You are on page 1of 177

Ayala Francisco

UZURPATORZY

NAPISANY PRZEZ DZIENNIKARZA I ARCHIWISTĘ NA PROŚBĘ AUTORA,

KTÓRY JEST JEGO PRZYJACIELEM

Nie pierwszy to raz pisarz o znanym nazwisku powierza komuś mniej

znanemu od siebie prezentację swej nowej książki. Autor niniejszego tomu,

wszechstronny nowelista, którego nazwisko jakże często ukazuje się na

okładkach książek, zwrócił się do mnie, nieznanego dziennikarza i

archiwisty miasta Coimbra, abym we wstępie wyjaśnił czytelnikom sens tego

oto tomu opowiadań: oczywiście przynosi to zaszczyt naszej wieloletniej

przyjaźni; jednak jego prośba, będąc dowodem zaufania do mnie, zdradza

pewną nieufność wobec wnikliwości i pamięci tychże czytelników, toteż

uważam, że głównym moim zadaniem będzie przypomnieć, iż jego pierwsze

publikacje — wkrótce w Hiszpanii będziemy obchodzić ćwierćwiecze pracy

pisarskiej Francisca Ayali — były, podobnie jak obecna, zbiorami nowel.

Mimo to jest dla mnie rzeczą niemal pewną, że mój uroczysty wstęp okaże

się niepotrzebny, bo Ayala swą

działalnością literacką zdążył sobie zaskarbić należne mu uznanie

publiczności. Milczenie, nawet przedłużające się, nie jest u pisarza rzeczą

naganną, wielekroć okazuje się chwalebne; lecz to, co stworzył Ayala, dając
nam w ostatnich dziesięcioleciach eseje obfitujące w treści polityczne, a

także obszerny Tratado de Sociología (dodajmy, że ponadto jego prace z

zakresu krytyki literackiej często stanowiły przeciwwagę dla najróżniejszych

jałowych wywodów), wszystko to nie wiem do jakiego stopnia można uznać

za jego nieodrodne dzieło: mąci to obraz, do którego mają prawo sami

czytelnicy, tym bardziej dziś, kiedy najwyżej ceni się fachowość, obraz kogoś,

kto sam zmienia charakter własnej twórczości; okazuje się bowiem, że zbyt

trudno pogodzić sylwetkę pisarza, którego definitywnie i ostatecznie

skatalogowano jako socjologa, z tym, który teraz, porzucając godną

profesorską maskę, przedstawia się publiczności jako autor opowiadań.

Jednakże on tak właśnie czyni, a moim zadaniem nie jest ocena jego

postępowania, ale próba wyjaśnienia motywów, które go do tego skłoniły.

Zresztą, prawdę powiedziawszy, to nowe — czy raczej ukazujące się na nowo

— zjawisko literackie nie spada na nas tak bardzo niespodziewanie; jedno z

opowiadań składających się na tę książkę poprzedziło publikację całego

tomu i było wydrukowa-

ne kilka lat temu w Buenos Aires zyskując spory poklask czytelników.

Odezwało się wiele pochwalnych głosów, a taki autorytet w sprawach

literackich jak J. L. B. (Jorge Luis Borges) uznał wtedy „Opętanego" za

„jedno z najbardziej wbijających się w pamięć opowiadań w literaturze

hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej”, wyjaśniając ponadto, dlaczego tak

uważa. Ja zaś z kolei chciałbym naświetlić pewne rysy, odkryte, jak sądzę,

przeze mnie w Uzurpatorach, książce, której poszczególne części składają się

w sumie na dzieło bardzo' jednolite, co zresztą rzuca się chyba w oczy od

pierwszego z nią zetknięcia.


Jej główny temat — wspólny wszystkim opowiadaniom — wyrażony jest

już w tytule tomiku i można go ująć w takim oto sformułowaniu: władza,

jaką człowiek sprawuje nad swoim bliźnim, zawsze jest rodzajem uzurpa- cji.

Wszystkie postacie tej książki obracają się, każda zgodnie z prawami swej

orbity, wokół tego straszliwego i codziennego faktu: w „Janie Bożym" chęć

panowania i władania innymi prowadzi do ślepego samounicestwienia,

podobnie jak w „Samozwańcach", chociaż tutaj udaremnienie dążeń

bohatera nie jest wynikiem jego własnej gwałtowności, lecz spada nań za

zrządzeniem wyższej sprawiedliwości; również w opowiadaniu „Chory król" to

niepowodzenie ma swoje źródło w

słabości ciaia: natura nie daje wsparcia człowiekowi, pragnącemu mocno

uchwycić władzę w swoje ręce. W opowiadaniu „Uścisk" to dążenie do władzy

pokazane jest jako głos krwi, dążenie gorączkowe, brudne, odpychające. W

„Dzwonie z Huesca” rezygnacja z władzy — nieunikniona ze względów

zasadniczych — nabiera charakteru przeciwności losu; zaś w „Opętanym",

gdzie również porusza się tę sprawę, tylko w inny sposób, ta władza, która

gdzie indziej pulsuje i tętni życiem, tu jest martwa, pusta, zamknięta w

szkielecie starego biurokratycznego Państwa.

Niewątpliwie, konstrukcja tego opowiadania (omówię je na pierwszym

miejscu, bo z pewnością jest już znane niektórym, a stanowi dogodny punkt

wyjścia dla moich rozważań), a więc konstrukcja opowiadania „Opętany"

ukierunkowana jest tak, by prowadzić czytelnika przez jego labirynty ku

pustce, jaką stanowi władza; w swej ostatecznej konkluzji jest ono także

wyrazem rozpaczy człowieka pozbawionego jakiegolcwiek oparcia i stającego

wobec daremności wła-' snych wysiłków. Wiem, że autor pisząc to


opowiadanie wahał się w wyborze bohatera historycznego i zdecydował się

na postać króla-idioty, przedtem jednak brał pod uwagę „szalonego cara"

oraz okresy interreg- num. Wybór Karola II, ostatniego, zdegene- rowanego

potomka potężnej dynastii, wy

daje mi się dość szczęśliwy. Poprzez nie znane nikomu, milczące,

prowincjonalne życie bohatera fikcyjnego czytelnik przedziera się ku

kryjącemu pustkę centrupi wielkiego królestwa. Początek tchnie świeżością i

naturalnością: andyjskie szczyty, matka, pełna prostoty religijność; ale w

miarę jak podróżnik przybliża się do samego serca władzy, jego starania

stają się coraz bardziej czczą formalnością, a otaczający go ludzie coraz

bardziej oschli: domniemany narrator jest erudytą, duchowy przewodnik

zakonnikiem. Jest tu też czarny żartowniś, jest kaleki żebrak, niemiecki

spowiednik, strażnicy, paziowie, obcokrajowcy, biurokraci... I wreszcie —

jedyna kobieta, jaka pojawia się w opowiadaniu — karlica królewska, wprzód

przekupiona, wprowadza go do komnaty, w której przebywa monarcha-

-imbecyl w otoczeniu diabolicznych zwierzaków... Ciekawa jest

dwuznaczność zawarta w tytule opowiadania: „Opętany” — to, bez

wątpienia, Karol II, król Hiszpanii; lecz nie mniej „opętany" jest Indianin

Gonzalez Lo- bo, który uparcie stara się dotrzeć przed jego oblicze; i równie

opętane są otaczające go tłumy. Na dobrą sprawę, „opętani" są wszyscy,

którzy ubiegają się o władzę, i tak można właściwie określić inne postacie za-

ludniające tę książkę; Pasztetnik ż Madrigal zostaje opętany — a nie

zapominajmy, że je-

go matka jest pokazana jako czarownica: sprowadzono ją potajemnie, Okrytą

wdowim płaszczem — zostaje opątany de facto w momencie, gdy na jego


nadstawione dłonie spada złoto z pieczęciami królewskimi; ale czy nie był

opętany także i król Sebastian, uwikłany w tak szalone przedsięwzięcia? I

chory król w| swoim łóżku, i czyhający nań grandowie; i niezdecydowany

Ramiro; i granadyjska szlachta, rozdzierana wzajemnymi kłótniami... Ale

równie dobrze można nadać im wszystkim miano samozwańców, bo także i

prawowici panujący uzurpują sobie władzę — non est potestas nisi a Deo —

i winni uginać się pod nią jak pod brzemieniem winy. A ponadto można by

też nazwać ich cierpiącymi, bo tak jak chory król, wszyscy cierpią na ową

ułomność właściwą ludzkiej naturze.

Tak więc wszystkie opowiadania, tak jednolite w swym dogłębnym

znaczeniu, mają wiele punktów wspólnych, a ich główne motywy przeplatają

się zależnie od tematu: ulegają przetasowaniu, ich porządek zmienia się

niczym talia kart, układająca się w różne warianty. Wypunktowana została

nić przewodnia „Opętanego": Państwo jako struktura oparta na władzy

pozornej i czczej. Ten motyw znajdziemy także w „Dzwonie z Huesca":

zadziwiający testament zmarłego króla powierza Państwo zakonom

rycerskim,

po czym berło dostaje się w ręce infanta, który wcale tego nie pragnie.

Również chory król nie jest zdolny sprawować królewskiej władzy w Kastylii.

Królestwo Portugalii popadło w niewolę wraz ze śmiercią króla Sebastiana.

Podobnie dzieje się z królestwem Granady, pogrążonym przez możne rody,

których kłótnie mącą powszechny spokój. Ogólnie biorąc, ów motyw organi-

zacji władzy, odsuniętej już od życia, które ją zrodziło, stanowi znaczący

kontrast z żywiołową gwałtownością opowiadania „Uścisk", gdzie główną rolę

grają uczucia, ambicje, zawiść, uraza, i wreszcie najokrutniejsze


namiętności. Ta historia bra- tobójstwa miała z początku być opatrzona

tytułem „Bracia" i, jak sądzę, nie miał to być tytuł ironiczny: opowiadanie

ukazuje naturalne źródła niezgody, tak bardzo nieodłącznej od miłości wśród

ludzi tej samej krwi, a także źródła popędów przywódczych, to znaczy coś, co

jest przeciwieństwem biurokratycznego i jurysdykcyjnego porządku

państwowego. Tę myśl zawierają jednak również i inne nowele. Jest ona nie

tylko w „Janie Bożym" — opowiadaniu, które zresztą też mogłoby mieć tytuł

„Bracia", i myślę nawet, że pasowałby on lepiej, bo chodzi tu nie tylko o braci

złączonych wspólnotą krwi, ale i o braci z zakonu Jana Bożego — i nie tylko

w „Chorym królu", którego fizycz

na słabość jest źródłem zazdrości wobec krzepkiego brata mlecznego

upośledzonego umysłowo; jest ona nawet w „Dzwonie z Huesca", gdzie

pierworództwo jednego syna królewskiego odebrało odwagą działania

drugiemu, wywierając nań obezwładniający wpływ nawet po śmierci (u

króla-mnicha nienawiść i uraza, przeobrażone, dały w wyniku rezygnacją z

tronu); i nawet w „Opętanym" ta właśnie myśl przewodnia każe bohaterowi

wyruszyć w podróż na Dwór królewski, gdyż pcha go tam tęsknota za

potężnym i nieznanym ojcem. Wypada dodać, że jeśli chodzi o istoty ludzkie

poddane wymogom władzy, to autor nie zamyka ich nieodwołalnie w

przestrzeni ograniczonej z jednej strony bezdusznym chłodem organizacji

państwowej, a z drugiej żywiołowymi odruchami. Jeśli rezygnacja ze świata

w „Dzwonie z Huesca" była wyrazem jedynie słabości i fałszywej pobożności,

to w „Janie Bożym" jest to przejaw gorącej chrześcijańskiej miłości bliźniego.

Tym samym nowele, które w całości miały nam prezentować pewne wzory i

przykłady postaw, otwierają przed naturą ludzką zbożną drogę, stanowiącą


dla niej ucieczkę przed rozpaczą.

Tak więc, zwróciłem uwagę na pewne elementy ideologiczne, które na

pierwszy rzut oka dają o sobie znać w Uzurpatorach. Współczesne nam

wydarzenia i osobiste

przeżycia autora tłumaczą, dlaczego pisarz dostrzegł i położył nacisk na

demoniczny, oszukańczy i daremny charakter zabiegów

0 władzą i dlaczego świątobliwą rezygnacją uważa za coś, co może być

ratunkiem dla ducha.

Ale dlaczego apelując do sumienia czytelników nie opiera się na bliskich

nam doświadczeniach, które dzieli z nim całe nasze pokolenie, lecz operuje

„przykładami" z odległych epok? Prawdopodobnie dlatego, że chce uwypuklić

istotny sens zagadnienia, który mógłby zostać przyćmiony w zetknięciu z

aktualną tematyką.

