakcję „Timesa” w Bozeman i już o 19.00 na ulicach ukazał się
dodatek nadzwyczajny, pierwsza publikacja o bitwie nad Little Big
Horn30. Była to sucha relacja, kończąca się komentarzem: „Sytuacja
teraz wygląda poważnie”.
4 lipca o świcie Countryman wyjechał do Heleny i był tam
po południu. Odszukał w tłumfe świętujących wydawcę „Heralda”
i doręczył mu korespondencję Nortona i egzemplarz dodatku

26 Szer. Thompson zauważył moment wyokrętowania Gęsi. O jego stanie psychicznym


świadczy, że wziął Arikarę za szpiega Sjuksów (op. cit.. s. 290—292).
27 G r a y , Centennial..., s. 283.

28 Tamże.

29 Obecnie Columbus.

30 H e d r e n , op. cit., s. 181.


nadzwyczajnego „Timesa”. O 18.30 zaczęto sprzedaż wydania
specjalnego.
- Straszliwa walka! - wykrzykiwali tytuły gazeciarze. - Custer
i 315 ludzi zabitych! 7 pułk pocięty na kawałki!
Opuszczono flagi do połowy masztów. Wieść rozchodziła się
lotem błyskawicy. Wieczorem dodatki nadzwyczajne ukazały się
w „Miner” w Butte i „New Northwest” w Deer Lodge („Madisonian”
w Virginia City nie chciał zakłócać święta i wstrzymał się z drukiem).
Tego samego dnia redakcja „Heralda” przekazała wiadomość do
sieci Associated Press (stąd otrzymali pierwsze informacje Sherman
i Sheridan, którzy przebywali na Wystawie Stulecia, ale im nie
uwierzyli). 6 lipca pierwsze notatki ukazały się w Salt Lake City
i San Diego, a „Tribune” w Bismarck wydrukowała pierwszy
obszerny artykuł. Za nim poszły „Rocky Mountain Husbandman”
w Diamond City, „Avant Courier” w Bozeman i „Record” w Fort
Benton. Nowiny wędrowały coraz dalej na zachód, aż jako ostatni
wydrukował je 12 lipca „Missoulian”.
Los Custera szybko stracił na zachodzie znamiona sensacji. Było to
bez wątpienia dramatyczne wydarzenie, ale czegoś takiego mieszkańcy
Montany od dawna się spodziewali. Toteż po kilku dniach komentarzy,
w zależności od politycznych sympatii gazet bardziej krytykujących
utrzymywanie wojsk okupacyjnych w południowych stanach kosztem
bezpieczeństwa zachodu (demokraci) lub ogólnie politykę pokojową
administracji (republikanie), „Miner” znowu zajął się problemami
górnictwa, „Husbandman” - rolnictwa, „Record” — handlu, a wojna
wróciła na kolumny poświęcone Indianom.
Początkowo wśród mieszkańców terytorium utrzymywał się niepokój,
którego wyrazem był list pewnego ranczera, wydrukowany przez
„Herald”. Obawiał się on, że Indianie zlikwidują niewielką grupę
Gibbona, co zachęci pokojowo usposobionych Indian do przyłączenia
się do wrogów białych, wspólnie rozbiją większe siły Crooka, „a wtedy
żegnaj, John! i wszyscy inni, bo oczyszczą kraj aż po rzekę Colum­
bia”31. Gubernator Potts 5 lipca ponowił propozycję utworzenia
1000-osobowej milicji terytorialnej. Wyraził wprawdzie zgodę na
formowanie lokalnej milicji dla obrony kopalń i rancz — miała to być
jednak sprawa władz terytorium. Te zaś dysponowały w Helenie
arsenałem 60 gładkolufowych, ładowanych od przodu karabinów.

31 Tamże, s. 184.
W Virginia City było ich 1200 i 12-funtowa górska haubica, ale ze
spróchniałą lawetą. Pewna liczba odtylcowych Springfieldów po­
winna była znajdować się u farmerów, którym kiedyś zostały przez
władze przydzielone, lecz większość beztrosko wymieniła je z In­
dianami na konie. Gubernator Potts zamówił w Departamencie
Wojny 2000 nowych karabinów i polecił naprawić haubicę, a tym­
czasem uspokajał mieszkańców, że pomiędzy nimi a Sjuksami jest
przegroda w postaci Wron, obozujących nad Yellowstone. 15 lipca
jednak Wrony oznajmili, że kończy im się amunicja i jeśli nie
zostaną w nią zaopatrzeni, odejdą i zostawią Sjuksom otwartą
drogę. Zbyt wiele razy zwracali uwagę, że władze chętnie zaopat­
rują w broń i amunicję nieprzyjaznych Indian, a ignorują tych,
którzy nie sprawiają kłopotów. Tego samego dnia wokół Bozeman
dostrzeżono w górach ognie, które wzięto za sygnały Indian. Potts
pośpiesznie wybłagał od kpt. Benhama amunicję dla Wron, a okoli­
czni farmerzy uchwalili subskrypcję na opłacenie oddziału zwiado­
wców i sporządzili listę ochotników na wypadek formowania
milicji. Podniecenie trwało około tygodnia, a potem sytuacja
wróciła do normy.
Kilka ważnych spraw udało się załatwić. W końcu lipca nadszedł
transport 500 karabinów od Departamentu Wojny. Gubernator
osobiście pokwitował odbiór i zamknął je w arsenale, aby uniknąć
nowej zamiany na konie. Naprawiono haubicę (niejaki Deimling
otrzymał za to 58,75 dolarów z publicznej kasy) oraz uchwalono
regulamin korzystania z broni przez milicję, który był namiastką
ustawy o obronie terytorialnej i uniezależniał Montanę od Depar­
tamentu Wojny. Ponadto komisarz do spraw Indian J. Q. Smith uległ
i zakazał handlu bronią i amunicją (z łuską metalową) z Indianami.
Wprawdzie godziło to w interesy kupców („Record” stanął w ich
obronie, wskazując na udział farmerów w zaopatrywaniu Indian), ale
większość przyjęła tę decyzję z ulgą, jak również decyzję o budowie
dwóch fortów nad Yellowstone (każdego z załogą 6 kompanii
kawalerii i 5 kompanii piechoty), czego domagał się nie tylko
Sheridan, lecz i delegat Maginnis.
Lipiec dobiegł końca bez większych wydarzeń. Ludzie znów
skupili uwagę na codziennych zajęciach, mając nadzieję, że na
wschodzie wzrosło zainteresowanie Montaną. „Madisonian” re­
klamował nową atrakcję turystyczną — „eleganckie letnisko - zdrowy
klimat, widoki gór, urocze miejsca na pikniki w górskich dolinkach
dopływów słynnej Little Big Horn. Woda o właściwościach zdrowot­
nych, bardzo zalecana przez ostatnich gości, majora Reno i jego
przyjaciół”32. „Rocky Mountain Husbandman” zaś wyrażał nadzieję,
że wojna terytorium nie ominie — byłaby ona korzystna dla rolnictwa,
oznaczając dostawy dla wojska, a więc wzrost cen, rozwój upraw
i hodowli. Na razie jednak na to się nie zanosiło.

LITTLE BIG HORN-POWDER, 27 CZERWCA - POCZĄTEK SIERPNIA

Wielkiego zgromadzenia Indian nie dało się dłużej utrzymywać


— nie było to ani celowe, ani możliwe, ponieważ zaczynało brakować
jedzenia i trawy. Zaraz po bitwie niektóre obozy wywędrowały,
najczęściej na wschód. Część Indian ruszyła ku wygodom rezerwatów,
kończąc letnie koczowanie. Pierwsi zaczęli pojawiać się tam w po­
łowie lipca. Większa część wielkiego obozu poszła na południe,
w górę Little Big Horn. Na postoju w nocy 27 czerwca urządzono
właściwe uroczystości ku czci zwycięstwa. Następnego dnia kolejne
duże obozy letnich koczowników odeszły na wschód, a główny obóz
ulokował się u podnóża gór Big Horn. Pozostawał tam przez dwa
tygodnie, niepokojony tylko przez zamieszkujący góry odłam Szoszo-
nów — plemię Owcojadów. 9 lipca Indianie wyruszyli ku źródłom
Rosebud (decyzję tę ułatwiło pojawienie się w okolicy mila hańska,
których Indianie wprawdzie przepędzili, ale stracili przy tym dwóch
wojowników Szejenów—Białą Antylopę i Wysokiego Niedźwiedzia)33.
Część pozostała w okolicy dłużej, by poszukać łupów w napadach na
akicita, lecz większość nie była zainteresowana wojną. Wódz Sjuksów-
-Czamych Stóp Zabija Orła wrócił do rezerwatu (zameldował się
w agencji Standing Rock 21 lipca). Pozostali kontynuowali marsz na
wschód, paląc po drodze za sobą prerię, co ich zdaniem miało pobudzić
wzrost traw w następnym sezonie. Zatrzymali się dopiero w połowie
lipca, kiedy napotkali duże stado bizonów u ujścia Tongue. Polowanie,
uczty i robienie zapasów trwało dwa tygodnie, po czym główny obóz
poszedł dalej, a Szejenowie odłączyli się i polowali na bizony nad
Powder. W pierwszych dniach sierpnia wielki obóz przestał istnieć.
Szejenowie odeszli w górę Powder. Część Sjuksów z Szalonym Koniem
poszła swoim utartym szlakiem do Little Missouri, a następnie w górę
32 Tamże, s. 189—190.
33 Była to potyczka z oddziałem zwiadowczym por. Sibleya 7 lipca.
rzeki, ku Czarnym Górom. Hunkpapowie, Sans Arc i Minneconjou
wyruszyli w okolice Missouri wypasać konie na dobrej trawie
i handlować z Arikarami. Siedzący Byk ze stu tipi jak zwykle
rozłożył się nad dolną Yellowstone. Liczne małe obozy, jak Min­
neconjou Amerykańskiego Konia Starszego, poszły do swych rezer­
watów. Preria płonęła jeszcze przez dwa tygodnie, dopóki nie ugasiły
jej ulewne deszcze, które zaczęły się 11 sierpnia.

GOOSE CREEK t OKOLICE

Kolumna Crooka od bitwy nad Rosebud wałkoniła się w obozie nad


Goose Creek. Nudę zwalczano polowaniem i łowieniem ryb (Bourke
ocenił liczbę złowionych pstrągów na 15 tysięcy), meczami base­
ballowymi, wyścigami pieszymi... „Pakowacze urządzili wyścigi
mułów, które skupiły całe zainteresowanie [...] Do końca czerwca nie
było żadnych wiadomości o gen. Terrym, co spowodowało liczne
komentarze, nie pozbawione niepokoju”. 28 czerwca kpt. Mills
z górskiego szczytu dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się z doliny
Little Big Horn. 1 lipca Frank Grouard i „Duży Nietoperz” Pourier,
jedyni zwiadowcy Crooka, wyprawili się do źródeł Little Big Hom, ale
wpadli na Sjuksów i szybko zawrócili. Crook z grupą oficerów był na
polowaniu („aby zaopatrzyć oddział w mięso” — pisze niewinnie
Bourke) i wrócił dopiero 4 lipca. Wysłał na rozpoznanie zwiadowców
z 25 ludźmi pod dowództwem por. Sibleya z 2 pułku kawalerii (dołączył
do nich Finerty), po czym znów udał się na łowy.
7 lipca u źródeł Little Big Horn Sibley natrafił na Indian, został
dostrzeżony i salwował się ucieczką ku górom Big Horn. Wkrótce
Indianie zmusili go do zatrzymania się i obrony u podnóża gór. Strata
dwóch wojowników nie zachwiała atakującymi. Ich liczba i siła
ognia wciąż rosła. Koń Finerty’ego został ranny i zrzucił go.
— Teraz będziesz miał o czym pisać do tej twojej gazety
— zauważył Pourier.
— Idż do diabła, Nietoperzu — warknął Finerty — ostatni raz
poszedłem z wami na zwiady 34.
Wyglądało na to, że tak będzie w istocie. Szejenowie i Sjuksowie
podchodzili już tak blisko, że poznali Grouarda.
34 J. F. F i n e r t y War-Path and Bivouac or the Conquest of the Sioux, Chicago 1890,

s. 171-179.
- Łapacz! — wołali. - Myślałeś, że oprócz was nikogo w tym
kraju nie ma?
Czas mijał i było jasne, że odgłos wystrzałów będzie ściągał
coraz więcej Indian, a na pomoc nie można było liczyć. Grouard
doradził żołnierzom, by zachowali ostatnią kulę dla siebie. Kilku
rozpłakało się. Grouard zauważył z podziwem, że Finerty dalej
spokojnie zrywał krokusy i niezapominajki i wkładał je między
kartki notatnika 35.
Żołnierze uniknęli zguby dzięki fortelowi Grouarda. Zostawili
konie jako przynętę dla Indian i wymknęli się zabierając tylko broń
i amunicję. Szli 50 mil, przekraczając góry i lodowate potoki, w nocy
dręczeni zimnym wiatrem i gradem, w dzień kryjąc się przed
Indianami, aż głodni i wyczerpani, w podartych mundurach i butach,
z krwawiącymi stopami, 9 lipca znaleźli się znowu nad Goose Creek.
„Wyglądali bardziej na nieboszczyków niż na żołnierzy [...] Dwaj
kompletnie oszaleli i nie chcieli uwierzyć, że namioty, które widzą,
należą do oddziału; myśleli, że są to tipi Sjuksów i Szejenów,
i chowali się wśród skał, dopóki ich nie schwytano i nie do­
prowadzono” 36.
Również Finerty dostał ataku histerii.
— Straciłem siodło i uzdę. Straciłem fajkę i koc! Straciłem konia!
— wykrzykiwał coraz głośniej, aż wydał przeraźliwy wrzask. — Ale
najgorsze, że straciłem szczoteczkę do zębów! 37
W nocy Indianie ostrzelali obóz i uprowadzili 3 konie i muła.
Powtórzyli wizytę następnej nocy, zadając kłam rozpowszechnionym
poglądom na indiańskie obyczaje wojenne. W dodatku podpalili
prerię, przy czym omal nie spłonęły namioty, i pozbawili wojskowe
konie pastwisk w promieniu stu mil. „Przez następne dwa tygodnie
co noc przypominali o sobie w jakiś sposób, uprowadzając zwierzęta,
podpalając trawę, nękając pikiety... [...] Oprócz zniszczenia pastwisk
Sjuksowie poddali nas udręce wdychania drobnych cząsteczek sadzy,
która unosiła się w powietrzu i zaciemniała niebo” 38.
Wkrótce żołnierze przyzwyczaili się do nocnych ataków. Pewnego
razu, gdy ostrzał trwał już ponad godzinę, zabłąkana kula uderzyła

35 D e B a r t h e. Life and Adventures of Frank Grouard, s. 140-141.


36 B o u r k e, op. cii., s. 322. Finerty wyjaśnia, że dwaj żołnierze nie oszaleli, lecz bali
się wejść do głębokiego po pachy Big Goose Creek, gdyż nie umieli pływać.
37 K. n i g h t, op. cit., s. 239.
38 B o u r k e , op. cit., s. 334.
w ziemię tuż obok śpiącego spokojnie Irlandczyka, który, wzbudzając
ogólną wesołość, zerwał się z krzykiem:
— Hej, chłopaki! Obudźcie się! Indianie idą!
10 lipca Louis Richaud i Ben Arnold z Fortu Fetterman, przynieśli
informacje od Sheridana o klęsce Custera. Trzy kompanie kawalerii
wyruszyły, by sprowadzić Crooka z polowania. Udało się to bez
strat, a ku jeszcze większej uldze na drugi dzień powrócił Washakie
na czele 213 Szoszonów i 2 Utesów. 12 lipca trzej żołnierze
z 7 pułku piechoty, „brudni, obdarci, odziani w strzępy mundurów”,
przywieźli Crookowi wieść o Custerze od Terry’ego. Terry propono­
wał „połączenie lub przynajmniej ścisłą współpracę” obu kolumn,
dodając: „W mojej ignorancji co do naszej obecnej sytuacji i co do
pozycji Indian nie jestem w stanie zaproponować żadnego planu, ale
jeśli pan opracuje takowy i przekaże mi go, zastosuję się do niego.
Gdyby nasze siły się połączyły, pomimo mego starszeństwa będę
gotów współpracować z panem jak najserdeczniej, pozostawiając
panu całkowicie wolną rękę” 39.
Terry potraktował Crooka tak, jak Custera, ale Crook nie był
Custerem. Chociaż 13 lipca dołączyło do niego 7 kompanii piechoty
i karawana wozów z zaopatrzeniem, nie podjął żadnych działań.
Nawet rozpoznanie ograniczało się do tego, że Washakie każdego
ranka wspinał się na górę z lornetką, a potem opowiadał, co mu się
zdawało, że widział.
Richaud i Arnold dostarczyli Crookowi także rozkaz gen. Sherida­
na, aby „uderzył Indian jeszcze raz i uderzył ich mocno”. Sheridan
zawiadamiał go także, iż zostanie wzmocniony przez 5 pułk kawalerii
płk. Wesleya Merritta.
„Z moich informacji wynika, że Sjuksowie mają trzech wo­
jowników na jednego mojego żołnierza” - napisał w odpowiedzi
Crook. — Choć nie wątpię, że byłbym zdolny ich pobić, to
zwycięstwo byłoby pozbawione rezultatów. Myślę, że odłożę
atak, dopóki nie będę miał tutaj 5 pułku kawalerii, a wtedy
zakończę kampanię jednym miażdżącym ciosem”40. Crook liczył,
że „wrogowie, którzy obozują nad Little Big Horn, pozostaną
tam, dopóki nie nadejdą dla mnie posiłki”. Skąd czerpał tę
wiarę w uprzejmość nieprzyjaciela, nie wiadomo. Faktycznie
w tym czasie Indianie byli już w dolinie Tongue, a Crooka
39 G r a y , Centennial..., s. 202.
40 Tamże, s. 200-201.
nękała nocami tylko ich tylna straż. Informacje o przewadze
nieprzyjaciela mogły pochodzić tylko od Washakiego. Crook
zlekceważył zaś relacje trzech gońców Terry’ego, którzy nie
spotkali po drodze ani jednego Indianina, lecz znaleźli wiele
szlaków, rozchodzących się ku rzekom Tongue i Powder. Odejście
Indian w tamte strony potwierdzały ponadto chmury dymu z płonącej
prerii na północnym wschodzie. Crook sam je widział, a jednak,
gdy 16 lipca zdecydował się odpowiedzieć Terry’emu, pisał:
„Ponieważ wrogowie otrzymali posiłki, postanowiłem wstrzymać
wszelkie ruchy do czasu przybycia 5 pułku kawalerii [...] Nie­
przyjacielska wieś znajduje się w miejscu, gdzie Little Big Horn
wypływa z gór”. Dodawał przy tym, że zgadza się na współpracę
i „jak najszczerzej będzie służył pod [Terrym]”41. 19 lipca
do obozu przybyli czterej Wrony. Przywieźli duplikat listu od
Terry’ego i zapewnili, że w dolinach Big Horn i Little Big
Horn nie spotkali Sjuksów. 23 lipca Crook napisał drugi list
do Terry’ego. Bez żadnych podstaw zawiadamiał, że Indianie
są w górach Big Horn, i prosił, by Terry poinformował go o swych
planach. „Nieustannie obawiam się, że zostanę zaatakowany i
wykurzony ogniem, ponieważ trawa jest sucha jak hubka.
Być może będę zmuszony do agresywnych działań w
samoobronie z moimi obecnymi siłami, które nie przekraczają 1200
ludzi” — zakończył. Sporządził też raport dla Sheridana.
„Jestem niezmiernie zakłopotany spóźnianiem się kolumny Merritta —
pisał. — Nad rzekami Powder, Tongue i Rosebud cały kraj płonie
i jest spowity dymem. Nieustannie obawiam się ataku; podczas
ostatniego [9 lipca] podpalili trawę, lecz ponieważ większość
jej była jeszcze zielona, ugasiliśmy ją bez trudu. Gdyby jednak
podpalili ją teraz, nie wiem, jak moglibyśmy się tu utrzymać.
Nie wiem, co zrobić [...] Sjuksowie są w górach Big Horn,
skąd mogą widzieć aż po Yellowstone, i zauważą nadchodzącego
Terry’ego [...] Gdyby się rozproszyli, mieliby nad nami wielką
przewagę, ponieważ my również musielibyśmy się rozdzielić,
a ich znajomość terenu i szybkość poruszania się umożliwiałyby
im koncentrowanie się i niszczenie naszych słabych oddziałów”42.
Jak widać, szok Rosebud siedział w kościach „pogromcy Apaczów”
głęboko. 25 lipca po raz pierwszy wysłał Szoszonów na zwiad. O 5 mil
41 Tamże, s. 204.
42 Tamże, s. 205.
od obozu, w dolinie Tongue, zwiadowcy napotkali kilku Sjuksów,
którzy obrzucili ich obelgami. Szoszoni spiesznie wrócili, a zaalar­
mowany obóz przygotował się do obrony. Wróg jednak nie nadszedł,
natomiast 28 lipca goniec od Sheridana przywiózł list, w którym
dowódca dywizji zapewniał Crooka, że Merritt dołączy około 1 sierpnia,
i zachęcał go do podjęcia działań zaczepnych zaraz potem.
31 lipca Crook zajął się poważnie rozpoznaniem. Richaud z grupą
Szoszonów wyruszył w góry Big Horn, a Grouard z inną grupą
skierował się w stronę Little Big Horn. W górach zwiadowcy nie
znaleźli Indian, śladów ich obecności, ani nawet bizonów. Grouard
miał więcej szczęścia. U podnóża gór natrafił na wielkie, opuszczone
obozowisko. Trawa wokół była wyjedzona. Wszędzie walały się
ogryzione kości psów i koni. Szoszoni znaleźli wiele przedmiotów,
należących do kawalerzystów 7 pułku, a także ciała dwóch wojow­
ników43, które oskalpowali, by nie wracać z niczym. Wszystko
wskazywało na to, że bizony z górskich dolin wywędrowały na
wschód, a Indianie powrócili do regularnych migracji i odeszli.
2 sierpnia Crook dostał od Sheridana odpowiedź na swój list z 23
lipca. „Jeśli nie czuje się pan na siłach zaatakować i pokonać Indian”
— pisał Sheridan — to najlepiej niech się pan od razu połączy
z Terrym. Wysłałem do pana i do gen. Terry’ego wszystkich ludzi,
jakich miałem dostępnych w dywizji, i jeśli to nie uczyniło kolumny
wystarczająco silną, to Terry i pan powinniście połączyć wasze siły”.
Poza tym dowódca dywizji pocieszał Crooka, że wraz z gen.
Shermanem aprobują jego działania 17 czerwca, i radził mu, by nie
przejmował się tym, co o nim piszą gazety.
3 sierpnia siły Crooka wzmocnił 5 pułk kawalerii. 4 sierpnia Crook
napisał do Sheridana: „25 lub 26 wszyscy wrodzy Indianie opuścili
góry Big Horn, więc nie jest celowe komunikowanie się teraz z gen.
Terrym przez gońców. Obawiam się, że się rozproszą, ponieważ
w okolicy nie ma dość zwierzyny dla tak wielkiej liczby [...] Jutro
rano pozostawimy wozy i zabierając racje na 15 dni z około 2000
ludzi pójdziemy w dół rzeki Tongue, w kierunku, w którym
przypuszczalnie poszli wrogowie. Jeśli napotkamy Indian w zbyt
wielkiej sile, zawrócę i połączę się z gen. Terrym” 44.
Czy wprowadzał dowódcę dywizji w błąd co do ruchów nieprzyjacie­
la celowo, czy t eż błędnie go informował w dobrej wierze, nie
43 Białej Antylopy i Wysokiego Niedźwiedzia.
44 Tamże, s. 207.
Obniżony brzeg rzeki między
wylotem wąwozu Medicine
Tail a Głębokim Wąwozem

Wzgórze Weira widziane z


południowego skraju grzbie­
tu Wzgórza Tłustej Trawy.
Na pierwszym planie widoczny
brzeg Głębokiego Wąwozu

Widok ze szczytu Wzgórza Tłu­


stej Trawy w stronę rzeki.
Widok ze Wzgórza Reno w
stronę miejsca,gdzie znajdo­
wał się obóz Indian.

Wzgórze Reno widziane z


pozycji Indian na Wzgórzu
Strzelców Wyborowych.

Wąwóz prowadzący ze
Wzgórza Reno do rzeki
Komancz

Por. Henry J. Nowlan, kwatermistrz Kapitan Grant Marsh


7 pułku kawalerii
„Far West”

,,Far West” i „Nellie Peck” u nabrzeża Bismarck


Pomnik wzniesiony w 1877 r. nad kośćmi zebranymi z pobojowiska nad Little Big Horn
Siedzący Byk i Buffalo Bill. Zdjęcie to było wydawane masowo z podpisem:
„Wczorajsi wrogowie — dziś przyjaciele”
wiadomo. Gorzej, że nie uznał za stosowne powiadomić Terry’ego,
któremu sugerował, aby wspólnie „zakończyć kampanię jednym
miażdżącym ciosem” w górach Big Horn, że sytuacja już dawno się
zmieniła.

WARBONNET CREEK, NEBRASKA, 17 LIPCA

Płk Wesley Merritt spóźniał się na spotkanie z Crookiem, ale miał


powody. Jego 5 pułk kawalerii patrolował wschodni Wyoming
i zachodnią Dakotę i Nebraskę w celu blokowania ruchu między
agencjami Czerwonej Chmury i Cętkowanego Ogona a obozami
wrogich Indian w Montanie. Choć otrzymał rozkaz połączenia się
z kolumną Crooka, Merritt uważał, że obowiązują go oprócz tego
nadal uprzednie rozkazy. Toteż gdy dotarła do niego wiadomość, że
800 Szejenów przygotowuje się do opuszczenia agencji Czerwonej
Chmury45, bez wahania wykonał błyskawiczny marsz (w ciągu 31
godzin pułk przeszedł 85 mil) i wieczorem 16 lipca dotarł nad
Warbonnet Creek46. Żołnierze rozlokowali się w zasadzce za urwis­
kami na zachodnim brzegu potoku, w poprzek indiańskiego szlaku
z rezerwatu do Montany, którym mieli nadejść Szejenowie.
17 lipca o świcie dostrzeżono kilkudziesięciu Indian. Szejenowie
nadchodzili, nie widząc ukrytych kawalerzystów. Nagle zatrzymali
się, wskazując sobie coś. Drogą nadchodziły tabory 5 pułku kawalerii.
Od karawany wozów oderwało się dwóch jeźdźców i skierowało się
ku leżącemu w zasadzce pułkowi. Szejenowie zauważyli ich i bardzo
obiecujące wozy. Siedmiu Indian pogalopowało przeciąć nadjeż­
dżającym drogę, a reszta ku karawanie.
Płk Merritt ze zwiadowcami, których szefem był sam „Buffalo
Bill” William Cody, i plutonem por. Kinga z kompanii K, znajdował
się na wysuniętej pozycji obserwacyjnej po wschodniej stronie
Warbonnet Creek. Ze wzgórza widzieli, że Szejenowie będą przejeż­
dżać blisko nich. Ukryli się za wzgórzem, a King leżąc na szczycie
czekał. Gdy rozpędzona grupa wojowników była już tak blisko, że
było słychać dyszenie ponies, King dał sygnał. Zza wzgórza wypadli
„Buffalo Bill”, zwiadowcy Tait i „Buffalo Chips” White oraz
45 Panowało przekonanie, że mieli oni zamiar zaatakować miasto Custer (por.

T a 11 e n t, op. cit., s. 295).


46 H e d re n, op. cit., s. 201-202.
6 żołnierzy. Wznieśli okrzyk i znikli Merrittowi z oczu. Pułkownik
z kilkoma żołnierzami wspiął się na wzgórze, aby coś zobaczyć.
Niedaleko stał konny Szejen i rozglądał się.
— Czy mam strzelać? — zapytał kpr. Wilkinson. Merritt skinął
głową. Padł strzał, Szejen zsunął się na bok konia i wypalił spod jego
szyi. Kula gwizdnęła koło ucha Merritta 47.
Tymczasem Cody wysforował się do przodu i niespodziewanie
znalazł się oko w oko z galopującym naprzeciw niego Indianinem.
Był to widok, który zapewne podsunął Cody’emu myśl o rewii „Wild
West Show” — Szejen w barwach wojennych i rozwianym pióropuszu
i „Buffalo Bill” w uszytym przez żonę stroju meksykańskiego
vaquera — czamo-złotym welwetowym kostiumie z karmazynowymi
wypustkami i srebrnymi guzikami, obszytym takąż koronką (miał go
na sobie na scenie miesiąc przedtem). Obaj wystrzelili jednocześnie.
Cody trafił Szejena w nogę, zabijając przy tym jego konia. Szejen
chybił, ale koń Cody’ego potknął się o norę susła i zrzucił go. Cody
wstał. Jego karabin leżał nie opodal, a Szejen w odległości 50 stóp
próbował się podnieść. „Buffalo Bill” chwycił karabin i wypalił
jeszcze raz. Gdy podszedł, zobaczył, że Indianin miał przepaskę
biodrową zrobioną z amerykańskiej flagi. Imponujący pióropusz był
przybrany skalpem jasnowłosej kobiety. „Wbiłem mu nóż w serce,
zerwałem pióropusz i naukowo oskalpowałem go w około pięciu
sekund” — pisze Cody 48.
Merritt dał rozkaz do ataku. Pierwsza ruszyła do szarży kompania
K. Indianie oddali nierówną salwę, ale na widok dwóch innych
kompanii oskrzydlających ich, zgodnie z tradycyjną taktyką rzucili
się do ucieczki, pozostawiając luźne konie, koce, sprzęt obozowy,
broń i amunicję.
Kiedy kompania K mijała „Buffalo Billa”, ten zrobił coś dla
podniesienia morale.
— Pierwszy skalp za Custera! — zawołał, podnosząc go wraz
z pióropuszem.
47 H. B. S e l l , V . W e y b r i g h t , Buffalo Bill and the Wild West, New York 1959,

s. 139—143. Nie należący do wybitnych zwiadowców Withe uzyskał przydomek


„Buffalo Chips” („Bawole Placki”), ponieważ w każdych okolicznościach trzymał się
blisko „Buffalo Billa” i starał się go naśladować.
48 W. F. Cod y, The life of hon. William F. Cody known as Buffalo Bill, Hartford

1879, s. 343—344. Walka ta została opisana w licznych legendach. Podana wersja oparta
jest na opisie „Buffalo Billa”, zweryfikowanym przez por. Kinga i dwóch żołnierzy,
którzy byli jej świadkami.
Był to jedyny skalp w tej potyczce. Pułk ścigał Indian przez 35
mil, aż do rezerwatu. Tam Szejenowie rozpierzchli się, a ponieważ
nie można było stwierdzić, kto z obecnych w agencji Indian brał
udział w niefortunnej dla nich wyprawie, sprawę na tym zakończono.
„Mały Nietoperz” Garnier zidentyfikował zabitego Szejena jako
młodego wodza imieniem Żółta Ręka, syna wodza Uciętego Nosa49.
„Buffalo Bill” wysłał żonie skalp i inne trofea z prośbą, aby je
wystawiła w witrynie sklepu sąsiada. „Zdrowie nie bardzo mi
dopisuje... Zapracowałem się na śmierć. Strzelałem do wielu Indian,
a zdobyłem tylko jeden skalp” - dodał. Był to jego ostatni wyczyn
na zachodzie. „Zdecydowałem, że powrócę na wschód i zamówię dla
siebie nowy dramat, oparty na wojnie ze Sjuksami. Będzie to
opłacalna inwestycja, bo pojawiło się znaczne zainteresowanie
kampanią” — napisał 50.
Akcja Merritta opóźniła jego połączenie z kolumną Crooka, nie
policzono mu jednak tej niesubordynacji. Mimo małej skali, wydarzenie
to miało duże znaczenie, nie tylko dlatego, że zniechęciło tę i być może
także inne grupy Indian do opuszczania agencji. Okazało się, że wojsko
potrafi zorganizować udaną zasadzkę (choć poświęcono ją dla ratowania
dwóch żołnierzy). Był to pierwszy sukces w naznaczonym klęskami
roku, który znacznie podniósł ducha kawalerzystów. „Weszliśmy do
agencji mimo możliwości spotkania tam tysięcy Indian” — daje
świadectwo ich uczuć Cody. „Nie wiedzieliśmy, czy inni Indianie
w agencji nie są na wojennej ścieżce, ale nie robiło to różnicy
5 pułkowi. Bilibyśmy się z nimi wszystkimi, gdyby było trzeba” 51.

