Professional Documents
Culture Documents
GRZEGORZ SWOBODA
Custer nad Little Big Horn? Czy warto poświęcać temu osobną
książkę? Przecież wszyscy świetnie znają tę historię. Oto garść
cytatów z najnowszej dostępnej literatury.
„W czerwcu 1876 r. potężne oddziały armii amerykańskiej zostały
wysłane do południowo-wschodniej Montany, aby spacyfikować
Siuksów i Czejenów. Najważniejszym oddziałem w kampanii był
siódmy pluton [!] kawalerii1.
„Setki białych tratowały świętą ziemię Siuksów, zapominając
o układzie, który wyraźnie mówił, że tereny Dakoty będą należały
do Indian «tak długo, jak będzie rosła trawa i będą płynęły rzeki»
[...] Szalony Koń i Siedzący Byk wezwali wodzów Siuksów i sprzy
mierzonych Czejenów na naradę. Zdecydowali rozbić obóz w dolinie
Little Big Horn i odpierać ataki, nawet gdyby mieli zginąć” 2.
„Nastąpiło zgromadzenie wojsk amerykańskich nad rzeką Big
Horn u ujścia potoku Little Big Horn. Tu wojownicy Sioux dokonali
pogromu wojsk amerykańskich. Amerykańscy żołnierze zostali
wycięci, a garstka z nich ocalała tylko dzięki korzystnemu zbiegowi
okoliczności. Jednakże dobrze umocniony [!] obóz wojowników
Sioux już wkrótce uległ silnym oddziałom federalnym...” 3.
228.
„Elitarna jednostka, Siódma Kawaleryjska [!], pod dowództwem płka
Custera, zaprawiona w boju i przeznaczona specjalnie do zabijania
Indian, została doszczętnie wybita [!] przez połączone siły Siuksów
i Czejenów w bitwie pod [!] Little Big Horn” 4.
„Oddział Custera był pierwszym, który zjawił się w Little Bighorn
Valley [!]. Nie czekając na posiłki, dowódca poprowadził żołnierzy
na indiańską wioskę nad rzeką Little Bighorn, uchodzącą za najwięk
sze osiedle Indian na obszarze Wielkich Równin. Kiedy część jego
ludzi ruszyła w pościg za uciekającymi kobietami i dziećmi, 2000
wojowników otoczyło kotlinę, odcinającą oddziałowi drogę ucieczki.
Żołnierze zsiedli z koni i próbowali strzelając utorować sobie drogę,
jednak wkrótce zostali pokonani. Jednocześnie został zlikwidowany
posterunek dowodzenia [!] Custera na pobliskim wzgórzu [...] Jedynie
Custer zdołał wyjść żywy [!]5.
„Custer miał przy sobie pisemny rozkaz, aby wyprzedzić kolumnę,
przeprowadzić zwiad i zlokalizować indiańskie stanowiska nad Little
Big Horn [...] Prowadził swe oddziały do celu z niebezpieczną
prędkością, jadąc nawet nocami, co doprowadziło ludzi i konie do
skrajnego wyczerpania. Na miejsce dotarł 22 czerwca i do 27
czerwca miał czekać na przybycie pozostałych wojsk. Zakładano, że
Indianie zaczną w popłochu uciekać, stając się łatwym celem dla
strzelców [...] Custer odkomenderował jedną kompanię do ochrony
wolno jadącego pociągu towarowego [!]... Zignorował rozkazy— miał
czekać na połączone natarcie przewidziane na 27 czerwca... Custer
absolutnie nie nadawał się na oficera kawalerii, był bowiem próżny,
brakowało mu rozsądku i lubił brawurę. Nigdy nie zdradzał jakich
kolwiek talentów militarnych ani przywódczych [...] Siedząc w siodle
przyjmował bohaterską postawę. Wzniósł swoją szablę w zwyczajo
wym geście rozpoczynającym atak i skierował żołnierzy na zgubne
spotkanie z Indianami [...] Batalion Reno rozproszył się w panice.
Tuzin tych, którzy zostali w tyle, rozproszył się później [...] Benteen
wycofał się w stronę pociągu towarowego [...] Custer ze sztabem
wyruszył na rekonesans w dół rzeki. Indianie szybko odkryli
stanowiska kawalerzystów i zaatakowali. Gdy Custer po krótkim
zwiadzie powrócił na wzgórze, mogło dołączyć do niego tylko 20
ludzi. Kilku ludzi prawdopodobnie wysłano, aby sprowadzili pomoc,
15 innych zginęło w wąwozie, próbując ratować się ucieczką na
4 J. G ą s s o w s k i , Indianie Ameryki Północnej, Warszawa 1996, s. 166.
5 USA — zachód, s. 222.
wzgórza. Custer został pojmany wraz z ok. 40 żołnierzami, gdy,
ukryci za swymi zabitymi końmi, próbowali odpowiadać na ogień
[...] Indian oskarżono o zamordowanie Custera [...] Zostali uwięzieni
lub wywiezieni do Kanady [...]” 6.
„Custer był jednym z najwięcej niezdyscyplinowanych [!] oficerów.
[...] Chciał kandydować na urząd prezydenta [!] i dlatego usilnie
zabiegał o udział w wyprawie przeciwko Dakotom i Szejenom
w 1876 r. Wiedział, że Amerykanie chętnie oddawali swe głosy na
bohaterów walk z Indianami. Wyruszając na wyprawę wbrew
rozkazowi, zabrał korespondenta wojennego „New York Herald”,
który wysyłał do dziennika entuzjastyczne depesze. One to z zadu
fanego oficera uczyniły bohatera narodowego” 7.
„George Armstrong Custer [...] został dowódcą Siódmej Brygady
[!] Kawalerii i walczył przeciw Siuksom. Nie podporządkowawszy
się pisemnym rozkazom oraz wbrew radom zwiadowców zaatakował
przeważające siły Indian [...] Poniósł śmierć wraz z całą swą
brygadą” 8.
„Custer George Armstrong [...]; Sławny z powodu bezwzględności;
1876 zginął wraz z ok. 250 żołnierzami 7 pk w bitwie nad rzeką
Little Big Horn; po śmierci wokół C. powstała legenda ekstrawagan
ckiego i nieustraszonego pogromcy Indian”9.
„Little Big Horn, bitwa [...]; Custer, ignorując rozkazy, zakazujące
mu samodzielnej potyczki, rozdzielił swój oddział, liczący 265 ludzi,
na 3 części [!], aby zaatakować duży obóz indiański nad rzeką Little
Big Horn, u podnóża Black Hills [!]; w wyniku walki około 200 [!]
żołnierzy amerykańskich wraz z Custerem poniosło śmierć, była to
największa klęska armii amerykańskiej w walkach z Indianami”10.
„Sitting Bull [...]; organizator oporu przeciwko zawłaszczaniu
ziem plemiennych przez białych; połączył wojowników Sioux, [i?]
Arapaho i podjął walkę przeciwko białym osadnikom, gdy 1875-76
wkroczyli oni do Black Hills; 1876 doprowadził do zwycięskiej dla
Indian bitwy pod Little Big Horn”11.
12 USA-zachód, s. 222.
13 G ą s s o w s k i , op. cit., s. 166.
14 P. W i 11 e y, Prehistorie warfare on the Great Plains: skeletal analysis of the Crow
Creek massacre victims, New York 1990.
dobrym Amerykaninem”15. Sjuksowie Santee w 1862 r. w Minnesocie
wymordowali prawie 1000 farmerów i zrównali z ziemią miasto New
Ulm. Przykłady wskazujące, jak bezradni okazywali się biali w kon
frontacji z niepojętą dla nich agresywnością, brutalnością i okrucień
stwem, można by mnożyć. Ale po co?
Czy ma sens przypominanie, że chociaż odpowiedzialny za bezpie
czeństwo zachodu gen. Philip Sheridan wygłaszał bezkompromisowe
poglądy (przypisuje mu się osławioną apokryficzną wypowiedź: „Jedyni
dobrzy Indianie, jakich znam, to martwi Indianie”16), fakty mówiły co
innego? W ciągu 26 lat walk, w latach 1865—1891, od Teksasu po
Oregon i od Kansas po Kalifornię, w wojnach z Apaczami, Szejenami,
Sjuksami, Modokamf, Komańczami, Nez Perce, Bannockami i Utesami
rozegrało się 1065 bitew i potyczek (z tego 592 stoczone zostały przez
oddziały w sile kompanii i mniejsze, a 70 przez 5 lub więcej kompanii).
Zginęło w nich 932 żołnierzy i oficerów oraz 461 cywilów (zwiadow
ców, taborytów itp.), a 1061 żołnierzy i oficerów oraz 116 cywilów
odniosło rany. Stosunek liczby zabitych i rannych (2570) do liczby
zaangażowanych sił przewyższał wojnę secesyjną.
Według tych samych danych wojskowych liczba zabitych i rannych
Indian wyniosła 5519. Liczba ta jest raczej zawyżona (np. według
danych Sjuksów ich straty w 12 bitwach pomiędzy rokiem 1865
a 1876 wyniosły 69 zabitych i 102 rannych). Ale nawet gdyby
pomnożyć szacunkową liczbę Indian zabitych w ciągu 25 lat przez
dwa, to i tak — ani w stosunku do około miliona Indian mieszkających
w tym okresie w USA, ani do 250 000 Indian prerii i równin — nie
uzasadniałyby określenia „eksterminacja”.
Trudno sądzić, że dla rządu USA pokonanie Indian siłą byłoby
technicznie niewykonalne, lecz nie czynił tego — chcąc godzić
potrzeby rozwoju kraju z interesami Indian zawierał traktaty, nie
bacząc, że traktowanie koczowniczych plemion jak równorzędnego
partnera dla nowoczesnego państwa jest ponurą groteską. Gdy
dochodziło do konfliktu, groteska zamieniała się w schizofrenię
— jeden organ rządowy wysyłał przeciw Indianom wojsko, drugi zaś
dostarczał tymże Indianom broni i amunicji.
1977, s. 16; P. L. H e d r e n , ed, The Great Sioux War 1876-77, Helena 1991, s. 103.
Sheridan zaprzeczał, jakoby wygłosił taką wypowiedź.
Traktat ze Sjuksami nie zawierał tak poetyckich zwrotów, jak
„dopóki trawa rośnie etc.”; był to drętwy dokument, w dodatku
ograniczony czasowo, a rząd wykonywał go, nawet mimo utraty
przezeń ważności. Legenda „złota Gór Czarnych” budzi romantycz
ne skojarzenia, ale nie złoto było przyczyną wojny lat 1876-1877,
lecz prozaiczny konflikt interesów, będący jednocześnie konfliktem
cywilizacyj. Na równinach przybysze z ery kapitalizmu zastali,
mówiąc słowami Kiplinga, „posępny lud, pół diabły i pół dzieci”,
koczowników ery łowiectwa i zbieractwa, których jedynym zaję
ciem było polowanie i wojna. Co roku, gdy wyrosła trawa, nomadzi
łączyli się w wielki obóz, celebrowali uroczystości, odbywali
polowanie na bizony, staczali bitwę z wybranym wrogim plemie
niem, a następnie rozdzielali się, aby na własną rękę napadać na
wrogów — do jesieni, do końca sezonu polowania i wojowania. Jak
czambuły tatarskie „po świeżej trawie”, rajdy Indian nieuchronnie
spadały na osadników kresowych. Jak one, nie miały celów
strategicznych — chodziło o zdobywanie łupów i branie jasyru. Nie
mogły na jednym obszarze współistnieć cywilizacje, z których jedna
opierała się na hodowli, a w drugiej kradzież bydła i koni uchodziła
za czyn chwalebny.
Po co wskazywać, że ogromny rezerwat Sjuksów nie był przez
wojsko naruszany, a wojna toczyła się poza nim, o setki mil od
Czarnych Gór? Dlaczego tłumaczyć, że Sjuksowie opuszczali go nie,
jak chce jeden z cytowanych autorów, „aby upolować nieco zwierzy
ny”, lecz w innych celach? Że bitwa nad Little Big Horn została
stoczona... w rezerwacie Wron?
Kiedy rozgrywały się opisywane wydarzenia, większość Indian
zamieszkiwała rezerwaty. Lecz na równinach Dakoty i w górach
Montany 10 tysięcy Indian kultywowało tryb życia, który nosił
w sobie zarzewie konfliktu. Paradoksem jest, że swoim stosunkowo
krótkotrwałym oporem tak zdominowali oni zbiorową wyobraźnię,
że przez ten pryzmat dostrzega się całą epokę. Do masowej
świadomości przeszły nie imiona Indian, którzy jak wódz Wron
Wiele Ciosów akceptowali cywilizację, lecz jej nieprzejednanych
wrogów: Czerwonej Chmury, Szalonego Konia i Siedzącego Byka.
„Większość cywilizowanych przyjaciół Indian kocha ich za szlachetne
występki, wspaniałe wykroczenia, olśniewające przestępstwa. Dla
sentymentalistów genialna zbrodnia zawsze jest godna podziwu,
pospolita praca zasługuje tylko na pogardę” — napisał znawca za
chodu 17.
Czy można odważyć się na zakwestionowanie obowiązującego
obrazu, na którym żołnierze, wyszkoleni „specjalnie w zabijaniu
Indian”, gonią kobiety i dzieci, a gdy Indianie nie chcą „stać się
łatwym celem dla strzelców”, mogą tylko rzucić się do ucieczki albo
się ukryć, a jeśli „garstka z nich ocaleje”, to tylko „dzięki korzystnemu
zbiegowi okoliczności!”
Negatywne ukazywanie jednej strony, aby druga wypadała lepiej,
to zabieg propagandowy. Jednakże po przekroczeniu pewnych granic
zamienia się on w zwykłą hucpę. Czy trzeba więcej zuchwalstwa,
czy ignoracji, aby z całkowitą dezynwolturą oświadczyć, że naj
wybitniejszy dowódca jazdy Unii, który wygrał wszystkie swoje
bitwy wojny secesyjnej (i wszystkie walki z Indianami — oprócz
ostatniej)... „absolutnie nie nadawał się na oficera kawalerii” i „nigdy
nie zdradzał żadnych talentów militarnych”? Czy nie wystarczy
gloryfikować jego przeciwników, lecz koniecznie trzeba kłamać lub
w najlepszym razie tak manipulować faktami, aby przestawić go jako
niesubordynowanego głupca?
Walka z obowiązującymi wersjami historii bywa beznadziejna
— odmienny głos tonie w beczeniu orwellowskich owiec. Niniejsza
praca nie rości sobie pretensji do zmiany ustalonych przez autorytety
poglądów. Zamiarem autora było tylko oddanie sprawiedliwości gen.
George’owi Armstrongowi Custerowi poprzez opisanie wydarzeń na
podstawie źródeł, relacji i wspomnień ich uczestników. Jedyne
miejsce, w którym ze względu na ich brak autor pozwolił sobie na
własną interpretację, zostało wyróżnione kursywą.
Autor nie pretenduje do obiektywizmu, nie uważa bowiem, że rok
1492 zapoczątkował pasmo nieszczęść. Stada bizonów były z pew
nością piękne, a pędzący za nimi łowcy w barwnych pióropuszach
godni podziwu. Ubolewanie z powodu ich braku ma jednak podobny
sens, jak nad tym, że w Wiślicy nie zasiada już „pogański książę
silny wielce”, a żubry spacerują po skrawku puszczy, która jeszcze
kilkaset lat temu porastała prawie całą Polskę.
1961; J. L. Humfreville, Twenty Years Among Our Hostile Indians, etc., New York 1899.
5 T. H. T i b b 1 e s, Buckskin and Blanket Days, New York 1964, s. 242—257.
Pułk kawalerii składał się z 12 kompanii (pułk piechoty miał ich
10). Oprócz dowódcy w stopniu pułkownika sztab pułku składał się
z 7 oficerów, 6 podoficerów (starszy sierżant, sierżant kwatermistrz,
sierżant intendent, sierżant siodlarz, główny muzyk, główny trębacz),
chirurga, dwóch asystentów i sanitariusza szpitala pułkowego. Pułk
miał weterynarza, który nie występował oficjalnie w strukturze
organizacyjnej. W każdej kompanii było 4 oficerów (kapitan,
porucznik i podporucznik; nadliczbowy porucznik mógł pełnić funkcję
adiutanta pułku lub kwatermistrza), 15 podoficerów (sierżant szef,
sierżant kwatermistrz, 5 sierżantów, 8 kaprali) i od 60 do maksy
malnie 78 szeregowców. W 1876 r. zmniejszono ich liczbę do 54
(w piechocie 34). Kompania miała dwóch podkuwaczy (w praktyce
podkuwacz zwykle pełnił funkcję kompanijnego weterynarza), dwóch
kowali, dwóch trębaczy, siodlarza i woźnicę.
Pułki murzyńskie miały białych oficerów, a organizacyjnie różniły
się tym, że miały kapelana, który oprócz obowiązków duszpasterskich
kształcił żołnierzy na poziomie podstawowym (normalnie kapelani
byli przydzieleni do posterunków wojskowych).
Około roku 1868 większość kawalerii stacjonowała na zachodzie—92
kompanie w 59 posterunkach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni od
Kanady do Meksyku i od Kansas do Kalifornii. Warunki panujące na
tym obszarze narzucały jej działanie w małych jednostkach. Zwykle
załogę posterunku stanowiły dwie kompanie — jedna kawalerii i jedna
piechoty, ale często była to tylko jedna kompania.
Typowy fort nie miał palisady (wyjątkiem był Fort Phil Keamy).
Jego centrum był plac parad, po którego jednej stronie stał szereg
kwater oficerskich, a po drugiej kwatery szeregowców. Podoficerowie
zamieszkiwali w kwaterach w sąsiedztwie pralni (ich żony najczęściej
pełniły funkcje praczek). Na terenie fortu znajdował się też budynek
dowództwa, wartownia, kaplica, szpital, apteka, magazyn kwatermis
trzostwa, zbrojownia, stajnie i sklep markietana. Czasem markietan
prowadził kasyno oficerskie i klub żołnierski.
Zapasy umundurowania, sprzętu i uzbrojenia zgromadzone w okre
sie wojny secesyjnej wystarczały na kilka lat, toteż przez dłuższy
czas nie wprowadzano w nich żadnych zmian. Początkowo bronią
strzelecką kawalerii był 7-strzałowy karabinek powtarzalny Spencer
kal. 52 (13,2 mm), których podczas wojny dostarczono armii Unii 60
tysięcy. W 1873 r. do uzbrojenia wprowadzono jednostrzałowy
karabin i karabinek Springfield kal. 45 (11,43 mm), przerobiony
z broni odprzodowej na system „trapdoor" (zamek klinowy).
Kawaleria używała go przez cały okres walk z Indianami do 1892 r.
Zdania o jakości Springfielda są podzielone. Chwalono jego celność
i skuteczność, krytykowano zaś skłonność do zacinania się; czasem,
gdy broń się rozgrzała, a miedziana łuska była zabrudzona, pazur
wyciągu rozdzierał kryzę i pozostawiał łuskę tkwiącą w komorze.
Karabinek był zaopatrzony w kółko z boku i przyczepiony karabiń
czykiem do szerokiego skórzanego pasa, którym na ukos przepasany
był żołnierz; miało to umożliwić szybki i łatwy dostęp do niego
w każdej sytuacji. Bronią boczną kawalerzysty był od 1871 r.
rewolwer Colt kal. 45 na naboje z łuską metalową. Szable były
wprawdzie etatowym uzbrojeniem, ale uważano je za mało przydatne
i często z nich rezygnowano. Lanca, sporadycznie występująca
podczas wojny, nie była używana.
Innowacją w uzbrojeniu był Gatling, wprowadzony w 1867 r.
W walkach z Indianami wystąpił on zaledwie sześciokrotnie z mier
nym sukcesem. Gatling miał 6 lub 8 luf, które były wprawiane
w ruch obrotowy za pomocą korby i strzelały kolejno, ze zmienną
szybkostrzelnością. Wielkokalibrowy Gatling o kal. I cala był
przystosowany do strzelania loftkami i skuteczny na odległość do
200 jardów. Gatling kal. 50 miał większy zasięg, lecz i wiele
niedoskonałości: lufy nie były chłodzone, czarny proch przy spalaniu
pozostawiał zanieczyszczenia, broń miała skłonność do zacinania się.
Trudno było korygować jego celność, gdyż na większą odległość nie
było widać, gdzie padają kule. Standardowa artyleryjska laweta nie
pozwalała na strzelanie ogniem poszerzanym — kąt w poziomie
zmieniano, przesuwając ogon lawety. Największym problemem był
ciężar: Gatling z lawetą i przodkiem ważył 2 tony i ciągnięty przez
zaprzęg czterech wybrakowanych koni kawaleryjskich nie dawał
sobie rady w terenie. W 1868 r. mjr Alfred Gibbs z 7 pułku kawalerii
zaproponował zamontowanie Gatlinga na resorowanym podwoziu
ambulansu wojskowego, co pozwoliłoby mu na towarzyszenie
kawalerii. Jego projekt został przyjęty w 1874 r., lecz nigdy nie
zrealizowany6. Próbowano opracować lekki Gatling, nadający się do
transportu w jukach, ale problem ciężaru, wynikający przede wszys
tkim z wielolufowej konstrukcji, nigdy nie został zadowalająco
rozwiązany.
6 D. A. A r m s t r o n g , Bullets and Bureaucrats. The Machine Gun the Unitet States,
1861 — 1916, Westport and London 1981, s. 52—54, 67.
Nie było szkoły kawalerii (dopiero w 1892 r. utworzono Szkołę
Kawalerii i Artylerii Lekkiej w Forcie Riley). Redukcja armii
w latach 1869—1870 (liczbę pułków piechoty zredukowano do 25,
a wielkość całej armii do 25 tysięcy), w której wyniku zmniejszono
liczbę podoficerów w kompanii, pogorszyła dodatkowo główny
problem kawalerii, jakim było niedostateczne wyszkolenie. Typowy
szeregowiec był imigrantem, pochodził najczęściej z Irlandii lub
z Niemiec, byli także Francuzi i Włosi. Imigracja z Europy Wschod
niej jeszcze nie osiągnęła znacznych rozmiarów, ale i tak problemem
była nieznajomość przez rekrutów języka angielskiego. Kierowani
bez przeszkolenia do posterunków wojskowych na odludziu, które
niekiedy dopiero powstawały, nie mieli możliwości podnieść swoich
wojskowych kwalifikacji. „Biedny nieszczęśnik, który zaciągnął się
z mętnym wyobrażeniem, że jego kraj go podziwia i potrzebuje jego
służby przeciw wrogim Indianom, nagle stawał się honorowym
architektem, noszącym szafliki i wykonującym różne dorywcze
prace, jak tynkowanie i bielenie ścian. [...] Żołnierz był niezadowo
lony, ponieważ nie było o tym mowy ani w biurze rekrutacyjnym,
ani w jego kontrakcie, i zdarzało się, że rozwiązywał problem
urywając się zaraz po pierwszej wypłacie żołdu”7 (który wynosił 13
dolarów miesięcznie). Odbijało się to zwłaszcza na wyszkoleniu
strzeleckim. W 1874 r. Departament Wojny zarządził ze względu na
cięcia budżetowe oszczędności w zużyciu amunicji do ćwiczeń.
W pierwszym roku szkolenia dozwolone było tylko strzelanie ślepymi
nabojami (które nie dawały odrzutu broni), a w następnym przy
dzielano w tym celu 10 naboi ostrych miesięcznie (120 rocznie).
Nawet schodzący z posterunku wartownik nie mógł, jak to wcześniej
praktykowano, oddać strzału do celu, tylko musiał nabój schować do
ładownicy. W efekcie nawet po roku służby rekrut nie umiał strzelać
do celu. Pozwalano wprawdzie na zakup amunicji do polowania, ale
polowali żołnierze, którzy i tak już umieli strzelać.
Po wojnie pozostały znaczne rezerwy koni (ponad 100 tysięcy
sprzedano, pozostawiając 4645, w tym 3829 dla kawalerii), więc nie
kupowano przez kilka lat nowych. W 1868 r. zlikwidowano Biuro
Kawalerii i kierowane przez nie stadniny, które dostarczały remontów.
Wkrótce kawalerii zaczęło brakować ujeżdżonych i przeszkolonych
koni. Niewiele lepiej było z jeźdźcami, którzy zwykle po raz pierwszy
1957, s. 104-113.
13 Jego imię. Tatanka lyotonka, bywa w opracowaniach tłumaczone na „Byk, Który
Przebywa Między Nami” lub podobnie. Należy jednak rozumieć je dosłownie (tj.
iyotonka - siedzieć, siedzący). Na wykonanych przez siebie rysunkach Siedzący Byk
zawsze identyfikował siebie postacią bizona, siedzącego na zadzie z czterema nogami
wyciągniętymi do przodu. F. M. Hans pisze, że Siedzący Byk powiedział mu, iż imię to
nadano mu w młodości, ponieważ czaił się w krzakach na kobiety i gwałcił je (The Great
Sioux Nation: A Complete History of Indian life and Warfare in America, Minneapolis
1906, s. 82-83). Trudno powiedzieć, czy jest to prawda, czy dowód specyficznie
indiańskiego poczucia humoru Siedzącego Byka.
14 Podobnie imię Tashunka (popr. Shunktanka) Witko bywa upiększane jako „Niepo
skromiony Koń”. Jednakże dosłownie tj. witko — głupi (witkotkoka — głupiec). Wódz ten
miał w młodości wizję, w której wysłannik Wielkiego Ducha objawił mu między innymi,
że nie zginie od kuli. Znany był z szarżowania konno na nieprzyjaciół, w czasie którego
narażał się na ostrzał bardziej niż przeciętny wojownik. Już wcześniej jednak nazywano
go „dziwnym człowiekiem”. Autor zachowuje przyjęte w literaturze dosłowne tłumaczenie
anglojęzycznej wersji imienia.
O POKÓJ I POSTĘP
Filozof:
Powtarzam, iż to jest nieodbitą, samowolną wiarą we mnie,
że czas nadchodzi wyzwolenia kobiet i Murzynów.
Zygmunt Krasiński, Nie-Boska komedia
1 F. P. P ru c h a, The Great Father. The United States Government and the American
4 G r a y , Centennial Compaign. The Siottx War of 1876, Fort Collins 1976, s. 10.
nową wojnę z Szejenami, a prawdopodobnie i z innymi Indianami,
w rezultacie niezrozumienia jego warunków”5. Komisja w swym
raporcie ze stycznia 1868 r. stwierdziła jednak, że „zainaugurowała
nigdy dotąd nie stosowaną politykę w stosunku do Indian, próbę
odniesienia zwycięstwa dobrocią”6. Zachęceni sukcesem komisarze
zwrócili się znów do Sjuksów.
Walki wokół Fortu Phil Kearny wykazały, że wrodzy Sjuksowie,
utożsamiani z Czerwoną Chmurą (od 1865 r. Siedzący Byk nie brał
udziału w walkach z wojskiem, a Szalony Koń zdobywał dopiero
rozgłos), są tak liczni, iż ich pokonanie wymagałoby wielkiej liczby
wojska i nakładów finansowych7. Ponadto sądzono, że Indianie
mogliby zagrozić kolei Union Pacific. Wydawało się, że korzystniej
będzie ustąpić — zawrzeć pokój i zapewnić szybkie ukończenie kolei,
dzięki czemu szlak do Montany stałby się zbędny. Żeby zaś zawrzeć
pokój, należało wziąć Indian na utrzymanie. „Karmić ich lub z nimi
walczyć” — brzmiało hasło krucjaty pokojowej.
Miejscem rozmów był Fort Laramie. Komisja występowała w po
dwójnej roli — reprezentanta zarówno rządu, jak i Indian, starając się
zadbać jednakowo dobrze o interesy obu stron. 29 kwietnia traktat
podpisali Brule Cętkowanego Ogona, a 25 i 26 maja Oglalowie
Amerykańskiego Konia i Boi Się Swojego Konia8, Minneconjóu
i Yanktonnai. Rozdawano broń, amunicję, noże, siekiery, koce i racje
wojskowe, Indianie przyjeżdżali, zwabieni wieścią, że „coś dają”, po
czym odjeżdżali zadowoleni. Tylko Czerwona Chmura wciąż się nie
spieszył. Taka wojna była w guście Sjuksów — wojsko pozostawiało
im inicjatywę, nie zakłócając ich rocznego cyklu aktywności. Wiosną
jeździli do fortów handlować i zaopatrywać się w amunicję, potem
polowali na bizony i odbywali taniec słońca, w środku lata urządzali
dużą bitwę, by zdobyć sławę, a później indywidualnie dokonywali
7 Podczas kampanii przeciw Sjuksom nad Powder w 1865 r. same koszty transportu
je rozumieć przenośnie (Boją Się Nawet Jego Koni), ale ponieważ imię to przechodziło
z ojca na syna od czasu, kiedy Sjuksowie w XVIII w. zetknęli się z końmi, należy raczej
tłumaczyć je dosłownie.
napadów, gromadząc konie i inne łupy, dopóki nie nadeszła zima,
podczas której mogli być pewni dobrego wypoczynku. W sierpniu
opuszczono flagę nad Fortem Phil Kearny, a wódz Szejenów Mały
Wilk przyłożył pochodnię do jego zabudowań, symbolicznie dając
początek rozmowom o pokoju i postępie. 6 listopada 1868 r.
Czerwona Chmura dotknął pióra wraz z innymi wodzami Oglalów,
Hunkpapów, Dwóch Kotłów, Sjuksów-Czamych Stóp, Sans Ares
i Santee. Położył podpis pod dokumentem o wysokiej randze
politycznej. Artykuł 1 traktatu oświadczał, że „od tego dnia wszystkie
wojny między umawiającymi się stronami ustaną na zawsze”,
a ponieważ obie strony „pragną pokoju”, jego utrzymanie będzie dla
nich „sprawą honoru”.
Dość chaotyczny i niespójny dokument liczył 17 artykułów.
Artykuł 2, najeżony prawniczą terminologią, wyznaczał obszar, który
miał być „wydzielony do absolutnego i niezakłóconego użytku
i zamieszkania przez Indian”, na którym inne osoby, z wyjątkiem
uprawnionych agentów i urzędników, „nigdy nie będą miały prawa
przechodzić, osiedlać się lub rezydować”. Obejmował on prawie cały
obecny stan Dakota Południowa, od 104 południka do Missouri.
Według artykułu 11 Indianie „zrzekali się wszelkich praw do
permanentnego zajmowania terytorium poza swoim rezerwatem, jak
niniejszym zdefiniowano”, lecz zachowywali „prawo do polowania
na wszystkich terenach na północ od North Platte i nad dopływem
Republican rzeki Smoky Hill”(czyli na połowie obszaru Nebraski),
dopóki będą tam bizony. Artykuł 15 precyzował, że „permanentnym
domem” Indian ma być rezerwat i nie mogą oni „permanentnie
osiedlać się nigdzie indziej”. Ponadto artykuł 16 określał „kraj na
północ od rzeki North Platte i na wschód od szczytów gór Big
Hom”jako „niescedowane terytorium indiańskie”, na którym „żadna
biała osoba bądź osoby nie będą mogły osiedlać się, zajmować jego
części lub [...] przez nie przejeżdżać”. Mówiąc jasno, artykuł ten
rozszerzał rezerwat na zachód na obszar Wyomingu i Montany, aż
po dolinę Big Horn, nie dając jednak Indianom prawa do stałego
zajmowania tej jego części. Zapewne w ten sposób chciano uprawo
mocnić stan faktyczny na tym obszarze — koczowniczy Sjuksowie
mieli tam przebywać na zasadzie „beatus qui tenet”. Po raz kolejny
rząd USA sankcjonował agresję Sjuksów, uznając ich supremację
nad obszarem, który w traktacie z 1851 r. był uznany za należący do
Wron (w traktacie zawartym w 1868 r. z Wronami rząd pozbawił ich
ostatecznie tych terytoriów na rzecz Sjuksów, wyznaczając im
rezerwat na zachód od 107 południka i od granicy Montany
z Wyomingiem po rzekę Yellowstone).
Artykuły 3—10, 13 i 14 dotyczyły zobowiązań rządu. Nad Missouri,
„w pobliżu centrum rezerwatu”, miały zostać zbudowane magazyny,
budynki agencji, „tartak z dobrą parową piłą tarczową, z dołączoną
do niej maszyną do gontów i z młynem”, szkoła, domy lekarza,
cieśli, farmera, kowala, młynarza i inżyniera. Indianie mieli przez
cztery lata otrzymywać racje żywnościowe w wysokości funta mięsa
i funta mąki dziennie, „o ile nie osiągną wcześniej samowystarczal
ności”. Każdy Indianin mógł wybrać sobie 320 akrów (150 ha) ziemi
uprawnej z wpisem do księgi wieczystej (gdyby wybrał ziemię poza
rezerwatem, mógł otrzymać 160 akrów). Stawał się wówczas
„obywatelem Stanów Zjednoczonych, uprawnionym do wszelkich
przywilejów i immunitetów obywatelskich (o obowiązkach obywatel
skich nie wspominano), zachowując jednocześnie wszystkie prawa
do korzyści, nadanych Indianom niniejszym traktatem”. Rząd miał
dostarczyć mu „dobrą amerykańską krowę i parę dobrze ułożonych
amerykańskich wołów”, nasiona i sprzęt rolniczy. Pomyślano nawet
o współzawodnictwie pracy — najlepsi rolnicy mieli dostawać nagrody.
Wyrażając niezachwianą wiarę w „konieczność oświaty”, arty
kuł 7 wprowadzał dla dzieci obojga płci w wieku od 6 do 16 lat
„przymusowe uczęszczanie do szkoły”. Na każdych 30 dzieci miał być
zapewniony „budynek i kompetentny nauczyciel”.
Ustępstwa ze strony Indian określał artykuł 11 w punktach 3—5.
Indianie „zgadzali się nie atakować żadnych osób w domu lub
w podróży ani nie molestować lub zakłócać ruchu karawan wozów,
dyliżansów, mułów lub bydła należącego do ludności Stanów
Zjednoczonych lub do osób zaprzyjaźnionych z nimi”, „nigdy nie
porywać ani nie uprowadzać z osiedli białych kobiet ani dzieci”oraz
„nigdy nie zabijać lub skalpować białych mężczyzn ani nie
próbować czynić im krzywdy”. Nie wiadomo, czym było motywo
wane to rozróżnienie czynów, które były dozwolone wobec męż
czyzn i wobec kobiet, i czy można je traktować jako dyskryminację
jednej z płci, a jeśli tak, to której. Punkty 1 i 2 zawierały zgodę
Indian na „wycofanie sprzeciwu wobec budowy kolei żelaznych
i pozwolenie na pokojową budowę kolei nie przechodzących przez
rezerwat”. Punkt 6 precyzował, że Indianie wycofają sprzeciw wobec
budowy kolei Union Pacific i „w przyszłości nie będą sprzeciwiać
się budowie kolei żelaznych, dróg dla wozów, stacji pocztowych ani
innych obiektów o charakterze użytecznym i koniecznym”, a gdyby
„takie drogi lub inne obiekty miały zostać zbudowane na terenie ich
rezerwatu”, rząd miał wypłacić im odszkodowanie. W punkcie
7 Indianie „wycofywali wszelki sprzeciw wobec posterunków wojsko
wych lub dróg istniejących na południe od rzeki North Platte”.
Zgodnie z artykułem 17 traktat „anulował wszystkie traktaty
i umowy zawarte uprzednio między stronami, tak dalece, jak
zobowiązywały one Stany Zjednoczone do dostarczania pieniędzy,
odzieży lub innych artykułów Indianom [...], lecz nie dalej”.
Artykuł 12 wreszcie przewidywał, że dla dokonania cesji jakiej
kolwiek części rezerwatu wymagana będzie zgoda pisemna „co
najmniej trzech czwartych wszystkich dorosłych Indian płci męskiej,
mieszkających na niej lub zainteresowanych nią”, przy czym cesja
nie może naruszać praw własności Indian do wybranych przez nich
ziem uprawnych.
Pod traktatem złożyli podpisy członkowie komisji i 184 wodzów
Indian9. Nie dotknęli pióra Siedzący Byk, Inkpaduta, Czarny Księżyc,
Szalony Koń i inni realiści.
— Zabiłem, obrabowałem i raniłem zbyt wielu białych, by wierzyć
w pokój — powiedział Siedzący Byk w 1867 r. Charlesowi Larpen-
teurowi. — Wszyscy powinni zrobić jak ja — iść, gdzie są bizony, jeść
mnóstwo mięsa, a kiedy będą potrzebować konia, pójść do fortu
i ukraść go. Spójrz na mnie! Patrz, czy jestem biedny, ja, albo moi
ludzie. Może, jak mówisz, biali mnie w końcu dostaną, ale do tego
czasu będę dobrze żył 10.
W tym czasie na południu realizowano traktat z Medicine Lodge.
Z wiosną 1868 r. Szejenowie napadli na Indian Kaw. Aby ich ukarać,
Biuro do spraw Indian wstrzymało dostawę broni — karabinów
Lancaster, rewolwerów, prochu i ołowiu (takie sankcje przewidywał
traktat z 1851 r.). Na znak protestu Szejenowie odmówili przyj
mowania innych dostaw. Wstrząśnięty agent załatwił sprawę. Szeje
nowie otrzymali broń 9 sierpnia, a między 10 a 12 sierpnia odwiedzili
osady w Kansas. Zostali przyjaźnie przyjęci przez mieszkańców,
zjedli z nimi posiłek, po czym spalili ich chaty, uprowadzili bydło,
zabili 15 mężczyzn i zgwałcili 5 kobiet. Odtąd dzień nie mijał bez
9 F . E . H o s e n , Rifle, Blanket and Kettle. Selected Indian Treaties and Laws,
Jefferson and London 1985, s. 123—137.
10 H e d r e n , op. cit., s . 3 0 .
wiadomości o zabójstwach, gwałtach (często zbiorowych, niekiedy
ze szczególnym okrucieństwem, czasem kończących się zabójstwem),
porwaniach kobiet i dzieci, atakach na rancza, dyliżanse i karawany
wozów, uprowadzeniach stad zwierząt. Do końca sezonu wojowania
ofiarami padło co najmniej 350 osób". Gen. Sheridan zaczął rozważać
odwrót od dobroci12, napotkał jednak opór humanitarystów, którzy
kwestionowali informacje o wyczynach Indian lub byli skłonni je
usprawiedliwiać13. Argument nie do odparcia wysunął komisarz do
spraw Indian Manypenny: „A skąd generał Sheridan wie, ile razy
jaka kobieta została zgwałcona? Czy był przy tym?” Nie był to
najlepszy prognostyk dla innych traktatów.
11 Record of Engagements with Hostile Indians within the Military Division of the
Missouri, from 1868 to 1882, Lieutenant-general P. H. Sheridan, Commanding. Compiled
at Headquarters Militaiy Division of the Missouri from Official Records, Washington
1882, s. 9-16.
12 Sheridan stwierdził w raporcie z podróży inspekcyjnej wiosną 1868 r.: „Wszystkie
ponad 100 należących do niego krów, przy czym z wielu wycięli tylko ozory, a z kilku
nie narodzone cielęta, „uważane przez nich za wielki delikates”.
16 P r u c h a, op. cit., s. 497—498.
(„trądzik infantylizmu, rzewny sentymentalizm, ogólna głupota”
— pisała jedna z tamtejszych gazet), a w najgorszym - cynicznego
wykorzystywania humanitarnych pretekstów dla robienia nie zawsze
czystych interesów.
Genialnym pomysłem stronnictwa pokojowego okazało się za
proszenie do Waszyngtonu Czerwonej Chmury. Oficjalne i nieofic
jalne wizyty wodzów i delegacji indiańskich w stolicy nie były
niczym nowym ani rzadkim, wręcz przeciwnie - dla wodzów
odwiedzenie Waszyngtonu stanowiło o prestiżu. Jednakże ta wizyta
miała być przełomem. Po raz pierwszy wodzowie Sjuksów Teton
mieli rozmawiać o pokoju z Wielkim Ojcem.
Określenie „Wielki Ojciec” było prawdopodobnie tworem Indian.
Sugerowało, jaką wizję prezydenta mają Indianie — w indiańskiej
rodzinie ojciec jest wspaniałomyślny, rozdaje podarki i nigdy nie
karze. Być może wychowani w purytańskich rodzinach biali sądzili,
że Indianie zaakceptują pokornie jego dłoń uzbrojoną w dyscyplinę,
oni jednak oczekiwali czego innego.
27 maja Czerwona Chmura z delegacją Oglalów wsiadł do pociągu
jadącego na wschód. Trudno powiedzieć, jakie odnieśli wrażenia,
gdy ujrzeli piętrowe budynki w Omaha, a potem wylądowali
w kipiącej życiem metropolii Chicago, ale po przyjeżdzie do
Waszyngtonu zachowywali kontenans. Czerwona Chmura stracił go
w hotelu Washington House — w lobby siedział nie kto inny, jak
Cętkowany Ogon z delegacją Brule. Natychmiast wybuchła awantura
o precedencję. Gdy się wykrzyczeli, Cętkowany Ogon ustąpił
pierwszeństwa Czerwonej Chmurze, uznając jego osobistą wyższość
(mimo że Brule mieli wśród Tetonów wyższą rangę niż Oglalowie).
Departament Spraw Wewnętrznych podarował w nagrodę jego
delegacji konie, dzięki czemu Cętkowany Ogon mógł galopować po
Waszyngtonie jak przystało na wodza, podczas gdy Czerwona Chmura
— o hańbo! - jeździł powozem. Czerwona Chmura zażądał powrotu
do domu. Zaalarmowani filantropi obiecali zakupić konie dla Oglalów
i wódz zgodził się zostać.
Pokazano gościom budynki użyteczności publicznej, ogród zoolo
giczny, statki na Potomaku, arsenał, wystrzelono na pokaz z 15-calo-
wego Rodmana z baterii nadbrzeżnej. Sjuksowie odwiedzili teatr,
urząd patentowy i Instytut Smithsonian. Im więcej jednak widzieli,
tym mniej byli zaciekawieni. Cętkowany Ogon przyjął rolę duszy
towarzystwa.
— Podobno Wielki Ojciec ma tylko jedną żonę? — spytał podczas
zwiedzania Departamentu Skarbu, gdzie zafascynował go widok
młodych kobiet, sortujących banknoty. — Dlaczego, skoro jest tu tyle
kobiet, spośród których mógłby wybierać?
— Takie są prawa białych - wyjaśnił krótko przewodnik.
— Indiańskie prawa są lepsze — pogodnie odparł Cętkowany Ogon.
Następnie zwiedzano mennicę, ale widok złotych monet nie zrobił
na nim wrażenia.