Postępując w ten sposób, wystawia się jednak na znane autorom powieści

historycznych niebezpieczeństwa, którym uległa proza z okresu jego

dojrzałości, nosząca piętno dekadencji i wydająca owoce mdłe

1 wodniste. Nie mógł nie dostrzegać tego ryzyka, zwłaszcza że tematy

poruszane przez niego wykorzystali już przed nim poeci, dramaturdzy i

noweliści — pisarze często mniej niż średniego kalibru — z okresu ro-

mantyzmu i postromantyzmu hiszpańskiego: po romancach księcia de

Rivas, wyczyny króla Pedra, upamiętnione w oschłej prozie kanclerza Lópeza

de Ayala, pobudziły wyobraźnię Fernśndeza y Gonzâleza, który także

spopularyzował postać Pasztetnika z Madrigal, zdrajcy, co nigdy nie wyznał

swego

grzechu i, według Zorrilli, zginął jak męczennik; nawet polityk Cánovas del
Castillo pokusił się o napisanie noweli związanej z nie sprawdzoną legendą o

Ramiro-Mnichu. Jeśli autor niniejszego tomu zdecydował się sięgnąć teraz

do tych materiałów, tak już przewertowanych, to może po to, żeby wy-

korzystać przewagę, jaką daje oparcie się na sytuacjach historycznych

dobrze znanych, a ze względu na swą dawność ujmujących pisarzowi

balastu osobistego zaangażowania, które groziłoby mu przy wyborze epoki

bliskiej nam i tętniącej naszym, żywym jeszcze, doświadczeniem; w

rezultacie, dzięki nowemu artystycznemu ujęciu, udaje mu się lepiej

wydobyć myśl przewodnią całego tomu. Nie muszę chyba dodawać, że

opowiadania Ayali przytaczają zaledwie węzłowe momenty opisywanych

przezeń wydarzeń historycznych, na tyle, na ile są one znaczące dla

spełnienia pisarskich zamie- rzeń estetycznych; postacie są albo całkowicie

wymyślone — osoby działające w „Janie Bożym" i w „Opętanym" nie mają

żadnego odpowiednika w historii, a postaciom świętego i króla nadano

zaledwie lekki rys „historyczności" — albo zostały potraktowane w sposób

bardzo dowolny, zgodnie z wyłożonymi poprzednio intencjami. Atmosfera

epoki sprowadza się do ogólnych zarysów; w całej książce nie ma ani jednej

rekonstrukcji typu archeologicznego; autor nie ulega łatwemu i fałszywemu

oczarowaniu romantycznością, która zwykle, w odniesieniu do minionych

epok, przypomina raczej bal maskowy. Kilka oszczędnych słów wystarcza do

umiejscowienia akcji, a dokładne dane — niekiedy jest to np. data — kładą

tamę nieokiełznanej fantazji, nie liczącej się z wymogami historii; w ten

sposób, kierując uwagę czytelnika na opisywaną epokę, nie zmusza się go do

zmiany stroju.

Z tym wszystkim, przeniesienie akcji w odległą historycznie epokę pociąga


za sobą pewne rygory, a jednym z nich jest adekwatność języka — co znów

stanowi dla autora niebezpieczeństwo popadnięcia w pastisz, w językową

archeologię. Niektórzy nowocześni pisarze starają się tego uniknąć traktując

swój materiał historyczny — niejednokrotnie zebrany ze znacznym nakładem

trudu i erudycji — z pewną ironią czy nawet przyprawiając go

humorystycznymi anachronizmami. Jest to kpiące mrugnięcie w stronę

czytelnika, mrugnięcie, które nie tyle wynika z charakteru dzieła, co raczej

jest wyrazem potrzeby samego autora, pragnącego uniknąć podejrzeń o

pedanterię albo niewinny romantyzm: jeżeli łączy on historię z

aktualnościami, robi to w sposób sztuczny i powierzchowny, choć nie zawsze

umniejsza to jego zasługi. Autor tej książki

__________i • -1

wzgardził podobnymi środkami; wolał, nie nakładając maski swej własnej

stylistyce, rzucić na każde opowiadanie jedynie cień opisywanej epoki, coś,

co daje nastrój, ale nie jest imitacją; no i, rzecz jasna, powstrzymał się od

archaizmów typu słownikowego. Tak na przykład pełnej napięcia, pa-

tetycznej atmosferze „Jana Bożego" odpowiada pewna emfaza słowna,

ciążąca głównie na monologach wypowiadanych przez obu rycerzy i

wyznaczająca charakterystyczną historię ich rywalizacji i podyktowanej

namiętnościami walki. Emfatyczny jest także sposób, w jaki dają o sobie

znać wyroki przeznaczenia — ręce splamione okrucieństwem zostają obcięte

mieczem; ręce lubieżne zostają zmuszone do dotknięcia martwego ciała

kobiety, którą za życia znieważyły — a ponadto wiele scen, jakie przynosi ta

nowela. Ale ten wzniosły ton kontrastuje tu z prostotą, bezpośrednią i często


brutalną naturalnością chłopca-pazia i niezgłębioną, wylewną pobożnością

świętego, który jednak nie jest wolny od pewnej chłopskiej przebiegłości. Z

drugiej zaś strony, jak odpowiednią klamrę stanowi wprowadzenie motywu

starego obrazu, który zaczyna i kończy całą opowieść. I jeżeli od tego opo-

wiadania przejdziemy do noweli „Opętany", natrafimy na język odmienny,

oszczędny, niemal ubogi: uczucia winny pozostać w

ukryciu, nie mówi się o nich; zakazana jest wszelka kwiecistość słowna,

którą od czasu do czasu spostrzegamy w „Samozwańcach". Tu, owszem,

barokowy język, bazujący na gotowych zwrotach, daje wyraz zarówno po-

rywom nieokiełznanej ambicji, jak i czułemu zakochaniu księżniczki, a przy

tym musi mieścić się w przeładowanych frazach, typowych dla języka

wysokich sfer. Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć? Czytelnik bez ni- czyjej

pomocy zdoła dostrzec, w jaki sposób wewnętrzne wymogi każdej noweli

określiły technikę pisarską: niezobowiązujący kronikarski ton w „Dzwonie z

Huesca"; pełną erudycji skromność w „Opętanym"; bardzo zróżnicowany

-rytm w „Samozwańcach", najpierw majestatyczny, potem szyderczy; zmie-

niające się punkty widzenia w „Chorym królu", gdzie .po monologu

bezsilnego monarchy uczestniczymy w rozmowach służby, aby znów

powrócić do sceny nie doprowadzonej do końca kary na wielmożach; czy-

telnik sam stwierdzi, że jeśli dla króla przeszkodą w uchwyceniu władzy

będą wątłe siły, to w wypadku biskupa takąż samą przeszkodą stanie się

nadmiernie bujna cielesność; w opowiadaniu „Uścisk" ujrzy on, jak brutalna

gra namiętności odbija się w chytrym i przenikliwym oku dworzanina, który,

choć zręczny i rozsądny, nie potrafi nadać odpowiedniego biegu

wydarzeniom,
i przy rozpamiętywaniu intymnych scen rozgrywających się między królem a

jego ukochaną może zada sobie pytanie, skąd stary piastun mógł znać tyle

szczegółów...

Na tym kończę powierzone mi zadanie. Chciałem tu, na prośbę autora,

wyjaśnić pewne ukryte intencje jego książki, nie zaś oceniać, w jakiej mierze

udało mu się ubrać je w artystyczną formę: bo jeśli idzie o ocenę, paraliżuje

mnie nasza zbyt zażyła przyjaźń. Niech więc książkę osądzą sami czytelnicy.

F. de Paula A. G. Duarte

Coimbra, wiosną 1948

W roku 1950, po ukazaniu się pierwszego wydania Uzurpatorów,

napisałem jeszcze jedno opowiadanie, to o Inkwizytorze, należące do tego

samego nurtu, który uważałem już za wyczerpany, ale który dał na koniec

ów spóźniony owoc. Opowiadanie to zostało włączone do niniejszego tomu,

jako zgodne z jego charakterem.

F. A.

Jeszcze w tej chwili wydaje mi się; że widzę wynędzniałą i zielonkawą

sylwetkę świętego — na klęczkach przy pryczy, ze śmiertelnym niepokojem

na twarzy, z dłońmi zaciśniętymi na krucyfiksie. Widzę go ciągle: tam, w

moim rodzinnym domu, na frontowej ścianie dużego salonu. Mimo że tak

posępny, obraz był piękny ze swymi tonami ochry, czerni, fioletu i z tym

smagnięciem cierpkiego światła, tak nikłym, że zaledwie pozwalało dostrzec

w środkowej części płótna korną postać... Mijał czas. Minęło dużo czasu:

pamiętne wydarzenia, nieprzewidziane zmiany i straszne doświadczenia. Ale

za gęstą zasłoną utkaną z dumy i honoru, z nędzy, ambicji, pożądań, za

przędzą hańby i nienawiści, i przebaczenia wraz z zapomnieniem — ten


nieruchomy portret, ta scena przedśmiertna pozostaje wyraźnie i mocno

tkwiąca w pamięci, pełna tego samego mrocznego milczenia, co tak nas zdu-

miewało w dzieciństwie, w czasach, kiedy nic jeszcze nie wiedzieliśmy o

błogosławionym Janie Bożym, żołnierzu portugalskim,

który pewnego czerwcowego popołudnia, przeszło cztery wieki temu, przybył

jako cudzoziemiec do bram miasta, gdzie teraz go czczą, aby po

niezliczonych cierpieniach stać się świętym; jego przykładną śmierć zechciał

uwiecznić nieznany artysta ku pożytkowi przyszłych pokoleń, a ja chcę teraz

pisać o jego życiu.

Było to zatem, jak już powiedziałem, przeszło cztery wieki temu (niedługo

potem, jak królestwo Maurów, podzielone na części, rozdarte nie kończącymi

się walkami rodowymi, miało, jako prowincja, popaść w zależność od korony

Królów Katolickich); tenże Jan Boży, już jako podstarzały, milkliwy, kościsty

mężczyzna, z oczyma zaczerwienionymi od nadmorskiego pyłu, zaciągnął się

na służbę do garnizonu stacjonującego w tutejszej twierdzy. W owych

czasach w Granadzie urazy, wzajemne zniewagi i rodzinne niesnaski

silniejsze jeszcze były od tęsknoty za niedawno utraconą wielkością.

Gomelowie i Zegriesi musieli opuścić te ziemie; natomiast Gazulowie,

szlachetni Abenceragowie odzyskali swe dobra, otrzymując stanowiska

dowódców w wojsku i we władzach miejskich. Ale gwałtowność — ta sama,

która później miała przelać się ze szczytów Alpu- hary, aby ogarnąć całą

Hiszpanię pożogą

okrutnej rebelii Maurów — teraz jeszcze dławiona, dawała znać o sobie i

pobrzmiewała w całym kraju. Do zacietrzewienia dawnych ugrupowań

dołączyły się obecnie wrogość i obawa wobec intruzów przybyłych wraz |


nową władzą. I tak, każdego ranka, słynne ulice i place Granady, a także

brzegi rzeki, budziły się zbrukane ciałami zabitych, którymi rzygały pełne

zamętu noce...

Pośród tych domowych waśni, co nienawiść podszywają fałszem, a

okrucieństwu dodają perfidii, nasz Jan Boży potrafił odnaleźć swoje

powołanie świętego. Spłynęło ono na niego — a kim był, biedak, jeśli nie

zwykłym żołnierzem? — wraz i uczonymi, płomiennymi i kwiecistymi

słowami owego cnotliwego i sławnego młodzieńca, później beatyfikowanego

przez Kościół, Jana z Ávila, który, zgodnie z duchem chrześcijańskiej polityki

Ich Wysokości, głosił wówczas Ewangelię wśród mieszkańców Granady, a

padające z jego ust inwektywy, apostrofy i groźby podobne były ziarnom soli

trzaskającym w wielkim ogniu. I zdaje się, że żarliwość jednego z tych kazań

sprawiła, iż Jan porzucił służbę wojskową, rozdał swoje mienie biednym i

zdobywszy w ten sposób dobro, jakie daje ubóstwo, przez całe życie przynosił

ulgę strapieniu innych.

Powiadają, że usłuchał nagłego rozkazu:

głos kaznodziei, którego tylekroć słuchał z roztargnieniem, tym razem

świdrował mu uszy i parzył pierś, przygniatając gwałtowną falą przerażenia.

Zagubiony — jak powiadają — w tłumie wiernych, skulony, pochylony,

nieobecny duchem, poczuł nagle przypływ dziwnej pewności, tak dziwnej

zaiste, że dopiero po chwili zdał sobie z niej sprawę: pewności, że oto Duch

Święty zwraca się wprost do jego zapomnianej, pozbawionej znaczenia

nicości i że patetycznie brzmiący głos kaznodziei karci właśnie jego, jego, Ja-

na...

Z tego, co napisał później jeden z jego uczniów, który wszelkimi siłami


starał; się wydobyć z upartych ust świętego szczegóły dotyczące objawienia,

wiemy, że serce skoczyło mu w piersi, gdy spostrzegł — takie były jego

własne słowa — iż został odkryty. Było to chyba coś w rodzaju nagłego

przebudzenia. Budził się właśnie tam, w ciemnym kącie za kolumną, pod

oskarżycięlskim palcem kapłana... Chciał się wtedy skupić, by móc lepiej

słuchać jego słów, i z początku ledwo mógł zrozumieć sens grzmiących zdań,

ale w nieunikniony sposób czuł, jak ów twardy palec celuje weń bez

wahania, w niego właśnie, w niego, co klęczał w ogromnym tłumie; jak

wskazuje nań pośród stada, jak go wybiera; i na nic nie zdałoby się udawa-

nie nieświadomości i niezrozumienia: ów pa

lec, gotów go zagarnąć, oderwać od ziemi, unieść w powietrze i —

zawieszonego w słupie mlecznego światła, które płynąc z góry przeszywało

całą świątynią — wystawić na pośmiewisko jak ostatniego oberwańca, wra-

cał nieubłaganie ku jego żałosnej nicości, wskazując go raz po raz, ze

złością, zawzięcie, gniewnie.

Jan kornie opuścił głowę i tak, pochylony, mógł teraz z potoku słów

mówcy wyłowić od czasu do czasu jakieś płomienne zdanie. „Do ciebie się

zwracam — wołał — do ciebie, stary chrześcijaninie, któryś upadł..." Jan

Boży, stary chrześcijanin z królestwa Portugalii, upadł był i staczał się w

przepaść, gdzie każdy następny krok prowadzi do mrocznej otchłani. Przez

cielesne wrota wszedł do jego duszy grzech śmiertelny. I tak, ciałem i duszą

oddany schlebianiu obyczajom mory- sków, jak pies nieczysty łaszacy się do

nieprzyjaciół wiary, wysłuchiwał w milczeniu płynących z ich słodkich a

jadowitych ust okrutnych drwin z Pana Naszego i z jego Kościoła. Daleki od

tego, by wystąpić w obronie prawdziwego Boga — dawniej wstydziłby się to


wyznać — łagodnie, z fałszywym uśmiechem tchórza, wysłuchiwał, jak Go

znieważają. Ileż to lat żył w takiej podłości, tarzając się w gnijących kwiatach

bagna? „Ach, jak długi był ów straszny, oszukańczy sen! I jak wielu kończy

swój ży-

24 Święty Jan Boży

wot pośród tego snu! Obudź się! Obudź się, chrześcijaninie!..."