CZARNE GÓRY

Z powodu utrudnionej komunikacji dopiero 20 lipca wiadomość


o klęsce Custera dotarła do Deadwood52, wzbudzając niedowierzanie,
które przerodziło się w szok. Dodatek nadzwyczajny gazety
„Pioneer” błyskawicznie rozszedł się wzdłuż potoków, nad którymi

49 Imię Szejena brzmiało Hay-owai. Jego tłumaczenie na „Żółta Ręka” przyjęło się,

chociaż prawdopodobnie w rzeczywistości znaczyło ono „Żółte Włosy” i odnosiło się


do ozdoby ze skalpu blondynki.
50 Tamże, s. 355-356.
51 Tamże, s. 344-345.

52 T a l l e n t , op. cit., s. 222.


rozciągał się ogromny obóz górników. Na głównej ulicy Deadwood
wieczorem zebrał się wiec i nawet kasyna gry na ten czas zamknięto.
Pesymiści spodziewali się krwawej łaźni na podobieństwo 1862 r.
w Minnesocie. Było jasne, że nic nie powstrzyma Indian przed
runięciem w Czarne Góry i oczyszczeniem ich z białych, którzy tę
„indiańską świętość” profanowali. Przecież Czarne Góry miały być
powodem całej wojny!
Na wiecu uzgodniono budowę palisady. Mieszkańcy ofiarowali na
ten cel pieniądze lub zaoferowali swą pracę. Następnego ranka
przystąpiono do dzieła i wkrótce w centrum, na skrzyżowaniu Alei
Custera z 7 Ulicą stanęła budowla z bali o wymiarach 100 na 150
stóp. Z indywidualnej inicjatywy powstało ponadto kilka bunkrów-
-ziemianek, zaopatrzonych w tunele dobiegowe i strzelnice. Również
Rapid City przygotowało się na wypadek bezpośredniego zagrożenia
— u zbiegu ulic 5 i Rapid zbudowano piętrowy blokhauz z wieżyczką
obserwacyjną. Akcja nad Warbonnet Creek odwróciła niebezpieczeń­
stwo ataku ze strony Indian z agencji, lecz wkrótce wokół miast
zaczęły pojawiać się grupy Indian, powracających znad Little Big
Horn. Przedmiotem zainteresowania były przede wszystkim stada
koni, bydła i owiec. W okolicy Crook City uprowadzili 400 sztuk
bydła. W pobliżu Centennial zaatakowali wielką zagrodę, w której
mieszkańcy Deadwood i górnicy z okolicznych obozów trzymali
swoje konie. Zdobyli około 100 koni, a ponad 50 spłoszonych przez
nich wpadło na główną ulicę Deadwood. Zaalarmowani mieszkańcy
puścili się w pogoń, lecz koni nie odzyskali, a w starciu z Indianami
zginęli szeryf Isaac Brown i niejaki Holland. Indianie po drodze
zabili księdza H. W. Smitha, który mimo ostrzeżeń wybrał się
z Deadwood do Crook City, gdzie miał odprawić mszę. Podczas
dalszego pościgu zginął jeden ze ścigających oraz jeden Indianin.
Z rancza „Skewa” Johnstona {który pierwszy sprowadził w Czarne
Góry krowy z Wyomingu) Indianie uprowadzili stado bydła i uszli
bez przeszkód, chociaż w pogoń wyruszyła kompania 3 pułku
kawalerii, dowódca bowiem zaprzestał pościgu, bojąc się zasadzki.
Udało się odzyskać natomiast kierdel owiec.
Indianie nie gardzili i mniejszymi łupami. 24 lipca koło Custer
uprowadzili 10 koni, a 27 lipca tuż za granicą miasta porwali
z dwóch wozów 4 konie wraz z uprzężą (woźnice uciekli). Zaraz
potem próbowali zdobyć 4 konie na farmie Welcha, lecz wobec
zdecydowanej postawy farmera i jego żony, którzy powitali ich ze
strzelb, oddalili się w las. Na północ od Custer zabili 4 górników,
którzy wozem wieźli zaopatrzenie, i uprowadzili 2 konie. Niedaleko,
na łące Ernesta Schleuninga, zabili i oskalpowali 4 kosiarzy. Na innej
łące zginął drukarz Jimmy Irion, którego kosiarze wynajęli jako
obserwatora. Więcej szczęścia miał niejaki Ganzio, który został
napadnięty na południe od Custer. Indianie ogłuszyli go ciosem
kolby i zaczęli skalpować. Jego krzyki zaalarmowały kosiarzy,
którzy spłoszyli Indian. Z na wpół odciętym skalpem Ganzio dotarł
do wojskowego szpitala w Laramie.
Na zachód od Deadwood Indianie wybili grupę poszukiwaczy
złota. Niedaleko Spearfish grupa prospektorów została zaatakowana,
gdy badała złoża węgla kamiennego. Bronili się skutecznie i praw­
dopodobnie wszyscy uszliby cało, gdyby nie to, że nowy przybysz
ze wschodu nazwiskiem Hayward, co chwila wstawał, by zobaczyć,
czy Indianie jeszcze tam są, aż dosięgła go kulą.
W wyniku kilku napadów w okolicy Rapid City czterech osadników
zostało zabitych, a widok ich zmasakrowanych ciał doprowadził
miejscowych tenderfeet do histerii. Panika udzielała się, aż miesz­
kańcy (około 200 ludzi) opuścili miasto i udali się do Fortu Pierre,
pozostawiając w blokhauzie 18 mężczyzn i jedną kobietę. Wkrótce
jednak liczbę tę zwiększyli osadnicy, którzy nękani przez Indian
porzucili farmy w promieniu 8 mil od miasta.
Pomimo trudności (stacje były palone, a konie i muły uprowadzane)
kontynuowano wysiłki, by uruchomić linię dyliżansu Cheyenne
— Deadwood. W lipcu czterokonny dyliżans przyjechał do Custer, ale
gdy opuścił miasto, został zaatakowany. Po kilkumilowym pościgu
Indianom udało się zabić woźnicę i zabrać konie. Chociaż pasażerowie
uszli z życiem (4 z nich zostało rannych), ruch zawieszono53.
Również poczta przeżywała problemy. Od niedawna pony express
kursował między Fortem Laramie a Deadwood, ale było to ryzykow­
ne. Jeden z jeźdźców został zabity i oskalpowany koło Deadwood,
a inny, niejaki Brant Street, napadnięty nad Hat Creek, stracił konia,
ale obronił siebie i worek z pocztą.
Mieszkańcy Deadwood byli jednak zdania, że „Sjuksowie czy nie
Sjuksowie, Czame Góry są już opierzonym terytorium”. W lipcu
wystąpili do Kongresu o powołanie dla Czarnych Gór organów
władz terytorialnych i sporządzili projekt ustawy Senatu, tworzącej

53 H e d r e n , op. cit., s. 204.


Terytorium Lincoln. Chociaż nie odnieśli sukcesu, to lipiec w Dead­
wood zapisał się również otwarciem pierwszego w Czarnych Górach
banku - Miner’s & Mechanic’s Bank — oraz hotelu „General Custer
House”. 22 lipca nastąpiła inauguracja teatru (Deadwood Theatre and
Academy of Music) - po raz pierwszy w Czarnych Górach wystąpił
słynny komik Jack Langrishe ze swoją trupą. W Long Branch Hall
produkował się zespół minstreli (wstęp 75 centów). Największą
sensację wzbudził jednak Meksykanin, który przegalopował ulicą
główną, wyjąc jak Sjuks i podnosząc w górę odciętą głowę Indianina
z powiewającymi długimi czarnymi włosami. Ponieważ „skalp
Indianina był właśnie tym, co przeciętny mieszkaniec Deadwood
gorąco pragnął zobaczyć”54, Meksykanin szybko uzbierał prawie 80
dolarów i jeszcze szybciej je przehulał.
Czame Góry żyły swoimi problemami. 11 września wybrano
burmistrza (ex officio sędziego pokoju), radę miejską i szeryfa
Deadwood. Z końcem września w mieście działało 171 placówek
usługowych i handlowych (w tym 6 piekarń, 3 owocarnie, 21
sklepów spożywczych, 3 sklepy mięsne, 2 browary, 8 pralni, łaźnia,
5 hoteli, 6 restauracji, 27 saloonów, szkoła, 3 fryzjerów, 3 jubilerów,
dentysta, 5 lekarzy, 4 aptekarzy i 7 adwokatów). 25 września
powitano w Deadwood pierwszy dyliżans, któremu udało się
w ciągu 6 i pół dnia przejechać bezpośrednio 300-milową trasę
z Cheyenne (tym uroczyściej, że przyjechała nim pierwsza pasażer­
ka, pani R. B. Fay). Jesienią z Czarnych Gór wysłano na wschód
pierwszy duży transport złota, wart ponad 100 tysięcy dolarów.
1 grudnia do Deadwood dotarła linia telegrafu. Pionierzy nie od dziś
wiedzieli, że mogą liczyć tylko na siebie, toteż nie zrażała ich
nieobecność wojska ani to, że Sjuksowie byli w okolicy aktywni aż
do lipca 1877 r.

PEASE BOTTOM

W bazie Pease Bottom Terry zajął się najpierw sporządzeniem


raportu dla Sheridana. Jego pierwszy raport z 27 czerwca był zwięzły
i nie zawierał niczego, co nie dotyczyło bezpośrednio działań nad
Little Big Horn. W miarę jednak, jak mijał szok, sztabowcy zaczęli
54 T a I I e n t , op. cit., s. 360, 368, 380-382. W latach 1886—1889, podczas podziału

terytorium i tworzenia stanów, mieszkańcy starali się o utworzenie odrębnego stanu


Black Hills.
rozmyślać nad wytłumaczeniem się z klęski. Oczywistym roz­
wiązaniem było zrzucenie winy na nieżyjącego Custera. Wystarczyło
w raporcie zasugerować, że sztab cały czas wiedział, gdzie jest obóz
Indian, precyzyjnie zaplanował jednoczesny atak obu kolumn w wy­
znaczonym terminie, lecz Custer nie wykonał rozkazu i pospieszył
się, przez co nie tylko spowodował własną zgubę i porażkę swego
pułku, ale również pokrzyżował doskonały plan. Pod naciskiem
sztabowców Terry umieścił w nowym raporcie dodatkowe stwier­
dzenia. Zastrzegając, iż nie stawia zarzutów Custerowi (który „za
wszystkie popełnione błędy poniósł karę”), faktycznie obarczył go
winą za niepowodzenie „planu”. Raport popłynął 3 lipca z adiutantem
Terry’ego na „Far West”. Miał być poufny i przeznaczony tylko dla
dowódcy armii. W podejrzany sposób trafił jednak do prasy i 7 lipca
został opublikowany przez filadelfijski „Enquirer”55. Tak rozpoczęła
się publiczna kontrowersja na temat Custera, która mogła być na rękę
zaniepokojonym o swój los sztabowcom Terry’ego. Zapewne prze­
czuwając nadchodzącą nagonkę, 4 lipca 235 żołnierzy 7 pułku
kawalerii podpisało petycję o mianowanie mjr. Reno podpułkow­
nikiem, a kpt. Benteena majorem.
Tegoż dnia Terry podjął próbę porozumienia się z Crookiem
— wyznaczył dla śmiałka 500 dolarów nagrody. Westman „Sandy”
Morris kilkakrotnie próbował szczęścia, lecz wpadał na Sjuksów
i wreszcie z niechęcił się. 7 lipca Terry uzyskał pierwsze informacje
o Crooku od grupy Wron, która przybyła do jego obozu. Jeszcze się
wahał, ale gdy 9 lipca ich ponure opowieści o bitwie nad Rosebud
zostały potwierdzone przez gońca z bazy nad Powder, Terry wysłał
do Crooka trzech gońców z listem (tym miało się udać), a Herendeen
pojechał do wsi Wron, aby zwerbować nowych gońców (na wszelki
wypadek). Tego samego dnia por. Bradley, ostatecznie wyprowadzony
z równowagi złośliwościami oficerów sztabowych, zrezygnował ze
służby, pozostawiając Terry’ego bez dowódcy zwiadu.
14 lipca Herendeen wrócił, sprowadzając na powrót zwiadowców
Wrony, którzy opuścili Terry’ego nad Big Horn 26 czerwca, oraz 23
nowych. Przybył również łodzią z Fortu Ellis Muggins Taylor.
Przywiózł rozkaz od Sheridana, aby Terry we współdziałaniu

55 Jedna z wersji mówi, że adiutant Terry’ego przez pomyłkę wręczył raport

dziennikarzowi, którego wziął za oficera ze sztabu dywizji. Według innej zrobił to


Sherman, któremu Sheridan przekazał raport na Wystawie Stulecia (miał wziąć
dziennikarza za kuriera z Departamentu Wojny).
z Crookiem „ukarał Sjuksów”. „Far West” z rekrutami, piechotą,
artylerią i zaopatrzeniem był w drodze do ujścia Powder, a dalsze
parowce już zaczarterowano.
Terry postanowił przenieść bazy znad Powder i z Pease Bottom do
ujścia Rosebud, aby po dołączeniu piechoty, artylerii i taborów pójść
stamtąd w górę rzeki, połączyć się z kolumną Crooka i wspólnie zadać
„miażdżący cios” Indianom. Utwierdził go w tym list od Crooka,
potwierdzający jego przypuszczenie, że Indianie nie opuścili jeszcze gór
Big Hom. Nie zachwiały nim chmury dymu, które wznosiły się
w okolicy Rosebud, łuna, rozświetlająca niebo ani to, że od 19 lipca
meldowano o tropach Indian w pobliżu Fortu Pease, a nocami Indianie
próbowali uprowadzać konie.
30 lipca Terry otrzymał list od Sheridana, datowany 20 lipca.
Sheridan informował go o decyzji zbudowania nad Yellowstone
dwóch fortów, „podobnych do Fortu Lincoln”. „Teraz jedyne, co jest
konieczne — pisał - to zadać cios wrogim Indianom, abyśmy mogli
skierować wystarczającą liczbę żołnierzy do ochrony robotników.
Polecam panu połączyć się z gen. Crookiem, chyba że czuje się pan
dostatecznie silny, by pobić wrogich Indian. Nie możemy wysłać więcej
żołnierzy ani nie byłoby to rozsądne, jeśli jest możliwe połączenie sił
pańskich i Crooka. Płk Merritt donosi, że bardzo niewielu Indian—jeśli
w ogóle - opuściło agencje po walce Custera”56. Sheridan uzyskał już
swoje cele (kontrolę wojskową nad agencjami i fundusze na budowę
fortów) i nie zamierzał zwiększać skali operacji.
1 sierpnia parowiec „Carroll” przywiózł do ujścia Rosebud 6 kompa­
nii 22 pułku piechoty, a następnego dnia na pokładzie „Durfee” przybył
płk Nelson Miles i 6 kompanii 5 pułku piechoty. „Josephine”
przywiozła rekrutów dla 7 pułku kawalerii (zwano ich „mścicielami
Custera”). Poziom wyszkolenia „mścicieli” był mamy, więc Miles
uzupełniał go w drodze. „Na każdym postoju parowca schodziliśmy na
brzeg — w trzy minuty — i odbywaliśmy ćwiczenia batalionowe
i zwiadowcze, tak że przynajmniej ten oddział będzie w dobrej
kondycji” - napisał57. Przywiózł także remonty, artylerię i prowiant.
Znad Powder zwieziono wozami, ile się dało, pozostawiając kilkaset ton
paszy. Coraz więcej wskazywało na to, że nieprzyjaciel nie czeka na
Terry’ego w górach. Już 14 lipca Indianie ostrzelali wiozący nieuzbrojo­
nych rekrutów parowiec „Key West”, nie powodując strat, ale dając
56 H u g h e s, op. cit., s. 42.
57 T a t e , ed., op. cit., s. 157 i 158.
początek pogłoskom, że nadchodzi „armia Siedzącego Byka”. 29 lipca
„Carroll” zaobserwował około 200 Indian, rabujących magazyny paszy
u ujścia Powder. Indianie ostrzelali statek, raniąc jednego żołnierza, ale
gdy wysadzono na ląd kompanię piechoty, zniknęli w lesie. Takie same
obserwacje poczyniły 31 lipca „Durfee” i „Josephine”, na której jeden
żołnierz został zabity. Tego samego dnia kurierzy z Fortu Buford
napotkali Indian po obu brzegach Powder i ledwo uszli z życiem. Preria
i lasy płonęły coraz bliżej.
2 sierpnia „Far West” wysadził 3 kompanie piechoty nad Powder. Za
uciekającymi do lasu Indianami posłano kilka pocisków artyleryjskich.
Żołnierze zabrali się do załadunku pozostawionej paszy, a kilku
zwiadowców, pilot parowca Dave Campbell i dr Porter zapuścili się
w las. Czekała tam na nich zasadzka. Zwiadowca Brockmeyer został
ranny i skonał, mimo pomocy dr. Portera. Zwiadowca Morgan zabił
Indianina, a Campbell go oskalpował58. Bez innych strat „Far West”
przywiózł do bazy 75 ton uratowanego owsa i kukurydzy.
Oficerowie namawiali Terry’ego, by zamiast iść w górę Rosebud,
zaatakował Indian, od których roiła się okolica, lecz on myślał
dziwnie jednotorowo. Może podchwycił sugestię Sheridana i „nie
czuł się dostatecznie silny”... 8 sierpnia jego kolumna ruszyła
szlakiem Custera.
Gdy zabrakło Custera, nie było nikogo, kto miałby tyle wiedzy,
umiejętności i chęci do walki z Indianami, by móc zająć opuszczone
przez niego miejsce. Na tle „budzącego grozę i mdłości obrazu”
sytuacji, jaśniejszym punktem była tylko potyczka nad Warbonnet
Creek. Miało zaś być jeszcze gorzej.

58 Campbell podarował później skalp dr. Porterowi, który eksponował go w Bismarck.


W AGENCJACH I W POLU

AGENCJE CZERWONEJ CHMURY I CĘTKOWANEGO OGONA

W połowie lipca pierwsi koczownicy zaczęli pojawiać się w agen­


cjach, a w sierpniu strumień powracających przybrał już znaczne
rozmiary. Powracali jak zwykle, aby bądź to przeczekać zimę
w rezerwacie i na wiosnę podjąć na nowo wędrówki, bądź też
zaopatrzyć się w nowy sprzęt obozowy, broń i amunicję i udać się
na zimowe leża poza nim. Tym razem jednak czekała ich przykra
niespodzianka.
7 lipca informacje o klęsce Custera były w gazetach w całym
kraju, a Kongres zwrócił się do sekretarza do spraw wojny J. D.
Camerona o przedłożenie raportu o przyczynach konfliktu i celach
operacji wojskowych. Sekretarz dostarczył go 8 lipca. „Obecne
operacje wojskowe — wyjaśniał raport - nie są wymierzone przeciwko
Narodowi Sjuksów, lecz przeciw pewnej jego części, która rzuciła
wyzwanie rządowi, i zostały podjęte na specjalną prośbę biura rządu,
sprawującego nad nią nadzór, i jedynie po to, by umożliwić
cywilizowanie pozostałych. Żadna część operacji nie toczy się
w rezerwacie Sjuksów ani w jego pobliżu [...] Cel ekspedycji
wojskowych leży w interesie pokojowo usposobionej części Narodu
Sjuksów, która stanowi przypuszczalnie dziewięć dziesiątych całości,
i nikt z pokojowo nastawionych Indian nie był molestowany przez
władze wojskowe” 1.
Kongres zajął się raportem (został on opublikowany w prasie wraz
z raportem Watkinsa)2 oraz funduszami na budowę fortów nad
Yellowstone; 13 lipca przyznał na ten cel 200 tysięcy dolarów.

1 G r a y , Centennial..., s. 256-257.
2 Fakt, że raport Watkinsa został opublikowany dopiero po ponad pół roku i w przy­
musowej sytuacji, przeczy prezentowanej przez niektóre opracowania tezie, że miał on
być pretekstem do wojny.
22 lipca gen. Sherman odbył z sekretarzami do spraw wojny
i spraw wewnętrznych naradę, której wyniki jeszcze przed wieczo­
rem telegraficznie przekazał Sheridanowi. „Pan (sekretarz spraw
wewnętrznych) Chandler zgadza się, aby pan natychmiast przejął
kontrolę nad wszystkimi agencjami w kraju Sjuksów — pisał. — Chce,
i ma ku temu powody, aby agenci u Czerwonej Chmury i Cęt­
kowanego Ogona zostali usunięci, a ich obowiązki były wykonywane
przez dowódców garnizonów. Nie należy wydawać żadnych racji
żywnościowych, dopóki Indianie faktycznie nie będą obecni w agen­
cjach. Wszyscy, którzy są poza rezerwatem albo go teraz opuszczą,
mają być traktowani tak, jak pan proponował - jak nieprzyjaciele,
rozbrajani i pozbawiani koni”3. Sheridan entuzjastycznie zawiadomił
Terry’ego, iż przejmuje „absolutną” kontrolę nad agencjami Czer­
wonej Chmury, Cętkowanego Ogona, Standing Rock, Cheyenne
River i Lower Brule.
26 lipca płk Ranald Mackenzie przybył do agencji Czerwonej
Chmury na czele 8 kompanii 4 pułku kawalerii. Nie napotkał oporu;
od kwietnia, kiedy agencję opuściło 2 tysiące koczowników letnich,
nikt stamtąd nie dołączył do obozów nieprzyjaznych Indian. Miesz­
kańcy agencji najczęściej uważali koczowników za awanturników,
przez których mogą kiedyś ucierpieć wszyscy. Nawet nie przypusz­
czali, jak bardzo mieli rację...
Mackenzie doliczył się 4760 Indian, którzy pobierali racje żyw­
nościowe. Ponieważ agent podawał jako liczbę swych podopiecznych
12 873, znaczyło to, że albo wielka liczba Indian opuściła agencję,
albo agent liczył martwe dusze. Ostatecznie kwestii tej nie wyjaśniono.
Wojsko zaczęło wprowadzać rygorystyczne porządki, wskutek czego
część Indian uciekła, lecz nie odeszła daleko i wkrótce zameldowała
się po żywność. Wyjątkiem był Czerwona Chmura, który rozbił obóz
o 23 mile od agencji i odmawiał powrotu, odgrażając się, że wstąpi
na wojenną ścieżkę4. Zaskakujące jest, że towarzyszył mu Czerwony
Liść z obozem Obiboków (tak nazywanych z powodu wielkiego
przywiązania do stylu życia w agencji). Inni wodzowie starali się
wyperswadować Mackenziemu, że powinien ze swymi mila hańska
szukać wrogów, a nie zatruwać życie spokojnym Dakotom.
15 sierpnia Kongres uchwalił doroczną ustawę o zaopatrzeniu
Sjuksów, w której na same racje żywnościowe przeznaczono 1 mln
3 Tamże, s. 259.
4 H y d e , Red..., s. 283-284.
dolarów. Zawierała ona jednak klauzulę, zgodnie z którą żadne
środki nie miały być przyznane obozom, zaangażowanym w nie­
przyjazne działania. Ponadto przyszłe ustawy o zaopatrzeniu uzależ­
niono od zgody Sjuksów na rezygnację z praw do niescedowanych
terytoriów, na ustalenie zachodniej granicy rezerwatu wzdłuż 103
południka, co oznaczało wyłączenie z niego Czarnych Gór, i na
umożliwienie tranzytu do nich trzema drogami przez rezerwat.
Kongres wychodził z założenia, że rząd nie ma obowiązku karmić
Sjuksów, a wartość terytoriów pokrywa w pewnym stopniu pono­
szone koszty. W celu zmniejszenia kosztów transportu Sjuksowie
mieli odbierać dostawy nad Missouri (gdyby nie zechcieli, miano
zaproponować im przeniesienie się na Terytorium Indiańskie, czyli
do Oklahomy). Domagano się także od nich osiągnięcia samowy­
starczalności żywnościowej: aby to umożliwić, rząd zobowiązał się
do budowy szkół i prowadzenia szkoleń w zakresie mechaniki
i rolnictwa (podtrzymano tu zobowiązania traktatowe z 1868 r.)
oraz budowy „wygodnych domów” dla tych, którzy zechcą upra­
wiać ziemię. Do uzyskania samowystarczalności Indianie mieli
otrzymywać żywność — dziennie na osobę półtora funta wołowiny
lub pół funta bekonu, pół funta mąki, pół funta kukurydzy, a na
każde sto racji dodatkowo 4 funty kawy, 8 funtów cukru i 3 funty
fasoli. Z otrzymywania racji wyłączeni byli Indianie zdolni do
pracy, a nie pracujący (rząd zobowiązywał się do pomocy w poszu­
kiwaniu pracy i do organizowania w rezerwacie robót publicznych),
oraz ich dzieci w wieku od 6 do 14 lat, które nie chodziły do
szkoły5. Rząd gwarantował także każdemu Indianinowi indywidual­
nie prawo do ochrony życia i własności. Prezydent Grant wy­
znaczył komisję pod przewodnictwem znanego przyjaciela Indian,
byłego komisarza Manypenny (który zagładę oddziału Custera
określił jako „smutną sprawę”, dodając, że gdyby Custer zwyciężył,
z pewnością bez litości pozabijałby wszystkich Indian6). Jej
członkami byli sympatycy Indian, jak biskup Whipple, i ludzie
mniej humanitarni, jak zastępca prokuratora generalnego Gaylord.
7 września komisja przybyła do agencji Czerwonej Chmury.
Zaskoczeni Oglalowie dowiedzieli się, że nie będzie żadnych
negocjacji. Zwłaszcza prokurator Gaylord zrobił na nich mocne
wrażenie.
5 H o s e n , op. cit., s. 145-148.
6 M a n y p e n n y , op. cit., s. 311.
— Kiedy mówisz, czuję się, jakby ktoś walił mnie po głowie kijem
- stwierdził podczas rozmowy z Gaylordem Stojący Łoś. - Mamy
tylko mówić: tak! tak! tak! A jeśli się od razu nie zgadzamy, to zaraz
mówisz: nie dostaniecie jeść! nie dostaniecie jeść! 7
Indianie przekonywali się boleśnie, że pozostawanie na czyimś
utrzymaniu, choć bywa wygodne, w nie sprzyjających okolicznościach
może zaszkodzić. Już 20 września Czerwona Chmura oraz 28
Oglalów, 5 Szejenów i 6 Arapahoe podpisali umowę. Następnie
komisja udała się do Cętkowanego Ogona. Ten okazał się twardszy
i po wysłuchaniu propozycji przerwał rozmowy, aby się skonsultować
z Czerwoną Chmurą. Po powrocie powiedział jednak:
— Gdyby Öglalowie nie podpisali, pomógłbym im stawić opór, ale
ponieważ podpisali, proszę, aby wszyscy, którzy czują się od­
powiedzialni, podeszli i podpisali.
Cętkowany Ogon podpisał umowę, a za nim poszli inni Brule.
W pozostałych agencjach nie napotkano żadnych problemów.
W raporcie komisja wyraziła Indianom współczucie, ale po Little
Big Horn opinia publiczna patrzyła na Indian z mniejszą sympatią
niż zwykle.

MONTANA

5 sierpnia kolumna gen. Crooka wyruszyła w pościg za Indianami.


Crook miał 25 kompanii z 2,3 i 4 pułku kawalerii oraz 10 kompanii z 4,
9 i 14 pułku piechoty (ponieważ kompanie miały około połowy stanów
etatowych, było to razem 1800 żołnierzy), 225 Szoszonów, 25 Utesów
oraz 35 ochotników, zwiadowców i dziennikarzy. Wozy pozostawił,
zabierając ze sobą 300 mułów, zapas sucharów, bekonu i kawy na 15
dni, 150 tysięcy naboi i kilkanaście travois na wypadek konieczności
transportowania rannych. Crook, zakazał zabierania niczego, co nie
mogło być przytroczone do siodła. Każdy oficer i żołnierz zabrał tylko
koc, derkę, gumową matę i płaszcz. Kolumna przeszła 22 mile w dolinę
Tongue, nie napotykając żadnego Indianina. Następnego dnia zwiadow­
cy znaleźli tylko dwa szkielety cywilów, chyba spalonych żywcem.
7 sierpnia Crook po przebyciu 23 mil dotarł do doliny Rosebud.
Kolumna szła w dół Rosebud przez budzący przygnębienie krajobraz.