— Owszem, ładne — powiedział — ale wolałbym jeszcze popatrzeć
na ładne squaws.
Co do squaws, wodzowie nie mieli powodu do narzekania.
Właściciel hotelu, Ben Beveridge, co wieczór zabierał ich tam, gdzie
mogli się do woli napatrzeć (i nie tylko).
8 czerwca zaczęto część oficjalną, która była mniej przyjemna.
Czerwona Chmura domagał się prawa do handlowania w Forcie
Laramie, wbrew ustaleniom traktatu, zgodnie z którym Sjuksowie
mieli się trzymać z dala od Platte, i nie chciał osiedlić się nad
Missouri, gdzie miało być centrum rezerwatu. Swoje żądania po
wtórzył następnego dnia na spotkaniu z prezydentem Grantem.
Wielki Ojciec Grant był jakby roztargniony i odrzekł, że jego
zdaniem byłoby najlepiej, gdyby Sjuksowie osiedlili się nad Missouri
i zajęli uprawą roli. Wieczorem podczas kolacji z korpusem dyp
lomatycznym wodzowie byli uprzejmi, ale posępni.
10 czerwca sekretarz spraw wewnętrznych wyciągnął kopię traktatu,
aby wykazać, że o handlowaniu w Forcie Laramie nie ma w nim
mowy. Czerwona Chmura rozgniewał się i nazwał traktat stekiem
kłamstw i oszustw. To po to on pokonuje długi szlak, w imię
zapobieżenia rozlewowi krwi, aby teraz pokazywano mu jakiś papier
i mówiono, że ma się osiedlić nad Missouri? Inni wodzowie poparli
go — żaden z nich nie znał treści traktatu i nie wiedział, co
podpisuje17. Przyjaciele Indian byli wstrząśnięci: ich arcydzieło,
traktat z 1868 r., Sjuksowie nazywali oszustwem i grozili powrotem
do domu. W błyskawicznym tempie zorganizowali spotkanie Czer
wonej Chmury z publicznością w Instytucie Coopera w Nowym
Jorku, licząc, że nacisk opinii publicznej zmusi rząd do ugięcia się.
16 czerwca wielka sala Instytutu pękała w szwach. Czerwona
Chmura oświadczył, że reprezentuje cały naród Sjuksów i jego słowa
11 Przed podpisaniem warunki traktatu objaśnił Czerwonej Chmurze komendant Fortu
18 A. R o s e n s t i e 1, Red and White. Indian Views of the White Man, New York 1983,
s. 136-137.
19 J. V i o 1 a, Diplomats in Buckskins. A History of Indian Delegations in Washington
City, Washington 1981, s. 92. Siedzący Byk nie uwierzył w ich opowieści, twierdząc, że
dali się omamić magii wasichun.
AGENCJA CZERWONEJ CHMURY I CĘTKOWANEGO OGONA
34 W 1874 r. agent próbował wywiesić nad agencją flagę USA. Sjuksowie zrąbali
maszt flagowy i pocięli go, przy czym omal nie doszło do walki z kompanią wojska.
35 Record..., s. 34.
1873 r. liczne grupy koczowników nawiedziły agencje (choć traktat
z 1868 r. tego zabraniał), domagając się jedzenia. Koczownicy szybko
odkryli zalety agencji jako miejsca, w którym można było znaleźć
kryjówkę po dokonaniu napadu, a także zaopatrzyć się gratis w żywność
i amunicję. Na „Indian z agencji” takie wizyty miały zły wpływ
— agresywni przybysze nadawali ton, terroryzując jednych, a imponując
innym. Demonstracyjne okazywanie przez wojowników agentowi
lekceważenia i traktowanie go jak lokaja, który ma dostarczać im
towarów, nie sprzyjało jego autorytetowi; agent miał i tak dość
problemów z fluktuacją Indian między agencjami, przez co nigdy nie
wiedział, ile racji i kiedy ma zamówić. Ponieważ gości było więcej niż
zwykle, żywności i koców zabrakło. Sjuksowie zostali przekonani przez
stronnictwo pokojowe, że biali dają im towary, aby uniknąć wojny, więc
znaną skądinąd zasadę „czy się stoi, czy się leży” uzupełnili „czy się
leży, czy się stoi, agent doda, bo się boi”. Dewastacje obiektów
i zastraszanie pracowników agencji były na porządku dziennym, ale
urzędnicy z Waszyngtonu nie robili nic. Wreszcie w lutym 1874 r.
Sjuksowie, wracający z rajdu do Nebraski, podczas którego zabili
porucznika i kaprala z 14 pułku piechoty i dwóch cywilów, odwiedzili
agencję Czerwonej Chmury, ostrzelali budynki i wybili wszystkie okna.
Następnej nocy został zamordowany pracownik, Frank Appleton36,
spłonął dom innego, a agent wezwał wojsko. Tym razem pomoc
nadeszła, a Indianie na ten widok uciekli w badlands. Oburzeni
komisarze zażądali dochodzenia, dlaczego agent przestraszył swych
podopiecznych. Żołnierze jednak pozostali i niedaleko agencji założyli
posterunek Camp Robinson.
Na wschodzie starano się o takich sprawach nie wiedzieć. O wiele
przyjemniej byfo gawędzić z wodzami o postępie. W 1872 r. Czerwona
Chmura i Cętkowany Ogon odwiedzili Waszyngton; nie załatwili
niczego, ale dobrze się bawili. Sam koszt ich pobytu w Washington
House wyniósł 5500 dolarów (agent zarabiał 1500 dolarów rocznie)
i został przez Departament Spraw Wewnętrznych pokryty z dwóch
funduszów: na realizację traktatów ze Sjuksami i na pomoc cywilizacji
Sjuksów Teton. W 1873 r. Cętkowany Ogon pojechał z kolejną
(bezowocną) wizytą do Waszyngtonu, tym razem z synem. Ufając
w pęd Indian do oświaty, prezydent Grant zaproponował wykształcenie
chłopca na koszt rządu, lecz ojciec odmówił.
36 Morderca ukrył się w obozie Minneconjou, ale wojownicy Cętkowanego Ogona
znaleźli go i zabili.
— Mój syn właśnie zabił pierwszego wroga — rzekł — i będzie
wojownikiem.
Tak cywilizowano Sjuksów Teton. Przez odizolowanie Indian od
białych działający ze szlachetnych pobudek humanitaryści stworzyli
getto ze wszystkimi jego negatywnymi cechami. Nie warto się sprzeczać,
czy gdyby Indianom dano więcej czasu, zamieniliby się w rolników.
Socjal, zafundowany im przez inżynierów społecznych, skutecznie do
tego zniechęcał. Zasiłki utrwalały subkulturę pasożytnictwa i chuligańs
twa, a przedłużanie ich wypłacania poza ustalony okres dodatkowo
demoralizowało, ucząc pogardy dla prawa. Wymuszoną przez humani-
tarystów ustępliwość przed każdym żądaniem Sjuksowie brali za słabość.
Zapominali przez to, że byli jeszcze inni biali, którzy pracowali,
podatkami finansowali ekstrawagancje rządu i nie wyrażali dla pretensji
Indian zrozumienia.
„Dostają utrzymanie dla siebie, ich żon i dzieci, i wszystkich
krewnych, włączając w to pośrednio squaw menów, dzięki czemu mogą
prowadzić dzikie, beztroskie, pozbawione ograniczeń życie, wolni od
brzemion i odpowiedzialności cywilizowanej egzystencji. W obliczu
faktu, że tysiące ludzi muszą w pocie czoła pracować na swój chleb
z masłem, powinni być zadowoleni” — zanotowała kronikarka 37.
CZARNE GÓRY
s. 415-416.
byli bardzo podnieceni i wzburzeni powtarzającymi się inwazjami
Indian z północy. Choć wiele tropów skradzionego bydła wiodło
wprost do rezerwatu Sjuksów, to Indianie z agencji zawsze zapewniali,
że przestępstwa te popełniali pewni wrodzy Indianie pod wodzą
Szalonego Konia i Siedzącego Byka” — pisał w raporcie dowódca
departamentu Platte gen. George Crook39. Trzody były uprowadzane
także osadnikom w Montanie, nad Missouri i Yellowstone. Sjuksowie
nie zostawiali również w spokoju koni należących do Wron, Szoszonów
i Bannocków. Hodowcy byli wzburzeni, jeśli bowiem biały koniokrad
lub bydłokrad był bezwzględnie karany śmiercią, trudno było im
zrozumieć, dlaczego Indianie powinni być traktowani inaczej.
Z powodu napadów szlaki komunikacyjne łączące Montanę ze
wschodem były zamknięte. Niebezpiecznie było zapuszczać się
w dolinę Powder. Nad Yellowstone doszło do trzydniowej bitwy
między Wronami a Sjuksami. Nigdzie nie obywało się bez rozlewu
krwi. Indianie, tak skrupulatni wobec postanowień traktatu w od
niesieniu do Czarnych Gór, uważali prawdopodobnie punkty 3,
4 i 5 artykułu 11 za mniej wiążące. Podobnie musiał myśleć por.
Bourke, który napisał: ,,[W 1875 r.] było trochę zabitych i rannych,
i pewna liczba zniszczonych wozów, lecz wrogie działania nie
osiągnęły niebezpiecznego poziomu”40. Beztroska oficera daje się
porównać do fatalizmu, z jakim policjant traktuje wypadki drogowe.
Rząd zaś przygotowywał się. W Czarne Góry wyruszyła (pod
eskortą 400 żołnierzy) ekspedycja prof. Jenneya, geologa, który na
zlecenie komisarza do spraw Indian miał zbadać góry i złożyć raport
o bogactwach naturalnych i klimacie w celu oceny ich wartości.
Przyjechał także gen. Crook, aby usunąć osadników, co było
warunkiem wyrażenia przez Sjuksów zgody na rozmowy. 10 sierpnia
Crook spotkał się z górnikami na wiecu i poinformował, że w ciągu
pięciu dni mają opuścić góry i nie wracać do czasu zawarcia umowy
z Indianami. Następnego dnia powstało towarzystwo, które wytyczyło
1200 działek budowlanych o łącznej powierzchni jednej mili kwad
ratowej. Miało na nich powstać miasto o nazwie Custer. Działki
rozdzielono przez losowanie i 15 sierpnia rozpoczął się exodus
z Czarnych Gór.
Reporter „Heralda”poprosił o wypowiedź oficera, który z żoną
przyjechał z zachodu do Nowego Jorku na urlop.
59 H e d r e n , ed., op. cit., s. 31.
40 B o u r k e , op. cit., s. 244.
— Czy otwarcie Czarnych Gór dopomoże w rozwiązaniu problemu
indiańskiego?
— Tak sądzę, ponieważ zmusi to stopniowo dzikich Indian do
zamieszkania w rezerwacie.
— Czy Indianie w sposób naturalny zaczną uprawiać ziemię?
— Z pewnością nie, ale można ich tego spokojnie nauczyć.
— Czy sądzi pan, że będą kłopoty?
— Jesienią nie, ponieważ to nie jest dla Indian odpowiedni czas.
Poczekają do wiosny, do świeżej trawy. Prawdopodobnie wtedy
będzie dużo roboty, bo uczynią podróżowanie w okolicy Czarnych
Gór trochę niebezpiecznym.
Oficer nie znał sytuacji w agencjach Sjuksów, a w Czarnych
Górach ostatnio był w 1874 r., lecz jego ocena była właściwa. Był
nim ppłk George Armstrong Custer.
485784 USD, w 1870 r. 1608600 USD (deficyt 120000 USD); w 1871 r. 2024800
USD; w 1872 r. 1911800 USD; w 1873 r. 1900000 USD (deficyt 350000 USD).
W roku fiskalnym 1875-1876 koszt samej żywności dla agencji Czerwonej Chmury
wyniósł 726522 USD ( H y d e , Spotted..., s. 216).
Sjuksowie najczęściej pozostawali obojętni. Nie było to jeszcze
najgorsze; Ewangelia silnie przemówiła do wyobraźni Apaczów
i w krajobrazie Arizony zaczęły pojawiać się krzyże z przybitymi do
nich wrogami.
2 czerwca prezydent Grant przyjął wodzów i oświadczył, że
„biali ludzie wkrótce zajmą terytoria, czy Indianie chcą, czy
nie”, toteż byłoby lepiej, gdyby przyjęli zapłatę. Indianie „wpadli
w furię”, a prezydent wyszedł. 4 czerwca uzgodniono z Delano,
że wodzowie przedyskutują kwestię korzystania z terenów ło
wieckich w Nebrasce u siebie i powiadomią sekretarza tele
graficznie45.
Sprawa Czarnych Gór nie została podjęta.
— Teraz nie warto mówić o górach — powiedział Cętkowany Ogon.
— Zażądamy za nie ogromnej ceny...
choć należy je rozumieć „Syn Dużego” lub „Duży Junior”. W języku Sjuksów imię
Indianina brzmiało Wichasha Tonka (Duży Mężczyzna), jak imię jego ojca, przy czym
Chikala (mały) dodawano, by uściślić, że nie chodzi o ojca, który jeszcze żył.
50 G. C r o o k , General George Crook, Norman 1986, s. 190.
53 J. W. B a i l e y, Pacifying the Plains: General Alfred Terry and the decline of the
Sioux, 1866-1890, Westport 1979, s. 118. Jak widać, mająca być zawarta z Indianami
umowa dzierżawy lub kupna-sprzedaży, mimo że była aktem prawnym niższej rangi,
w praktyce zachowywała wszelkie wymogi traktatu.
Kluczem do zapewnienia porządku było jednak rozwiązanie
problemu koczowniczych Sjuksów, którzy otwarcie ignorowali
wszelkie traktaty (w końcu niczego nie podpisywali) i dawali
demoralizujący przykład osiadłym Indianom lub ich terroryzowali.
Byli też spiritus movens napadów i grabieży, które hamowały
rozwój osadnictwa, rolnictwa i hodowli. Należało skłonić ich
również do wkroczenia na drogę życia osiadłego i korzystania
z uroków agencji permanentnie. Komisja była świadoma, że
prawdopodobnie nie uda się to bez użycia w taki czy inny
sposób siły. Znała zasadę polityki pokojowej — „karmić ich
albo z nimi walczyć”, ale teraz spotkała kilka tysięcy Indian,
którzy mimo karmienia wcale nie stracili ochoty do walki.
CZARNE GÓRY
WASZYNGTON
zawodowej.
„twórcy kawalerii federalnej”. Był rok 1863. Armia Potomaku
potrzebowała zdolnych i agresywnych dowódców, aby zatrzymać
pochód południowców, dowodzonych przez gen. Roberta E. Lee.
28 czerwca Custer (który był już znowu kapitanem) dostał nominację
na generała brygady w armii ochotniczej i dowództwo brygady
kawalerii. 3 lipca, rozstrzygającego dnia bitwy pod Gettysburgiem,
poprowadził ją do ataku na przeważające siły wroga, elitę jazdy
Konfederacji, korpus samego Jeba Stuarta.
„O kilka mil na wschód od Gettysburga kawaleria Unii i Konfederacji
toczyła desperacką walkę konną, szarżujące linie uderzały o siebie
w pełnym galopie, jakby kawalerzyści sami mogli wygrać tę bitwę i tę
wojnę. Gdyby brygadom Stuarta udało się przebić, mogłyby dostać się
na bezbronne tyły Armii Potomaku i spowodować ogromne zagrożenie.
Ale nie przebiły się, wycofały się w końcu z ciężkimi stratami
— a później ludzie mówili tylko: «Tak, kawaleria też walczyła pod
Gettysburgiem, nieprawdaż?»” — napisał wybitny historyk 14.
Custer potwierdził swoje umiejętności w wielu potyczkach podczas
odwrotu gen. Lee i walk obu armii w Wirginii. Bardzo szybko stał się
popularną postacią. Starał się być rozpoznawany przez swoich i przez
nieprzyjaciela — jego rozwiane, długie, jasne włosy były wkrótce tak
znane, jak panache blanc Henryka IV. Nosił czarną welwetową bluzę
z dużym niebieskim kołnierzem, na którym widniały ponadwymiarowe
srebrne gwiazdki generała brygady, i ze złotymi galonami po łokcie.
Złote lampasy zdobiły czarne spodnie, wpuszczone w wysokie
buty z ostrogami. Wokół szyi miał zawiązaną szkarłatną chustę, a przy
boku nosił toledański pałasz, który zdobył na oficerze konfederacji. W
bitwie towarzyszył mu sztandarowy z jego osobistym sztandarem
— na czerwono-niebieskim polu skrzyżowane białe szable — a
orkiestra zawsze była w pobliżu. „Gdy rozlegało się «Yankee Doo-
dle», każdy odruchowo sięgał do szabli. Był to zawsze sygnał do szarży”
— wspominał jeden z oficerów. Custer zawsze galopował na czele
— zwykł był mawiać, że jego kwatera główna jest przed atakującą
brygadą. Podawał jako swojego idola marszałka Murata i cytował jego
dyrektywę dla kawalerii ,jechać ku odgłosowi wystrzałów”. Jak
nakazywała inskrypcja na głowni jego broni — „No me tires sin razón,
no me envaines sin honra”15 — nie unikał walki wręcz i stoczył niejeden
zwycięski pojedynek.
14 B. C a t t o n , This Hallowed Ground, New York 1961, s. 313—314.
15 „Nie dobywaj mnie bez potrzeby, nie chowaj mnie bez honoru”.
Custer rozumiał, jak ważne dla morale żołnierza jest identyfiko
wanie się z jednostką, towarzyszami broni i dowódcą —to, co nazywa
się esprit de corps. Jego osobowość nikogo nie pozostawiała
obojętnym. Miał wielbicieli, zajadłych wrogów i najliczniejszych
— zawistników. Ci ukuli złośliwe i lekceważące w zamierzeniu
powiedzonko „szczęście Custera”. Jak wiadomo, tym, co potocznie
nazywa się szczęściem, jest umiejętność bycia gotowym na każdą
ewentualność i właściwego reagowania w każdej sytuacji, której to
umiejętności nabywa się przez wytężoną pracę. Był również Custer
ilustracją słów Salustiusza , fortuna meliores seąuitur ” - „szczęście
trzyma się lepszych”: zabito pod nim 11 koni, lecz on sam został
tylko raz niegroźnie ranny w nogę podczas szarży na baterię armat
pod Culpeper.
Mniej zdolni imputowali, że był protegowanym gen. Sheridana.
Czy jakakolwiek ludzka protekcja mogła sprawić, że nie przegrał
żadnej bitwy? Druga Brandy Station, Yellow Tavern (tam z ręki jego
żołnierza padł Jeb Stuart), Winchester, Fisher’s Hill, Tom’s Brook,
Waynesboro, Dinwiddie Court House, Five Forks, Namozine Church,
Sayler’s Creek — te nazwy oznaczają krwawe zmagania armii gen.
Granta z rozpaczliwie broniącą się armią ginącej Konfederacji.
W każdej z tych bitew Custer zwyciężał dzięki niezwykłej kombinacji
odwagi, śmiałości, zimnej krwi, właściwej oceny sytuacji, szybkiego
podejmowania decyzji i umiejętności porwania żołnierzy we właś
ciwym momencie do szarży osobistym przykładem. Po zwycięstwie
pod Tom’s Brook jego żołnierze sprezentowali przed sekretarzem
wojny Stantonem 13 zdobytych sztandarów. Stanton mianował
Custera generałem majorem16, natomiast Lincoln wysłał do Custera
telegram: „Tad chciałby dostać trochę sztandarów. Czy może na to
liczyć?”
Custer sprawił synowi prezydenta tę przyjemność — zdobył po
kilkadziesiąt sztandarów i dział, a sam nigdy żadnego nie stracił.
„Rebelianci boją się do niego strzelić z armaty, bo jeśli to zrobią,
Custer im ją zabierze” - mawiali jego ludzie. Pod Appomattox
najpierw przed Custerem stanął parlamentariusz gen. Lee z białą
flagą, zamykając jego niczym nieskalany szlak zwycięstw. Gen.
Sheridan podarował żonie Custera stolik, na którym Lee podpisał akt
16 Był to tzw. brevet, czyli ranga honorowa (tytularna), przyznawana z reguły za
zasługi, dająca pewne przywileje, ale nie równa stopniowi w armii regularnej ani
ochotniczej.
kapitulacji, ze słowami: „Nikt tak się nie przyczynił do osiągnięcia
tego pożądanego rezultatu, jak pani dzielny mąż”.
Można rzec, że swemu „szczęściu” zawdzięczał Custer to, iż po
wojnie został podpułkownikiem17 w nowo utworzonym 7 pułku
kawalerii. Konkurencja była ogromna; skoro Sheridan chciał na tym
stanowisku Custera, musiał być pewien, że „szczęście” będzie mu
dopisywać także na zachodzie. Nie pomylił się.
Custer okazał się romantykiem: kochał indiańskie pieśni i obrzędy,
podziwiał sprawność wojowników, zachwycał się urodą indiańskich
dziewcząt, otaczał się zwiadowcami Delawarami (ulubione plemię
Coopera), jakby z kart „Pięcioksięgu” zstąpili jego wiefny tropiciel
Krwawy Nóż i zwiadowca „California Joe” Moses Milner. Z roman
tyczną wizją zmieszały się realia wojny na pograniczu: spalone stacje
dyliżansów, wyrżnięci osadnicy, zgwałcone kobiety... Na zawsze
zapamiętał obraz ciał por. Kiddera i 10 ludzi z 2 pułku kawalerii,
którzy dostali się w zasadzkę Sjuksów. „Każdy był oskalpowany
i miał rozbitą czaszkę [...] Ubrania zabrano. Wszystkie ciała były
najeżone strzałami, od 20 do 50. Niektóre leżały w popiele, co
wskazywało, że dzicy uśmiercili ich torturą ognia. Ścięgna ramion
i nóg były wycięte, nosy odrąbane, a twarze tak zniekształcone, że
nawet krewny nie rozpoznałby ofiar” — napisał w książce Moje życie
na równinach. Kiedy poznał zachód, zaczął traktować go z fatalizmem
zaprawionym goryczą. „Pozbawiony romantyczności, którą go sami
otaczamy [...] Indianin [...] jest dzikim w każdym znaczeniu tego
słowa. Swą okrutną i drapieżną naturą przewyższa dzikie bestie
pustyni” — pisał. Jednakże „gdybym był Indianinem, wolałbym być
z tymi, którzy pozostają na otwartych przestrzeniach równin, zamiast
poddać się zamknięciu w granicach rezerwatu, jako odbiorca błogo
sławieństw cywilizacji wraz z jej występkami.” Lecz „cywilizacja
nadchodzi... (Indianin, którego Natura przeznaczyła do stanu dzikości),
musi ustąpić, albo cywilizacja, jak wóz Juggemauta, bezlitośnie
przejedzie po nim. Wydaje się, że tak chce przeznaczenie” 18.
Narzędziem przeznaczenia Custer uczynił 7 pułk. Dawno już
zniknął niechlujny kadet; zastąpił go służbista, ściśle dbający
o porządek i tępiący dezercje. Dobry dowódca nie wymaga od
22 Tamże, s. 20 i 183.
Jorku interesował się muzyką i aktorstwem, a nawet starał się
o sprowadzenie do fortu instruktora teatralnego. Nie było odpowied
niejszego od niego człowieka do prowadzenia ekspedycji badawczych.
Zawsze sam jechał w przodzie, jak na czele szarży, wytyczając szlak
przez bezdroża. Staczał potyczki ze Sjuksami i napełniał wóz
kolekcją okazów fauny, flory i skamielin. W 1873 r. był taktycznym
dowódcą Ekspedycji Yellowstone, ponieważ jej nominalny dowódca,
gen. Stanley, był nieustannie pijany. W rok później Custer po
prowadził ekspedycję w Czarne Góry.
Gen. Terry nie miał pojęcia o walce z Indianami, ale wiedział,
że ppłk Custer jest najlepszym znawcą w jego departamencie,
jeśli nie w całym kraju. Custer wiedział, że kampania przeciw
Indianom wisi w powietrzu, lecz pewnie się zdziwił, gdy dowiedział
się, że Terry nie rozpoczął żadnych przygotowań. Jako dowódca
departamentu Terry powinien był mieć plany kampanii w różnych
wariantach, na każdą ewentualność. Miał tylko jeden plan o bardzo
prostej strategii: wysłać Custera w pole i oczekiwać wyników.
„Myślę, że mój jedyny plan będzie polegał na daniu Custerowi
do dyspozycji bezpiecznej bazy w górnym biegu Yellowstone,
z której będzie mógł operować, gdzie będzie się zaopatrywać
i dokąd będzie mógł się wycofać w razie gdyby Indianie zebrali
się w zbyt wielkiej liczbie” - napisał do Sheridana24. 7 pułk
poszukiwałby nieprzyjaciela, piechota zaś obsadzałaby bazę i strze
gła dróg zaopatrzenia. Całością sił miał dowodzić Custer. Miało
to być powtórzenie jego kampanii nad Washita. Custer zabrał
się więc do pracy.
Dotychczasowe doświadczenia ze Sjuksami, a zwłaszcza ekspedy
cja 1873 r. nad Yellowstone, wskazywały, że byli oni agresywnym
i dobrze uzbrojonym (również w broń powtarzalną) przeciwnikiem.
W zimie mieli zwyczaj rozbijać obozy blisko siebie, toteż należało
się liczyć z napotkaniem około tysiąca wojowników. Terry dys
ponował w departamencie wystarczającą liczbą piechoty, ale jedyną
kawalerią był 7 pułk kawalerii. Miał on znaczne braki kadrowe,
a w dodatku trzy jego kompanie pełniły służbę w Missisipi i Luizjanie,
wskutek czego do dyspozycji było tylko około 550 szabel. 16 lutego
Terry poprosił Sheridana o skierowanie detaszowanych kompanii na
24 R. P. H u g h e s, The Campaign Against the Sioux in 1876 (From Official Sources),
„Journal of The Military Service Institution of the United States”, vol. XVIII, No.
LXXIX, styczeń 1896, s. 6.
powrót do pułku. 20 lutego Sheridan poinformował, że sekretarz
wojny nie wyraził zgody. Niektóre kompanie nie miały w ogóle
oficerów, 19 lutego Custer zwrócił się więc do sztabu dywizji
o dokonanie transferów. Sheridan zaopiniował jego pismo negatyw
nie, ponieważ transfery „wiążą się z niesprawiedliwością wobec
kogoś”. 20 lutego Terry poprosił o zgodę na zaciągnięcie dodat
kowych zwiadowców indiańskich. 21 lutego Sheridan wyraził
zgodę na zaciągnięcie tylko 20. Ponieważ 1 maja upływał termin
służby 70 kawalerzystów, 2 marca Terry poprosił o skierowanie do
7 pułku kawalerii nowych rekrutów. Pismo pozostało bez od
powiedzi. Wyglądało na to, że „indianożercy” ze sztabu dywizji
i Departamentu Wojny nie bardzo przejmowali się nadchodzącą
kampanią.
FORT PEASE
CZARNE GÓRY
która jesieńią 1875 r. komisarz do spraw Indian oceniał na 430 tipi. W lutym 1876 r.
gen. Sheridan oficjalnie podawał znacznie zaniżoną liczbę 150-160 tipi wrogich Indian
(być może, aby uzasadnić niezwiększanie sił wojska).
35 DeBarthe, Life and Adventures of Frank Grouard, s. 97.
8 wagonów towarowych (wiozły bagaże, paliwo, żywność, zwierzęta
i 3 Gatlingi), trzech lokomotyw i dwóch pługów śnieżnych, którym
miał dojechać do Bismarck. Pociąg wyruszył 7 marca i utknął
w zaspach o 65 mil od celu. Jeden z pasażerów, dziennikarz i były
telegrafista Mark Kellogg, który wybierał się w Czarne Góry, znalazł
przenośny telegraf, podłączył się do linii i zawiadomił Bismarck.
13 marca nadjechał saniami kpt. Tom Custer z Fortu Abraham
Lincoln i zabrał Custerów z psami. Reszta pasażerów tkwiła pośrodku
białej pustyni do 20 marca.
Custer dowiedział się w forcie, że pod jego nieobecność nie
dostarczono żadnego zaopatrzenia ani ludzi, nie zaciągnięto też
indiańskich zwiadowców. Było jasne, że nawet jeśli Gibbon wyruszy
w pole 5 kwietnia, to Terry nie zdoła do tego czasu nadrobić tych
zaległości. Nie miał możliwości sam się zająć przygotowaniem pułku
do kampanii, 21 marca bowiem musiał opuścić fort, by stawić się
w Waszyngtonie. Chodziło o jedną z afer, w które obfitowała
prezydentura Granta.
W 1870 r. sekretarz wojny Belknap zlikwidował tradycyjną funkcję
markietana i utworzył stanowisko handlowca garnizonowego. Różnica
była subtelna, ale istotna — markietana mianowała i kontrolowała
lokalna rada oficerów, handlowiec zaś uzyskiwał koncesję od
Sekretariatu Wojny i tylko jemu podlegał. Był to „skok na kasę”,
tym większy, że pojawiła się tendencja do łączenia stanowisk
handlowca w garnizonie i w agencji indiańskiej (mimo że tym
ostatnim niezależnie wydawało koncesje Biuro do spraw Indian).
Procedura przyznawania koncesji była łatwa do przewidzenia.
W dodatku w 1874 r. wszystkie koncesje nad górną Missouri zostały
z dnia na dzień bez podania powodu cofnięte. Jakby przypadkiem
pojawił się w okolicy brat prezydenta, Orvil L. Grant. Po rozmowie
z nim niektórym handlowcom odnowiono koncesje. Łapownictwo
stało się na zachodzie publiczną tajemnicą, ale na wschodzie było
ignorowane, dopóki w 1875 r. tematu nie podjął nowojorski „Herald”
(we współpracy z „Tribune” w Bismarck), który opublikował serię
artykułów o korupcji. Belknap zakazał oficerom kontaktów z prasą,
więc z zapałem zaczęto poszukiwać ich inspiratora. Podejrzenie
rzucono na Custera. Spotkał on Belknapa we wrześniu 1875 r., kiedy
sekretarz wracał z wizyty w Parku Narodowym Yellowstone, i przyjął
go w forcie uprzejmie, lecz chłodno, jako osobę o niezbyt czystych
rękach. Oczywiście od handlowców Custer wiedział o łapówkach,
był również świadomy niezadowolenia żołnierzy, zmuszonych do
kupowania u handlowca towarów, które, gdyby istniała konkurencja,
mogliby kupić taniej. Wiedział też o zbieraniu przez „Herald”
informacji, ale nie on ich udzielał (inspiratorem był zwolniony
z wojska w 1870 r. kpt. Armes z 2 pułku kawalerii). W lutym 1876 r.
„Herald” zażądał pozbawienia Belknapa urzędu i sprawą zajęła się
komisja Kongresu. Dowody przeciwko Belknapowi były tak poważne,
że 1 marca podał się on do dymisji. Sprawa jednak na tym nie
wygasła. Jako jeden ze świadków został wymieniony Custer. 15
marca otrzymał on wezwanie pod karą sądową do stawienia się przed
komisją. Custerowi nie było na rękę przerywanie^przygotowań do
kampanii i (na sugestię Terry’ego) poprosił o zgodę na złożenie
zeznań telegraficznie36, lecz po namyśle, obawiając się, że zostanie
to zinterpretowane jako odmowa zeznań, zdecydował się jechać do
Waszyngtonu. 21 marca specjalnym dyliżansem pojechał do Fargo
(pociągi jeszcze nie kursowały). 24 marca wymógł na Terrym
ponowne zwrócenie się do Sheridana o powrót trzech kompanii
7 pułku kawalerii z południa do pułku (skoro sekretarza Belknapa,
na którego odmowę powoływał się Sheridan, już nie było...). 28
marca był w Waszyngtonie. 29 marca i 4 kwietnia stawał przed
komisją. Custer zeznał to, co wiedział ze słyszenia, ale było to
zgodne z bezpośrednimi zeznaniami handlowców. Poza tym Orvil
Grant już wcześniej przyznał się do wykorzystywania informacji
o koncesjach, którymi dysponował jako brat prezydenta (innego
zawodu nie miał), do czerpania korzyści materialnych, a Belknap
milcząco uznał słuszność zarzutów. Zeznania Custera nie zaważyły
więc na wyniku dochodzenia37, choć jego obecność miała znaczenie
jako osoby cieszącej się szacunkiem, popularnością i autorytetem.
Custer wykorzystał pobyt w Waszyngtonie do zajęcia się kampanią.
Dwukrotnie prosił o audiencję u prezydenta, lecz spotkał się
z odmową. W Biurze do spraw Indian informował się o siłach
koczowników. Odwiedził dowódcę armii, gen. Shermana, i razem
45 Tamże, s. 89-90.
Wieczorem burza połączona z ulewą zamieniła równinę wokół
Fortu Lincoln w rozlewisko, nie do przebycia dla wozów.
WYOMING
46 Tamże, s. 92.
14 maja Crook zawitał do agencji Czerwonej Chmury, z nadzieją
zaciągnięcia jako zwiadowców 300 Sjuksów. Udawało mu się to
z Apaczami, ale tu czekało go rozczarowanie. Kiedy konferował
z wodzami, w agencji podpalono stogi siana i uprowadzono stado
bydła. Nazajutrz, gdy wyjeżdżał, zaniepokojenie jego otoczenia
wzbudziły sygnały dymne, wznoszące się zza obozu Sjuksów.
Ponieważ jednak przez przypadek razem z nim wracali inspektor
z departamentu i płatnik w drodze do Laramie, obaj z eskortą,
a dołączyło do nich kilkunastu cywilów, Crook miał szczęście
— Sjuksowie czekali na niego w zasadzce, ale nie odważyli się
zaatakować grupy liczącej 65 ludzi. Pecha miał natomiast listonosz
Charley Clark — znalazł się na tej samej drodze, więc wojownicy
zabili go i zabrali z jego bryczki dwa konie, aby nie wracać z całkiem
pustymi rękami 47.
Crook zadepeszował do rezerwatów Szoszonów i Wron, prosząc
o zwiadowców i jako miejsce ich zgłoszenia się podając szlak nad
Powder. 21 maja Grouard wyprawił się w tamte strony i ledwo uszedł
z życiem — w dolinie Powder roiło się od Sjuksów. Dopiero wtedy
Crook zauważył, że koncentracja sił w Forcie Fetterman pozostawia
osadników bez ochrony. Na jego prośbę z 29 maja Sheridan skierował
2 czerwca 8 kompanii 5 pułku kawalerii z Kansas w okolice agencji
Czerwonej Chmury i Cętkowanego Ogona.
Tego samego dnia Sheridan wysłał list do Shermana. „Nie dałem
żadnych instrukcji generałom Crookowi i Terry’emu” — pisał
— ponieważ nie można uzyskać dokładnych informacji o miejscu
pobytu wrogich Indian, a gdyby było ono znane, nie można byłoby
przewidzieć, jak długo będą oni tam pozostawać [...] Byłoby niemądre
czynić jakieś kombinacje w takim kraju, w jakim będą musieli
operować [...] Uważam, że każda kolumna będzie w stanie troszczyć
się o siebie i — jeśli będzie miała sposobność — ukarać Indian.
Organizację oddziałów i ich cele pozostawiłem dowódcom depar
tamentów. Przypuszczam, że wydarzenia rozwiną się następująco:
gen. Terry zepchnie Indian w kierunku doliny Big Horn, a gen.
Crook odepchnie ich na powrót w kierunku Terry’ego, płk Gibbon
zaś, poruszający się w dół Yellowstone jej północnym brzegiem,
przechwyci, jeśli to będzie możliwe, takich, którzy chcieliby pójść
na północ od Missouri.
48 G r a y , Centenial..., s . 94—95.
Wronom. Część z nich została z Szejenami, ale większość powęd
rowała w dół Powder, by przyłączyć się do Hunkpapów Siedzącego
Byka, którzy zimowali u jej ujścia. Oglalowie Szalonego Konia
w styczniu porzucili zimowe leża na północno-wschodnim skraju gór
Big Horn i w marcu obozowali w górnej części doliny Powder. W ten
sposób niemal wszyscy koczownicy rozlokowali się wzdłuż Powder,
a Crook i Gibbon bezowocnie rozglądali się za nimi nad Tongue,
Rosebud i Big Horn.
17 marca Szejenowie zostali obudzeni przez mila hanska, którzy
wzięli się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, dlaczego ich zaatakowali.
Wasichun okazali się nadspodziewanie dobrzy w ^prowadzeniu walki
na sposób indiański — uprowadzili najpierw konfe przeciwnika, nie
ponosząc ani nie powodując większych strat w ludziach. Ha! Iho!
Można i tak; Szejenowie byli w tej grze lepsi. Szybko odzyskali
swoje konie, a wasichun odeszli jak niepyszni. Z początkiem topnienia
śniegów obóz rozdzielił się: Minneconjou i Oglalowie wyruszyli
w dół, a Szejenowie w górę rzeki. 23 marca Szejenowie przybyli do
obozu Oglalów Szalonego Konia, którzy byli ich najbliższymi
przyjaciółmi. Łączył ich sojusz od czasu wspólnych walk pod Fortem
Phil Keamy oraz liczne związki przez małżeństwa. Wodzowie obu
plemion obradowali przez trzy dni, dochodząc do wniosku, że
wasichun rozpoczęli wojnę z Szejenami i Oglalowie są zobowiązani
do udzielenia swoim pobratymcom pomocy49. Obóz Oglalów był
niewielki i nie mógł dać wszystkim schronienia, toteż uzgodniono, że
Szejenowie udadzą się do dużego obozu Hunkpapów, a Oglalowie
dołączą do nich później. 27 marca Szejenowie zawrócili w dół rzeki.
Tymczasem obóz Siedzącego Byka, złożony z 70 tipi Hunkpapów
i 30 tipi Minneconjou, 16 marca otrząsnął się z zimowego letargu.
Część koczowników poszła na wschód i z początkiem kwietnia
pojawiła się w okolicy Fortu Berthold. Niektórzy zaczęli przychodzić
do agencji, by uzupełnić zaopatrzenie. Gros obozu Hunkpapów wraz
z nowo przybyłymi Minneconjou i Oglalami, wyruszył w górę
Powder i w drodze zetknął się z idącymi na jego spotkanie Szejenami.
Hunkpapowie chętnie zgodzili się udzielić Szejenom pomocy. Do
obozu przyłączały się grupy koczowników, dzięki czemu zwiększył
się on szybko do ponad 200 tipi i zaczął się sukcesywnie przemiesz
czać w dół rzeki. W połowie kwietnia dołączyło 55 tipi Sans Arc.
Fight, Provo 1976, s. 247, J. W i l l e r t , Little Big Horn Diary. Chronicle of the 1876
Indian War, La Mirada 1977, s. 61.
4 B a i l e y , op. cit., s. 137.
numer „Harper’s Monthly”. Custer pisał dla „Galaxy” artykuł
o wojnie secesyjnej, posługując się notatkami, które zabrał ze sobą.
Psy siedziały z nim w namiocie. „Tuck podchodzi, kiedy piszę,
opiera głowę na biurku i popycha moją rękę nosem” - napisał do
Libby. Śnieg sypał jeszcze nazajutrz i marsz wznowiono dopiero
3 czerwca.
9 G r a y , Centennial..., s. 126.
Custer wyraził te wątpliwości w korespondencji do „Heralda”.
„Nie przypuszcza się, że Reno znajdzie Indian, jak się bowiem
uważa, ich prawdopodobne miejsce pobytu znajduje się nie nad
Powder, lecz nad Rosebud - pisał. - Custer i większość jego
oficerów nieprzychylnie odnieśli się do ruchu w- górę Powder,
między innymi dlatego, że wymagało to od pozostałej części
ekspedycji bezczynnego leżenia o dwa dni marszu od miejsca, gdzie
nad Rosebud oczekuje się wykrycia nieprzyjacielskiej wsi. Zachodziło
niebezpieczeństwo, że zawsze czujni Indianie wykryją obecność
wojska i korzystając ze sposobności uciekną” 10.
Po południu Reno wyruszył. Pojechali z nim Mitch Boyer
i 8 zwiadowców Custera. Jego oddział zabrał prawie wszystkie
juczne muły i część racji pozostałych kompanii, pozostawiając im
zapasy tylko na jeden dzień. Reszta kolumny poszła w dół Powder,
przy czym Custer znowu wyszukiwał drogę dla wozów i odnajdywał
kompanie kawalerii, które pobłądziły w badlands. „Terry prosił
mnie, abym spróbował znaleźć drogę” — napisał do Libby. — Wydaje
się myśleć, że mam taki dar. Miał nadzieję dojść dziś [11 czerwca]
na odległość 10 mil od ujścia rzeki. Pojechałem z jedną kompanią
i zwiadowcami [...] Po przejściu przez doskonale straszliwy kawałek
kraju natrafiłem na piękną drogę wzdłuż wysokiego płaskowyżu
i zamiast o 10 mil cały oddział dojechał do samego ujścia i wozy
także”. Na Yellowstone żołnierze ujrzeli „Far West”, a ku ich
radości, na brzegu rozłożył towary „ten złodziej markietan” John
Smith. Kto zdążył, ten zamienił część żołdu na whisky i znalazł się
pod strażą na prerii w celu wytrzeźwienia.
Custer wyraził zgodę, aby Libby odwiedziła go w obozie, ale na
statku jej nie było. Wprawdzie razem z żoną por. Smitha prosiła
kapitana Marsha o zabranie ich, lecz ten odmówił, tłumacząc, że nie
może ich narażać na niebezpieczeństwo ataków z brzegu rzeki.
Nadszedł tylko list. „Wykluły się kurczęta - pisała Libby. — Mamy
43. Koty garnizonowe odpędzają szczury [...] Nowy trębacz gra
sygnały naprawdę pięknie, ale ich przeciągłe nuty wywołują u mnie
ból serca. Nie chcę, aby przypominano mi o kawalerii” 11.
12 czerwca statek pożeglował do Glendive, unosząc listy żołnierzy
i raport, w którym Teny informował Sheridana o swoich planach.
10 Korespondencje z 12 i 22 czerwca, tamże, s. 127.
11 M. M e r i n g t o n , ed., op. cit., s. 299-300. Był to ostatni list, który Custer
przeczyiał. Dwa następne już do niego nie dotarły.
14 czerwca powrócił z resztą zapasów i ludzi, kończąc przenoszenie
bazy zaopatrzeniowej z Glendive nad Powder. Terry ze sztabem
i kompanią ochrony zainstalował się na statku, a Custer przygotował
się do wymarszu z lewym skrzydłem pułku, zwiadowcami i dwoma
Gatlingami. Wozy taborowe pozostały w bazie pod strażą trzech
kompanii 6 pułku piechoty i dwóch kompanii 17 pułku piechoty.