Po kazaniu Jan Boży podszedł do kapłana prosząc o spowiedź, a Jan z

Ávila, widząc w jego oczach łzy strachu, zgodził się go wysłuchać.

„Przez całe lata żyłem ze żmiją w piersi i dopiero teraz nie mogę się

pogodzić z moim śmiertelnym grzechem. Ojcze, twoje wołanie mnie zbudziło.

Wyzwól mnie od grzechu! Chcę się spowiadać, ojcze!"

„Wypędź więc, synu, tę żmiję; mów, spowiadaj się: o co się obwiniasz?" —

brzmiała odpowiedź. I Jan zaczął się oskarżać. Wyznał swój śmiertelny

grzech. Po czym zaczął obrzucać siebie samego tymiż obelgami, na które w

swym poniżeniu wyrażał milczącą zgodę: słuchał, potakiwał, wtórował drwi-

nom innych. Czyż nie jest zaprzańcem? — pytał żołnierz, zalewając się łzami.

I chociaż spowiednik rozpatrzył jego winę i udzielił mu rozgrzeszenia nie

zadając dużej pokuty, Jan był niepocieszony i nie uznał się za

oczyszczonego: od tej pory zawładnęło nim nienasycone pragnienie

spowiedzi, chciał się spowiadać publicznie; chciał rozgłosić, jak wstrętny jest

mu jego grzech, wykrzyczeć światu swoją zbrodnię, wyznać, że zaprzedał

Chrystusa, i odczuć na sobie przerażenie, litość i — jeśli to możliwe —

przebaczenie wszystkich ludzi.

Święty Jan Boży 25

Wyzbył się swego nędznego dobytku i, po wielu godzinach płaczu i


udręki, pewnej niedzieli zaczął przemawiać pośród ludzi zebranych w

kolegiacie na sumę. Gdy stał tak, nieruchomy w samym środku nawy, jego

rozkrzyżowane ramiona zdawały się z niespotykanym wysiłkiem

podtrzymywać brzemię grzechów. Wierni, wyrwani z pobożnych rozmyślań

przez ten oschły głos, który o- skarżał się bez wytchnienia, patrzyli na spo-

wiadającego się bardziej zdumieni, niż zbudowani: pośród tego przepychu,

złota i brokatów — jego łachmany; jego ogolona głowa pośród tych

wszystkich wyniosłych postaci; jego zaschłe gardło, jego błagalnie rozłożone

ręce. Przyglądali mu się ze zdziwieniem, prawie oburzeni. Ale on nie

przestawał się obwiniać: piętnował własną słabość, bił się w twarz pięściami,

rozdrapywał sobie pierś... Dokąd miało go zaprowadzić to zapamiętanie?

Teraz przyznawał, że lekceważył Boga, czcząc ludzkie istoty jak bóstwa;

opowiadał

o tym, jak bałwochwalstwo pchnęło jego umysł do tak wielkiej słabości, że

zwątpił w Przenajświętszą Trójcę... Wzmagał się jego lament, a jednocześnie

rósł ciężar wyznawanych grzechów i osłupienie wiernych. Aż wreszcie dwóch

akolitów i diakon, przezwyciężywszy niepewność i zmieszanie, podeszli do

niego i stanowczo poprosili, aby opuścił świątynię, gdyż taka publiczna

spowiedź

26 Święty Jan Boży

może — ich zdaniem — ściągnąć na niego drwiny raczej niż litość.

Czyż mógł jednak, nieszczęsny, powstrzymać to, co przepełniało mu

serce? W tydzień później pojawił się pod Bramą Królewską i wobec zebranej

ciżby krzykiem oznajmił swój ból z powodu własnych haniebnych przewin.

Otoczony zwartym kręgiem ludzi, biczował się i płakał: oto wpadł w grzech
zaprzaństwa, odstąpił od prawdziwej religii, aby iść za fałszywym

prorokiem!... Ciekawość słuchającego motłochu szybko zmieniła się w

drwiny, zaczęto podbechtywać grzesznika złośliwymi pytaniami. Od tego

dnia często widywano go w publicznych miejscach, wyznającego swe udręki:

to na targowisku, to na jakimś placyku, nawet przed samym pałacem

biskupim. W końcu zabrano go i umieszczono w domu tych, co postradali

rozum.

Ale tam jego łagodność miała wkrótce skruszyć łańcuchy, a rezygnacja

wyłamała zamki w drzwiach przytułku szaleńców: z więzienia potrafił

uczynić szkołę miłosierdzia; a kiedy otwarto przed nim bramy, miał już tylko

jeden cel — chciał z owoców swej pracy ufundować szpital dla biednych.

Temu dziełu poświęcił resztę życia.

Święty Jan Boży 27

Epizod, który chcemy przytoczyć w tym opowiadaniu, zaczyna się

pewnego letniego ranka, kiedy to Jan Boży wyszedł swoim zwyczajem na

ulice miasta, aby prosić pobożnych o jałmużnę. Zbliżało się już ciche, wy-

ludnione i gorące południe, kiedy w pobliżu Zacatin, u którego wrót właśnie

stał, usłyszał, jak ostry tętent końskich kopyt rani bruk ulicy. Żebrak,

uszczęśliwiony, wybiegł naprzeciw jeźdźca i chwytając za uzdę, błagał jak

zwykle: „Wspomóż, panie, nędzarzy chrystusowych. Daj jałmużnę na..." Ale

rycerz, wyrwawszy mu cugle, uniósł szpicrutę i smagnął ogoloną głowę

biedaka. „Panie, na miłość Boga, daj jałmużnę!" powtórzył Jan, upadłszy pod

kopyta wzburzonego konia. Jeździec w przypływie gniewu stanął w

strzemionach, pochylił się naprzód i zapamiętale chłostał żebraka, którego

twarz wkrótce poprzecinały strumyczki krwi. Jan zakrywał oczy dłońmi,


łokciami osłaniał skronie i uszy i czekał, aż złość tamtego ucichnie; patrząc

na tkwiący twardo w strzemieniu but rycerza, myślał: „Przestraszyłem go

podchodząc tak nierozważnie; nie spodziewał się tego". Myślał: „Zaraz

przestanie mnie bić..." I ledwo to pomyślał, znów usłyszał stuk podków, od-

dalający się kamienistą ulicą.

Jan Boży podniósł swoje sakwy, włożył trep, który zsunął mu się ze

stopy, i ocierając czoło rękawem, powoli ruszył przed sie-

bie, pod domami, ku gościńcowi, szukając czystej wody do obmycia ran. Za

ostatnimi domami miasta kanał zbliżał się do drogi, aby następnie oddalić

się biegnąc równolegle do niej, ale nieco dalej wśród pól. Tam właśnie

zatrzymał się Jan, żeby odpocząć w miejscu, gdzie gościniec stykał się z

wylewiskiem nieczystości; spod sterty gnoju, na którym roiło się robactwo,

woda wypływała spokojnie, czysta i chłodna... Nieszczęśnik usiadł na

kamieniu i na chwilę zapominał o bólu, obserwując jakiegoś chłopaka, który

walczył z uporem swego osła i pocąc się w duchocie letniego południa starał

się go wyciągnąć ze śmietnika. „To żałosne bydlątko — myślał żebrak

przyglądając się milczącym zmaganiom — musiało w ciągu swego żywota

dostawać się w coraz to nędzniejsze i twardsze ręce, aż, na nic nieprzydatne,

porzucono je za miastem, bez uprzęży ani postronka; i leży tu teraz,

zapomniany nawet przez śmierć, z głową przy ziemi, z wyschłymi

kończynami i wzdętym brzuchem, a muchy zawzięcie obsiadły mu rany,

wysysając jego starą krew. Na próżno uśmiechacie się doń, kwiatuszki

niebieskie, co rośniecie nad wodą, na próżno drwicie z niego tuż przy jego

niegłodnym pysku! A ty, okrutny chłopcze, na próżno walisz go po grzbiecie:

tego osła nic już nie zmusi do marszu!" Tak rozważając odezwał się:
Święty Jan Boży 29

— Nie widzisz, że to stworzenie już sią nawet ruszać nie może? Zostawże je

w spokoju, chłopcze.

— A właśnie, że może, zas...’ — odparł ten z gniewem i nowy cios spadł na

grzbiet wynędzniałego stworzenia.

Jan już nic nie powiedział. Patrzył, jak chłopiec odbiega o parę kroków,

chwyta kamień i ciska nim w obojętnego na wszystko osła.

— Czy nie widzisz, dziecko, że nie może? — zapytał teraz.

— Ale ja go chciałem zabrać...

— Po co, na Boga?

— A bo chciałem.

— Posłuchaj, mały. Zostaw to stworzenie i podejdź tu do mnie: ulituj się i

pomóż mi.

Chłopiec, z ulgą porzuciwszy daremne wysiłki, po raz pierwszy, zwrócił

wzrok ku swemu rozmówcy i spojrzał w tę twarz brudną od krwi i kurzu. ,

— Co ci się stało, dobry człowieku? — zapytał przestraszony.

— Nic, Bóg tak chciał. Chodź no tutaj, zmocz tę szmatę w wodzie i obmyj

mi głowę.

Chłopiec usłuchał. Zszedł do kanału, zamoczył chustkę, którą podał mu

Jan, i wró-

cił z ociekającą, aby zwilżyć mu czoło. Ranny zaciskał zęby; piekło go.

— Ostrożnie, synu, delikatnie. Powiedz no, jak ci na imię?

— Antón.

— Ostrożnie, Antonico.

W tym momencie daleko na drodze, jakby zawieszony w chmurze pyłu


płynącej w gorącym powietrzu, ukazał się powóz i zbliżał się rosnąc z każdą

chwilą pośród pustkowia. Obaj nędzarze, mężczyzna i dziecko, utkwili w nim

spojrzenie: w dusznym upale, przy akompaniamencie dzwonków na szyjach

mułów, obraz rósł i przybierał naturalne rozmiary. Wreszcie powóz znalazł

się blisko ni«h i zwolnił na zakręcie; ale zamiast przyspieszyć po chwili na

prostej drodze, zatrzymał się kawałek dalej. I co tam z wysokości kozła wołał

do nich stangret? Pytał w imieniu swojej pani, czy nie przydarzyło im się nic

złego.

Święty żebrak podbiegł ku karecie prosić

o jałmużnę. „Przez miłość Boga, wielmożna pani" — błagał wyciągając ręce.

Ale nie spadły na jego dłoń oczekiwane monety; zabrzmiał mu w uszach

słodki głos: „Jak to się stało, żeś ranny, dobry człowieku?", i żebrak zwrócił

oczy w stronę, skąd ów głos dochodził. Doprawdy, miały się czemu dziwić

jego oczy: w okienku ukazała się przystrojona perłami i granatami głowa

kobiety, któ

rej piękność była wiernym odbiciem czułego serca.

— Nic się nie stało, jak mi Bóg miły. Cała rzecz niewarta nawet mojej

troski, a tym bardziej troski wielmożnej pani — odparł nędzarz. — Ten

chłopiec już obmył ranę — dodał wskazując na Antona, który krył się za jego

plecami — teraz zaś muszę powrócić do zbierania datków na moich chorych.

Czy zechcesz, pani, ich wesprzeć?

— Tak, chcę. Ale o jakich chorych mówisz i jakiego wsparcia potrzebują?

— zainteresowała się dama.

— Och, wielmożna pani. To chorzy, o których nikt się nie troszczy, bo nie

mają nic własnego prócz chorób i biedy. Zbieram takich nieszczęśników i


pielęgnuję ith w domu, gdzie lecząc cudze rany chcę zarazem leczyć własną

duszę. Niektórzy wielcy panowie, co wiedzą o tym i są w stanie mi pomóc,

udzielają mi co dnia regularnego wsparcia; przejezdni zaś, których wzruszą

moje prośby, dodają resztę.

— Chcę się zaliczać do tych pierwszych, mój przyjacielu, nie do tych, co

udzielają jedynie chwilowej pomocy. Przysyłaj mi co dzień tego chłopca po

datek dla twoich chorych.

— To nie jest mój służący, wielmożna pani. Spotkałem go tutaj, wałęsał

się w tym pustkowiu; wyświadczył mi ów miłosierny

czyn, o którym wspomniałem, a kiedy wasza wysokość zbliżała się tutaj,

myślałem właśnie, czyby go nie zabrać ze sobą, ale...

— W takim razie — przerwała pani — to ja winnam go wziąć do siebie, o

ile zechce być moim paziem; w ten sposób, gdy stanie się jednym z moich

domowników, będę ci mogła przez niego przysyłać codzienną ofiarę.

— Słyszałeś, chłopcze? Podbiegnij no do wielmożnej pani i ucałuj jej ręce.

Antonico pocałował palce damy, tak cienkie, że zdawały się uginać pod

ciężarem pierścieni, i z radosnym pośpiechem wdrapał się na kozioł,

przepowiadając sobie w pamięci wskazówki Jana Bożego, który objaśnił mu,

jak ma trafić do szpitala. Ten zaś w chwilę później został sam: powóz zniknął

w kurzawie; a kiedy święty rzucił wzrokiem za siebie, spostrzegł, że nieszczę-

snego osła też już nie ma na śmietnisku...