7 H y d e , Red..., s. 282.
Po horyzont trawa była spalona, a płomienie nie oszczędziły również
lasów na stokach wzgórz. 9 sierpnia wśród starych indiańskich
obozowisk znaleziono szlak kolumny Custera. Po południu zaczął
padać zimny, ulewny deszcz. Wieczorem rozbito biwak nad Błotnistym
Potokiem. Deszcz ustał, ale w nocy temperatura spadła poniżej zera
i przemoczeni żołnierze, bez dodatkowych koców, namiotów i odzieży
na zmianę, cierpieli dotkliwie.
Tymczasem kolumna gen. Terry’ego, składająca się z 7 pułku
kawalerii (zreorganizowanego do 7 kompanii) i 4 kompanii 2 pułku
kawalerii, 21 kompanii 5, 6, 7 i 22 pułku piechoty (razem 1700
żołnierzy) oraz 75 zwiadowców Wron i Arikarów, pełzła w górę
Rosebud, obciążona taborem 240 wozów. Ponieważ wiozły one
namioty, racje na 35 dni i paszę dla koni, nie narzekano, że kolumna
pokonała pierwszego dnia niecałe 10 mil. Terry nie nastawiał się na
pościg, lecz miał zamiar założyć bazę u stóp gór Big Horn i podjąć
operacje wspólnie z Crookiem. Wieczorem Barney Bravo z 5 Wro­
nami wyruszył do Crooka, który, jak sądził Terry, wciąż był nad
Goose Creek, by go powiadomić, że Terry nadchodzi. 9 sierpnia
deszcz zamienił szlak w błotnistą maź i po przejściu 11 mil
zatrzymano się. Wieczorem wrócił Bravo, który nie dotarł do
Crooka, gdyż natrafił po drodze na Sjuksów. Następnego dnia
podjęto marsz w kolumnie zwartej z ubezpieczeniem. Około południa
Wrony przygalopowali, krzycząc, że z góry rzeki nadciąga „cały
naród Sjuksów”. Wkrótce w oddali dostrzeżono grupę jeźdźców.
Zagrały trąbki. 7 pułk sformował linię kompanii na czele, wspierany
przez 2 pułk. Kolumna szła naprzód, gotowa do bitwy, lecz nieznajomi
okazali się kawalerią Crooka.
Nie zanotowano, czy generałowie Crook i Terry wyjaśnili sobie, jak
to się stało, że każdy z nich miał zamiar poszukiwać nieprzyjaciela na
terenie drugiego. W wyniku narady ustalono jednak dalszy plan
działania. Crook chciał ścigać Indian, których spodziewał się w dolinie
Tongue. Terry wiedział, że już przed dwoma tygodniami Indianie byli
u ujścia Powder, ale z niewiadomych przyczyn milczał o tym (może nie
chciał ściągnąć na siebie oskarżenia o bezczynność) i mimo swego
starszeństwa pozwolił dominować Crookowi. Uzupełnił racje jego
kolumny ponownie do stanu na 15 dni, odchudził swoją kolumnę na jej
podobieństwo, odesłał tabory pod osłoną 5 pułku piechoty płk. Milesa
z powrotem do bazy i 11 sierpnia połączone 36 kompanii kawalerii i 25
kompanii piechoty ruszyło w pościg.
Szczęście wydawało się sprzyjać generałom, gdyż wyraźny szlak
Indian prowadził przez dział wód prosto w dolinę Tongue. Tam jednak
rozdzielił się na trzy — jeden szlak wiódł w dół rzeki, drugi w górę,
a trzeci na wprost, w dolinę Powder8. Wszelkie wahania przerwał
ulewny, lodowaty deszcz. Kolumna zatrzymała się - bez namiotów,
w zgliszczach prerii, które zamieniały się w lepkie, czarne błoto,
podmywani przez strumienie wody, żołnierze spędzili noc. Deszcz padał
przez cały następny dzień. Pomiędzy generałami pojawiły się różnice
zdań (Crook jako dowódca Departamentu Platte był bardziej zaintereso­
wany Indianami, którzy kierowali się na południe i mogli zagrozić
tamtejszym osadom, a Terry, dowódca Departamentu Dakoty, poświęcał
więcej uwagi Indianom, którzy szli na północ), a ich sztaby zaczęły
odnosić się do siebie z nieukrywaną niechęcią. Jedni wskazywali, że
z winy Crooka, który pozwolił, aby Indianie nie wiadomo kiedy uciekli
mu sprzed nosa, teraz muszą cierpieć udręki marszu, a inni twierdzili, że
nieudolność Terry’ego poszukiwania te utrudnia. 13 sierpnia pomaszero­
wano dalej. Jakby nie dość było błota, przekraczano kilkakrotnie wijącą
się rzekę i żołnierze odparzali stopy w mokrych butach. Dodatkowym
utrudnieniem były płonące torfowiska, których nawet ulewa nie mogła
ugasić. Trzeba je było omijać, bowiem nieopatrzne wejście na wypalony
pod powierzchnią teren groziło zapadnięciem się w żar. Terry
spodziewał się, że Indianie zechcą przekroczyć Yellowstone, i wysłał
Mugginsa Taylora z poleceniem, by do patrolującego rzekę parowca
„Far West” dołączył jeszcze jeden statek. Wkrótce ta przezorność
okazała się zbędna—następnego dnia w nieustannym deszczu kolumna
dotarła do miejsca, w którym szlak Indian opuszczał dolinę Tongue
i kierował się w dolinę Powder. Wieczorem wrócił Muggins Taylor
z wiadomością, że „Far West” nie zaobserwował żadnych Indian nad
Yellowstone. 15 sierpnia zabłysło słońce i temperatura raptownie
wzrosła, lecz marsz nie stał się przez to łatwiejszy. Mnożyły się
przypadki dyzenterii, szkorbutu, reumatyzmu, kpt. Goodloe z 22 pułku
piechoty został dotknięty paraliżem, a kpt. Cain z 4 pułku piechoty
„zdradzał symptomy choroby umysłowej”. W nocy lunął deszcz i padał
przez cały następny dzień. Oficerowie przestali się do siebie odzywać,
a por. Godfrey wspomina, że mjr Reno „robił z siebie nieznośnego
osła”, czym rozzłościł Terry’ego. 17 sierpnia szlak Indian rozpadł się na
kilkanaście mniejszych, które wszystkie wiodły na wschód. Preria wokół

8 Indianie rozdzielili się 14 lipca.


po horyzont była spalona, co oznaczało, że Indianie byli tam przed
11 sierpnia. Generałowie musieli uznać, że już ich nie dogonią.
Kolumna zawróciła ku Yellowstone, ale wieczorem, gdy po przebyciu
ostatkiem sił 24 mil żołnierze znaleźli się u ujścia Powder, spotkało
ich gorzkie rozczarowanie — nie czekał na nich „Far West” z zaopat­
rzeniem, a na brzegu nie było prowiantu. Tylko konie pożywiły się
owsem, którego pozostało jeszcze w dawnej bazie 30 ton.
Wkrótce nad Powder przybyły łodzie kupców, a niedługo i „Far
West” dostarczył prowiant.
Kontrowersje między Terrym a Crookiem zaostrzyły się. Terry
wysłał „Far West” na patrol, aby upewnić się, czy Indianie nie
próbują przekraczać Yellowstone. Crookowi te troski były obojętne
i chciał, aby statek dostarczył więcej zaopatrzenia, lecz Terry nie
ustąpił. Za to, gdy zaproponował natychmiastowy wymarsz obu
kolumn, Crook zrewanżował mu się, oświadczając, że brakuje mu
racji żywnościowych, furażu dla koni i butów dla piechurów. Mimo
nalegań Terry’ego, który perswadował, że prowiantu wystarczy na 14
dni, a w ostateczności można będzie jeść koninę, tym razem Crook
nie ustąpił. „Far West” wrócił wieczorem 19 sierpnia, nie napotkaw­
szy śladów Indian, i został wysłany po zaopatrzenie. Teraz bazę
zaopatrzeniową z ujścia Rosebud na powrót przenoszono nad Powder.
O świcie 20 sierpnia zdegustowany Washakie opuścił ze swymi
Szoszonami i Utesami bazę i udał się do domu. W jego ślady poszli
Wrony, którzy przez całe lato nie dostawali racji żywnościowych,
a dodatkowo ugodziło w nich embargo na amunicję. Wprawdzie ich
agent pojechał do Waszyngtonu, by wyjaśnić urzędnikom bezsens
uprzykrzania życia przyjaznym plemionom, ale Wrony nie chcieli
czekać na decyzje departamentu. Crook stracił swoich zwiadowców,
a Terry’emu pozostali tylko Arikarowie.
Następne dni przyniosły pewną poprawę nastrojów, ponieważ
statkami i wozami zaczęło nadchodzić zaopatrzenie. Niestety, 23
sierpnia znowu lunął ulewny deszcz, wicher poprzewracał namioty,
a w wojsku nasiliły się oznaki demoralizacji. „To zakrawa na kiepski
żart — pisał do żony płk Carr — że mamy tu stać i cierpieć z powodu
dwóch głupków, którzy nie znają się na niczym. Sam bym opuścił tę
ekspedycję jeszcze dziś, gdybym mógł. Niepodobna, byśmy pod
takimi auspicjami coś zdziałali” 9.

9 G r a y , Centennial..., s . 228.
Terry zamierzał wyruszyć 24 sierpnia, ale kiedy chciał uzgodnić
to z Crookiem, z zaskoczeniem stwierdził, że jego kolumny nie ma.
Muggins Taylor pojechał na poszukiwanie i po 10 milach zlokalizował
zaginionych, idących w górę Powder. Crook nie czekał na pełne
zaopatrzenie, lecz wymaszerował, nie informując Terry’ego.
25 sierpnia Terry ze swą kolumną wyruszył za Crookiem. Wieczorem
dostał wiadomość, że Indianie są nad Yellowstone — ostrzelali
parowiec „Yellowstone”, zabijając żołnierza, zabili też jednego
dezertera, a innego ranili. Grupy Indian próbowały także kraść konie
wokół bazy, ale prewencyjny ostrzał lasu z 3-calowego Rodmana
zapobiegł otwartym atakom.
Terry, utwierdzony w przekonaniu, że Indianie idą na północ,
pogonił za Crookiem, by go nakłonić do powrotu. Crook uprzejmie,
ale stanowczo odmówił. Na perswazje Terry’ego, iż są to przypusz­
czalnie zwolennicy Siedzącego Byka, który, „gdyby został zniszczony,
byłby to koniec całej sprawy”, Crook odparł, że Szalony Koń jest
równie silny, więc pójdzie za nim na południe. Powtórzył to
w chłodnym liście, który Terry otrzymał następnego dnia, kończącym
się słowami: „Wyruszam dziś rano. Do widzenia” 10.
Od 27 do 30 sierpnia Terry miotał się po okolicy, próbując dopaść
nieprzyjaciela. Jego kolumna nie zauważyła nawet, że wypłoszyła
Indian, którzy sprowokowali całą tę akcję — nie był to Siedzący Byk,
lecz mały obóz Hunkpapów Długiego Psa. 31 sierpnia nadeszła
wieść, że Siedzący Byk jest w okolicy Fortu Berthold i próbuje się
przeprawiać przez Missouri. W rzeczywistości była to grupa Sjuksów,
którzy chcieli handlować z Arikarami (proponowali im między
innymi zdobyte na żołnierzach Custera zegarki). Wybuchła awantura,
podczas której Sjuksowie zagrozili, że zniszczą wieś Arikarów. Terry
wysłał w tamtą stronę 7 pułk z mjr. Reno. 3 września Reno wrócił,
nie zobaczywszy nic oprócz spalonej ziemi. Nadeszła też wiadomość
od Crooka — nie napotkał Indian i prawdopodobnie wkrótce będzie
wracał do domu.
5 września Terry ogłosił zakończenie kampanii. Było to zgodne
z intencjami Sheridana, który bardziej potrzebował w tej chwili
wojska w agencjach niż w polu. Już 17 sierpnia wydał rozkaz, aby
płk Miles z 5 i 22 pułkami piechoty (wzmocniony w przyszłości
pułkiem kawalerii) pozostał na zimę u ujścia Tongue, gen. Gibbon

10 Tamże, s. 233-234.
wrócił do fortów w Montanie, 7 pułk kawalerii do Fortu Lincoln,
a gen. Terry zameldował się w St. Paul.
Ostatnia akcja 7 pułku w tej kampanii była równie niefortunna jak
cały jej przebieg. 9 września Terry usłyszał w drodze powrotnej, że
Długi Pies i osławiony Inkpaduta z obozem Santee są nad Missouri.
Mjr Reno popędził na ich poszukiwanie, lecz Długi Pies w tym
czasie dawno już był przy granicy kanadyjskiej. Ostatecznie
26 września szczątki niegdyś świetnego 7 pułku kawalerii znalazły
się w Forcie Lincoln. Powrót uczczono hałaśliwym pijaństwem
w kasynie, ale nie zagłuszyło ono rozdźwięków między oficerami
— Reno i Vamum pokłócili się i omal nie pobili, a Weir bezskutecznie
próbował ich uspokoić. Sam zadarł z płk. Sturgisem i już 30 września
został odesłany z fortu do pracy biurowej na wschodzie11. 20
października rozwiały się nadzieje na awans dla Reno i Benteena —
podpułkownikiem został komendant Fortu Lincoln, mjr Otis, a
Sturgis objął formalnie dowództwo 7 pułku kawalerii. Źle to
wróżyło stronnikom Custera.

DAKOTA

26 sierpnia kolumna gen. Crooka wyruszyła na wschód. Crook


szedł 160-milowym szlakiem, który saperzy Terry’ego wytyczyli dla
jego wozów jeszcze na wiosnę, i mógł mieć tylko nadzieję, że natrafi
na jakieś tropy Indian. Ludzie mieli niepełne racje żywnościowe,
brakowało furażu, a trawa po horyzont była spalona. 27 sierpnia
zaczął znowu padać deszcz, a następnego dnia burza połączona
z gradobiciem zalała obóz i spłoszyła część koni. „Zastanawiamy się,
dokąd idziemy - pisał płk Carr — ale nie wierzę, że Crook to wie.
Pomyślałem dziś, że może idzie do agencji Czerwonej Chmury,
wyobrażając sobie, że zapędza do niej Indian” 12.
29 sierpnia Crook pozwolił ludziom odpocząć. Jego kilku zwiadow­
ców Arikarów (których zabrał Terry’emu) rozjechało się na wszystkie
strony w poszukiwaniu śladów Indian, a żołnierze próbowali rozpalić
ogniska z mokrej bylicy i gotować kawę na błotnistej i nieznośnie
alkalicznej wodzie. Crook zezwolił na polowanie, ale na popielisku
nie było na co polować. W nocy zerwał się straszliwy norther,
11 T a u n t o n , op. cii., s. 10.
12 K n i g h t, op. cit., s. 239.
przewracał zaimprowizowane szałasy i lodowatym podmuchem
przeszywał ludzi do kości. Wielu zameldowało się jako chorzy
- gorączka, reumatyzm, biegunka... 31 sierpnia norther szalał nadal
i kolumna ruszyła z miejsca, lecz po to, by po 10 milach zatrzymać
się w osłoniętej dolinie. 1 września zwiadowcy wrócili z niczym.
Następnego dnia ruszono dalej. W nocy pojawiły się przymrozki,
a ranki przynosiły marznącą mżawkę. 4 września kolumna wkroczyła
(po raz pierwszy w tej kampanii) na teren rezerwatu Sjuksów.
Zacinał lodowaty deszcz - miał to być pierwszy z 10 dni takiej
pogody. Zaczął się kończyć prowiant, a Crook nie przewidział
żadnego miejsca, do którego miałby on mu zostać dostarczony.
Napotkano wreszcie kilka indiańskich szlaków; prowadziły na
południe 13, lecz Crook zignorował je, przekroczył Little Missouri
i kontynuował marsz na wschód, wykorzystując zbudowaną przez
Terry’ego drogę i mosty przez liczne strumienie. Bourke podziwiał
okolicę — tam, gdzie deszcz zapobiegł spaleniu prerii, „były pastwiska
z najsoczystszą trawą — raj dla hodowcy bydła i kowboja. Puściliśmy
wodze fantazji, przewidując zmiany, jakie za 10 lat mogą nastąpić
w tym pięknym regionie, teraz będącym terenem polowań dzikusów
i legowisk dzikich bestii [...] O żyzności gleby świadczyła obfitość
traw, grubość drzew (topól, wierzb, jesionoklonów) rosnących
w rzecznej dolinie, gęstwina bluszczu, dzikich śliw i bull berries,
dojrzewających już w promieniach słońca i ciągłych ulewach. Tam,
gdzie na wiosnę stała kawaleria Terry’ego i konie rozsypały ziarna
kukurydzy, wyrósł plon, którego łodygi miały wysokość 10-12 stóp,
a na każdej było od dwóch do czterech wielkich «uszu»” 14.
Zwiadowcy i szpica kawalerii nie oddawali się zachwytom, lecz
rzucili się zbierać kukurydzę. Również niedojrzałe śliwki i buli
berries były w cenie. Żołnierze zbierali kolczaste owoce opuncji
(„indiańskie figi”), opalali kolce, wydobywali spod grubej skóry
miąższ, smażyli go i zjadali, mimo obrzydliwego smaku. Racji
żywnościowych pozostało na dwa dni.
5 września w drobnym deszczu i lepkim błocie kolumna dotarła do
źródeł rzeki Heart. Tam zwiadowcy wpadli na grupę Sjuksów
jadących na południe15. „Duży Nietoperz” Pourier strącił jednego

13 Były to szlaki obozu Szalonego Konia.


14 B o u r k e , op. cit., s. 364—365.
15 Byli to prawdopodobnie Sjuksowie z obozu Amerykańskiego Konia Starszego

i Czerwonego Konia.
z pony, lecz reszta rozpłynęła się we mgle. Crook uznał, że Indianie
poszli ku Czarnym Górom, rozkazał więc zawrócić ku Deadwood.
Kiedy żołnierze usłyszeli, że czeka ich marsz na odległość 175 mil,
a prowiantu zostało na jeden dzień, morale osiągnęło dno. Korespon­
dent Strahom, który (wbrew rozkazom) zabrał ze sobą trochę fasoli,
zaprosił na jej resztkę mjr. Luhna z piechoty. Ostatnią łyżkę podzielili
ostrożnie nożem na pół - każdy trzymał przy tym w ręce rewolwer,
aby drugi nie próbował szachrować 16.
Po raz pierwszy od miesiąca Crook napisał meldunek do gen.
Sheridana. Konfabulował obficie, starając się stworzyć wrażenie, iż
szedł za zwartym wielkim obozem Indian, który rozdzielił się dopiero
teraz. Poprosił również o dostarczenie prowiantu do Custer i zapowie­
dział uczynienie z tego miasta swej bazy dla operacji zimowych.
Wieczorem wydano połowę racji, a następnego dnia — jedną
czwartą. Krajobraz zmienił się na całkiem pozbawione drzew
badlands. „Spoczywają w nich kości niezliczonych tysięcy skamie­
niałych potworów — żółwi, jaszczurów i innych — które jeszcze
zostaną zmuszone do złożenia trybutu muzeom całego świata”
— pocieszał się Bourke. Kolumna wlokła się w błocie, w zimnej,
gęstej mgle. Ludzie budzili się do życia tylko wtedy, gdy spod kopyt
zerwał się czasem dziki królik — wtedy dziesiątki łowców z w orkami
i lassami wrzeszcząc rzucały się w pogoń. Deszcz wypłukał z sakiew
resztki cukru i soli. Ostatnie suchary rozmiękły. Do rozpalenia
ognisk była tylko mokra trawa, a kiedy udało się w jakimś kubku
ugotować kawę, to była ona tak zasolona i pełna osadów z alkalicznej
wody, że budziła odrazę. Konie zaczęły padać ze zmęczenia. Wkrótce
około 300 kawalerzystów szło pieszo na końcu kolumny. 7 września
zaczęto jeść mięso koni, a potem mułów. „To niemal kanibalizm”
— żalił się oficer kawalerii, „to jest jak morderstwo” - pisał inny,
a płk Carr stwierdził ze zgrozą: „Jestem hippofagiem!” Finerty zaś
zanotował rzeczowo: „Mięso starego konia kawaleryjskiego, o od­
parzonym grzbiecie, smażone bez soli, twarde jak skóra, smakuje jak
koc, obrzydliwe. Koń kawaleryjski, młodszy od poprzedniego, nie
tak wynędzniały, przypomina bardzo podłą wołowinę; indiański
pony, dorosły, ma zapach i wygląd mięsa łosia; indiański pony,
źrebak, smakuje jak antylopa albo młoda owca górska; mięso muła,
tłuste i stęchłe, jest kombinacją wszystkich poprzednich, z dodatkiem

16 K n i g h t , op. cit., s. 270.


wieprzowiny”17. Crook nie mógł dłużej ignorować nastrojów, które
pogarszały się nie tylko na skutek głodu i zimna, lecz przede
wszystkim z powodu jego coraz wyraźniej widocznej niekompetencji.
Wieczorem kwatermistrz por. Bubb z karawaną jucznych mułów
i pod eskortą 150 ludzi z 3 pułku kawalerii (kpt. Mills wybrał
z każdej kompanii po 15, którzy mieli najlepsze konie), prowadzonych
przez Grouarda, wyruszył do Deadwood, aby zakupić prowiant na
wolnym rynku. Przyłączyli się do nich Davenport i Strahom.
8 września, w dzień urodzin gen. Crooka, kolumna szła dalej „w
deszczu tak nieprzerwanym, błocie tak lepkim, powietrzu tak
wilgotnym, że przy braku jedzenia i ciepła ludzie tracili odwagę,
a niemało oficerów także”18. Na szczęście po raz pierwszy od wielu
dni znaleziono las. Zwiadowcy upolowali kilka antylop, których
mięso podano chorym. Ludzie próbowali ogrzać się i wysuszyć przy
ogniskach, na których gotowano koninę z „prawie dojrzałymi”, jak
mówi Bourke, śliwkami i bull berries — na biegunkę nie robiła
dobrze, ale nic innego do jedzenia już nie zostało. Kilkunastu
oficerów złożyło wieczorem życzenia Crookowi, ale było to „raczej
marne przyjęcie urodzinowe”.
Tymczasem karawana Bubba szła przez całą noc, przerywając
marsz tylko na krótką drzemkę. Grouard instynktem wyszukiwał
szlak w ciemności, mgle i padającym wciąż deszczu. Po południu
w dali zamajaczyły szczyty Slim Buttes, skalistego grzbietu, który
ciągnął się z północy na południe. Grouard pojechał ku nim na
rekonesans. Przeczucie go nie myliło — u stóp wzgórz pasło się
duże stado ponies, a w zakolu grzbietu od wschodu widać było
szczyty tipi.
9 września o 2.30 żołnierze we mgle zbliżyli się do obozu na
odległość mili i przegrupowali do ataku. Mills podzielił oddział na
cztery grupy. Por. Crawford i por. von Luettwitz, każdy z 50
spieszonymi kawalerzystami, mieli w tyralierach otoczyć obóz od
wschodu i od zachodu. Por. Schwatka na czele 25 ludzi miał
szarżować przez środek obozu, wywołać panikę i zablokować odwrót
przeciwnika, formując się na końcu obozu od strony południowej.
Pozostałych 25 ludzi z por. Bubbem miało strzec taborów, służyć za
koniowodnych, a na odgłos wystrzałów zbliżyć się i uniemożliwić
odwrót Indian ku północy.
17 F i n e r t y , op. cit., s. 248.
18 B o u rk e, op. cit., s. 368.
Żołnierze ruszyli ostrożnie ku obozowi, lecz w mroku spłoszyli
ponies. Stado rzuciło się do ucieczki i z tętentem kopyt wpadło
między tipi. Schwatka i jego oddział galopowali za nim, strzelając
na oślep z rewolwerów. Z tyłu biegły dwa pozostałe oddziały, gubiąc
szyk w ciemności. Z jakiejś przyczyny zamiast się rozdzielić, oba
zajęły pozycję na wschód od obozu i zaczęły go ostrzeliwać.
Schwatka przejechał przez obóz, dogonił stado i schwytał prawie 200
ponies. Nie był to jednak sukces — Indianie wprawdzie zostali
zaskoczeni, ale mieli otwartą drogę odwrotu ku wzgórzom na
zachodzie, a na domiar złego Bubb nie dosłyszał wystrzałów i nie
zbliżał się. Dopiero wtedy Mills pomyślał o zawiadomieniu Crooka
— jeśli w pobliżu było więcej Indian, to mogli sprowadzić posiłki
i uzyskać nad nim przewagę albo wycofać się i zaatakować
niespodzianie kolumnę. Zaalarmowany Bubb wysłał dwóch pakowa-
czy do Crooka, a jego ludzie również rozlokowali się od wschodniej
strony obozu, oprócz jucznych mułów i kawaleryjskich koni pilnując
zdobytych ponies.
Indianie zajęli stanowiska na wzgórzach od zachodu i odpowiedzieli
ogniem. Jedna z pierwszych kul strzaskała kolano von Luettwitza.
Crawford kilkakrotnie próbował atakować, ale pozycja Indian okazała
się bardzo korzystna i mając 4 rannych, musiał się okopać. Po pół
godzinie od rozpoczęcia ataku żołnierze zamiast okrążyć obóz, sami
znaleźli się w okrążeniu, a Bubb musiał odpierać coraz zuchwalsze
zakusy na jego zwierzęta.
Myśląc, że Indianie porzucili tipi, kilku żołnierzy nieostrożnie
zbliżyło się. Z rozpadliny na skraju obozu padł strzał i szer. Wenzel
został śmiertelnie trafiony w głowę. Przypuszczając, że w rozpadlinie
skrył się strzelec wyborowy, pozostali zaatakowali ją, lecz powitały
ich kule, raniąc jeszcze trzech. Mills rozkazał powstrzymać wszelką
aktywność, dopóki nie nadejdzie Crook.
Do 14.00 cała kolumna Crooka przybyła pod Slim Buttes. W dużym
tipi urządzono lazaret, a chirurg zabrał się do amputowania nogi von
Luettwitza. Żołnierze łakomie spoglądali na opuszczone tipi - było
ich tylko 37, ale kto wie, jakie kryły się w nich delikatesy. Kucharze
zawczasu zaczęli rozniecać ogniska. „Czegoś takiego nigdy nie
widziałem — pisze por. Schuyler, adiutant Crooka. - 2000 ludzi
rozproszyło się w nieładzie po wiosce, zbierając futra bizonów i inne
przedmioty, podczas gdy o sto jardów dalej przy rozpadlinie krąg
ludzi został zatrzymany przez garstkę Indian w dziurze, a od
południa atakowane były pikiety” 19.
Crook z niesmakiem zauważył, że, sądząc z rozmiarów obozu, 150
kawalerzystów Millsa miało do czynienia tylko z około 100 wojow­
nikami, ale ostatecznie uznał, że małe zwycięstwo będzie lepsze niż
żadne i wyznaczył oddział z por. Clarkiem do uciszenia Strzelca
wyborowego.
Clarke wezwał wojownika do poddania się. W odpowiedzi
padły strzały. Clarke rozkazał otworzyć ogień. Z rozpadliny
strzały padały rzadko, lecz skutecznie. Jedna kula trafiła szer.
Kennedy’ego w nogę, wyrywając całą łydkę; inny miał strzaskaną
kostkę.
— O Boże, dostałem! - krzyknął „Buffalo Chips” White. Po
chwili nie żył — kula trafiła go w okolice serca.
„Duży Nietoperz” schylony rzucił się ku rozpadlinie i wskoczył do
niej. Wyskoczył na powrót, unosząc krwawy skalp wojownika.
Żołnierze wznowili gęsty ogień, a Clarke znowu wezwał ukrytych
obrońców, by się poddali. Po chwili z rozpadliny wyłoniło się kilka
squaws. Po uzyskaniu obietnicy dobrego traktowania, nakłoniły
innych, by wyszli. Pierwszy wyszedł ciężko ranny w brzuch Amery­
kański Koń Starszy, znany też jako Żelazna Tarcza, wódz Oglalów,
a za nim jeszcze dwaj wojownicy, kilka kobiet i siedmioro dzieci.
W rozpadlinie leżały ciała jednego wojownika, trzech kobiet i dziecka.
Amerykański Koń Starszy zmarł mimo pomocy lekarskiej. Zmarł
także podczas amputacji szer. Kennedy.
Kobiety oświadczyły, że obóz składał się z Oglalów oraz z Minne-
conjou z wodzem Czerwonym Koniem i był w drodze do agencji.
Ostrzegły też, że niedaleko znajduje się obóz Szalonego Konia, liczący
co najmniej 300 tipi. Mimo to Crook nie podjął żadnych przygotowań,
a nawet nie wysłał zwiadowców na rozpoznanie. W obozie żołnierze
znaleźli zapasy mięsa i jagód, futra i koce (a także konie ze znakami
7 pułku kawalerii, wojskowe siodła, części umundurowania, rękawice
kpt. Keogha i proporzec 7 pułku kawalerii; stawiało to w niezbyt
korzystnym świetle agenta, który podpisał Indianom tym „certyfikaty
dobrego sprawowania”), najedli się i zapadli w drzemkę pod ciepłym
okryciem. O 16.00 obudziła ich strzelanina. Na wzgórzach od zachodu
zaroili się Sjuksowie. Było ich tylko około 300, lecz mieli przewagę

19 C r o o k , op. cit., s. 206-207.


zaskoczenia i terenu. Crook wprowadził do akcji wszystkie 2 tysiące
swych karabinków i „długich Tomów”. „Nagły powrót dyscypliny
i porządku był wprost cudowny” - stwierdził Schuyler. Ostrzał
Indian nie był zbyt celny, tylko 5 żołnierzy zostało poważnie
rannych, ale byli uparci. Odrzuceni przez kontrataki, powracali
w innym miejscu. Walka trwała do zmierzchu, po czym Indianie
wycofali się. Nazajutrz o świcie zaatakowali znowu, we mgle
spychając czujki w stronę obozu. Crook zwolnił swoich jeńców 20
i zarządził odwrót. Batalion piechoty trzymał Sjuksów w szachu,
podczas gdy kolumna, z rannymi na travois i na mulich noszach,
formowała się do marszu. O 8.00 Crook wymaszerował na czele
kolumny na południe, zostawiając płk. Carra i 5 pułk kawalerii
w straży tylnej. Pod ostrzałem kawalerzyści zluzowali piechotę,
spalili obóz, zniszczyli zapasy amunicji i sprzętu i ruszyli w drogę.
Jak zwykle, na widok cofającego się przeciwnika, Indianie zaatakowali
z furią. Carr miał ciężką przeprawę, było kilku rannych, ale po
dwóch milach Sjuksowie znudzili się.
Zabitych pochowano w błocie szlaku, po którym następnie
przeszła kolumna, aby zatrzeć ślad grobu. Wieczorem Crook
sporządził długi raport dla Sheridana o wydarzeniach minionego
tygodnia, lecz akcji, która stała się znana pod nazwą „bitwy pod Slim
Buttes”, poświęcił tylko dwa zdania. Nie miał się czym chwalić — nie
próbował podjąć żadnej inicjatywy, mimo że było to to, czego
właśnie szukał i po co ciągnął kolumnę wojska przez badlands
— otwarta bitwa z Szalonym Koniem, w której miał przewagę
liczebną. Znacznie obszerniejsze były relacje Davenporta i Strahor-
na, z których, czy się to komu podobało, czy nie, można było
uzyskać obraz tych wydarzeń 21.
11 września ranek znowu był zimny i dżdżysty. Nastroje szybko
upadły; kwatermistrz oceniał ilość zdobytej żywności na ponad
2 tony i miał nadzieję, że wystarczy to na 3 dni, lecz żołnierze do
tego stopnia stracili umiar, że smętne resztki prowiantu trzeba było
zarezerwować dla rannych. Crook wysłał znowu por. Bubba, kpt.
Millsa i 50 ludzi na zdobytych ponies po prowiant, a kucharze zabrali

20 Jeden z nich, Atakujący Niedźwiedź, przyłączył się po bitwie do kolumny Crooka

jako zwiadowca i wkrótce dosłużył się stopnia kaprala.


21 Davenport pisał między innymi, że kampanię Crooka można przyrównać do

odwrotu Napoleona spod Moskwy, oskarżał go o zaprzepaszczenie szansy na zwycięstwo


pod Slim Buttes przez nieudolność i sugerował, aby postawić go przed sądem wojennym.
się do przyrządzania obiadu z innych ponies, które były według
Finerty’ego smaczniejsze od mułów. Do wieczora kolumna brnęła
w błocie przez księżycowy krajobraz wokół Slim Buttes, natrafiając
po drodze na stary indiański szlak, który nie wzbudził w nikim
zapału do zbadania go. Nazajutrz Crook zmienił zdanie i skierował
mjr. Uphama i 150 ludzi z 5 pułku kawalerii z powrotem na
znaleziony szlak. Upham zabrał po dwie uncje bizoniego mięsa na
głowę, trochę kawy i tyle koniny, ile zostało z kolacji, i poszedł.
Dlaczego Crook kazał ścigać Indian na szlaku, na którym ich już
dawno nie było, kiedy właśnie zignorował Indian, którzy atakowali
jego kolumnę, nie wiadomo.
Tymczasem Bubb maszerował cały dzień, całą noc i następny
dzień prawie bez przerwy. W nocy kpt. Mills próbował kierować się
kompasem, ale po stwierdzeniu, że kierunek marszu staje się
„ekscentryczny”, prowadzenie przejął Grouard i jego instynkt.
Następnego wieczoru kolumna dobrnęła do Crook City, gdzie Bubb
zakupił 13 wozów mąki, warzyw i innej żywności oraz 50 sztuk
bydła, i na drugi dzień ruszył w drogę powrotną. Był już najwyższy
czas. 12 września był najgorszym dniem kampanii. Kilkaset koni
padło, a kawalerzyści porzucali siodła i uprząż, zbyt słabi, by je
nieść. Muły potykały się i zrzucały rannych z noszy. Połowa
piechurów osłabła i pozostała w tyle. Amunicja tak ciążyła, że ją
zakopywano. „Widziałem ludzi tak wyczerpanych, że stracili zmysły
[...] Nawet odważni ludzie siedzieli i płakali jak dzieci, ponieważ nie
wytrzymali” — pisze por. Schuyler. Kolumna rozwlokła się na 10
mil. Po przejściu 35 mil czoło zatrzymało się, a ludzie padali
w błoto tam, gdzie stali. Ostatni dołączali przez całą noc. Najsłab­
szych zbierał do południa oddział kawalerii. Prawdopodobnie nie
ruszyliby już z miejsca, gdyby goniec od Bubba nie pobudził ich
wieścią, że o 5 mil, jest dobre miejsce na obóz, a zaopatrzenie
będzie tam czekać. Po południu żołnierze, mokrzy od deszczu
i przekraczania potoków, suszyli się przy ogniskach, na których
kucharze szykowali kolację i zaległy obiad. Według Schuylera,
„wszyscy jedli tak, jakby nigdy już nie spodziewali się ujrzeć
następnego posiłku”. Na drugi dzień obóz ogarnęła epidemia
biegunki. Po południu wrócili żołnierze mjr. Uphama. Nie widzieli
ani jednego Indianina, ale Indianie widzieli ich - jeden z żołnierzy,
który odłączył się, szukając jakiejś zwierzyny, został znaleziony bez
skalpu. Nieprzerwanie napływał strumień wozów z całych Czarnych
Gór, dowodząc wyższości prywatnej inicjatywy nad zaopatrzeniem
rządowym. Urządzono fetę, na której serwowano szampana w bla­
szanych kubkach. Zjawił się nawet fotograf, który robił pamiątkowe
zdjęcia i wywoływał je na miejscu w ruchomej ciemni. Przyjechał
również goniec od Sheridana z wezwaniem dla Crooka do Fortu
Laramie na konferencję 17 września (raportu z 10 września dowódca
dywizji jeszcze nie otrzymał). Sheridan oznajmiał ponadto, że nie
życzy sobie, aby wojsko przez zimę byczyło się w Custer, lecz ma
ją spędzić aktywnie w obozie w dorzeczu Powder.
„Nikt nie może winić pana za to, że nasza kampania nie została
uwieńczona całkowitym sukcesem” — pocieszał Crooka por. von
Luettwitz. — Nasze siły były za małe. Obszar, przez który przeszedł
pański oddział, rozciąga się od północnej Platte do Yellowstone i od
Big Horn do Little Missouri - jest to obszar dwa razy większy od
Francji. Ośmiuset tysiącom Prusaków nie udało się z powodzeniem
okupować Francji w 1870 roku. Jak można było oczekiwać, że 2000
ludzi będzie kontrolować kraj dwukrotnie większy?” 22
16 września Crook wyruszył w drogę, lecz dotarł tylko do
Deadwood. Przyjęcie zgotowane przez mieszkańców tak przypadło
mu do gustu, że został na kilka dni23. Dopiero po tygodniu spotkał
się z Sheridanem w Forcie Laramie. Żołnierze, nabrawszy sił
w Custer, w miesiąc później dotarli do obozu zimowego.