Custer pozostawił także psy, orkiestrę i nowych rekrutów — razem
ponad 150 ludzi.
15 czerwca Custer wyruszył. Był w dobrym humorze. Po drodze
upolował antylopę i wieczorem piekł na ognisku żeberka na modłę
indiańską, wbite jednym końcem w ziemię i nachylone nad żarem.
W nocy Tom Custer straszył Bostona, rzucając w niego patykami
i grudkami ziemi. Błazeństwa trwały do rana.
Nazajutrz oddział natrafił na kości żołnierza. Dokoła leżało wiele
kijów, przypominających pałki — czyżby został nimi zatłuczony?
Custer stał przez dłuższą chwilę nad szczątkami obleczonymi
w strzępy niebieskiego munduru. Czekało go jeszcze jedno odkrycie.
„Przechodziliśmy przez resztki indiańskiej wsi. Byłem na czele
kolumny i nagle dostrzegłem czaszkę, leżącą w wygasłym ognisku
— napisał w liście. — Niedaleko leżał mundur, najwyraźniej kawaleryj
ski, guziki płaszcza z literą C, a na bluzie widać było żółte
kawaleryjskie lamówki”. Za obozowiskiem znaleziono kilka indiań
skich grobów. Żołnierze rozgrzebali je, szukając pamiątek, chociaż
nie wszystkim się to podobało. Autie nie miał skrupułów i zabrał łuk,
strzały i mokasyny zmarłego. Isaiah Dorman zabrał zwłoki, wrzucił
je do rzeki, a potem łowił w tym miejscu ryby.
16 czerwca Custer stanął obozem niedaleko ujścia Tongue.
Tam dołączył do niego Terry na „Far West”. Nie wiadomo,
czy Terry uświadomił sobie, że operacja przeciwko Indianom
w dolinie Rosebud nie mogła zacząć się tego samego dnia.
Custer mógł po powrocie Reno, przegrupowaniu i uzupełnieniu
zaopatrzenia wyruszyć w górę Tongue najwcześniej na drugi
dzień. Zanim 3 kompanie 7 pułku kawalerii dołączyłyby do
Gibbona, a parowiec przewiózł jego oddział na prawy brzeg
Yellowstone, byłby 19 czerwca. Idąc z prędkością 20 mil dziennie,
Gibbon znalazłby się nad Rosebud 20 czerwca. Kto miał pojęcie
o Indianach, ten wiedział, że obóz nie mógł przebywać w jednym
miejscu przez miesiąc. Na domiar złego Reno nie pojawiał się.
POWDER-YELLOWSTONE, 10-20 CZERWCA
w kierunku Little Big Horn i przypuszcza się, że teraz Indianie znajdują się nad tą rzeką”.
17 G r a y , Centennial..., s. 135-136.
19 czerwca Reno poszedł w dół Yellowstone, przeszedł jeszcze 33
mile, ale o 16.00 zatrzymał się o 8 mil od ujścia Tongue. Miał za
sobą 238 mil, o 63 więcej, niż przewidywał rozkaz. Musiał być
bardzo zmęczony, jego wiadomość dla Terry’ego, którą wysłał
kurierem wraz z listem Gibbona, nie zawierała bowiem żadnego
wytłumaczenia, dlaczego złamał rozkaz i spóźnił się o 3 dni, tylko
zapowiedź, że poinformuje go o wszystkim wyczerpująco nazajutrz
rano. Terry zareagował wybuchem gniewu i wysłał do niego jeszcze
tego wieczoru adiutanta. Major nie zamierzał się przed nim tłumaczyć.
Na drugi dzień Terry zarzucił mu, że złamał rozkaz, zmęczył konie
i muły, a ponadto, że przez jego spóźnienie nie rozpoczęto 16-
czerwca ofensywy18. Reno, który słusznie uważał, że jego zwiad
uchronił Terry’ego przed ponownym zbłaźnieniem się przez okrążanie
Indian tam, gdzie ich już dawno nie było, a zarazem dał mu
przesłanki dla opracowania nowego planu, przeżył głęboki wstrząs
psychiczny. Jak dalece zaciążyło to na jego dalszym postępowaniu
w tej kampanii, nie wiadomo, ale na pewno nie pozostało bez
konsekwencji 19.
18 Również Custer miał do Reno pretensje, lecz o to, że nie poszedł dalej szlakiem
wspomnieniach napisał, że miał spotkać się z gen. Crookiem, a gen. Gibbona odnalazł
nad Little Powder.
grupki żołnierzy, a 25 maja poszli w górę rzeki. Tereny w górnym
biegu Rosebud były tradycyjnie łowiskami Szejenów, więc plemiona,
które udzielały im ochrony, uważały za sprawiedliwe, że w nagrodę
skorzystają jako ich goście z zasobów zwierzyny i trawy, należących
do Szejenów20. Do obozu dołączyła ważna osobistość — główny
szaman Szejenów i Strażnik Magicznego Bawolego Kapelusza,
Węglowy Niedźwiedź, ze swoim magicznym przedmiotem, oraz
dalszych 10 tipi. 29 maja Indianie byli w miejscu, w którym
16 czerwca obozował mjr Reno, a 4 czerwca rozbili obóz w górnej
części doliny Rosebud, na równinie, która dobrze się nadawała do
odbycia tańca słońca. Obóz powiększył się jeszcze o 15 tipi Oglalów
z Jackiem Czerwoną Chmurą, synem Czerwonej Chmury, i 10 tipi
Szejenów. Było już razem 466 tipi, prawie wyłącznie całorocznych
koczowników (jak przekonał się Terry, sezonowi koczownicy dawno
już opuścili okolice Little Missouri, lecz jeszcze nie dotarli do
wielkiego obozu - napadali na karawany wozów i na osadników
w Czarnych Górach lub byli w drodze na zachód).
Przygotowania do uroczystości zajęły dwa dni. 6 czerwca rozpoczęły
się obrzędy, w których główną rolę odegrał szaman Hunkpapów,
Siedzący Byk. Rozpoczął od złożenia ofiary ze stu kawałków swego
ciała — szydłem podważał skrawki skóry z przedramion, a potem odcinał
je nożem. Potem ruszył do tańca. Tańczył stosunkowo krótko, dzień
i noc, a nocą 7 czerwca doznał wizji — ujrzał mnóstwo akicita,
spadających głową w dół w środek jego obozu. Wszyscy zgodzili się, że
oznacza to wielkie zwycięstwo, i upamiętnili proroctwo rysunkami.
Hipnotyczny trans, w jaki wprawiał Indian taniec słońca, widok wielkiej
masy wojowników, czerwcowy upał, odurzający zapach kwitnących nad
izeką dzikich róż—wszystko to sprawiło, że zebranych ogarnęła euforia.
Zaczynał się sezon wojowania.
8 czerwca obóz ruszył w dalszą drogę. Tego dnia przyłączył się
do niego pierwszy większy obóz sezonowych koczowników — 20 tipi
Dwóch Kotłów z agencji Cheyenne River, z wodzem Ściga Nie
przyjaciela. Nazajutrz rano powróciła grupa myśliwych, Sjuksów
i Szejenów, która zapuściła się daleko na południe poza Tongue.
Tam, nad Prairie Dog Creek, podczas ulewy napotkali wielki oddział
akicita. Zbliżyli się niepostrzeżenie i obserwowali ich. Na drugi
dzień śledzili wasichun aż do ich obozu nad Powder. Kiedy się
płoszył konie Sjuksów grzechotkę, udając grzechotnika. Jego imię brzmiało Pinąuana
— Słodko Pachnący.
3 B o u r k e , op. cit.. s. 302-303.
Sjuksów, odpędzili ich i „jak konni maniacy” rzucili się na bizony,
mimo niezadowolenia Crooka. Wreszcie kolumna ruszyła dalej i po
przejściu 33 mil zatrzymała się u źródeł Rosebud. Szerzyły się
pogłoski, że wieś Szalonego Konia jest niedaleko. Crook wystawił
wzmocnione pikiety, konie i muły, umieścił pośrodku obozu i zakazał
palenia ognisk. Jego alianci byli zajęci czym innym. „Słońce było
już nisko, ale w oddali wciąż słychać było szybki trzask indiańskich
karabinów, gdy dosłownie zaścielali równinę karkasami nieszczęsnych
bizonów” - pisze Finerty. - [Potem] rozpalili ogniska i zajadali się
świeżym mięsem. Kiedy się naucztowali, wznieśli jedną z upiornych,
nie dających się opisać pieśni wojennych, którymi się jakby nigdy
nie męczyli”. Crook chciał ich wysłać na nocny patrol, ale odmówili
i tylko kilku Szoszonów zgodziło się pójść z Grouardem.
4 Tamże, s. 51. Magiczne bawole rogate czapki, chroniące przed kulami, nosili
Szejenowie, których szamani przed bitwą nad Rosebud zdążyli sporządzić ich 59.
Ponieważ uznano, że były skuteczne, do bitwy nad Little Big Horn wykonali je dla
wszystkich wojowników. Liczne relacje żołnierzy podają świst magicznych piszczałek
jako dźwięk, który zapamiętali najlepiej.
5 B o u r k e , op. cit., s. 314.
się powtórzyła. Indianie ustępowali przed każdym atakiem, a kiedy
szarżująca kawaleria rozdzielała się na przeszkodach terenowych,
atakowali mniejsze grupy ze wszystkich stron, wykorzystując osłony,
które dawał nierówny teren, oraz szybkość i zwinność ponies.
Ruchliwością kompensowali mniejszą liczebność, a powtarzalne
karabiny, głównie Winchestery, dawały im przewagę w sile ognia 7.
Wkrótce Crook wprowadził do akcji wszystkich swoich 1300 ludzi.
Po godzinie sytuacja wydawała się opanowana. Szarże kawalerii
ustabilizowały ataki Indian, którzy zatrzymali się na wzgórzach od
zachodu, północnego zachodu i północy, skąd ostrzeliwali wojsko.
„Zebrawszy się na wzgórzach, Sjuksowie znowu stali się zuchwali
i bezczelni — zapisał Finerty. — Jeździli tam w kółko, wypinając w naszą
stronę niedelikatne części ciała i klepiąc się po nich”. Niektórzy
Szejenowie jadąc pędem przed pozycjami wojska i narażając się na
ogień, testowali swoją magiczną moc i odwagę. Czapla Białej Tarczy
sprawdziła się — nie trafiła go żadna kula, choć „trudno było sprawić,
żeby aż tylu żołnierzy strzelało do jednego”. Biały Ptak i Dzielny Wilk
przejechali również. Następni mieli już trudniej. Koń Kulawca został
zabity, ale Kulawiec popisał się tym, że jak nakazywał kodeks
wojownika, zdjął z nięgo uzdę, zanim nie pokuśtykał za osłonę.
Wyciągnął go wódz Dwa Księżyce. Wschód Słońca miał na głowie
wypchaną wydrę, lecz jego magia była słaba i dostał kulę w brzuch. Po
nim pojechał Wódz Daje Się Dostrzec. Jego koń został trafiony, a on
wylądował na nogach i zaczął uciekać, bo kilku Wron wystartowało ku
niemu. Jego siostra, Kobieta Ze Szlaku Cieląt, która obserwowała
popisy, konno rzuciła mu się na pomoc i wywiozła go. Dlatego bitwa
nad Rosebud przeszła do tradycji Szejenów jako „bitwa, w której
dziewczyna uratowała brata”. Sjuksowie pozazdrościli Szejenom
i popisywali się również, ale szło im gorzej. Niskiemu Psu się udało, ale
Jack Czerwona Chmura stracił konia i bojąc się padających kul, nie
zabrał uzdy i rzucił się do ucieczki. Popędziło za nim trzech Wron, ze
śmiechem chłoszcząc go pejczami. Na dodatek w ręce Wron wpadł
6 V a u g h n , op. cit., s. 69-70. Liczbę Indian różni widzowie oceniali na od 2 do 5 tysięcy.
7 Kpt. Nickerson za pośrednictwem prasy fachowej wezwał po bitwie firmę Winchester
Arms, aby wniosła przeciw Indianom sprawę sądową o naruszenie patentu, pisząc: „Mają
bardzo wiele Winchesterów, a ponieważ pracownicy agencji i kupcy uroczyście
zapewniają, że im ich nie dostarczają, należy wnioskować, iż Indianie sami je produkują.
Gdyby firma Winchester zdołała uzyskać wstępny zakaz posługiwania się przez Indian
tą bronią, byłaby to wielka przysługa dla naszych żołnierzy w następnej bitwie”.
zgubiony przez niego Winchester, prezent dla Czerwonej Chmury od
rządu USA, z wygrawerowaną dedykacją na znak przyjaźni.
Crook pozostawał pod wrażeniem, że obóz Indian musi być o kilka
mil w dół Rosebud. Kpt. Mills właśnie zaatakował, aby odrzucić Indian
ze wzgórza na północnym zachodzie, gdy otrzymał rozkaz zatrzymania
się i przegrupowania do marszu w dół wąwozu. Miał jechać tak szybko,
jak wytrzymają konie, nie zważając na ewentualne ataki ze wzgórz po
obu stronach, zdobyć obóz i utrzymać go, dopóki nie nadejdzie reszta
sił. Mills wyruszył, a dalej za nim pięć kompanii 2 pułku kawalerii kpt.
Noyesa. Na widok odchodzącego wojska Indianie rzucili się na
opuszczaną pozycję, mocno naciskając pozostałych na niej cywilów. Na
odsiecz przybył por. Bourke z plutonem kawalerii i Szoszonami oraz płk
Randall z Wronami, odrzucili Sjuksów, ale pogonili za nimi za daleko,
musieli się cofnąć i sprowokowali tym kolejny atak.
Crook zrozumiał, że nie uda mu się całym oddziałem pójść w dół
wąwozu, jeśli nie usunie Indian ze wzgórz, które umożliwiały ostrzał
z flanki i dawały podstawę wyjściową do ataku na jego skrzydło.
O 11.00 wysłał na wzgórza 3 kompanie piechoty i spróbował
skonsolidować rozproszoną kawalerię. Indianie uparcie mu to utrudniali,
atakując ludzi, opuszczających pozycje, i starając się uprowadzić konie.
Wycofujące się w stronę Crooka cztery kompanie 3 pułku kawalerii płk.
Royalla dostały się w okrążenie. Trzy przebiły się, ale kompania kpt.
Vrooma została. Żołnierze, którzy brali udział w wojnie secesyjnej,
mówili, że tak desperackiej walki nie widzieli w najzacieklejszych
bitwach. Dochodziło do starć wręcz — Indianie rzucali się na żołnierzy
i„strącali ich z koni włóczniami i nożami. Zabijali ich, a kilku odcięli
ręce w łokciu i unieśli je ze sobą”8. Z pomocą przyszedł kpt. Guy V.
Henry. Jego kompania przebiła się do Vrooma i oddział zaczął się
wycofywać wspólnie. Kpt. Henry jechał na końcu, cofając się tyłem
i uspokajając ludzi. Nagle jęknął, ale nie odwrócił się. Indianie cofnęli
się i kapitan zawrócił konia. Nie miał połowy twarzy — kula przeszła na
wylot przez oba policzki. Jego ludzie na ten widok stracili nerwy
i zaczęli uciekać. Kpt. Henry stracił przytomność i zsunął się z konia,
a obok niego padł ciężko ranny ordynans. Szejenowie i Sjuksowie na
wyścigi rzucili się zaliczać cios. Była to szansa wykazania się dla
Szoszonów i Wron. Sam Washakie poprowadził odsiecz, a za
nim Mnóstwo Ciosów. Nad ciałem kapitana rozegrała się jedna
9 Crook opisał w raporcie wąwóz Rosebud, który w najwęższym miejscu miał około
pół mili szerokości, jako „głęboki kanion”, a niektóre opracowania sugerują, że Szalony
Koń przygotował w nim zasadzkę, w którą wpadłby oddział Millsa, gdyby nie został
zawrócony. Nie ma przesłanek, aby tak sądzić. Indianie nie wciągali Millsa w zasadzkę,
jak to mieli w zwyczaju, kiedy ją organizowali, a nie mogli przewidzieć, że Crook
skieruje go w dół rzeki. Ponadto ze źródeł indiańskich wynika, że wszystkie siły Indian
były zaangażowane w walkę z Crookiem i nie było żadnej grupy, która oczekiwałaby
w zasadzce. Zaskoczenie Indian wyjściem Millsa na ich tyły potwierdza tezę, że o nim
nie wiedzieli.
10 Takie straty podał Crook w raporcie, ale były one wielokrotnie kwestionowane.
W swojej autobiografii Crook mówi o „ponad tuzinie zabitych i bardzo wielu rannych”
(op. cit., s. 195). Bourke podaje 10 zabitych, 4 zmarłych z ran i 43 rannych, a Mills
twierdzi, że sam Crook podał mu liczbę około 50 zabitych i rannych. Raporty dowódców
trzech kompanii 3 pułku kawalerii, które według Millsa poniosły największe straty,
zaginęły. Możliwe, że liczba zabitych była nawet dwukrotnie wyższa od podanej oficjalnie.
Kpt. Henry odzyskał przytomność pod opieką lekarzy. Jego
rana budziła grozę, a ponadto stracił wzrok (później odzyskał
go w jednym oku).
— To nic — rzekł z trudem. — Po to jesteśmy żołnierzami.
Nocny spoczynek zakłócały tylko zawodzenia Szoszonów, opłaku
jących śmierć chłopca. Na drugi dzień rano pochowano zabitych, dla
zamaskowania miejsca rozpalono na nim ognisko, i ruszono w drogę
powrotną. Kolumna jeszcze nie znikła w oddali, kiedy pojawiła się
grupa Sjuksów, którzy nie uczestniczyli w bitwie, i rozkopała grób.
Sjuksowie oskalpowali zwłoki i zabrali koce, w które były owinięte.
Stojący Niedźwiedź dostrzegł u jednego z zabitych sygnet z błysz
czącym białym kamieniem, więc zabrał go razem z palcem 11.
Po drodze Wrony odłączyli się i wrócili do wsi — nie było
bezpiecznie zostawiać ją teraz bez ochrony. Poza tym byli niezado
woleni z kunktatorstwa Crooka, którego nazwali „wodzem squaw”.
Szoszoni także odeszli do rezerwatu. 19 czerwca oddział znalazł się
w bazie nad Goose Creek. „Ostatecznie mój oddział znacznie
zdezorganizował i odparł Indian — napisał Crook w raporcie do
Sheridana. Pozostaliśmy na polu na noc”. Był to jednak tylko gest.
Indianie wycofali się z poczuciem dobrze wykonanej roboty, a Crook
ich nie ścigał, przez co nawet to wątpliwe zwycięstwo pozbawił
znaczenia. Korespondenci nie oszczędzili generała i podali fakty,
które pominął w oficjalnych raportach. „W miarę jak poznajemy
szczegóły, sprawa okazuje się w najwyższym stopniu poniżająca
i haniebna. Pomysł, aby dwa pułki kawalerii amerykańskiej były
rozpędzone przez dzikusów i musiały się formować ponownie za
plecami zaprzyjaźnionych Indian, jest niewiarygodnie obraźliwy dla
dumy i honoru armii” — pisał „Daily Independent” w Helena.
21 czerwca wozy pod eskortą piechoty wyjechały do Fortu Fetterman
odwieźć rannych i przywieźć zaopatrzenie. Crook wezwał dodatkowo
5 kompanii piechoty oraz nowych zwiadowców i nie zamierzał się
ruszać, dopóki nie dostanie wsparcia. Nie wiadomo, dlaczego nie uznał
za stosowne poinformować Terry’ego, Gibbona czy Custera, że natrafił
na Indian w górnej części doliny Rosebud, stoczył z nimi walkę
i stwierdził, że są tak silni liczebnie, dobrze uzbrojeni i bojowi, że
poczuł się zmuszony do wycofania się i czekania na posiłki.
aby [...] zdobyć wszystkie laury dla siebie i swojego pułku”. Fragment ten jest cytowany
w wielu opracowaniach jako dowód nieokiełznanej żądzy sławy Custera. 2 ustaleń
narady wynika jednak, że kolumna Gibbona nigdy nie miała „być przy zgonie”, a opinia
Bradleya jest raczej świadectwem jego frustracji, która w ciągu kampanii się powiększała.
5 Lynch w wieku 16 lat zaciągnął się w 1864 r. do kawalerii Custera i brał udział w
je nad Powder, ale najwyraźniej ich nie dostali. Nie jest jasne, dlaczego nie zaopatrzono
pułku w dostateczną liczbę koni przed wymarszem (z drugiej strony, kolumna prowadziła
remudą koni) ani dlaczego nie wykorzystano czasu spędzonego w bazie na sprowadzenie
było nad Yellowstone w 1873 r. lub nad Washita w 1868 r., ale byli oni
przynajmniej obyci ze służbą. Ich nastroje wyraził Charles Windolph,
syn niemieckiego szewca: „Czułeś, że jesteś kimś, kiedy tak siedziałeś
na dobrym koniu, z karabinkiem tkwiącym w skórzanej tulei przy
siodle, z rewolwerem Colt „army” przypasanym przy biodrze i z setką
naboi w parcianym pasie i w sakwach. Byłeś kawalerzystą z Siódmego
Pułku. Byłeś częścią dumnego oddziału, który miał bojową reputację,
i byłeś gotowy do walki lub zabawy” 18.
W pułku brakowało 14 oficerów. Płk Samuel Davis Sturgis (tytularny
generał major) pozostał w biurze rekrutacyjnym na wschodzie. Mjr
Joseph B. Tilfórd był na urlopie, a mjr Lewis Merrill pełnił służbę szefa
sztabu Wystawy Stulecia w Filadelfii. Był to jeden z bardziej
doświadczonych oficerów, więc mimo animozji z okresu pobytu
w Waszyngtonie Custer wezwał go z powrotem do pułku, lecz wydany
przez Sheridana rozkaz odwołał prezydent Grant. W Filadelfii pozostał
także kpt. Michael V. Sheridan, który pełnił funkcję adiutanta swego
brata, gen. Philipa Sheridana. Trzej inni kapitanowie byli detaszowani
do innych zadań. Kwatermistrz pułku, por. Henry J. Nowlan, został
przydzielony do sztabu Terry’ego, trzej porucznicy byli detaszowani,
dwaj chorzy, a jeden na urlopie. Custer musiał poprzenosić oficerów
między kompaniami, a i tak zamiast po trzech było ich po dwóch.
Jedyny pozostały major, Marcus Alfred Reno, miał 44 lata.
Przed wojną secesyjną był oficerem dragonów na północnym
zachodzie. Podczas wojny doszedł do tytularnej rangi generała
brygady. Należał do sztabu pułku i dowodził prawym skrzydłem
(kompanie B, C, E, F, I, L). Lewym skrzydłem (kompanie A,
D, G, H, K, M) dowodził najstarszy z kapitanów, Frederick
William Benteen, tytularny pułkownik (za kampanię przeciw In
dianom w 1867 r.), dowódca kompanii H. Miał 42 lata i był
wielkim indywidualistą. Z powodu wysokiej kompetencji cieszył
się podziwem żołnierzy i szacunkiem oficerów, lecz uczuć tych
nie odwzajemniał, odnosząc się do świata z sarkazmem i ironią.
lub zakup koni albo na przeszkolenie rekrutów w jeździe na mułach. Nie jest wykluczone,
że Custer uważał, iż żołnierze z kilkumiesięczną służbą (89 miało za sobą 6 miesięcy
szkolenia, a 62 dołączyło do pułku w maju) byliby dla pułku obciążeniem. Warto dodać,
że liczne opracowania błędnie wymieniają jako jedną z przyczyn klęski nad Little Big
Horn brak doświadczenia rekrutów, którzy faktycznie nie brali udziału w bitwie. Spośród
zwiadowców pozostał w bazie Bob Jackson.
18 Ch. W i n d o l p h , Fought with Custer, Lincoln 1987, s. 53.
Szczególną antypatią darzył Custera, a otaczający go rozgłos uważał
za niesmaczny.
Pozostali oficerowie stanowili dość barwną gromadę. Kpt. Thomas B.
Weir jako jedyny w pułku miał dyplom uniwersytecki. Podczas wojny
secesyjnej walczył na froncie zachodnim. Po wojnie mógł liczyć na
karierę w cywilu, lecz „wydawało mu się to nudne”, więc jako
porucznik (był tytularnym podpułkownikiem) zaciągnął się do Custera,
w którego sztabie służył pod koniec wojny. Nie miał rodziny i był silnie
związany uczuciowo z Custerem. Do jego wad należało pijaństwo. Nie
był w tym odosobniony — ostro pili również mjr Reno, kpt. French, kpt.
Moylan i ppor. Wallace, ale Elizabeth Custer, która darzyła Weira
sympatią, brała go często za cel „wykładów o potrzebie trzeźwości” 19.
Kpt. Thomas Custer, młodszy o 6 lat brat G. A. Custera, również
służył pod jego komendą podczas wojny. Zdobył dwa sztandary
konfederatów, a za męstwo został—jako jeden z niewielu — dwukrot
nie odznaczony Medalem Honoru. Był dwukrotnie ranny — podczas
wojny secesyjnej i nad Washita. Z rodziną Custera związany był
także por. James Calhoun, mąż jego siostry Margaret. Kpt. Myles
Moylan zawdzięczał wiele Custerowi — to głównie dzięki jego
zaufaniu mógł (jako jedyny w pułku) awansować od szeregowca do
stopnia oficerskiego.
Por. Edward Gustave Mathey urodził się we Francji, a podczas wojny
służył w piechocie. Znany był pod przezwiskiem „Bibie Thumper”,
ponieważ studiował w seminarium duchownym i umiejętnie miotał
bluźnierstwa. Z piechoty wywodzili się również kpt. Thomas M.
McDougall (w czasie wojny służył w 10 pułku ochotników pochodzenia
afrykańskiego z Luizjany) i ppor. J. J. Crittenden, który był oficerem 22
pułku piechoty i poprosił o przeniesienie na czas kampanii do 7 pułku
kawalerii. Adiutant pułku, por. William Winer Cooke, szybkobiegacz
i najlepszy w pułku strzelec, pochodził z Kanady i z tego względu, jak
również z powodu ogromnych bokobrodów w stylu angielskim,
nazywany był „Queen’s Own”. Por. Donald McIntosh był w połowie
Szkotem, a w połowie Indianinem. Por. Henry Nowlan urodził się na
Korfu, ukończył Królewską Akademię Wojskową w Sandhurst i brał
udział w wojnie krymskiej, walcząc między innymi pod Sewastopolem.
Irlandczyk, kpt. Myles Keogh, z powodu doświadczenia zdobytego
za granicą przezywany był żołnierzem fortuny, choć faktycznie był
19 A. R o b e r t s , A Summer on the Plains, 1870: From the Diary of... , Mattituck
1983, s. 56. Stronili od whisky kpt. Benteen, kpt. McDougall i porucznicy Godfrey,
Edgerly, Hare, Nowlan i DeRudio.
daleki od awantumictwa; przez dwa lata był podporucznikiem
papieskich żuawów. Por. Charles DeRudio (Carlo di Rudio) re
prezentował znany na zachodzie typ „siwowłosego porucznika”.
Miał 43 lata, a awansował do tego stopnia dopiero przed pół
rokiem. Pochodził z włoskiego rodu szlacheckiego20, walczył
w wojnie secesyjnej, a w 1870 r. jako dowódca kompanii 7 pułku
kawalerii wyróżnił się w Kansas w obronie osadników przed
napadami i kradzieżami bydła ze strony Indian (osadnicy ofiarowali
mu list dziękczynny, a kompania - oprawioną w złoto szablę,
co spotkało się z niechętną reakcją Custera, który widział w tym
naruszenie dyscypliny). W życiorysie miał niezwykły epizod:
w 1858 r. uczestniczył w zamachu bombowym anarchisty Orsiniego
na cesarza Napoleona III. Schwytanego, ocaliła przed gilotyną
interwencja jego żony (i związanych z nią angielskich czartystów)
u cesarzowej Eugenii.
Większość młodszych oficerów zaczęła karierę po wojnie secesyjnej.
Najmłodszy, ppor. James G. Sturgis, syn płk. Sturgisa, ukończył West
Point w 1875 r. Z dwudziestu ośmiu oficerów dziewięciu (ppłk Custer,
kapitanowie Benteen, Custer, Yates, Moylan i Weir, porucznicy Cooke,
Godfrey i Mathey) brało udział w bitwie nad Washita. Czterech (kpt.
French, porucznicy Vamum, Calhoun i McIntosh) było nad Yellowstone
w 1873 r. Piętnastu jeszcze nigdy nie wąchało prochu.
Arikarowie jeździli konno dokoła, wznosząc w górę „długie Tomy”
i śpiewając pieśń śmierci. Kiedy pułk sformował się do marszu, zajęli
miejsce za Custerem. To był jedyny biały wódz, do którego mieli
nieograniczone zaufanie — mógłby być rzeczywiście ich wodzem.
„Custer chciał, byśmy śpiewali nasze pieśni śmierci—wspomina Uderza
Niedźwiedzia — znaleziono bowiem szlak Dakotów i wkrótce stoczymy
walkę. Custer miał serce Indianina. Jeśli kiedykolwiek pominęliśmy coś
w naszych ceremoniach, zawsze nam o tym przypominał” 21.
Terry wszedł do namiotu Custera, który czynił ostatnie przy
gotowania.
— Custer, nie wiem, co mam panu na koniec powiedzieć — zaczął
niepewnie.
— Proszę mówić, cokolwiek ma pan do powiedzenia — odrzekł
Custer.
20 „Pokazywał mi rodzinny dokument na pergaminie z 1680 r.”, pisze W. Camp
Little Big Hom i tak dalej”, co z jednej strony potwierdza, że nie miał sprecyzowanego
planu działania, a z drugiej strony oznacza, że Custer nie mógł być pewien jego ruchów.
swojej stronie czynnik zaskoczenia. Atak mógł spowodować panikę
i skłonić Indian do poddania się. Gdyby zaś próbowali uciekać, to
oddział Gibbona znajdował się na tyle blisko, że „okrążenie Indian
przez dwie kolumny” było bardziej realne niż w każdym innym
przypadku.
Żołnierze jedli kolację lub drzemali. Benteen próbował zasnąć, ale
przeszkadzał mu jeden z włoskich patriotów, por. DeRudio, recitalem
o niezwykłych przygodach z Mazzinim czy kimś innym, w jakimś
innym kraju”.
— Słuchajcie, koledzy — „przerwał brutalnie” kapitan - lepiej
się prześpijcie, póki możecie, bo pewnie będziemy maszerować
przez całą noc.
„Zaledwie te słowa padły z mych ust, ordynans powiadomił nas,
że mamy zameldować się w kwaterze głównej [...] Coś mi mówiło,
że wyruszamy. Wezwałem sierżanta-szefa i kazałem mu dopilnować,
żeby aparejos były O.K., linki, uzdy etc. w porządku, by wszystko
było gotowe do szybkiego wymarszu kompanii. Zacząłem szukać
kwatery głównej, ale zanim zaszedłem daleko, spotkałem oficera,
który już wracał. Powiedział: «Nie warto iść, miałeś rację, wymarsz
o 23.00»” 35.
Godfrey z trudem dotarł w ciemności tam, gdzie przy świeczce
większość oficerów zebrała się wokół Custera. „Generał powiedział, że
szlak prowadzi przez dział wód ku Little Big Hom. Podejmiemy marsz
natychmiast, ponieważ zależy mu na tym, aby dojść tak blisko do działu
wód, jak to będzie możliwe przed świtem. Tam oddział pozostanie
w ukryciu przez cały dzień, mając wystarczająco dużo czasu na
zbadanie terenu, zlokalizowanie wsi i sporządzenie planu ataku na 26.
Wróciliśmy do naszych kompanii, z wyjątkiem Hare’a, który [z powodu
odejścia Vamuma] został przydzielony do zwiadowców” 36.
Oficerowie pobudzili ludzi. Po północy pułk był gotów do wymarszu.
FILADELFIA, PENSYLWANIA
1 G r a h a m , op. cit., s . 3 2 .
2 H a m m e r , op. cit., s . 6 0 .
3 G r a h a m, op. cit., s. 32. Uderza Niedźwiedzia zmienił po bitwie imię na Czerwona
s. 179. Można przypuszczać, że był to jeden z łubianych przez Toma Custera żartów.
Indian nie kieruje się w lewo, w dolinę Tullock’s Creek. Gerard
przekazał Krwawemu Nożowi polecenie.
— Mamy zbadać szlak po lewej stronie, żeby małe obozy nie
uciekły — powiedział. — Custer chce ich mieć wszystkich razem.
— Nie musi się tak martwić o małe obozy - mruknął Krwawy Nóż.
- Wystarczy nam ten duży.
— O co chodzi? — spytał Custer.
— Duży obóz liczy ponad tysiąc wojowników albo i dwa — odrzekł
Gerard.
Custer nie skomentował, lecz po chwili zwrócił się do Żółtej
Połowy Twarzy.
— Czy uda nam się przekroczyć dział wód przed świtem?
Wódz Wron zaprzeczył.
— Dobrze, a jeśli nie zdążymy, to czy można w dzień przejść przez
dział wód tak, aby nie zauważono nas z doliny Little Big Horn?
Indianin znowu zaprzeczył.
— Musimy więc znaleźć po tej stronie jakiś las, w którym
moglibyśmy się ukryć i przeczekać dzień...
Po trzech godzinach kolumna osiągnęła Potok Davisa i zatrzymała
się w. wąwozie w zagajniku7. Żołnierze zapadli w sen, leżąc na ziemi
i trzymając konie na wodzach owiniętych wokół ramion.
Po wschodzie słońca niektórzy rozsiodłali konie i dali im owsa,
rozpalili ogniska, gotowali kawę i przygotowywali śniadanie z bekonu
i sucharów. Inni spali dalej. Benteen wypatrzył majora Reno i jego
adiutanta ppor. Benny’ego Hodgsona i wprosił się do nich na
śniadanie. Kawa przygotowana na wodzie tak alkalicznej, że nawet
konie nie chciały jej pić, nie była zbyt smaczna.
7 Tamże.
— Niemałego czynu dokonałeś, mój synu. Nie śpijcie, Uderza
Niedźwiedzia wrócił!
Usłyszawszy o nieprzyjacielu, Arikarowie zaintonowali pieśń
śmierci. Wkrótce pojawił się przy nich Krwawy Nóż, a za nim
nadeszli ppłk Custer, Tom Custer i Gerard. Custer przyklęknął obok
zwiadowcy, który odpoczywał, siedząc ze skrzyżowanymi nogami
z kubkiem kawy w ręku. W języku znaków Uderza Niedźwiedzia
powiedział Custerowi, że widział Dakotów, i podał mu list od
Vamuma. Custer przeczytał go, skinął głową i znakami zwrócił się
do Krwawego Noża, wskazując Toma:
— Twój brat,Tom, boi się, jego serce drży ze strachu, przewraca
oczami z przerażenia na wieść o Sjuksach. Kiedy ich pobijemy,
wtedy stanie się mężczyzną 8.
Na kilka minut przed 8.00 Custer dosiadł konia, objechał kompanie
i poinformował, że zwiadowcy wykryli obozy Indian w dolinie Little
Big Horn, a on postanowił potwierdzić to sam. W tym czasie pułk
miał przesunąć się do nowego miejsca postoju bliżej działu wód.
Pułk pod dowództwem mjr. Reno zaczął przygotowywać się, lecz
niezbyt sprawnie. Custer wyruszył bez zwłoki wraz z Gerardem,
Uderza Niedźwiedzia, Krwawym Nożem i jeszcze dwoma Arikarami.
Przez chwilę odprowadzali go Tom Custer i trębacz. Widząc, że
kolumna jeszcze się nie sformowała, Custer rozkazał trębaczowi
obudzić żołnierzy, nie zważając na to, że dźwięki trąbki mogli
usłyszeć Sjuksowie 9.
17 Tamże, s. 179.
18 H a m m e r , o p., cit., s. 221 -222; por. także G e r a r d , tamże, s. 231. Byłoby jednak
celowe poinformowanie gen. Terry’ego, że obóz Indian został wykryty i 7 pułk kawalerii
go atakuje. Nie wiadomo dlaczego Custer tak ściśle trzymał się w tym punkcie instrukcji,
że tego nie zrobił.
Następnie Zadźgał powiedział Ankarom, że mają wykonać pole
cenie Custera i uprowadzić tyle koni, ile się da.
— Młodzieńcy, bądźcie odważni, nie czujcie się dziećmi - mówił.
— Dziś będzie ciężka bitwa. Przed nami wielki obóz Sjuksów.
Atakujemy bizona i ranimy go, a kiedy jest ranny, boimy się go,
chociaż on nie ma kul, by do nas strzelać.
Potem pomodlił się:
— Mój Ojcze, dziś wspominam obietnicę, którą mi dałeś; przema
wiam za moimi młodzieńcami.
Roztarł w dłoniach nieco świętej gliny, splunął na nią, po czym
natarł nią piersi młodych wojowników 19.
Byk w Wodzie mruknął do Czerwonego Niedźwiedzia:
— Zjedzmy śniadanie, bo do krainy szczęśliwych łowów powinniś
my iść z pełnymi brzuchami.
wszystko, co napotka na drodze”. Być może (jeśli istotnie wydał taki rozkaz) Custer miał
na myśli możliwość napotkania przez Benteena innego obozu Indian w górnej części
doliny Little Big Horn. Wówczas, gdyby Indianie zaczęli uciekać na południe, Benteen
powinien był zaatakować, odciąć im drogę i zepchnąć na bataliony Custera i Reno.
brzóz i czarnych topól27, rosnących wzdłuż potoku, dolina była
pozbawiona roślinności.
Pierwsi poszli indiańscy zwiadowcy, Boyer, Herendeen, Gerard
i Reynolds. W chwilę po nich w marszu znalazły się bataliony.
Custer i Reno jechali razem w dół Ash Creek, Custer po prawym
brzegu, a Reno po lewym. Kompanie jechały w szyku dwójkowym,
każda z nich nieco z boku w stosunku do poprzedzającej ją kompanii,
aby zanadto nie kurzyć. Benteen skierował się w lewo, w stronę
wzgórz, widocznych w odległości mili. Custer przypuszczał, że z ich
szczytu będzie widać górną część doliny Little Big Horn. Aby
skrócić nieobecność Benteena do minimum, rozkazał mu wysłać
przodem oficera i 6 ludzi na dobrych koniach. Po stwierdzeniu
obecności lub nieobecności Indian w górnej części doliny, mieli
zameldować o tym Benteenowi, który z kolei miał powiadomić
Custera i dołączyć do niego 28.
Po kilku minutach Custer zorientował się, że za pierwszym
szeregiem wzgórz ciągnie się następny, kryjąc przed wzrokiem
dolinę. Wysłał więc w ślad za Benteenem głównego trębacza Vossa,
z poleceniem dojścia do drugiego szeregu wzgórz. Wkrótce okazało
się, że za drugim szeregiem wzgórz ciągnie się trzeci, toteż Custer
skierował do Benteena z nowym rozkazem st. sierż. Sharrowa ze
sztabu. Benteen miał kontynuować rozpoznanie, dbając o to, by nie
pozostać w tyle za siłami głównymi, i jak najszybciej informować
Custera, czego może się spodziewać w górze Little Big Horn, od tego
bowiem zależało, z której strony i w jaki sposób pułk zbliży się do
obozu Indian.
Zwiadowcy jechali szybko w dół Ash Creek w dwóch grupach
— ppor. Vamum z Wronami, a ppor. Hare z Ankarami. Choć Hare
śpieszył się, batalion Custera deptał mu po piętach. Duże wojskowe
konie nawet kłusem nadążały za mierzynami Arikarów i za nieco
większymi od nich broncos Wron, mimo że konie Indian galopowały.
Wkrótce dogonił go Sharrow z uwagą, że Custer czeka na wiadomości
o Indianach. Po chwili zwiadowców doścignął Mark Kellogg. Dosiadał
muła i narzekał, że jest powolny. Na jego prośbę Gerard pożyczył
mu ostrogi.
27Or. (Great Plains) cottonwood, Populus sargentii Dode.
28Por. Gibson, w: F o u g e r a , op. cit.. s. 268. Widać z tego, że pomimo podziału
pułku na bataliony Custer miał zamiar utrzymywać go w całości, dopóki nie zostaną
rozpoznane siły i zamiary nieprzyjaciela.
- Ale lepiej ich nie zakładaj - ostrzegł reportera. — Wracaj do sił
głównych i zostań z nimi.
- Nie - odparł Kellogg - pojadę z wami. Tu się będą działy
ciekawe rzeczy.
Po przebyciu 8 mil zwiadowcy natrafili na ślady obozu Indian. Na
przestrzeni pół mili trawa była wyjedzona przez konie, a na ziemi
wśród wygasłych ognisk walały się kości i głowy bizonów. Na
miejscu obozowiska stało samotne tipi. Obok dymiły resztki ogniska,
leżały kubki i naczynia kuchenne 29.
Zwiadowcy zwolnili, obawiając się zasadzki.
- Hej! — krzyknął Gerard. - Wódz kazał wam pędzić!
- A co my robimy? — zawołał Uderza Dwóch i wzniósł okrzyk
wojenny.
Arikarowie z wyciem pogalopowali w stronę tipi. Uderza Dwóch
był pierwszy, chlasnął tipi pejczem, a Młody Sokół rozpruł je nożem.
Ujrzeli leżące na rusztowaniu ciało Indianina, owinięte w skórę
bizona. Któryś z Arikarów chwycił garnek rosołu i mięsa, pozo
stawiony dla ducha zmarłego. Nadjeżdżali nowi zwiadowcy. Pod
nieceni chłopcy, którzy dopiero mieli zasłużyć na miano wojowników,
okrążali tipi i tłukli w nie pejczami. Zaliczenie ciosu na tipi było
oczywiście więcej warte, gdy było zamieszkałe i stało w obozie, ale
i to było nie do pogardzenia. Wkrótce pojawili się pierwsi żołnierze
z batalionu Custera. Widok barwnego tipi, pierwszego, jakie wielu
z nich widziało, wywołał poruszenie.
Po chwili nadjechał Custer. Widząc z daleka zamieszanie,
które mogło być spowodowane bliskością nieprzyjaciela, ściągnął
batalion mjr. Reno na prawy brzeg Ash Creek i rozkazał mu
zająć miejsce na czele kolumny30, lecz podczas przekraczania
potoku batalion zdezorganizował się. Toteż gdy Custer zobaczył
przyczynę zamętu, wpadł w gniew.