Dopiero pojawienie się chłopca — który promieniejący radością i w

nowym stroju, zapukał nazajutrz do jego drzwi przynosząc od swej pani parę

kur — przekonało go, że wszystko to nie było snem, jednym z tych, co

czasem nawiedzały jego wyobraźnię. Nie; właśnie stał przed nim Antonico, z
ważną miną i z pomocną dłonią; a jutro miał przyjść znowu, i tak przez całe

tygodnie i miesiące, za każdym razem przynosząc no

we dowody istnienia dalekiej i szlachetnej istoty.

— Spójrz, Janie. Moje ręce już nigdy cię nie uderzą.

Jan oderwał zmęczony wzrok od ziemi. Przed chwilą wychodził, aby

odetchnąć: oparty o framugę drzwi wystawił na świeży powiew pobladłą

twarz, umęczoną podstępnym działaniem oparów, które wewnątrz izby

spowijały wszystko: prześcieradła, opatrunki, naczynia, odzież i ręce. W tym

momencie, kiedy na pół mdlejąc usiłował oprzytomnieć, z mrocznego

otępienia wyrwał go ów niespodziewany okrzyk unieruchomionego

nieszczęśnika, który pokazując mu kikuty rąk, jeszcze czerwonawe po

niedawnym obcięciu dłoni, mówił doń z gniewnym wzruszeniem,

rozgoryczony, pyszny, bezbronny:

— Widzisz, Janie? Już cię nie uderzą.

Jan popatrzył na niego przerażony:

— Jak to się stało, mój człowieku, że straciłeś dłonie?

— Straciłem przez własną pychę. A teraz ja nieszczęsny przychodzę tutaj,

błagać cię

o wybaczenie.

Gdy tak mówił, Jan Boży uważnie wpatrywał się w jego twarz: była ostro

zarysowana, nerwowa, ruchliwa, a rozpłomienione

oczy napełniły się łzami, gdy z wąskich warg padły ostatnie słowa.

— Nie znam cię, mój człowieku; nie mam nic do wybaczenia. Ty mi

przebacz, bo widzę, żeś strapiony, a nie umiem' cię pocieszyć. Chodź, bracie;

napij się ze mną wina i podziel się swą troską.


Nieznajomy ze spuszczoną głową wszedł za nim do kuchni; usiedli przy

drewnianym stole, na którym stał dzban wina.

— Będziesz musiał podnieść mi kubek do ust, Janie Boży, albo będę pił

jak zwierzę, bo jeszcze nie umiem radzić sobie 7. mym kalectwem.

Napił się wina, a kiedy myśli jego poweselały, opowiedział historię swego

nieszczęścia, wyjaśniając, jak za straszliwym zrządzeniem Opatrzności wpadł

sam w sidła, które zastawił na innego.

„Nazywam się — zaczął — don Filip Amor. Pochodzę ze starej

granadyjskiej rodziny, która z powodu dawnych waśni panujących w tym

królestwie przeniosła się na ziemie chrześcijan i osiadła w Lucenie, gdzie ja

właśnie się urodziłem. Obym nigdy stamtąd nie wyjechał! Obym nigdy nie

powracał do dawnej siedziby moich ojców! Podjąłem tę decyzję uniesiony

podwójnym skrzydłem ambicji i pychy. Pychy, bo — choć zostało z naszej

fortuny dość wiele, by wieść życie godne i zasługujące na szacu-

Święty Jan Boży 35

nek — nie mogłem się pogodzić z utratą majątku, jaką sprowadził na mój

dom brak szczęścia lub brak rozumu; ambicji, bo postanowiłem zażądać od

moich granadyjskich krewnych zwrotu poważnej części dóbr, którymi

zawładnęli dawniej, gdy nasza rodzina musiała opuścić te ziemie. Stanowczo

upierając się przy tej myśli, nie przepuściłem niczego, co mogło mnie

przybliżyć do wyznaczonego celu. A ponadto błędy mego wychowania —

wychowania panicza, którego życzenia spełniano, zanim je odgadnięto, po-

garda dla bliźnich, brak poszanowania dla spraw innych, a stawianie ponad

wszystko własnych dążeń — pomogły mi z uporem kroczyć naprzód. Byłbym

dziś bogaty i możny, szanowany mimo mej zuchwałości, okrucieństwa i


zniewag, jakich nikomu nie szczędziłem; byłbym nim, gdyby moje twarde

serce nie zostało pokonane, bo zraniono je w najczulsze miejsce. Chcę ci tu

wyjaśnić, że uganiając się za korzyściami majątkowymi, a odzyskawszy już

dawną fortunę mej rodziny, chciałem jeszcze ją zaokrąglić przez zdobycie

posażnej panny ze szlacheckiego rodu, o którą ubiegał się najstarszy z moich

krewnych, a o której zaletach wiedziałem właśnie z jego ust. Tak więc, nie

nasyciwszy się częścią dóbr mego kuzyna, don Fernanda Amor.

postanowiłem ponadto odebrać mu damę jego serca; cel ten zo-

stal osiągnięty tak dla mnie szczęśliwie — a raczej, mogę powiedzieć,

nieszczęśliwie — że los zdawał się specjalnie zaścielać kwiatami drogę, którą,

nie wiedząc o tym, kroczyłem ku własnej zgubie; w ciągu kilku dni udało mi

się zdobyć to, czego Fernando nie uzyskał przez całe lata starań. Nie minęło

więcej niż dwa tygodnie, odkąd pierwszy raz ujrzałem dońę Elvirę, a już

składaliśmy sobie sekretne obietnice małżeństwa. Przez te dwa tygodnie w

każdym z nas trojga zaszły głębokie zmiany: nie będę mówił

o uczuciach damy, bo to, czym byłbym się pysznił w innych okolicznościach,

teraz jest powodem najokrutniejszych cierpień; jeżeli idzie o mnie samego,

powiem tylko, że pragnienie podyktowane ambicją i wyrachowaniem

zmieniło się na widok dom Elviry w namiętność tak gorącą, iż gdyby zaszła

potrzeba, gotów byłem w jednej chwili poświęcić dla niej całe bogactwo, jakie

uzyskałem prowadząc długie i zawzięte procesy. Zaś mój kuzyn don

Fernando, który — nieudolnie skrywając gniew pod maską rycerskości —

musiał się wyrzec części dóbr uważanych przez niego za własne,

odziedziczone po ojcu, nie mógł ścierpieć, że do tej zniewagi dodałem teraz

inną, doprawdy trudną do zniesienia: dama jego serca wolałn poślubić mnie
zamiast niego. Kiedy oznajmiłem mu o tym, z góry ciesząc się wrażeniem,

jakie na nim zrobi taka nowina, winszował mi tak szczęśliwego wydarzenia i

nawet cień owej płomiennej urazy nie zachmurzył mu twarzy. Wydawał się

serdeczny i zadowolony; ale gdy objął mnie w uścisku, dostrzegłem w jego

oczach błysk okrucieństwa. Uraza musiała zaciemnić umysł tego człowieka,

z natury swej porywczego i przewrotnego: szalony z wściekłości dopuścił się

czynu niegodnego jego szlacheckich manier,

0 których pozory tak bardzo starał się dbać,

1pragnąc mnie znieważyć, w nikczemny sposób okazał swoją skłonność ku

dońi Elvi- rze. Otóż zdarzyło się, że wyważywszy okno w jej domu wdarł się

do niej w chwili, gdy przymierzała suknię przygotowaną na nasze zaręczyny,

i zaszedłszy od tyłu oplótł uściskiem jej piersi, podczas gdy oszołomione

służące, które zaniemówiły ze strachu, nie drgnęły nawet w jej obronie.

Następnie uciekł tą samą drogą;

Skoro tylko się o tym dowiedziałem — tak niepomyślne wieści nie

potrzebują bowiem specjalnych wysłanników — zacząłem się głowić nad

wyborem kary odpowiedniej do zniewagi i postanowiłem uciąć dłonie

zuchwalca, a następnie podarować je narzeczonej podczas przyjęcia

zaręczynowego. Jedynie taka zemsta wydała mi się godnym

zadośćuczynieniem. Powziąwszy decyzję, sprawdziłem, jak układają się

okoliczności,

i przygotowałem całą rzecz jak najskrupulatniej. Dowiedziałem się, że don

Fernando, chcąc uchylić się od uczestnictwa w rodzinnym święcie, miał

zamiar wyjechać tego dnia do swojej posiadłości na żyznej równinie za

miasteczkiem Maracena; przekupiwszy kogoś z jego służby, postawiłem


moich ludzi na drodze, wydawszy im wprzód odpowiednie rozkazy, tak aby

dopełniła się planowana zemsta. Było to, jak rzekłem, w sam dzień naszych

zaręczyn; a czekałem nie tylko powrotu tych, co byli wykonawcami kary, lecz

także przybycia posłańca, który mojej przyszłej małżonce miał przynieść — w

ozdobnej srebrnej skrzyneczce, niby świeżo zerwane owoce — niegodne ręce,

które ośmieliły się ją zbezcześcić.

Tak więc zaczęła się uroczystość, podczas której niecierpliwie wyglądałem

pojawienia się gońca ze straszliwym podarunkiem. Na nic nie zważałem, nie

mogąc się go doczekać; z takim zapamiętaniem nasłuchiwałem odgłosów z

ulicy, że nie docierały do mnie nawet słowa mojej narzeczonej. W końcu

doña Elvira zapytała mnie o powód niepokoju, a ja, chcąc ukoić jej obawy i

ukryć własne, aż nazbyt widoczne rozgorączkowanie, odparłem, że chciałem

ofiarować jej upominek godny jej osoby i niecierpliwi mnie zwłoka w

przybyciu posłańca.

— Czyż nie dość tych wszystkich podar-

ków, którymi mnie obsypałeś? Cóż jeszcze niesie mi posłaniec? Czy to

zresztą tak ważne, by sią nie opóźnił? — pytała, zaniepokojona bez wątpienia

moimi niejasnymi odpowiedziami.

— Tak, to rzecz wielkiej wagi — odparłem — bo bez tego daru nie będę

się czuł godny twych spojrzeń ani dosyć uhonorowany podczas dzisiejszej

uroczystości. — Nierozważne słowa, których nie wiem, czemu nie zdołałem

powstrzymać! Uniesiony gniewem, dorzuciłem jeszcze: — Czy nie

zauważyłaś, że na naszym przyjęciu brak jednego z moich krewnych?

Słysząc to doña Elvira zbladła z lęku przed nieznanym; ujęła moje ręce i

rzekła z naciskiem, głosem, w którym brzmiało błaganie i zarazem groźba:


— Filipie, musisz mi powiedzieć, o co chodzi; powiedz: niech wiem

wszystko.

Usiłowałem się roześmiać i uciec się do wymijających słów; ale ona

przysunęła się do mnie i uścisnęła tak gwałtownie, że nie mogąc się dłużej

opierać, opowiedziałem

o swych planach i o zemście, poprzez którą zamierzałem odzyskać honor.

Widząc przerażenie na jej pięknej twarzy, chciálem zapaść się pod ziemię;

dopiero wtedy zrozumiałem, że odrażający dar nie powinien był nigdy trafić

do je| rak. Ber- krwistymi ustami, głosem, jakiego nigf,-T T»IP

spodziewałem się od niej usłyszeć, oświadczyła:

— Wiedz, don Filipie, że jeśli twoje zamiary zostaną spełnione, nigdy nie

będę twoją żoną. — Po czym dorzuciła niecierpliwie: — Biegnij, pędź, na

Boga, aby nie dopuścić do tak haniebnego czynu!

Wyszedłem z pałacu, wskoczyłem na konia i galopem ruszyłem ku

miejscu, gdzie postawiłem moich ludzi, niespokojny już teraz, czy aby mój

krewniak nie przybył wcześniej i czy zdążę odwołać własne rozkazy. Ale

kiedy ściągałem cugle zatrzymując wierzchowca, wyskoczyli na mnie z ciem-

ności, napadli, omotali mi głowę suknem i w jednej chwili spadły moje dłonie

obcięte ich szablami. W przerażającym oszołomieniu i bólu, zaledwie

zdołałem usłyszeć galop konia, na którym odjeżdżał posłaniec wioząc mej

ukochanej włożone do srebrnej szkatułki dłonie, nie don Fernanda, lecz

moje własne, z pierścieniem zaręczynowym na palcu".

Tu przerwał na dłuższą chwilę. Po czym zakończył:

— Oto, Janie Boży, historia mojego nieszczęścia. Przez wiele dni

wracałem myślą do tego zrządzenia losu, nie mogąc pojąć, dlaczego musiały
zostać odcięte ręce narzeczonego, zamiast podstępnych i lubieżnych dłoni

zuchwalca. Rozpacz oślepiła mój umysł; nie mogłem zrozumieć tego, co dziś

jest dla mnie całkowicie jasne: że to ja byłem prawdziwym zbrodniarzem, że

byłem nim zawsze, że byłem nim wbrew sobie samemu, i że to ja wydałem

rozkaz obcięcia moich własnych rąk... A teraz widzę dobrze, co powinienem

czynić i jaka mi pozostała jedyna droga oczyszczenia się z grzechów: muszę

uklęknąć przed Fernandem i prosić go o przebaczenie... A przecież, och!...

nie mogę tego zrobić! Jeszcze nie! Sto razy podchodziłem do jego drzwi i sto

razy odstępowałem. Będę musiał nałożyć drogi, krążyć wokół niego może

bardzo długo, jak najdłużej: trzeba mi najpierw uzyskać przebaczenie tych

wszystkich, których znieważyłem lub na których podniosłem rękę. Dlatego

dzisiaj proszę o to ciebie, Janie. Pamiętasz owego rycerza, który — minął już

od tej chwili czas, dłuższy bez wątpienia w rejestrze moich nieszczęść niż w

kalendarzu — oćwiczył cię, kiedy prosiłeś o jałmużnę w Zacatín? Ten sam

człowiek teraz korzy się przed tobą.

— Raduj się więc, bracie, i dziękuj Bogu, którego straszliwa chirurgia

odjęła ci dłonie, aby uratować duszę!