AGENCJE CZERWONEJ CHMURY I CĘTKOWANEGO OGONA

20 września, w drodze do Fortu Laramie, gen. Crook odwiedził


agencję Czerwonej Chmury i zastał tam komisję Kongresu, właśnie
fratemizującą się z Indianami po podpisaniu umowy. Wściekły płk
MacKenzie, którego wyłączono od wpływu na wydarzenia, poinfor­
mował go, jak iluzoryczna jest „absolutna kontrola” gen. Sheridana
nad agencjami — o przyjmowaniu kapitulacji i rozbrajaniu Indian
powracających do agencji nie było mowy, ponieważ rozpływali się
po rezerwacie. MacKenzie zaprotestował w liście, który skierował
drogą służbową do samego prezydenta, przeciw mieszaniu się władz
cywilnych do spraw indiańskich i zażądał zawieszenia wszelkich
22C r o o k , op. cit., s. 207-208.
23Przy tej okazji wręczono mu petycję, podpisaną przez 713 dorosłych obywateli
Deadwood (nie licząc Chińczyków), z prośbą o wojskową ochronę.
rozmów ze Sjuksami bez pośrednictwa władz wojskowych. Genera­
łowie Crook, Sheridan i Sherman przekazali list dalej, dołączając
pozytywne dekretacje. Nie wywarł on żadnego skutku, zaczęli więc
działać, nie biorąc pod uwagę uzgodnień dokonanych przez komi­
sję, której zależało najwyraźniej tylko na załatwieniu sprawy
Czarnych Gór. Gdyby przyjąć za słuszne twierdzenie przyjaciół
Indian, iż powodem wojny było odkrycie złota i infiltracja Czar­
nych Gór przez białych, a jej celem było ich zdobycie, to
należałoby uznać, że zwycięstwo było kompletne. Czarne Góry
były zdobyte - i to nie przez wojsko, lecz grupkę cywilów, nie za
pomocą broni, lecz tak, jak zapowiadali po nieudanych negocjac­
jach we wrześniu 1875 r. - groźbą wstrzymania dostaw żywności.
Gdyby więc chodziło o Czame Góry, to można byłoby zrezyg­
nować z kampanii, która przez cały czas toczyła się o setki mil od
nich i w której w ciągu prawie 5 miesięcy wojsko ponosiło same
porażki (jeśli pominąć zniszczenie 37 tipi pod Slim Buttes).
Niektórzy wodzowie sugerowali zresztą MacKenziemu, że jeśli
potrzebne mu Czame Góry, to może by wyniósł się tam ze swymi
mila hańska i szukał złota do woli24. Wojna jednak trwała,
ponieważ sprawa Czarnych Gór była odrębna od problemu 10
tysięcy koczowników, utrudniających osadnictwo i hamujących
rozwój gospodarczy terytoriów.
Rankiem 23 października płk MacKenzie otoczył obozy Oglalów
Czerwonej Chmury i Obiboków Czerwonego Liścia i rozbroił Indian.
Obozy pod strażą wróciły do agencji. Crook oświadczył, że skoro
rząd karmi Indian, ma prawo oczekiwać od nich lojalności, lecz
„rezerwaty, zamiast być siedzibą lojalnych Indian, dla których
warunki traktatu byłyby święte, stały się gniazdem nielojalności
wobec rządu i biczem na ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się
w ich zasięgu”25. Ogłosił w związku z tym, iż pozbawia Czerwoną
Chmurę stanowiska wodza i powierza obie agencje Cętkowanemu
Ogonowi (który, jako wieczny antagonista wodza Oglalów, chętnie
się zgodził). Złośliwi określili to jako koronację Cętkowanego Ogona
na „króla Indian”, ale ponieważ zdolny i kompetentny wódz Brule
miał wielu zwolenników, posunięcie Crooka nie spotkało się ze
sprzeciwem. W kilka dni później gen. Terry rozbroił Sjuksów
w agencjach nad Missouri.
24 H y d e , Red..., s. 284.
25 M a ny p e n n y, op. cit., s. 314.
Indianie zaprotestowali przeciwko odbieraniu karabinów i koni,
wskazując, że komisja Kongresu gwarantowała im ochronę praw
własności. Wojskowi twierdzili, że komisja nie miała prawa udzielać
takich gwarancji. Spór ten utrwalił zapewne opinię o „podwójnych
językach” wasichun.
Dopiero wtedy Crook uznał swoją kampanię za zakończoną.
„Wojna z Indianami jest ze wszystkich wojen najbardziej wyczer­
pującą i niewdzięczną — pisał w pożegnalnym rozkazie. - Nie będąc
uznawana przez Kongres za wojnę, ma wszystkie niekorzystne cechy
wojny cywilizowanej, przy wszystkich dodatkowych okropnościach,
jakie barbarzyńcy mogą wymyślić, a dzicy wykonać. Wymaga się od
was służby,, nie dając bodźców w postaci awansów i uznania,
w istocie bez żadnej nadziei na nagrodę. Mieszkańcy naszego skąpo
zaludnionego pogranicza, w których obronie działaliście, mają bardzo
małe wpływy w potężnych aglomeracjach wschodu. Ich przed­
stawiciele mają słaby głos w zgromadzeniach narodowych, podczas
gdy wasi dzicy wrogowie są nie tylko podopiecznymi rządu,
wspieranymi przez naród w ich próżniactwie, lecz są również darzeni
sympatią przez wielką liczbę ludzi skądinąd dobrze poinformowanych.
Możecie więc pogratulować sobie, że wykonując wasze wojskowe
obowiązki byliście po stronie słabych przeciwko silnym i że garstka
ludzi na pograniczu zachowa wasze wysiłki we wdzięcznej pamięci” 26.
Nie był to jednak koniec. Crook pokonał Indian w agencjach, ale
koczownicy wciąż pozostawali poza rezerwatem.

26 T a l l e n t , op. dl., s . 234-235.


PRZEZ „MAGICZNĄ LINIĘ”

MONTANA-WYOMING, JESIEŃ 1876-WIOSNA 1877

Płk Miles nie zagrzał długo miejsca w obozie u ujścia Tongue.


Zaledwie zdążył postawić pierwsze baraki (zaczątek Fortu Keogh),
gdy w okolicy pojawił się na powrót Siedzący Byk. Kiedy Terry na
próżno ścigał go po kraju, jego obóz bawił nad Little Missouri,
a teraz powracał na doroczne jesienne polowanie. Po przekroczeniu
Yellowstone odkrył drogę, którą wozy Milesa dostarczały materiały
budowlane i zaopatrzenie. W nocy 10 października Sjuksowie
zaatakowali karawanę około stu wozów, zdobywając 47 mułów i tak
zniechęcając cywilnych woźniców, że zrezygnowali z pracy i musieli
ich zastąpić żołnierze. Powtórzyli to 14 i 15, ale eskorta 5 kompanii
piechoty (195 ludzi pod dowództwem ppłk. Otisa) tym razem odparła
ich bez strat, mimo że na pewnym odcinku wozy musiały przejechać
przez płonącą prerię. 16 października Otis znalazł na drodze list od
Siedzącego Byka.
„Chcę wiedzieć, co robisz na tej drodze — pisał szaman Hunkpapów.
— Wystraszasz wszystkie bizony. Ja chcę tu polować. Chcę, abyś s tąd
zawrócił. Jeśli tego nie zrobisz, będę znowu z tobą walczył. Chcę,
abyś zostawił wszystko, co masz, i zawrócił stąd. Twój przyjaciel,
Siedzący Byk. P. S. Mam na myśli wszystkie racje, które masz,
i wszystek proch. Pragnę, abyś odpisał mi tak szybko, jak możesz” 1.
Otis wysłał Billy’ego Jacksona do Siedzącego Byka z informacją,
że ma zamiar doprowadzić wozy do rzeki Tongue, a jeśli Indianie
chcą walki, to mogą ją mieć w każdej chwili. Po kilku godzinach
dwóch Sjuksów z białą flagą przywiozło odpowiedź - Siedzący Byk
zapraszał Otisa na konferencję w swoim obozie. Otis zaproponował
1 List ten napisał półkrwi Indianin Johnny „Duże Legginsy" Brughiere. Według

niektórych źródeł on także zaaranżował późniejszą konferencję Milesa z Siedzącym


Bykiem.
jako miejsce rozmów swój tabor. Siedzący Byk nie przyjechał,
przysłał trzech wodzów w swym zastępstwie. Otis zaproponował im
poddanie się, podarował 150 funtów sucharów i trochę bekonu, po
czym ruszył dalej. 18 października napotkał Milesa, który szedł mu
na pomoc z 5 pułkiem piechoty — 400 ludźmi i armatą, i powiadomił
go, że Sjuksowie są chętni do rozmów. 20 października Miles spotkał
się z Siedzącym Bykiem u źródeł Cedar Creek. Ich konferencja
owiana jest mgłą legend. Siedzący Byk ponawiał żądania, które
przedstawił w liście, a Miles domagał się bezwarunkowej kapitulacji
Indian i udania się przez nich do rezerwatu. Rozmowy kontynuowano
następnego dnia.
— Bóg stworzył mnie Indianinem, ale nie Indianinem z agencji!
— zawołał, jak chce tradycja, Siedzący Byk. Na Milesie nie zrobiło
to wrażenia.
— Macie 15 minut na zastanowienie się — powiedział. — Poddaj­
cie się albo walczcie.
Siedzący Byk miał 3 tysiące wojowników, ale nie mieli oni serca
do walki — sezon na wojowanie już dawno się skończył. Sam
Siedzący Byk był szamanem, nie wodzem wojennym. Przewaga była
więc po stronie Milesa. Po krótkiej walce, podczas której piechota
atakowała, nie powstrzymana przez wzniecony przez Indian pożar
prerii, a ostrzał z działa demoralizował wojowników i zapobiegał
kontratakowi, 2600 Sjuksów i Szejenów (mężczyzn, kobiet i dzieci)
poddało się, a Siedzący Byk uszedł z kilkoma tysiącami zwolenników.
Jego ślady zatarł pierwszy śnieg. Miles zostawił jeńcom broń, aby
mogli w drodze polować, i polecił im zameldować się w agencjach.
Większość zrobiła to - sezon wojowania się skończył...
27 października poddało się bez walki 2 tysiące Indian — 400 tipi
— i również udało się bez eskorty do agencji. Znajdowano przy nich
wiele przedmiotów, zdobytych na żołnierzach Custera. Były między
nimi pamiątki po oficerach — nóż por. Portera, sygnet ppor. Reily’ego,
notes por. Mclntosha, przedziurawiony kulą, koperta złotego zegarka
ppor. Hodgsona, z wygrawerowaną dedykacją od ojca z okazji
ukończenia West Point... Znaleziono zegarek kpt. Keogha i zdjęcie,
które dała mu siostra por. McDougalla, z plamą krwi... 2
Na południu, w Wyomingu, wznowił działania płk Ranald Macken­
zie. Miał 9 kompanii kawalerii z 2,3,4 i 5 pułku kawalerii, 11 kompanii
2 Takie pamiątki odzyskiwano jeszcze w kilka lat po bitwie, np. w 1880 r. zegarek

ppor. Crittendena.
piechoty z 9, 14 i 23 pułku piechoty, 4 kompanie spieszonej artylerii
z 4 pułku artylerii konnej oraz 400 zwiadowców - Szoszonów,
Paunisów, Wron, Sjuksów, Arapahoe, Utesów, Bannacków, a nawet
10 Szejenów. Pod koniec listopada jego zwiadowcy odkryli wielki
obóz Szejenów w górach Big Horn. Zwiadowcy Szejenów również
wykryli żołnierzy i złożyli raport Starym Wodzom (w obozie byli
wszyscy czterej: Mały Wilk, Gwiazda Poranna alias Tępy Nóż3,
Stary Niedźwiedź i Czamy Mokasyn). Byli również Czamy Włocha­
ty Pies, Strażnik Magicznych Strzał, Węglowy Niedźwiedź - Straż­
nik Magicznego Bawolego Kapelusza. Teoretycznie najwięcej do
powiedzenia miał Czamy Włochaty Pies, a był on zdania, że należy
zwijać obóz i połączyć się z Szalonym Koniem. Poparł go stary
i ślepy Jesionoklon, najczcigodniejszy z szamanów, który miał wizję
żołnierzy i zwiadowców atakujących obóz - miała to być straszliwa
klęska... Jednak Ostatni Byk, szef stowarzyszenia Szczeniąt Lisów,
który od bitwy nad Little Big Horn był zadufany bardziej niż
przeciętny przywódca stowarzyszenia wojowników, oznajmił, że
obóz pozostanie — i nikt z ważniejszych od niego wodzów nie
sprzeciwił się jego arogancji. Ostatni Byk nie zgodził się również
przenieść obozu w bardziej obronne miejsce wyżej w górach.
Szczenięta Lisy przed kilkoma dniami zaskoczyły i wyrżnęły
polujących Szoszonów, zdobywając ponad 30 skalpów. Zażądał więc
godnego uczczenia tego zwycięstwa.
Bawiono się całą noc. Ostatni Byk poprzecinał popręgi tym, którzy
chcieli odjechać — wszyscy mieli tańczyć wokół „skunksa” wielkiego
jak tipi, wymachując skalpami Szoszonów. Atmosfera była tak
gorąca, że matki powiązały córki po kilka razem, aby ktoś ze
Szczeniąt Lisów korzystając z okazji nie pociągnął ich w mrok.
25 listopada o świcie, kiedy tancerze układali się do snu, w huku
wystrzałów do obozu wpadli galopem inni Szoszoni — żądni zemsty
zwiadowcy MacKenziego. Na szczęście większość Szejenów ufała
przepowiedniom Jesionoklona i nie zdjęła na noc odzieży i mokasy­
nów. Wycofali się w góry, zgrupowali wokół Żółtego Nosa i stawili
zaciekły opór. Pod gradem kul Paunisi zawahali się i wyglądało, że
się cofną.
3 Imię Tępy Nóż było przezwiskiem, które Gwieździe Porannej nadał jego szwagier,
lecz przylgnęło ono do niego tak, że bitwa 25 listopada 1876 r. jest znana jako „walka
Tępego Noża” (por. S t a n d s - 1 n - T i m b e r , op. cit., s. 214).
— Pierwszego z moich ludzi, który ucieknie, ja sam zabiję
— powiedział spokojnie Pa-ni Le-shar North, który mimo niebez­
pieczeństwa nie zsiadł z karego ogiera Mazepy 4.
Nadeszli żołnierze por. McKinneya z 4 pułku kawalerii i ruszyli
do szturmu na wzgórza. Aby zatrzymać ich atak, Szejenowie
sięgnęli po najsilniejszą broń. Czarny Włochaty Pies rozwinął
pakiet i ułożył Magiczne Strzały grotami w stronę nieprzyjaciela.
Zaintonował pieśń, a wszyscy czterokrotnie wznieśli okrzyk,
tupiąc do taktu. Sprawiło to, że McKinney padł zabity, atak
załamał się, a walczący po stronie wasichun Szejenowie wkrótce
pomarli. Ponadto Magiczny Niedźwiedź wywijał nad głową Od­
wracaczem, dzięki czemu kule akicita chybiały 5.
W walce został ranny Żółty Nos i zginęło około 25 Szejenów,
a MacKenzie miał 6 zabitych i 26 rannych. Pod osłoną nocy
Szejenowie odeszli. Wędrówka przez ośnieżone góry, bez ciepłej
odzieży, zapasów żywności, przy temperaturze spadającej do 30
stopni poniżej zera, była koszmarem. 10 wojownikom udało się
podejść MacKenziego i odebrać część zdobytych przez niego koni6.
Dzięki temu jednym udało się dotrzeć do obozu Szejenów wodza
Dwa Księżyce w górnym biegu Little Big Horn, a inni znaleźli
schronienie w obozie Oglalów Szalonego Konia nad Belle Fourche.
Ostatni Byk został przez stowarzyszenie pozbawiony przywództwa
i wyniósł się do rezerwatu Wron, gdzie spędził resztę życia.
MacKenzie zniszczył 173 tipi i pozostawione w nich zapasy.
Szoszoni z furią zacierali ślady po znienawidzonych wrogach, paląc
to, czego nie zdołali zabrać. Wśród wielu trofeów żołnierze znaleźli
pamiątki znad Little Big Horn: konie ze znakami US i 7C, siodła,
worki na paszę, zgrzebła i szczotki... Z proporca kompanii skrzętna
squaw zrobiła poduszkę. Znaleziono płaszcz i dwie bluzy oficerskie
oraz oficerską pelerynę nieprzemakalną, srebrny zegarek, złote etui
do ołówków, portfele - w jednym było 47 dolarów. Była kurtka ze
skóry jelenia z podszewką z tafty, własność Toma Custera. Były listy
pisane do żołnierzy 7 pułku kawalerii, był także list, napisany przez
jednego z nich do dziewczyny na wschodzie, ze znaczkiem, gotowy

4 G r i n n e l , Pawerme..., s . 3 4 .
5 S t a n d s - l n - T i m b e r , op. cit., s. 217, 221. Szejenowie MacKenziego, których
dowódcą był pułkownik Twarde Futro, słyszeli śpiew i, aby przebłagać współplemieńców,
odchodząc, pozostawili do ich użytku duży zapas amunicji.
6 G r i n n e l l , Fighting..., s. 381—382.
do wysłania. Znaleziono także kilka notatników, prowadzonych
przez sierżantów-szefów kompanii. Jeden z nich kończył się zapisem
„Wymarsz znad Rosebud, 25 czerwca”, a st. sierż. Brown z kompanii
G zanotował na ostatku: „McEagan zgubił karabinek na służbie
w taborach podczas marszu, 24 czerwca 76” 7.
W notatnikach tych Indianie uwiecznili w postaci rysunków swoje
przewagi nad akicita, Wronami i Szoszonami.
Dość upiornym świadectwem tych przewag był znaleziony przez
„Dużego Nietoperza” niewielki skórzany worek, pełen odciętych
prawych rąk szoszońskich dzieci. Pourier oddał go Szoszonom. Nie
fetowali zwycięstwa, lecz zawodzili całą noc.
Osobliwością był naszyjnik Wysokiego Wilka. „Składał on się ze
skórzanego kołnierza, inkrustowanego małymi niebieskimi i białymi
paciorkami (oraz) przedziurawionymi muszelkami” - pisze kpt.
Bourke. Ozdabiały go cztery woreczki na leki, które „dr Yarrow
z Waszyngtonu starannie zbadał pod szkłem powiększającym i orzekł,
iż są to ludzkie worki mosznowe”. Z naszyjnika zwisało także osiem
ludzkich palców. „Były to lewe środkowe palce Indian, zabitych
przez Wysokiego Wilka. Zostały przecięte wzdłuż po stronie we­
wnętrznej, kość usunięto i poddano je starannej terapii antyseptycznej
w celu całkowitego ich wysuszenia. Kości nie wstawiono z powrotem,
lecz zastąpiono je patykami”. Wysoki Wilk miał dwa takie naszyjniki.
Jeden z nich Crook kazał zniszczyć, drugi zaś, mimo że później
Wysoki Wilk wielokrotnie domagał się jego zwrotu, oddano do
Muzeum Narodowego w Waszyngtonie. „Nie był on ani trochę
okropniejszy od ozdób z ludzkich kości, które można oglądać na
cmentarzu kapucynów w Rzymie” - orzekł światowiec Bourke 8.
Północni Szejenowie nigdy już nie podnieśli się po zadanym im
ciosie. Zadecydowały o tym nie straty w ludziach, lecz zniszczenie
przez Szoszonów ich dóbr kultury materialnej.
Na północy tymczasem Miles ścigał Indian, mimo że temperatura
spadała czasem do 20 stopni poniżej zera. „Wyekwipowałem ludzi,
jakby mieli walczyć w Arktyce” — mówił. Nie bez powodu stał się
wśród Indian znany pod imieniem „Niedźwiedzia Kurtka”. Żołnierze
mieli nawet wełniane maski. Gorzej się wiodło mułom i koniom.

7 H e d r e n , op. cit., s. 158-159.


8 B o u r k e , op. cit., s. 402—403. Por. Bourke’a nie można jednak w pełni zaliczyć
do prekursorów politycznej poprawności, ponieważ nie napisał, że wyrabiania naszyjników
z części ludzkiego ciała zapewne nauczyli Szejenów kapucyni.
Zdarzało się, że zamarzały na śmierć, choć w poszukiwaniu schronienia
wdzierały się nawet do namiotów.
7 grudnia jeden z trzech oddziałów, na które Miles podzielił kolumnę
(3 kompanie 5 pułku piechoty - 100 ludzi pod dowództwem por.
Baldwina), znalazł obóz 190 tipi Siedzącego Byka i 18 grudnia nad
Redwater Creek dopadł go i rozproszył. 29 grudnia oddział Milesa — 436
ludzi i dwie armaty - wyruszył w górę Tongue, staczając potyczki
1 i 3 stycznia. 7 stycznia 1877 r. do jego obozu zabłąkało się kilka
kobiet i dzieci z plemienia Szejenów. Nazajutrz na odsiecz zatrzyma­
nym nadeszli Szejenowie z wodzem Dwa Księżyce, wspierani przez
Sjuksów Szalonego Konia.
— Zjedliście dziś wasze ostatnie śniadanie! — wołali do akicita.
Bitwa trwała kilka godzin. Dochodziło do walki wręcz. Żołnierze byli
mocno przyciskani i choć ze śniegu, lodu i grud ziemi improwizowali
szańce, stracili 3 zabitych i 8 rannych. Działa prowadziły ogień
szrapnelami, lecz Odwracacz (na którego zabranie zezwolił Strażnik
Magicznego Kapelusza) i tym razem działał bez zarzutu. Pociski
spadały nie wybuchając, a Indianie z ciekawością wysypywali z nich
proch i kule. Magiczny Niedźwiedź jeździł dokoła, wymachując
Odwracaczem. Niewybuch trafił w bok jego konia, przewrócił go, ale
większej szkody nie zrobił — nawet skóra, zdarta z boku konia, odrosła.
Szejenowie stracili tylko jednego zabitego. Nie odbili kobiet i dzieci, ale
zmusili Milesa do odwrotu9. Szli za oddziałem trop w trop, póki mila
hańska nie schronili się w Forcie Keogh.
Gen. Miles namówił najstarszą squaw, imieniem Słodka Kobieta,
aby posłużyła za posła do Szejenów. Towarzyszył jej „Duże
Legginsy” Brughiere i kilku żołnierzy, prowadzących obładowane
podarkami juczne konie. Usłyszawszy, że „Niedźwiedzia Kurtka”
przysyła dary i zaprasza na konferencję pokojową, wodzowie
i stowarzyszenia wojowników obradowały przez dwa dni i dwie noce
bez przerwy. Dwa Księżyce zdecydował, że pójdzie do Fortu Keogh,
i wezwał chętnych do pójścia z nim. Nie wszyscy ufali Milesowi,
niektórzy odeszli z Szalonym Koniem albo do Południowych
Szejenów do Oklahomy. 19 lutego Dwa Księżyce spotkał się
z Milesem i odbył z nim pierwszą z wielu konferencji, które
ostatecznie 22 kwietnia zakończyły ponad roczną wojnę wasichun
9 Miles w raporcie nazwał tę walkę bitwą pod Wolf Mountain, ale słuszniejsze byłoby

nazwanie jej bitwą nad Tongue, ponieważ Wolf Mountain znajduje się o kilkadziesiąt
mil dalej.
z Szejenami (w której Sjuksowie brali udział jako ich alianci)
i zapoczątkowały karierę Dwóch Księżyców jako wodza plemiennego
w nieoficjalnej agencji Milesa 10.
Wiosna 1877 r. zaczynała się dla koczowników pod niedobrymi
auspicjami. W obozie Siedzącego Byka narastało przeświadczenie,
że w zasięgu mila hańska nie ma dla nich przyszłości. Zaczęli sobie
uświadamiać, iż bitwa nad Potokiem Tłustej Trawy była czymś
niezwykłym, co z niezrozumiałych przyczyn rozjuszyło wasichun
i sprawiło, że nie pozwolą Lakotom w spokoju kontynuować ich
trybu życia. Sjuksowie wyruszyli na północ. Tylko Kulawy Jeleń
z grupą Minneconjou pozostał i rozłożył się obozem nad Błotnistym
Potokiem. 7 maja znalazł go Miles. Podczas rozmów przez nieporo­
zumienie wywiązała się walka, w której omal nie stracił życia Miles,
a wojsko miało 4 zabitych i 7 rannych. Zginęło 14 Indian — w tym
Kulawy Jeleń, którego imieniem odtąd nazywa się Błotnisty Potok.
Pozostali Indianie odeszli". Na tym skończyła się Kampania Stulecia,
ale nie był to koniec epopei Sjuksów.

TERYTORIUM PÓŁNOCNO-ZACHODNIE, KANADA

Pewnego listopadowego dnia 1876 r. drzwi do sklepu w Wood


Mountain prowadzonego przez Jeana-Louisa Legare, otworzyły się
gwałtownie. Do środka weszło 12 Indian. Nie byli to miejscowi Kri,
Saulteaux ani Czarne Stopy. Mieli na sobie futra, a na ich szyjach na
łańcuszkach zwisały srebrne i złote zegarki. Bez słowa zasiedli w krąg
na podłodze. Przez otwarte drzwi wpadały podmuchy lodowatego
wiatru, ale Legare bał się poruszyć — przybysze nie budzili zaufania.
Milczenie trwało dwie godziny. Wreszcie jeden z Indian wstał.
— Jestem Mały Nóż - powiedział, podając rękę kupcowi. Za nim
poszli inni.
10 Niektóre opracowania błędnie przypisują Dwom Księżycom istotną rolę w bitwie

nad Little Big Hom (być może myląc go z Czarnym Księżycem). Dwa Księżyce był
przywódcą wojennym, ale nie był wodzem. Stał się znany i poważany dopiero jako autor
korzystnych umów z gen. Milesem (por. S t a n d s - I n - T i m b e r , op. cit., s. 54,
222—223). Agencja w Forcie Keogh została zlikwidowana w 1881 r., a Indianie
przeniesieni do Standing Rock.
11 Kolumna pod dowództwem mjr. Brisbina, w której składzie była kompania

z 7 pułku kawalerii, bezskutecznie ich ścigała i 30 sierpnia powróciła do bazy,


całkowicie wyczerpana.
— Jesteśmy Lakotami i przyszliśmy z Czarnych Gór — powiedział
jeden, który przedstawił się jako Wrona. — Amerykanie są bardzo źli.
Nie dają nam spokojnie spać. Słyszeliśmy, że wielka matka jest
bardzo dobra dla swoich dzieci. Przyszliśmy tu, aby nasze dzieci
mogły spokojnie spać 12.
Rozmowa się nie kleiła. Ostatecznie Indianie kupili amunicję
i tytoń, zapłacili 30 dolarów amerykańskich i wyszli.
Legare powiadomił o wizycie Jamesa Walsha, superintendenta
Północno-Zachodniej Policji Konnej (NWMP). James Morrow „Bub”
Walsh, tytułowany majorem jako były oficer kawalerii, miał pod
komendą 300 konstabli w szkarłatnych kurtkach i odpowiadał za
utrzymanie prawa i porządku. Mjr Walsh wiedział, z kim miał
okoliczność kupiec. W Kanadzie z uwagą śledzono działania w Monta­
nie. Obawiano się, że w wyniku walk zostanie przerwana droga z Fortu
Benton, którą kierowano zaopatrzenie dla posterunków NWMP, a także,
że Indianie albo armia amerykańska mogą naruszyć granicę.
Walsh słyszał o Siedzącym Byku, spotkał także Dakotów, kiedy
w czerwcu 1875 r. budował dla NWMP fort w Cypress Hills, na
wzgórzach podobnych Czarnym Górom, wznoszących się pośród
kanadyjskiej prerii. Wojownicy Siedzącego Byka w ucieczce przed
kawalerią przekroczyli „magiczną linię”, za którą mila hańska nie
ośmielali się ich ścigać. Z niezadowoleniem przyjęli po drugiej
stronie shaglashapi (Czerwone Kurtki) i zagrozili, że zlikwidują
Walsha i jego obóz.
— Stracicie wielu z waszych, a wkrótce przyjdzie tu więcej
shaglashapi, niż jest bizonów, i nikt z was nie ujdzie z życiem
— odpowiedział major w — jak sądził — dobrym indiańskim stylu.
Na Sjuksach nie zrobiło to wrażenia i tylko pojawienie się wielkiej
grupy Kri spowodowało ich odwrót. Walsh przyśpieszył prace
i kiedy w sierpniu nadciągnął liczący 700 tipi obóz Dakotów,
przerażeni Metysi, Assiniboinowie i Kri mogli już znaleźć schronienie
w Forcie Walsh, a on sam z kompanią lansjerów odpędzał Sjuksów,
dopóki nie powrócili na amerykańską stronę „magicznej linii”.
Metysi donieśli też majorowi, że niejaki Laframboise słyszał
wypowiedź Siedzącego Byka:
— Dokądkolwiek pójdziemy, zewsząd wystawiają głowy wasichun.
Nasz kraj jest jak mała wyspa... Mamy wybór — możemy pójść do
kraju Hiszpanów albo do kraju wielkiej matki.