- Mieliście pędzić i nie zatrzymywać się! — wykrzyknął, po czym
ciągnął „słowami i znakami”. — Nie usłuchaliście mnie. Teraz
29 E. A. B r i n i n s t o o 1, A Trooper With Custer, Columbus 1926, s. 59; T h o m p s o n,
31 Mjr Reno i ppor. Hare zrozumieli, że Custer kazat Arikarom oddać broń, ponieważ
43 Według szer. Taylora z kompanii A, butelka miała pojemność 1 kwarty (0, 946 1).
44 Obaj należeli do kompanii I i nie wrócili już do Reno, lecz zostali z nią.
Tymczasem Reno przeprowadził batalion na drugi brzeg i w szy
ku czwórkowym skierował go w prawo, w stronę lasu, za którym
należało spodziewać się obozu. Drzewa i leżące na ziemi kłody
utrudniały marsz, toteż dopiero kilka minut po 15.00 batalion
znalazł się na otwartej przestrzeni i utworzył linię. Podczas
formowania szyku bojowego niektórzy żołnierze oglądali się za
siebie i dostrzegli batalion Custera, który właśnie jechał kłusem na
wzgórza po drugiej stronie rzeki45. Pozostali nie odrywali wzroku
od widniejących przed nimi tipi. Nigdy przedtem nie widzieli tylu
na raz. Mjr Reno pociągnął z butelki i podał ją adiutantowi
Hodgsonowi.
— Kłusem! Marsz! — rozkazał. Batalion wyszedł na pozbawioną
przeszkód równinę.
— Galopem! Przygotować się do szarży! — zawołał Reno. Żoł
nierze wyciągnęli rewolwery, konie zaczęły dotykać brzuchami
wysokiej trawy.
— Szarża! — krzyknął Reno. Zakrztusił się przy tym i rozkaz
zabrzmiał jak „szarraża”.
Trąbki wyrzuciły w powietrze staccato urywanych dźwięków.
Sygnał wzbił się ponad tętent kilkuset końskich kopyt. Rozpędzona
jazda cwałem mknęła do przodu, tipi były coraz bliżej. Wkrótce
w odległości około 600 jardów przed batalionem pojawiła się duża
grupa konnych Indian. Byli to strzegący obozu hotamitaniu — żoł-
nierze-psy. Padły strzały i rozległy się okrzyki wojenne Sjuksów.
Żołnierze wznieśli okrzyk „hurra”.
— Nie hałasować! — krzyknął Reno 46.
Konie wojskowe, nieprzywykłe do długiego biegania i huku, zaczęły
się płoszyć. Sierż. Ryan i 10 ludzi z kompanii M wysforowali się
nadmiernie. Szer. Roman Rutten miał ze swoim koniem kłopot od
przekroczenia rzeki - zwierzę nie chciało stać w miejscu, toteż Rutten
musiał nieustannie jeździć wokół oddziału. Teraz koń poniósł i niebez
piecznie zbliżył się do Indian. Za nim pogoniły konie szer. Meiera,
Smitha i Turieya. Rutten i Meier zawrócili (Meier został ranny), ale
Smith i Turley mieli mniej szczęścia; konie poniosły ich wprost na
grupę Indian, która otworzyła się i pochłonęła ich. Sierż. Ryan pomyślał,
że Turley dał mu na przechowanie kilka drobiazgów, przyjął je,
45 Roy, w. H a m m e r , op. cit., s. 112.
46 Większość z tych, którzy słyszeli, podaje, że Reno zawołał Stop that noise, ale
niektórzy zrozumieli ten okrzyk jako That ’s right, boys.
stawiając żartobliwie warunek, że jeśli Turley zginie, staną się jego
własnością 47.
Dobrze rozpoczęta szarża batalionu uderzyła w próżnię. Kawalerzy-
ści nie starli się z zagradzającymi im drogę Indianami ani nie dotarli
do obozu. Po przebyciu około dwóch mil Reno przestał kontrolować
bieg szarży i zatrzymał ją. Jak wyjaśnił w raporcie, obawiał się, że
Indianie wciągną go w pułapkę48. Nie mając określonego celu szarży
ani jej zasięgu, a przy tym skonfrontowany nie z uciekającym
obozem, lecz z gotowymi do walki wojownikami, Reno uznał, że
sytuacja uzasadnia jego postępowanie i że wykona zadanie, podej
mując walkę w narzuconych okolicznościach i wiążąc nieprzyjaciela.
— Z koni! Przygotować się do boju w szyku pieszym! — rozkazał.
W każdej kompanii żołnierze byli podzieleni na czwórki. Trzej
z każdej czwórki, uzbrojeni w karabinki, zajęli stanowiska w linii,
a czwarty odprowadził ich konie na tyły. Trzymanie przez jednego
człowieka czterech podekscytowanych koni tylko za wodze byłoby
niemożliwe, toteż kawaleryjskie ogłowie miało z boków dodatkowe
rzemienie z kółkami, którymi spinało się wszystkie konie ze sobą.
Oddział wykonał manewr bez zarzutu, „bardzo pięknie, tak artystycz
nie, że zaskoczyło to i wielce uradowało” por. DeRudia49. Linia (czy
raczej tyraliera) batalionu miała długość około 200 jardów i była
zwrócona frontem do obozu Indian. Prawym skrzydłem, które stanowiła
kompania G, opierała się o las ciągnący się wzdłuż rzeki. W centrum, na
równinie, znajdowała się kompania A, a na lewym skrzydle kompania
M zajęła pozycję kończącą się na paśmie niewysokich pagórków. Na
samym skraju była grupka zwiadowców, którzy nie pogonili za końmi
Sjuksów, lecz zostali, by wziąć udział w walce. Ostatni w linii był sierż.
Krótkoogoniasty Byk. Arikarowie także pozsiadali z koni, trzymając je
na długich rzemiennych uwiązach, których jeden koniec był przymoco
wany do łęku siodła, a drugi przyczepiony łatwym do rozwiązania
węzłem do pasa z amunicją wojownika. Mimo że dla większości miała
to być pierwsza walka, żołnierze byli w dobrych nastrojach, rozmawiali
i śmiali się. Jedni kładli się, inni przyklękali. Na odkrytej przestrzeni nie
było niczego, co mogłoby dać im osłonę. Na razie jednak nie działo się
49 G. M. C l a r k . Scalp Dance. The Edgerly Papers on the Battle of the Little Big
nych mu Indian interpretowany jako świadectwo tchórzostwa. Siedzący Byk miał już
jednak 42 lata, czyli przekroczył wiek 37 lat, do którego oczekiwano od wojowników
agresywnego działania. Poza tym w bitwie walczył jego przybrany syn, co spełniało
regułę minimum: jeden wojownik z każdego namiotu.
Powietrzna, ale Arikarowie nie wytrzymali długo i cofnęli się w stronę
żołnierzy. Linia kompanii M na lewym skrzydle wygięła się łukiem w tył
i żołnierze również musieli się cofnąć. Zatrzymali się w połowie drogi
dzielącej ich od lasu, na wzniesieniu, na którym miały osiedle pieski
preriowe. Leżąc za usypanymi przez nie kopcami ziemi, ostrzeliwali
Indian. Ppor. Hare pożyczył od ppor. Wallace’a jego dobry karabin
i próbował celności oka. Kpt. French, który miał karabin Springfiełda kał.
50—70, starszy, lecz lepszy niż karabinek model 1873, za każdym razem,
gdy trafił, nacinał karb na kolbie.
Walka nasilała się. Sjuksowie spróbowali ataku konno, ale kilka salw
zatrzymało ich. Ppor. Hodgson chodził po linii i napominał żołnierzy, by
nie tracili nerwów i mierzyli nisko. Wystrzelali dopiero po około 20
naboi, lecz rezerwy były przy koniach, które koniowodni prowadzili
w stronę lasu. Mjr Reno zaczął się niepokoić. Jak stwierdził:
„Zobaczyłem, że wciągają mnie w jakąś pułapkę [...] Wieś ciągłe stała
[...] Nie widziałem Custera ani żadnego innego wsparcia, a w tym czasie
Indianie zdawali się wyrastać jak spod ziemi. Ze wszystkich stron
całymi gromadami biegli w moim kierunku. Zrozumiałem, że muszę się
bronić”53. Uznał, że lepszą pozycją obronną byłby las, który składał się
głównie z czarnych topól i gęstego podszycia. Minęła 15.30.
W tym czasie niektórym żołnierzom wydało się, że na szczycie
wzgórza za rzeką, ku północy, dostrzegli Custera.
— Tam jest Custer! Coś szykuje, macha do nas kapeluszem!
— rozległy się głosy 54. Reno rozkazał kompanii G wycofać się do
lasu jako pierwszej. Koniowodni zawrócili, żołnierze zaczęli dosiadać
koni. Nastąpiło krótkie zamieszanie — niektórzy kawalerzyści nie
zrozumieli rozkazu, a inni nie mogli znaleźć swoich koni. W miarę,
jak kompania G wchodziła do lasu, A i M wydłużały linię, aby
zamknąć tworzącą się lukę. Było ich jednak za mało i odległości
między żołnierzami zaczęły się niebezpiecznie powiększać.
Na widok cofających się nieprzyjaciół Indianie rozpoczęli konny atak
według zwyczajowej taktyki. Galopowali jeden za drugim, wisząc
z boku ponies, osłonięci przez ich ciała, i strzelając nad grzbietem.
W ten sposób okrążyli skraj lewego skrzydła batalionu. „Gdy
West, New York 1886, s. 608-609. Sugerowałoby to, że Reno mógł zrozumieć
zapowiedź wsparcia przez cały oddział jako informację, że batalion Custera będzie
atakował w drugim rzucie, z batalionem Benteena — być może — w odwodzie.
54 P e t r i n g , w : H a m m e r , op. cit., s. 133.
dosiadaliśmy koni, obejrzałem się i zobaczyłem, że Indianie zamykają
koło, jadąc przez krzaki i leżąc na ponies” - wspomina sierż. Ryan.
— Kapitanie, Indianie są na naszych tyłach! - zawołał Ryan do
kpt. Frencha.
— Nie, to ludzie generała Custera — odparł French.
„W tym momencie jeden z tych Indian wystrzelił i szeregowiec
George Lorentz z mojej kompanii został trafiony. Kula uderzyła go
w kark i wyszła ustami. Upadł do przodu na siodło i osunął się na
ziemię. Wtedy Indianie zaczęli strzelać do nas ze wszystkich stron.
Już nas otoczyli” 55.
— Pigford, nie zostawiaj mnie! Pomóż, na miłość boską! — krzyknął
ranny sierż. O’Hara. Szer. Pigford chwycił go, lecz w następnej
chwili O’Harę dosięgła śmiertelna kula.
Mjr Reno obrócił batalion tak, że oddział zwrócił się prawym
skrzydłem w stronę obozu, a żołnierze mieli las i rzekę za plecami,
po czym rozkazał:
— Zmienić front w tył! Biegiem marsz!
Manewr powiódł się. Oddział dotarł do lasu nie gubiąc formacji.
Zajęto stanowiska na lizjerze, a konie odprowadzono w głąb lasu.
Reno zgubił słomkowy kapelusz, który kupił od markietana Smitha,
i teraz obwiązał głowę czerwoną chustką. Opróżnił swoją butelkę
whisky. Potem wysłał por. Mclntosha z 20 ludźmi, aby zbadał, czy
w zaroślach na tyłach oddziału nie kryją się Indianie 56.
Por. DeRudio z 10 ludźmi wysunął się na skraj prawego skrzydła,
aby zapobiec przenikaniu Indian przez las od strony obozu. Pomiędzy
drzewami mógł dostrzec najwyższy punkt w łańcuchu wzgórz za
rzeką, którym był szczyt wysunięty najdalej ku północy. W pewnej
chwili ujrzał na nim Custera w niebieskiej koszuli, por. Cooke’a,
którego rozpoznał po czarnych bokobrodach, i jeszcze kogoś.
Pomyślał, że Custer widział stamtąd pozycję Reno i obóz Indian
jakby z lotu ptaka. Po chwili pułkownik i jego towarzysze zjechali
ze wzgórza i znikli mu z oczu 57.
Tymczasem inni Indianie przybywali, by pomóc Hunkpapom.
„Hunkowie byli w przedzie — wspomina Samiec Pies ze szczepu
Oglala, brat krwi Szalonego Konia. - Hunkowie podchodzili do lasu
57 G r a y , Custer’s..., s. 294.
i powstrzymywali żołnierzy. Na wzgórzach Indianie szykowali się,
by na dane hasło razem zaatakować żołnierzy w lesie. Jeszcze nie
wszyscy Sjuksowie przybyli, ale byli tam Indianie ze wszystkich
szczepów”58. Rzucała się w oczy nieobecność wodza Oglalów,
Szalonego Konia, i jego ludzi, którzy przygotowywali się do walki
zgodnie z regułami, zaczynając od modłów i wzywania duchów.
Szalony Koń długo konsultował się z szamanem i zachowywał
spokój, mimo że niektórzy wojownicy niecierpliwili się.
Od strony południowej Indianie podkradali się do lasu, wykorzys
tując osłony terenowe. Niektórzy ryzykanci podjeżdżali galopem,
strzelali spoza ponies i zawracali. Trwało to już kwadrans. Jak dotąd,
batalion nie poniósł dużych strat — dwóch zabitych, dwóch zaginio
nych, kilku rannych - ale wsparcie nie nadchodziło.
Pozycja w lesie wydawała się mjr. Reno niekorzystna jako położona
prawie o 10 stóp niżej od opanowanej przez Indian równiny i przez
to zarówno narażona na ostrzał z góry, jak trudna do obrony, gdyby
Indianie spróbowali frontalnego ataku. Wprawdzie prawe skrzydło
było dość dobrze osłonięte, lecz na lewym skrzydle było za mało
ludzi, by utworzyć linię o wygiętej do tyłu flance, chroniącej przed
oskrzydleniem — a właśnie tam gromadzili się Indianie. Mogli oni
także wyjść na tyły batalionu, przekraczając rzekę. Poza tym pozycja
mogła być utrzymywana tylko dopóty, dopóki wystarczyłoby amuni
cji. Jej zapasy zaś znajdowały się w taborach, po drugiej stronie
rzeki, i gdyby Indianie otoczyli las, dostęp do nich byłby odcięty. Nie
wyglądało na to, że Custer pojawi się szybko z pomocą. Jeszcze
podczas walki na równinie widziano, jak batalion Custera jechał
grzbietem wzgórz po drugiej stronie rzeki na północ59. Można było
domyślać się, że dokonywał obejścia obozu. Manewr ten mógł
jednak trwać dłużej, niż 140 żołnierzy i oficerów (w tym 35
koniowodnych) i 28 zwiadowców i cywilów byłoby w stanie
opierać się Indianom, których liczba wzrosła już do około 1000.
Reno postanowił wycofać się na prawy brzeg Little Big Horn,
gdzie mógł zająć pozycję na wzgórzach i oczekiwać taborów oraz
— być może — batalionu Benteena. Skonsultował się z dowódcami
kompanii (przekrzykując się z niektórymi po linii) i choć nie
Noża, które znalazły się na jego ubiorze, i demonstrował je, zakonserwowane w spirytusie,
gdy prowadził praktykę w Bismarck. Por. B. Inn is, Bloody Knife, Custer’s favorite
scout, Fort Collins 1973, s. 142—143.
Część żołnierzy nie dosłyszała rozkazów, inni ich nie zrozumieli
lub nie zdążyli wykonać. Co gorsza, do kilkunastu rozkaz w ogóle
nie dotarł.
Por. DeRudio ze swoją drużyną sprawdzał właśnie brzeg rzeki,
gdy pojawił się trębacz McVeigh, prowadząc konia.
— Poruczniku, pański koń! — zawołał.
— Nie potrzebuję konia - odrzekł DeRudio.
— Opuszczamy las, panie poruczniku - oznajmił McVeigh.
DeRudio nie chciał uwierzyć, ponieważ nie było sygnału trąbki,
ale jego ludzie nie zwlekając rzucili się do ucieczki.
— Zabierz proporzec! — krzyknął DeRudio do jednego z nich.
— Do diabła z proporcem, nie widzi pan, że Indianie nadchodzą?
— odparł tamten. Porucznik sam chwycił proporzec kompanii i popę
dził za nimi.
Sierż. Stanislas Roy zorientował się, że jego kompania A już
opuściła las.
— Poruczniku, nie mogę znaleźć mojego konia! — rzekł do ppor.
Wallace’a.
— Bierz jakiegokolwiek i uciekaj stąd! — odrzekł Wallace. — Albo
wsiadaj na konia za kimś!
Szer. O’Neill miał już nogę w strzemieniu, gdy jego koń padł
trafiony. Chwycił innego, lecz podkuwacz Meyer zaprotestował,
mówiąc, że to jego koń. O’Neill oddał mu go i pobiegł za oddziałem
pieszo, potknął się, przewrócił i rozbił nos.
Herendeen nie był pewien, co robić, gdy zobaczył, że „Samotny
Charley” Reynolds dosiada konia.
— Charley, nie próbuj wyjechać. Nie wyjdziemy z tego lasu
— ostrzegł. Reynolds nie usłuchał i Herendeen ruszył za nim.
Kawalerzyści przedzierali się przez zarośla i wypadali na zewnątrz.
Gdy szer. Rutten wyjechał z lasu, zobaczył około 200 Indian, którzy
na widok żołnierzy zatrzymali się, wrzeszcząc. Niektórzy strzelali,
ale przeważnie tylko „wydawali rozmaite he he i ho ho, wyraźnie
będąc tak podnieceni, jak żołnierze”. Sjuksowie zorientowali się
szybko, że akicita uciekają, i puścili się w pogoń.
Kpr. Streing zginął zaraz po wyjściu z lasu, kpr. Scollin
potknął się o kilkanaście jardów dalej na zagłębieniu terenu
i padł. Murzyn Isaiah Dorman, którego koń został zabity, spokojnie
podniósł się i wymierzył swój sportowy sztucer w stronę nad
jeżdżających Indian.
— Żegnaj, Rutten - zawołał, kiedy ten go mijał. Koń Ruttena
czuł zapach Indian i mknął tak, że jeździec z trudem utrzymywał
się w siodle. Na oślep wpadł w grupę około 30 Indian, którzy
otoczyli kogoś i „wydawało się, że byli zdecydowani go dostać”.
Ich wygląd nie spodobał się koniowi tak samo, jak woń, więc
pognał na przełaj, przeskakując krzaki i pnie drzew, póki nie
doniósł Ruttena szczęśliwie do rzeki.
Mjr Reno twierdził, że oddział „szarżował przez czerwono-
skórych w szyku zwartym”61. Miał zapewne taki zamiar, lecz
żołnierze, którzy przeżyli ten szaleńczy galop, nie wspominali go
jako szarży. Batalion uciekał rozciągniętą gromadą, bez tylnej
straży i ubezpieczeń, nie osłaniany przez nikogo. Po obu stronach
gnali Indianie, strzelając z łuków i broni palnej, zadając ciosy
włóczniami i tomahawkami. Niektórzy, szydząc z wasichun, zali
czali na nich ciosy laskami lub chłostali uciekających pejczami.
Później wspominali, że pościg ten przypominał polowanie na
bizony, był tylko jeszcze bardziej emocjonujący. Żołnierze próbo
wali się ostrzeliwać, ale po wystrzelaniu naboi z rewolwerów
rzucali je, ponieważ nie potrafili ich nabijać jednocześnie utrzymu
jąc się w siodle.
Mjr Reno galopował na czele. Obok niego znajdował się kpt.
Moylan, a za nim kompania A. Ppor. Vamum wyprzedził uciekają
cych i zbliżył się do dowódcy.
— Trzeba coś zrobić — zawołał. — Nie możemy się wycofywać
w takim nieładzie!
— Ja tu dowodzę, poruczniku — odkrzyknął Reno.
Major starał się wracać w stronę brodu, lecz Indianie odcięli tę
drogę odwrotu i zepchnęli go w lewo. Reno skierował się wydeptanym
przez indiańskie ponies szlakiem, który wiódł do wodopoju. Nie było
tam brodu, ale rzeka, której szerokość w tym miejscu dochodziła do
50 jardów, miała tylko około 3 stóp głębokości. Prąd był bystry, lecz
konie pokonywały przeszkodę dość sprawnie, i choć przeciwny brzeg
był wysoki na 3 do 5 stóp i urwisty, o 16.00 kawalerzyści z kompanii
A znaleźli się po drugiej stronie. Gdyby Reno zatrzymał wtedy
pierwszych uciekających i utworzył z nich na brzegu linię obronną,
odwrót mógłby zostać uporządkowany. Tak się jednak nie stało.
Żołnierze uciekali dalej pobliskim parowem i wspinali się na wzgórze
65 Tamie, s. 133.
a pony leżał nadal jak martwy. Nie podniosło go to na duchu;
rozważając swoją sytuację doszedł do wniosku, że zrobiłby najlepiej,
gdyby się zastrzelił. Powstrzymał go kolega z kompanii, szer.
Johnson, który przypadkiem go spotkał. Razem zagłębili się w las.
Tymczasem uciekający oddział przekroczył rzekę i znalazł się
u stóp łańcucha wzgórz na prawym brzegu Little Big Horn.
Wzgórze, naprzeciw którego wyprowadził kawalerzystów szlak
indiańskich ponies, miało wysokość około 200 stóp. Od strony
rzeki było urwiste i pocięte żlebami i rozpadlinami o różnej
głębokości. Jego kąt nachylenia wynosił od 30 do 60 stopni.
Żołnierze i ich zwierzęta wykorzystywali każde oparcie dla stóp
i kopyt, jakie mogli znaleźć. „Było zdumiewające, po jakich
stromiznach ludzie i konie wspięli się, podnieceni niebezpieczeń
stwem” - napisał por. Godfrey. Ostatecznie około 16.10 oddział
zaczął zbierać się na szczycie wzgórza, które miało nosić imię mjr.
Reno. 13 ludzi było rannych. Brakowało 4 oficerów, 46 żołnierzy
oraz wszystkich zwiadowców.
67 Tamże, s. 35-36.
WYLOT DOLINY ASH CREEK-WZGÓRZE RENO, godz. 15.00-15.45
się do 7 pułku kawalerii jako Knipe, tak również brzmi nazwisko jego ojca. Być może
jest to zniekształcone nazwisko Kneipp.
Pośpiech i zdenerwowanie Arikarów - bo oni to byli — były
zrozumiałe. Zaledwie udało im się ujść Sjuksom, gdy w dolinie Ash
Creek zostali omyłkowo ostrzelani przez żołnierzy, tworzących tyły
batalionu Custera. Zadźgał dawał im znaki, ale go nie zrozumieli.
Po pół godzinie od opuszczenia Custera, około 15.45, Knipe ujrzał
czoło kolumny wojska. Nie były to jednak tabory, tylko batalion
Benteena, który przez ten czas oddalił się zaledwie o półtorej mili od
samotnego tipi.
Knipe powiedział Benteenowi, iż „potrzebują go tam jak najszyb
ciej — natrafili na duży obóz Indian”, kapitan jednak tylko nieznacznie
przyspieszył. Nie wydawało mu się, że Knipe przywiózł formalny
rozkaz dla niego. Nie odniósł również wrażenia, że Custer potrzebuje
jego pomocy, lecz że przede wszystkim chodzi mu o amunicję.
„Sierżant miał rozkazy dla oficera, pod którego komendą były tabory
- pisze Benteen. — Powiedziałem mu, gdzie go ostatnio widziałem”73.
Gdy Knipe mijał kolumnę, żołnierze zasypywali go pytaniami.
— Mamy ich, chłopcy! Custer grzmoci ich, aż wióry lecą! — wołał
w odpowiedzi. Z pewnością był o tym przekonany. Oficerowie
czasem uciekają się do psychologicznych sztuczek, ale sierżanci
podnoszą morale żołnierzy w inny sposób...
lowi (tamże, s. 93), ale zarówno McDougall, jak por. Mathey zaprzeczali po bitwie,
jakoby taką informację otrzymali.
Po chwili zwiadowcy znaleźli się na szczycie grzbietu. Nieprzyjaciela
po ich stronie rzeki nie widzieli. Po drugiej stronie batalion Reno
zatrzymał się i sformował szyk pieszy.
— Nie poradzą sobie, Dakotów jest zbyt wielu — ocenił Biały
Człowiek Go Ściga. Inni zgodzili się z nim. Zawrócili i pojechali za
Custerem.
Pod ich nieobecność Custer skierował się szlakiem po lewej
stronie. Aby się ubezpieczyć przed atakiem zza wzgórz od północy,
półbatalion Keogha (kompanie C, I, L) jechał z prawej strony,
poniżej grzbietu, a półbatalion Yatesa (kompanie E i F) jechał
grzbietem. Siwe konie kompanii E rzucały się w oczy. Z doliny
zauważył je ppor. Vamum, a zapewne nie tylko on...
Po pięciu minutach kłusa oddział znalazł się u wylotu wąskiego
parowu zwanego Cedar Coulee, którym niegdyś płynął potok. Kiedy
Custer zapuścił się w głąb parowu, jego zbocza pozbawiły go
widoczności. Mitch Boyer wysłał Wrony do Custera z wiadomością,
że Reno zatrzymał się i walczy, sam zaś z Kędziorem pojechał dalej
górą wzdłuż rzeki.
Na widok linii spieszonych kawalerzystów spowitej w chmury
prochowego dymu Boyer dał upust podnieceniu — krzyczał, choć
ludzie Reno nie mogli go usłyszeć, i machał kapeluszem74. Żołnierze,
którzy dostrzegli Boyera, wzięli go za Custera.
Tymczasem batalion szedł przez Cedar Coulee na północ. Parów
zaczął się robić tak ciasny, że oddział znowu utworzył kolumnę.
W dodatku po przejściu pół mili Custer stwierdził, że odchyla się on
na północny wschód, a więc idąc nim, oddali się od rzeki. Zatrzymał
oddział i z Cooke’em i jeszcze jednym oficerem wjechał na najwyższy
ze szczytów w łańcuchu nad doliną Little Big Horn. Po chwili
dołączyli tam Boyer i Kędzior.
Ze szczytu rozciągał się tak szeroki widok, że Custer po raz
pierwszy uzyskał pełny obraz sytuacji. W dolinie Reno wycofywał
się do lasu. Było jasne, że utrzyma się tam tylko dopóty, dopóki
wystarczy mu naboi. Cały pułk miał przed sobą ciężką walkę.
Potrzebna była nie tylko amunicja, lecz także szybkie wzmocnienie
przez batalion Benteena.
Custer zobaczył, że dalej na północnym wschodzie Cedar Coulee
łączy się z innym, niezbyt głębokim wąwozem — Medicine Tail
80 Kędzior sugerował, że Wrony opuścili batalion Custera bez pozwolenia, oni zaś
twierdzili, iż zwolnił ich Boyer, Tom Custer lub ppłk Custer. Mogli powołać się na słowa
Custera do Żółtej Polowy Twarzy w dolinie Ash Creek. Nie można również wykluczyć,
że zostali zwolnieni jeszcze raz.
Boyer zamachał kapeluszem, by zwrócić uwagę Custera. Pułkownik
i Tom Custer zrewanżowali się machaniem, a żołnierze odpowiedzieli
okrzykami. W chwilę potem batalion ruszył, skręcił w lewo za
wzgórze i znikł zwiadowcom z oczu.
- Nie wiem, co Custer chce zrobić - powiedział Boyer - ani czy
mnie zrozumiał.
Po chwili w dolinie Medicine Tail ukazał się batalion Custera
- galopował w stronę rzeki w kolumnie dwójkowej, zachowując
dzięki temu zwartość pomimo trudnego terenu; wprawdzie strumień
miał głębokość zaledwie 1—2 cali, ale w ciągu lat wyżłobił sobie
kręte koryto, głębokie na ponad 3 stopy.
- Pojadę do generała — rzekł Boyer i skierował konia w dół
niewielkim żlebem na północnym stoku wzgórza. Kędzior ruszył za
nim. Żleb łączył się z Medicine Tail Coulee o pół mili przed
wylotem Cedar Coulee, toteż zwiadowcom udało się znaleźć w wą
wozie przed batalionem. Custer jechał na czele. Dostrzegł ich, ale nie
zwolnił tempa. Boyer podjechał do niego. „Myślę, że go poinfor
mował o sytuacji Reno” — stwierdził Kędzior81. W chwilę potem
Custer zatrzymał oddział. Minęła 16.00.
s. 177.
83 G r a h a m, op. cit., s. 141.
84 Tamże, s. 180; por. także G r a y , op. cit., s. 282-283.
- Mnóstwo Sjuksów! Mnóstwo Sjuksów! - wołali. Por. Godfrey
poznał, że byli to zwiadowcy z plemienia Wron 85.
— Gdzie są żołnierze? - zapytał w języku znaków. Indianie
wskazali w kierunku, z którego przyszli. Okrzykami zawrócono znad
rzeki kompanię D i cała kolumna szybkim kłusem ruszyła na
wzgórza. Idzie Naprzód, Włochaty Mokasyn, Biały Człowiek Go
Ściga i Czarny Lis chcieli iść dalej w drogę powrotną, lecz Benteen
zatrzymał ich.
O 16.20 Benteen dostrzegł batalion Reno, a sam major wyjechał
mu naprzeciw.
— Benteen, - zatrzymaj oddział! - zawołał Reno. — Poczekaj, aż
przeformuję ludzi!
— Gdzie jest Custer? - spytał Benteen. — Mam tu jego rozkaz
na piśmie.
— Nie wiem, gdzie on jest - odparł Reno. — Rozkazał mi
przekroczyć rzekę, szarżować, a cały oddział miał mnie wspierać.
Od tego czasu nie widziałem go ani o nim nie słyszałem.
Gromadki Sjuksów zaczęły się pokazywać na okolicznych wzgó
rzach i ostrzeliwać batalion Reno. Żołnierze odpowiadali cha
otycznym ogniem.
— No dobrze, straciłem połowę ludzi! — wykrzyknął Reno. — Lepiej
się nie dało!
Benteen rozkazał ludziom zsiadać i rozwinąć się w tyralierę. Może
uznał, że rozkaz obecnego na miejscu Reno ma pierwszeństwo przed
pisemnym rozkazem Custera, a może, że według starszeństwa rozkaz
ten zaczął od tej chwili odnosić się do majora. W chwilę potem
Indianie wycofali się. „Nasz batalion przyszedł w ostatniej chwili, by
uratować Reno” — ocenił Benteen. Ppor. Hare podszedł do Godfreya
i ściskając mu dłoń rzekł z emfazą:
— Mieliśmy ciężką walkę na dole i dostaliśmy baty. Cholernie się
cieszę, że cię widzę.
Oficerowie zgromadzili się na skraju urwiska i rozmawiali.
Zastanawiano się, gdzie jest batalion Custera. Ppor. Wallace, gdy
stwierdził, że z jego kompanii G pozostało tylko 7 zdolnych do walki
ludzi, posępnie wspomniał mjr. Elliotta - czyżby Custer znów
opuścił oddział? Chwilowo jednak nic się nie działo; tylko w dolinie
Indianie kręcili się wokół ciał zabitych. Por. Godfrey skierował
85 Godfrey sądził, że rozmawia z Żółtą Połową Twarzy, lecz wódz Wron był w tym
czasie z grupą Młodego Sokoła oblężony w zagajniku na prawym brzegu Little Big Hom.
karabinek w stronę grupy Sjuksów, podniósł lufę pod kątem 45
stopni w górę i wystrzelił. Po kilku sekundach Indianie rozpierzchli
się — choć kula nie trafiła nikogo, musiała uderzyć wystarczająco
blisko, by ich zaniepokoić.
Ppor. Vamum pożyczył karabin od Wallace’a i również próbował
trafić któregoś z wojowników w dolinie.
— Dajcie mi karabinek - powiedział Reno. — Straciłem gdzieś
rewolwer. Idę poszukać Benny’ego.
Do majora dołączyło kilku żołnierzy z pustymi manierkami i razem
zaczęli zsuwać się żlebem ku rzece.
„Wystrzeliłem kilka naboi. Oddawałem karabin, kiedy usłyszałem
strzały. Był to gęsty ogień, trach, trach; chociaż nie były to salwy”
— pisze Vamum86.
— Jezu Chryste, a co to znaczy? Słyszysz, Wallace? I kto tu kogo
opuścił? Custer toczy ciężki bój — rzekł porucznik. — Musi tam być
gorąco...
— Słyszałeś to, Hare? — spytał Godfrey.
— Tak — odrzekł zapytany. — Strzelają.
Odgłosy kanonady dobiegały od północy i nasilały się. Indianie
dosiadali koni i opuszczali dolinę, kierując się w dół rzeki.
— To musi być Custer. Co się z nim dzieje, czemu nie przysyła
nam rozkazów? I dlaczego my tu stoimy? — odzywali się oficerowie.
„Okazywali w ten sposób pewne zaniepokojenie, nikt jednak nie
okazywał wielkiego lęku, ani nikt na serio nie wątpił, że Custer da
sobie radę” 87.
Wkrótce w górnej części doliny Little Big Horn nie było widać
Indian. Była 16.30.
88 G r a y , op. cit., s. 358-359. Być może byl to szer. Nathan Short z kompanii C,
którego zwłoki znaleziono w miesiąc po bitwie nad Yellowstone. Szer. Goldin z kompanii
G twierdził, że przenosił meldunki między Custerem a Reno, lecz jego relacje nie są
wiarygodne. Mjr Reno zaprzeczał, jakoby otrzymał jakąś informację od Custera, ale nie
stawiał mu nigdy z tego powodu żadnych zarzutów.
89 H a m m e r , op. cit., s. 172.
- Biała Tarcza, Pstry Niedźwiedź, Krótkoogoniasty Koń, Cielę
i Zwariowany Wilk - wyjechało im na spotkanie. Na drugim brzegu
ujrzeli najpierw pięciu Sjuksów, którzy uciekali przed żołnierzami.
Ze zdziwieniem stwierdzili, że akicita nie gonią uciekających ani nie
przechodzą rzeki w bród, lecz zwalniają, a niektórzy zsiadają na
chwilę z koni, aby celniej strzelać.
— Nie możemy szarżować na tych żołnierzy, jest ich za dużo
- całkiem rozsądnie zauważył Zwariowany Wilk. Razem z pięcioma
Sjuksami cofnęli się do rzeki i zza urwistego brzegu zaczęli
ostrzeliwać oddział. Niespodziewanie strzały do akicita padły również
z zarośli, porastających brzeg. Na prawym brzegu było więcej
Indian, niż ktokolwiek przypuszczał 90.
Wkrótce na drugi brzeg przybył oddział żołnierzy-psów. Byli to
Szejenowie, członkowie stowarzyszenia Szczeniąt Lisów, z wodzem
Ostatnim Bykiem, którzy tego dnia mieli służbę. Za nimi poszli inni,
w górze i w dole rzeki. Gdyby Yates dalej szedł wzdłuż Little Big
Horn, wkrótce straciłby łączność z Custerem. Gdyby pozostał przy
brodzie, uwikłałby się w ryzykowną walkę. Półbatalion przeszedł
jeszcze ćwierć mili, skręcił do głębokiego wąwozu, który wiódł na
północny wschód, i zaczął oddalać się od rzeki. Indian zaś ciągle
przybywało. Pojawiali się z przodu i w rozpadlinach po obu stronach,
a liczna grupa nadchodziła z tyłu. Czoło oddziału spychało Indian
przed sobą, a tyły same były spychane przez innych Indian. Coraz
więcej żołnierzy zsiadało z koni, aby strzelać w marszu. Prowadzone
przez nich za wodze konie szarpały się, ciągnęły ich i utrudniały
celowanie.
Custer obserwował te działania z płaskowyżu. Nie było powodu,
by miał opuszczać swą pozycję, tym bardziej że wąwozem Medicine
s. 257-258.
93 H a m m e r , op. cit., s. 69. Osobą tą mógł być Billy Cross.
Być może z powodu tych nieporozumień kompetencyjnych nie
przyspieszono tempa. Mimo że Custer nakazywał McDougallowi
śpieszyć się i nie zatrzymywać, nawet gdyby z mułów spadały juki
z żywnością, tabory wlokły się noga za nogą, w dodatku znowu
rozciągając się na szlaku.
Tymczasem Arikarowie prowadzący ponies, które zdobyli na
Sjuksach, minęli tylną straż i zatrzymali się. Ich wierzchowce były
zmęczone, a im także należał się odpoczynek po trudach walki
i ucieczki. Po kilku minutach jednak postanowili wracać do Custera.
- Jest tam wielu Sjuksów i będzie ciężka walka - powiedział
Zadźgał młodym wojownikom — ale poradzimy sobie. Będę z wami,
a mam Winchestera i mnóstwo naboi w worku na paszę.
Zwiadowcy wymienili konie na nowe i cała grupa, powiększona
o kilku Arikarów, którzy byli przy taborach, zawróciła ku Little Big
Horn94. Dojeżdżając do rzeki, u stóp wzgórz „natknęliśmy się na
białego żołnierza, którego koń zatrzymał się zmęczony - wspomina
Żołnierz. - Kopał konia i bił go pięścią, mówiąc: «Ja idę do Custera.
Ja idę do Custera.»” Pechowy kawalerzysta próbował zamienić
swojego konia na jednego z prowadzonych przez Arikarów ponies,
ale ci nie byli chętni do transakcji. „Wkrótce napotkaliśmy drugiego
żołnierza, którego koń upadł, zmożony upałem, a on nie mógł zmusić
go, by wstał, i klął, nazywał go sukinsynem i kopał go”95. Zwiadowcy
wjechali na szczyt i obejrzeli się. Obaj żołnierze razem wspinali się
za nimi pieszo po zboczach. Arikarowie nie zaczekali na nich, gdyż
z doliny wyłoniło się pięciu Sjuksów. „Ostatnie, co zobaczyliśmy, to
że żołnierze rozdzielili się, a pięciu Sjuksów ich otaczało. Zawsze
przypuszczaliśmy, że ci dwaj żołnierze zostali tam zaraz zabici, bo
byli pieszo, a Sjuksowie dopadli ich w takim miejscu, z którego nie
bardzo mogli uciec” 96.
Około 16.30 zwiadowcy pojawili się u Reno. Tak, jak nikt nie
zauważył, że opuścili tabory, również na wzgórzu żaden oficer nie
zainteresował się przybyciem kilkunastu Arikarów ze stadem koni
cit., s. 44. „Kiedy powiedziałem temu Arikarze, że przynajmniej jeden z tych dwóch
żołnierzy wciąż jeszcze żyje, nie chciał uwierzyć” (z listu W. W. Campa do
P. Thompsona, tamże).
- nawet ppor. Vamum, pod którego komendą nominalnie byli. Tylko
Czerwony Niedźwiedź, który przez pół godziny szukał Arikarów po
okolicy, powitał ich z radością. Nie mógł powiedzieć niczego
o Custerze. Wkrótce na wzgórzu zjawili się Włochaty Mokasyn,
Idzie Naprzód i Biały Człowiek Go Ściga. Oni także szukali swych
towarzyszy - Żółtej Połowy Twarzy, Białego Łabędzia i Kędziora.
Mieli więcej do powiedzenia, ale nie były to radosne wieści.
— Biały Łabędź i Żółta Połowa Twarzy nie żyją — powiedzieli.
- Byliśmy na wysokim wzgórzu, skąd było widać, co się dzieje
na północ stąd. Lepiej wracajcie do domu. Dakotowie łatwo
zabijają żołnierzy. Kędzior też już nie żyje. Nas i tak Custer
zwolnił, więc nie zostaniemy tu. Spróbujemy okrężną drogą
dojść do naszej wsi 97.
Wrony odeszli, lecz Arikarowie pozostali. Na wzgórzu panowało
bezhołowie. Oficerowie chodzili wokół i wymieniali uwagi na temat
nieustannej kanonady, której odgłosy dobiegały z północy. Szerzyło
się przekonanie, że Custer walczy i że „nasz oddział powinien coś
zrobić, bo inaczej Custer pogoni Reno ostrym kijem”98. Kpt. Benteen
jednak nadal ignorował rozkaz Custera, mjr. Reno zaś na wzgórzu
nie było. Dopiero po półgodzinie powrócił z wyprawy nad rzekę
w poszukiwaniu ppor. Hodgsona.
— Znalazłem Benny’ego — rzekł do ppor. Vamuma. — Nie żyje...
Niech pan weźmie kilku ludzi i pochowa go.
— Nie mam go czym pochować — odparł Vamum. — Wszystkie
narzędzia są w taborach.
Prawdopodobnie dopiero wtedy Reno uświadomił sobie nieobec
ność taborów i wezwał ppor. Hare’a.
— Mianuję pana adiutantem — powiedział. — Niech pan jedzie do
kpt. McDougalla i sprowadzi jak najszybciej tabory.
Hare, którego koń był ranny, pożyczył konia od por. Godfreya
i pogalopował w stronę doliny Ash Creek.
Nagle w bezpośredniej bliskości oddziału zaczął się ruch. Grzbietem
wzgórz od północy pędziło, ostrzeliwując się, kilku Indian. Pierwszy
z nich wymachiwał białą flagą.
— To nasi zwiadowcy! Sjuksowie ich gonią! — rozległy się okrzyki.
Żołnierze starali się osłonić uciekających ogniem, ale Sjuksowie
strzelali gęsto. Koń jadącego na czele zwiadowcy padł zabity tuż
97 Uderza Niedźwiedzia, w: G r a y , op. cit., s. 351.
98 Godfrey, w: G r a h a m , cit., s. 142.
przed szczytem wzgórza, lecz jeździec podniósł się i nie wypuszczając
białej flagi wbiegł między żołnierzy. Był to Młody Sokół.
— O, Szpiczasta Twarz! Nareszcie! — wykrzyknął na widok
Vamuma.
Za nim w zbawczy krąg wojska wpadli pozostali, którym udało się
ujść z doliny Little Big Horn - Czerwony Głupi Niedźwiedź na
jednym koniu z rannym Gęsią, Rozdwojony Róg, Biały Łabędź
i Żółta Połowa Twarzy. Sjuksowie dali za wygraną i znikli. Varnum
z Młodym Sokołem zameldowali się u Reno. Młody Sokół złożył
relację z ostatnich wydarzeń i poinformował, że gdy w ucieczce
wspięli się na wzgórza, widzieli Dakotów, powracających w dolinę.
Znaczyłoby to, że Custer został pobity..."
Oficerowie przyjęli te wieści obojętnie; skądinąd zaprzeczały im
dające się ciągle słyszeć odgłosy walki. Indianie, których widzieli
zwiadowcy, mogli być równie dobrze uciekinierami ze wsi, zaatako
wanej przez Custera. Reno powiadomił nowo przybyłych o śmierci
Krótkoogoniastego Byka. Konia sierżanta z okrwawionym siodłem
Arikarowie znaleźli na wzgórzu —pod wrażeniem jego dramatycznych
losów nazwali go Sławnym Koniem Wojennym 100.