Tak brzmiało wezwanie, z jakim Jan Boży zwrócił się do don Filipa Amor,

wysłuchawszy jego przedziwnej historii.

— Raduj się!

I podnosił go na duchu:

— Teraz, gdy twoje serce zna już właściwą drogę, co ci przeszkadza na

nią wkroczyć? Powiedz, czy ktoś cię z niej spycha na manowce fałszu? Czy

jakiś zdradziecki głos odwodzi cię od niej, czy ktoś chce oderwać od niej

twoje myśli i zyskać na czasie, by tym pewniej cię zgubić? Sądzisz, że


przyszedłeś prosić mnie o wybaczenie; czy jednak raczej nie pragniesz

uzyskać ode mnie pomocy? Tak mi się wydaje. Ale ani ja, ani nikt inny ci nie

pomoże; ja ofiaruję ci moje towarzystwo. Tak, to mogę: towarzyszyć ci.

Chodźmy, bracie; chodźmy razem pod drzwi domu don Fernanda i czekajmy

na niego: kiedy go zobaczysz, zbliżysz się i ze szczerego serca poprosisz, by ci

przebaczył.

Tak zrobili. Cały dzień musiał czekać don Filip Amor przed domem

krewniaka; Jan Boży w tym czasie żebrał. A kiedy wreszcie w drzwiach

ukazał się rycerz, kiedy ruszył roztargnionym krokiem przez ulicę, natknął

się na klęczącą postać, która wyciągnąwszy ku niemu kikuty rąk błagała w

bezładnej mowie: „Zatrzymaj się, Fernando! Nie poznajesz mnie? To ja, tak,

to ja: Filip Amor. We własnej osobie! Zdziwienie odebrało ci ołos? To ja:

klęczą przed toba, okaleczony i w łachmanach. Nie muszę nic wyjaśniać:

wiesz wszystko; i teraz widzisz mnie u swoich nóg. Przychodzę błagać cię o

wybaczenie za krzywdą, jaką chciałem wyrządzić

tobie, a wyrządziłem sobie samemu. Daj mi, Fernando, rące, niech je

ucałuję; pozwól, abym jak pies lizał twoje szczęśliwe dłonie!"

— Bałbym się, podając ci je, że jak pies mi je pokąsasz. Odejdź! — odparł

drżący głos don Fernanda. Ochłonąwszy ze zdumienia poczuł, że unosi go

gniew. Wstrząsnął się i odepchnął zastępującego mu drogę człowieka, aż ten

upadł na ziemię.

Don Fernando uciekał przed nim ze zmienioną twarzą; ale oddalając się

od swego kuzyna dostrzegł, pomiędzy błyskawicami wściekłości, ogoloną

głowę Jana Bożego, który pośpieszył z pomocą leżącemu. Dwa razy jeszcze

się. obejrzał, a kiedy już miał skręcić za róg ulicy, przystanął, zawrócił i
ruszył w stronę tych dwóch, aby własną chustką osuszyć łzy płynące po

twarzy don Filipa.

— Nieszczęsny! — skarcił go. — Czy po tylu gorzkich doświadczeniach

nie możesz mnie zostawić w spokoju? — i dodał z niespodziewaną skargą w

głosie: — Zabrałeś mi, Filipie, wszystko, co miałem na świecie; teraz

przychodzisz po tę jedyną rzecz, której nie wydarłbyś mi gwałtem: po

przebaczenie. A więc i to chcesz wziąć siłą? Tobie nigdy bym go nie dał; ale

ten tu człowiek sprawił, że ci nie odmówię. Odpuszczam ci!

I zostawiwszy kuzyna na ulicy, chwycił za ramię Jana Bożego i pociągnął

do sieni

swego domu; kazał mu zasunąć kratę i zamknięty z nim razem w niewielkim

pomieszczeniu, wypytywał:

— Kim jesteś, człowieku, którego spotykam zawsze na ścieżkach mych

niepowodzeń? Jaką nową klęskę obwieszczasz mi dzisiaj, diabelski sługo?

Co wyczytały w księdze losu te przebiegłe oczy stworzone do

rozszyfrowywania oszukańczych zagadek?

— Panie, widzę cię pierwszy raz. I jeśli wiem o twych nieszczęściach, to

nie przez czarodziejskie sztuki — odparł Jan. — Nie znam się na magii ani

nie jestem jasnowidzem. Biedny grzesznik ze mnie, don Fernando, chodzę po

prośbie, aby zyskać cokolwiek na utrzymanie szpitala, który...

— Daremne wykręty! Na własne uszy słyszałem przecież, ^k się

spowiadały twoje fałszywe usta. Czy nie jesteś tym samym szaleńcem, który

niegdyś na schodach Kancelarii Królewskiej wykrzykiwał swe grzechy,

obarczając się wszelkimi zbrodniami tego świata? Wszelkimi, a więc i

grzechem czarodziejskiej magii także, jestem tego pewien... Dobrze


pamiętam, przystanąłem wtedy na chwilę; ale tylko na chwilę, bo inne

kłopoty uniosły mnie dalej; tak, spieszyłem się, chcąc poznać wyrok w

procesie z don Filipem. Ale gdy smakując gorycz niepomyślnego orzeczenia

sądu znalazłem się przy wyjściu, ty wtedy tam byłeś, krzyczałeś jak

szaleniec. Mówiłeś — czego nigdy nie zapomnę !— o złocie, które obraca się

w popiół brudząc ręce i duszę. Dlaczego patrzyłeś na mnie wypowiadając te

słowa? Ty wiedziałeś!

— Jakże mogłem wiedzieć, panie?

— Wiedziałeś! Moja fortuna obróciła się w popiół, a moje ręce i dusza

stały się brudne od przekleństw, przekupstwa, zmartwień, urazy i złości...

Powiedz, czy nie wiedziałeś tego także w rok później, gdy zastąpiłeś mi drogę

na nowym moście, przez który szedłem spiesząc do dońi Elviry? Prosiłeś o

datek; mówiłeś, że nigdy nie traci czasu ten, kto wspomaga biednych;

nalegałeś. Ale ja cię nie słuchałem. I tym razem też było mi pilno, pilno

usłyszeć słowa, które miały przypieczętować moje niepowodzenie. A kiedy |

jej ust usłyszałem ów wyrok (zrobiła to z taką subtelnością, że zwiększyło to

tylko rozmiar mej straty i pogłębiło moje nieszczęście!), wracałem przez ten

sam most, teraz już noga za nogą, i rzuciłem w twoje ręce sakiewkę... Jeżeliś

nic nie wiedział, to czemu wówczas zamilkłeś i ucałowałeś monety?

— Mam zwyczaj, panie, całować dary, które ludzie ofiarowują z miłości

dla Boga.

— Powiedz mi, człowieku. Proszę cię, powiedz wprost: jakie ostrzeżenie

przynosisz dzisiaj? Jakie nowe nieszczęście mnie czeka? Mówże wreszcie.

46 Święty Jan Boży


— Jakżebym mógł? Jeśli moja obecność jest ostrzeżeniem, to ktoś kieruje

moimi przypadkowymi krokami w celach, które nie są mi znane i o których

nie umiałbym powiedzieć.

— Więc nie rozstanę się z tobą — słyszysz? — póki ich nie poznam. Tym

razem posłucham wołania i zboczę z mojej drogi.

— Bogu niech będzie chwała! Z twoich własnych ust, panie,

dowiedziałem się o Jego zamiarach — zawołał Jan z radością. I zalewając się

pobożnymi łzami, uścisnął rycerza.

Don Fernando, oszołomiony, niemal przybity, słyszał jeszcze własne

słowa rozbrzmiewające w powietrzu niby odgłos wybuchu, zdumiewające,

iakby wyszły z obcych ust. Czy to naprawdę on powiedział? Wymknęły mu

się w jakimś porywie; powiedział je nie myśląc, nie zastanawiając się nad ich

wagą; mógł zmierzyć ich zasięg dopiero w chwile rotem, kiedy Jan Boży

przyjął je poważnie i z radością. Jeszcze rozbrzmiewały: zostałv

powiedziane... I dlaczegóż by nie? Stracił wszystko, był na najlepszej drodze,

bv stracić własną duszę; bo czy może oczekiwać przebaczenia ten, kto sam

go odmawia? A on odmawiał go przed chwilą człowiekowi, któ- rv klęczał

przed nim; co więcej, powalił na ziemię kalekę, który chciał ucałować jego

ręce, podczas gdy w istocie on sam powi

nien był błagać swego brata o wybaczenie, bo on to właśnie, wyładowując

swój gniew w zniewadze uczynionej przyszłej małżonce kuzyna, uciął mu

niegdyś dłonie i pchnął w najskrajniejszą nędzę...

Podbiegł, więc do krewniaka i pojednali się.

— Widzisz, mój bracie — mówił mu potem, gdy serca ich zalewała

wzajemna czułość — twoja i moja hardość, rozbiwszy się


o siebie nawzajem, musiały utonąć w błocie, po to, aby nasza krew połączyła

się i dała świadectwo naszego braterstwa. Teraz, kiedy jesteśmy już tylko

szczątkami dawnych siebie, obejmujemy się ramionami; i dopiero teraz

zdołaliśmy sobie przypomnieć, że nazwisko, które obaj nosimy, Amor, to

miłość, a nie nienawiść.

I tak oto dwaj rycerze, których życie połączyły, okaleczyły i spętały

przeciwności wspólnego losu, postanowili, idąc w ślady Jana Bożego,

poświęcić się razem dziełu miłosierdzia i w nim szukać ocalenia i wywyż-

szenia. Przyłączyli się więc do świętego i z wielkim samozaparciem

towarzyszyli jego krokom wystawiając na próbę własne charaktery i

zmuszając serca do rezygnacji i poniżeń. Oni, co od kolebki byli obsługiwani,

teraz służyli innym ze skwapliwym

i pełnym łagodności posłuszeństwem; oni, co dotąd zajmowali się tylko

konną jazdą, muzyką i miłymi zabawami, teraz poświęcili wszystkie siły

nędznej, budzącej złość krzątaninie; oni, co zawsze nosili bogate stroje, teraz

musieli łachmanami chronić ciało przed chłodem; ich podniebienia

stworzone były do najwykwintniejszych potraw, a powonienie do perfum

Wschodu — teraz zaś musieli mieć do czynienia z cuchnącymi wrzodami, z

chorymi, zaropiałymi ciałami, z gnojem... Za ich przykładem poszło wielu

innych: rozczarowani i zniechęceni do świata, wstępowali do nowego zakonu

szpitalniczego; ale nikt nigdy nie poświęcił się zakonnemu życiu z takim

pełnym zapału oddaniem jak ci dwaj szlachetnie urodzeni granadyjczycy,

którzy zapomniawszy o sobie, w dążeniu do coraz większych umartwień,

parali się najbardziej upokarzającymi zajęciami; i w u- martwieniach tych,

odwróceni od świata, co biczował się sam z tak niedorzeczną surowością,


znaleźli czystą radość, najbardziej tajemną, bo jasną i łatwą.

A przecież mieli jeszcze zatryumfować nad zbiegiem okoliczności tak

okrutnych, że wstrząsnęły one nimi aż do najgłębszych pokładów duszy. Oto

jaki cios spadł na ich głowy. Dla pokonania gwałtowników, a ku

udoskonaleniu pobożnych, spodobało się niebu zesłać klęskę na jątrzącą się

uporczywy-

mi zbrodniami Granadę: przerażenie, jakie wzbudziła zaraza, unicestwiło

nagle całą złość, której przez lata nie mogły ułagodzić napomnienia i groźby;

strach przed nią obracał w zapomnienie podłe zatargi nieprzejednanych

wrogów; śmierć szła naprzód, wyrywając zdobycz zemście; ci, co mieli być jej

ofiarami, padali raczej od zarazy, nie od miecr | a ileż razy mieli się w ciżbie

wspólnego grobu spotkać ze swymi nieprzyjaciółmi!... Drzwi i okna

pozamykano, ludzie wstrzymywali oddech, zamarła praca, przycichły

ambicje. Zaś owa garstka braci szpi- talriików, którzy przyłączywszy się do

Jana Bożego wzięli niegdyś na siebie trud niesienia ulgi cierpiącym, musiała

teraz często zaniedbywać chorych, aby okazywać miłosierną pomoc przy

grzebaniu zmarłych. Były to dni i tygodnie bez odpoczynku, bez wytchnienia,

bez nadziei.

— Jak długo jeszcze, Panie! — zawołał Jan Boży pewnego ranka,

wznosząc ku obojętnemu błękitowi oczy, które przed chwilą śledziły gęsty

tłum ludzi pchniętych ku jego drzwiom przez nieszczęście i nędzę. Zbierali

się tutaj zanosząc błagania, ściągnęła ich konieczność jak też rozgłos jego

poświęcenia, które, będąc niestrudzone, zyskało dla nich znamię

cudowności. „Jak długo jeszcze, Panie!” — modlił się i błagał. A kiedy znowu

opuścił wzrok ogarniając spojrzeniem /


nieszczęśników kłócących się o pociechę i błogosławieństwo świętego,

zobaczył, że przez ciżbę przepycha się z trudem — wyciągając ramiona i

wykrzykując coś, czego nie sposób było dosłyszeć w ogólnym roz- gwarze —

ów chłopiec, Antón, który niegdyś opatrzył mu ranę, a potem przynosił od

swej pani jałmużnę na szpital. Ile czasu minęło, odkąd przestał przychodzić

z datkie i od niej i z pyszałkowatym uśmiechem na wargach? Ostatni raz

zjawił się chyba z wspaniałym prezentem ofiarowanym przez swą panią w

przeddzień jej ślubu. Potem go już nie widziano. Jak dawno to było?... I

jakże inaczej teraz wyglądał — nie, to nie mogło być bardzo dawno — jakże

się zmienił od tego czasu! Teraz też wyciągał ręce, ale nie po to, by podać

jałmużnę; jego ręce były słabe, przerażone, proszące. Jan Boży ujął te ręce,

wciągnął chłopca do środka i wysłuchał jego skargi. Co się stało? I czego

chciał, czego potrzebował? Niechże mówi, na miłość boską!