12 F. C. T u r n e r , Across the Medicine Line, Toronto 1973, s. 50.


Już w 1862 r., po rzezi farmerów w Minnesocie, znalazło
w Kanadzie azyl 1200 Santee. Teraz rząd w Ottawie dostawał
dreszczy na myśl, że Dakotowie mogliby pod osłoną wielkiej matki
stworzyć sobie bazę do wypadów do kraju wielkiego ojca. „Indianie
ci są jakoby winni takich barbarzyńskich okrucieństw, iż gdyby
powrócili (do USA) w celu skalpowania kobiet i dzieci, ich
zachowanie niewątpliwie wzbudziłoby urazę rządu i narodu Stanów
Zjednoczonych do naszego kraju”13 - zwracał uwagę minister spraw
wewnętrznych.
Sjuksowie przenikali przez granicę i wkrótce w okolicy Wood
Mountain stało ponad 100 tipi. Legare starał się utrzymywać gości
w dobrym humorze, choć drażniło go, że mieli zwyczaj brać towary bez
płacenia, a ich szorstkie obyczaje wypłaszały Kri, jego stałych klientów.
W kwietniu doniesiono, że nadchodzi Siedzący Byk. Walsh w towarzys­
twie jednego policjanta oraz zwiadowców Louisa Leveille i „Kosa
Morina wyszedł mu naprzeciw. Tuż przed granicą napotkał Sjuksów
Hunkpapa z wodzem Cztery Rogi. Na zaimprowizowanej konferencji
Walsh wyjaśnił, że jeśli Indianie chcą pozostać w kraju wielkiej matki,
to muszą podporządkować się jej prawom. Zdumieni Indianie usłyszeli,
że ich wojenne czyny dla shaglashapi nazywają się rozbój, kradzież,
gwałt, zabójstwo, podpalenie, i są ujęte w paragrafy kodeksu karnego,
a policjanci nie będą toczyć z nimi wojny, lecz każdego przestępcę
aresztują. Przez noc Walsh z towarzyszami byli gośćmi, a de facto
więźniami Sjuksów, ale rano Cztery Rogi zgodził się na podane warunki
i zapowiedział, że można wkrótce oczekiwać samego Siedzącego Byka.
Pod koniec maja Walsh usłyszał, że Siedzący Byk zbliża się do
granicy, i wyjechał powitać go w towarzystwie kilku konstabli
i zwiadowców. Sjuksów zastał już w głębi terytorium kanadyjskiego.
Shaglashapi nonszalancko rozbili namioty obok ich obozu, a Leveill
przeszedł się między malowanymi tipi, nawiązując znajomości.
Wrócił prowadząc kilku wodzów. Podano sobie ręce.
— Jesteście w obozie Siedzącego Byka — rzekł po powitaniu
Cętkowany Orzeł, wódz Sans Arc. — Po raz pierwszy w życiu widzę
białych, którz y tak beztrosko weszli do obozu Siedzącego Byka
i rozbili w nim namioty!
Nadeszła grupa Indian, na której czele szedł, lekko kulejąc, tęgi
Sjuks średniego wzrostu. Wachmistrz McCutcheon stał z przodu

13 Tamże, s. 121.
i dzięki temu jako pierwszy przedstawiciel władz kanadyjskich
uścisnął dłoń Siedzącego Byka.
„Spodziewałem się zobaczyć kogoś bardziej przerażającego — stwier­
dził Walsh. - Jego twarz była surowa i pomarszczona. Potrafił się
szczerze uśmiechać, ale jego usta miały najczęściej wyraz posępny,
zdeterminowany i mściwy. Miał szerokie i wysokie czoło i przenik­
liwe oczy, w których można się było jednak dopatrzyć pewnej dozy
współczucia albo litości. Miał we włosach przedziałek pośrodku,
a dwa orle pióra z tyłu głowy dodawały mu wzrostu. Na piersi
opadały mu dwa warkocze, owinięte chyba w skórki łasic”14.
Wodzowie zaprosili Walsha do namiotu narad. Rozmowa toczyła się
za pośrednictwem tłumacza Solomona. Siedzący Byk natychmiast
zaczął przemawiać — „chyba to zdolności oratorskie zapewniły mu
tak potężną pozycję wśród wszystkich plemion” - pomyślał Walsh.
Siedzący Byk rozpoczął od wyliczenia złamanych przez wasichun
traktatów i prześladowań, jakie jego lud wycierpiał ze strony mila
hańska („Długie Noże krzywdzili mnie jak dzikie zwierzęta, żądne
mej krwi!”). Zapewnił, że przekroczył granicę w pokojowych
zamiarach i liczy na dobre traktowanie. Po nim przemawiał Cęt­
kowany Orzeł. Większe wrażenie niż jego retoryka zrobiła jednak na
superintendencie dzierżona przezeń broń — „największy i najbardziej
złowrogi tomahawk, jaki widziałem w życiu — trzy długie, szpiczaste,
stalowe ostrza, osadzone w nabijanej ćwiekami drewnianej rękojeści...
Był to ekwiwalent trzech siekier albo włóczni. Pewnie niejeden
nieszczęśnik nad Little Big Horn poczuł, jak rozszarpują one jego
ciało, zanim wyzionął ducha”15. Walsh starał się zachęcić Indian do
powrotu do Stanów Zjednoczonych i podkreślał prawa, dotyczące
ochrony życia i własności, których przestrzegania oczekuje się
w Kanadzie. Z pewnym zmartwieniem usłyszał, że Sjuksowie podają
się za Indian brytyjskich — niektórzy pokazali mu medale, jakie ich
dziadowie otrzymali od króla Jerzego w nagrodę za służbę u boku
Anglików przeciwko Amerykanom, i przypomnieli obietnicę, że
Sjuksowie zawsze będą mile widziani na brytyjskiej ziemi. Siedzący
Byk bywał już zresztą na niej nieraz (o czym Walsh nie musiał
wiedzieć), by kraść konie słynącym z ich hodowli shlota („zatłusz-
czonym”, czyli Metysom). Rada skończyła się ponownym wy­
stąpieniem Siedzącego Byka.
14 Tamże, s. 76—77.
15 Tamże, s. 77—82.
— Po raz pierwszy w życiu poddaję się życzeniom białych — rzekł.
— Nigdy też nie poznałem ich praw. To dobre prawa i chciałbym
dowiedzieć się o nich więcej.
Okazja nadarzyła się nazajutrz. Spacerując po obozie i podziwiając
konie ze znakami U.S., siodła i sakwy z oznaczeniami 7 pułku
kawalerii, karabinki i pasy z amunicją a nawet trąbki, Leveille
i Solomon rozpoznali trzy konie, które były własnością katolickiego
księdza Julesa Decorby. Ten popularny wśród Indian i Metysów
misjonarz zawsze był gotów oddać konie komuś, kto był w potrzebie,
ale ich obecny posiadacz, znany z wrogiego usposobienia Biały Pies,
nie wyglądał na kogoś, kto by go o to poprosił.
Biały Pies otoczony kręgiem ponad 50 wojowników opowiadał
o swych wyczynach, gdy stanął przed nim wachm. McCutcheon
i oznajmił, że aresztuje jego i dwóch jego towarzyszy. Biały Pies nie
wierzył własnym uszom. Co to znaczy — być aresztowany? Konie są
jego i nie odda ich, a jeśli shaglashapi chcą walki, to mogą ją mieć.
Konstable jednak zachowali się nie po męsku i rozbroili ich.
— Albo pojedziesz 'ze mną w kajdankach do Fortu Walsh - rzekł
major —albo powiesz, skąd masz te konie i co chciałeś z nimi zrobić.
Biały Pies ugiął się.
— Znalazłem te konie na prerii i zabrałem je. Nie wiedziałem, że
tu nie wolno tego robić. W naszym kraju jest taki zwyczaj, że konie
chodzące po prerii zabiera się.
— Na północ od magicznej linii nie wolno sięgać po cudzą
własność — pouczył go Walsh. - Oddaj konie i możesz iść.
Biały Pies mruknął coś o zemście. Solomon usłyszał to i prze­
tłumaczył. Walsh zażądał, by powtórzył swoje słowa i odwołał je.
Biały Pies znowu ustąpił...
Groźny przywódca obozu, o reputacji wroga białych, stracił twarz.
Siedzący Byk wydawał się zafascynowany prawem. Żegnając Walsha
poprosił go o dalsze instrukcje, co w Kanadzie Sjuksom wolno,
a czego nie wolno, oraz o pozwolenie na zakup amunicji. Walsh
zgodził się pod warunkiem, że nie użyją jej przeciw Amerykanom.
Walsh potwierdził, że „w Kanadzie prawo jest wodzem”, kiedy
po kilku dniach 600 Assiniboinów, którzy kłusowali na łowiskach
należących do Saulteaux, napadło na ich obóz, zniszczyło tipi
i wystrzelało psy. Major nie szarżował na obóz Assiniboinów,
lecz z 30 konstablami wjechał doń i mimo groźnej postawy
Indian odwiózł czterech ich wodzów w kajdankach do Fortu
Walsh. Za naruszenie praw własności Saulteaux sąd wlepił dzielnym
wojownikom po od miesiąca do pół roku ciężkich robót, co zrobiło
na Siedzącym Byku takie wrażenie, że kiedy jego Sjuksowie na
dobry początek ukradli shlota setkę koni, zwrócił je Metysom,
a sprawców ukarał.
Walsh zdobył wśród Indian rozgłos i imię „Ten, Który Wiąże”,
a plemiona kanadyjskie uzyskały przeświadczenie, że mogą liczyć
na policyjną ochronę. Ale było wątpliwe, czy na dłuższą metę
policji uda się opanować sytuację na łowiskach. W Kanadzie
konkurencja rosła, a bizonów ubywało. Indianie zabijali je masowo
dla skór, za które kupowali whisky, także Metysi zabijali po kilkaset
sztuk dziennie. NWMP likwidowała „wódczane forty”, gdzie
Indianie zaopatrywali się w whisky, ale nie byłaby w stanie
kontrolować prerii.
1 czerwca do obozu Sjuksów przybył zastępca szefa policji Irvine.
Jemu też spodobał się uśmiech Siedzącego Byka i jego wysokie
czoło. Podziwiał piękną postawę wojowników, ich powtarzalne
karabiny i ozdabiające pasy jasnowłose skalpy. Wódz Jeden Byk
zademonstrował mu również tradycyjną broń — kamienny młot,
którym — jak twierdził — nad Little Big Horn rozłupał 23 czaszki.
Ceremonialne pow-wow rozpoczęto od wypalenia fajki, z której
popiół został uroczyście zakopany. Następnie Siedzący Byk i dwaj
pomniejsi wodzowie przez kilka godzin recytowali listę nieszczęść,
jakich Dakotowie doznali od Amerykanów.
— Amerykanie chcą pić moją krew — mówił szaman. — Chcą
pociąć moje ciało. Ja chcę widzieć tylko krew bizonów. Po stronie
amerykańskiej nigdy nie wiedziałem, czy czegoś nie kradnę lub nie
czynię źle. To Amerykanie kradną. Byłem kiedyś bogaty, miałem
dużo pieniędzy, ale Amerykanie ukradli mi je w Czarnych Górach.
Naszymi przyjaciółmi są tylko Anglicy i Hiszpanie. Chcę mieszkać
u was. Amerykanie wciąż dawali nam mąkę, a my chcemy mięsa
bizonów. Dawali mąkę, ale nie dawali nam prochu i kul...
Na dowód dobrych intencji Siedzący Byk podarował Irvine’owi
swoje wyszywane paciorkami mokasyny oraz przedstawił mu księdza
Martina, katolickiego misjonarza z agencji Standing Rock, który
przybył, aby nakłonić go do powrotu do USA, i został uwięziony.
Szaman wylał na księdza oskarżenia o wszystkie możliwe zbrodnie.
Zapytał również Irvine’a, czy wielka matka będzie go chronić, jeśli
pozostanie w jej kraju. Irvine potwierdził — po wysłuchaniu wodzów
uznał ich za „biednych ludzi”, a ponadto jako były pułkownik
Strzelców Quebeckich uważał, że armia amerykańska ma rozkaz
„zabijać wszystko, co mówi” 16.
— Chciałem was przekonać, że powinniście wrócić do waszego
kraju i zamieszkać z waszymi braćmi w agencjach - rzekł Martin
- ale słysząc te słowa i to, co mówią brytyjscy oficerowie, myślę, że
będzie wam lepiej na brytyjskiej ziemi. Gdybyście jednak chcieli
wrócić, moim życiem gwarantuję wam życie i wolność.
- Zostajemy z dziećmi wielkiej matki — uciął Siedzący Byk.
Mogło to być takie proste dla szamana Hunkpapów, mógł pod­
komisarz Irvine sądzić, że „Siedzący Byk będzie przestrzegał prawa”,
jak napisał w raporcie, ale szef policji, komisarz MacLeod, uważał,
iż „nie należy pokładać zbytniej ufności w ich obietnicach”,
i oczekiwał konfliktu Sjuksów z Kri i Czarnymi Stopami o stada
bizonów. Dlatego nalegał na premiera MacKenziego, aby rząd nie
uznawał Sjuksów za obywateli brytyjskich, nie przydzielał im
rezerwatów, nie przyjmował za nich odpowiedzialności, lecz podjął
z Waszyngtonem rozmowy o ich powrocie do USA — „im dłużej
z tym zwlekać, tym będzie to trudniejsze”.
Z Ottawy przybył do Sjuksów znany im misjonarz Jean-Baptiste
Genin. Po rozmowie z szamanem mógł tylko poinformować premiera:
„Szczerze ubolewam, że oficerowie policji kanadyjskiej tak rozpieścili
Siedzącego Byka, zamiast doradzić mu, aby się poddał i skończył
wszystkie kłopoty”.
W czerwcu rząd Kanady za pośrednictwem ambasady brytyjskiej
w Waszyngtonie zwrócił się do Amerykanów o podjęcie starań
o powrót Sjuksów. Rząd USA odmówił: ponieważ Indianie otrzy­
mali w Kanadzie azyl polityczny, USA nie mogą domagać się
ich ekstradycji, ani nie będą żadnymi ustępstwami nakłaniać
ich do powrotu. Teraz Kanadyjczycy stali przed alternatywą
„karmić ich lub z nimi walczyć”. Ponieważ premier MacKenzie
sądził, że na karmienie Sjuksów go nie stać, a walczyć z nimi
nie chciał, zaczął rozważać zaproszenie armii USA do Kanady,
by wyrzuciła uciążliwych gości. Po wielu działaniach dyplo­
matycznych prezydent Hayes, który objął urząd po Grancie,
zgodził się wysłać do Kanady komisję do negocjowania z ucho­
dźcami. Na jej czele stanął gen. Terry. MacLeod został po-

16 Tamże, s. 93-100.
instmowany przez ministra spraw wewnętrznych, że ma za pomocą
wszelkiej możliwej perswazji skłonić Indian do rozmawiania
z komisją. W praktyce perswadował Walsh, ale Siedzący Byk
zareagował taką tyradą pod adresem Amerykanów, że Leveill
i „Kos” Morin nie nadążali z tłumaczeniem. Dopiero po kilku dniach
perswazji szaman zgodził się porozmawiać z Terrym i z 25
towarzyszami udał się do Fortu Walsh.
15 października Terry przybył na granicę, gdzie powitał go
MacLeod na czele plutonu lansjerów w szkarłatnych kurtkach,
białych spodniach i hełmach. Następnego dnia zawitali do Fortu
Walsh. Sjuksowie czekali tam od kilku dni. W nagrodę za cierpliwość
i obietnicę przestrzegania prawa dostali tytoń, amunicję i koce. Czas
umilało im picie herbaty, do której nabrali upodobania, i ucztowanie.
17 października zaczęły się rozmowy. Rozpoczął Terry, oferując
Sjuksom amnestię i takie warunki życia w agencjach, jakie mają
wszystkie inne szczepy, pod warunkiem, że oddadzą broń i konie
(ponad liczbę wystarczającą dla celów pokojowych); na powrót
Indian w agresywnych zamiarach nie było zgody.
— Od 64 lat prześladujecie mój naród! — rozpoczął Siedzący Byk.
— Nic złego nie zrobiliśmy. To wy zaczęliście. Wypędziliście nas,
więc znaleźliśmy schronienie tutaj. Dziś ściskam ręce tych ludzi — tu
podszedł do komisarza MacLeoda i superintendents Walsha i uścisnął
im dłonie. — Widzisz, jakie mam z nimi stosunki? Myślisz, że jestem
głupi, ale ty jesteś większym głupcem. Możesz wracać. Nic już nie
mów. Nie chcemy słuchać kłamstw. Ten kraj jest teraz moim krajem,
będziemy mieszkać tutaj. Ściskam ręce tych ludzi — ponowił uściski.
— Chcę, abyś wracał, skąd przyszedłeś 17.
W takim tonie toczyła się konferencja. Na głowy komisji sypały się
obelgi, przy wylewnych demonstracjach sympatii do Kanadyjczyków.
— Policja jest dobra! — mówił Dziewiątka, Yankton. — Wszyscy tu
podają sobie ręce! — To Brytyjczycy nauczyli mnie strzelać — chwalił
Ściga Arikarów, Santee. Wrona rzucił się na MacLeoda i Walsha
i uściskał ich.
— Tak lubię tych ludzi! — zawołał. — A wy, jak śmiecie tu
przychodzić! To nie jest wasz kraj! Ten kraj należy do policji!
Terry zachował spokój i po kilku godzinach podsumował:
— Czy mam powiedzieć prezydentowi, że odmawiacie powrotu?

17 H o o p e s , op. cit., s. 234.


— Powiedziałem już - odparł Siedzący Byk. - To powinno wystar­
czyć.
— Chyba już nie ma o czym mówić, pułkowniku - zwrócił się
Terry do MacLeoda.
— Przypuszczam, że ma pan rację — rzekł z zakłopotaniem
MacLeod.
Siedzący Byk jeszcze raz demonstracyjnie uściskał ręce policjan­
tów, ignorując komisję, i Sjuksowie wyszli. MacLeod poszedł za
nimi. Musiał wyjaśnić, że chociaż uważają się za Indian brytyjskich,
to są tylko uchodźcami na brytyjskim terytorium i nie mogą od
wielkiej matki oczekiwać niczego prócz ochrony; w szczególności
nie mogą liczyć na wyżywienie...
— Ja mówiłem tylko prawdę — w innym tonie przemówił Siedzą­
cy Byk. — Wasichun zawsze kłamią, nie można im wierzyć.
Żadnych warunków nie możemy przyjąć, bo i tak ich nie do­
trzymają. Mówiłem im, żeby nie szli w Czarne Góry. Ale oni
wiedzieli, że tam jest złoto. Nie oddałbym im go dobrowolnie.
Bardzo lubię was i całą policję, tylko dla was zgodziłem się spotkać
z wasichun.
„Twierdzą, że zostali wypędzeni z ich kraju przez Amerykanów,
którzy są zawsze agresorami i nigdy nie dotrzymują obietnic — napisał
MacLeod w raporcie. — Uzyskanie od Indian jakiegokolwiek dokład­
nego stwierdzenia faktów jest prawie niemożliwe; mówią wyłącznie
ogólnikami, i choć usilnie starałem się wydobyć z nich informacje na
ten temat, nie zdołałem uzyskać zadowalającego sformułowania ich
pretensji” 18.
Walsh odprowadził komisję do granicy. Skorzystał z okazji, aby
poprosić Terry’ego o zgodę na zatrzymanie siwka z kompanii
E 7 pułku, którego kupił od Sjuksów. Jedynym sukcesem Terry’ego
było odzyskanie od Indian zegarka Custera, który przekazano wdowie.

MONTANA I DAKOTA

Cętkowany Ogon, który chyba jako jedyny wódz Sjuksów wy­


kraczał horyzontami poza granice własnego obozu, dobrze radził
sobie w roli „króla Indian”. Czerwona Chmura nie odzywał się do

I8 T u r n e r , op. cii., s . 135—136.


niego, a kiedy spotykali się w kasynie oficerskim na obiedzie,
uprzejmie się ignorowali. Chcąc odzyskać utraconą pozycję, Czer­
wona Chmura zaproponował Crookowi, że zgromadzi oddział wojow­
ników i zmusi do powrotu do agencji ostatniego z koczowników
— Szalonego Konia. Crook wolał jednak prosić o pomoc Cętkowanego
Ogona, który był niekwestionowanym autorytetem, a w dodatku
wujem Szalonego Konia. W lutym 1877 r. Cętkowany Ogon,
otrzymawszy wolną rękę do negocjowania, wyruszył w drogę.
Płk Miles nawiązał tymczasem kontakty z Indianami i nawet
namówił już kilka grup do bezwarunkowej kapitulacji, gdy usłyszał
od Sjuksów, że Cętkowany Ogon jest nad Little Missouri i w imieniu
gen. Crooka oferuje lepsze warunki. Miles był wściekły, że Crook
wchodzi mu w paradę. Zdołał jeszcze przyjąć kapitulację 300
Szejenów, ale nie poddał mu się już żaden Sjuks.
Cętkowany Ogon wrócił z wieścią, że 105 tipi (Minneconjou
z wodzem Dotyka Chmur i Sans Ares z Wysokim Niedźwiedziem)
zbliża się już do jego agencji, a sam Szalony Koń z 200 tipi
przybędzie nieco później19. 14 kwietnia zameldowało się 917 Indian.
Zazdrosny Czerwona Chmura przypomniał sobie, że i on jest
spokrewniony z Szalonym Koniem. Wyjechał na jego powitanie
z liczną karawaną i prezentami, by zrobić odpowiednie wrażenie,
i 5 maja sprowadził jego obóz do swojej agencji. Z dumą jechał na
czele, obok Szalonego Konia, Małego Wielkiego Człowieka, Samca
Psa i kilku innych wodzów. Za nimi jechali wojownicy, a potem
konie juczne, travois, kobiety, dzieci i starcy. Kolumna rozciągała się
na 2 mile. Dojeżdżając do agencji, wymalowani wojownicy unieśli
broń i zaczęli śpiewać pieśni wojenne. Śpiewali, dopóki nie zatrzymali
się przed gen. Crookiem i jego oficerami. Szalony Koń nie robił
wrażenia przegranego.
Obóz liczył ponad 1100 ludzi, w tym 300 wojowników. Razem
w obu agencjach poddało się około 4500 Indian20. Ostatni, pochodzący
z rozbitego obozu Kulawego Jelenia, zjawili się w agencji Cęt­
kowanego Ogona we wrześniu.
Tak został wykonany plan inspektora Watkinsa zgromadzenia
wszystkich Sjuksów w rezerwatach. To, co miało według jego koncepcji
zająć kilka tygodni, trwało półtora roku i kosztowało wiele potu i krwi.
19 Cętkowany Ogon otrzymał w nagrodę stopień i żołd porucznika armii regularnej

(R o b i n s o n, op. cit., s. 443).


20 H y d e , op. cit., s. 292.
Crook sądził, że Szalony Koń pogodzi się z życiem w agencji. Był
zbytnim optymistą. Szalony Koń, mimo że wkrótce pojął za żonę
córkę Louisa Richauda, nie mógł się zadomowić. Nie przychodził na
obiady do kasyna, a jego posępny wygląd napełniał oficerów obawą,
że czekają ich kłopoty.
Nieoczekiwanie 13 czerwca mało znane, pokojowe i postępowe
plemię Nez Perce, zamieszkujące Oregon i Idaho, w odpowiedzi na
zamiar osiedlenia go w rezerwacie wkroczyło na wojenną ścieżkę
i wyruszyło na tereny nad Yellowstone, dopiero co opuszczone przez
Sjuksów i Szejenów, zabijając ranczerów i osadników, uprowadzając
stada i wzbudzając aplauz opinii publicznej na wschodzie.
17 czerwca, w rocznicę Rosebud, 2 kompanie 1 pułku kawalerii
straciły w bitwie nad White Bird Creek 34 zabitych i 4 rannych
(straty Nez Perce wyniosły 4 rannych). Powtórzyła się historia sprzed
roku — wojsko bez taborów i zaopatrzenia, zjadając własne konie,
ponosząc znaczne straty ścigało nieuchwytnych Indian21. Aby zapo­
biec utracie przez armię resztek prestiżu, wszystkie rezerwy zostały
skierowane w ten rejon. Również większość sił Crooka opuściła
okolice agencji. Szalony Koń zamierzał z tego skorzystać i razem ze
swym przyjacielem Dotyka Chmur (oba obozy liczyły 2 tysiące
ludzi) wrócić nad Yellowstone. Jego plany spotkały się jednak
z oporem. Wodzowie z agencji zawsze uważali Szalonego Konia za
nieobliczalnego awanturnika, a nawet wodzowie jego koczowników
nie widzieli żadnych korzyści we wznowieniu walk. Szalony Koń
zażądał od Crooka, aby zezwolił jego obozowi na wyjazd na
polowanie nad Big Hora; był przekonany, że poza agencją przy
pomocy swego stowarzyszenia łatwo sobie wszystkich podporządkuje.
Crook chciał się z nim spotkać, by mu ten pomysł wyperswadować,
lecz wodzowie z agencji ostrzegli, że Szalony Koń w razie niespeł­
nienia jego woli zabije go22. 3 września Crook zaprosił wodzów na
konferencję. Przybyli wszyscy prócz Szalonego Konia. Kiedy wo­
dzowie potwierdzili złe zamiary Szalonego Konia i odcięli się od

21 W walkach tych brał udział także 7 pułk kawalerii, tracąc zabitych 2 oficerów i 22

ludzi oraz rannych 3 oficerów (French, Moylan i Godfrey) i 49 ludzi.


22 Niektóre opracowania obwiniają o sprowokowanie wrogości między Crookiem

a Szalonym Koniem Franka Grouarda, który jakoby umyślnie błędnie przetłumaczył


wypowiedź wodza. Gdyby nawet tak było, to Szalony Koń wystarczająco często dawał
wyraz nieprzejednanej wrogości wobec białych, aby można było nie uważać tego
incydentu za istotny.
nich, Crook zażądał, aby go aresztowali. Wzbudziło to ich niepokój
— aresztowanie może być ryzykowne; czy nie lepiej po prostu go
uśmiercić? Crook sprzeciwił się, tłumacząc, że byłoby to morderstwo.
W końcu wodzowie zgodzili się aresztować Szalonego Konia.
Tymczasem Szalony Koń tego samego dnia rozkazał swojemu
obozowi zwinąć tipi. Kiedy nadeszło, by go aresztować, 400 Indian
w towarzystwie 8 kompanii 3 pułku kawalerii (taką siłę wodzowie
uważali za wystarczającą)23, stwierdzili, że obóz odszedł. Po drodze
Oglalowie odmówili wodzowi posłuszeństwa i wrócili.
Opuszczony Szalony Koń pojechał do agencji Cętkowanego Ogona
— może liczył na pomoc wodza Dotyka Chmur? Tam został
zatrzymany przez Indian. Chociaż zaprzeczał, że zamierzał opuścić
rezerwat, 5 września Indianie przywieźli Szalonego Konia do Camp
Robinson, by go przekazać wojsku. W wartowni, w której było kilku
oficerów, Szalony Koń wyciągnął zza pleców dwa sztylety i rzucił
się na jednego z nich. Zakotłowało się. Jedni wodzowie próbowali
go zastrzelić, inni chcieli go powstrzymać, a Mały Wielki Człowiek
skoczył mu na plecy i zaczął wykręcać rękę. Wbił przy tym
niechcący trzymany przez niego sztylet w okolice nerki24. Po kilku
godzinach Szalony Koń zmarł w szpitalu, w obecności swoich
rodziców i Dotyka Chmur.
— Szukał śmierci i wreszcie przyszła — rzekł Dotyka Chmur.
— Washte helo.

23 Na czele oddziału Indian stali Czerwona Chmura, Mała Rana, Młody Boi Się
Swoich Koni i Żółty Niedźwiedź (Oglala z agencji), Amerykański Koń Młodszy
(Oglala), Czarny Węgiel (Arapahoe), Wielka Droga, Mały Wielki Człowiek i Skacząca
Tarcza (Oglala Szalonego Konia). Wskazuje to na skalę sprzeciwu Indian wobec planów
Szalonego Konia.
24 Niektóre opracowania podają, że śmiertelny cios Szalonemu Koniowi zadał bagnetem

wartownik. Mały Wielki Człowiek nigdy jednak nie zaprzeczał, że za przypadkową


śmierć wodza odpowiedzialny był on. Por. H y d e , Red..., s. 295—298; S t a n d i n g
B e a r , op. cit., s. 86; R. A. C 1 a r k, ed., The killing of Chief Crazy Horse: 3 eyewitness
views, Lincoln 1988.
KONIEC EPOPEI

Widziałem Indian dzikich w Ameryce


I wiem, w ojczyźnie własnej wyszli na co?
Gdy pogardzili rzemiosłem i pracą.
Na łowy jeżdżąc lub malujac lice...
Cyprian Norwid, ,,Praca”

LITTLE BIG HORN-WEST POINT, 2 LIPCA-10 PAŹDZIERNIKA 1877 r.

2 lipca 1877 r. rozpoczęto ekshumację ciał oficerów, pochowanych


przed rokiem. Pole sprawiało przygnębiające wrażenie. Płytkie groby
były zniszczone przez erozję i zwierzęta. Ludzkie kości mieszały się
z końskimi wśród traw.
Kiedy rozkopano grób, w którym, jak sądzono, spoczywały zwłoki
Custera, znaleziono szkielet, a przy nim resztki bluzy z naszywkami
kaprala, nikt zaś nie pamiętał, by przykrywano nią ciało dowódcy.
Obok spoczywała czyjaś czaszka, żebra i kość udowa. „Było to
niepokojące odkrycie, że nawet generała nie możemy zidentyfikować
w sposób zadowalający” — stwierdził jeden z obecnych. Mimo to za
szczątki Custera uznano zdekompletowany szkielet. 1
Ppłk Custer miał, zgodnie ze swym życzeniem, zostać pochowany
w West Point. W uzgodnieniu z Elizabeth Custer wyznaczono termin
pogrzebu na jesień, aby umożliwić udział w nim wszystkim kadetom
i oficerom akademii, którą jej słynny absolwent ukończył z najniższą
lokatą. 10 października statek spowity kirem, z banderą opuszczoną
do połowy masztu, wśród salutów i przy dźwięku syren przewiózł
trumnę Custera rzeką Hudson do West Point. Trumna udrapowana
była flagą, która służyła już przy pogrzebie Louisa Hamiltona,
poległego nad Washita, i przybrana kwiatami, tworzącymi naramien­
nik generała majora - tło z geranium, gwiazdki z tuberoz. Chór

1 S c o t t , op. cii., s. 245—247.


kadetów śpiewał psalmy, a batalion 300 kadetów oddał trzy salwy
honorowe 2.
Wraz z echem salw nie przebrzmiały jednak kontrowersje i zajadłe
spory. Rozpoczęły się od „poufnego” raportu Terry’ego, który
sugerował, że Custer nie wykonał rozkazu; jakoby po znalezieniu
tropu Sjuksów „nie miał iść nim bezpośrednio do Little Big Horn”,
lecz „wysłać nim zwiadowców (?) i utrzymywać siły główne dalej na
południe (?), aby zapobiec wymknięciu się Indian pomiędzy nim
a górami (?). Miał również po drodze zbadać źródła Tullock’s Creek
i poinformować mnie, co tam znalazł [...] Ruchy proponowane dla
kolumny Gibbona zostały wykonane co do joty i gdyby atak został
odłożony do czasu, aż będzie ona gotowa (?), nie mogę wątpić, że
odnieślibyśmy sukces”. W tej mętnej i rozmijającej się z faktami
opowieści, instrukcja, która nakładała na Custera odpowiedzialność za
powodzenie kampanii i pozwalała mu w związku z tym na podejmo­
wanie samodzielnych decyzji, zamieniła się w ścisły rozkaz3. Warto
podkreślić, że w pierwszym raporcie z 27 czerwca Terry pisał tylko:
„22 bm. o 12.00 (Custer) wyruszył z całym pułkiem i silnym
oddziałem zwiadowców znad ujścia Rosebud. Po przejściu około 20
mil w górę tej rzeki natrafił na bardzo wyraźny trop Indian, który
został już odkryty przedtem, i podążając nim stwierdził, że prowadzi
on tak, jak przypuszczano, ku rzece Little Big Horn. Odkrył tam wieś
Sjuksów i Szejenów o niemal bezprzykładnych rozmiarach i natych­
miast zaatakował ją”. Jak widać, teza o planie kampanii, który
przewidywał jednoczesny atak dwóch kolumn na obóz Indian i który
gwarantował sukces, lecz na skutek samowoli Custera nie został
wykonany, pojawiła się później 4. Miała zdjąć z nieudolnych sztabow-
2 H e d r e n , op. cit., s. 270—271.
3 Zapewne przyzwoitość nie pozwoliła gen. Terty’emu na użycie słowa „rozkaz”
w raporcie. Mówi tylko o „planie”, który „przedstawił gen. Gibbonowi i gen. Custerowi,
a oni go zaaprobowali”. Styl sformułowań sugeruje jednak dyrektywny charakter
poleceń, wydanych Custerowi.
4 Typowa dla kłamliwego przedstawiania wydarzeń jest wypowiedź adiutanta gen.