Również Zadźgał i inni nie uwierzyli w porażkę Custera. W końcu to
samo mówili trzej Wrony, nawet wiedzieli, że zginęli Żółta Połowa
Twarzy i Biały Łabędź. Uznali ich za panikarzy i postanowili przekonać
się sami. Kilkunastu Arikarów dosiadło koni i pojechało w dół rzeki.
Dochodziła 17.00, gdy monotonny pomruk wystrzałów karabino
wych przycichł, po czym zagrzmiała salwa. Po niej rozległa się druga.
— Custer nieźle im dokłada — zauważył ktoś, przerywając pełną
napięcia ciszę.
Kpt. Weir stracił resztę cierpliwości.
— Edgerly — zwrócił się do swego zastępcy — czy pójdziesz w dół
rzeki z kompanią, jeśli ja pójdę?
Ppor. Edgerly przytaknął.
— W porządku - rzekł Weir. - Poproszę Reno o pozwolenie.
104 Zapewne DeRudio zwykł był dla bezpieczeństwa ładować tylko 5 komór
i w gorączce walki o tym zapomniał.
Gerard nie sprzeczał się, lecz powiadomił go, że w pobliżu jest dołek,
w którym można się ukryć - oprócz niego był tam Billy Jackson.
DeRudio jednak chciał przekonać się, czy nie dałoby się jeszcze uciec.
Szer. O’Neill wpadł z powrotem do lasu. „Nagle stanąłem twarzą
w twarz z DeRudiem — pisze. — Porucznik spoglądał tęsknie za
uciekającą kolumną i na pewno żałował tak jak ja, że go z nią nie
ma. Ale ucieszyłem się mimo to, gdyż myślałem, że tylko ja
pozostałem”105. Razem poszli do dołka Gerarda i Jacksona. Wkrótce
jednak pojawiło się niebezpieczeństwo. Gerard miał ogiera, a Jackson
klacz. Konie „zaczęły się źle zachowywać”, podnosząc hałas.
- Wypędź te konie, bo Indianie nas wykryją — zażądał DeRudio.
- O, nie, na tym koniu wrócę jeszcze do Fortu Lincoln — odrzekł
Gerard.
- Nie zostanę z wami — zagroził porucznik.
- Niech pan robi, co chce — powiedział Gerard. - To pańskie
życie, a nie moje.
Obrażony DeRudio opuścił dołek. Jackson zakneblował klaczy
pysk wiązką trawy, a Gerard związał konie ze sobą głowami.
DeRudio podczołgał się do skraju lasu na brzegu rzeki. Już chciał
wyjrzeć, gdy jakiś Indianin podjechał i zsiadł z konia o kilka stóp od
niego. DeRudio zamarł gotowy do strzału, lecz Indianin załatwił
tylko naturalną potrzebę i odjechał. Porucznik popełzł dalej. Słyszał
huk wystrzałów, widział dym z podpalonej trawy i był coraz bardziej
zaniepokojony. Gdy wreszcie wyjrzał, zobaczył kilka squaws, które
zawodziły posępną pieśń i cięły na sztuki jakiegoś sierżanta, a dwie
młodsze wykonywały coś w rodzaju tańca. Widok ten odebrał mu
chęć do wychodzenia i DeRudio wrócił.
- Niech pan się nie kręci, bo przez pana nas odkryją — ostrzegł
Gerard. Sam zaczął zdejmować siodło z konia. - Odciążę konia, na
oklep pojadę do majora Reno, powiem, że zostaliście w lesie, a jeśli
on nie przyśle pomocy, to wrócę tu, gdy zapadnie noc.
- Nie, Gerard, jeśli ty pojedziesz, to ja też — zapowiedział Jackson.
- Nikt nie pojedzie! - zaprotestował DeRudio. - Indianie was
zobaczą, zabiją, wrócą tu i nas znajdą.
Ostatecznie wszyscy czterej pozostali w ukryciu. Nie wiedzieli, że
oprócz nich w lesie był jeszcze Herendeen i 13 żołnierzy, którzy jak
Petring, Johnson czy McCormick stracili konie albo nie usłyszeli
108 G r a y , Custer’s..., s. 285. Mathey, Hare ani Reno nie wspominają o narzędziach.
Jednakże fakt, że oba muły oprócz amunicji niosły dwa z trzech posiadanych w taborach
szpadli, każe przypuszczać, iż nawet jeśli Reno nie wydał takiego rozkazu, to Hare z jego
zachowania się wywnioskował, że szpadle te major uważa za równie niezbędne, jak
amunicję.
- Dobrze - rzekł major. - Teraz niech pan jedzie do kpt. Weira.
Skoro już tam poszedł, niech nawiąże łączność z Custerem i spróbuje
otworzyć z nim komunikację. Ja dołączę, gdy tylko nadejdą tabory.
Była to raczej zapowiedź osobistego zbadania sytuacji przez Reno niż
zamiaru pójścia na odsiecz Custerowi. Reno pamiętał, że miał być
„wspierany przez cały oddział”, a nie — wspierać kogoś i uważał, że
mimo zmiany sytuacji nadal pełni nadrzędną funkcję i to jemu powinny
być podporządkowane działania reszty pułku. Mimo że na wzgórzu
znajdowały się dwie trzecie pułku, to panowało przekonanie, że to oni
potrzebują pomocy Custera, a przynajmniej jego obecności i rozkazów.
Po upokorzeniu klęską i trudach ucieezki, żołnierze Reno nie potrafili
wykrzesać z siebie zapału do jakiegokolwiek przedsięwzięcia. W dodat
ku ich nastrój i relacje mogły demoralizująco oddziaływać na ludzi
Benteena i McDougalla.
Hare pojechał za widoczną jeszcze na horyzoncie kompanią D.
Wkrótce na wzgórze nadeszły dwa muły z amunicją. Oprócz 4 tysięcy
naboi przyniosły dwa szpadle i Reno wysłał Vamuma i 5 żołnierzy,
by pochowali ppor. Hodgsona.
W tym czasie kpt. Benteen na widok oddalającej się kompanii
D wymaszerował za nią z resztą swego batalionu — kompaniami
H i K, mimo że Reno próbował go powstrzymać. Jak pisze Benteen,
,,jego trębacz ciągle i uparcie trąbił sygnał do zatrzymania się”, lecz
kapitan zignorował go. Nie wiadomo, czy myślał o wykonaniu
rozkazu Custera „przychodź szybko”; jeśli tak, to nie wykonał jego
dalszej części „przyprowadź juki”. Po chwili ruszył za nim kpt.
French z kompanią M, która najpierw uzupełniła amunicję.
Około 17.30 nadciągnęły tabory. Kpt. McDougall był podniecony.
Z daleka nie mógł poznać, czy na wzgórzu są żołnierze, czy Indianie,
i przygotował się na najgorszą ewentualność.
— Pierwszy pluton na czoło kolumny! - rozkazał. — Drugi pluton
na tyły! W razie ataku pierwszy pluton odpiera Indian i toruje drogę.
Jeśli marsz będzie niemożliwy, żołnierze przydzieleni do obsługi
taborów ustawią muły w koło i zastrzelą je. Potem będziemy się
bronić, jak długo się da. Mięso mułów wystarczy nam na kilka dni.
Droga minęła jednak spokojnie, jeśli nie liczyć wybryków Bamuma,
który w pewnej chwili zawrócił i potruchtał z powrotem. Sierż.
Hanley ruszył za nim w pogoń konno, a szer. McGuire pieszo.
Widząc, że jest okrążany, muł pobiegł za taborami i znowu wmieszał
się w kolumnę.
McDougall zameldował się u Reno, lecz odniósł wrażenie, iż
major go nie słucha.
— Benny leży tam, na dole... — rzekł na powitanie Reno.
„Wydaje mi się, że Reno nie doceniał powagi sytuacji” — pisze
McDougall. On sam ją doceniał i rozwinął swoją kompanię B w ty
ralierę na przedpolu.109
Tymczasem Arikarowie, którzy pojechali w dół rzeki, aby przekonać
się, czy Wrony mówili prawdę, wrócili zdepiymowani. Dotarli na punkt,
skąd Mały Sjuks ujrzał „wysokie wzgórze, na zboczach którego konni
Dakotowie jeździli gęsto jak mrówki. Na szczycie jacyś żołnierze leżeli
i strzelali do Dakotów [...] Na południowym stoku wzgórza grupy Indian
poruszały się tu i tam [...] Dakotowie jeździli wśród ciał zabitych
i strzelali do nich.” „Widzieliśmy, że Custer jest pobity” - dodaje
Uderza Dwóch110. Nieporządek na Wzgórzu Reno nieprzyjemnie ich
zaskoczył, więc meldunku nie złożyli.
— Co teraz zrobimy, my, zwiadowcy? — przemówił Zadźgał.
—Powinniśmy zrobić to, co Custer kazał nam zrobić, jeśli zostaniemy
pobici. Powiedział, że mamy wtedy wycofać się nad rzekę Powder,
gdzie jest reszta zwiadowców, wozy i prowiant.
Ostatecznie 20 zwiadowców (19 Arikarów i Billy Cross) zabrało
zdobyte konie i nie żegnając się z nikim wyruszyło w drogę. Widział
to Herendeen, który właśnie dotarł na wzgórze i nawet zdążył
zamienić kilka zdań z Crossem, ale nie usłyszał niczego ciekawego.
Herendeen następnie zameldował się u Reno. Możliwe, że Reno dopiero
wtedy pomyślał o skorzystaniu z informacji zwiadowców. Jednakże na
wzgórzu pozostała już tylko grupa Młodego Sokoła1", a indagowany
przez majora Żółta Połowa Twarzy nie mógł powiedzieć więcej niż
Młody Sokół — że Indianie wracają w dolinę Little Big Horn. W końcu
Reno dosiadł konia i z ordynansem oraz kilkoma żołnierzami pojechał
za Weirem i Benteenem. Mimo że nie wydał takiego rozkazu, wkrótce
potem jego śladem poszły szczątki kompanii G ppor. Wallace’a.
Ppor. Vamum nie skończył jeszcze czynności pogrzebowych, gdy
zawołał go Wallace. Na wzgórzu pozostały już tylko tabory, kompania
dokładnie, gdzie przebywali i co robili. Czamy Lis opuścił wzgórze przed południem
26 czerwca, zabierając swoje 2 konie, nie zauważony przez nikogo.
A kpt. Moylana, kompania B kpt. McDougaila i ranni. Dochodziła
18.00.
twierdził, że potem spotkał Custera i był świadkiem ostatnich chwil jego batalionu.
Ponieważ opowieść ta była wysoce nieprawdopodobna, została zakwestionowana:
prawdopodobnie były to halucynacje, zrodzone w umyśle człowieka wyczerpanego
i przerażonego.
118 T a u n t o n, op. cit., s. 35.
119 Tamże, s. 21 i 24-25 oraz H a m m e r , op. cit., s. 57. Żołnierz ten pochodził ze
Szwajcarii. Nie jest jasne, czy nazywał się Vincent Charley, czy Charley Vincent.
— Jest rozkaz do odwrotu120 — powiedział. — Adiutant czy nie
adiutant, nie wracam już do Reno. Zostaję z moją kompanią.
„Zacząłem wykonywać ten rozkaz, gdy zobaczyłem, że kompania
Frencha wyrywa przez zbocza, a za nią pędzi na złamanie karku
kompania Weira. Edgerly był już blisko szczytu, a wciąż nie mógł
dosiąść szalejącego konia. Wyglądało, że mu się to nie uda, ale dał
susa na siodło i pogonił za kompanią [...] Taki odwrót spowodowałby
w całym oddziale zamęt i mógłby być przyczyną klęski” 121.
— Patrz, Hare! A niech to diabli! - krzyknął Godfrey. Na
wzgórzu, opuszczonym przez obie kompanie, zaczynali pojawiać
się Indianie. Kompania K dosiadła koni- i opuściła pozycję,
lecz po chwili Godfrey zatrzymał ją, sformował pieszą tyralierę
pod kątem prostym do rzeki i rozkazał koniowodnym odprowadzić
konie do sił głównych. „Spieszyłem moją kompanię, aby tamte
mogły się zebrać. Czy się zebrały? Nie bardzo! Zostawili mnie,
żebym trzymał się sam! [...] A gdybym, widząc jak French
i Edgerly mkną na łeb na szyję, dał ostrogę kompanii K? Czy
ta horda (mówiąc słowami Hare’a) nie popędziłaby za nami,
prosto na siły główne? [...] Zacząłem odwrót, zgodnie ze starą
taktyką, wycofując na zmianę numery parzyste i nieparzyste.
Z początku przypominało to wyuczony manewr, ale niezadługo
znów wszyscy byli w jednej linii. Z początku również ludzie
zatrzymywali się, przyklękali i strzelali po wycelowaniu. Po
chwili już zatrzymywali się, strzelali pośpiesznie i cofali się,
a w końcu niektórzy przestali się zatrzymywać i strzelać, więc
oczywiście znaleźli się daleko w przodzie. Zobaczyłem, że tracę
kontrolę. Z dużym trudem i z pomocą ppor. Hare’a zatrzymałem
ich, ale zaczęli zbijać się w grupy. Zmusiłem ich do zachowania
odstępów, lecz w tym czasie Indianie znowu zaatakowali. Ot
worzyliśmy ogień, odpędziliśmy ich i kontynuowaliśmy odwrót,
tym razem całą linią. Reno przekazał mi rozkaz, bym się śpieszył.
Wydałem komendę «Biegiem marsz!» i ku memu zdumieniu
ludzie wystartowali jak sprinterzy. Serce we mnie zamarło i wy-
120 Po bitwie Reno twierdził, że Hare na własną odpowiedzialność, choć powołując się
na niego, wydał rozkaz do odwrotu. Hare temu zaprzeczał. Campowi jednak powiedział,
że „Reno zdecydował o odwrocie”, lecz on sam „nie pamięta, kto wydał rozkaz do
odwrotu” ( H a m m e r , op. cii., s. 67).
121 Por. Godfrey, w: G r a h a m , op. cit., s. 143.
krzyknąłem «Boże! Uciekną!» Straciłem już głos od rozkazywania
i gadania, więc z rozpaczą wyciągnąłem rewolwer i wypaliłem kilka
razy w powietrze. Obrzuciłem ich piętrowymi przekleństwami
i zagroziłem, że zabiję każdego, kto będzie uciekał - mogę ich tak
samo zabić, jak Indianie. Spojrzeli na mnie ze zgrozą. Była to
straszna chwila, ale odzyskałem kontrolę...” 122
Niemal w tej samej chwili, gdy rozpoczął się odwrót ze Wzgórza
Weira, ze Wzgórza Reno wyruszyły w jego kierunku kompania
A z rannymi i kompania B z taborami. Pozbawieni informacji
o zamiarach dowództwa i opuszczeni przez siły główne, Moylan
i McDougall zdecydowali się na wymarsz. Chyba nie do końca byli
przekonani, że Reno nie porzuci rannych na pastwę losu. Ruch był
trudny i mozolny. Część rannych dosiadała koni, ale ciężko rannych
trzeba było nieść na noszach, zaimprowizowanych z koców. Na
szczęście nie musieli iść daleko; Reno zatrzymał ich, muły zrobiły
w tył zwrot i zawróciły na pozycję, od której ostatni w szeregu muł
oddalił się zaledwie o ćwierć mili.
Wkrótce nadjechała kompania M. Benteen spróbował ją zatrzymać,
spieszyć i utworzyć linię prostopadle do rzeki, aby pod jej osłoną
mogła schronić się na wzgórzu zbliżająca się w nieładzie kompania
D, od której nie oczekiwał już niczego. Jednakże „nie wyszło to tak
dobrze, jak miałem nadzieję, że wyjdzie — pisze oględnie Benteen.
— (Na szczęście) por. Godfrey wykonywał instrukcje wierniej
i bardziej po żołniersku” 123.
Na Wzgórzu Weira czerniła się już masa Indian, ale nie
naciskali zbytnio kompanii K. „Ogień Indian nie był ciężki
- pisze Godfrey. — Kule uderzały o ziemię wokół nas, ale
«ping-ping» kul przelatujących nad głową jest jakby bardziej
przerażający niż «świst-pac» kul, które padały obok. Kiedy do
szliśmy do grzbietu przed pozycją Reno, zauważyłem, że Indianie
śpieszą, by opanować wzgórze po prawej. Nie widziałem reszty
oddziału, ale wiedziałem, że wzgórze to będzie dominować nad
jego pozycją. Rozkazałem, aby Hare wziął 10 ludzi i utrzymał
to wzgórze, ale kiedy odchodził, Reno rozkazał nam wracać
jak najszybciej. Odwołałem Hare’a, znowu odpędziłem Indian
127 „Schwytałem wiele wojskowych koni i pośpieszyłem z nimi do mego namiotu, ale
kiedy wróciłem, wszyscy byli zabici” (T. M a r q u i s , Custer on the Little Bighorn,
Algonac 1986, s. 110). Również te słowa Żółci zaprzeczają jego dominującej roli w bitwie.
kontrolę i kompania L pieszo cofała się na końcu kolumny,
ostrzeliwując się w marszu.
Tymczasem od strony rzeki nadciągały nowe gromady Indian,
głównie Szejenów. W końcu to była ich wojna i nikomu nie mieli
zamiaru ustępować pierwszeństwa. Ponadto akicita pojawili się
u krańca obozu, gdzie stały tipi Szejenów, a więc ich obowiązkiem
— i przywilejem — było przodowanie w walce, tak jak poprzednio
Hunkpapowie odgrywali główną rolę w starciu z batalionem Reno.
Dołączyły do nich grupki Oglalów. „Wszyscy, którzy mieli konie
i byli gotowi, natychmiast ruszyli ku brodowi — wspomina Deszcz
w Twarz. — Ci, którzy byli wokół mnie, byli chyba wszyscy bardzo
młodzi.”
— Spójrzcie! — zawołał Deszcz w Twarz. — Jest wśród nas młoda
kobieta! Niech nikt nie schowa się za jej suknią!
Była to Poruszające Się Futro, której brat zginął nad Rosebud.
Wznosząc nad głową jego laskę do zaliczania ciosów, pochylała się
do przodu w galopie i „wyglądała pięknie jak ptak. Zawsze, kiedy
w ataku jest kobieta, sprawia ona, że wojownicy prześcigają się
wzajemnie w demonstrowaniu męstwa” 128.
Indianie przekroczyli płytką rozpadlinę i weszli na drugi, dość
niski grzbiet, który od wzgórza (zwanego Wzgórzem Tłustej
Trawy) ciągnął się ukosem w kierunku rzeki. Przed nimi była
dolina o szerokości około 300 jardów, a po przeciwnej stronie
grzbietem jechali pod górę akicita. Ogień Indian z tej pozycji
trafił ich znowu z flanki.
„Żołnierze byli zabijani, kiedy maszerowali w stronę wzgórza na
końcu grzbietu - wspomina Głupi Łoś ze szczepu Oglala. — Nie
bronili się, lecz wszyscy szli. Siwe konie [kompania E] szły w zwartej
grupie, potem gniade i ludzie piesi pomieszani razem. Ludzie na
koniach nie zatrzymywali się, by walczyć, ale szli naprzód najszybciej,
jak mogli. Jednakże ludzie piesi [kompania L] strzelali idąc” 129.
Gdyby Indianie nie poprzestali na ostrzeliwaniu batalionu, lecz
zajęli przed nim Wzgórze Tłustej Trawy, do którego swoim grzbietem
mieli bliżej, sytuacja stałaby się bardzo groźna. Custer skierował
rzeki i została przez Indian zatrzymana dopiero po tym, jak Custer i kompania C dotarli
na wzgórze. Podawane jednak w nich tłumaczenie powodów takiego działania (demons
tracja w celu podniesienia morale lub brak miejsca na wzgórzu) nie jest przekonujące.
Z indiańskich opisów bitwy wynika, że kompania E zagrodziła drogę Szejenom,
nadchodzącym od strony rzeki, i dopiero jej zniszczenie umożliwiło im nawiązanie
kontaktu bojowego z resztą batalionu Custera. Był to więc manewr, który był w pełni
uzasadniony sytuacją taktyczną, nie zaś niezrozumiały ruch.
131 G r i n n e 11, The Fighting..., s. 352—353.
szukać osłony. Zbyt długo jednak był razem z Komanczem, by tak
zrobić. Kapitan oparł się o siodło i wyciągnął rewolwer. Komańcz
stał spokojnie i nie uciekał.
Tymczasem w drugiej części pola walki szarża kompanii E wywarła
spodziewany efekt. Na widok oddziału na siwych koniach, który już
przedtem wzbudził ich respekt, nadjeżdżający od strony brodu Indianie
zatrzymali się, a ci, którzy byli na grzbiecie, cofnęli się do rozpadliny,
przebiegającej między nim a rzeką. Sądzili, że oddział będzie atakował
obóz, lecz kawalerzyści wjechali na grzbiet, zsiedli z koni i zajęli
pozycję obronną, której prawe skrzydło dochodziło do stóp wzgórza
Custera, a lewe opierało się o skraj głębokiej rozpadliny. Formacja
batalionu przybrała w ten sposób z grubsza kształt litery V, której
wierzchołek stanowiło wzgórze Custera. Gdyby teraz oddział skonsoli
dował się, byłoby trudno go ruszyć. Od wschodu jeszcze nic mu nie
zagrażało, a od zachodu Indianie stracili właśnie dobrą pozycję, z której
mogli zarówno dogodnie ostrzeliwać kompanie kierujące się na
wzgórze, jak i wyprowadzić atak. Znalazłszy się sami pod ostrzałem,
stracili animusz, pozsiadali z koni i zastanawiali się, co robić.
Najbliżej oddziału na siwych koniach byli Szejenowie, członkowie
stowarzyszenia Łosi, ale pod nieobecność wodza Małego Wilka nie
mieli przywódcy, a zazdrość nie pozwalała im wybrać jednego
spośród siebie. Był jednak z nimi gość, wódz Południowych Szejenów
Kulawy Biały Człowiek, którego wszyscy mogli zaakceptować — był
wodzem, był obcy, był także starszy i doświadczony. Jego donośne
okrzyki wkrótce poderwały wojowników do współzawodnictwa
w męstwie. Jedni dokonywali gwałtownych wypadów w kierunku
żołnierzy, inni podpełzali bliżej. Coraz gęściej wzbijający się kurz
krył ich przed wzrokiem akicita, sami zaś wiedzieli, gdzie znajduje
się przeciwnik. Piękne siwki stawały się coraz bardziej niespokojne;
zapach Indian był coraz silniejszy.
— Teraz! — krzyknął Kulawy Biały Człowiek. — Chodźcie ze mną,
młodzieńcy, zabierzmy im konie! Pokażcie, że jesteście dzielni!
Jednocześnie pojawili się obwoływacze.
— Czekajcie! - rozległy się ich okrzyki. — Patrzcie na tych, którzy
wyrzucili swoje życie!
Wszyscy zatrzymali się i zaczęli się rozglądać. Na południowym
skraju grzbietu Indianie rozprawili się już z kompanią L i wykańczali
kompanię I. Część Indian zaczęła ostrzeliwać kompanię E od tyłu;
zdobyta na żołnierzach broń zwiększała liczbę luf, wymierzonych
w pozycję oddziału na siwych koniach. Tymczasem od strony brodu
przygalopowała grupka chłopców. Na czele jechali samobójcy:
Chodzący Głośno, Rozcięty Brzuch, Zaciśnięta Ręka i Drewniane
Kości. Ominęli pozycję kompanii E, zawrócili w dolinie i wpadli
pędem między konie. Przerażone siwki wyrwały się koniowodnym
i runęły w stronę rzeki, tratując po drodze żołnierzy. Samobójcy
zeskoczyli z koni i rzucili się do walki wręcz. Po chwili byli już
martwi, ale Indianie bardziej niż ich losem interesowali się siwkami.
Nie było trudno je schwytać - spragnione konie zatrzymały się po
dobiegnięciu do wody. Kiedy Indianie znowu zwrócili uwagę ku
oddziałowi, ogarnęło ich zdumienie.
Jeden z akicita podniósł się, rozejrzał bezradnie, przyłożył lufę
rewolweru do skroni i wystrzelił. Potem zrobił to jeszcze jeden,
a następnie kilku innych. Dwóch akicita skierowało karabinki ku
sobie wzajemnie i jednocześnie nacisnęło na spusty. Akicita z żółtymi
naszywkami zastrzelił dwóch innych, którzy rzucili broń i zaczęli
uciekać na oślep... Indianie stali w osłupieniu.
— Co oni robią? Walczą ze sobą wzajemnie? — zapytywali.
— Może napili się minnie wakan — domyślał się ktoś.
— Nie, to potężna magia Siedzącego Byka! — wołał jakiś Sjuks.
— Sprawiła, że poszaleli!
— Tak, to szaleńcy — zgodzili się inni. — Lepiej się do nich nie
zbliżać. To zła magia, przynosząca pecha.
Kulawy Biały Człowiek nie przejął się tym. Dosiadł konia
i rzucił się do ataku, a za nim pobiegła gromada młodych
wojowników, żądnych łupów i zaliczania ciosów. Nie napotkali
oporu. Kompania E przestała istnieć — w ciągu kilku minut prawie
wszyscy żołnierze zginęli z własnej ręki. Dotychczas wykazywali
się spokojem, zdyscyplinowaniem i odwagą. Ucieczka koni, w połą
czeniu z budzącą grozę wizją dostania się żywymi w ręce Indian,
sprawiła, że długo powstrzymywane napięcie rozładowało się
w zbiorowym samounicestwieniu. Amokowi uszedł por. Smith,
który dołączył do Custera na wzgórzu132. Kulawy Biały Człowiek
132 T. B. M a r q u i s, Keep the Last Bullet for Yourself. The true story of Custer’s last
stand, Algonac 1976, s. 159-165. Por. także She watched Custer’s Last Battle. Kate
przejechał przez dolinę aż do przeciwległego grzbietu, po czym
zawrócił.
W tym czasie Custer i kompania C byli już na wzgórzu, które
mogło stanowić centralny punkt oporu. Szczyt okazał się niewielki
- pomieścił tylko jedną kompanię. Custer widział z niego całe pole
walki. „Indianie byli tak liczni, że żołnierze już nie mogli iść dalej
i wiedzieli, że muszą umrzeć” 133.
Mitch Boyer podjechał do Kędziora, który był na końcu kompanii C.
- Przed chwilą rozmawiałem z generałem i z Tomem Custerem
- powiedział. - Obaj powiedzieli, że zwiadowcy powinni spróbować
ratować się. Lepiej uciekaj, bo wszyscy tu zginiemy.
— A co z tobą? — spytał Kędzior.
— Nie widzisz, że jestem ranny? Będę musiał zostać i walczyć,
chociaż myślę, że nas tu wszystkich pozabijają. Generał też tak sądzi.
Kędzior wahał się. Boyer przemówił rozkazująco.
- Pojedziesz do generała Terry’ego. Jedź głębokim wąwozem na
wschód, a potem możesz wejść na jeden z tych tam szczytów
- wskazał na wysokie wzniesienie — i chwilę jeszcze popatrzeć.
Potem jedź do Terry’ego i powiedz mu, że nas wszystkich zabili.
Kędzior usłuchał. Zawrócił konia w prawo, przez niewielką przełęcz
pomiędzy wzgórzem, na którym była kompania C, a grzbietem, na
którym znajdowała się kompania F, zjechał do parowu i ruszył na
wschód. Nie było to trudne. Z tej strony pojawiały się tylko małe
grupki nieprzyjaciół i pojedynczy wojownicy, a nagi Indianin nie
zwracał ich uwagi. Parów łączył się z głębokim wąwozem, w którym
przed pół godziną toczyła się walka. Po kilku minutach jazdy
Kędzior natrafił w nim na martwego Sjuksa. Zamienił swój wojskowy
karabin na nowy Winchester zabitego i zabrał jego pas z amunicją
oraz czerwony koc. Później schwytał dwa indiańskie ponies i zabrał
je jako luzaki. Następnie podążał głębokim wąwozem na wschód,
dopóki nie natrafił na jego rozwidlenie. Wybrał odnogę, która
kierowała się bardziej ku północy i prowadziła do wzgórz. Kędzior
wspiął się na szczyt i stwierdził, że oddalił się od pola walki na
półtorej mili. To, co zobaczył, upewniło go, że Boyer jak zwykle
134 Tamże, s. 159, 163, 167-168, 172. Por. także G r a y , Custer's..., s. 373—376. Być
może na skutek błędów w tłumaczeniu powstała legenda, jakoby Kędzior uratował się,
kryjąc się pod kocem Sjuksa (w upał zwróciłby tym na siebie uwagę). Kędzior na próżno
wyjaśniał, iż koc zabrał nie po to, by się ukryć, lecz ponieważ „był to dobry koc”
(M a r q u i s, Custer..., s. 120).
135 G r a y , Custer's..., s. 395—398. Por. także C o f f e e n , op. cit., s. 48 oraz S c o t t ,
op. cit., s. 73—74 i 80—82.
nie przywdział pióropusza, lecz jak nakazywała jego magia, na
głowie przymocował wypchanego myszołowa136. Jego pony nie był
pomalowany, ale Szalony Koń natarł go ziemią, którą wziął z nory
susła, a w grzywę wplótł kilka krótkich źdźbeł trawy. Był wódz
Czamy Księżyc. By zrehabilitować się za słaby występ nad Rosebud,
był także Jack Czerwona Chmura. Hopo! Hokahey!
Oddział rozciągnięty w marszu na grzbiecie o długości pół mili,
przeszedł do obrony. Kompania C skonsolidowała się na wzgórzu,
ale kompania F i resztki kompanii I utworzyły wzdłuż grzbietu linię
tak długą, że żołnierze nie mogli wspierać się wzajemnie, będąc zbyt
daleko od siebie. Falisty teren sprzyjał atakującym, uniemożliwiając
obrońcom ogień zaporowy. Żołnierze zaczęli zbijać się w grupki,
w których mogli przynajmniej chronić jeden drugiego.
Mimo to szarża Indian nie dotarła do przełęczy. Ogień ze wzgórza
i z grzbietu był wciąż jeszcze zbyt silny. Chociaż Szalony Koń dawał
przykład, demonstrując potęgę leków, dzięki której kule się go nie
imały, a w jego ślady szedł z powodzeniem Szejen Parszywiec137, to
inni mieli gorszą magię lub może złamali jakieś tabu i osłabili
działanie leków. Zginął Czamy Księżyc, za nim spadł z konia
martwy jeden ze Sjuksów. Szejen o imieniu Chodzi Ostatni przeżył,
by wspominać: „Przejechałem szybko na moim pony obok żołnierzy.
Wielu do mnie strzelało. Mój pony został zabity. Spadłem i leżałem
obok niego jakiś czas, a potem odpełzłem”138. Deszcz w Twarz został
ciężko ranny w nogę i wyeliminowany z walki139. Indianie pozsiadali
z koni i zaczęli czołgać się w stronę żołnierzy. Szalony Koń
poderwał ich do jeszcze jednego ataku i tym razem Sjuksowie wdarli
się na przełęcz. Wkrótce oddział na grzbiecie został odcięty od
oddziału zgrupowanego wokół Custera na wzgórzu i otoczony. Do
Sjuksów podchodzących z jednej strony dołączyli z drugiej strony
Szejenowie, którym nie zagradzała już drogi kompania E. Wśród
atakujących były kobiety: wsławiona czynem nad Rosebud, Kobieta
136 Or. red-backed hawk (popr. red-shouldered hawk), Buteo lineatus. Por. W i 11 s e y,
w linii padali, ale jeden jeździł po linii tam i z powrotem, krzycząc przez cały czas.
Dosiadał rudego kasztana z białą strzałką i białymi przednimi pęcinami. Nie wiem, kto
to był. To był dzielny człowiek [...] Miał koszulę ze skóry jelenia. Dobrze walczył
dużym nożem” (cyt. w W i n d o 1 p h, op. cit., s. 213-214).
koni. Kawalerzyści zabili je sami, aby stworzyć sobie osłonę lub jej
iluzję — ciało konia chroniło ich tylko z jednej strony, a Indianie
pojawiali się zewsząd. Szkoda koni - próżna ofiara, przedłużająca być
może życie jeźdźca o kilka chwil. Przeciętny żołnierz nie był uczuciowo
związany ze swoim koniem, a często nie lubił ani jego, ani związanych
z jego obrządzaniem kłopotów. Co innego oficerowie, którzy dobierali
sobie wierzchowce, dbali o nie i traktowali jak zwierzęta domowe.
Custer nie zastrzelił Vic. Miał nadzieję, że uda jej się wyjść cało
z okrążenia144. Bronił się, strzelając do atakujących najpierw z Reming
tona, któremu zawdzięczał tyle myśliwskich trofeów145. Teraz stal na
linii, nie kryjąc się, by dodać ducha żołnierzom. Niech widzą, że
dowódca jeszcze żyje. W dłoniach trzymał krótkie angielskie rewolwery
i strzelał, gdy jakaś głowa pokazywała sią bliżej. Zbyt wiele tych głów...
Zbyt blisko... Strzelał na zmianę, prawa, lewa, liczaę naboje. Raz i dwa,
i trzy, i cztery... Poczuł silne uderzenie w pierś. Zatoczył się, ale
utrzymał na nogach. Siedem i osiem, dziewięć i dziesięć... Przyklęknął.
Jedenaście... Głowy coraz bliżej... Nabić ponownie już nie zdąży.
Przyłożył lufę rewolweru do lewej skroni. Dwanaście...146
Potem wszystko trwało nie dłużej, niż potrzeba na wypalenie
fajki, jak mówili Indianie. Kiedy strzały na wzgórzu umilkły,
144 Jest to przypuszczenie autora. Choć np. Edgerly ( H a m m e r , op. cit., s. 58)
twierdzi, że Vic została zabita, to nie znaleziono jej ciała (kpt. Bourke sądził, że znalazł
jej szczątki i z kopyt zrobił kałamarze, z których jeden ofiarował muzeum w Filadelfii
— por. W h e e l e r , op. cit., s. 184 - lecz znaleziony przez niego koń miał tylko trzy
pęciny białe) ani nie odkryto jej wśród koni, zdobytych przez Indian. W kilka lat po
bitwie szerzyły się pogłoski, że Vic została przez Indian zabrana do Kanady, ale nigdy
nie zostały one zweryfikowane (W i n d o 1 p h, op. cit., s. 54).
145 Wokół ciała Custera znaleziono kilkanaście łusek od naboi do Remingtona.
146 Autor pozwala sobie na przypuszczenie, że Custer „zachował ostatnią kulę dla
kompania E utrzymała się na pozycji równie długo, jak oddział Custera, lecz relacje
Indian jednoznacznie wskazują, iż po zagładzie kompanii E walka na grzbiecie i wzgórzu
jeszcze trwała.
l48 S t a n d i n g B e a r , op. cit., s. 83. Z małej liczby kul i łusek od naboi do Colta
Zabitym przez Starego Niedźwiedzia mógł być por. Harrington, którego ciała nie
odnaleziono. Wokół ciała sierż. Butlera naliczono 28 łusek.
W zamieszaniu czasem trafiali jedni drugich. Niektórzy wojownicy
skalpowali zabitych - raczej z przyzwyczajenia. Skalpy akicita były
bez wartości i nie można się nimi było poszczycić podczas tańca
skalpów, toteż zaraz je wyrzucali; gdyby ktoś przyniósł taki skalp do
obozu, zostałby skrytykowany i wyśmiany. Inni dobijali rannych
i okaleczali zwłoki. Sjuksowie zostawiali na ciałach swoje znaki
rozpoznawcze - głębokie do kości cięcia nożem na obu udach,
a Szejenowie swoje, odrąbując ręce w łokciu 150.
Wszyscy, mężczyźni, squaws i chłopcy, poszukiwali łupów.
Oczywiście pożądana była broń i amunicja, ale przydawało się
wszystko. Z martwych koni zdejmowano uzdy i rzędy. Zabitych
żołnierzy obdzierano do naga i dokładnie obszukiwano. Szukano
zwłaszcza tytoniu. Oprócz niego w kieszeniach, a także w noszonych
pod ubraniem pasach było sporo monet i banknotów. Ze srebrnych
dolarów można było zrobić sprzączki, naszyjniki, ozdoby dla ludzi
i koni. Banknotów używały do zabawy indiańskie dzieci. Tylko
nieliczni wojownicy, prawdopodobnie obyci z życiem białych w agen
cji, orientowali się w wartości pieniędzy i zbierali je do sakiew151.
Przydawała się także odzież — kurtki, koszule i kapelusze można było
nosić. Ze spodni można było zrobić legginsy. Cholewy butów
nadawały się do przerobienia na torby. Zbierano noże, scyzoryki,
zegarki, obrączki, grzebienie, notesy... Sprawdzano też zawartość
manierek. Krótkoogoniasty Koń znalazł płaską butelkę, w której było
trochę minnie wakan, i zaraz ją opróżnił. Ciepła whisky nie pozostała
w nim jednak długo 152.
Wśród wędrujących po pobojowisku znalazły się dwie kobiety
z plemienia Południowych Szejenów. Na wzgórzu, na którym akicita
stoczyli ostatnią walkę, jeden z zabitych zwrócił ich uwagę. Nie był
pieniądze wraz z pewnymi innymi łupami Indianie ukryli w szczelinie w skale w dolinie
Ash Creek. Nie wiadomo, czy zostały one odnalezione. Wokół historii tej narosła
legenda ze wszystkimi atrybutami ukrytego skarbu, włącznie z mapą, która miała
wskazywać drogę do niego (S t a nd s -1 n - T i m b e r, op. cit., s. 206 i przypis 26).
152 M a r q u i s , Keep..., s. 128. Whisky było więc niewiele, a fakt, że pozostała,
dowodzi, że żołnierze nie byli pijani.
już piękny i elegancki, nie miał słynnych długich loków, lecz mimo
to go rozpoznały. Kilku Sjuksów właśnie zdzierało z niego ubranie.
Kiedy zabrali się do cięcia, starsza z kobiet zaprotestowała.
— To nasz krewny — powiedziała, pomagając sobie znakami.
- Nazywa się Hi-es-tzi.
Wojownicy odeszli, a kobiety uklękły obok ciała. Ułożyły je
równo i zaczęły ocierać z kurzu i krwi.
— Tak, Hi-es-tzi — mruczała starsza. — Nie powinieneś był znowu
walczyć przeciwko Szejenom. Me-o-tzi będzie w żałobie.
Z woreczka przyczepionego do paska wyjęła szydło i wbiła je
w ucho martwego. Kościany szpikulec wszedł głęboko w czaszkę.
— Nie słuchałeś, kiedy Strażnik Magicznych Strzał ostrzegał cię,
że zginiesz, jeśli jeszcze raz spróbujesz z nami walczyć — mruczała,
wbijając szydło w drugie ucho. — Teraz będziesz słyszał lepiej...153
Podpułkownik Custer patrzył niewidzącymi oczami w niebo.
się liczbę posiadanych przez Indian karabinów powtarzalnych typu Winchester i Henry
na od 340 do 403. Liczbę sztuk broni palnej innych typów ocenia się na 375 (nie licząc
broni, która została zdobyta na żołnierzach batalionów Reno i Custera i użyta
w późniejszej fazie bitwy). Por. S c o t t , op. cit., s. 117—121.
162 T h o m p s o n , op. cit., s. 186—188.
163 Według sierż. Ryana Voigt osłaniał konia kpt. Frencha, „najlepszego w całym
166 Według Reno miała ona pojemność 1 pinty (0,473 1). Godfrey utrzymuje, że Reno
miał baryłkę o pojemności 0,5 galona (1,89 1) „ale wątpię, czy jakiś inny oficer
spróbował jej zawartości” ( G r a h a m , op. cit., s. 149).
167 Sierż. Ryan ( G r a h a m , op. cit., s. 245) podaje, że konie rozsiodłano dopiero
177 I n n i s, op. cit., s. 141, por. także G r i n n e 11, The Fighting..., s. 355.
PONIEDZIAŁEK, 26 CZERWCA 1876 r.
1 Por. relacje: Gerarda w: Hammer, op. cit., s. 234—235, Clark, op. ci!., s. 67
i G r a h a m, op. cit., s. 251; DeRudia w: G r a h a m, op. cit., s. 254-255 i C 1 a r k, op.
cit., s. 66; O’Neilla w: Hammer, op. cit., s. 108—109 i Brininstool, op. cit.,
s. 68—82, oraz J. W. Schultz, William Jackson, Indian Scout, Springfield 1976.
— Gdybyśmy wpadli na Indian — szepnął Gerard — i musiałbym
was zostawić, nie martwcie się. Jeśli dołączę do oddziału, powiadomię
Reno, czy kto tam dowodzi, o waszym położeniu.
Skierowali się szlakiem batalionu Reno. Nie było trudno znaleźć
drogę. Wyznaczały ją trupy ludzi i koni. Przebłyskujący księżyc
oświetlał upiornym blaskiem nagie, pocięte i porąbane zwłoki. Konie
parskały. Dalej natrafili na ciało por. Mclntosha. Było spalone pożarem.
„Nie zatrzymywaliśmy się tam na wiele sekund” — przyznaje O’Neill.
Po pewnym czasie w ciemnościach zamajaczyła grupa konnych Indian.
DeRudio i O’Neill przywarli do koni, w nadziei, że ich nie dostrzegą
i wezmą Gerarda i Jacksona za swoich. Gdy Sjuksowie byli od nich
o 100 jardów, na szczęście skręcili w bok i oddalili się.
Wkrótce czwórka dotarła do miejsca, w którym, jak sądzili,
batalion Reno przeprawiał się w odwrocie. Po drugiej stronie rzeki
wyniosłe wzgórze czerniło się stromą ścianą. Panowała cisza. Czyżby
oddział odszedł lub został wybity? Nie mieli odwagi zawołać.
— Jak tu głęboko? — szepnął O’Neill. — Gerard, wejdź do rzeki
i sprawdź.
— Wejdź sam — burknął Gerard.
O’Neill wszedł do wody i wpadł po szyję. Prąd zbił go z nóg, ale
chwycił się gałęzi wierzby, DeRudio przytrzymał go, po czym
wszedł również do wody, by przekonać się, że brodu nie ma.
Skorzystali tylko z możliwości ugaszenia pragnienia. O’Neill napełnił
wodą kapelusz, który mieścił cały galon, i puścił go w obieg.
Postanowili ruszyć w górę rzeki, odnaleźć bród, którym przyszli,
i dostać się do doliny Rosebud. Ostrożnie szli brzegiem, starając się
wyczuć płytsze miejsce. Za sobą mieli obóz Indian.