Ale chłopiec odpowiadał tylko jednym zdaniem. Wołał przejęty obawą: —

Moja pani umiera, Janie Boży!

Napił się wody i uspokoił się trochę. Po czym opowiedział, jak to się stało,

że choroba zagościła w domu jego chlebodawców i dotknąwszy najpierw

kilkoro ze służby, zrównała biednych z bogaczami atakując

starszego pana, którego siły wkrótce się wyczerpały.

— Po śmierci pana wszyscy słudzy uciekli przerażeni; aby ratować życie,

zapomnieli

o zbędnym brzemieniu wdzięczności... A teraz, Janie, teraz ona, doña Elvira,

moja pani, stoi u progu śmierci... Póki życie tliło się w ojcu, córka trzymała

się na nogach, ale teraz... A ja sam cóż mogę zrobić? Pomóż mi, Janie!

Chodźmy, chodź razem ze mną!


— Poczekaj chwilę, posłuchaj. Powiedz: czy nie pozostał przy życiu nikt z

rodziny? Mąż?

— Mąż, czyj mąż, na Boga? To nie wiesz, że doña Elvira nawet się nie

zaręczyła? Ach, prawda, ty nie wiesz. Wiedz tedy, że od czasu owej

zaręczynowej uczty nie było już w naszym domu jednego szczęśliwego dnia...

Chodźmy, Janie: opowiem ci po drodze.

— Mów, opowiadaj. Co się wtedy stało?

— Co? Nadszedł ów dzień i wszystko było jednym cudem. Co za uczta,

Janie! Muzyka, słodycze, fajerwerki, napoje, zapachy... Ty, Janie, na pewno

nigdy nie widziałeś podobnych wspaniałości.

— To wielki dom, prawda?

— Wielki! Jak by ci to powiedzieć?... Coraz to starałem się wejść do

wielkiej sali, to z karafką, to z tacą, to po brudne naczynia.... Ale po cóż ci to

mówię? Jakie to teraz ma znaczenie? Uroczystość została zmą-

eona i do dziś nie wiemy dlaczego. Były plotki, to jasne, tych nigdy nie brak.

Ale na pewno wiedzieliśmy tylko tyle, że narzeczony nagle wyszedł; ona

została, mieniąc się na twarzy, ale choć starała się ukryć pomieszanie, to

przecież zaraz zaczęto szeptać. Uczta trwała dalej; ale od tej chwili nic już nie

toczyło się składnie; coś się stało. Aż po jakimś czasie — nie potrafię

powiedzieć, jak długim: dla mnie to trwało wieki — zjawili się posłańcy ze

szkatułką od don Filipa, nieobecnego narzeczonego; wręczyli szkatułkę doñi

Elvirze... Wtedy to właśnie przerwano ucztę; doña Elvira bowiem — jeszcze ją

widzę — przycisnęła szkatułkę do piersi

i nie otwierając jej uciekła do swego pokoju. Muzyka ucichła, a po dłuższej.

chwili stary pan (niech mu światłość wiekuista świeci!) przysłał jednego z


krewnych, aby pożegnał gości i powiedział im, że panienka zaniemogła. Było

— możesz sobie wyobrazić! — wiele gadania na temat owej szkatułki; ale nic

nie wiedziano na pewno. Tyle tylko, że odtąd w domu zapanowała żałobna

cisza, przerywana jedynie westchnieniami; smutek, znużenie. Panienka

wszelkimi siłami starała się zachować pogodę; starszy pan krążył po

krużgankach, tam i z powrotem, z rokoma założonymi na plecach, i tak

dzień po dniu: zdawało się, że postrada rozum... Aż nadeszła zaraza, by

położyć kres jego ży

ciu i troskom... A teraz także i ona! Dlaczego, dlaczego ona, Janie, ona, która

jeśli zgrzeszyła, to chyba tylko urodą?

— To prawda, synu, chyba tym jedynie — potwierdził z powagą Jan Boży.

A że Anton, z iskierką strachu pośród łez, starał się przeniknąć sens tych

słów, święty uspokoił go kładąc mu rękę na głowie: — Nie płacz, dziecko.

Posłuchaj: ja sam nie mogę teraz odejść i zostawić wszystkich tych ludzi cze-

kających u drzwi, ale poślę z tobą kogoś, kto lepiej niż ja zajmie się twoją

chorą panią.

Po czym, odszukawszy Filipa i Fernanda Amor, kazał im iść razem z

chłopcem do dotkniętej zarazą kobiety. Wszyscy trzej natychmiast ruszyli w

drogę. Antón, zaniepokojony i naglony koniecznością, z trudem byłby

rozpoznał pysznego rycerza z zaręczynowej uczty w tym nieszczęsnym

kalece, który razem z drugim pokornym braciszkiem szedł za nim do pałacu

dońi Elviry. Don Filip zaś nigdy, ani teraz, ani kiedykolwiek, nie zatrzymał

spojrzenia na paziu swej porzuconej narzeczonej. Szli obok siebie, nie znając

się i nie podejrzewając niczego. Natomiast don Fernando, który widział

chłopca po raz pierwszy, doznawał w jego obecności jakiegoś


niewytłumaczalnego, mglistego, a niepokojącego przeczucia... Zagłębieni w

sobie, milczący, spieszyli przez wyludnione

54 Święty Jan Boży

miasto. Ich kroki rozbrzmiewały w uliczkach, pod zamkniętymi oknami; na

rogach uciekały przed nimi psy; tylko woda, niebo

i fruwające w powietrzu ptaki zdawały się być niewinne w Granadzie. Trzej-

ludzie szli nie zamieniając z sobą ani słowa; w miarę jak zdążali naprzód,

rósł ciężar przytłaczający ich piersi. Mało im serca nie pękły, kiedy

znalazłszy się na dobrze im wszystkim znanej ulicy chłopiec stanął przed

ową straszną bramą, wszedł do sieni, pchnął drzwi

i wsunął się na podwórzec. Pełne grozy spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały

się. Ale wahanie trwało krótko jak błysk iskry: żaden nie ugiął się przed

próbą. Razem wstąpili na schody, aby stanąć przed drzwiami sypialni, tam

gdzie niegdyś ich wrogie sobie serca biły tym samym rytmem...

Na darmo rozwodzilibyśmy się nad tym: niech zostanie powiedziane

najważniejsze. Zastali dońę Elvirę martwą w opustoszałym domu. Widząc ją

upadli na kolana po obu stronach łoża i polecili Bogu jej duszę, podczas gdy

mały Antón, u jej nóg, krzyczał

i szalał z rozpaczy. Don Fernandowi przypadł w udziale smutny przywilej

owinięcia zmarłej w całun; Filip, zwiesiwszy bezużyteczne ramiona,

obserwował tymczasem, jak straszliwych zniszczeń dokonała w niej śmierć.

Co za ból!... Na wyniszczonej chorobą piersi połyskiwał złoty krzyżyk.

Zaraza minęła, pozostawiając Granadę bardziej na pastwie rozpaczy niż

żalu za grzechy. Był to kubeł wody wylany na rozszalałe płofnienie: ogień,

doznawszy uszczerbku, poddaje się z jękiem — ustępuje, można by sądzić,


że za chwilę zgaśnie; ale on tylko zbiera siły, by zaraz wybuchnąć z tym

większą furią. Cała ta zajadłość, zaledwie trochę powstrzymywana przez

klęskę choroby, miała rozgorzeć wiele lat później podczas buntu morysków,

od którego skutków wzięło swój początek upodlenie, na jakie, aż do

dzisiejszych czasów, cierpiało dawne królestwo. Mimo wszystko jednak

garstka ludzi, dotkniętych karą, rozczarowanych lub o- strzeżonych, stanęła

wówczas u boku Jana Bożego, by zacząć nowe życie i powiększyć niewielką

społeczność, która idąc za przykładem świętego walczyła z zarazą, zwyciężyła

strach i ocaliła imię ludzkości, tak że nawet sama choroba nie zdziałała nic

Wobec ich pobożnego bohaterstwa: żadna bowiem z tych pokornych głów —

co opowiadano z podziwem, poczytując rzecz całą za cud — nie została

naznaczona jej palcem. I właśnie ta oznaka błogosławieństwa bożego najbar-

dziej skłoniła serca ludzi ku świętemu zakonowi.

Spośród wszystkich swych naśladowców Jan Boży zawsze w głębi duszy

wyróżniał dwóch rycerzy, o których była tu mowa, don

Filipa i don Fernanda Amor, wspomagających go w najcięższych pracach; a

kiedy poczuł, że nadchodzi jego godzina, wybrał ich na jedynych świadków

swej - śmierci: wezwał obu braci i poprosił, by mu pomogli podnieść się z

łóżka, utracił bowiem resztę sił. Objąwszy za szyję Filipa, podtrzymywany

ramieniem Fernanda, wyprostował swe wątłe ciało; i klęcząc na macie z

żarnowca, oparłszy łokcie na sienniku, z krucyfiksem w złożonych dłoniach,

tak jak można to zobaczyć na obrazie, modlił się aż do końca, a dwaj bracia

płakali cicho, usunąwszy się w kąt izby...

Sława świętego obiegła wkrótce nie tylko Granadę, lecz cały świat

chrześcijański, docierając też do miejsca jego urodzenia, Mon- temor-o-Novo


w 'Portugalii. Przypomniano tam sobie wówczas — a potwierdziło to wielu

świadków —i że w dniu urodzenia błogosławionego Joao de Deus, pośród

innych cudownych zjawisk, zauważono wielką jasność na niebie, a dzwony

kościelne dzwoniły nie poruszane niczyją ręką.

CHORY KRÓL

„Już wraca Ruy Pérez", szepnęły wyschłe wargi króla, po czym powieki

znów mu opadły na rozszerzone źrenice. Poprzez intensywny szum młyna

wodnego dochodził do jego uszu rozlegający się w lasku dźwięk myśliwskiej

trąbki, z początku ledwo dosłyszalny, potem przygłuszony przez odgłos

spadającej wody. Teraz wyczekiwał człapania końskich kopyt po błocie;

potem ściszonego stukotu podków na suchych liściach zalegających drogę; i

wreszcie usłyszał jego kroki, metalicznie podzwaniające na kamieniach

podwórza.

Król, nieruchomy, z głową odrzuconą do tyłu, z wyprostowanymi

ramionami i nogami, czekał cierpliwie. Tam, w dole, krzątanina w stajniach,

skrzypienie zawiasów i zamków, zmieszany, gniewny bełkot kłócących się

głosów; w końcu coraz bliższe kroki łowczego na schodach. Ledwo stanął

przed nim, Henryk zapytał:

— Powiedz no mi, Ruy Pérez, co się stało mojej kasztance, że tak kuleje?

Łowczy, nie odpowiedziawszy, zamknął

spokojnie drzwi i uniósł przed oczyma swego pana piękną, dopiero co

upolowaną czaplę. Po czym rzucił zdobycz na ławę i rzekł:

— Nic się nie stało, panie! Kolec wszedł jej w lewą przednią nogę.

'Weterynarz już się nią zajął. Ale jak szybko poznałeś, panie, że to właśnie

twoja kasztanka!
— Niechże cię, Ruy Pérez! Cały dzień na koniu! I po cóż to?

Nikły płomień gniewu sprawił, że król usiadł na łożu: wsparty na chudym

ramieniu, z łokciem zagłębionym w pościeli, wyprężył ciało i uniósł głowę.

Ale zaraz musiał zaniechać wysiłku: głowa znów mu opadła na poduszki.

Na to drgnęła w swym kącie tkwiąca tam dotąd nieruchomo mamka

Estefania González

i podbiegła okryć Henryka. Jej zręczne ręce poprawiły kołdrę i

wygładziły wilgotne włosy na rozpłomienionym czole chorego. Ten zaś

odpowiedział jej żałosnym uśmiechem: „Matko Estefanio, szalona

staruszko!"

I leżał już spokojnie, podczas gdy ona bez słowa wycofała się na

dawne miejsce. Królowi wystarczała milcząca obecność Estefa- nii, której

piersi karmiły go, gdy był wątłym

i słabym niemowlęciem. Teraz ta jej obecność podtrzymywała go na

duchu. Było to jakby odradzanie się życia, jakby łagodny MU przypływ tych

samych gorących fal, które

dwadzieścia jeden lat temu spłynęły wraz ze

strumieniem mleka w usta noworodka użyczając mu sił tkwiących w

krzepkim kobiecym ciele. Ach, kto wówczas mógł wyobrazić sobie to, co

miało wkrótce nastąpić? Nigdy nie stwierdzono, że na Dworze działały czary;

ale prawdą jest, że w tym samym okresie, w odstępie zaledwie kilku dni,

złośliwa gorączka wypaliła kości królewskiego dziecka niszcząc na zawsze

jego zdrowie, a jednocześnie jego karmicielka postarzała się nagle i

przedwcześnie: świeża

i pełna wdzięku kobieta utraciła siły i postradała rozum; ciało jej wyschło i
zaczęła mówić od rzeczy... Podobno widząc ją w tak nędznym stanie, jej

drugi syn — ten prawdziwy, z niej zrodzony syn, Enrique González,

wychowujący się na zamku i chroniony przed kpinami dworaków marsem na

czole króla, który zawsze gotów był osłaniać swą powagą bezbronnego

mlecznego brata — podobno więc ów nieszczęsny Enrique González śmiał

się, dziwnie rózradowa- ny widokiem oszalałej matki, tak jakby, chciał dać

do zrozumienia, że oto, po długim okresie, kiedy to odsuwano go, pozba-

wiano naturalnego pokarmu i oddalano od rodzicielki na rzecz królewicza,

odzyskuje ją i jest z nią razem w ogarniających ją ciemnościach. Królewicz

zaś płakał leżąc na łóżku | głową schowaną pod kołdrą, zaniepokojony tym,

że jego niania opuszcza go

w momencie, gdy najbardziej jej potrzebuje... Musiał jednak poddać sią

losowi i prędko znalazł ukojenie. Prawda, że to nie była już ta sama kobieta,

że był to zaledwie cień jego dawnej mamki: nie zarządzała domem ani nie

zabawiała go opowieściami jak dawniej, ale przynajmniej była tam, siedziała

ciągle przy chorym, spokojna i milcząca, dotrzymując mu towarzystwa. I

dopiero gdy pewnego razu wybuchnęła nieludzkim krzykiem, trzeba było

zabrać ją z pokoju królewicza i zamknąć w wieży. Ale takie sceny zdarzały

się tylko czasami, coraz rzadziej, tak że w końcu można było sądzić, iż

niemoc wkrótce ją opuści...