Terry’ego, kpt. Smitha: „Gen. Terry wiedział, gdzie byli Indianie. Obawiał się, że
uciekną na południe w kierunku Czarnych Gór. Aby temu zapobiec, zdecydował wysłać
kawalerię na południe. Kawaleria musiałaby przejść około 75 mil. [...] Rozumiano, że
zajmie (jej) to dwa dni i piechota będzie niedaleko od miejsca, w którym byli Indianie.
Gen. Custer po tym, jak odszedł (got away) od oddziału, maszerował przez całą noc.
Odległość, która, jak zakładano, miała mu zająć dwa dni, pokonał w mniej niż 24
godziny i wszedł do walki ze zmęczonymi żołnierzami i bez żadnego wsparcia”
(Graham, op. cit., s. 281).
ców odpowiedzialność, ale wpisała się w spór, który ogarnął cały kraj
i objął wszystkie sfery.
Na poziomie osobistym płk Samuel D. Sturgis, dowódca 7 pułku
kawalerii, którego syn zginął w bitwie, oskarżał Custera o samolub-
stwo, chorobliwą ambicję, obłąkańczą żądzę sławy, prowokowanie
konfliktu z Indianami, nieznajomość charakteru Indian, tyranizo­
wanie żołnierzy, brawurę i utrzymywał, że bitwa została prze­
grana, ponieważ Custer „zaatakował 36 godzin wcześniej, niż był
powinien”. Twierdzono, że Custer nie czekał na kolumnę Gib­
bona, z którą rzekomo był umówiony, lecz śpieszył się, ponieważ
nie chciał dzielić się z nią zwycięstwem. Jako świadectwo
lekkomyślności podawano, że Custer w obliczu nieprzyjaciela
podzielił pułk na bataliony i rzekomo zlekceważył wiadomości
zwiadu o sile przeciwnika. Nawet Sherman i Sheridan uznali, że
„Custer był bardzo nieprzezomy, atakując tak wielką liczbę
Indian”, i sugerowali, że przemęczył ludzi i konie. Prezydent
określił bitwę jako „poświęcenie żołnierzy, któremu zawinił sam
Custer i które było całkiem niepotrzebne — całkiem niepotrzebne”.
Dziwnie brzmiały te słowa w ustach „rzeźnika Granta”, który
podczas wojny secesyjnej wysyłał na śmierć tysiące ludzi w ata­
kach frontalnych na szańce konfederatów i któremu przypisywano
powiedzenie: „Nigdy nie liczę moich zabitych”. Chyba, że Grant
chciał przez to powiedzieć, że bitwa nad Little Big Horn nie była
mu potrzebna... Źle jednak o nim świadczy, że powtórzył kłamst­
wo, jakoby Custer „miał zakaz atakowania przed dokonaniem
połączenia z Terrym i Gibbonem. Został notyfikowany, by
połączył się z nimi 26, ale zamiast maszerować powoli, jak
nakazywał mu rozkaz, w celu połączenia się 26, wykonał forsow­
ny marsz na odległość 83 mil w 24 godziny (!) i w ten sposób
spotkał Indian sam 25” 5.
W obronie Custera stanęło niewielu: przede wszystkim agresywny
płk Nelson A. Miles. Poparli go jego dawni przeciwnicy, konfederaci,
którzy wiedzieli, co to kawaleryjska fantazja: gen. Joseph Johnston,
gen. McCausland („kawaleria służy do szarżowania”), gen. Birkett
D. Fry i gen. Thomas Rosser. Ten ostatni oskarżył wprost mjr. Reno
o ucieczkę z pola walki i rzucenie batalionu Custera na pastwę losu.
Inni szydzili z batalionu Reno i Benteena, przypominając, iż „płakali

5 Wywiad dla „Heralda” w: W i n d o 1 ph, op. cit., s. 198.


z radości, że Terry uratował ich przed okropnymi Sjuksami... Czy
„Sandy” Forsyth i jego ludzie płakali nad Arickaree?” 6
Gazety wykorzystywały los Custera w zależności od politycznych
afiliacji. Mocniejszą pozycję miała prasa demokratyczna, atakująca
republikańską administrację. „Kto zabił Custera?” pytał „Herald”.
„Przesławna polityka pokojowa Granta, która karmi, ubiera i opiekuje
się niekombatantami, podczas gdy mężczyźni zabijają naszych żołnierzy
— oto, co zabiło Custera... To gniazdo złodziei, zwane Biurem do spraw
Indian, ze złodziejskimi agentami i faworytami, handlującymi z Indiana­
mi, z całym jego załganym humanitaryzmem i pseudopobożnością
— oto, co zabiło Custera”. Sugerowano, że Grant, by się zemścić na
Custerze za demaskowanie korupcji, wysłał go na śmierć.
Ponieważ oficjalna wersja bitwy nad Little Big Horn obciążała
Custera winą za klęskę, Elizabeth Custer niestrudzenie walczyła
o jego dobre imię. We wrześniu 1876 r. dopomogła Frederickowi
Whittakerowi w pisaniu monumentalnego Życia gen. George’a
A. Custera (647—stronicowe dzieło ukazało się drukiem w grudniu),
sama napisała trzy tomy wspomnień. Jednak kiedy w 1879 r. odsłonięto
w West Point pomnik Custera (zbiórkę składek zainaugurował „Herald”
już 10 lipca 1876 r.)7, uznała go za brzydki i ośmieszający i nie
spoczęła, dopóki w 1885 r. rzeźby nie umieszczono w magazynie.
Dopiero w 1910 r. w Monroe stanął zaaprobowany przez nią konny
pomnik Custera, a w 1933 r., na krótko przed jej śmiercią, drugi—przed
rodzinnym domem Custera w New Rumley.
W 1879 r. żołnierze z Fortu Custer uporządkowali pole bitwy,
pozbierali kości koni i umieścili je wewnątrz piramidy z ziemi i kłód
drewna. W 1881 r. na miejscu tego pierwszego pomnika stanął
granitowy obelisk, na którym wyryto nazwiska 261 poległych8.
Wokół niego, w czworobocznym rowie, pochowano zabitych, których
ekshumowano z dotychczasowych grobów. Możliwe, że w ten
sposób Custer spoczął wśród swoich żołnierzy, a jeden z szeregowców
mimo woli zajął jego miejsce w West Point. W 1889 r. na Wzgórzu
6 Od 17 do 26 września 1868 r. mjr George A. „Sandy” Forsyth z 50 ochotnikami

był oblężony przez około 1000 Sjuksów, Szejenów i Arapahoe na wysepce na rzece
Arickaree w Kansas (Beecher Island). Trzykrotnie ciężko ranny, stracił 5 zabitych i 17
rannych, lecz utrzymał się do czasu nadejścia pomocy.
7 Przeciw temu projektowi ostro protestował płk Sturgis, a grupa obywateli złożyła

petycję, motywując swój protest „odejściem Custera od reguł prowadzenia zorganizowanej


wojny” nad Washita.
8 Dwa nazwiska'pominięto na skutek pomyłki mjr. Reno.
Tłustej Trawy założono Cmentarz Narodowy. W 1890 r. na pole bitwy
dostarczono marmurowe płyty, aby oznaczyć nimi miejsca, w których
zginęło 253 oficerów i żołnierzy 7 pułku kawalerii9, lecz było ich
z niewiadomych powodów tylko 249. Sprawę komplikował fakt, że
cmentarz nie objął pola walki Reno w dolinie i na wzgórzu, gdzie także
pochowano żołnierzy. Toteż wszystkie płyty ustawiono na polu walki
Custera, zwiększając liczbę poległych na nim o 43, a skazując na
zapomnienie wielu żołnierzy z doliny i Wzgórza Reno. Wyjątkiem jest
„Samotny Charley” Reynolds, którego miejsce śmierci właściciel gruntu
upamiętnił drewnianym krzyżem. Wkrótce po bitwie także Indianie
postawili kopiec kamieni tam, gdzie zginął Długa Droga 10.
Zaciekłym przeciwnikiem uwiecznienia walki mjr. Reno i jego
batalionu był por. Godfrey, który zarzucał mu tchórzostwo i obwiniał
o nieudzielenie pomocy batalionowi Custera. Reno zamiast, jak się
spodziewał, zyskać uznanie za obronę wzgórza, stał się przedmiotem
często obraźliwych napaści. Kiedy oskarżenia pod jego adresem
zostały odczytane w Kongresie, Reno zażądał oficjalnego dochodzenia
w sprawie jego działania w bitwie nad Little Big Horn. Trybunał
dochodzeniowy obradował od 13 stycznia do 1 lutego 1879 r.
w Chicago. Nie spełnił on wszystkich oczekiwań Reno; powołani na
świadków oficerowie zamknęli się jak ostrygi, stracili pamięć lub
zniekształcali fakty. Mimo że major zaciemniał wydarzenia, to
zeznania 23 zwiadowców, pakowaczy i żołnierzy dostarczyły dosyć
materiału, aby obciążyć go, jeśli nie w kwestii samej decyzji
o wycofaniu się z doliny, to nieudolnego i powodującego straty
odwrotu oraz ponadgodzinnej bezczynności na wzgórzu, zanim kpt.
Weir nie wymusił podjęcia działań. Trybunał uniewinnił jednak
Reno od zarzutów (zaznaczając, że w niektórych przypadkach jego
podwładni uczynili dla bezpieczeństwa oddziału więcej niż on) i nie
zalecił postawienia go przed sądem wojennym. Przewodniczący, gen.
Merritt, podsumował: Mogliśmy tylko potępić Reno przez udzielenie
mu wątłej pochwały” 11. Reno stwierdził z rezygnacją, że jego
9 Na płytach wyryte są nazwiska oficerów. Płyty pozostałych noszą napis „Żołnierz

7 pk, zginął tu 25 czerwca 1876”. Jak widać, takie sformułowanie pomija poległych 26
czerwca. W rzeczywistości należy napis ten rozumieć: „W tym miejscu 28 czerwca
znaleziono ciało”.
10 S t a n d s -1 n - T i m b e r, op. cit., s. 207.

11 Or. „damn Reno by faint praise” (Ta u n t on, op. cit., s. 42). W kwietniu mjr Reno

został skierowany do Fortu Meade, gdzie dowódcą był płk Sturgis. 28 listopada 1879 r.
stanął przed sądem wojennym, oskarżony przez Sturgisa o bójkę z porucznikiem
pechem jest „szeroki rozgłos, jaki nadała mu prasa w całym kraju
[...] Teraz będzie się zwracać większą uwagę na to, co ja robię, niż
inni, nie tak rozreklamowani oficerowie”.
Zeznania kpt. Frencha i kpt. Weira obciążyłyby Reno i miałyby
z pewnością dużą wagę dla trybunału. Frencha jednak pijaństwo
zaprowadziło w tym czasie przed sąd wojskowy, Weir zaś już nie
żył. Skierowany w październiku 1876 r. do biura rekrutacyjnego
w Nowym Jorku, w listopadzie zachorował, a 9 grudnia zmarł.
Przyczyną był, jak stwierdził lekarz, zator w mózgu, spowodowany
alkoholizmem12. Lekarz nie mógł stwierdzić, w jakim stopniu do
zgonu kapitana przyczyniły się chwile spędzone na wzgórzu, z którego
widział zagładę batalionu Custera.
Kpt. Benteen również miał powody do rozgoryczenia. Przeżył
moment chwały 26 czerwca, wszyscy obecni na Wzgórzu Reno
wyrażali się z najwyższym uznaniem o jego odwadze, przyznawali, że
był faktycznym dowódcą i duszą obrony, lecz na tym koniec. Nie
uzyskał awansu, a choć nie był tak atakowany jak Reno, to wypominano
spóźnienie jego batalionu 25 czerwca. Toteż przed trybunałem
w sprawie Reno kapitan składał fałszywe zeznania. Przedstawiał Custera
jako głupca, który „bezsensownym rozkazem” wysłał go na „polowanie
w dolinach ad infinitum”, tak że gdyby nie złamał tego rozkazu,
doszedłby „do Fortu Benton”. Ironią maskował matactwo co do czasu,
jaki spędził w marszu, a potem na wzgórzu, bezczynnie przysłuchując
się dobiegającym z oddali salwom. Benteen uniknął takiej katastrofy,
jaka stała się udziałem Reno, ale jego dalsze losy nie były. szczególne.
Po kilku latach awansował do stopnia majora i został przeniesiony do
9 (murzyńskiego) pułku kawalerii. Jego kariera skończyła się pijańst­
wem, sądem wojennym i odejściem na własną prośbę ze służby.
Kędziora także spotkały kłopoty. Prasa rozpowszechniła o nim tyle
głupstw, że całą jego opowieść o ostatnich chwilach batalionu

w kasynie, pijaństwo i o to, że pukając w okno salonu, w którym przebywały żona


i córka komendanta, przestraszył je. Sąd zwolnił Reno z wszystkich zarzutów oprócz
zaglądania do salonu i skazał go na zwolnienie ze służby, zalecając jednocześnie
skorzystanie wobec niego z prawa łaski. Prasa określiła postępowanie jako farsę, a trzej
wojskowi prawnicy (w tym gen. Terry), którzy rewidowali sprawę, zalecali uniewinnienie.
Prezydent Hayes nie skorzystał jednak z prawa łaski. 1 kwietnia 1880 r. Reno został
zwolniony. Zmarł w 1889 r. W 1967 r. po rewizji jego procesu mjr Reno został
przeniesiony na Cmentarz Narodowy na polu walki Custera i pochowany z honorami
wojskowymi (por. R. L e e , Fort Meade and the Black Hills, Lincoln 1991, s. 60-71).
12 T a u n t o n, op. cit., s. 10—11.
Custera zaczęto uznawać za niewiarygodną. Kędzior, któremu na
rozgłosie nie zależało, a całej dyskusji nie rozumiał, zaczął od­
powiadać ciekawskim, że nad Little Big Horn nigdy nie był 13.
Honorów doczekał się tylko Komańcz. Jeszcze po przywiezieniu
go z rannymi do Fortu Abraham Lincoln był tak słaby, że nie mógł
stać i wisiał na wielkim temblaku, ale szybko odzyskał siły.
Rozpieszczany, częstowany nie tylko przysmakami, lecz także piwem
i whisky, zasmakował w napojach wyskokowych. Pozwalano mu
chodzić po terenie fortu i kłusować razem z kompanią podczas parad.
W 1878 r. został formalnym rozkazem uznany za „dumę 7 pułku
kawalerii”, który miał troszczyć się o jego „łagodne traktowanie
i wygody w celu przedłużenia jego życia tak, jak to będzie możliwe”.
Otrzymał „specjalną i wygodną stajnię” i nigdy nie był dosiadany,
lecz brał udział w paradach pułku, osiodłany i w żałobnej czerni,
prowadzony za cugle przez kawalerzystę z kompanii I 14.

KANADA-STANDING ROCK

W kilka dni pó śmierci Szalonego Konia Czerwona Chmura


i Cętkowany Ogon pojechali do Waszyngtonu i wynegocjowali od
prezydenta Hayesa przyrzeczenie, że jeśli Sjuksowie zgodzą się
spędzić zimę nad Missouri, to na wiosnę będą mogli wybrać sobie
sami miejsca agencji na terenie rezerwatu. W październiku 1877 r.
4600 Sjuksów wyruszyło w drogę z agencji Czerwonej Chmury.
Mimo skonfiskowania koni poddającym się Indianom, pozostało
im ich dosyć, by nie musieli iść. Squaw meni i półkrwi Indianie
jechali na wozach. Tabory liczyły 120 wozów z prowiantem.
13 W późniejszych latach Kędzior procesował się o emeryturę, której mu odmówiono.

W kwietniu 1923 r. wygrał sprawę i otrzymał emeryturę „do końca życia”. Zmarł 22
maja 1923 r. i został pochowany na Cmentarzu Narodowym na polu walki Custera. Por.
F. J. D o c k s t a d e r , Great North American Indians. Profiles in Life and Leadership,
New York 1977, s. 66—67. Warto dodać, że żona Krwawego Noża otrzymała należną
mu jako zwiadowcy kwatermistrzostwa wypłatę w wysokości 91,66 dolarów dopiero
w 1881 r.
14 B r o w n , op. cii., s. 69—73. Komańcz zakończył życie 7 listopada 1891 r. w wieku

31 lat. Prof. Dychę, biolog i taksydermista z Uniwersytetu Kansas, spreparował jego


skórę. Ponieważ oficerów 7 pułku kawalerii nie stać było na zapłacenie żądanych przez
niego 400 dolarów, koń został w 1893 r. wystawiony (z siodłem kpt. Nowlana) na
Wystawie Światowej w Chicago, a następnie przeszedł na własność uniwersytetu. Koń
Custera, Dandy, został oddany ojcu Custera, który czasem na nim jeździł.
Pochód otwierały dwie kompanie kawalerii, a zamykali kowboje
i 2 tysiące sztuk bydła. Podobna kolumna wyruszyła z agencji
Cętkowanego Ogona, lecz po dwóch dniach 2 tysiące ludzi
Szalonego Konia, pod wodzą Wielkiej Drogi, odłączyło się od
niej. Po drodze starali się namówić Oglalów Czerwonej Chmury
do pójścia z nimi. Doszło do bójki między Indianami i w końcu
nieprzejednani, drwiąc z „Indian z agencji”, zabrali część ich
zapasów i odeszli. Ostatecznie dotarli do Kanady i dołączyli do
Siedzącego Byka.
W lutym 1878 r. płk Miles, zaalarmowany wiadomościami o dużej
liczbie Sjuksów po amerykańskiej stronie granicy, wyruszył z 800
kawalerzystami, lecz ponieważ Departament Wojny zabronił mu
atakować Indian, o ile pozostaną na północ od Missouri, wrócił do
Fortu Keogh. Przez cały rok Sjuksowie krążyli do woli po obu
stronach granicy. Nie poprawiało to humoru superintendentowi
Walshowi. Wzajemne stosunki pogorszyły się, kiedy shaglashapi
odbierali wracającym zza „magicznej linii” zdobyte konie i inne
łupy, w dodatku pouczając ich, że linia ta nie służy do tego, by mieli
się gdzie kryć przed mila hańska. Do czego więc służy?
W 1879 r. na skutek spadku liczby bizonów w Kanadzie wśród
Indian pojawił się głód. Sjuksowie byli dotknięci podwójnie — nie
przysługiwała im opieka rządowa, a przez Indian kanadyjskich byli
uważani za niepożądaną konkurencję na łowiskach15. Pojawiający się
nastrój beznadziejności osłabiał pozycję wodzów. Siedzący Byk prosił
krewnych w agencji, aby wysondowali możliwość jego powrotu.
W USA jednak, pod wpływem wyrażanych przez Kanadyjczyków
i Sjuksów sympatii dla Nez Perce (których kilkuset znalazło azyl
w Kanadzie)16, sądzono, że Sjuksowie mogą podjąć na nowo działania
wojenne. W Kongresie żądano, „aby prezydent złożył informację, czy
i jakie przygotowania wojskowe zostały podjęte, aby zapobiec groźbie

15 W lutym 1879 r. rząd kanadyjski oceniał, że zasoby bizonów mogą przy aktualnym

tempie zużycia pokryć 5-letnie zapotrzebowanie miejscowych Indian. Omawiając


możliwości utrzymywania Indian w wypadku ich wyczerpania, Sjuksów uznano za
„element maruderski, konsekwentnie antagonistyczny wobec pokoju wewnętrznego”
( H o o p e s , op. cit., s. 243—244).
16 8 października 1877 r. oddział NWMP wyruszył nad granicę, ponieważ Walsha

doszły pogłoski, iż Miles w pościgu za Nez Perce może naruszyć terytorium Kanady. Do
policjantów dołączyło około tysiąca Sjuksów. Choć Walsh ostrzegł ich, że jeśli zaatakują
Amerykanów, „Czerwone Kurtki jak wilki będą szukać ich krwi”, był pewien, że gdyby
Miles rzeczywiście nadszedł, nie pohamowałby Sjuksów. T u r n e r , op. cit., s. 109-113.
inwazji Indian pod wodzą Siedzącego Byka z Ameryki Brytyjskiej”.
Rząd Kanady oskarżano o łamanie prawa międzynarodowego, ponieważ
ich nie rozbroił i nie internował, oraz obarczano odpowiedzialnością „za
wszystkie szkody, które mogą nastąpić”. Kanadyjczycy wskazywali, że
nie mają sił, które mogłyby się tego zadania podjąć, i oświadczali, że
ponieważ rząd USA narzucił im obecność uchodźców, powinien pomóc
im się ich pozbyć, oferując korzystne dla Indian warunki kapitulacji17.
Przy całej sympatii obawiano się, że Siedzący Byk może dać przykład
kanadyjskim Indianom — Czame Stopy zaczęli już też „polować na
bizony pinto” (kraść bydło), a buntowniczy Metys Louis Riel próbował
doprowadzić do połączenia wszystkich uciśnionych 18.
Tymczasem w Wood Mountain nastroje pogarszały się. Policjanci
byli źli, gdyż rząd zmniejszył im pensje. Wybuchła epidemia „górskiej
febry”, odmiany malarii, pociągając zgony wśród Indian, Metysów
i policjantów. Zaczynały się bójki, w których uczestniczyli Sjuksowie
z jednej strony, a policjanci i Metysi z drugiej. Siedzący Byk ogłosił,
że jeśli ktoś z Indian chce wracać do USA, nie będzie mu stawał na
drodze. W marcu Sjuksowie w towarzystwie Nez Perce pojawili się
nad Powder, Big Horn i Yellowstone, uprowadzając konie Wronom
i bydło z rancz, które powstały w tej okolicy (duże straty poniósł
Countryman, który znacznie rozwinął interesy), zabijając osadników
i uniemożliwiając polowanie Indianom z agencji. Dwie kompanie
2 pułku kawalerii bezsilnie uganiały się za intruzami. Zachęceni
sukcesami Sjuksów, dołączyli do nich kanadyjscy Gros Ventres
— 6 kwietnia napadli na ranczo nad Powder, zabili ranczera Sebezzo,
ranili jego partnera i uprowadzili bydło. 17 kwietnia 14 konnych
piechurów z 3 i 7 pułku piechoty oraz 6 zwiadowców Wron stoczyło
potyczkę ze Sjuksami, którzy powracali do Kanady ze zdobyczą,
i zabili 8 z nich, tracąc dwóch zabitych i jednego rannego. W maju
Indianie zaczęli uprowadzać bydło na wschód od Little Big Horn;
żołnierze z Fortu Custer bezskutecznie próbowali ich ścigać.
W maju Siedzący Byk po raz pierwszy od 1876 r. zorganizował
taniec słońca, aby wzmocnić swoją pozycję przez szamańskie rytuały
i podnieść morale. To ostatnie tak mu się udało, że młodzieńcy,
którzy dowiedli hartu ducha i ciała, potwierdzili swą sprawność,

17 H o o p e s, op. cit., s. 241-243.


18 Siedzący Byk twierdził, że Louis Riel pięciokrotnie namawiał go do podjęcia
wspólnie wojny przeciwko władzom kanadyjskim, lecz on poinformował o tym NWMP
(por. T u r n e r , op. cit., s. 255). Walsh nigdzie o tym nie wspomina.
uprowadzając konie z rancza w Wood Mountain. Kiedy Walsh
zażądał ich zwrotu, szaman zgodził się pod warunkiem, że zatrzyma
sobie 10 najlepszych. Walsh zagroził, że będzie współpracował
z armią amerykańską, i Siedzący Byk ustąpił. Wiedział, co robi
— niedawno superintendentowi złożył wizytę amerykański pułkownik,
który oskarżył go o zabójstwo dwóch kurierów w 1868 r. Walsh
zapowiedział, że jeśli Amerykanie przedłożą sądowy nakaz aresz­
towania, będzie można podjąć starania o ekstradycję. Nakaz nie
przyszedł, ale kto wie...
— Nikt nie może udowodnić, że ich zabiłem — powiedział Siedzący
Byk Walshowi. — Lepiej niech wasichun porozmawiają z Cętkowanym
Ogonem. To on, ten łobuz, którego teraz karmią w agencji, zabił
kurierów, i popełnił jeszcze inne zbrodnie, a teraz nasyła na mnie
żołnierzy, aby ocalić własną skórę.
Na wszelki wypadek Siedzący Byk postanowił zejść na jakiś czas
z oczu shaglashapi. W czerwcu 5 tysięcy Sjuksów z Kanady, w tym
2 tysiące wojowników, wędrowało między Missouri a Yellowstone.
Polowali na bizony, ale również uprowadzili prawie 300 sztuk bydła
i zabili około 20 osadników. Miles wyruszył z Fortu Keogh na czele
9 kompanii 5 i 6 pułku piechoty, 7 kompanii 2 pułku kawalerii,
jednostki artylerii i oddziału zwiadowczego, razem 676 oficerów
i żołnierzy i 143 zwiadowców (białych, Wron i Szejenów19),
z zadaniem „zniszczenia obozu, oddzielenia Indian, co do których
zachodzą wątpliwości, od zaprzysięgłe wrogich, i zmuszenia za­
granicznych Indian do powrotu na północną stronę granicy” 20.
W połowie lipca zwiadowcy znaleźli obóz Sjuksów. „Duże
Legginsy” Brughiere, Krótkoogoniasty Koń i tłumacz wjechali do
niego i zażądali, by Siedzący Byk się poddał.
— Nie wyniesiecie stąd waszych skalpów — zagroził jakiś Sjuks.
Krótkoogoniasty Koń był jednym z piątki Szejenów, która nad
Little Big Hom stawiła czoło półbatalionowi Yatesa.
19 Byli to Północni Szejenowie, którzy w 1877 r. zostali przeniesieni do Oklahomy.
W 1878 r. pod wodzą Tępego Noża, Małego Wilka i Dzikiego Wieprza powrócili do
Montany, niszcząc po drodze osady w Kansas i Nebrasce, zabijając ponad 40 ludzi,
popełniając liczne gwałty i uprowadzając konie. Pomimo zmobilizowania wszystkich sił
w Departamentach Missouri, Platte i Dakota, wojsko nie było w stanie ich doścignąć
(w akcji brał udział również 7 pułk kawalerii). Dopiero w styczniu 1879 r. Szejenowie
zostali rozbici, tracąc wielu ludzi, w tym Tępego Noża. Por. W. P. Clark z 2 pk zatrzymał
Małego Wilka i namówił go, by się zaciągnął jako zwiadowca Milesa.
20 Record..., s. 86-87.
— Jedziemy do Niedźwiedziej Kurtki — powiedział spokojnie
— i wrócimy tu z nim.
- Przychodźcie, nie będę uciekał - odparł Siedzący Byk.
Jednakże żołnierze na miejscu obozu zastali tylko ślady po tipi.
Miles ruszył za nim, pozostawiwszy część oddziału, aby zgarnęła
Metysów, którzy w pobliżu urządzili placówki handlowe, zaopatrując
Sjuksów w amunicję i kupując od nich skóry21. 17 lipca grupa por.
Clarka, złożona z kompanii 2 pułku kawalerii, kompanii 5 pułku
piechoty i 50 zwiadowców, natknęła się na 400 Sjuksów. Siedzący
Byk podjął walkę, ufny w moc tańca słońca, która sprawdziła się nad
Rosebud i Potokiem Tłustej Trawy. Oddział Clarka wkrótce znalazł
się w okrążeniu, dwóch żołnierzy i trzech zwiadowców zginęło
— podobno jednego zabił Siedzący Byk. Miles jednak nadszedł
szybko. Jego armaty otworzyły ogień z dużej odległości. Nadlatujące
granaty nie wyrządziły Indianom szkód, ale spowodowały panikę.
Sjuksowie wycofując się porzucali konie, bydło i inne łupy. Po
trzech dniach pościgu Miles zatrzymał się przed „magiczną linią”.
Po jej drugiej stronie Sjuksowie odzyskali kontenans i kiedy zjawił
się Walsh, zastał 2500 wojowników, odgrażających się akicita. Tylu
uzbrojonych Indian na raz nikt z NWMP jeszcze nie oglądał.
— Niedźwiedzia Kurtka padnie jak sucha trawa w ogniu! Ścigają
mnie jak głodne wilki, ale natrafili na jadowitego grzechotnika! Nim
słońce wstanie, czeka nas zwycięstwo tak łatwe, jak nad Tłustą
Trawą — przemawiał szaman.
Walsh podziwiał Siedzącego Byka, a sąsiadów nie darzył uczuciem,
i był gotów spojrzeć przez palce na jego akcję, „gdyby Miles
narzucił Kanadzie niegodziwą inwazję, jak to Amerykanie zrobili
z Meksykiem, by zabijać i chwytać Indian”22, lecz mógł sobie
wyobrazić konsekwencje, gdyby Sjuksowie za jego wiedzą zaatako­
wali armię amerykańską z terytorium kanadyjskiego. Przypomniał
więc, że w takim razie nie mogliby liczyć na azyl.
— Jak to? To oni zaczęli, zaatakowali nas i strzelali do nas tylko
dlatego, że zbieraliśmy żywność dla naszych głodnych dzieci
— szaman umiał grać na wielu strunach.
Walsh dyskutował z Indianami 22 godziny, zanim emocje opadły.
Sjuksowie przenieśli się o 20 mil od granicy. Walsh towarzyszył im
21 Aresztowano 829 Metysów z 665 wozami (tamże, s. 87). Prawo kanadyjskie nie

zabraniało sprzedaży amunicji Indianom.