„Indianie tańczyli w wielkich kręgach wokół płonących stosów.
Na tle płomieni wyraźnie było widać sylwetki Indian, skaczących
i wymachujących bronią. Jedynym akompaniamentem było jakieś
„Hu-ha, hu-ha!”. Nigdy nie zapomnę niesamowitego wyglądu tych
dzikusów, których wycia i wrzaski rozchodziły się echem w górę
i w dół doliny” — wspomina O’Neill.
Gerard, niezadowolony z siebie, rozważał, dlaczego nie trafił do
brodu. Doszedł do wniosku, że zmylony przez napotkanych Indian,
skierował się za bardzo w dół rzeki. Toteż gdy po pewnym czasie
wydało mu się, że rozpoznaje bród, którym w odwrocie przeprawiał
się Reno, a w dodatku na drugim brzegu dostrzegł kilka postaci,
z których jedna właśnie zapalała zapałkę, rzekł z ulgą:
— Są tutaj, rozbijają obóz - i zawołał: — Halo, hej, wy tam!
Zapałka zgasła i odezwał się gardłowy głos. Gerard ruszył
pośpiesznie dalej, ciągnąc za końskim ogonem DeRudia. Nie ścigano
ich. Mieli szczęście; wreszcie dotarli do miejsca, gdzie woda była
płytsza, a rzeka wydawała się węższa. Choć nie byli pewni, czy jest
to ten bród, którego szukali, przeszli na drugi brzeg. Teren tam był
podmokły i porośnięty gęstymi kępami krzaków bułberry2, wśród
których rosły młode topole. Wilgotna trawa sięgała im do pasa.
Kiedy przebrnęli przez zarośla, ku swemu zaskoczeniu znaleźli się
znowu na brzegu rzeki. Po drugiej stronie majaczyły znajome
urwiska, a prąd był wartki. Wyspa? Nie zauważyli jej przedtem.
Czyżby dokumentnie zgubili drogę? 3
Nagle na tle nieba ukazały się sylwetki około 10 jeźdźców. Gdyby nawet
nie było widać ich włóczni i piór we włosach, było słychać, jak rozmawiają
w języku Sjuksów. Czwórka zatrzymała się i zaczęła powoli cofać.
— Ugh! - rozległ się tuż obok okrzyk. Jakiś Indianin niespodzie
wanie wyłonił się z gęstwiny.
— Indianie! — krzyknął niepotrzebnie Gerard. Zawrócił konia
w lewo, a Jackson w prawo. Konie zakręciły gwałtownie, a DeRudio
i O’Neill, którzy wciąż trzymali się ogonów, uderzyli o siebie,
odpadli i zostali ciśnięci w krzaki bułberry. Gerard i Jackson,
schyleni na karkach koni, rwali naprzód, spodziewając się salwy. Ze
strony Indian jednak zabrzmiała tylko salwa śmiechu.
— Dokąd to? — wołali ze śmiechem żołnierze-psy. — Czemu
uciekacie? Wracajcie!
Gerard znał język Sjuksów, lecz się nie zatrzymał. DeRudio
i O’Neill nie rozumieli, ale zamarli w krzakach. Niemal jednocześnie
Indianie przestali się śmiać i skoczyli za uciekającymi. O’Neill
usłyszał dwa strzały z rewolweru DeRudia, zerwał karabinek z pasa
i wystrzelił. Znowu huknął Colt porucznika. Zanim O’Neill załadował
broń, Indianie przejechali przez rzekę. O’Neill usłyszał tętent i hałasy,
po czym zapanowała cisza. Po chwili dobiegł go odgłos kroków.
Wycelował w tę stronę, lecz na tle nieba ujrzał zarys czapki
porucznika.
— O’Neill! - zawołał DeRudio. — Wychodź, wszyscy uciekli!
7 Knipe, w: H a m m e r , op. cit., s. 94. „Jako pakowacze byli świetni, ale jako
bojownicy byli beznadziejni [...] Szef pakowaczy został ranny w głowę kulą, która
wytraciła prędkość. Z obandażowaną głową i twarzą poplamioną krwią wyglądał na
twardziela” ( T h o m p s o n , op. cit., s. 235).
dał mu ze szpitalnych zapasów butelkę whisky8. Benteen nie lubił
majora i niechętnie zwracał się do niego o pomoc.
— Potrzebuję ludzi — powiedział. — Indianie robią, co mogą, żeby
przerwać moją linię. Mam wielu rannych.
— Ja też jestem zagrożony — rzekł Reno. Być może nie podobało
mu się zbyt aktywne zachowanie Benteena, którego mógł widzieć ze
swego wzniesienia.
— Jeśli tak dalej pójdzie, nie utrzymam się, a wtedy koniec
z pańskimi kompaniami także!
Reno nie chciał ustąpić. Dyskusję przerwało przybycie szer.
McDermotta z wiadomością od Gibsona (McDermott zgłosił się na
ochotnika do tej niebezpiecznej misji).
— Por. Gibson prosi o szybką pomoc - zameldował. — Coraz
więcej rannych i kończy się amunicja. Mamy już tylko po 4—5 naboi.
Po usilnym ponaglaniu Reno ustąpił.
— Może pan wziąć jedną kompanię... — zaczął.
— W porządku, biorę Frencha — rzucił Benteen i odwrócił się. Kpt.
French nie wahał się, lecz przeszedł po linii i kazał ludziom
przygotować się. Na sygnał mieli wyskoczyć z dołków i pobiec na linię
Benteena. „Wszyscy obecni, ale nie wszyscy ludzie z kompanii M,
którzy mogliby być obecni — pisze oględnie Roman Rutten — zerwali się
na nogi, rozproszyli i pobiegli pod górę”9. Musieli przebiec około 100
jardów po zboczu. Szer. Glenn niósł na ramieniu skrzynkę amunicji
rewolwerowej - trafiły w nią dwie kule10. Rutten dostał w ramię. Szer.
Wilber, który wyszedł cało z utarczki ze Sjuksem w dolinie, na skutek
rany został częściowo sparaliżowany. Kompania M jednak dobiegła
i została przyjęta z ulgą.
Wracając Benteen zatrzymał się na odcinku wschodnim, zajętym
przez kompanię A. Na jego polecenie żołnierze kompanii A zdemon
towali część barykady i zanieśli tworzące ją przedmioty na jego
pozycję. „Nasza barykada była dłuższa, niż faktycznie potrzebowaliś
my — pisze szer. Taylor. — Niosąc ładunki pod górę na pozycję
Benteena byliśmy przez część drogi narażeni na bardzo silny ogień
8 Corcoran, H a m m e r , op. cits. 150. Jak podaje, butelka miała pojemność jednej
do 7 pułku pod nazwiskiem Glease, pod którym figuruje na liście pułku i w niektórych
źródłach.
Indian, a kiedy dotarliśmy tam, zobaczyliśmy, że ludzie Benteena
leżą wszyscy rozpłaszczeni na ziemi w ogóle bez osłony, rzuciliśmy
więc ładunki i niezwłocznie wróciliśmy do naszej barykady”11. Luki
w niej wypełnili ciałami zabitych koni.
Tymczasem pozostawiony samemu sobie Gibson załamał się
psychicznie. „Nasza kompania miała trzech zabitych i 21 rannych.
Indianie strzelali do nas z czterech stron i zdumiewam się, że nie
wszyscy zostaliśmy zabici - napisał po bitwie do żony na wojskowym
papierze toaletowym. - Indianie roili się wokół nas jak diabły,
tysiące ich, wszyscy z nowoczesnymi karabinami, podczas gdy my
mieliśmy stare karabinki [...] Kule padały jak prawdziwy prysznic
gradu i w każdej chwili byłem pewien, że następnym trafionym będę
ja [...] (Byliśmy) w paszczy śmierci, i to jakże straszliwej śmierci”12.
Nowo przybyli zastali go, gdy „próbował się schować w zbyt
płytkim dołku i zachowywał się tak tchórzliwie, że przeszkadzał
ludziom, którzy chodzili tam i z powrotem. Benteen wstydził się za
niego i kazał ludziom chodzić po nim, jeśli dalej będzie tam leżał” 13.
Z części obu kompanii Benteen sformował nowy „oddział sztur
mowy” i stanął na czele. „Przeszedłem się przed frontem i powie
działem im, że jestem wściekły, i kiedy wrzasnę, mają razem ze mną
zaatakować w dół wąwozu, a każdy ma tak wyć, jakby nas było
tysiąc”. Żołnierze podnieśli się i wychylili poza osłaniający ich
z przodu grzbiet. Szer. Meador z kompanii H dostał kulę i potoczył
się w dół. Zza kępy bylicy wyskoczył wymalowany wojownik14,
podbiegł do zabitego i zaliczył na nim cios laską. Kiedy wracał,
został trafiony, wpadł w rozpadlinę i znikł z oczu. Sierż. Carey
z kompanii M został ranny w biodro. Raniony szer. Morris wił się
koło Thompsona. Na ten widok Thompson pomyślał, że on także
powinien udać się ze zranioną ręką do lekarza.
Benteen wrzasnął. Okrzyk podchwycili sierż. Pahl, szer. Slaper,
Newell, „Szalony Jim” Sievers, a za nimi reszta. „Nie wierzyłem tak
naprawdę w skuteczność tej chińskiej opery, ale kiedy gardziele
rozdarły się, runęliśmy na niczego nie podejrzewających dzikusów [...]
11 Tamże, s. 120. Również wielu żołnierzy kompanii M wyrażało się bardzo krytycznie
14 Był to Sans Arc imieniem Długa Droga (czasem błędnie nazywany Długim Futrem).
Łagodnie mówiąc, była to niespodzianka, bo wywijali kozły i salta
w dół wąwozu jak wyćwiczeni akrobaci, chociaż bezładnie. Zwiewali
szybko, lecz ostatnich gryzą psy! [...] Wpakowałem prezent od Wuja
Sama, kaliber 45, w tak szlachetny okaz Dakoty, jaki kiedykolwiek
łopotał orlim piórem w loku skalpowym. Raczej bardziej lubię
Indian, niż ich nie lubię, ale kropnąłem go w kręgosłup, kiedy fikał
przez rozpadliny; tylu ich było naokoło, że braku jednego nawet nie
zauważą. Byłem taki wściekły, że widok martwego czerwonego
sprawił mi wielką satysfakcję [...] Cóż, był ze mnie Silny Człowiek,
chociaż zmęczony i niewyspany. Ale jak musiał być zmęczony mój
dobry przyjaciel dr Lord, takiej słabej kompleksji, kiedy jechał
z Custerem” 15; .
Gdy oddział powrócił na wzgórze, okazało się, że szer. Tanner
z kompanii M pozostał ciężko ranny na przedpolu. Sierż. Ryan
z trzema ochotnikami zbiegł po stoku, zawinęli Tannera w koc
i wrócili z nim cało. Ranny jednak wkrótce zmarł w lazarecie 16.
Dochodziła 9.00. Ogień Indian znacznie osłabł, tylko strzelcy
wyborowi kontynuowali nękanie oblężonych. Uspokoiła się sytuacja
wokół kompanii H — kontratak był skutecznym sposobem przeciw
działania naciskowi Indian. Jednakże ludzie z kompanii M byli
niezadowoleni z powodu strat (a może i dlatego, że Benteen zatrzymał
ich i przedłużył nimi swoją linię) i twierdzili, że cała akcja byłaby
zbędna, gdyby Benteen lepiej przygotował pozycję do obrony.
Faktem jest jednak, że nieprzyjaciel opuścił wąwóz, zabierając kilku
zabitych i rannych, i już nie wrócił.
Po godzinie ostrzał zaczął się nasilać. Jednocześnie wzgórza
naokoło zaroiły się od Indian. Oblężeni przypuszczali, że szykuje się
atak. Tak jednak prawdopodobnie nie było. Nie wiadomo, jaka grupa
Indian zajmowała wąwóz17. Zapewne, kiedy została z niego wy
rzucona, spotkała się z kpinami i teraz wojownicy i ich stowarzyszenia
zaczęli popisywać się, aby zatrzeć to wrażenie lub aby zaimponować
mniej sprawnym i odważnym.
„Indianie podchodzili pod osłoną tak blisko, jak mogli, i przez chwilę
strzelali bardzo szybko. Żołnierze leżeli wtedy przy ziemi i byli cicho.
to, że pomimo zadanych wojsku strat, ze względu na brak łupów i zaliczonych ciosów
Indianie nie uważali tej walki za godne zapamiętania wydarzenie.
Kiedy strzelanina cichła, rozlegało się naokoło ogólne «ki-ji» i Indianie
szykowali się do ataku, a wtedy żołnierze podnosili się na kolana
i strzelali jak najszybciej, aby powstrzymać Indian”18. Był to fortel,
który miał na celu wywabienie akicita zza osłony i sprowokowanie do
zużywania amunicji. Korzystali w tym celu z różnych sposobów
i podstępów. Czasem grad strzał spadał na oblężonych pionowo z góry.
Czasem grupa strzelała salwą. Czasem wojownik zrywał się na nogi,
stawał wyprostowany i padał na widok unoszącego się prochowego
dymu, zanim doleciała do niego kula. Czasem kilku wojowników
rzucało się z krzykiem na pozycję nieprzyjaciela, lecz zaraz znikało
w rozpadlinach. Czasem wojownicy galopowali wzdłuż pozycji na
ponies. Jeden z nich jeździł tam i z powrotem, szyderczo wymachując
zdobytym proporcem, aż wreszcie trafiony spadł z konia. Niektórzy
błaznowali, poprzebierani w mundury i kapelusze. Wystawiali je
również zza osłony, zatknięte na patyki. A przez cały czas strzelcy
wyborowi kontynuowali ostrzał. Ppor. Vamum został lekko ranny
w obie nogi. „Kiedy ludzie padali jeden po drugim zabici lub ranni,
zaczęło wyglądać na to, że stopniowo zbliża się klęska” 19.
Benteen chodził wyprostowany po linii i zachęcał do walki.
— Ludzie, to jest sprawa życia lub śmierci — mówił. — Albo
oni, albo my.
W żołnierzach budził podziw pomieszany z niedowierzaniem
i grozą. „Wydawało się, że to charaktemik” napisał jeden z nich.
„Był jedynym, który nigdy nie schylał się przed kulami — wspomina
inny— a one go omijały”. Jedna wreszcie drasnęła go w kciuk prawej
ręki. Kapitan spojrzał.
— To już lepiej — powiedział. — Spróbujcie znowu.
— Ściąga pan ogień! - protestowali żołnierze.
— I tak bez przerwy strzelają — odrzekł Benteen. — I co z tego?
Rząd wam płaci za to, żeby do was strzelano.
Zdjął kurtkę, a koszulę miał wyciągniętą z tyłu ze spodni. Było
coraz goręcej.
Kompania A była ostrzeliwana tak intensywnie, że kule skosiły
przed nią całą bylicę. Pakowacz Mann strzelał z karabinka zza
barykady o wysokości trzech stóp. Celował długo i starannie, toteż
zwrócił na siebie uwagę dopiero, gdy pozostawał bez ruchu kilkanaś
cie minut.
18 Vamum, w: H a m m e r, op. cit., s. 62.
19 Tamże.
— Coś jest niedobrego z tym pakowaczem - zauważył ktoś.
„Był martwy jak kamień; dostał w skroń i skonał tak szybko, że
nie zmienił pozycji, z jakiej celował z karabinka” 20.
„Liddiard z kompanii E mierzył do jakichś Indian, których
pokazywał mu Benteen. Kilku ludzi tam było, rozmawiali, a Liddiard,
który dobrze strzelał, położył się, żeby wycelować, i mówił jedno
cześnie. Przestał mówić, głowa mu opadła i po krwi, która płynęła
po rondzie kapelusza, poznaliśmy, że nie żyje” 21.
Szer. Moore z kompanii G, który wraz z Herendeenem przebył
drogę z lasu na wzgórze, strzelał w pozycji stojącej.
— Uklęknij — zwrócił mu uwagę jego towarzysz z lasu, McGonigle.
— Nie umiem w takiej pozycji dobrze celować — odparł Moore. Po
chwili padł trafiony w nerki.
— To ktoś z naszych mnie trafił — jęczał. — Kula nadleciała z tyłu.
Niech doktor da mi morfiny!
Został odniesiony do lazaretu, gdzie wkrótce skonał.
Kpr. Cunningham z kompanii B, mimo że ranny, nie zszedł z linii22.
Szer. Pigford z kompanii M, ranny podczas odwrotu z doliny, znowu
dostał w prawe przedramię. On także pozostał na miejscu, mimo że
w pewnej chwili ostrzał nasilił się tak, że żołnierze znów zaczęli uciekać
i kryć się na stoku. Polował na pewnego Indianina, który co pewien czas
wychylał się, by wystrzelić. Za którymś razem Pigford był na niego
przygotowany i trafił. Później udało mu się strącić z drzewa Indianina
w lasku po drugiej stronie rzeki.
Słońce podnosiło się, nagrzewając piasek. Z płócien namiotowych,
które mieli w bagażach oficerowie, sporządzono dach nad rannymi
i zabitymi. Namiot był niski, ponieważ jako podpory były do
dyspozycji tylko krótkie kawałki drewna z siodeł jucznych.
Anton „Tony” Siebelder, który o świcie troszczył się o ppor.
Vamuma, teraz sam potrzebował opieki. Leżał jak nieżywy twarzą
do ziemi i przeszkadzał ludziom, szykującym namiot. Nie ruszał się,
mimo że jeden zaczął mu wymyślać i kopać go. W końcu „z
wysiłkiem podniósł się na nogi. Wyglądał na bardzo przerażonego.
Powiedział, że jest mu niedobrze [...] Przeszedł kilka kroków i upadł,
nie zważając na palące słońce ani na cokolwiek innego” 23.
20 R o y , tamże, s. 114.
21 W y l i e, tamże, s. 130.
22 Został za to odznaczony Medalem Honoru.
23 T h o m p s o n , op. cit., s. 216—217.
Nie było bezpiecznego miejsca na wzgórzu. McGuire został ranny
w ramię, kiedy chował się między końmi, i poszedł do lazaretu. „Co
chwilę jakaś kula z gwizdem przelatywała przez namiot i wydało mi
się, że ranni byli tak samo zagrożeni tutaj ponownym trafieniem, jak
gdyby pozostali na linii”24. Indianie używali niekiedy pocisków
przyciętych nożem do innego niż standardowy kształtu25. Biały
Labędż mimo ciężkich ran wypełzł spod namiotu. Chwytał za kępy
trawy i ciągnął bezwładne ciało w kierunku linii, wlokąc za sobą
karabin, i nie dawał się zatrzymać. W pewnej chwili nawet dr Porter
z karabinkiem w ręce rzucił się do walki, lecz zatrwożeni żołnierze
zmusili go do powrotu do lazaretu.
— Ile dałby pan teraz za bilet na Wystawę Stulecia, doktorze?
- zapytał Edgerly.
— 486 dolarów i 55 centów — odrzekł bez namysłu chirurg.
Zdziwionemu tą dokładnością Edgerly’emu wyjaśnił, że tyle wynosi
stan jego konta.
Trupy koni i mułów coraz bardziej cuchnęły. Herendeen leżał za
ciałem swego wierzchowca, który dotarł samotnie na wzgórze i tam
go dosięgnął los. W słońcu martwy koń wzdymał się i kiedy trafiały
w niego kule, Herendeen słyszał syk uchodzących gazów.
Indianie koncentrowali się teraz od strony północnej i Benteen
obawiał się, że podejmą atak. Poszedł do Reno, aby zwrócić
mu na to uwagę. Wrócił zły i Knipe, który był z kompanią
H, usłyszał, jak mówił:
— Leży tam, gdzie go widziałem przedtem...
Ponieważ Reno nic nie przedsięwziął, po pewnym czasie kapitan
poszedł do niego znów.
— Jeśli pan nie zatrzyma tych Indian, i to szybko, to zaraz będą na
pańskiej linii - powiedział. -I wtedy się nie utrzymamy. To, co pan
robi, nie wystarczy. Ja kontratakowałem i pan też musi ich odepchnąć.
Reno być może miał za złe Benteenowi, że wzmocnił swój
odcinek zabraną mu kompanią M. Był oporny i ostatecznie oświad
czył, że jeśli Benteen chce kontrataku, to może poprowadzić go sam.
Benteen stanął wyprostowany w najwyższym punkcie grzbietu.
Powiedziałem gen. Terry’emu, że piechota nie może iść dalej bez 2—3 godzin odpoczynku.
Wlekli się wyczerpani i mdleli, a ja z moimi ludźmi spędziłem kilka godzin na noszeniu
im wody” — pisze lekarz dr H. O. Paulding (A Surgeon at the Little Big Horn, w: P. L.
H e d r e n , ed., op. cit., Helena 1991, s. 133).
31 W tym czasie w dolinie Little Big Horn padał przelotny deszcz. Charakterystyczną
33 Idzie Naprzód (w: H a m m e r , op. cit., s. 175; Włochaty Mokasyn, tamie, s. 177;
bitwy nad Little Big Horn. Najpierw mieli zamiar iść na końcu kolumny, lecz ostatecznie
odeszli, a Prevo poszedł w ich ślady. Kiedy Gibbon później okazywał gniew z tego
powodu, Prevo wyjaśnił mu, że Wrony byli po prostu zbyt długo na wyprawie wojennej
i stęsknili się za kobietami ( H a m m e r , op. cit., s. 246).
grupa galopowała doliną, aby pozbierać stado koni, które nasza kolumna
wypłoszyła z nadrzecznych zarośli, a inni uganiali się przed nami,
wrzeszcząc w języku Sjuksów «Chodźcie tu». Roe wysłał gońców
z informacją, co widzieliśmy, ale dostał rozkaz, by się zatrzymał
i dołączył o zmierzchu, co też zrobił” 37.
Tymczasem Bostwick wrócił już po godzinie.
— Tam w dolinie jest więcej Indian niż za 200 dolarów - stwierdził.
Terry rozkazał zewrzeć kolumnę z taborami pośrodku i przyjąć szyk
bojowy. Wkrótce wrócił także Muggins Taylor.
— Na wzgórzach zobaczyłem duży oddział — powiedział. — Myś
lałem, że to kawaleria, więc kiedy kilkunastu wyjechało mi naprzeciw,
nie spodziewałem się niczego złego, dopóki jeden nie zsiadł z konia,
schował się w rozpadlinie i wystrzelił. Kula przeszła pod moim
koniem. Zeskoczyłem i zacząłem strzelać, oni zawrócili, a ja
uciekłem...
Roe zrelacjonował Terry’emu swoje obserwacje bez komentarzy,
tylko Paulding twierdził, że to, co widzieli, wyglądało dokładnie jak
obóz Indian w marszu, więc Custer musiał zostać odparty. Obraził się na
Gibbona, którego nazwał „niedowiarkiem”. „Oficerowie piechoty byli
zdania, że [...] Custer został pobity i przygotowywali się na nieprzyjem
ne odkrycia w dniu jutrzejszym. Niektórzy oficerowie kawalerii
podzielali to przekonanie, ale ich większość i prawie cały sztab byli
bardzo sceptyczni. Dyskutowanie z nimi nie miało sensu” 38.
Na wzgórzach dokoła ciągle kręcili się Indianie. Kawalerzyści chcieli
ruszyć za nimi, ale Teny zdecydował inaczej. O 20.40 jego kolumna
zatrzymała się na nocleg w odległości 12 mil od ujścia Little Big Horn,
8 mil od Wzgórza Reno i 5 mil od Wzgórza Tłustej Trawy.
Było nieco chłodniej, niż poprzedniego dnia, ale nikt już nie miał
wody w manierkach. Około południa niespodzianie spadł drobny
deszcz. Ludzie próbowali chwytać wodę w płaszcze, lecz bez
powodzenia41. „Podniecenie i upał sprawiały, że niemal szaleliśmy
42 G r a h a m op. cit., s. 145. „Żuliśmy trawę, żeby mieć ślinę w ustach, a Cowley
(z kompanii A) oszalał z pragnienia i nie mógł dojść do siebie. Musieliśmy go związać”
(Roy, w : H a m m e r op. cit., s. 114). „Trawa przyklejała się do warg, nawet nie można
było jej wypluć” (Herendeen, w : G r a h a m , op. cit., s. 259).
43 G r a h a m , op. cit., s. 145.
44 Liczba i nazwiska ochotników, przynoszących wodę, nie dają się dokładnie ustalić.
3 B ri n i n s t o o1, op. cit., s. 90. „Ten oficer [Vamum], jeden z naszych najdzielniej
najwcześniejsza, ale zawiera błędy. Suma podanych przez Reno ofiar wynosi 92, a nie
ponad 100, w rzeczywistości zaś oba bataliony straciły we wszystkich starciach 47
zabitych żołnierzy i oficerów, 6 zwiadowców oraz 55 rannych. Liczbę wojowników
indiańskich Reno i inni oficerowie oceniali na 4 tysiące, czyli zawyżyli ją dwukrotnie.
Zapanowała konsternacja. Zaraz jednak na wzgórze przybył por.
Bradley i zapytał o por. Godfreya.
— Gdzie jest Custer? — zapytał Godfrey po serdecznym powitaniu.
— Nie wiem — odrzekł Bradley. — Chyba został zabity. Niedaleko
stąd leży bardzo wiele ciał, sam naliczyłem 197. Sami biali. Nie
sądzę, że ktoś mógł stamtąd uciec.
Słuchający oniemieli. To było niepojęte, niemożliwe! Godfrey
pośpiesznie zaprowadził Bradleya do mjr. Reno i przedstawił go
innym oficerom.
najczęściej'z przodu, w twarz, lub z góry, rzadko z tyłu ( S c o t t , op. cit., s . 277-288).
jakiegoś widocznego systemu. W kilku przypadkach brakowało
głów”4. Był to „obraz mdlącej, upiornej grozy” - jak go nazwał
Godfrey, lecz budził niekiedy ponurą fascynację.
„Ludzie Calhouna i Crittendena leżeli w naprawdę dobrej linii,
z oficerami na właściwej pozycji, jakby spokojnie zaplanowali
stawianie oporu” - wspomina Edgerly5. W ciele Crittendena tkwiło
wiele strzał. Jedna z nich rozbiła jego szklane lewe oko. Calhouna
rozpoznano po charakterystycznie plombowanych zębach.
Dalej leżeli zabici z kompanii I. Obok kpt. Keogha spoczywały
ciała st. sierż. Vardena i sierż. Bustarda. Trębacz Patton leżał
w poprzek na zwłokach dowódcy kompanii. Benteen ze zdziwieniem
zauważył, że Indianie pozostawili na szyi Keogha złoty łańcuszek
z katolickim medalikiem Agnus Dei.
„Koło Keogha [...] martwi leżeli gęsto. Rozpoznawaliśmy ludzi ze
wszystkich kompanii — pisze szer. Adams. — Ciała były okaleczone
na wszystkie możliwe sposoby. Jeden zabity miał ładnie odciętą
nogę, chyba ostrym nożem, w stawie biodrowym. Zrobiono to tak
starannie, że wnętrzności nie wyszły”6. Kilku zabitych stało opartych
na łokciach i kolanach, a ich „tylne części ciała” były nadziane
strzałami, co nadawało im podobieństwo do jeżozwierzy.
Niedaleko leżał trębacz Dose ze strzałami w bokach i plecach.
Czyżby Custer wysłał go w ostatnich chwilach z wiadomością do Reno?
Szer. Lynch z kompanii F, który nie pojechał ze swoją kompanią,
ponieważ oddał konia Herendeenowi, rozglądał się za kolegami.
Poznał Tima Donnelly’ego i kpr. Briody’ego — tego ostatniego po
marynarskim tatuażu na ramieniu.
Piechurzy z 7 pułku piechoty wyciągali zabitych z głębokiej
rozpadliny. Szło im to niesporo.
Ostatecznie ciała pozostawiono w rozpadlinie. Sierż. Roy zajrzał
do niej, rozpoznał ludzi z kompanii E, ale zrobiło mu się niedobrze
i pobiegł do rzeki.
„O 50 jardów od końca grzbietu leżało ciało Toma (Bossa)
Tweeda z kompanii L, z którym kiedyś spałem prycza w pryczę,
więc go rozpoznałem — pisze szer. Glenn. — Został rozcięty w kroku
siekierą, a jedną nogę miał założoną na ramię. W oczy miał wbite
strzały. Obok niego leżał ranny koń i jęczał, a my daliśmy mu po
4 White, w: M a r q u i s , Custer..., s . 4 2 .
5 Hammer, op. cit., s. 58.
6 Tamże, s. 122.
głowie zakrwawioną siekierą, która leżała niedaleko, wyraźnie będąc
użyta przez Indian do cięcia rannych” 7.
Tyraliera szła w kierunku szczytu wzgórza. „Instynktownie wie
dzieliśmy, że znajdziemy tam Custera - pisze Wi.ndolph. - Leżało
tam ze 30 ciał. Nie śpieszyliśmy się” 8.
Wokół szczytu leżało kilkanaście zabitych kasztanów z kompanii
C. Na szczycie byii tylko martwi ludzie. Ppłk Custer siedział na
ziemi z wyciągniętymi, skrzyżowanymi nogami, oparty plecami
o zwłoki trzech żołnierzy, leżące jedne na drugich. Jego prawe ramię
spoczywało na jednym z ciał, a dłoń podpierała głowę. Z odzieży
pozostała na nim dolna część jednego buta. Nie był okaleczony. Po
lewej stronie piersi, niedaleko serca, miał niewielką ranę postrzałową.
Dopiero po bliższych oględzinach odkryto ranę od kuli na lewej
skroni. Na ciele nie było widać śladów spalonego prochu. „Wydawało
się, że zmarł śmiercią naturalną — napisał por. Bradley. — Miał raczej
wygląd człowieka, który zasnął i śnił spokojnie, a nie kogoś, kogo
śmierć spotkała wśród tak straszliwych scen, jakich to pole było
świadkiem. Jego twarz nie była naznaczona piętnem strachu, grozy
ani rozpaczy” 9.
Żołnierze rozejrzeli się dokoła. Najbliżej dowódcy leżało ciało
adiutanta Cooke’a. Sjuksowie zostawili na jego udach swoje znaki
rozpoznawcze, lecz pogardzili łysym skalpem, oskalpowano natomiast
jego wspaniałe bokobrody. Obok leżał ppor. Reily, nadziany strzałami.
Byli tam, pocięci w zwyczajowy sposób, kpt. Yates, por. Smith, sierż.
Vickory, główny trębacz Voss, dr Lord10, Boston... Ciało Autiego Reeda
rozpoznano po białych bawełnianych skarpetkach. Nie udało się
odnaleźć zwłok por. Harringtona, por. Portera i ppor. Sturgisa. Por.
Smith miał na sobie spodnie. W ich kieszeni kpt. Moylan znalazł złotą
dewizkę od zegarka w kształcie konia, przedmiot podziwu por. Gibsona.
Jedno z ciał Jeżących za plecami Custera zwróciło swoim kształtem
uwagę por. Godfreya.
- To chyba Tom Custer... — rzekł, ale obudziły się w nim
wątpliwości.
7 Tamże, s. 136—137.
8 W i n d o 1 p h, op. cit., s. 110.
9 G r a h a m , The Story of the Little Big Horn, New York 1926.
10 Liczne źródła podają, że ciało dr. Lorda zaginęło. Płk Thompson jednak zapewniał,
jeńców lub palili ich na stosie. Możliwe jednak, że palono przyniesione do obozu
poodcinane części zwłok (por. G r i n n e l l , Pawnee..., s. 118). Jeszcze w latach
późniejszych Siedzący Byk używał w celach magicznych popiołu ze spalonych palców
żołnierzy zabitych nad Little Big Horn op. cit., s. 49.
18 H a m m e r , op. cit., s . 9 6
19 White, w: M a r q u i s..„ s. 37.
znalazł trofea z wojennych wypraw: worek pełen listów i innych
papierów, w tym księgę kasową jakiegoś kupca, pełną indiańskich
rysunków. Znaleziono też prawie kompletne wyposażenie kuźni:
młotki, miechy, szlifierkę i inne narzędzia. Ludzie Gibbona zajęli się
porządkowaniem terenu. Porzucone przez Indian rzeczy zbierano
w stosy i palono.
Bostwick i Goodwin ciągle nie wracali, ale Terry nie uważał za
celowe pozostawanie dłużej na pobojowisku. Wysłał Mugginsa
Taylora z raportem do Fortu Ellis (obiecując mu za to 50 dolarów),
a o 18.30 oddział ruszył w dół rzeki, z nadzieją, że „Far West”
będzie na miejscu. Żołnierze sporządzili z drągów od tipi nosze dla
rannych, ale tak utrudniały one marsz, że kiedy o północy Terry
zatrzymał oddział, oddalono się od pobojowiska zaledwie o 4 mile.
Następnego dnia żołnierze zabrali się do robienia według po
mysłu por. Doane’a „noszy dla mułów z drewnianych ram i rze
mienia, wyciętego z rannych koni, które znaleźliśmy w obozie
i w lesie i które zabiliśmy i obdarliśmy ze skóry — pisze dr
Paulding. — Rzemieniem owijało się ramę, tworząc rodzaj łóżka,
na którym kładło się koce i płótno namiotowe. Wystające końce
wiązaliśmy do jucznych siodeł mułów”20. Wykonano 19 takich
noszy i 10 travois. Muły zostały przeszkolone, aby szły w tym
osobliwym zaprzęgu równym krokiem, a noszami zajmowało
się czterech ludzi — dwaj prowadzili muły, a dwaj szli po obu
stronach, trzymając drążki, by nosze nie wpadały w wibracje.
Travois były o tyle dogodniejsze, że wymagały obsługi tylko
przez jednego żołnierza.
Płk Gibbon wykorzystał postój, by zwiedzić pobojowisko na
Wzgórzu Tłustej Trawy. Przy okazji znalazł przeoczone przez
grabarzy zwłoki żołnierza, a także zwłoki cywila, oskalpowane
i z odciętym uchem. Mimo daleko posuniętego rozkładu zbadano
bieliznę i pończochy, lecz nie znaleziono na nich nazwiska. Wreszcie
ktoś rozpoznał po oryginalnych butach ciało Marka Kellogga 21.
Adiutant kpt. Smith ze sztabu Terry’ego określił oficjalnie liczbę
zabitych, pochowanych na pobojowisku, na 261 oficerów, żołnierzy
i cywilów. Jednakże, o ile łatwo było stwierdzić, ilu ludzi zginęło na
wzgórzu Reno, to trudniej było ustalić liczbę poległych w dolinie,
20 H e d r e n , op. cit., s. 143.
21 Legenda głosi, że Indianie nie rozebrali ani nie pocięli reportera, czując przed nim
respekt jako człowiekiem, który dzięki magii sprawiał, że papier mówił.
a co do batalionu Custera, bylo to wręcz niemożliwe. Źródła podają
liczby od 206 do 212 pochowanych na polu walki Custera 22.
O 17.30 kolumna ruszyła w drogę. Wieczorem napotkano Bost-
wieka i Goodwina, od których dowiedziano się, że „Far West” już
czeka — kiedy gońcy wreszcie znaleźli parowiec, usłyszeli, że o 5.00
Muggins Taylor pojawił się na brzegu Big Horn, uzupełnił o szcze
góły wieść przekazaną przez Kędziora, zmienił konia i pojechał
dalej, a kapitan Marsh zaczął przygotowania do przyjęcia rannych.
Maszerowano więc dalej mimo zapadnięcia zmroku. Nosze na
mułach zdały egzamin, ale nie obyło się bez incydentu — z jakiegoś
powodu jeden z mułów uklęknął, a Mike Madden spadł prosto
w kolczaste krzaki. „Język, jakiego użył, nie pozostawiał wątpliwo
ści, że w rannym tliło się jeszcze życie”23. W ciemnościach
i padającym deszczu gubiono kilkakrotnie drogę, ale ostatecznie 30
czerwca około 2.00 znaleziono statek i przy świetle ognisk rozpo
częto układanie 43 rannych ludzi i jednego konia na wymosz-
transferów etc.) przyjęto liczbę 263 zabitych, z tego 210 na polu walki Custera (13
oficerów, 193 żołnierzy, 1 zwiadowca, 3 cywilów), a 53 na polu walki Reno i Benteena
(3 oficerów, 44 żołnierzy, 4 zwiadowców, 2 cywilów). Por. G r a y , Custer’s...,
s. 405—412. Nie można jednak mieć pewności, że liczba 210 jest zgodna ze stanem
faktycznym. Nie dają się ustalić rzeczywiste stany osobowe kompanii, wchodzących
w skład batalionu Custera, ponieważ większość prowadzonych przez szefów kompanii
list zaginęła. Nie jest pewne, że żołnierze przysypani ziemią na dnie głębokiej rozpadliny
zostali dokładnie policzeni. Nie zostało definitywnie wyjaśnione, czy znalezione nad
Rosebud szczątki były ciałem szer. Nathana Shorta (notabene nie został stwierdzony
również los zaginionych 2 żołnierzy batalionu Reno, 2 żołnierzy, którzy wg niektórych
źródeł pozostali w lesie po opuszczeniu go przez grupę Herendeena, i zaginionego
sierżanta z półbatalionu Yatesa). Utrudnia badania fakt, że wielu żołnierzy zaciągało się
do wojska pod różnymi przybranymi nazwiskami. Tego, że nie wszystkie ciała zostały
policzone, dowodzą szkielety, znajdowane na pobojowisku w latach późniejszych.
W 1926 r. znaleziono szkielet przy budowie autostrady o milę od pola walki Reno
w dolinie. W 1928 r. w wąwozie Medicine Tail, o 2 mile od pola bitwy, odkryto szkielet
żołnierza z metalowym grotem strzały tkwiącym w kręgu szyjnym, wokół którego leżało
19 łusek i jeden nabój. Niedaleko znaleziono but, zawierający kości nogi, z inicjałami
J. D. (szer. John Darris z kompanii E lub szer. John Duggan z kompanii L). W 1984 r.
podczas badań archeologicznych, oprócz 411 kości, należących do 34 żołnierzy, odkryto
kompletny szkielet, przeoczony podczas pogrzebów. Żołnierz ten odniósł dwie rany
postrzałowe w klatkę piersiową, następnie prawdopodobnie został dobity uderzeniami
ciężkim narzędziem w głowę i rozkawałkowany siekierą ( S c o t t , op. cit., s. 280). Trzeba
tu dodać, że trudności w ustaleniu liczby zabitych nie są niczym niezwykłym i występują
niemal zawsze.
23 McDougall, w : H a m m e r, op. cit., s. 73.
czonym sianem pokładzie. Załadował się także gen. Terry ze
sztabem i Gatlingami.
— Ma pan na pokładzie najcenniejszy ładunek, jaki kiedykolwiek
wiózł statek — zwrócił się Terry do kpt. Marsha. — Każdy cierpiący
tu od ran żołnierz jest ofiarą błędu 24; smutnego i strasznego błędu.
Marsh po uświadomieniu sobie, jakie zadanie go czeka („ostrożność
i szybkość — czy to było możliwe?”), dostał ataku histerii i oznajmił
pierwszemu oficerowi i sternikowi, że rezygnuje z dowodzenia. Gdy
doszedł do siebie, o 13.40 rzucono cumy i „Far West” ruszył pełną
parą w dół rzeki. Rejs minął bez przeszkód i wieczorem statek był
w Pease Bottom.
Gibbon wyruszył w drogę powrotną wieczorem tego samego dnia
i 2 lipca po południu znalazł się naprzeciwko bazy. Ranni z „Far
West” zostali przeniesieni na ląd, a parowiec posłużył za prom dla
kolumny Gibbona. 3 lipca 41 rannych (kpr. King z kompanii A zmarł
z ran 1 lipca, a Biały Łabędź pozostał pod opieką współplemieńców)
ponownie zaokrętowano pod opieką dr. Portera. Statek zabrał również
listy do rodzin i adiutanta Terry’ego z nowym raportem, który
generał napisał poprzedniego dnia. Kapitan Marsh rozkazał „całą
naprzód” i „Far West” zaczął pruć rwące wody Yellowstone, mijając
ujścia Rosebud i Tongue. Utrzymywano wysokie ciśnienie pary,
podnosząc temperaturę palenisk przez dorzucanie do ognia bekonu,
którego duże zapasy były na statku. Marsh jednak nie zdecydował
się na zawiązanie zaworów bezpieczeństwa, jak to praktykowano na
wyścigach parowców na Missisipi. Przez kilka najciemniejszych
nocnych godzin statek cumował przy brzegu, ale już następnego
ranka był w bazie u ujścia Powder.
Był 4 lipca, stulecie Deklaracji Niepodległości. Przybycie statku
zmieniło nastrój - zamiast uroczystości odbył się pogrzeb szer.
George’a z kompanii H, który zmarł z ran. Uzupełniono zapas
drewna, zabrano pozostawione w bazie rzeczy poległych25 i wy
ruszono. Na pewnym węższym odcinku rzeki grupa Indian, ga
lopując brzegiem, ostrzeliwała peyta watah, póki ryk syreny
nie spłoszył ich ponies. Rankiem 5 lipca statek pozostawił za
rufą Fort Buford i wkrótce wpłynął na szerokie wody Missouri.
24 Nie wiadomo, czyj Wąd miał na myśli gen. Terry. Interesujące jest, że użył słowa
„blunder”, tego samego, jakim angielskie dowództwo skwitowało masakrę lekkiej
brygady w szarży pod Bałakławą.
25 Rzeczy żołnierzy, po które nikt się nic zgłosił, sprzedano za około 5500 dolarów.
Mijając Fort Berthold wysadzono na brzeg Gęś, którym zaopiekowali
się mieszkający tam Arikarowie26, i wreszcie o 23.00 „Far West”,
udrapowany żałobnym kirem, mając na pokładzie jeszcze jednego
zmarłego z ran (szer. Bennetta z kompanii C), zacumował w Bis
marck. W podróży tej kapitan Marsh pobił wszystkie dotychczasowe
rekordy: trasę liczącą 709 mil przebył w 59 godzin, wliczając w to
postoje, co daje średnią prędkość 12 mil na godzinę 27.
Następnego ranka, 6 lipca, 37 rannych i jeden zmarły żołnierz
oraz jeden ranny koń przybyli do szpitala w Forcie Lincoln.
„Był to bardzo posępny dzień w forcie. Są tu 24 kobiety, które
ta klęska uczyniła wdowami” — zapisał w dzienniku szpitala
jego komendant 28.