Stara wróciła więc na swój stołeczek w kącie pod oknem, podczas gdy

Ruy Perez także rzucił się na ławę, odsunąwszy czaplę, którą przyniósł w

darze królowi. Wyciągnął zmęczone nogi i po krótkiej chwili odezwał się do

Henryka:

— Panie, dowiedziałem się dzisiaj o czymś, co mnie martwi: Alonso


Gómez wraz ze swymi ludźmi wstąpił w służbę biskupa Ildefonsa.

— Co powiadasz? Skąd wiesz? Czy to pewne?

Król wiedział doskonale, że wiadomość musiała być pewna; nieraz już w

ciągu ubiegłych miesięcy niepokoiła go nieobecność wasala, który wykręcał

się i unikał go;

i jeżeli nigdy o to nie pytał, to dlatego, że bał się poznać prawdę. Ale jego

rozpacz szukała jeszcze oparcia w przedłużającej się niepewności:

— Czy to pewne? — powtórzył omdlałym głosem. Po czym, nie czekając

potwierdzenia, dodał z bolesnym grymasem ust: — Niech mnie Bóg strzeże

przed wiarołomnymi!

Ale łowczy nie pozwolił mu szukać ucieczki w przynoszącej ulgę skardze:

— Panie, Alonso Gómez od trzech lat nie dostaje należnej mu wypłaty...

— Ty także, Ruy Pérez, tobie też jestem winien, a jeszcześ mnie nie

opuścił.

— Panie, jeśli ty opuszczasz swoich ludzi będąc królem, jakże chcesz, aby

twoi wasale nie opuszczali ciebie?

Henryk nie odpowiedział. W ciszy zalegającej sypialnię można było słyszeć

jego niespokojny oddech. Przymknął oczy i chciał już schronić się w sen,

kiedy znów dosięgnął go gniewny głos łowczego:

—I Póki Ruy Pérez żyje, sokołom króla Kastylii nie zabraknie opieki. Ale

trzeba również, aby i nam nie zabrakło opieki króla...

Zaraz potem usłyszał Henryk trzaśnięcie zamykanych drzwi i kroki

łowczego na schodach, cichnące gdzieś w dole; nic ponadto. Minęła długa

chwila. Znowu zaczął zapadać

w sen — urojony odgłos kowalskich młotów i ostra woń palonego kopyta


osaczyły jego uśpione zmysły — kiedy spod jego łóżka wysunął się pies i

polizał ręką króla zwisającą z pościeli. Dłoń chorego, zacisnąwszy się w

zetknięciu z wilgotnym pyskiem, uniosła się powoli, aby pogładzić łeb

zwierzęcia; ale już go nie odnalazła: pies pobiegł obwą- chać czaplę

zostawioną na ławie.

— Ach, ten ból trzyma się mnie jak pies myśliwski tropiący dzika i nie

mogę wyrwać go z mego ciała... A przy tym jak sroga jest dla chorego zima w

Burgos! — mówił półgłosem Henryk i jego głośne rozmyślania stawały się

skargą. — Wszystko wydaje się martwe; martwe i pogrzebane, i zapomniane

na zawsze. A ja nieszczęsny, ja, król Kastylii, czyż mam skonać na tym łożu

tortur? Moje ręce i nogi ogarnęła drętwota... — Po krótkiej chwili znowu

podjął lament, tym razem zwracając się drżącym głosem do Estefanii: — Jak

myślisz, mamko, może dobrze by mi zrobiło, gdybym wstał trochę i zmienił

pozycję? — Po czym, iuż niecierpliwie: — Mówże, odpowiedz! Nigdy się | tym

nie pogodzę, że mnie nie rozumiesz, że tak siedzisz tutai bez ruchu

niby,kamień, co tylko patrzy i nie odzywa się słowem...

Lekki rumieniec gniewu zabarwił mu blade policzki i zaraz zniknął.

Odrziiciws7v kołdrę, bez niczyjej pomocy zerwał się król

z łóżka i chwiejnym krokiem podszedł do stojącego przy oknie wielkiego

fotela, by usiąść na nim. Dopiero wtedy piastunka podbiegła do niego,

okryła mu ramiona i poprawiła brzegi płaszcza.

— Przykrywasz mnie i otulasz jak dziecko. O tak, to potrafisz. To tylko z

ciebie zostało. Ach, i ze mnie też tylko to zostało.

Głos króla ucichł zagłuszony ciężkim chrypieniem dobywającym się z jego

piersi. Potem po trochu jego podniecenie zaczęło przygasać i w końcu


znieruchomiał ze spojrzeniem zwróconym ku oknu. Widział stąd puste

podwórze otoczone mocnym murem, zza którego wyglądały, bezlistne teraz,

gałęzie rosnących rzędem topoli. Nad nimi zamglone niebo. A w głębi, w

kącie podwórza, gnijąca z wilgoci belka. Henryk oderwał zmęczone oczy od

tego widoku i przeniósł spojrzenie na swoje chude ręce złożone na kolanach.

„Dziś Ruy Pérez przyniósł mi czaplę — kołatała w nim nieporadna myśl —

wspaniałą czaplę: o, tam leży. Czapla królewska! Jaki to dzień dzisiaj?...

Kończy się dzień; już wieczór zapada... tak, zapada..."

W tej chwili na dole rozległ się dobrze znany śmiech jego mlecznego brata,

Enrique Gonzáleza, i znowu uwagę króla przykuło to, co działo się na

podwórzu. Oto Enrique przekomarza się ze stajennym; sługa niesie worek na

plecach, a Enrique González po

ciąga zań tak, że tamten traci równowagę. I podczas gdy stajenny podnosi

się, przeklina i usiłuje oczyścić się z błota, półgłówek unosi worek w swych

krzepkich ramionach: sił ma aż nadto, by zarzucić go sobie na plecy i biec z

tym brzemieniem do stajni, wyprzedzając służącego, który trochę gniewny a

trochę rozbawiony naśladuje jego kołyszący się krok. Jeden za drugim

zniknęli w drzwiach w głębi, a na pustym podwórzu pozostał tylko podwójny

rząd śladów, przerwany w jakimś miejscu błotnistym kotłowi- skiem. Henryk

zamyślił się nad tym chłopcem, który jest w jego wieku, ale wyrósł tak

bardzo, i którego ogromne dłonie ciągle są w ruchu i po wszystko sięgają.

„Trzeba go widzieć — mówił sobie w duchu — na śniegu i zimnie,

tryskającego energią; niedługo wyruszy zarzucać sieci na kanałach i wróci

dumny z siebie, z rękami zaczerwienionymi od zetknięcia z lodem i z torbą

pełną krabów; usiądzie przy kominku, ugotuje je w garnku; nie będzie


słyszał docinków służących i, nie odpowiadając na nie, w dalszym ciągu

będzie zajadał kraby, aż wreszcie zwali się do snu w kącie kuchni. I tak

przez dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat. Tak samo jak dziś będzie

rozbrzmiewał jego śmiech w podwórzu. Dopóki Bóg nie zrządzi inaczej... A

ja? Kiedy zostanę powołany na łono Boga? Bo i cóż ja będę robił? Będę ob-

Chory król 65

racać sią w łożu z boku na bok i w wyobraźni nadawać bieg sprawom nie

uporządkowanym. I tak, póki Bóg pozwoli. Czyż nie lepiej by było?..."

Rozjątrzony, ujął za sznur od dzwonka i szarpnął gorączkowo, po czym,

opuściwszy dłonie, a oczy utkwiwszy w drzwiach, czekał. Lekkie kroki na

schodach oznajmiły przybycie pazia.

— Niech tu zaraz przyjdzie Ruy Pérez.

— Panie, Ruy Pérez znowu wyjechał, nie ma go w zamku.

Król zapadł w tak głębokie milczenie, że te kilka słów, jakie wymienił z

paziem, wydawały się czymś niewypowiedzianie odległym; a paź nieruchomo

tkwiący w drzwiach, sądził, że o nim zapomniano.

— Panie! — szepnął.

— Niech więc przyjdzie Rodrigo Alvarez — padł w końcu rozkaz, który

kazał mu wyjść.

Kiedy po pewnym czasie drzwi otworzyły się znowu, stanął w nich

mężczyzna siwy, brodaty, o ruchach ostrożnych i trwożliwych.

— Czy to słuszne, Rodrigo Alvarez — rzekł Henryk, gdy tylko tamten

znalazł się przy nim — czy to słuszne, aby król pędził życie sam, bez żadnej

świty z wyjątkiem tej biednej Estefanii, co sama tak bardzo potrzebuje

opieki?
5 — J1 M^rzy

—• Panie, wiesz dobrze: twoja mamka jest jedyną osobą, której obecność

znosisz; nikt inny nie śmie wchodzić nie wołany do tej komnaty. A poza tym,

i to wiesz także, każdy zajęty jest wypełnianiem swoich obowiązków i tym

najlepiej możemy usłużyć królowi w takich dniach i w takim stanie rzeczy

jak obecnie.

— Usiądź koło mnie, przyjacielu Rodrigo. Widzisz, że moje zdrowie się

poprawia; chcę, abyś mi opowiedział wszystkie nowiny.

Starzec pogładził brodę i po chwili namysłu zaczął:

— Doprawdy, panie, nie chciałbym mącić twego odpoczynku w chorobie

tak szorstkimi słowami. Bo skoro mnie o to pytasz, mogę być tylko

zwiastunem niepomyślnych nowin. Ale po cóż masz je słyszeć, skoro my już

wiemy, jak zaradzić złu?

— Mów, rozkazuję.

Wówczas majordomus, w przemowie wygłoszonej z wyuczonym

naciskiem, powoli, drobiazgowo i dokładnie opowiedział o zakusach na

prawa Korony, dokonywanych wciąż przez możnych panów królestwa.

Zniszczone lasy, zrabowane stada, ograbione miasteczka, renty uzurpowane,

wasale oszukiwani lub prześladowani, ludność gnębiona — wszystko to

przybierało cielesne kształty, obrastając w nieubłaganą obfitość

szczegółów, przytoczonych przez majordo- musa, niezmordowanego i

oficjalnego w swej relacji; tak właśnie u stóp starej budowli gromadzą się

gruzy i szczątki zrujnowanego bastionu.

Z trudem śledził Henryk splątany tok faktów, nad którymi jego sługa

rozwodził się z zaciemniającą obraz dokładnością, przypominając


okoliczności, imiona i daty: na trop takiej to a takiej intrygi zdołano wpaść

przypadkiem; o innym łotrostwie doniósł pewien poddany rozżalony złym

traktowaniem... Król dygotał jak człowiek, który czuje na sobie setki

badawczych spojrzeń nie mogąc widzieć tych, co na niego czyhają.

— Dość! — rzekł. — Dość tego! — krzyknął odpychając od siebie dłońmi

haniebną nawałnicę. Majordomus przerwał w pół słowa i zamilkł. Ręce króla

przesuwały się po skłopotanym czole, po zbolałych brwiach. — Jeśli Bóg da

mi siłę, tego lata przywrócę ład w królestwie.

Bóg dał mu siłę. Gdy minął surowy czas chłodów, Henryk poczuł się

lepiej: kazał sobie uczesać brodę, wypolerować paznokcie, i wkrótce zaczął

wyjeżdżać na krótkie myśliwskie wypady. Jego powrót do zdrowia dawał się

zauważyć bardziej po zachowaniu otaczających go ludzi niż we wzrastającej

krzepkości wątłego jeszcze ciała. Jak dzikie zwierzęta opuszczają swoje

legowiska pośród spokojnych śniegów i ośmielają się nawet zaglądać do

ludzkich osiedli, ale przy najmniejszym niepokojącym sygnale uciekają z

powrotem do nor, tak i teraz, kiedy król uniósł wzrok, wznosząc się ponad

swe cierpienie — odwróciły się natychmiast wszystkie oczy, które osaczały go

ukradkiem; a były to oczy niezliczone, oczy mieszkańców lasów, ludzi z

całego królestwa, z całego świata, którzy śledzili jego ruchy i notowali w

pamięci każdą nieregularność oddechu...

Henryk wytężał umysł szukając sposobów wzmocnienia swej władzy w

królestwie; ale wzmożona działalność, którą na koniec zamierzał obrócić w

tym celu i która zrazu wydawała się zdolna sprostować chwiejny bieg jego

spraw, zaczęła dawać owoce niezależnie od jego woli. Był to w istocie jakby

podziemny nurt płynący tam od lat; coś, co wykluwało się pośród dręczącej
króla gorączki, w ciągu nieskończenie długich bezsennych nocy; coś, co już

dojrzało, o czym wiedział i na co czekał. A przecież teraz, gdy podniósł się z

łoża, podjął swoje brzemię i zaczął działać — jak wąż, co póki nie ruszy się z

miejsca, podobny jest w swej leniwej i bezpiecznej powolności do suchej ga-

łęzi drzewa — okazało się, że jego działanie

jest owocem czynników dotychczas nie znanych jemu samemu.