22 Cyt. wg T u r n e r , op. cit., s . 174.
przez jakiś czas, przysłuchując się relacjom z ostatnich wydarzeń.
Wódz Długi Pies ciągle mamrotał, naśladując artylerię Milesa.
— Pop, pop, pop (wystrzały armatnie) - Przerwa. - Bum, bum,
bum (wybuchy granatów) — Przerwa. - Sukinsyny.
Dla zażegnania konfliktu superintendent spotkał się z płk. Milesem.
Uzyskał zapewnienie, że Amerykanie nie naruszą granicy „Europy”,
jak nazywali Kanadę żołnierze. Sam uspokajał, że Sjuksowie nie
chcą walczyć z białymi, pragnęliby tylko dobrać się do skóry
Wronom. Sjuksowie znowu zaczęli przenikać na drugą stronę.
Siedzący Byk nakłaniał ich do tego, ponieważ rajdy uwieńczone
zdobyciem koni zwiększały jego prestiż. W lutym 1880 r. zaczęły się
znów napady. Walsh czuł rosnącą presję. Jego przełożeni mieli mu
za złe, że fraternizuje się z Siedzącym Bykiem. Toteż gdy szaman
zjawił się z kilkoma wodzami i zażądał herbaty i tytoniu, major
zwymyślał go i zagroził, że jeśli kradzieże się nie skończą, zakuje go
w kajdanki. Siedzący Byk sięgnął po rewolwer. Walsh wykręcił mu
rękę i kopniakiem poniżej krzyża wyrzucił za drzwi. Szaman wkrótce
powrócił na czele kilkuset konnych Indian. 30 konstabli zajęło
stanowiska, a Walsh wyszedł naprzeciw.
— Nie przechodźcie poza tę linię — wskazał barierkę z żerdzi.
— Kto to zrobi, pożałuje.
Sjuksowie zatrzymali się.
— Dobrze — pochwalił Walsh—jesteście mądrzy. A teraz daję wam
pięć minut na rozejście się.
Siedzący Byk stracił twarz i zgodził się , aby kto zechce, odszedł
do agencji. Pierwsi Oglalowie skorzystali z tego już w kwietniu.
W lipcu Walsh został odwołany23, a jego następca Crozier bez
ogródek informował wodzów, że nie mogą liczyć na dom w Kanadzie.
We wrześniu zwiadowca Milesa Edwin „Ryba” Allison bez przeszkód
poruszał się po obozach Sjuksów, rozdając z pełnego wozu żywność,
kawę oraz tytoń i podsycając nostalgię. Kilku Sjuksów odwiedziło
Milesa, aby zorientować się, co ich może czekać. Miles przyjął ich
z kurtuazją i zademonstrował nowość — telefon, który zrobił na nich
takie samo wrażenie, jak na cesarzu Brazylii. Jeszcze w tym samym

23 Walsh byl oskarżany nie tylko o nieudolność i brak reakcji na nieustanne


naruszanie granicy, lecz również o monopolizowanie kontaktów z Siedzącym Bykiem
w celu umocnienia własnej pozycji. Podejrzewano również, że dlatego właśnie nie jest
zainteresowany w opuszczeniu przez Sjuksów Kanady. Podejrzenia te umacniał Siedzący
Byk, który odmawiał negocjowania z innymi przedstawicielami władz.
miesiącu Wielka Droga z 200 ludźmi poddał się w Forcie Keogh.
Wkrótce poszedł za nim Żółć24 z 400 ludźmi. Zima była ciężka
i mimo humanitarnych starań NWMP Indianom doskwierał głód
i „górska febra”. Od stycznia 1881 r. co miesiąc nowe obozy Indian
przybywały do fortów i składały broń.
Wiosną nad Missouri pojawiły się bizony. Wojownicy Siedzącego
Byka ukradli Metysom 50 koni i pojechali na polowanie. Szaman
odzyskał humor i odesłał Allisona z żądaniem, aby na negocjacje do
Sjuksów przyjechał oficer armii. Zamiast niego pojawił się gen.
Terry na czele oddziału i łowcy znowu schronili się w Kanadzie.
Policjanci rozmiękczali Siedzącego Byka i jego ludzi wystawnymi
ucztami, aż szaman zgodził się na powrót pod warunkiem, że
otrzyma list żelazny. Mjr Brotherton z Fortu Buford wystawił taki
dokument, lecz gdy po kolejnej uczcie Crozier wręczył go Siedzącemu
Bykowi, temu znów odmienił się nastrój. Gromko oskarżył policję
o sfałszowanie listu i wyszedł. Crozier miał już tego dość. Wiosna
1881 r. stała się dla Sjuksów ciężka — tylko Legare udzielał im
faktycznie bezzwrotnego kredytu, sam będąc już na skraju bankruc­
twa. Crozier użył jego wpływu. 21 kwietnia Legare wydał ucztę
i wbrew Siedzącemu Bykowi, który groził mu śmiercią, przekonał
kilkunastu Indian, by razem z nim pojechali do Fortu Buford. Gdy
wrócił, zastał Sjuksów plądrujących sklep. Siedzącego Byka nie było
— pojechał ubiegać się o azyl. Wymieniał na żywność to, co biali
cenili najbardziej — pamiątki po bitwie nad Tłustą Trawą, ostatnie
zegarki, pięć wojskowych koni z siodłami... Legare odwoził grupki
Indian do amerykańskich fortów, a władze kanadyjskie korowodziły
się z szamanem. W końcu Walsh użył nieoficjalnych kontaktów
w USA i uzyskał zapewnienie na szczeblu rządowym, że Siedzący
Byk nie zostanie po powrocie o nic oskarżony. Policja kanadyjska
oferowała mu eskortę i transport aż do agencji. Sjuksowie jednak
woleli transport Legarego. W jego sklepie zaopatrzyli się za darmo
w prowiant, a Siedzący Byk zabrał na pamiątkę rewolwer i lornetkę.
Zdesperowany kupiec nie protestował; byle już sobie poszli...
Kolumna wozów wyruszyła 11 lipca i niespiesznie, z postojami na
cup of tea i papierosa, sunęła na południe. Do Fortu Buford było tylko
150 mil, ale Legare rozdawał swoim 200 podopiecznym tysiąc funtów
24 Allison obiecywał Żółci stanowisko „króla” wszystkich Hunkpapów, jeśli namówi
Siedzącego Byka do powrotu, lecz ponieważ Żółć poddał się sam, plan nie został
zrealizowany.
prowiantu dziennie, toteż żywność zaczęła się kończyć. Zawiadomiony
mjr Brotherton wysłał mu naprzeciw wozy z mięsem, bekonem
i podarkami dla wodzów25. „20 lipca Siedzący Byk z ostatnimi
swymi zwolennikami w liczbie 45 mężczyzn, 67 kobiet i 73 dzieci
poddał się dowódcy Fortu Buford, Dakota” 26.
Brotherton pozdrowił wodza-szamana. Siedzący Byk nie odpowie­
dział. Zsiadł z konia i podał nabijany srebrnymi gwoździami
Winchester swemu ośmioletniemu synowi, Wroniej Stopie.
- Daj mój karabin majorowi — rzekł. — Mój synu, nigdy nie
zostaniesz mężczyzną, nigdy już bowiem nie będziesz miał karabinu
ani konia.
Siedzący Byk nie godził się na umieszczenie go w jednym
rezerwacie z Czerwoną Chmurą ani z Cętkowanym Ogonem i chciał,
aby utworzono dla niego rezerwat w pobliżu granicy, by mógł
dowolnie ją przekraczać. Umowę z nim miałby podpisać prezydent,
a zagwarantować władze kanadyjskie. Wyrażono zgodę tylko na
minimum: ma zamieszkać w rezerwacie Standing Rock, z dala od
obu nielubianych przezeń wodzów. 1 sierpnia Siedzący Byk przybył
statkiem do Bismarck, gdzie stał się ośrodkiem zainteresowania,
fetowany i zapraszany na nie kończące się obiady i sesje fotograficzne.
Spotykał się z oficerami z Fortu Lincoln, ale nie chciał mówić
o bitwie nad Little Big Horn.
We wrześniu karta się odwróciła. Zbyt popularny przywódca i 166
jego ludzi zostali odesłani do Fortu Randall, gdzie spędzili półtora roku
jako jeńcy pod strażą 25 (murzyńskiego) pułku piechoty27. Siedzący
Byk nadspodziewanie dobrze ułożył sobie stosunki z buffalo soldiers,
a do zajmowania się przychodzącymi do niego setkami listów trzeba
było przydzielić specjalnego oficera. Autograf szamana kosztował
dolara — płatne z góry. Siedzący Byk robił pieniądze, czego nie można
było powiedzieć o Legarem. Kupiec o miękkim sercu za swe zasługi dla
zapewnienia bezpiecznego osadnictwa na pograniczu otrzymał wiele
pochwał od władz kanadyjskich. Uznały one również, że poniesione
przez niego koszty powinny zostać zwrócone.

25 Z wozami pojechał kpt. Clifford z 7 pułku piechoty, który był obecny 28 czerwca

1876 r. na pobojowisku nad Little Big Horn. Jego rozkaz brzmiał: „Spotkać (Siedzącego
Byka) i sprowadzić jego grupę do Fortu Buford. Z najwyższą odpowiedzialnością
wykonać tę delikatną i ważną misję, nie pozwalając niczemu ani nikomu jej zakłócić”.
26 Record..., s. 99.

27 A. L. Fo w 1 e r, The Black Infantry in the West 1869—1891, Westport 1971, s. 53-57.


Legare określił swoje koszty i poniesione straty na 48 891
dolarów. Rząd Kanady wypłacił mu 2 tysiące. Wobec rządu USA
jego roszczenia wynosiły 13 412 dolarów. Amerykanie byli hojniejsi
— Legare otrzymał 5 tysięcy dolarów 28.

WOUNDED KNEE - PINE RIDGE

Kiedy Siedzący Byk wprowadzał napięcie do stosunków amerykań-


sko-kanadyjskich, pozostali Sjuksowie wy wędrowali w 1877 r. nad
Missouri. Kraj ten nie przypadł im do gustu. Nie pamiętali już, że
była to ich ojczyzna — w tym miejscu ich dziadowie przekroczyli
rzekę i wyruszyli na podbój prerii i równin na zachodzie. Wiosną
1878 r. wrócili na dawne miejsce do nowych agencji (Czerwona
Chmura do Pine Ridge, a Cętkowany Ogon do Rosebud), by
podjąć inny marsz — ciernistą drogą ku cywilizacji. Praca, szkoła
- wszystko to kryło tyleż niebezpieczeństw, co ścieżka wojenna,
a nie przynosiło chwały.
Siedzący Byk ze swymi stronnikami opuścił w 1883 r. Fort
Randall i przybył do agencji Standing Rock. Na powitanie wręczył
agentowi Jamesowi McLaughlinowi listę 20 swych najbliższych
współpracowników, którzy odtąd mieli zarządzać Indianami w rezer­
wacie, oraz podyktował warunki, na jakich on sam zgodzi się w nim
przebywać. McLaughlin, tak brutalnie pozbawiony kierownictwa,
słuchał ze zdumieniem, po czym odrzucił wszystkie żądania szamana.
Po bliższym poznaniu agent napisał w raporcie: „(Siedzący Byk) jest
Indianinem o bardzo przeciętnych zdolnościach, raczej tępym, o wiele
mniej inteligentnym niż Żółć [...] Jest nadęty, próżny i samochwalczy.
Uważa się za bardzo ważną osobistość, ale ponieważ od czasu Little
Big Horn był tak właśnie traktowany i rozpieszczany, nie dziwię się,
że nabrał o sobie nadmiernie wysokiego mniemania [...] Nie pojmuję,
jak mógł wywierać taki wpływ i kontrolować ludzi stojących wyraźnie
wyżej od niego pod każdym względem”. Nie wiadomo, czy Siedzący
Byk zapoznał się z tą opinią, ale i tak było jasne, że stosunki między
nim a agentem nie będą najlepsze. McLaughlin pokładał ufność
w indiańskiej policji, na formowanie której zezwolił Kongres w
1878 r. W jego agencji składała się ona z dawnych wojowników,
28 Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX w. spadkobiercy Legarego występowali do

rządu USA o wypłacenie reszty sumy z odsetkami.


doświadczonych, wyszkolonych i o wysokim morale. Miał też
nadzieję, że wpływ wodzów w rodzaju Żółci i Deszczu w Twarz
zrównoważy destrukcyjne oddziaływanie szamana29. Najwybit­
niejszego wodza Sjuksów nie było już niestety wśród żywych
- Cętkowany Ogon niedługo cieszył się godnością „króla Indian”.
W 1881 r. wódz Wroni Pies z zasadzki strzelił mu w serce. Okazało
się, że łatwiej było mu zabić konkurenta, niż zająć jego miejsce — ani
on, ani nikt inny nie dorównywał Cętkowanemu Ogonowi inteligencją
i zdolnościami. Wroni Pies musiał się wynieść, ale wyrządzonej
szkody nie można już było naprawić 30.
Na razie jednak konfrontacja została odroczona, ponieważ sza­
man znalazł zajęcie. Jak napisał „Herald”, „otoczony powszech­
nym podziwem jako indiański Napoleon”,31 występował podczas
uroczystości otwarcia kolei Northern Pacific w Bismarck obok gen.
Granta i sprzedawał autografy. Sprzedał również swoją fajkę za
100 dolarów. W 1884 r. odwiedził Nowy Jork i 14 innych miast.
„Buffalo Bill” Cody w swej rewii z Dzikiego Zachodu również
potrzebował znanych nazwisk. Tymczasem mjr Frank North,
niepokonany jako dowódca Paunisów, występując w przedstawieniu
spadł z konia, został stratowany i nigdy już nie wystąpił. Kiedy
Cody w 1885 r. przysłał agenta do Standing Rock, Siedzącego
Byka nie trzeba było długo namawiać. Sam sformułował kontrakt:
50 dolarów tygodniowo plus koszty, a także wyłączność na
wykonywanie i sprzedaż jego fotografii (sprzedawał ich tysiące)32.
W USA był główną atrakcją rewii, w Kanadzie przyjęto go jako
„znamienitego indiańskiego generała i męża stanu”, a relacje

29 Wkrótce po przybyciu do Standing Rock Siedzący Byk doprowadził do zerwania

rozmów z komisją rządową na temat przydziału działek, sprzętu rolniczego i zwierząt


gospodarskich Indianom i wymógł zgodę na swój udział w jej dalszych posiedzeniach,
mimo że nie był wodzem. W 1889 r. jednak jego wpływ na Sjuksów był już wyraźnie
mniejszy (S. V e s t a l , Sitting Bull, Champion of the Sioux, Boston 1932, s. 247).
30 Wroni Pies stanął za to morderstwo przed sądem, ale sprawa została umorzona

przez Sąd Najwyższy, który uznał ją za wewnątrzplemienną i jako taką nie podlegającą
jurysdykcji sądów USA. W 1884 r. Wroni Pies wrócił do agencji Rosebud. W tej
atmosferze wkrótce został tam zamordowany inny lojalny wobec rządu wódz Biały
Grom ( R o b i n s o n , op. cit., s. 452—453).
31 Niektóre gazety pisały, iż jezuita DeSmet nauczył w młodości Siedzącego Byka

francuskiego, a on studiował kampanie Napoleona, w czym krył się sekret jego sukcesów.
32 S e l l , W e y b r i g h t , op. cit., s. 176-178. Walsh twierdził, że zwracano się do

niego już przed 1880 r. o pomoc w zaangażowaniu Siedzącego Byka do występów


publicznych, lecz on odmówił ( T u r n e r , op. cit., s. 221).
z jego spotkań z politykami ukazały się na czołówkach gazet.
Dobrze mu to zrobiło na jego ego, ale McLaughlin zaczął go
darzyć zwiększoną antypatią. Miał nadzieję znów pozbyć się
szamana na jakiś czas w 1887 r., Cody bowiem proponował
mu wyjazd z rewią do Europy, lecz Siedzący Byk odmówił,
twierdząc, że jest potrzebniejszy w rezerwacie. McLaughlin mógł
być innego zdania, tym bardziej że miał dosyć kłopotów. Opisami
trudności w przerabianiu łowców i zbieraczy na rolników, czasem
zabawnymi, częściej nie, można by zapełnić księgę. Przerabianie
dzieci wojowników na uczniów szło jeszcze gorzej — nauczanie
bywało przez ich rodziców uważane za szczególnie wyrafinowane
tortury (skrajnie ponury przykład dała Indianka, która swemu
wnukowi wykłuła oczy, aby nie musiał chodzić do szkoły)33.
W dodatku nie ustawały pogłoski, że armia kanadyjska zaatakuje
USA, wyzwoli Czarne Góry i odda je Indianom. Rozpuszczał
je tajemniczy biały, który snuł się po obozach Sjuksów, wyrażając
im współczucie z powodu nędzy, w jaką wpędził ich rząd ame­
rykański. Podejrzewano, że był agentem NWMP34. Najgorsze
jednak miało dopiero przyjść.
W 1884 r. z równin definitywnie znikły bizony. Ostatnie stado
w Dakocie, liczące tysiąc sztuk, wybili rok wcześniej Sjuksowie,
których na polowanie, inaugurujące jego działalność w Standing
Rock, poprowadził Siedzący Byk35. Trudno było uwierzyć, że
zwierząt tych już nie ma. Toteż kiedy Indianin z plemienia Pajutów,
Wielki Burczący Brzuch vel Jack Wilson, znany też pod imieniem
Wovoka, podczas zaćmienia słońca doznał natchnienia i ogłosił, że
bizony wrócą, jeśli tylko wszyscy Indianie będą wykonywać
rytualny taniec, chętnie to podchwycono. Rytuał ten, nazwany
Tańcem Ducha, przybrał cechy religijne. Białych niepokoił widok
Indian, wirujących w rytm bębnów - może i nie był to taniec
wojenny, ale Indianie wpadali podczas niego w trans i mogli stać się
nieobliczalni. W 1890 r. Taniec Ducha dotarł do Pine Ridge.
Czerwona Chmura ogłosił się wyznawcą nowej religii, a Sjuksowie
wzbogacili ją o nowy element — „koszule ducha”, które chroniły

33 G.D. W a g n e r, W. A. A 11 e n, Blankets and Moccasins. Plenty Coups and His

People, the Crows, Lincoln 1987, s. 49-50.


34 T u r n e r , op. cit., s. 252-253.

35 R. K. A n d r i s t. The Long Death. The Last Days of the Plains Indian, New York

1967, s. 334.
przed kulami wasichun. Można je było nosić nie tylko podczas tańca,
ale i pod wierzchnim odzieniem. Była to dla Sjuksów dobra
wiadomość, ponieważ ich stosunki z wasichun pogarszały się.
Kongres w ramach oszczędności budżetowych zmniejszył im racje
wołowiny. Szerzyły się choroby — grypa, koklusz i odra. Z posęp­
nego nastroju wyrwała ich wieść, że wiosną przyjdzie Mesjasz
i wygubi wszystkich białych. Agent Royer, którego Indianie
nazywali Młody Człowiek Bojący Się Lakotów i traktowali od­
powiednio, wydawał się w to wierzyć. 30 października meldował, że
z 6 tysięcy Sjuksów w Pine Ridge „ponad połowa tańczy”, i prosił
o przysłanie 600 — 700 żołnierzy, gdyż siły indiańskiej policji uważał
za zbyt małe. 15 listopada zwiększył tę liczbę do tysiąca. Wprawdzie
Royer histeryzował, ale i z sąsiedniej agencji Rosebud agent donosił,
że Sjuksowie w tańcu nie dają się poskromić policji.
W listopadzie rząd przeniósł jurysdykcję nad Sjuksami z Depar­
tamentu Spraw Wewnętrznych do Departamentu Wojny. Wokół Pine
Ridge i Rosebud zgromadzono prawie 3 tysiące wojska. Co najmniej
3 tysiące Indian z obu agencji uciekło w badlands i tańce ustały.
Kontynuowano je tylko w Standing Rock w obozie Siedzącego Byka
(który demonstracyjnie złamał fajkę pokoju i ogłaszał, że pragnie
wojny) i w obozie Wielkiej Stopy w rezerwacie Cheyenne River.
Minęło kilka tygodni, wypełnionych spekulacjami i obawami, zanim
zdecydowano prewencyjnie aresztować Siedzącego Byka. McLaughlin
uważał, że indiańska policja wzbudzi mniej sprzeciwu niż wojsko.
Mylił się; w oczach szamana reprezentowała ona najgorszy element
— Indian, którzy poszli drogą białego człowieka. Kiedy jednak 15
grudnia 43 policjantów otoczyło jego dom, nie stawiał oporu.
Dopiero gdy zgromadziło się przy nim ponad stu jego stronników,
podniósł protest. Jego syn, Wronia Stopa, może i nie został mężczyz­
ną, ale nie był tchórzem i zaczął z niego szydzić. Siedzący Byk
wezwał swoich ludzi, by go uwolnili. Padł strzał. Por. Bycza Głowa
został śmiertelnie ranny, ale zdołał postrzelić Siedzącego Byka.
Jednocześnie policjant Czerwony Tomahawk strzelił szamanowi
w głowę. Rozpętało się piekło. Biały koń, na którym Siedzący Byk
jeździł w rewii, jak go nauczono, na odgłos wystrzałów stanął dęba,
zarżał i zamachał kopytami. Zdumieni przeciwnicy odskoczyli,
umożliwiając policjantom skrycie się w domu. Po dwóch godzinach
przyszło z odsieczą wojsko. Policja straciła 6 zabitych, a napastnicy
8 — w tym Siedzącego Byka i Wronią Stopę.
Obóz Wielkiej Stopy z częścią ludzi Siedzącego Byka zbiegł ku
badlands. Tymczasem gros wojska przerzucono w tamte strony, aby
jego masą, bez rozlewu krwi zepchnąć Indian z powrotem do
rezerwatu. Plan się powiódł i 27 grudnia wszyscy Sjuksowie ruszyli
w drogę powrotną do agencji. Wielka Stopa nikogo w badlands nie
zastał, a na drugi dzień napotkał batalion (4 kompanie) 7 pułku
kawalerii na patrolu. Mjr Whitside zażądał jego bezwarunkowej
kapitulacji, a ponieważ Wielka Stopa się zgodził i nawet wywiesił
białą flagę, zaprowadził go do małej osady niedaleko Pine Ridge, nad
potokiem Wounded Knee 36.
Dołączył tam płk J. W. Forsyth z jeszcze 4 kompaniami
7 pułku, oddziałem zwiadowców i baterią artylerii. Nie był
to już ten sam 7 pułk. Większość żołnierzy była nowymi rekrutami,
a z dawnej kadry pozostali Wallace, Vamum, Moylan, Hare,
Godfrey i Edgerly37. Pułk otoczył obóz, a 4 dwucalowe szy­
bkostrzelne działka typu Hotchkiss zajęły pozycję na wzgórzu.
Forsyth umieścił chorego Wielką Stopę w ogrzewanym namiocie
pod opieką lekarza i polecił następnego dnia rozbroić Indian.
Było ich 340, w tym 106 wojowników. Forsyth sądził, że po­
traktowali kapitulację poważnie i oddadzą broń.
29 grudnia rano wojownicy wyszli poza obóz i zostali wzięci pod
straż. Mieli chodzić grupami do tipi i przynosić swoją broń.
Pierwszych 20 przyniosło dwa uszkodzone karabiny. Nie wyglądało
to obiecująco, część żołnierzy skierowano więc do przeszukania tipi.
Zaczęły wybuchać awantury. Żołnierze znaleźli tylko około 40 sztuk
różnej broni palnej. Nadal nikt niczego nie podejrzewał. Nad obozem
Sjuksów wciąż łopotała biała flaga, ale wśród wojowników chodził
szaman, gwizdał na piszczałce z kości orła i wzywał do walki. Kule
akicita były przecież niegroźne — pod kocami Indianie mieli nie tylko
noże, tomahawki, Colty i Winchestery, lecz także „koszule ducha”.
Nikt z żołnierzy go nie rozumiał. Sierżant zaczął wyciągać naboje
z pasów Indian i szybko napełnił nimi kapelusz. Gdy podszedł do
jednego z Indian, ten wydobył spod koca karabin i wypalił. Jak na
sygnał, inni także dobyli broni i otworzyli ogień do zgromadzonych

36 Potok ten nosił taką nazwę dla upamiętnienia zranienia wodza Sjuksów w kolano
przez Wrony (wódz na pamiątkę tego incydentu przybrał imię Mała Rana). Por. H a n s ,
op. cit., s . 8 1 .
37 Jednym z nowych oficerów był kpt. John J. Pershing, dla którego była to pierwsza

istotna akcja.
wokół żołnierzy. Kpt. Wallace, inaczej niż przed Little Big Horn, nie
przeczuwał niczego złego i właśnie targował się z Indianami
o pamiątki, kiedy został trafiony czterema kulami, a potem dobity
siekierą. Vamum stał na uboczu, gawędził z Whitsidem i palił fajkę.
Kula wytrąciła mu ją z ust. Por. Hawthome z 2 pułku artylerii
zawdzięczał życie zegarkowi, w który trafiła kula i rykoszetowała.
Kawalerzyści bez rozkazu albo rzucili się do ucieczki, albo zaczęli
strzelać. Chaotyczna wymiana ognia trwała około minuty. Opróżniw­
szy magazynki, Indianie ruszyli do ataku na białą broń. Katolicki
misjonarz Craft próbował powstrzymać walczących, został poraniony
nożem i z przebitym płucem udzielał konającym absolucji, dopóki
nie upadł. Wtedy włączyła się bateria Hotchkissów. Działka posłały
serię dwufuntowych granatów — jeden co półtorej sekundy — w obóz,
w którym byli sami niekombatanci lub uciekinierzy z pola walki,
powodując popłoch. Sjuksowie rzucili się do ucieczki, bezlitośnie
ścigani przez kawalerzystów i zwiadowców Szejenów. Po godzinie
wszystko ucichło. Sjuksowie mieli prawie 180 zabitych, w tym
kobiety i dzieci. 31 żołnierzy zostało zabitych, a ponad drugie tyle
było rannych (kilku z nich śmiertelnie) 38.
Kiedy wieść o bitwie nad Wounded Knee dotarła do Pine Ridge,
około 2 tysięcy Sjuksów zgromadziło się na okolicznych wzgórzach.
Wybuchła panika. Kobiety i dzieci, biali i Indianie biegali w po­
szukiwaniu schronienia. 39
Indianie mogliby zdobyć Pine Ridge w ciągu kilku minut, lecz
zadowolili się wznieceniem kanonady. Wkrótce padło trzech żoł­
nierzy. Nie zważając na ostrzał, podbiegł do nich fotograf i robił im
zdjęcia. Sytuację uratował oddział indiańskiej policji, który zaatakował
i odrzucił najbliższych Sjuksów na większą odległość. Strzelanina
i podpalanie zabudowań trwały do wieczora, póki do agencji nie
przybył znad Wounded Knee 7 pułk kawalerii z wozami pełnymi
rannych żołnierzy i Indian. Na drugi dzień wzmocnił go 9 (murzyński)
pułk kawalerii. W okolicy agencji był ostrzeliwany i stracił jednego
żołnierza. Ponieważ do agencji doszła wiadomość, że Indianie
atakują odległą o 5 mil misję katolicką, 8 kompanii 7 pułku
wyjechało z odsieczą. Okazało się, że choć okoliczne budynki stały
w płomieniach, to misja nie była jeszcze zagrożona. Na widok
38 Źródła szacują liczbę obecnych Indian na od 340 do 370, a zabitych na od 128 do
około 300 (wliczając zmarłych z zimna i wyczerpania).
39 T i b b 1 e s, op. cit., s. 316-317.
wojska Indianie odskoczyli, lecz płk Forsyth zaniedbał zajęcia
leżących opodal wzgórz i szybko dostał się w okrążenie. Zginęli por.
Mann i szer. Francischetti, a siedmiu zostało rannych, i gdyby nie
odsiecz ze strony 9 pułku kawalerii, „pułk mógłby zostać ekster-
minowany” 40.
W pierwszy dzień nowego roku Indianie zabili kowboja, który
doglądał bydła, dostarczanego do agencji. 3 stycznia gen. Miies
przeniósł do Pine Ridge swoją kwaterę główną, dzięki czemu agencję
przygotowano do obrony. Nowy atak jednak nie nastąpił, Indianie
zadowolili się tylko spaleniem szkoły i kościoła o 15 mil od agencji.
W następnych dniach wojsko stoczyło kilka potyczek i straciło kilku
ludzi. 5 stycznia nad Wounded Knee rozegrała się ostatnia większa
walka z Indianami, którzy przez kilka godzin oblegali karawanę
wozów, dopóki nie nadeszła pomoc. W następnych dniach Miles
zebrał 8 tysięcy żołnierzy i, unikając starć, otoczył Indian kordonem
i zaczął spychać ich ku agencji. 7 stycznia został zabity por. Casey,
próbujący nakłonić do powrotu obóz Brule41, ale już 16 stycznia
wszyscy Sjuksowie w liczbie około 4 tysięcy powrócili i złożyli broń
— w tym około 700 karabinów. Miles rozdzielił wśród nich wojskowe
zapasy wołowiny, kawy i cukru. „I tak historia wojen indiańskich na
zachodzie kończy się gwałtownie przy ogniskach, wokół których
głodni Sjuksowie obgryzają żeberka krów karmionych trawą” 42.

40 R o b i n s o n , op. cit., s. 499—500. „Za bardzo wybitne męstwo” w tej akcji kpt.
Vamum został odznaczony Medalem Honoru.
41 Indianin, który zabił por. Caseya, niejaki Mnóstwo Koni, stanął za to przed sądem.

Sąd umorzył sprawę z uzasadnieniem, iż ponieważ biali i Sjuksowie byli w stanie wojny,
Mnóstwo Koni miał prawo zabić nieprzyjacielskiego oficera (P. 1. W e l l m a n , Death
On The Prairie, London 1972, s. 205).
42 A n d r i s t. op. cit., s. 353.
POSTSCRIPTUM

Nie piszę pogrzebowej elegii - piszę triumfalny sonet.


Walt Whitman, Death Sonnet for Custer, 10 lipca 1876 r.