MONTANA
28 Tamże.
29 Obecnie Columbus.
31 Tamże, s. 184.
W Virginia City było ich 1200 i 12-funtowa górska haubica, ale ze
spróchniałą lawetą. Pewna liczba odtylcowych Springfieldów po
winna była znajdować się u farmerów, którym kiedyś zostały przez
władze przydzielone, lecz większość beztrosko wymieniła je z In
dianami na konie. Gubernator Potts zamówił w Departamencie
Wojny 2000 nowych karabinów i polecił naprawić haubicę, a tym
czasem uspokajał mieszkańców, że pomiędzy nimi a Sjuksami jest
przegroda w postaci Wron, obozujących nad Yellowstone. 15 lipca
jednak Wrony oznajmili, że kończy im się amunicja i jeśli nie
zostaną w nią zaopatrzeni, odejdą i zostawią Sjuksom otwartą
drogę. Zbyt wiele razy zwracali uwagę, że władze chętnie zaopat
rują w broń i amunicję nieprzyjaznych Indian, a ignorują tych,
którzy nie sprawiają kłopotów. Tego samego dnia wokół Bozeman
dostrzeżono w górach ognie, które wzięto za sygnały Indian. Potts
pośpiesznie wybłagał od kpt. Benhama amunicję dla Wron, a okoli
czni farmerzy uchwalili subskrypcję na opłacenie oddziału zwiado
wców i sporządzili listę ochotników na wypadek formowania
milicji. Podniecenie trwało około tygodnia, a potem sytuacja
wróciła do normy.
Kilka ważnych spraw udało się załatwić. W końcu lipca nadszedł
transport 500 karabinów od Departamentu Wojny. Gubernator
osobiście pokwitował odbiór i zamknął je w arsenale, aby uniknąć
nowej zamiany na konie. Naprawiono haubicę (niejaki Deimling
otrzymał za to 58,75 dolarów z publicznej kasy) oraz uchwalono
regulamin korzystania z broni przez milicję, który był namiastką
ustawy o obronie terytorialnej i uniezależniał Montanę od Depar
tamentu Wojny. Ponadto komisarz do spraw Indian J. Q. Smith uległ
i zakazał handlu bronią i amunicją (z łuską metalową) z Indianami.
Wprawdzie godziło to w interesy kupców („Record” stanął w ich
obronie, wskazując na udział farmerów w zaopatrywaniu Indian), ale
większość przyjęła tę decyzję z ulgą, jak również decyzję o budowie
dwóch fortów nad Yellowstone (każdego z załogą 6 kompanii
kawalerii i 5 kompanii piechoty), czego domagał się nie tylko
Sheridan, lecz i delegat Maginnis.
Lipiec dobiegł końca bez większych wydarzeń. Ludzie znów
skupili uwagę na codziennych zajęciach, mając nadzieję, że na
wschodzie wzrosło zainteresowanie Montaną. „Madisonian” re
klamował nową atrakcję turystyczną — „eleganckie letnisko - zdrowy
klimat, widoki gór, urocze miejsca na pikniki w górskich dolinkach
dopływów słynnej Little Big Horn. Woda o właściwościach zdrowot
nych, bardzo zalecana przez ostatnich gości, majora Reno i jego
przyjaciół”32. „Rocky Mountain Husbandman” zaś wyrażał nadzieję,
że wojna terytorium nie ominie — byłaby ona korzystna dla rolnictwa,
oznaczając dostawy dla wojska, a więc wzrost cen, rozwój upraw
i hodowli. Na razie jednak na to się nie zanosiło.
s. 171-179.
- Łapacz! — wołali. - Myślałeś, że oprócz was nikogo w tym
kraju nie ma?
Czas mijał i było jasne, że odgłos wystrzałów będzie ściągał
coraz więcej Indian, a na pomoc nie można było liczyć. Grouard
doradził żołnierzom, by zachowali ostatnią kulę dla siebie. Kilku
rozpłakało się. Grouard zauważył z podziwem, że Finerty dalej
spokojnie zrywał krokusy i niezapominajki i wkładał je między
kartki notatnika 35.
Żołnierze uniknęli zguby dzięki fortelowi Grouarda. Zostawili
konie jako przynętę dla Indian i wymknęli się zabierając tylko broń
i amunicję. Szli 50 mil, przekraczając góry i lodowate potoki, w nocy
dręczeni zimnym wiatrem i gradem, w dzień kryjąc się przed
Indianami, aż głodni i wyczerpani, w podartych mundurach i butach,
z krwawiącymi stopami, 9 lipca znaleźli się znowu nad Goose Creek.
„Wyglądali bardziej na nieboszczyków niż na żołnierzy [...] Dwaj
kompletnie oszaleli i nie chcieli uwierzyć, że namioty, które widzą,
należą do oddziału; myśleli, że są to tipi Sjuksów i Szejenów,
i chowali się wśród skał, dopóki ich nie schwytano i nie do
prowadzono” 36.
Również Finerty dostał ataku histerii.
— Straciłem siodło i uzdę. Straciłem fajkę i koc! Straciłem konia!
— wykrzykiwał coraz głośniej, aż wydał przeraźliwy wrzask. — Ale
najgorsze, że straciłem szczoteczkę do zębów! 37
W nocy Indianie ostrzelali obóz i uprowadzili 3 konie i muła.
Powtórzyli wizytę następnej nocy, zadając kłam rozpowszechnionym
poglądom na indiańskie obyczaje wojenne. W dodatku podpalili
prerię, przy czym omal nie spłonęły namioty, i pozbawili wojskowe
konie pastwisk w promieniu stu mil. „Przez następne dwa tygodnie
co noc przypominali o sobie w jakiś sposób, uprowadzając zwierzęta,
podpalając trawę, nękając pikiety... [...] Oprócz zniszczenia pastwisk
Sjuksowie poddali nas udręce wdychania drobnych cząsteczek sadzy,
która unosiła się w powietrzu i zaciemniała niebo” 38.
Wkrótce żołnierze przyzwyczaili się do nocnych ataków. Pewnego
razu, gdy ostrzał trwał już ponad godzinę, zabłąkana kula uderzyła
Wąwóz prowadzący ze
Wzgórza Reno do rzeki
Komancz
1879, s. 343—344. Walka ta została opisana w licznych legendach. Podana wersja oparta
jest na opisie „Buffalo Billa”, zweryfikowanym przez por. Kinga i dwóch żołnierzy,
którzy byli jej świadkami.
Był to jedyny skalp w tej potyczce. Pułk ścigał Indian przez 35
mil, aż do rezerwatu. Tam Szejenowie rozpierzchli się, a ponieważ
nie można było stwierdzić, kto z obecnych w agencji Indian brał
udział w niefortunnej dla nich wyprawie, sprawę na tym zakończono.
„Mały Nietoperz” Garnier zidentyfikował zabitego Szejena jako
młodego wodza imieniem Żółta Ręka, syna wodza Uciętego Nosa49.
„Buffalo Bill” wysłał żonie skalp i inne trofea z prośbą, aby je
wystawiła w witrynie sklepu sąsiada. „Zdrowie nie bardzo mi
dopisuje... Zapracowałem się na śmierć. Strzelałem do wielu Indian,
a zdobyłem tylko jeden skalp” - dodał. Był to jego ostatni wyczyn
na zachodzie. „Zdecydowałem, że powrócę na wschód i zamówię dla
siebie nowy dramat, oparty na wojnie ze Sjuksami. Będzie to
opłacalna inwestycja, bo pojawiło się znaczne zainteresowanie
kampanią” — napisał 50.
Akcja Merritta opóźniła jego połączenie z kolumną Crooka, nie
policzono mu jednak tej niesubordynacji. Mimo małej skali, wydarzenie
to miało duże znaczenie, nie tylko dlatego, że zniechęciło tę i być może
także inne grupy Indian do opuszczania agencji. Okazało się, że wojsko
potrafi zorganizować udaną zasadzkę (choć poświęcono ją dla ratowania
dwóch żołnierzy). Był to pierwszy sukces w naznaczonym klęskami
roku, który znacznie podniósł ducha kawalerzystów. „Weszliśmy do
agencji mimo możliwości spotkania tam tysięcy Indian” — daje
świadectwo ich uczuć Cody. „Nie wiedzieliśmy, czy inni Indianie
w agencji nie są na wojennej ścieżce, ale nie robiło to różnicy
5 pułkowi. Bilibyśmy się z nimi wszystkimi, gdyby było trzeba” 51.
CZARNE GÓRY
49 Imię Szejena brzmiało Hay-owai. Jego tłumaczenie na „Żółta Ręka” przyjęło się,
PEASE BOTTOM
1 G r a y , Centennial..., s. 256-257.
2 Fakt, że raport Watkinsa został opublikowany dopiero po ponad pół roku i w przy
musowej sytuacji, przeczy prezentowanej przez niektóre opracowania tezie, że miał on
być pretekstem do wojny.
22 lipca gen. Sherman odbył z sekretarzami do spraw wojny
i spraw wewnętrznych naradę, której wyniki jeszcze przed wieczo
rem telegraficznie przekazał Sheridanowi. „Pan (sekretarz spraw
wewnętrznych) Chandler zgadza się, aby pan natychmiast przejął
kontrolę nad wszystkimi agencjami w kraju Sjuksów — pisał. — Chce,
i ma ku temu powody, aby agenci u Czerwonej Chmury i Cęt
kowanego Ogona zostali usunięci, a ich obowiązki były wykonywane
przez dowódców garnizonów. Nie należy wydawać żadnych racji
żywnościowych, dopóki Indianie faktycznie nie będą obecni w agen
cjach. Wszyscy, którzy są poza rezerwatem albo go teraz opuszczą,
mają być traktowani tak, jak pan proponował - jak nieprzyjaciele,
rozbrajani i pozbawiani koni”3. Sheridan entuzjastycznie zawiadomił
Terry’ego, iż przejmuje „absolutną” kontrolę nad agencjami Czer
wonej Chmury, Cętkowanego Ogona, Standing Rock, Cheyenne
River i Lower Brule.
26 lipca płk Ranald Mackenzie przybył do agencji Czerwonej
Chmury na czele 8 kompanii 4 pułku kawalerii. Nie napotkał oporu;
od kwietnia, kiedy agencję opuściło 2 tysiące koczowników letnich,
nikt stamtąd nie dołączył do obozów nieprzyjaznych Indian. Miesz
kańcy agencji najczęściej uważali koczowników za awanturników,
przez których mogą kiedyś ucierpieć wszyscy. Nawet nie przypusz
czali, jak bardzo mieli rację...
Mackenzie doliczył się 4760 Indian, którzy pobierali racje żyw
nościowe. Ponieważ agent podawał jako liczbę swych podopiecznych
12 873, znaczyło to, że albo wielka liczba Indian opuściła agencję,
albo agent liczył martwe dusze. Ostatecznie kwestii tej nie wyjaśniono.
Wojsko zaczęło wprowadzać rygorystyczne porządki, wskutek czego
część Indian uciekła, lecz nie odeszła daleko i wkrótce zameldowała
się po żywność. Wyjątkiem był Czerwona Chmura, który rozbił obóz
o 23 mile od agencji i odmawiał powrotu, odgrażając się, że wstąpi
na wojenną ścieżkę4. Zaskakujące jest, że towarzyszył mu Czerwony
Liść z obozem Obiboków (tak nazywanych z powodu wielkiego
przywiązania do stylu życia w agencji). Inni wodzowie starali się
wyperswadować Mackenziemu, że powinien ze swymi mila hańska
szukać wrogów, a nie zatruwać życie spokojnym Dakotom.
15 sierpnia Kongres uchwalił doroczną ustawę o zaopatrzeniu
Sjuksów, w której na same racje żywnościowe przeznaczono 1 mln
3 Tamże, s. 259.
4 H y d e , Red..., s. 283-284.
dolarów. Zawierała ona jednak klauzulę, zgodnie z którą żadne
środki nie miały być przyznane obozom, zaangażowanym w nie
przyjazne działania. Ponadto przyszłe ustawy o zaopatrzeniu uzależ
niono od zgody Sjuksów na rezygnację z praw do niescedowanych
terytoriów, na ustalenie zachodniej granicy rezerwatu wzdłuż 103
południka, co oznaczało wyłączenie z niego Czarnych Gór, i na
umożliwienie tranzytu do nich trzema drogami przez rezerwat.
Kongres wychodził z założenia, że rząd nie ma obowiązku karmić
Sjuksów, a wartość terytoriów pokrywa w pewnym stopniu pono
szone koszty. W celu zmniejszenia kosztów transportu Sjuksowie
mieli odbierać dostawy nad Missouri (gdyby nie zechcieli, miano
zaproponować im przeniesienie się na Terytorium Indiańskie, czyli
do Oklahomy). Domagano się także od nich osiągnięcia samowy
starczalności żywnościowej: aby to umożliwić, rząd zobowiązał się
do budowy szkół i prowadzenia szkoleń w zakresie mechaniki
i rolnictwa (podtrzymano tu zobowiązania traktatowe z 1868 r.)
oraz budowy „wygodnych domów” dla tych, którzy zechcą upra
wiać ziemię. Do uzyskania samowystarczalności Indianie mieli
otrzymywać żywność — dziennie na osobę półtora funta wołowiny
lub pół funta bekonu, pół funta mąki, pół funta kukurydzy, a na
każde sto racji dodatkowo 4 funty kawy, 8 funtów cukru i 3 funty
fasoli. Z otrzymywania racji wyłączeni byli Indianie zdolni do
pracy, a nie pracujący (rząd zobowiązywał się do pomocy w poszu
kiwaniu pracy i do organizowania w rezerwacie robót publicznych),
oraz ich dzieci w wieku od 6 do 14 lat, które nie chodziły do
szkoły5. Rząd gwarantował także każdemu Indianinowi indywidual
nie prawo do ochrony życia i własności. Prezydent Grant wy
znaczył komisję pod przewodnictwem znanego przyjaciela Indian,
byłego komisarza Manypenny (który zagładę oddziału Custera
określił jako „smutną sprawę”, dodając, że gdyby Custer zwyciężył,
z pewnością bez litości pozabijałby wszystkich Indian6). Jej
członkami byli sympatycy Indian, jak biskup Whipple, i ludzie
mniej humanitarni, jak zastępca prokuratora generalnego Gaylord.
7 września komisja przybyła do agencji Czerwonej Chmury.
Zaskoczeni Oglalowie dowiedzieli się, że nie będzie żadnych
negocjacji. Zwłaszcza prokurator Gaylord zrobił na nich mocne
wrażenie.
5 H o s e n , op. cit., s. 145-148.
6 M a n y p e n n y , op. cit., s. 311.
— Kiedy mówisz, czuję się, jakby ktoś walił mnie po głowie kijem
- stwierdził podczas rozmowy z Gaylordem Stojący Łoś. - Mamy
tylko mówić: tak! tak! tak! A jeśli się od razu nie zgadzamy, to zaraz
mówisz: nie dostaniecie jeść! nie dostaniecie jeść! 7
Indianie przekonywali się boleśnie, że pozostawanie na czyimś
utrzymaniu, choć bywa wygodne, w nie sprzyjających okolicznościach
może zaszkodzić. Już 20 września Czerwona Chmura oraz 28
Oglalów, 5 Szejenów i 6 Arapahoe podpisali umowę. Następnie
komisja udała się do Cętkowanego Ogona. Ten okazał się twardszy
i po wysłuchaniu propozycji przerwał rozmowy, aby się skonsultować
z Czerwoną Chmurą. Po powrocie powiedział jednak:
— Gdyby Öglalowie nie podpisali, pomógłbym im stawić opór, ale
ponieważ podpisali, proszę, aby wszyscy, którzy czują się od
powiedzialni, podeszli i podpisali.
Cętkowany Ogon podpisał umowę, a za nim poszli inni Brule.
W pozostałych agencjach nie napotkano żadnych problemów.
W raporcie komisja wyraziła Indianom współczucie, ale po Little
Big Horn opinia publiczna patrzyła na Indian z mniejszą sympatią
niż zwykle.
MONTANA
7 H y d e , Red..., s. 282.
Po horyzont trawa była spalona, a płomienie nie oszczędziły również
lasów na stokach wzgórz. 9 sierpnia wśród starych indiańskich
obozowisk znaleziono szlak kolumny Custera. Po południu zaczął
padać zimny, ulewny deszcz. Wieczorem rozbito biwak nad Błotnistym
Potokiem. Deszcz ustał, ale w nocy temperatura spadła poniżej zera
i przemoczeni żołnierze, bez dodatkowych koców, namiotów i odzieży
na zmianę, cierpieli dotkliwie.
Tymczasem kolumna gen. Terry’ego, składająca się z 7 pułku
kawalerii (zreorganizowanego do 7 kompanii) i 4 kompanii 2 pułku
kawalerii, 21 kompanii 5, 6, 7 i 22 pułku piechoty (razem 1700
żołnierzy) oraz 75 zwiadowców Wron i Arikarów, pełzła w górę
Rosebud, obciążona taborem 240 wozów. Ponieważ wiozły one
namioty, racje na 35 dni i paszę dla koni, nie narzekano, że kolumna
pokonała pierwszego dnia niecałe 10 mil. Terry nie nastawiał się na
pościg, lecz miał zamiar założyć bazę u stóp gór Big Horn i podjąć
operacje wspólnie z Crookiem. Wieczorem Barney Bravo z 5 Wro
nami wyruszył do Crooka, który, jak sądził Terry, wciąż był nad
Goose Creek, by go powiadomić, że Terry nadchodzi. 9 sierpnia
deszcz zamienił szlak w błotnistą maź i po przejściu 11 mil
zatrzymano się. Wieczorem wrócił Bravo, który nie dotarł do
Crooka, gdyż natrafił po drodze na Sjuksów. Następnego dnia
podjęto marsz w kolumnie zwartej z ubezpieczeniem. Około południa
Wrony przygalopowali, krzycząc, że z góry rzeki nadciąga „cały
naród Sjuksów”. Wkrótce w oddali dostrzeżono grupę jeźdźców.
Zagrały trąbki. 7 pułk sformował linię kompanii na czele, wspierany
przez 2 pułk. Kolumna szła naprzód, gotowa do bitwy, lecz nieznajomi
okazali się kawalerią Crooka.
Nie zanotowano, czy generałowie Crook i Terry wyjaśnili sobie, jak
to się stało, że każdy z nich miał zamiar poszukiwać nieprzyjaciela na
terenie drugiego. W wyniku narady ustalono jednak dalszy plan
działania. Crook chciał ścigać Indian, których spodziewał się w dolinie
Tongue. Terry wiedział, że już przed dwoma tygodniami Indianie byli
u ujścia Powder, ale z niewiadomych przyczyn milczał o tym (może nie
chciał ściągnąć na siebie oskarżenia o bezczynność) i mimo swego
starszeństwa pozwolił dominować Crookowi. Uzupełnił racje jego
kolumny ponownie do stanu na 15 dni, odchudził swoją kolumnę na jej
podobieństwo, odesłał tabory pod osłoną 5 pułku piechoty płk. Milesa
z powrotem do bazy i 11 sierpnia połączone 36 kompanii kawalerii i 25
kompanii piechoty ruszyło w pościg.
Szczęście wydawało się sprzyjać generałom, gdyż wyraźny szlak
Indian prowadził przez dział wód prosto w dolinę Tongue. Tam jednak
rozdzielił się na trzy — jeden szlak wiódł w dół rzeki, drugi w górę,
a trzeci na wprost, w dolinę Powder8. Wszelkie wahania przerwał
ulewny, lodowaty deszcz. Kolumna zatrzymała się - bez namiotów,
w zgliszczach prerii, które zamieniały się w lepkie, czarne błoto,
podmywani przez strumienie wody, żołnierze spędzili noc. Deszcz padał
przez cały następny dzień. Pomiędzy generałami pojawiły się różnice
zdań (Crook jako dowódca Departamentu Platte był bardziej zaintereso
wany Indianami, którzy kierowali się na południe i mogli zagrozić
tamtejszym osadom, a Terry, dowódca Departamentu Dakoty, poświęcał
więcej uwagi Indianom, którzy szli na północ), a ich sztaby zaczęły
odnosić się do siebie z nieukrywaną niechęcią. Jedni wskazywali, że
z winy Crooka, który pozwolił, aby Indianie nie wiadomo kiedy uciekli
mu sprzed nosa, teraz muszą cierpieć udręki marszu, a inni twierdzili, że
nieudolność Terry’ego poszukiwania te utrudnia. 13 sierpnia pomaszero
wano dalej. Jakby nie dość było błota, przekraczano kilkakrotnie wijącą
się rzekę i żołnierze odparzali stopy w mokrych butach. Dodatkowym
utrudnieniem były płonące torfowiska, których nawet ulewa nie mogła
ugasić. Trzeba je było omijać, bowiem nieopatrzne wejście na wypalony
pod powierzchnią teren groziło zapadnięciem się w żar. Terry
spodziewał się, że Indianie zechcą przekroczyć Yellowstone, i wysłał
Mugginsa Taylora z poleceniem, by do patrolującego rzekę parowca
„Far West” dołączył jeszcze jeden statek. Wkrótce ta przezorność
okazała się zbędna—następnego dnia w nieustannym deszczu kolumna
dotarła do miejsca, w którym szlak Indian opuszczał dolinę Tongue
i kierował się w dolinę Powder. Wieczorem wrócił Muggins Taylor
z wiadomością, że „Far West” nie zaobserwował żadnych Indian nad
Yellowstone. 15 sierpnia zabłysło słońce i temperatura raptownie
wzrosła, lecz marsz nie stał się przez to łatwiejszy. Mnożyły się
przypadki dyzenterii, szkorbutu, reumatyzmu, kpt. Goodloe z 22 pułku
piechoty został dotknięty paraliżem, a kpt. Cain z 4 pułku piechoty
„zdradzał symptomy choroby umysłowej”. W nocy lunął deszcz i padał
przez cały następny dzień. Oficerowie przestali się do siebie odzywać,
a por. Godfrey wspomina, że mjr Reno „robił z siebie nieznośnego
osła”, czym rozzłościł Terry’ego. 17 sierpnia szlak Indian rozpadł się na
kilkanaście mniejszych, które wszystkie wiodły na wschód. Preria wokół
9 G r a y , Centennial..., s . 228.
Terry zamierzał wyruszyć 24 sierpnia, ale kiedy chciał uzgodnić
to z Crookiem, z zaskoczeniem stwierdził, że jego kolumny nie ma.
Muggins Taylor pojechał na poszukiwanie i po 10 milach zlokalizował
zaginionych, idących w górę Powder. Crook nie czekał na pełne
zaopatrzenie, lecz wymaszerował, nie informując Terry’ego.
25 sierpnia Terry ze swą kolumną wyruszył za Crookiem. Wieczorem
dostał wiadomość, że Indianie są nad Yellowstone — ostrzelali
parowiec „Yellowstone”, zabijając żołnierza, zabili też jednego
dezertera, a innego ranili. Grupy Indian próbowały także kraść konie
wokół bazy, ale prewencyjny ostrzał lasu z 3-calowego Rodmana
zapobiegł otwartym atakom.
Terry, utwierdzony w przekonaniu, że Indianie idą na północ,
pogonił za Crookiem, by go nakłonić do powrotu. Crook uprzejmie,
ale stanowczo odmówił. Na perswazje Terry’ego, iż są to przypusz
czalnie zwolennicy Siedzącego Byka, który, „gdyby został zniszczony,
byłby to koniec całej sprawy”, Crook odparł, że Szalony Koń jest
równie silny, więc pójdzie za nim na południe. Powtórzył to
w chłodnym liście, który Terry otrzymał następnego dnia, kończącym
się słowami: „Wyruszam dziś rano. Do widzenia” 10.
Od 27 do 30 sierpnia Terry miotał się po okolicy, próbując dopaść
nieprzyjaciela. Jego kolumna nie zauważyła nawet, że wypłoszyła
Indian, którzy sprowokowali całą tę akcję — nie był to Siedzący Byk,
lecz mały obóz Hunkpapów Długiego Psa. 31 sierpnia nadeszła
wieść, że Siedzący Byk jest w okolicy Fortu Berthold i próbuje się
przeprawiać przez Missouri. W rzeczywistości była to grupa Sjuksów,
którzy chcieli handlować z Arikarami (proponowali im między
innymi zdobyte na żołnierzach Custera zegarki). Wybuchła awantura,
podczas której Sjuksowie zagrozili, że zniszczą wieś Arikarów. Terry
wysłał w tamtą stronę 7 pułk z mjr. Reno. 3 września Reno wrócił,
nie zobaczywszy nic oprócz spalonej ziemi. Nadeszła też wiadomość
od Crooka — nie napotkał Indian i prawdopodobnie wkrótce będzie
wracał do domu.
5 września Terry ogłosił zakończenie kampanii. Było to zgodne
z intencjami Sheridana, który bardziej potrzebował w tej chwili
wojska w agencjach niż w polu. Już 17 sierpnia wydał rozkaz, aby
płk Miles z 5 i 22 pułkami piechoty (wzmocniony w przyszłości
pułkiem kawalerii) pozostał na zimę u ujścia Tongue, gen. Gibbon
10 Tamże, s. 233-234.
wrócił do fortów w Montanie, 7 pułk kawalerii do Fortu Lincoln,
a gen. Terry zameldował się w St. Paul.
Ostatnia akcja 7 pułku w tej kampanii była równie niefortunna jak
cały jej przebieg. 9 września Terry usłyszał w drodze powrotnej, że
Długi Pies i osławiony Inkpaduta z obozem Santee są nad Missouri.
Mjr Reno popędził na ich poszukiwanie, lecz Długi Pies w tym
czasie dawno już był przy granicy kanadyjskiej. Ostatecznie
26 września szczątki niegdyś świetnego 7 pułku kawalerii znalazły
się w Forcie Lincoln. Powrót uczczono hałaśliwym pijaństwem
w kasynie, ale nie zagłuszyło ono rozdźwięków między oficerami
— Reno i Vamum pokłócili się i omal nie pobili, a Weir bezskutecznie
próbował ich uspokoić. Sam zadarł z płk. Sturgisem i już 30 września
został odesłany z fortu do pracy biurowej na wschodzie11. 20
października rozwiały się nadzieje na awans dla Reno i Benteena —
podpułkownikiem został komendant Fortu Lincoln, mjr Otis, a
Sturgis objął formalnie dowództwo 7 pułku kawalerii. Źle to
wróżyło stronnikom Custera.
DAKOTA
i Czerwonego Konia.
z pony, lecz reszta rozpłynęła się we mgle. Crook uznał, że Indianie
poszli ku Czarnym Górom, rozkazał więc zawrócić ku Deadwood.
Kiedy żołnierze usłyszeli, że czeka ich marsz na odległość 175 mil,
a prowiantu zostało na jeden dzień, morale osiągnęło dno. Korespon
dent Strahom, który (wbrew rozkazom) zabrał ze sobą trochę fasoli,
zaprosił na jej resztkę mjr. Luhna z piechoty. Ostatnią łyżkę podzielili
ostrożnie nożem na pół - każdy trzymał przy tym w ręce rewolwer,
aby drugi nie próbował szachrować 16.
Po raz pierwszy od miesiąca Crook napisał meldunek do gen.
Sheridana. Konfabulował obficie, starając się stworzyć wrażenie, iż
szedł za zwartym wielkim obozem Indian, który rozdzielił się dopiero
teraz. Poprosił również o dostarczenie prowiantu do Custer i zapowie
dział uczynienie z tego miasta swej bazy dla operacji zimowych.
Wieczorem wydano połowę racji, a następnego dnia — jedną
czwartą. Krajobraz zmienił się na całkiem pozbawione drzew
badlands. „Spoczywają w nich kości niezliczonych tysięcy skamie
niałych potworów — żółwi, jaszczurów i innych — które jeszcze
zostaną zmuszone do złożenia trybutu muzeom całego świata”
— pocieszał się Bourke. Kolumna wlokła się w błocie, w zimnej,
gęstej mgle. Ludzie budzili się do życia tylko wtedy, gdy spod kopyt
zerwał się czasem dziki królik — wtedy dziesiątki łowców z w orkami
i lassami wrzeszcząc rzucały się w pogoń. Deszcz wypłukał z sakiew
resztki cukru i soli. Ostatnie suchary rozmiękły. Do rozpalenia
ognisk była tylko mokra trawa, a kiedy udało się w jakimś kubku
ugotować kawę, to była ona tak zasolona i pełna osadów z alkalicznej
wody, że budziła odrazę. Konie zaczęły padać ze zmęczenia. Wkrótce
około 300 kawalerzystów szło pieszo na końcu kolumny. 7 września
zaczęto jeść mięso koni, a potem mułów. „To niemal kanibalizm”
— żalił się oficer kawalerii, „to jest jak morderstwo” - pisał inny,
a płk Carr stwierdził ze zgrozą: „Jestem hippofagiem!” Finerty zaś
zanotował rzeczowo: „Mięso starego konia kawaleryjskiego, o od
parzonym grzbiecie, smażone bez soli, twarde jak skóra, smakuje jak
koc, obrzydliwe. Koń kawaleryjski, młodszy od poprzedniego, nie
tak wynędzniały, przypomina bardzo podłą wołowinę; indiański
pony, dorosły, ma zapach i wygląd mięsa łosia; indiański pony,
źrebak, smakuje jak antylopa albo młoda owca górska; mięso muła,
tłuste i stęchłe, jest kombinacją wszystkich poprzednich, z dodatkiem
ppor. Crittendena.
piechoty z 9, 14 i 23 pułku piechoty, 4 kompanie spieszonej artylerii
z 4 pułku artylerii konnej oraz 400 zwiadowców - Szoszonów,
Paunisów, Wron, Sjuksów, Arapahoe, Utesów, Bannacków, a nawet
10 Szejenów. Pod koniec listopada jego zwiadowcy odkryli wielki
obóz Szejenów w górach Big Horn. Zwiadowcy Szejenów również
wykryli żołnierzy i złożyli raport Starym Wodzom (w obozie byli
wszyscy czterej: Mały Wilk, Gwiazda Poranna alias Tępy Nóż3,
Stary Niedźwiedź i Czamy Mokasyn). Byli również Czamy Włocha
ty Pies, Strażnik Magicznych Strzał, Węglowy Niedźwiedź - Straż
nik Magicznego Bawolego Kapelusza. Teoretycznie najwięcej do
powiedzenia miał Czamy Włochaty Pies, a był on zdania, że należy
zwijać obóz i połączyć się z Szalonym Koniem. Poparł go stary
i ślepy Jesionoklon, najczcigodniejszy z szamanów, który miał wizję
żołnierzy i zwiadowców atakujących obóz - miała to być straszliwa
klęska... Jednak Ostatni Byk, szef stowarzyszenia Szczeniąt Lisów,
który od bitwy nad Little Big Horn był zadufany bardziej niż
przeciętny przywódca stowarzyszenia wojowników, oznajmił, że
obóz pozostanie — i nikt z ważniejszych od niego wodzów nie
sprzeciwił się jego arogancji. Ostatni Byk nie zgodził się również
przenieść obozu w bardziej obronne miejsce wyżej w górach.
Szczenięta Lisy przed kilkoma dniami zaskoczyły i wyrżnęły
polujących Szoszonów, zdobywając ponad 30 skalpów. Zażądał więc
godnego uczczenia tego zwycięstwa.
Bawiono się całą noc. Ostatni Byk poprzecinał popręgi tym, którzy
chcieli odjechać — wszyscy mieli tańczyć wokół „skunksa” wielkiego
jak tipi, wymachując skalpami Szoszonów. Atmosfera była tak
gorąca, że matki powiązały córki po kilka razem, aby ktoś ze
Szczeniąt Lisów korzystając z okazji nie pociągnął ich w mrok.
25 listopada o świcie, kiedy tancerze układali się do snu, w huku
wystrzałów do obozu wpadli galopem inni Szoszoni — żądni zemsty
zwiadowcy MacKenziego. Na szczęście większość Szejenów ufała
przepowiedniom Jesionoklona i nie zdjęła na noc odzieży i mokasy
nów. Wycofali się w góry, zgrupowali wokół Żółtego Nosa i stawili
zaciekły opór. Pod gradem kul Paunisi zawahali się i wyglądało, że
się cofną.
3 Imię Tępy Nóż było przezwiskiem, które Gwieździe Porannej nadał jego szwagier,
lecz przylgnęło ono do niego tak, że bitwa 25 listopada 1876 r. jest znana jako „walka
Tępego Noża” (por. S t a n d s - 1 n - T i m b e r , op. cit., s. 214).
— Pierwszego z moich ludzi, który ucieknie, ja sam zabiję
— powiedział spokojnie Pa-ni Le-shar North, który mimo niebez
pieczeństwa nie zsiadł z karego ogiera Mazepy 4.
Nadeszli żołnierze por. McKinneya z 4 pułku kawalerii i ruszyli
do szturmu na wzgórza. Aby zatrzymać ich atak, Szejenowie
sięgnęli po najsilniejszą broń. Czarny Włochaty Pies rozwinął
pakiet i ułożył Magiczne Strzały grotami w stronę nieprzyjaciela.
Zaintonował pieśń, a wszyscy czterokrotnie wznieśli okrzyk,
tupiąc do taktu. Sprawiło to, że McKinney padł zabity, atak
załamał się, a walczący po stronie wasichun Szejenowie wkrótce
pomarli. Ponadto Magiczny Niedźwiedź wywijał nad głową Od
wracaczem, dzięki czemu kule akicita chybiały 5.
W walce został ranny Żółty Nos i zginęło około 25 Szejenów,
a MacKenzie miał 6 zabitych i 26 rannych. Pod osłoną nocy
Szejenowie odeszli. Wędrówka przez ośnieżone góry, bez ciepłej
odzieży, zapasów żywności, przy temperaturze spadającej do 30
stopni poniżej zera, była koszmarem. 10 wojownikom udało się
podejść MacKenziego i odebrać część zdobytych przez niego koni6.
Dzięki temu jednym udało się dotrzeć do obozu Szejenów wodza
Dwa Księżyce w górnym biegu Little Big Horn, a inni znaleźli
schronienie w obozie Oglalów Szalonego Konia nad Belle Fourche.
Ostatni Byk został przez stowarzyszenie pozbawiony przywództwa
i wyniósł się do rezerwatu Wron, gdzie spędził resztę życia.
MacKenzie zniszczył 173 tipi i pozostawione w nich zapasy.
Szoszoni z furią zacierali ślady po znienawidzonych wrogach, paląc
to, czego nie zdołali zabrać. Wśród wielu trofeów żołnierze znaleźli
pamiątki znad Little Big Horn: konie ze znakami US i 7C, siodła,
worki na paszę, zgrzebła i szczotki... Z proporca kompanii skrzętna
squaw zrobiła poduszkę. Znaleziono płaszcz i dwie bluzy oficerskie
oraz oficerską pelerynę nieprzemakalną, srebrny zegarek, złote etui
do ołówków, portfele - w jednym było 47 dolarów. Była kurtka ze
skóry jelenia z podszewką z tafty, własność Toma Custera. Były listy
pisane do żołnierzy 7 pułku kawalerii, był także list, napisany przez
jednego z nich do dziewczyny na wschodzie, ze znaczkiem, gotowy
4 G r i n n e l , Pawerme..., s . 3 4 .
5 S t a n d s - l n - T i m b e r , op. cit., s. 217, 221. Szejenowie MacKenziego, których
dowódcą był pułkownik Twarde Futro, słyszeli śpiew i, aby przebłagać współplemieńców,
odchodząc, pozostawili do ich użytku duży zapas amunicji.
6 G r i n n e l l , Fighting..., s. 381—382.
do wysłania. Znaleziono także kilka notatników, prowadzonych
przez sierżantów-szefów kompanii. Jeden z nich kończył się zapisem
„Wymarsz znad Rosebud, 25 czerwca”, a st. sierż. Brown z kompanii
G zanotował na ostatku: „McEagan zgubił karabinek na służbie
w taborach podczas marszu, 24 czerwca 76” 7.
W notatnikach tych Indianie uwiecznili w postaci rysunków swoje
przewagi nad akicita, Wronami i Szoszonami.
Dość upiornym świadectwem tych przewag był znaleziony przez
„Dużego Nietoperza” niewielki skórzany worek, pełen odciętych
prawych rąk szoszońskich dzieci. Pourier oddał go Szoszonom. Nie
fetowali zwycięstwa, lecz zawodzili całą noc.
Osobliwością był naszyjnik Wysokiego Wilka. „Składał on się ze
skórzanego kołnierza, inkrustowanego małymi niebieskimi i białymi
paciorkami (oraz) przedziurawionymi muszelkami” - pisze kpt.
Bourke. Ozdabiały go cztery woreczki na leki, które „dr Yarrow
z Waszyngtonu starannie zbadał pod szkłem powiększającym i orzekł,
iż są to ludzkie worki mosznowe”. Z naszyjnika zwisało także osiem
ludzkich palców. „Były to lewe środkowe palce Indian, zabitych
przez Wysokiego Wilka. Zostały przecięte wzdłuż po stronie we
wnętrznej, kość usunięto i poddano je starannej terapii antyseptycznej
w celu całkowitego ich wysuszenia. Kości nie wstawiono z powrotem,
lecz zastąpiono je patykami”. Wysoki Wilk miał dwa takie naszyjniki.
Jeden z nich Crook kazał zniszczyć, drugi zaś, mimo że później
Wysoki Wilk wielokrotnie domagał się jego zwrotu, oddano do
Muzeum Narodowego w Waszyngtonie. „Nie był on ani trochę
okropniejszy od ozdób z ludzkich kości, które można oglądać na
cmentarzu kapucynów w Rzymie” - orzekł światowiec Bourke 8.
Północni Szejenowie nigdy już nie podnieśli się po zadanym im
ciosie. Zadecydowały o tym nie straty w ludziach, lecz zniszczenie
przez Szoszonów ich dóbr kultury materialnej.
Na północy tymczasem Miles ścigał Indian, mimo że temperatura
spadała czasem do 20 stopni poniżej zera. „Wyekwipowałem ludzi,
jakby mieli walczyć w Arktyce” — mówił. Nie bez powodu stał się
wśród Indian znany pod imieniem „Niedźwiedzia Kurtka”. Żołnierze
mieli nawet wełniane maski. Gorzej się wiodło mułom i koniom.
nazwanie jej bitwą nad Tongue, ponieważ Wolf Mountain znajduje się o kilkadziesiąt
mil dalej.
z Szejenami (w której Sjuksowie brali udział jako ich alianci)
i zapoczątkowały karierę Dwóch Księżyców jako wodza plemiennego
w nieoficjalnej agencji Milesa 10.
Wiosna 1877 r. zaczynała się dla koczowników pod niedobrymi
auspicjami. W obozie Siedzącego Byka narastało przeświadczenie,
że w zasięgu mila hańska nie ma dla nich przyszłości. Zaczęli sobie
uświadamiać, iż bitwa nad Potokiem Tłustej Trawy była czymś
niezwykłym, co z niezrozumiałych przyczyn rozjuszyło wasichun
i sprawiło, że nie pozwolą Lakotom w spokoju kontynuować ich
trybu życia. Sjuksowie wyruszyli na północ. Tylko Kulawy Jeleń
z grupą Minneconjou pozostał i rozłożył się obozem nad Błotnistym
Potokiem. 7 maja znalazł go Miles. Podczas rozmów przez nieporo
zumienie wywiązała się walka, w której omal nie stracił życia Miles,
a wojsko miało 4 zabitych i 7 rannych. Zginęło 14 Indian — w tym
Kulawy Jeleń, którego imieniem odtąd nazywa się Błotnisty Potok.
Pozostali Indianie odeszli". Na tym skończyła się Kampania Stulecia,
ale nie był to koniec epopei Sjuksów.
nad Little Big Hom (być może myląc go z Czarnym Księżycem). Dwa Księżyce był
przywódcą wojennym, ale nie był wodzem. Stał się znany i poważany dopiero jako autor
korzystnych umów z gen. Milesem (por. S t a n d s - I n - T i m b e r , op. cit., s. 54,
222—223). Agencja w Forcie Keogh została zlikwidowana w 1881 r., a Indianie
przeniesieni do Standing Rock.
11 Kolumna pod dowództwem mjr. Brisbina, w której składzie była kompania
13 Tamże, s. 121.
i dzięki temu jako pierwszy przedstawiciel władz kanadyjskich
uścisnął dłoń Siedzącego Byka.
„Spodziewałem się zobaczyć kogoś bardziej przerażającego — stwier
dził Walsh. - Jego twarz była surowa i pomarszczona. Potrafił się
szczerze uśmiechać, ale jego usta miały najczęściej wyraz posępny,
zdeterminowany i mściwy. Miał szerokie i wysokie czoło i przenik
liwe oczy, w których można się było jednak dopatrzyć pewnej dozy
współczucia albo litości. Miał we włosach przedziałek pośrodku,
a dwa orle pióra z tyłu głowy dodawały mu wzrostu. Na piersi
opadały mu dwa warkocze, owinięte chyba w skórki łasic”14.
Wodzowie zaprosili Walsha do namiotu narad. Rozmowa toczyła się
za pośrednictwem tłumacza Solomona. Siedzący Byk natychmiast
zaczął przemawiać — „chyba to zdolności oratorskie zapewniły mu
tak potężną pozycję wśród wszystkich plemion” - pomyślał Walsh.
Siedzący Byk rozpoczął od wyliczenia złamanych przez wasichun
traktatów i prześladowań, jakie jego lud wycierpiał ze strony mila
hańska („Długie Noże krzywdzili mnie jak dzikie zwierzęta, żądne
mej krwi!”). Zapewnił, że przekroczył granicę w pokojowych
zamiarach i liczy na dobre traktowanie. Po nim przemawiał Cęt
kowany Orzeł. Większe wrażenie niż jego retoryka zrobiła jednak na
superintendencie dzierżona przezeń broń — „największy i najbardziej
złowrogi tomahawk, jaki widziałem w życiu — trzy długie, szpiczaste,
stalowe ostrza, osadzone w nabijanej ćwiekami drewnianej rękojeści...
Był to ekwiwalent trzech siekier albo włóczni. Pewnie niejeden
nieszczęśnik nad Little Big Horn poczuł, jak rozszarpują one jego
ciało, zanim wyzionął ducha”15. Walsh starał się zachęcić Indian do
powrotu do Stanów Zjednoczonych i podkreślał prawa, dotyczące
ochrony życia i własności, których przestrzegania oczekuje się
w Kanadzie. Z pewnym zmartwieniem usłyszał, że Sjuksowie podają
się za Indian brytyjskich — niektórzy pokazali mu medale, jakie ich
dziadowie otrzymali od króla Jerzego w nagrodę za służbę u boku
Anglików przeciwko Amerykanom, i przypomnieli obietnicę, że
Sjuksowie zawsze będą mile widziani na brytyjskiej ziemi. Siedzący
Byk bywał już zresztą na niej nieraz (o czym Walsh nie musiał
wiedzieć), by kraść konie słynącym z ich hodowli shlota („zatłusz-
czonym”, czyli Metysom). Rada skończyła się ponownym wy
stąpieniem Siedzącego Byka.