W 30 lat po bitwie nad Little Big Horn historyk napisał: „Co


rzeczywiście się tam zdarzyło, oprócz smutnego faktu, że nie przeżył
nikt z 261 ludzi, którzy pojechali z Custerem, prawdopodobnie nigdy
się nie dowiemy”1. Był zbytnim pesymistą. Po 120 latach od tamtej
czerwcowej niedzieli do wyświetlenia nie pozostała żadna tajemnica.
Umożliwił to upływ czasu. Wprawdzie W. A. Graham stwierdził,
omawiając przebieg posiedzenia trybunału dochodzeniowego w spra­
wie mjr. Reno, że „choć armia nie czerpała dumy z Little Big Horn,
nie miała nic do ukrycia”2, ale w rzeczywistości tak nie było. Jego
dzieło z 1926 r., The Story of the Little Big Horn, które przez wiele
lat było podstawową monografią tej bitwy, skrywa bardzo wiele.
Redagowali je generałowie Godfrey i Edgerly, którym nie zależało
na ujawnianiu pewnych mało chlubnych incydentów. Nad przebiegiem
walki batalionu Custera miała zapaść zasłona milczenia. Wiele lat
minęło, zanim bitwą nad Little Big Horn można było zająć się
bezstronnie.
Na wschodzie klęskę nad Little Big Horn przyjęto ze zdumieniem,
które przynajmniej po części było spowodowane utwierdzonym
przez propagandę przekonaniem o pokojowym usposobieniu Indian.
W roku, w którym ton nadawała Wystawa Stulecia, demonstrująca
osiągnięcia cywilizacji, trudno było pogodzić się z myślą, że nie
wszystkim mieszkańcom Ameryki ona odpowiadała. Na zachodzie
porażkę Custera przyjęto mniej emocjonalnie. W poszukiwaniu
racjonalnego wyjaśnienia z początku powszechnie sądzono, że wpadł

1 R o b i n s o n, op. cit., s. 461.


2 W. A . G r a h a m , Abstract of the Official Record of Proceedings of the Reno Court
of Inquiry, etc., Harrisburg 1954, s. VII.
on w zasadzkę. Próby pogodzenia tej tezy z relacjami mówiącymi
o ataku na obóz liczący tysiąc tipi zaczęły jednak prowadzić do teorii
zgoła groteskowych — Indianie mieli jakoby zasłonić obóz kurtynami
uplecionymi z gałęzi, a nawet powiązać w węzły wysoką trawę. Na
tej przeszkodzie konie kawalerii potykały się i przewracały, a ukryci
za kurtynami Indianie dokonali dzieła zniszczenia. Wyobrażenie to
odrzucono, ale nie zaprzestano przypisywania Indianom motywów,
które były im obce. Szaman Siedzący Byk wyrósł w oczach białych
na ideowego przywódcę całego narodu Sjuksów i organizatora
„walki narodowowyzwoleńczej”. Indianom zaczęto przypisywać
graniczące z geniuszem umiejętności strategiczne, Custerowi zaś
zarzucać, że ich nie docenił. Czy tak było?
Custer przez cały czas liczył się z napotkaniem 1500 wojowników.
Miał ich zmusić do powrotu do rezerwatu i uważał, że 7 pułk poradzi
sobie z tym. Co jest złego w zaufaniu dowódcy do umiejętności
i odwagi jego żołnierzy? Oni również wierzyli w siebie i w dowódcę
— nikt, ani oficer, ani szeregowiec, nie napisał po bitwie, że jego
zdaniem nie należało iść tropem Indian. Czy ktokolwiek mógłby
sobie wyobrazić, że generał, którego w wieku 23 lat nie przeraził Jeb
Stuart z kawalerią konfederatów, który szarżował w paszcze baterii
armat, zawahałby się przed jakąkolwiek liczbą Sjuksów? Miał
czekać na pomoc? Na czyją pomoc? Był tylko on i nikt inny. Jakie
byłyby reakcje opinii publicznej na zachodzie i na wschodzie (która
także z przyjemnością zarzuciłaby mu tchórzostwo), reakcje armii,
gdyby Custer zawrócił ze szlaku nad Rosebud i powrócił do bazy?
Albo gdyby udawał, że Indian nie zauważył, i „wykonując rozkaz”
poszedł do źródeł Tongue, a oni tymczasem by uciekli, nie moles­
towani przez nikogo? Grant i politycy byliby raczej zadowoleni. Ale
Custer nie mógł tak postąpić; nie tylko dlatego, że mógłby w takim
wypadku, jak płk Reynolds, liczyć się z sądem wojennym. Po prostu
robił to, co było potrzebne do osiągnięcia celu kampanii - do
zmuszenia Indian, by zaprzestali napadów i grabieży i powrócili do
rezerwatu. A Custer niczego nie robił połowicznie.
Wybitnemu kawalerzyście, zwycięzcy wojny secesyjnej i najlep­
szemu znawcy wojny z Indianami równin, zarzucano popełnienie
kardynalnych błędów, z których głównym miało być „rozdzielenie
sił w obliczu nieprzyjaciela”. Nie jest żadnym taktycznym aks­
jomatem, że przygotowując atak, nie należy dzielić sił. Odwrotnie,
bez odwodów, zwiadów, grup osłonowych i oczywiście bez oddziałów
oskrzydlających albo obchodzących nieprzyjaciela trudno sobie
wyobrazić bitwę zaczepną — a bitwa kawalerii jest bitwą zaczepną.
Wszystkie zwycięskie bitwy zaczepne z Indianami zostały stoczone
właśnie według takiego planu, jak pierwsza z nich — wzorcowa bitwa
Custera z Szejenami nad Washita w 1868 r.
Nad Little Big Horn okoliczności zmusiły Custera do walki
w niekorzystnej sytuacji, w której postępował w jedyny możliwy
i właściwy sposób. Należało atakować 25 czerwca, pułk bowiem
został wykryty. Słuszny był podział na bataliony — rozpoznanie
było niezbędne, a oskrzydlenie nieprzyjaciela dawało lepsze pod­
stawy sukcesu.
Czy bitwę nad Little Big Horn można było wygrać?
Zwycięstwo było możliwe. Wystarczyłoby, aby mjr Reno utrzymał
się na swej pozycji w lesie jeszcze pół godziny. Reno opuścił las około
16.00. O 16.00 kpt. Benteen otrzymał kartkę napisaną przez Cooke’a
i zaczął dołączać. O 16.10 Benteen znajdował się u wylotu doliny Ash
Creek. Gdyby Reno był wtedy jeszcze na pozycji w lesie, Benteen,
który o 16.15 ze wzgórza zapoznał się z sytuacją na polu walki, mógłby
przekroczyć bród i wesprzeć go. Zaatakowani od tyłu Indianie
niewątpliwie odskoczyliby, pozwalając na połączenie się obu batalio­
nów. Nastąpiłoby to nie później niż o 16.30. O 16.00 Custer był
w wąwozie Medicine Tail. O 16.15 mógłby całym batalionem
(wydzielanie półbatalionu Yatesa byłoby zbędne) przekroczyć Little Big
Horn w dolnym biegu i zaatakować nieprzyjaciela, którego większa
część sił zostałaby związana walką w drugim końcu obozu i zdemorali­
zowana niespodziewanym atakiem Benteena. Następstwem byłby
popłoch i ucieczka wojowników oraz kapitulacja obozu.
Nawet gdyby Reno rozpoczął odwrót o 16.15, sytuacja byłaby do
uratowania. Benteen mógłby go osłonić, dzięki czemu straty jego
batalionu byłyby znacznie mniejsze, a żołnierze w lepszej kondycji.
Także i wtedy oba bataliony połączyłyby się o 16.30 (praw­
dopodobnie na prawym brzegu Little Big Hom). Nie byłoby
powodu, dla którego miałyby zwlekać z dołączeniem do Custera,
który również i w takim wypadku o 16.15 zacząłby całym batalionem
atak na obóz Indian w jego północnej części. Reno i Benteen
dotarliby do Custera najpóźniej o 17.15. Zapewne byłoby to
za późno dla osiągnięcia zwycięstwa (obóz miałby dość czasu,
by uciec), ale zapobiegłoby klęsce.
Dlaczego tak się nie stało?
Jedyny błąd, jaki popełnił Custer, nie miał charakteru taktycznego.
Błędem tym było powierzenie dowództwa batalionów mjr. Reno
i kpt. Benteenowi. Co najmniej od chwili załamania się Reno
z powodu niesprawiedliwego potraktowania go przez gen. Terry’ego
Custer wiedział, źe Reno jest mało odporny psychicznie, a w dodatku
ma do niego uraz za to, że nie wziął go pod obronę przed Terrym.
Custerowi była także znana niechęć Benteena do niego, jego wybujały
indywidualizm i nadmierna ambicja. Na miejsce mjr. Reno znakomi­
cie nadawał się twardy w obronie kpt. Keogh, a na miejsce Benteena
agresywny kpt. Yates. Gdyby ponadto Custer powierzył tabory kpt.
Weirowi, kombinacja taka zapewniłaby szybką i skuteczną reakcję
na każdy jego rozkaz. Custer jednak szanował starszeństwo Reno
i Benteena, a będąc sam gotów do współpracy, nie dopuszczał myśli,
by osobiste animozje miały odbijać się na jakości służby (dowodzi
tego jego prośba o powrót do pułku mjr. Merrilla, który go szkalował
w gazetach). Czy była to naiwność?
W ten sposób bitwa nad Little Big Horn uzyskała charakter trzech
starć, w których każdy batalion walczył odrębnie. Trzeba przypo­
mnieć, że z każdego oddziału jedna czwarta sił została odłączona
jako koniowodni. A więc 100 ludzi mjr. Reno i 150 ludzi ppłk.
Custera stawiało oddzielnie czoło ponad tysiącowi Indian, którzy
mieli dwukrotnie więcej Winchesterów niż Custer żołnierzy. Batalion
Custera zginął nie na skutek błędów, lecz z powodu przewagi Indian,
ich większej liczebności, lepszego uzbrojenia, siły ognia, wreszcie
ich zapału u szczytu sezonu wojowania. Oczywiście, i w takiej
sytuacji zwycięstwo było możliwe. Nie zawsze jednak można go
w takich okolicznościach oczekiwać. Warto przypomnieć, że był
czas, kiedy klęski wojska w bitwach z Indianami nie były niczym
niezwykłym, lecz raczej regułą. W 1754 r. nad Turtle Creek angielski
gen. mjr Edward Braddock stracił 714 z 1200 ludzi, w 1777 r. nad
Oriskany w bitwie z 400 Indianami, wspieranymi przez 80 białych,
zginął gen. bryg. Nicholas Herkimer, który stracił ze swych 700 ludzi
400 zabitych i rannych, w 1778 r. w dolinie Wyoming (w Pensylwanii)
z rąk Irokezów zginęło 302 z 450 amerykańskich milicjantów
(Irokezi stracili 1 zabitego i 8 rannych)3. W 1791 r. gen. Arthur St.
Clair w bitwie z plemieniem Miami w lasach Ohio z 1400 ludzi
stracił 632 zabitych (w tej liczbie był gen. mjr Richard Butler) i 264
3 D. Van E v e r y , A Company of Heroes. The American Frontier 1775—1783, New
York 1962.
rannych. Bitwy z Indianami leśnymi bywały staczane przez większe
oddziały, lecz i mniejsze bitwy w latach późniejszych były równie
krwawe. W 1835 r. na Florydzie Seminole zniszczyli oddział mjr.
Francisa Dade’a, liczący 8 oficerów i 102 ludzi z 6-funtówką; przy
życiu zostało trzech.
Czego chciał Custer?
Można sądzić, że po ostatniej wizycie w Waszyngtonie Custer był
wstrząśnięty małością polityków, gotowych dla celów wyborczych
poświęcić powodzenie kampanii indiańskiej, która miała uczynić
zachód bezpiecznym dla osadnictwa. Zwiększyło to jego determinację,
by ją wygrać nawet wbrew nim. Niektórzy powiadali, że zapał,
z jakim wykonywał to zadanie, wynikał z chęci zrehabilitowania się
w oczach Granta — tak jakby Custer potrzebował rehabilitacji. Nie
wiadomo, skąd pojawił się niczym nie udokumentowany pomysł, że
Custer miał ambicje zostania prezydentem. Custer nie angażował się
w działalność polityczną, a poza tym zwycięstwa nad Indianami
w karierze politycznej nie pomagały — raczej odwrotnie, jak demon­
strował los płk. Chivingtona4. Dotyczyło to zresztą również kariery
wojskowej. Dopiero w 1905 r. pomyślano, by weteranów wojen
z Indianami uhonorować odznaką Indian Campaign Badge. Płk
Forsyth sugerował, że po udanej kampanii Custer mógłby liczyć na
awans do stopnia generała brygady. W świetle faktu, że wniosek
o awansowanie Godfreya do tego stopnia został w 1901 r. wstrzymany
przez prezydenta Teodora Roosevelta, ponieważ Godfrey uczestniczył
w bitwie nad Wounded Knee5, jest to mało prawdopodobne.
Czego więc mógł się spodziewać?
Być może byłaby to dla Custera ostatnia kampania, nawet gdyby
ją przeżył. Dominującą cechą jego charakteru było to, że się rozwijał,
dojrzewał i wzrastał. Od roku 1873 dał się poznać jako inny człowiek
niż „chłopiec-generał” z czasów wojny secesyjnej i „myśliwy z prerii”
z lat bezpośrednio powojennych. Wykazywał szerokie zainteresowania
i bogate umiejętności, coraz więcej pisał, cieszył się uznaniem

4 Płk J. M. Chivington w 1862 r. odegrał decydującą rolę w zwycięskiej dla Unii

bitwie o przełęcz Glorieta w Colorado, zwanej Gettysburgiem zachodu. Wykorzystując


zdobytą sławę, planował karierę wojskową i polityczną. W 1864 r. w ramach
pacyfikowania zniszczył obóz Szejenów nad Sand Creek, zabijając około 150 mężczyzn,
kobiet i dzieci. Potępienie, z jakim spotkał się ten postępek, wtrąciło go w polityczny
niebyt.
5 Godfrey otrzymał awans na generała brygady w 1907 r., odchodząc na emeryturę.
w środowiskach naukowych. Redpath Lyceum Bureau, agentura
wybitnych wykładowców, podczas jego ostatniego urlopu zapropo­
nowała mu kontrakt na wygłoszenie cyklu wykładów — po pięć
tygodniowo - przez pięć miesięcy, po 200 dolarów za wykład. To by
go zaabsorbowało, musiałby prosić o długi urlop. Czy wróciłby do
armii? Być może nie. Przeżycia ostatniego okresu prawdopodobnie
zniechęciłyby go do wyciągania za polityków kasztanów z ognia.
Dzięki wykładom uzyskałby skromny kapitał. Ugruntowałby swoje
powołanie, siedziałby za biurkiem w Monroe i tworzył, miałby czas
i na wizyty w Nowym Jorku, i na preriach. Konferowałby z profeso­
rami w Instytucie Smithsonian, prowadziłby ekspedycje paleontolo­
gów do badlands i zoologów do Parku Narodowego Yellowstone...
Jaki był w tym sens?
Śmierć Custera wywarła wstrząs i sprawiła, że tym razem politycy
nie mogli schować głowy w piasek, lecz musieli pozwolić na
doprowadzenie kampanii do końca. Po bitwie nad Little Big Horn
podniosły się wołania o sformowanie pułków ochotniczych. Nie
wyrażono na to zgody — było to po myśli Custera, który był
przeciwnikiem angażowania w konflikty indiańskie milicji. Natomiast
w armii nastąpiła konieczna poprawa; oprócz budowy nowych
fortów, po 1876 r. zwiększono liczbę kawalerzystów — nowa ustawa
reformująca armię zmniejszyła wprawdzie o 5 tysięcy liczbę szere­
gowców w ogóle, ale dodała 2500 do jednostek kawalerii walczących
z Indianami. Polepszano także jakość wyszkolenia — w 1877 r.
opracowano system nauki strzelania do celu.
Otwarcie Czarnych Gór dla osadnictwa zasiliło gospodarkę złotem
(wydobywa się je w okolicy Deadwood do dziś), zwiększając ilość
kapitału. Rozwój Czarnych Gór i całego regionu był możliwy dzięki
uczynieniu równin bezpiecznymi od napadów, co pozwoliło setkom
tysięcy ludzi na zaangażowanie się w rolnictwo i hodowlę. Skutek
był natychmiastowy - w 1878 r. zaczął się okres bezprecedensowego
wzrostu gospodarczego. W ciągu następnych 20 lat podwoił się
wolumen produkcji przemysłowej, dwukrotnie zwiększyła się też
liczba fabryk i zatrudnionych w nich robotników. Epokowe wynalazki
zrewolucjonizowały życie. Liczba mieszkańców miast wzrosła z 28%
w 1880 r. do 40% w 1900 r. Produkcja stali zwiększyła się
siedmiokrotnie; przed końcem stulecia USA prześcignęły w tej
dziedzinie Wielką Brytanię. Stali potrzebowały koleje, których
długość wzrosła ponad dwukrotnie, przekraczając pod koniec wieku
300 tysięcy km. Równiny stały się spichrzem zbożowym i dostawcą
mięsa dla zakładów w Chicago (przetwórstwo mięsa w tym okresie
stało się jednym z głównych amerykańskich przemysłów). Na
zachodzie rozwinęła się produkcja maszyn rolniczych. Eksport wzrósł
o 250%. Dzięki „opętanym chciwością” poszukiwaczom złota wyrosło
mocarstwo przemysłowe.
W miarę rozwoju cywilizacji koczowniczy Indianie znikali tak, jak
kiedyś często spotykane tabory cygańskie znikły z dróg i łąk Europy,
mimo że nikt przeciwko nim nie wysłał kawalerii. To liczebność
osadnictwa pokonała Indian, nie wojsko — traperzy, lecz górnicy,
ranczerzy, farmerzy, kolejarze, kupcy. To gęstość zaludnienia, a nie
armia, uczyniła niemożliwym dokonywanie rajdów i napadów.
Indianie na zachód od Missisipi bardziej niż od armii ucierpieli od
postępu, który zapewnili im biali przyjaciele. Zniszczyła ich atmosfera
getta, demoralizującego socjalem i nie pozwalającego na indywidualny
rozwój. Nabrali mentalności ludzi nie pracujących na utrzymanie,
lecz z pokolenia na pokolenia żyjących z zasiłków. Kiedy skończyły
się lata tłuste, zasiłki zmniejszono. Indianie z agencji Rosebud
i Standing Rock spauperyzowali się, nadal nie uprawiają roli i jeszcze
obecnie domagają się zapłaty za Czarne Góry (może lepiej było
przyjąć w 1875 r. 6 milionów dolarów...). Wielki eksperyment
społeczny nie powiódł się, a rozczarowani humanitaryści, stracili dla
jego przedmiotu zainteresowanie i skupili się na reformie penitenc­
jarnej i prawach kobiet.
Łowca sławy? „Oto sława żołnierska — zostać zabitym przez
Indian i mieć nazwisko przekręcone w gazecie”6, takie zgryźliwe
epitafium miał dla Custera gen. Sherman. Mylił się. Chyba więcej
książek napisano o Custerze niż o Napoleonie, a żadna z amerykań­
skich bitew nie doczekała się tylu analiz, co Little Big Hom.
W 1867 r. George Armstrong Custer napisał: „Wchodząc w wiek
męski nie pragnąłem bogactwa, nie chciałem być uczony, lecz
chciałem być wielki”. Jeśli się bardzo pragnie, marzenia się spełniają,
choć czasem w nieoczekiwany sposób.

6 W pierwszych doniesieniach w gazetach o śmierci Custera wystąpił on jako Custar.


BIBLIOGRAFIA

Wydawnictwa źródłowe, pamiętniki i wspomnienia

B a r n i t z Alfred, Life in Custer’s Cavalry, ed. by Robert M. Utley, New


Haven and London 1977.
B o u r k e John Gregory, On the Border with Crook, Glorieta 1971 (repr.).
B r i n i n s t o o l Earl Alonzo, A Trooper With Custer, Columbus 1926.
B r u c e Robert, The Fighting Norths and the Pawnee Scouts. Narratives and
Reminiscences of Military Service on the Old Frontier, New York 1932.
C l a r k George M., Scalp Dance: the Edgerly Papers on the Battle of the
Little Big Horn, etc., Oswego 1985.
C l a r k Robert A., ed., The killing of Chief Crazy Horse: 3 eyewitness views,
Lincoln 1988.
C o d y William Frederick, The Life of hon. William F. Cody known as Buffalo
Bill, Hartford 1879.
C o f f e e n Herbert, The Custer Battle Book, New York 1964.
C r o o k George, General George Crook, Norman 1986.
C u s t e r George Armstrong, My Life on the Plains, New York 1876.
D o d g e Richard Irving, Our Wild Indians: 33 Years Personal Experience,
etc., Hartford 1882.
G r a h a m William A., Abstract of the Official Record of Proceedings of the
Reno Court of Inquiry, etc., Harrisburg 1954.
G r a h a m William A., The Custer Myth: A Source Book of Custeriana,
Lincoln 1986.
F i n e r t y James F., War-Path and Bivouac, or, the Conquest of the Sioux,
Chicago 1890.
F o u g e r a Katherine Gibson, With Custer’s Cavaliy, Lincoln 1986.
H a m m e r Kenneth, ed., Custer in '76: Walter Camp ’s Notes on the Custer
Fight, Provo 1976.
H a n s Fred M., The Great Sioux Nation: A Complete History of Indian Life
and Warfare in America, Minneapolis 1906.
H o s e n Frederick E., Rifle, Blanket and Kettle. Selected Indian Treaties and
Laws, Jefferson and London 1985.
H u g h e s R. P., The Campaign Against the Sioux in 1876 (From Official
Sources), „Journal of The Military Service Institution of the Unites States”,
vol. XVIII, No LXXIX, styczeń 1896.
H u m f r e v i l l e James L e e , Twenty Years Among Our Hostile Indians, etc.,
New York 1899.
K e i m d e B e n n e v i l l e R . , Sheridan’s troopers on the borders, etc.,
Glorieta 1977 (repr.).
K o u r y M., ed., With Gibbon on the Sioux Campaign of 1876, Bellevue 1970.
M a n y p e n n y George Washington, Our Indian Wards, Cincinnati 1880.
M e r i n g t o n Marguerite, ed., The Custer Story. The Life and Intimate
Letters of General George A. Custer, New York 1950.
N o r t h Luther, Man of the Plains. Recollections of Luther North 1856—J882,
Lincoln 1961. Record of Engagements with Hostile Indians within the
Military Division of the Missouri, Lieutenant-general P. H. Sheridan,
Commanding. Compiled at Headquarters Military Division of the Missouri
from Official Records, Washington 1882.
R o b e r t s Annie, A Summer on the Plains, 1870: From the Diary of...,
Mattituck 1983.
R o s e n s t i e l Annette, Red and White. Indian Views of the White Man
1492-1982, New York 1983.
S e g e r John H., Early Days Among the Cheyenne and Arapahoe Indians, ed.
by Stanley Vestal, Norman 1961.
S t a n d i n g B e a r Luther, My People, the Sioux, Boston 1928.
S t a n d s - I n - T i m b e r John, Cheyenne Memories, New Haven 1967.
T a l l e n t Annie D., The Black Hills, or, the Last Hunting Ground of the
Dakotahs, New York 1975 (repr.).
T h o m p s o n Peter, Peter Thompson’s Narrative of the Little Bighorn
Campaign 1876, etc., ed. by Daniel O. Magnussen, Glendale 1974.
T i b b 1 e s T. H., Buckskin and Blanket Days, New York 1962.
W h e e l e r Homer J., Buffalo Days: the personal narrative, etc., Lincoln
1990 (repr.).
W i 11 e r t James, Little Big Horn Diary: Chronicle of the 1876 Indian War,
La Mirada 1977.
W i n d o 1 p h Charles, I Fought With Custer, Lincoln 1987.

Opracowania

A n d r i s t Ralph K., The Long Death. The Last Days of the Plains Indian,
New York 1967.
A r m s t r o n g D. A., Bullets and Bureaucrats. The Machine Gun and the
United States Army, 1861—1916, Westport and London 1981.
B a i l e y John W., Pacifying the Plains: General Alfred Terry and the
Decline of the Sioux, 1866-1890, Westport 1979.
B r o w n Barron, Comanche; the Sole Survivor of All the Forces in Custer’s
Last Stand, the Battle of the Little Big Horn, Kansas City 1935.
De B a r t h e Joe, Life and Adventures of Frank Grouard, Boston 1963.
D o c k s t a d e r F. J., Great North American Indians. Profiles in Life and
Laedership, New York 1977.
D u n n Jacob Piatt, Massacres of the Mountains. A Histoiy of the Indian Wars
of the Far West, New York 1886.
F e r g u s o n R. B., ed., Warfare, Culture and Environment, New York 1984.
F o w I e r A. L., The Black Infantry in the West 1869—1891, Westport 1971.
F r e e 1 i n g J. E., A Wilderness of Miseries: War and Warriors in Early
America, Westport 1990.
G r a h a m William A., The Story of the Little Big Horn, New York 1926.
G r a y John S., Centennial Campaign. The Sioux War of1876, Fort Collins 1976.
G r a y John S., Custer 's Last Campaign: Mitch Boyer and the Little Bighorn
Reconstructed, Lincoln 1991.
G r i n n e l l George Bird, Pawnee, Blackfeet and Cheyenne, New York 1961.
G r i n n e l l George Bird, The Fighting Cheyennes, Norman 1966.
He d r e n Paul L., ed., The Great Sioux War 1876-1877: the best from
Montana, the Magazine of Western History, Helena 1991.
H o e b e 1 E. Adamson, The Cheyennes. Indians of the Great Plains, New
York 1960.
H o o p e s Alban W., The Road to Little Big Horn — and Beyond,
New York 1975.
H o w a r d Robert West, ed., This in the West, New York 1957.
H y d e George E., Red Cloud's Folk. A History of the Oglala Sioux Indians,
Oklahoma 1957.
H y d e George E., Spotted Tail's Folk. A History of the Brul Sioux,
Norman 1961.
I n n i s Ben, Bloody Knife, Custer’s Favorite Scout, Fort Collins 1973.
K n i g h t Oliver, Following the Indian Wars. The Story of the Newspaper
Correspondents Among the Indian Campaigners, Norman 1960.
Lee Robert, Fort Meade and the Black Hills, Lincoln 1991.
M a c G i n n i s Anthony, Counting Coup and Cutting Horses: Intertribal
Warfare on the Northern Plains 1738—1889, Evergreen 1990.
M a r q u i s Thomas B., Custer on the Little Bighorn, Algonac 1986.
M a r q u i s Thomas B., Keep the last bullet for yourself. The tine story of the
Custer’s last stand, Algonac 1976.
M a r q u i s Thomas B., Memoirs of a White Crow Indian, New Y ork 1928.
M a r q u i s Thomas B., The Cheyennes of Montana, Algonac 1978.
M a r s h a l l Samuel L. A., Crimsoned Prairie. The Wars Between the
United States and the Plains Indians During the Winning of the
West, New York 1972.
P r e s t o n John Hyde, A Short History of the American Revolution, New
York 1952.
P r u c h a Francis P., The Great Father. The United States Government and
the American Indians, Lincoln and London 1979.
R o b i n s o n Doane, A Histoiy of the Dakota or Siotix Indians, Minneapolis
1904.
S c h u l t z James W., William Jackson, Indian Scout, Springfield 1976.
S c o t t Douglas D., ed., Archaeological perspectives on the battle of the Little
Bighorn, Norman 1989.
S e l l Henry B., Weybright Victor, Buffalo Bill and the Wild West,
New York 1959.
S m i t h S h e r r y L., The View From Officer's Row: Army Perception of
Western Indians, Tuscon 1990.
S t a m m e l H. J., Der Indianer, Legende und Wirklichkeit von A—Z,
München 1989.
S t u b b s Mary L., C o n n o r Stanley R., Armor-Cavahy, Part II: Army
National Guard, Washington 1972.
T a t e J. P., ed., The American Military on the Frontier. The Proceedings of
the 7th Military Histoiy Symposium, United States Aif Force Academy, 30
September — I October 1976, Washington 1978.
T a u n t o n Francis B., ed., „No pride in the Little Big Horn”, London 1987.
T u r n e r Frank C., Across the Medicine Line, Toronto 1973.
U t l e y Robert M., Cavalier in Buckskin: G. A. Custer and the Western
Military Frontier, Norman 1988.
U t l e y Robert M., Frontier Regulars: The United States Army and the
Indian, 1866-1891, New York 1973.
Van E v e r y Dale, A Company of Heroes. The American Frontier 1775—1783,
New York 1962.
V a u g h n J. W., With Crook at the Rosebud, Harrisburg 1956.
V e s t a l Stanley, Sitting Bull, Champion of the Sioux, Boston 1932.
V i o l a H. J., Diplomats in Buskskin. A History of Indian Delegations in
Washington City, Washington 1981.
W a g n e r G. D., A l l e n W. A., Blankets and Moccasins. Plenty Coups and
His People, the Crows, Lincoln 1987.
W e l l m a n Paul I., Death on the Prairie, London 1972.
W i l l e y Patrick, Prehistoric warfare on the Great Plains: skeletal analysis
of the Crow Creek massacre victims, New York 1990.
W i l l s e y N. B., Brave Warriors, Caldwell 1964.
SPIS ILUSTRACJI

Ppłk George Armstrong Custer - ostatnie zdjęcie, wykonane na wiosnę 1876 r.


Fort Abraham Lincoln
7 pułk kawalerii podczas parady w Forcie Abraham Lincoln
Okaleczone zwłoki sierż. Wylliamsa z 7 pułku kawalerii zabitego przez
Sjuksów w czerwcu 1867 r.
Dziki Bill Hickok jako zwiadowca
Mjr Joel H. Elliott. Jego śmierć w bitwie nad Washita zaciążyła nad dalszymi
losami 7 pułku kawalerii
Ppłk George Armstrong Custer ze zwiadowcami i psami podczas ekspedycji
Yellowstone w 1873 r. Zwiadowca wskazujący mapę to Krwawy Nóż
Ordynans Custera John Burkman, trzymający Dandy i Vic. Z tylu widoczne
psy
Konwersja karabinu Springfield kal. 45-70 na odtylcowy
Gatling w Forcie McKean, terytorium Dakota
Delegacja Oglalów w Waszyngtonie w 1876 r. Od lewej: Czerwony
Pies, Mała Rana, Czerwona Chmura, Amerykański Koń, Czerwona Koszula
Generał George Crook
Generał Alfred H. Terry
Płk John Gibbon
Frank Grouard
Dwa wcielenia Calamity Jane
Washakie
Mnóstwo Ciosów
Kpt. Guy V. Henry
Mjr Marcus A. Reno
Dolina Rosebud - tędy kierował się kpt. Anson Mills
Kpt. Frederick W. Benteen
Kpt. Thomas W. Custer
Kpt. Myles W. Keogh
Kpt. Thomas B. Weir
Kpt. George W. Yates
Kpt. Thomas H. French
Kpt. Thomas M. McDougall
Kpt. Myles Moylan
Por. William W. Cooke
Por. Edward S. Godfrey
Por. Donald McIntosh
Por. James Calhoun
Por. Algernon E. Smith
Por. Charles C. DeRudio
Por. William Van W. Reily
Por. Francis M. Gibson
Ppor. Benjamin H. Hodgson
Ppor. Winfield S. Edgerly
Ppor. George D. Wallace
Ppor. Charles A. Vamum
Ppor. Luther R. Hare
Ppor. Henry M. Harrington
Ppor. James G. (Jack) Sturgis
Dr Henry R. Porter
George Herendeen
„Samotny Charley” Reynolds
Frederick Gerard
Mitch Boyer
Kędzior
Żołnierze mjr. Reno widzieli z doliny na grzbiecie tych wzgórz batalion
Custera, kierujący się na północ. Na pierwszym planie jedna z wysp na rzece
Miejsce, w którym batalion mjr. Reno przekraczał rzekę w czasie odwrotu
Obniżony brzeg rzeki między wylotem wąwozu Medicine Tail a Głębokim
Wąwozem
Wzgórze Weira widziane z południowego skraju grzbietu Wzgórza Tłustej
Trawy. Na pierwszym planie widoczny brzeg Głębokiego Wąwozu
Widok ze szczytu Wzgórza Tłustej Trawy w stronę rzeki
Widok ze Wzgórza Reno w stronę miejsca, gdzie znajdował się obóz Indian
Wzgórze Reno widziane z pozycji Indian na Wzgórzu Strzelców Wyborowych
Wąwóz prowadzący ze Wzgórza Reno do rzeki
Komańcz
Por. Henry J. Nowlan, kwatermistrz 7 pułku kawalerii
Kapitan Grant Marsh
„Far West”
„Far West” i „Nellie Peck” u nabrzeża w Bismarck
Superintendent NWMP James Morrow „Bub” Walsh
Winchester Siedzącego Byka
Pomnik wzniesiony w 1877 r. nad kośćmi zebranymi z pobojowiska nad
Little Big Horn
Elizabeth Custer w żałobie
Siedzący Byk i Buffalo Bill. Zdjęcie to było wydawane masowo z podpisem:
„Wczorajsi wrogowie — dziś przyjaciele”
SPIS MAP

Działania od 1.03. do 15.06.1876 r.


Działania od 21 do 25.06.1876 r.
Podejście do Little Big Horn. 25.06.1876 r., godz. 12.00-14.45
Bitwa nad Little Big Horn. 25.06.1876 r., godz. 14.45—16.00
Bitwa nad Little Big Hom. 25.06.1876 r., godz. 16.00-18.00
Działania do końca 1876 r.
SPIS TREŚCI

Od autora ..................................................................................................... 5
Żywi i dobrzy ............................................................................................ 13
O pokój i postęp ........................................................................................ 24
Politycy, łowcy wilków i generałowie ...................................................... 55
Jeźdźcy na niebie ...................................................................................... 90
Zapach róż i prochu ................................................................................ 106
Jeśli szlak prowadzi ku Little Big Hom................................................... 114
Niedziela, 25 czerwca 1876 r................................................................... 137
Poniedziałek, 26 czerwca 1876 r............................................................. 236
Wtorek, 27 czerwca 1876 r...................................................................... 263
Obraz mdlącej, upiornej zgrozy .............................................................. 270
W agencjach i w polu ............................................................................. 298
Przez „magiczną linię” ........................................................................... 317
Koniec epopei ......................................................................................... 335
Postscriptum ........................................................................................... 356
Bibliografia ............................................................................................. 363
Spis ilustracji .......................................................................................... 367
Spis map ................................................................................................. 369
Dom Wydawniczy Bellona prowadzi
sprzedaż wysyłkową swoich książek
Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona
00-844 Warszawa
ul.Grzybowska 27
tel/fax 620-42 71

Druk i oprawa .Wojskowa Drukarnia w Gdyni ul.Św.Piotra 12


tel.(056)620-15-55 fax (056)681-55-53
Zam.0005 95r.

Opracowanie graficzne serii.Jerzy Kępkiewicz


Ilustracja na okładce:Paweł Głodek
Redaktor:Jacek Biernacki
Redaktor techniczny;Andrzej Wójcik
Korekta;Wiesława Zaniewska-Orchowska

© Copright by Grzegorz Swoboda ,Warszawa 1998


© Copright by Dom Wydawniczny Bellona,Warszawa 1998

ISBN 83-11 08716-4

You might also like