14 Tamże, s. 76—77.
15 Tamże, s. 77—82.
— Po raz pierwszy w życiu poddaję się życzeniom białych — rzekł.
— Nigdy też nie poznałem ich praw. To dobre prawa i chciałbym
dowiedzieć się o nich więcej.
Okazja nadarzyła się nazajutrz. Spacerując po obozie i podziwiając
konie ze znakami U.S., siodła i sakwy z oznaczeniami 7 pułku
kawalerii, karabinki i pasy z amunicją a nawet trąbki, Leveille
i Solomon rozpoznali trzy konie, które były własnością katolickiego
księdza Julesa Decorby. Ten popularny wśród Indian i Metysów
misjonarz zawsze był gotów oddać konie komuś, kto był w potrzebie,
ale ich obecny posiadacz, znany z wrogiego usposobienia Biały Pies,
nie wyglądał na kogoś, kto by go o to poprosił.
Biały Pies otoczony kręgiem ponad 50 wojowników opowiadał
o swych wyczynach, gdy stanął przed nim wachm. McCutcheon
i oznajmił, że aresztuje jego i dwóch jego towarzyszy. Biały Pies nie
wierzył własnym uszom. Co to znaczy — być aresztowany? Konie są
jego i nie odda ich, a jeśli shaglashapi chcą walki, to mogą ją mieć.
Konstable jednak zachowali się nie po męsku i rozbroili ich.
— Albo pojedziesz 'ze mną w kajdankach do Fortu Walsh - rzekł
major —albo powiesz, skąd masz te konie i co chciałeś z nimi zrobić.
Biały Pies ugiął się.
— Znalazłem te konie na prerii i zabrałem je. Nie wiedziałem, że
tu nie wolno tego robić. W naszym kraju jest taki zwyczaj, że konie
chodzące po prerii zabiera się.
— Na północ od magicznej linii nie wolno sięgać po cudzą
własność — pouczył go Walsh. - Oddaj konie i możesz iść.
Biały Pies mruknął coś o zemście. Solomon usłyszał to i prze
tłumaczył. Walsh zażądał, by powtórzył swoje słowa i odwołał je.
Biały Pies znowu ustąpił...
Groźny przywódca obozu, o reputacji wroga białych, stracił twarz.
Siedzący Byk wydawał się zafascynowany prawem. Żegnając Walsha
poprosił go o dalsze instrukcje, co w Kanadzie Sjuksom wolno,
a czego nie wolno, oraz o pozwolenie na zakup amunicji. Walsh
zgodził się pod warunkiem, że nie użyją jej przeciw Amerykanom.
Walsh potwierdził, że „w Kanadzie prawo jest wodzem”, kiedy
po kilku dniach 600 Assiniboinów, którzy kłusowali na łowiskach
należących do Saulteaux, napadło na ich obóz, zniszczyło tipi
i wystrzelało psy. Major nie szarżował na obóz Assiniboinów,
lecz z 30 konstablami wjechał doń i mimo groźnej postawy
Indian odwiózł czterech ich wodzów w kajdankach do Fortu
Walsh. Za naruszenie praw własności Saulteaux sąd wlepił dzielnym
wojownikom po od miesiąca do pół roku ciężkich robót, co zrobiło
na Siedzącym Byku takie wrażenie, że kiedy jego Sjuksowie na
dobry początek ukradli shlota setkę koni, zwrócił je Metysom,
a sprawców ukarał.
Walsh zdobył wśród Indian rozgłos i imię „Ten, Który Wiąże”,
a plemiona kanadyjskie uzyskały przeświadczenie, że mogą liczyć
na policyjną ochronę. Ale było wątpliwe, czy na dłuższą metę
policji uda się opanować sytuację na łowiskach. W Kanadzie
konkurencja rosła, a bizonów ubywało. Indianie zabijali je masowo
dla skór, za które kupowali whisky, także Metysi zabijali po kilkaset
sztuk dziennie. NWMP likwidowała „wódczane forty”, gdzie
Indianie zaopatrywali się w whisky, ale nie byłaby w stanie
kontrolować prerii.
1 czerwca do obozu Sjuksów przybył zastępca szefa policji Irvine.
Jemu też spodobał się uśmiech Siedzącego Byka i jego wysokie
czoło. Podziwiał piękną postawę wojowników, ich powtarzalne
karabiny i ozdabiające pasy jasnowłose skalpy. Wódz Jeden Byk
zademonstrował mu również tradycyjną broń — kamienny młot,
którym — jak twierdził — nad Little Big Horn rozłupał 23 czaszki.
Ceremonialne pow-wow rozpoczęto od wypalenia fajki, z której
popiół został uroczyście zakopany. Następnie Siedzący Byk i dwaj
pomniejsi wodzowie przez kilka godzin recytowali listę nieszczęść,
jakich Dakotowie doznali od Amerykanów.
— Amerykanie chcą pić moją krew — mówił szaman. — Chcą
pociąć moje ciało. Ja chcę widzieć tylko krew bizonów. Po stronie
amerykańskiej nigdy nie wiedziałem, czy czegoś nie kradnę lub nie
czynię źle. To Amerykanie kradną. Byłem kiedyś bogaty, miałem
dużo pieniędzy, ale Amerykanie ukradli mi je w Czarnych Górach.
Naszymi przyjaciółmi są tylko Anglicy i Hiszpanie. Chcę mieszkać
u was. Amerykanie wciąż dawali nam mąkę, a my chcemy mięsa
bizonów. Dawali mąkę, ale nie dawali nam prochu i kul...
Na dowód dobrych intencji Siedzący Byk podarował Irvine’owi
swoje wyszywane paciorkami mokasyny oraz przedstawił mu księdza
Martina, katolickiego misjonarza z agencji Standing Rock, który
przybył, aby nakłonić go do powrotu do USA, i został uwięziony.
Szaman wylał na księdza oskarżenia o wszystkie możliwe zbrodnie.
Zapytał również Irvine’a, czy wielka matka będzie go chronić, jeśli
pozostanie w jej kraju. Irvine potwierdził — po wysłuchaniu wodzów
uznał ich za „biednych ludzi”, a ponadto jako były pułkownik
Strzelców Quebeckich uważał, że armia amerykańska ma rozkaz
„zabijać wszystko, co mówi” 16.
— Chciałem was przekonać, że powinniście wrócić do waszego
kraju i zamieszkać z waszymi braćmi w agencjach - rzekł Martin
- ale słysząc te słowa i to, co mówią brytyjscy oficerowie, myślę, że
będzie wam lepiej na brytyjskiej ziemi. Gdybyście jednak chcieli
wrócić, moim życiem gwarantuję wam życie i wolność.
- Zostajemy z dziećmi wielkiej matki — uciął Siedzący Byk.
Mogło to być takie proste dla szamana Hunkpapów, mógł pod
komisarz Irvine sądzić, że „Siedzący Byk będzie przestrzegał prawa”,
jak napisał w raporcie, ale szef policji, komisarz MacLeod, uważał,
iż „nie należy pokładać zbytniej ufności w ich obietnicach”,
i oczekiwał konfliktu Sjuksów z Kri i Czarnymi Stopami o stada
bizonów. Dlatego nalegał na premiera MacKenziego, aby rząd nie
uznawał Sjuksów za obywateli brytyjskich, nie przydzielał im
rezerwatów, nie przyjmował za nich odpowiedzialności, lecz podjął
z Waszyngtonem rozmowy o ich powrocie do USA — „im dłużej
z tym zwlekać, tym będzie to trudniejsze”.
Z Ottawy przybył do Sjuksów znany im misjonarz Jean-Baptiste
Genin. Po rozmowie z szamanem mógł tylko poinformować premiera:
„Szczerze ubolewam, że oficerowie policji kanadyjskiej tak rozpieścili
Siedzącego Byka, zamiast doradzić mu, aby się poddał i skończył
wszystkie kłopoty”.
W czerwcu rząd Kanady za pośrednictwem ambasady brytyjskiej
w Waszyngtonie zwrócił się do Amerykanów o podjęcie starań
o powrót Sjuksów. Rząd USA odmówił: ponieważ Indianie otrzy
mali w Kanadzie azyl polityczny, USA nie mogą domagać się
ich ekstradycji, ani nie będą żadnymi ustępstwami nakłaniać
ich do powrotu. Teraz Kanadyjczycy stali przed alternatywą
„karmić ich lub z nimi walczyć”. Ponieważ premier MacKenzie
sądził, że na karmienie Sjuksów go nie stać, a walczyć z nimi
nie chciał, zaczął rozważać zaproszenie armii USA do Kanady,
by wyrzuciła uciążliwych gości. Po wielu działaniach dyplo
matycznych prezydent Hayes, który objął urząd po Grancie,
zgodził się wysłać do Kanady komisję do negocjowania z ucho
dźcami. Na jej czele stanął gen. Terry. MacLeod został po-
16 Tamże, s. 93-100.
instmowany przez ministra spraw wewnętrznych, że ma za pomocą
wszelkiej możliwej perswazji skłonić Indian do rozmawiania
z komisją. W praktyce perswadował Walsh, ale Siedzący Byk
zareagował taką tyradą pod adresem Amerykanów, że Leveill
i „Kos” Morin nie nadążali z tłumaczeniem. Dopiero po kilku dniach
perswazji szaman zgodził się porozmawiać z Terrym i z 25
towarzyszami udał się do Fortu Walsh.
15 października Terry przybył na granicę, gdzie powitał go
MacLeod na czele plutonu lansjerów w szkarłatnych kurtkach,
białych spodniach i hełmach. Następnego dnia zawitali do Fortu
Walsh. Sjuksowie czekali tam od kilku dni. W nagrodę za cierpliwość
i obietnicę przestrzegania prawa dostali tytoń, amunicję i koce. Czas
umilało im picie herbaty, do której nabrali upodobania, i ucztowanie.
17 października zaczęły się rozmowy. Rozpoczął Terry, oferując
Sjuksom amnestię i takie warunki życia w agencjach, jakie mają
wszystkie inne szczepy, pod warunkiem, że oddadzą broń i konie
(ponad liczbę wystarczającą dla celów pokojowych); na powrót
Indian w agresywnych zamiarach nie było zgody.
— Od 64 lat prześladujecie mój naród! — rozpoczął Siedzący Byk.
— Nic złego nie zrobiliśmy. To wy zaczęliście. Wypędziliście nas,
więc znaleźliśmy schronienie tutaj. Dziś ściskam ręce tych ludzi — tu
podszedł do komisarza MacLeoda i superintendents Walsha i uścisnął
im dłonie. — Widzisz, jakie mam z nimi stosunki? Myślisz, że jestem
głupi, ale ty jesteś większym głupcem. Możesz wracać. Nic już nie
mów. Nie chcemy słuchać kłamstw. Ten kraj jest teraz moim krajem,
będziemy mieszkać tutaj. Ściskam ręce tych ludzi — ponowił uściski.
— Chcę, abyś wracał, skąd przyszedłeś 17.
W takim tonie toczyła się konferencja. Na głowy komisji sypały się
obelgi, przy wylewnych demonstracjach sympatii do Kanadyjczyków.
— Policja jest dobra! — mówił Dziewiątka, Yankton. — Wszyscy tu
podają sobie ręce! — To Brytyjczycy nauczyli mnie strzelać — chwalił
Ściga Arikarów, Santee. Wrona rzucił się na MacLeoda i Walsha
i uściskał ich.
— Tak lubię tych ludzi! — zawołał. — A wy, jak śmiecie tu
przychodzić! To nie jest wasz kraj! Ten kraj należy do policji!
Terry zachował spokój i po kilku godzinach podsumował:
— Czy mam powiedzieć prezydentowi, że odmawiacie powrotu?
MONTANA I DAKOTA
21 W walkach tych brał udział także 7 pułk kawalerii, tracąc zabitych 2 oficerów i 22
23 Na czele oddziału Indian stali Czerwona Chmura, Mała Rana, Młody Boi Się
Swoich Koni i Żółty Niedźwiedź (Oglala z agencji), Amerykański Koń Młodszy
(Oglala), Czarny Węgiel (Arapahoe), Wielka Droga, Mały Wielki Człowiek i Skacząca
Tarcza (Oglala Szalonego Konia). Wskazuje to na skalę sprzeciwu Indian wobec planów
Szalonego Konia.
24 Niektóre opracowania podają, że śmiertelny cios Szalonemu Koniowi zadał bagnetem
Terry’ego, kpt. Smitha: „Gen. Terry wiedział, gdzie byli Indianie. Obawiał się, że
uciekną na południe w kierunku Czarnych Gór. Aby temu zapobiec, zdecydował wysłać
kawalerię na południe. Kawaleria musiałaby przejść około 75 mil. [...] Rozumiano, że
zajmie (jej) to dwa dni i piechota będzie niedaleko od miejsca, w którym byli Indianie.
Gen. Custer po tym, jak odszedł (got away) od oddziału, maszerował przez całą noc.
Odległość, która, jak zakładano, miała mu zająć dwa dni, pokonał w mniej niż 24
godziny i wszedł do walki ze zmęczonymi żołnierzami i bez żadnego wsparcia”
(Graham, op. cit., s. 281).
ców odpowiedzialność, ale wpisała się w spór, który ogarnął cały kraj
i objął wszystkie sfery.
Na poziomie osobistym płk Samuel D. Sturgis, dowódca 7 pułku
kawalerii, którego syn zginął w bitwie, oskarżał Custera o samolub-
stwo, chorobliwą ambicję, obłąkańczą żądzę sławy, prowokowanie
konfliktu z Indianami, nieznajomość charakteru Indian, tyranizo
wanie żołnierzy, brawurę i utrzymywał, że bitwa została prze
grana, ponieważ Custer „zaatakował 36 godzin wcześniej, niż był
powinien”. Twierdzono, że Custer nie czekał na kolumnę Gib
bona, z którą rzekomo był umówiony, lecz śpieszył się, ponieważ
nie chciał dzielić się z nią zwycięstwem. Jako świadectwo
lekkomyślności podawano, że Custer w obliczu nieprzyjaciela
podzielił pułk na bataliony i rzekomo zlekceważył wiadomości
zwiadu o sile przeciwnika. Nawet Sherman i Sheridan uznali, że
„Custer był bardzo nieprzezomy, atakując tak wielką liczbę
Indian”, i sugerowali, że przemęczył ludzi i konie. Prezydent
określił bitwę jako „poświęcenie żołnierzy, któremu zawinił sam
Custer i które było całkiem niepotrzebne — całkiem niepotrzebne”.
Dziwnie brzmiały te słowa w ustach „rzeźnika Granta”, który
podczas wojny secesyjnej wysyłał na śmierć tysiące ludzi w ata
kach frontalnych na szańce konfederatów i któremu przypisywano
powiedzenie: „Nigdy nie liczę moich zabitych”. Chyba, że Grant
chciał przez to powiedzieć, że bitwa nad Little Big Horn nie była
mu potrzebna... Źle jednak o nim świadczy, że powtórzył kłamst
wo, jakoby Custer „miał zakaz atakowania przed dokonaniem
połączenia z Terrym i Gibbonem. Został notyfikowany, by
połączył się z nimi 26, ale zamiast maszerować powoli, jak
nakazywał mu rozkaz, w celu połączenia się 26, wykonał forsow
ny marsz na odległość 83 mil w 24 godziny (!) i w ten sposób
spotkał Indian sam 25” 5.
W obronie Custera stanęło niewielu: przede wszystkim agresywny
płk Nelson A. Miles. Poparli go jego dawni przeciwnicy, konfederaci,
którzy wiedzieli, co to kawaleryjska fantazja: gen. Joseph Johnston,
gen. McCausland („kawaleria służy do szarżowania”), gen. Birkett
D. Fry i gen. Thomas Rosser. Ten ostatni oskarżył wprost mjr. Reno
o ucieczkę z pola walki i rzucenie batalionu Custera na pastwę losu.
Inni szydzili z batalionu Reno i Benteena, przypominając, iż „płakali
był oblężony przez około 1000 Sjuksów, Szejenów i Arapahoe na wysepce na rzece
Arickaree w Kansas (Beecher Island). Trzykrotnie ciężko ranny, stracił 5 zabitych i 17
rannych, lecz utrzymał się do czasu nadejścia pomocy.
7 Przeciw temu projektowi ostro protestował płk Sturgis, a grupa obywateli złożyła
7 pk, zginął tu 25 czerwca 1876”. Jak widać, takie sformułowanie pomija poległych 26
czerwca. W rzeczywistości należy napis ten rozumieć: „W tym miejscu 28 czerwca
znaleziono ciało”.
10 S t a n d s -1 n - T i m b e r, op. cit., s. 207.
11 Or. „damn Reno by faint praise” (Ta u n t on, op. cit., s. 42). W kwietniu mjr Reno
został skierowany do Fortu Meade, gdzie dowódcą był płk Sturgis. 28 listopada 1879 r.
stanął przed sądem wojennym, oskarżony przez Sturgisa o bójkę z porucznikiem
pechem jest „szeroki rozgłos, jaki nadała mu prasa w całym kraju
[...] Teraz będzie się zwracać większą uwagę na to, co ja robię, niż
inni, nie tak rozreklamowani oficerowie”.
Zeznania kpt. Frencha i kpt. Weira obciążyłyby Reno i miałyby
z pewnością dużą wagę dla trybunału. Frencha jednak pijaństwo
zaprowadziło w tym czasie przed sąd wojskowy, Weir zaś już nie
żył. Skierowany w październiku 1876 r. do biura rekrutacyjnego
w Nowym Jorku, w listopadzie zachorował, a 9 grudnia zmarł.
Przyczyną był, jak stwierdził lekarz, zator w mózgu, spowodowany
alkoholizmem12. Lekarz nie mógł stwierdzić, w jakim stopniu do
zgonu kapitana przyczyniły się chwile spędzone na wzgórzu, z którego
widział zagładę batalionu Custera.
Kpt. Benteen również miał powody do rozgoryczenia. Przeżył
moment chwały 26 czerwca, wszyscy obecni na Wzgórzu Reno
wyrażali się z najwyższym uznaniem o jego odwadze, przyznawali, że
był faktycznym dowódcą i duszą obrony, lecz na tym koniec. Nie
uzyskał awansu, a choć nie był tak atakowany jak Reno, to wypominano
spóźnienie jego batalionu 25 czerwca. Toteż przed trybunałem
w sprawie Reno kapitan składał fałszywe zeznania. Przedstawiał Custera
jako głupca, który „bezsensownym rozkazem” wysłał go na „polowanie
w dolinach ad infinitum”, tak że gdyby nie złamał tego rozkazu,
doszedłby „do Fortu Benton”. Ironią maskował matactwo co do czasu,
jaki spędził w marszu, a potem na wzgórzu, bezczynnie przysłuchując
się dobiegającym z oddali salwom. Benteen uniknął takiej katastrofy,
jaka stała się udziałem Reno, ale jego dalsze losy nie były. szczególne.
Po kilku latach awansował do stopnia majora i został przeniesiony do
9 (murzyńskiego) pułku kawalerii. Jego kariera skończyła się pijańst
wem, sądem wojennym i odejściem na własną prośbę ze służby.
Kędziora także spotkały kłopoty. Prasa rozpowszechniła o nim tyle
głupstw, że całą jego opowieść o ostatnich chwilach batalionu
KANADA-STANDING ROCK
W kwietniu 1923 r. wygrał sprawę i otrzymał emeryturę „do końca życia”. Zmarł 22
maja 1923 r. i został pochowany na Cmentarzu Narodowym na polu walki Custera. Por.
F. J. D o c k s t a d e r , Great North American Indians. Profiles in Life and Leadership,
New York 1977, s. 66—67. Warto dodać, że żona Krwawego Noża otrzymała należną
mu jako zwiadowcy kwatermistrzostwa wypłatę w wysokości 91,66 dolarów dopiero
w 1881 r.
14 B r o w n , op. cii., s. 69—73. Komańcz zakończył życie 7 listopada 1891 r. w wieku
15 W lutym 1879 r. rząd kanadyjski oceniał, że zasoby bizonów mogą przy aktualnym
doszły pogłoski, iż Miles w pościgu za Nez Perce może naruszyć terytorium Kanady. Do
policjantów dołączyło około tysiąca Sjuksów. Choć Walsh ostrzegł ich, że jeśli zaatakują
Amerykanów, „Czerwone Kurtki jak wilki będą szukać ich krwi”, był pewien, że gdyby
Miles rzeczywiście nadszedł, nie pohamowałby Sjuksów. T u r n e r , op. cit., s. 109-113.
inwazji Indian pod wodzą Siedzącego Byka z Ameryki Brytyjskiej”.
Rząd Kanady oskarżano o łamanie prawa międzynarodowego, ponieważ
ich nie rozbroił i nie internował, oraz obarczano odpowiedzialnością „za
wszystkie szkody, które mogą nastąpić”. Kanadyjczycy wskazywali, że
nie mają sił, które mogłyby się tego zadania podjąć, i oświadczali, że
ponieważ rząd USA narzucił im obecność uchodźców, powinien pomóc
im się ich pozbyć, oferując korzystne dla Indian warunki kapitulacji17.
Przy całej sympatii obawiano się, że Siedzący Byk może dać przykład
kanadyjskim Indianom — Czame Stopy zaczęli już też „polować na
bizony pinto” (kraść bydło), a buntowniczy Metys Louis Riel próbował
doprowadzić do połączenia wszystkich uciśnionych 18.
Tymczasem w Wood Mountain nastroje pogarszały się. Policjanci
byli źli, gdyż rząd zmniejszył im pensje. Wybuchła epidemia „górskiej
febry”, odmiany malarii, pociągając zgony wśród Indian, Metysów
i policjantów. Zaczynały się bójki, w których uczestniczyli Sjuksowie
z jednej strony, a policjanci i Metysi z drugiej. Siedzący Byk ogłosił,
że jeśli ktoś z Indian chce wracać do USA, nie będzie mu stawał na
drodze. W marcu Sjuksowie w towarzystwie Nez Perce pojawili się
nad Powder, Big Horn i Yellowstone, uprowadzając konie Wronom
i bydło z rancz, które powstały w tej okolicy (duże straty poniósł
Countryman, który znacznie rozwinął interesy), zabijając osadników
i uniemożliwiając polowanie Indianom z agencji. Dwie kompanie
2 pułku kawalerii bezsilnie uganiały się za intruzami. Zachęceni
sukcesami Sjuksów, dołączyli do nich kanadyjscy Gros Ventres
— 6 kwietnia napadli na ranczo nad Powder, zabili ranczera Sebezzo,
ranili jego partnera i uprowadzili bydło. 17 kwietnia 14 konnych
piechurów z 3 i 7 pułku piechoty oraz 6 zwiadowców Wron stoczyło
potyczkę ze Sjuksami, którzy powracali do Kanady ze zdobyczą,
i zabili 8 z nich, tracąc dwóch zabitych i jednego rannego. W maju
Indianie zaczęli uprowadzać bydło na wschód od Little Big Horn;
żołnierze z Fortu Custer bezskutecznie próbowali ich ścigać.
W maju Siedzący Byk po raz pierwszy od 1876 r. zorganizował
taniec słońca, aby wzmocnić swoją pozycję przez szamańskie rytuały
i podnieść morale. To ostatnie tak mu się udało, że młodzieńcy,
którzy dowiedli hartu ducha i ciała, potwierdzili swą sprawność,
25 Z wozami pojechał kpt. Clifford z 7 pułku piechoty, który był obecny 28 czerwca
1876 r. na pobojowisku nad Little Big Horn. Jego rozkaz brzmiał: „Spotkać (Siedzącego
Byka) i sprowadzić jego grupę do Fortu Buford. Z najwyższą odpowiedzialnością
wykonać tę delikatną i ważną misję, nie pozwalając niczemu ani nikomu jej zakłócić”.
26 Record..., s. 99.
przez Sąd Najwyższy, który uznał ją za wewnątrzplemienną i jako taką nie podlegającą
jurysdykcji sądów USA. W 1884 r. Wroni Pies wrócił do agencji Rosebud. W tej
atmosferze wkrótce został tam zamordowany inny lojalny wobec rządu wódz Biały
Grom ( R o b i n s o n , op. cit., s. 452—453).
31 Niektóre gazety pisały, iż jezuita DeSmet nauczył w młodości Siedzącego Byka
francuskiego, a on studiował kampanie Napoleona, w czym krył się sekret jego sukcesów.
32 S e l l , W e y b r i g h t , op. cit., s. 176-178. Walsh twierdził, że zwracano się do
35 R. K. A n d r i s t. The Long Death. The Last Days of the Plains Indian, New York
1967, s. 334.
przed kulami wasichun. Można je było nosić nie tylko podczas tańca,
ale i pod wierzchnim odzieniem. Była to dla Sjuksów dobra
wiadomość, ponieważ ich stosunki z wasichun pogarszały się.
Kongres w ramach oszczędności budżetowych zmniejszył im racje
wołowiny. Szerzyły się choroby — grypa, koklusz i odra. Z posęp
nego nastroju wyrwała ich wieść, że wiosną przyjdzie Mesjasz
i wygubi wszystkich białych. Agent Royer, którego Indianie
nazywali Młody Człowiek Bojący Się Lakotów i traktowali od
powiednio, wydawał się w to wierzyć. 30 października meldował, że
z 6 tysięcy Sjuksów w Pine Ridge „ponad połowa tańczy”, i prosił
o przysłanie 600 — 700 żołnierzy, gdyż siły indiańskiej policji uważał
za zbyt małe. 15 listopada zwiększył tę liczbę do tysiąca. Wprawdzie
Royer histeryzował, ale i z sąsiedniej agencji Rosebud agent donosił,
że Sjuksowie w tańcu nie dają się poskromić policji.
W listopadzie rząd przeniósł jurysdykcję nad Sjuksami z Depar
tamentu Spraw Wewnętrznych do Departamentu Wojny. Wokół Pine
Ridge i Rosebud zgromadzono prawie 3 tysiące wojska. Co najmniej
3 tysiące Indian z obu agencji uciekło w badlands i tańce ustały.
Kontynuowano je tylko w Standing Rock w obozie Siedzącego Byka
(który demonstracyjnie złamał fajkę pokoju i ogłaszał, że pragnie
wojny) i w obozie Wielkiej Stopy w rezerwacie Cheyenne River.
Minęło kilka tygodni, wypełnionych spekulacjami i obawami, zanim
zdecydowano prewencyjnie aresztować Siedzącego Byka. McLaughlin
uważał, że indiańska policja wzbudzi mniej sprzeciwu niż wojsko.
Mylił się; w oczach szamana reprezentowała ona najgorszy element
— Indian, którzy poszli drogą białego człowieka. Kiedy jednak 15
grudnia 43 policjantów otoczyło jego dom, nie stawiał oporu.
Dopiero gdy zgromadziło się przy nim ponad stu jego stronników,
podniósł protest. Jego syn, Wronia Stopa, może i nie został mężczyz
ną, ale nie był tchórzem i zaczął z niego szydzić. Siedzący Byk
wezwał swoich ludzi, by go uwolnili. Padł strzał. Por. Bycza Głowa
został śmiertelnie ranny, ale zdołał postrzelić Siedzącego Byka.
Jednocześnie policjant Czerwony Tomahawk strzelił szamanowi
w głowę. Rozpętało się piekło. Biały koń, na którym Siedzący Byk
jeździł w rewii, jak go nauczono, na odgłos wystrzałów stanął dęba,
zarżał i zamachał kopytami. Zdumieni przeciwnicy odskoczyli,
umożliwiając policjantom skrycie się w domu. Po dwóch godzinach
przyszło z odsieczą wojsko. Policja straciła 6 zabitych, a napastnicy
8 — w tym Siedzącego Byka i Wronią Stopę.
Obóz Wielkiej Stopy z częścią ludzi Siedzącego Byka zbiegł ku
badlands. Tymczasem gros wojska przerzucono w tamte strony, aby
jego masą, bez rozlewu krwi zepchnąć Indian z powrotem do
rezerwatu. Plan się powiódł i 27 grudnia wszyscy Sjuksowie ruszyli
w drogę powrotną do agencji. Wielka Stopa nikogo w badlands nie
zastał, a na drugi dzień napotkał batalion (4 kompanie) 7 pułku
kawalerii na patrolu. Mjr Whitside zażądał jego bezwarunkowej
kapitulacji, a ponieważ Wielka Stopa się zgodził i nawet wywiesił
białą flagę, zaprowadził go do małej osady niedaleko Pine Ridge, nad
potokiem Wounded Knee 36.
Dołączył tam płk J. W. Forsyth z jeszcze 4 kompaniami
7 pułku, oddziałem zwiadowców i baterią artylerii. Nie był
to już ten sam 7 pułk. Większość żołnierzy była nowymi rekrutami,
a z dawnej kadry pozostali Wallace, Vamum, Moylan, Hare,
Godfrey i Edgerly37. Pułk otoczył obóz, a 4 dwucalowe szy
bkostrzelne działka typu Hotchkiss zajęły pozycję na wzgórzu.
Forsyth umieścił chorego Wielką Stopę w ogrzewanym namiocie
pod opieką lekarza i polecił następnego dnia rozbroić Indian.
Było ich 340, w tym 106 wojowników. Forsyth sądził, że po
traktowali kapitulację poważnie i oddadzą broń.
29 grudnia rano wojownicy wyszli poza obóz i zostali wzięci pod
straż. Mieli chodzić grupami do tipi i przynosić swoją broń.
Pierwszych 20 przyniosło dwa uszkodzone karabiny. Nie wyglądało
to obiecująco, część żołnierzy skierowano więc do przeszukania tipi.
Zaczęły wybuchać awantury. Żołnierze znaleźli tylko około 40 sztuk
różnej broni palnej. Nadal nikt niczego nie podejrzewał. Nad obozem
Sjuksów wciąż łopotała biała flaga, ale wśród wojowników chodził
szaman, gwizdał na piszczałce z kości orła i wzywał do walki. Kule
akicita były przecież niegroźne — pod kocami Indianie mieli nie tylko
noże, tomahawki, Colty i Winchestery, lecz także „koszule ducha”.
Nikt z żołnierzy go nie rozumiał. Sierżant zaczął wyciągać naboje
z pasów Indian i szybko napełnił nimi kapelusz. Gdy podszedł do
jednego z Indian, ten wydobył spod koca karabin i wypalił. Jak na
sygnał, inni także dobyli broni i otworzyli ogień do zgromadzonych
36 Potok ten nosił taką nazwę dla upamiętnienia zranienia wodza Sjuksów w kolano
przez Wrony (wódz na pamiątkę tego incydentu przybrał imię Mała Rana). Por. H a n s ,
op. cit., s . 8 1 .
37 Jednym z nowych oficerów był kpt. John J. Pershing, dla którego była to pierwsza
istotna akcja.
wokół żołnierzy. Kpt. Wallace, inaczej niż przed Little Big Horn, nie
przeczuwał niczego złego i właśnie targował się z Indianami
o pamiątki, kiedy został trafiony czterema kulami, a potem dobity
siekierą. Vamum stał na uboczu, gawędził z Whitsidem i palił fajkę.
Kula wytrąciła mu ją z ust. Por. Hawthome z 2 pułku artylerii
zawdzięczał życie zegarkowi, w który trafiła kula i rykoszetowała.
Kawalerzyści bez rozkazu albo rzucili się do ucieczki, albo zaczęli
strzelać. Chaotyczna wymiana ognia trwała około minuty. Opróżniw
szy magazynki, Indianie ruszyli do ataku na białą broń. Katolicki
misjonarz Craft próbował powstrzymać walczących, został poraniony
nożem i z przebitym płucem udzielał konającym absolucji, dopóki
nie upadł. Wtedy włączyła się bateria Hotchkissów. Działka posłały
serię dwufuntowych granatów — jeden co półtorej sekundy — w obóz,
w którym byli sami niekombatanci lub uciekinierzy z pola walki,
powodując popłoch. Sjuksowie rzucili się do ucieczki, bezlitośnie
ścigani przez kawalerzystów i zwiadowców Szejenów. Po godzinie
wszystko ucichło. Sjuksowie mieli prawie 180 zabitych, w tym
kobiety i dzieci. 31 żołnierzy zostało zabitych, a ponad drugie tyle
było rannych (kilku z nich śmiertelnie) 38.
Kiedy wieść o bitwie nad Wounded Knee dotarła do Pine Ridge,
około 2 tysięcy Sjuksów zgromadziło się na okolicznych wzgórzach.
Wybuchła panika. Kobiety i dzieci, biali i Indianie biegali w po
szukiwaniu schronienia. 39
Indianie mogliby zdobyć Pine Ridge w ciągu kilku minut, lecz
zadowolili się wznieceniem kanonady. Wkrótce padło trzech żoł
nierzy. Nie zważając na ostrzał, podbiegł do nich fotograf i robił im
zdjęcia. Sytuację uratował oddział indiańskiej policji, który zaatakował
i odrzucił najbliższych Sjuksów na większą odległość. Strzelanina
i podpalanie zabudowań trwały do wieczora, póki do agencji nie
przybył znad Wounded Knee 7 pułk kawalerii z wozami pełnymi
rannych żołnierzy i Indian. Na drugi dzień wzmocnił go 9 (murzyński)
pułk kawalerii. W okolicy agencji był ostrzeliwany i stracił jednego
żołnierza. Ponieważ do agencji doszła wiadomość, że Indianie
atakują odległą o 5 mil misję katolicką, 8 kompanii 7 pułku
wyjechało z odsieczą. Okazało się, że choć okoliczne budynki stały
w płomieniach, to misja nie była jeszcze zagrożona. Na widok
38 Źródła szacują liczbę obecnych Indian na od 340 do 370, a zabitych na od 128 do
około 300 (wliczając zmarłych z zimna i wyczerpania).
39 T i b b 1 e s, op. cit., s. 316-317.
wojska Indianie odskoczyli, lecz płk Forsyth zaniedbał zajęcia
leżących opodal wzgórz i szybko dostał się w okrążenie. Zginęli por.
Mann i szer. Francischetti, a siedmiu zostało rannych, i gdyby nie
odsiecz ze strony 9 pułku kawalerii, „pułk mógłby zostać ekster-
minowany” 40.
W pierwszy dzień nowego roku Indianie zabili kowboja, który
doglądał bydła, dostarczanego do agencji. 3 stycznia gen. Miies
przeniósł do Pine Ridge swoją kwaterę główną, dzięki czemu agencję
przygotowano do obrony. Nowy atak jednak nie nastąpił, Indianie
zadowolili się tylko spaleniem szkoły i kościoła o 15 mil od agencji.
W następnych dniach wojsko stoczyło kilka potyczek i straciło kilku
ludzi. 5 stycznia nad Wounded Knee rozegrała się ostatnia większa
walka z Indianami, którzy przez kilka godzin oblegali karawanę
wozów, dopóki nie nadeszła pomoc. W następnych dniach Miles
zebrał 8 tysięcy żołnierzy i, unikając starć, otoczył Indian kordonem
i zaczął spychać ich ku agencji. 7 stycznia został zabity por. Casey,
próbujący nakłonić do powrotu obóz Brule41, ale już 16 stycznia
wszyscy Sjuksowie w liczbie około 4 tysięcy powrócili i złożyli broń
— w tym około 700 karabinów. Miles rozdzielił wśród nich wojskowe
zapasy wołowiny, kawy i cukru. „I tak historia wojen indiańskich na
zachodzie kończy się gwałtownie przy ogniskach, wokół których
głodni Sjuksowie obgryzają żeberka krów karmionych trawą” 42.
40 R o b i n s o n , op. cit., s. 499—500. „Za bardzo wybitne męstwo” w tej akcji kpt.
Vamum został odznaczony Medalem Honoru.
41 Indianin, który zabił por. Caseya, niejaki Mnóstwo Koni, stanął za to przed sądem.
Sąd umorzył sprawę z uzasadnieniem, iż ponieważ biali i Sjuksowie byli w stanie wojny,
Mnóstwo Koni miał prawo zabić nieprzyjacielskiego oficera (P. 1. W e l l m a n , Death
On The Prairie, London 1972, s. 205).
42 A n d r i s t. op. cit., s. 353.
POSTSCRIPTUM
Opracowania
A n d r i s t Ralph K., The Long Death. The Last Days of the Plains Indian,
New York 1967.
A r m s t r o n g D. A., Bullets and Bureaucrats. The Machine Gun and the
United States Army, 1861—1916, Westport and London 1981.
B a i l e y John W., Pacifying the Plains: General Alfred Terry and the
Decline of the Sioux, 1866-1890, Westport 1979.
B r o w n Barron, Comanche; the Sole Survivor of All the Forces in Custer’s
Last Stand, the Battle of the Little Big Horn, Kansas City 1935.
De B a r t h e Joe, Life and Adventures of Frank Grouard, Boston 1963.
D o c k s t a d e r F. J., Great North American Indians. Profiles in Life and
Laedership, New York 1977.
D u n n Jacob Piatt, Massacres of the Mountains. A Histoiy of the Indian Wars
of the Far West, New York 1886.
F e r g u s o n R. B., ed., Warfare, Culture and Environment, New York 1984.
F o w I e r A. L., The Black Infantry in the West 1869—1891, Westport 1971.
F r e e 1 i n g J. E., A Wilderness of Miseries: War and Warriors in Early
America, Westport 1990.
G r a h a m William A., The Story of the Little Big Horn, New York 1926.
G r a y John S., Centennial Campaign. The Sioux War of1876, Fort Collins 1976.
G r a y John S., Custer 's Last Campaign: Mitch Boyer and the Little Bighorn
Reconstructed, Lincoln 1991.
G r i n n e l l George Bird, Pawnee, Blackfeet and Cheyenne, New York 1961.
G r i n n e l l George Bird, The Fighting Cheyennes, Norman 1966.
He d r e n Paul L., ed., The Great Sioux War 1876-1877: the best from
Montana, the Magazine of Western History, Helena 1991.
H o e b e 1 E. Adamson, The Cheyennes. Indians of the Great Plains, New
York 1960.
H o o p e s Alban W., The Road to Little Big Horn — and Beyond,
New York 1975.
H o w a r d Robert West, ed., This in the West, New York 1957.
H y d e George E., Red Cloud's Folk. A History of the Oglala Sioux Indians,
Oklahoma 1957.
H y d e George E., Spotted Tail's Folk. A History of the Brul Sioux,
Norman 1961.
I n n i s Ben, Bloody Knife, Custer’s Favorite Scout, Fort Collins 1973.
K n i g h t Oliver, Following the Indian Wars. The Story of the Newspaper
Correspondents Among the Indian Campaigners, Norman 1960.
Lee Robert, Fort Meade and the Black Hills, Lincoln 1991.
M a c G i n n i s Anthony, Counting Coup and Cutting Horses: Intertribal
Warfare on the Northern Plains 1738—1889, Evergreen 1990.
M a r q u i s Thomas B., Custer on the Little Bighorn, Algonac 1986.
M a r q u i s Thomas B., Keep the last bullet for yourself. The tine story of the
Custer’s last stand, Algonac 1976.
M a r q u i s Thomas B., Memoirs of a White Crow Indian, New Y ork 1928.
M a r q u i s Thomas B., The Cheyennes of Montana, Algonac 1978.
M a r s h a l l Samuel L. A., Crimsoned Prairie. The Wars Between the
United States and the Plains Indians During the Winning of the
West, New York 1972.
P r e s t o n John Hyde, A Short History of the American Revolution, New
York 1952.
P r u c h a Francis P., The Great Father. The United States Government and
the American Indians, Lincoln and London 1979.
R o b i n s o n Doane, A Histoiy of the Dakota or Siotix Indians, Minneapolis
1904.
S c h u l t z James W., William Jackson, Indian Scout, Springfield 1976.
S c o t t Douglas D., ed., Archaeological perspectives on the battle of the Little
Bighorn, Norman 1989.
S e l l Henry B., Weybright Victor, Buffalo Bill and the Wild West,
New York 1959.
S m i t h S h e r r y L., The View From Officer's Row: Army Perception of
Western Indians, Tuscon 1990.
S t a m m e l H. J., Der Indianer, Legende und Wirklichkeit von A—Z,
München 1989.
S t u b b s Mary L., C o n n o r Stanley R., Armor-Cavahy, Part II: Army
National Guard, Washington 1972.
T a t e J. P., ed., The American Military on the Frontier. The Proceedings of
the 7th Military Histoiy Symposium, United States Aif Force Academy, 30
September — I October 1976, Washington 1978.
T a u n t o n Francis B., ed., „No pride in the Little Big Horn”, London 1987.
T u r n e r Frank C., Across the Medicine Line, Toronto 1973.
U t l e y Robert M., Cavalier in Buckskin: G. A. Custer and the Western
Military Frontier, Norman 1988.
U t l e y Robert M., Frontier Regulars: The United States Army and the
Indian, 1866-1891, New York 1973.
Van E v e r y Dale, A Company of Heroes. The American Frontier 1775—1783,
New York 1962.
V a u g h n J. W., With Crook at the Rosebud, Harrisburg 1956.
V e s t a l Stanley, Sitting Bull, Champion of the Sioux, Boston 1932.
V i o l a H. J., Diplomats in Buskskin. A History of Indian Delegations in
Washington City, Washington 1981.
W a g n e r G. D., A l l e n W. A., Blankets and Moccasins. Plenty Coups and
His People, the Crows, Lincoln 1987.
W e l l m a n Paul I., Death on the Prairie, London 1972.
W i l l e y Patrick, Prehistoric warfare on the Great Plains: skeletal analysis
of the Crow Creek massacre victims, New York 1990.
W i l l s e y N. B., Brave Warriors, Caldwell 1964.
SPIS ILUSTRACJI
Od autora ..................................................................................................... 5
Żywi i dobrzy ............................................................................................ 13
O pokój i postęp ........................................................................................ 24
Politycy, łowcy wilków i generałowie ...................................................... 55
Jeźdźcy na niebie ...................................................................................... 90
Zapach róż i prochu ................................................................................ 106
Jeśli szlak prowadzi ku Little Big Hom................................................... 114
Niedziela, 25 czerwca 1876 r................................................................... 137
Poniedziałek, 26 czerwca 1876 r............................................................. 236
Wtorek, 27 czerwca 1876 r...................................................................... 263
Obraz mdlącej, upiornej zgrozy .............................................................. 270
W agencjach i w polu ............................................................................. 298
Przez „magiczną linię” ........................................................................... 317
Koniec epopei ......................................................................................... 335
Postscriptum ........................................................................................... 356
Bibliografia ............................................................................................. 363
Spis ilustracji .......................................................................................... 367
Spis map ................................................................................................. 369
Dom Wydawniczy Bellona prowadzi
sprzedaż wysyłkową swoich książek
Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona
00-844 Warszawa
ul.Grzybowska 27
tel/fax 620-42 71