Tak więc, gdy jednego z tych dni późnej wiosny król wyjechał na

polowanie, a z nadejściem wieczoru radosny i zmożony całodziennym

trudem wracał z orszakiem do zamku — pośród szeptów służby próżnującej

wokół kuchennego komina, już wtedy zaczęły snuć się pierwsze nici owej

przędzy, z której ostatecznie utkane były późniejsze wydarzenia.

Król, nie wiedząc o niczym, cwałował na koniu; ale gdy tak jechał

milcząc, każdy krok zbliżał go do jedynego aktu przemocy, jakiego miał

dokonać za swego panowania; zaś dokonanie go miało wyczerpać resztę ży-

ciowej energii nieszczęśnika.

Jeśli zechcemy poznać bieg faktów od samego początku, musimy udać się

do kuchni i zgodzić się na wysłuchiwanie płaskich, grubych i wulgarnych

rozmów ludzi z gminu. Ta zaś rozmowa zaczęła się od przypadkowego

pytania, które ziewając rzucił jakiś kuchcik: — Kiedy zaczęliście gotować

wieczerzę?

— A spytaj o to pana majordomusa — odparł kucharz — może on ci

powie. Choć lepiej pewnie zrobisz, jak nie będziesz pytał.

Rozległy się śmiechy, co rozgniewało kuchcika; ale kucharz, zachęcony

nimi, nie przestał dowcipkować:

— No i czego się śmiejecie? Chłopak głodny, to i pyta. Powiedz no,


bratku, głod- nyś?

— Czym głodny, to niczyja sprawa, tylko moja własna. A pytałem, bo

widzę, że się ściemnia i król zaraz nadjedzie...

— No więc posłuchaj! Zdradzę ci wielką nowinę: dziś wieczerzy nie

będzie. Co ty na to? Jak ci się to widzi? Nigdyś nie słyszał

o takim królu, który nie ma co do gęby włożyć? No to się raduj, bo w tej

sprawie naśladujemy samego Króla Niebios,- który tym większej chwały

zażywa, im jest biedniejszy. Dziś wszyscy będziemy pościć razem z królem

Kastylii, to pokuta za nasze grzechy.

— I po co te żarty, panie czyścigarnku? — zabrzmiał od drzwi poważny

głos kowala. — Zbyt smutny jest stan, w jakim znalazł się król, byśmy się

zabawiali jego kosztem.

— A czyż ja żartuję? Mówiłem temu młodzikowi, żeby szykował się

pościć, bo w jego latach godzi się już wypełniać przykazania; pouczałem go

ponadto przypominając

o naszym Zbawicielu, aby nie przyszło mu do głowy lekceważyć króla

Henryka z powodu niedostatku, w jaki popadł. O co wam chodzi, kowalu?

Powiedziałem, że nie będzie wieczerzy, to i nie będzie; to czysta prawda, nie

żadne kpiny. Jeżeli tak wam to ciąży, tobie i innym — czy choćby po to,

aby ten dzieciak przestał wreszcie ziewać — czemu ty, Maroto, coś

spokrewniony z tamtym świętym domem, nie pójdziesz pod drzwi Jego

Wysokości Biskupa? Może jego słudzy rzucą ci jakie resztki wczorajszej

uczty? Czemu byś nie miał prosić o jałmużnę w imieniu twego pana? Czyż

królowi Kastylii zabroniono żebrać?

— Dobrego biskupa dał nam Bóg! — wykrzyknął ten, którego nazywano


Maroto. Na chwilę zawiesił głos, po czym jął szczegółowo opowiadać o uczcie,

przy której usługiwał poprzedniego dnia. Był to człowiek, co widział kawał

świata i umiał mówić, toteż chętnie go słuchano. W żywych słowach od-

malował wspaniałość przyjęcia wydanego przez prałata dla możnych panów

królestwa, opowiadając o bogactwie stołu, rozrzutności gospodarza i

obżarstwie gości. Na koniec — zniżając głos i poważniejąc — dorzucił, że owo

rozpasanie żołądków było jedynie wstępem do pofolgowania nieokiełznanym

zakusom serc: bowiem kastylijscy potentaci zebrali się przy stole biskupa

Ildefonsa nie tyle dla nasycenia brzuchów, ile po to, by ćwiartować

królestwo, okaleczyć je i dzielić między siebie ziemie zrabowane choremu

królowi.

■— Gdy zbliżała się pora wetów, biskup napomknął o sprawie, która ich

tu sprowadziła, a wszyscy zawisnęli wzrokiem na jego

wargach. Wiecie, jaki to mistrz w przemawianiu; bardzo jest uczony. A ja,

com usługiwał ubrany w barwy jego domu, patrzyłem na niego nie tracąc ani

słowa z tej przemowy: Kto tego nie słyszał, nie może sobie nawet wyobrazić

podobnych rzeczy...

— Ale co mówił? — przerwał mu ktoś.

— Co mówił? Ach! Nie przestawałem wpatrywać się w jego dłoń,

poruszającą się niby turkawka, co grzejąc się w słońcu, gładzi sobie pióra. A

jego twarz? Tak pełna godności! A te słowa, co wychodziły z jego ust jedne po

drugich jak owieczki z zagrody? Ja, przyjaciele, nie spuszczałem z niego

oczu. I dlatego właśnie mogłem spostrzec to, czego nikt jeszcze nie zauważył:

coś się z nim działo. Inni nie zdawali sobie sprawy, ja już widziałem: tłumnie

biegnące słowa tłoczyły mu się na wargach i pokonawszy jakąś przeszkodę


rozproszyły się bezładnie wśród gości, podczas gdy ręka, jak przestraszony

ptak, znieruchomiała na moment, po czym znów niespokojnie zadrżała. Nikt

nic nie spostrzegł, i biskup ciągnął dalej swoją przemowę; ale ja wciąż

śledziłem go wzrokiem; i widziałem, jak jego zaczerwienione czoło ocieka

kroplami potu — spływały mu z brwi i kapały jak deszcz łez. Wydawało się,

że dostanie zawrotu głowy... Aż nagle znów urwał i tym razem nie mógł

ukryć zmieszania; wstał i jego zwykle czer-

■■■■■■

Chory król 73

wona twarz zbladła i zsiniała. Wszyscy patrzą nań zdumieni; a on, stojąc, z

wolna wypowiada te oto słowa: „Na koniec, panowie, aby moja godność nie

mąciła waszego osądu ani nie zaważyła na waszej decyzji, zostawiam was

samych; niech słowa moje pozostaną z wami, gdy uwolnią was od mojej

obecności". Po czym, odepchnąwszy krzesło, które przewróciło się na ziemią,

wyszedł z sali nie zważając na prośby zebranych. Służący, których

obowiązkiem jest wszędzie mu towarzyszyć, musieli biec — tak, biecl — za

Jego Eminencją przez krużganek aż do jego komnaty... Kiedy po pewnym

czasie wrócił do jadalni, spokojny i z twarzą taką jak zwykle, tyle że jeszcze

trochę zsiniałą, nie było mu już dane podjąć przerwanej mowy: pod

nieobecność gospodarza goście wykończyli wino, a wino z kolei wykończyło

gości.

Maroto umilkł napawając się wrażeniem, jakie zrobiła jego opowieść, zaś

słuchacze przeżuwali w myśli jego słowa. Tylko ów żółtodziób, którego

pytanie o wieczerzę zapoczątkowało całą rozmowę, chciał koniecznie się

dowiedzieć, czemu to Jego Wysokość wyszedł z jadalni w tak niewłaściwej


porze. Chóralny śmiech powiększył jeszcze zakłopotanie kuchcika.

— Jak mi Bóg miły, ciągle tylko kpią sobie ze mnie — powiedział

zmieszany.

Śmiech ucichł, a kowal rzekł poważnym tonem:

— My zaś możemy siq nie obawiać takich wypadków na tym dworze. Co

zaś do jego wysokości prałata, to chyba nie pierwszy raz mu się zdarzyło.

Przypomnijcie sobie ten dzień, będzie już ze trzy lata temu, kiedy podczas

sumy musiał odejść od ołtarza, dając pole plotkom na temat przestrzegania

postu... Ale skoro o tym mowa, mistrzu — zwrócił się teraz do kucharza. —

Czyż mamy dzisiaj pościć, choć Kościół tego nie nakazuje? Wydajże

polecenie, co trzeba przygotować i podać na stół, dużo czy mało, bo to już

późno i król Henryk lada moment wróci.

— Podać na stół? A cóż mamy podawać?... Chodź no tutaj, chłopcze —

krzyknął kucharz do drugiego młokosa, który siedząc w kącie plótł powróz.

— Chodź i powiedz każdemu, kto tylko zechce słuchać, co przyniosłeś

dzisiaj, kiedy majordomus posłał cię po żywność.

— Przekleństwa, oto wszystko, com przyniósł — odparł tamten. — Ani

chleba, ani mięsa. A do tego małom nie oberwał odważnikami po głowie,

kiedy spytałem, czy słowo królewskie nie warte przypadkiem tyle co uncja

wołowiny. Chcieli pieniędzy, nie słów.

Zapadła cisza. W końcu ktoś zauważył:

— Musiało dojść do tego. Chory król, co nie ma sił, by chwycić za broń,

tym bardziej nie zdoła utrzymać posłuchu wśród złych wasali, którzy nie

dość, że uchylają się od składania powinności, to jeszcze rabują, co do nich

nie należy. Czegóż więcej można się było spodziewać, jak nie tej następnej
hańby? Biedny mój pan! We własnym królestwie jest niewolnikiem zakutym

w łańcuchy!... Ale oto nadjeżdża. Jakże boli myśl, że będzie musiał o

wszystkim się dowiedzieć...

Istotnie, na zewnątrz dał się słyszeć tętent koni i głosy ludzi na podwórzu.

Po czym myśliwi weszli do wielkiej sali, a król Henryk kazał wołać o

wieczerzę. W tej właśnie chwili jego dłonie natknęły się na pierwsze nici owej

przędzy, która je oplątała. Minuty mijały, a rozkazu królewskiego nie

spełniano. Musiał go powtarzać trzy razy, niespokojny, niecierpliwy,

rozdrażniony, a kiedy już miał wybuchnąć gniewem, stanął przed nim

wystraszony kucharz, aby oznajmić:

— Panie, wieczerzy nie będzie.

— Jak to? Co się dzieje? — krzyknął Henryk. — Gdzie majordomus?

Niech natychmiast się stawi! — Henryk był zmęczony i głodny. Jego gniew

przybierał odcień najsmutniejszy, pełen rozpaczy. A ludzie z jego świty,

którzy zdejmowali ostrogi, i ustawiali na ziemi torby i worki skórzane

wspomi-

nająć miniony dzień, teraz zaczęli ze zdumieniem przysłuchiwać się

rozmowie.

Kucharz usiłował wyjaśniać: majordomus Rodrigo Alvarez wyruszył z

małym oddział- kiem, by odebrać coś nieooś z należności królewskich, a

wyjeżdżając przysiągł, że nie wróci bez pieniędzy... Tu kucharz przerwał, a

widząc osłupienie don Henryka, dorzucił w nowym przypływie śmiałości:

— Panie, pieniądze już dawno się skończyły; a dziś skończył się też i

kredyt.

Spojrzenia wszystkich utkwione są w młodym królu: fala gorąca uderza


na jego blade policzki, podchodząc pod same oczy, te zaś kierują się ku

ciemnej nocy za oknem. Po długim, dręczącym oczekiwaniu, król zdejmuje z

siebie pelerynę i wręcza ją kucharzowi:

— Każ ją zastawić.

Sługa pochylił się biorąc zwój materii, a panowie trwali w wyczekującym

milczeniu.

— Bierz, biegnij, zastaw to — polecił kucharz posłańcowi, skoro tylko

zszedł do kuchni. — Król wyzbywa się odzienia, żeby nadziać nam żołądki...

Idź i zamień wełnę na mięso; oby tylko Bóg nie zesłał nam mięsa zbyt

twardego, to spędzimy święto w spokoju.

Chłopak pobiegł do miasta, krążył stromymi uliczkami na tyłach katedry

i złożył pelerynę w ręce Żyda, który, rozwijając ją,

spojrzał nań badawczo i spytał: — Gdzieś to ściągnął? — a w końcu,

odwróciwszy się plecami, wyjął z szuflady sztukę złota i dał mu ją bez

słowa...

Wieczerza była ponura. Z początku wszyscy rozprawiali rzucając się na

jedzenie, które w pośpiechu przyrządził kucharz. Ale gdy przyprawiony

rozmarynem i tymiankiem sos, a także surowe wino ziemi, wzmocniły serca,

nie rozpraszając jednak mrocznego nastroju, zaczęto z gniewną goryczą

rozwodzić się nad kontrastem między obecnym ubóstwem króla, a

bezwstydnym przepychem, panującym w domach jego wielkich wasali.

Komentowano z początku cicho, szepcząc do najbliższych sąsiadów przy

stole; ale wkrótce rozmowy stały się głośniejsze i napełniły komnatę jak

wylane z pełnego dzbana, a szepty, przedtem zduszone przez gniew, teraz,


drgając oburzeniem, zabrzmiały głośno i przenikliwie. Rzucały one ostre

światło na wszelkie szczegóły uczty, wydanej poprzedniego wieczora w

pałacu biskupa Ildefonsa; z urazą i złością przytaczano przykłady nie-

wiarogodnych rozrywek, skandalicznej beztroski i pogańskiej rozrzutności.

Król jadł w milczeniu. Ale po wieczerzy odszedł do siebie razem ze swym

łowczym Ruy Perezem i obaj postanowili zadać potężnym panom cios, który

miał ograniczyć ich władzę. Chcąc bez przeszkód omówić

szczegóły planu, zarządzili następną wyprawę na polowanie, w skład której

mieli wchodzić jedynie ludzie wybrani przez Ruy Pe- reza.

I tak, w dwa dni później, powołani, do uczestnictwa w tym sprzysiężeniu

wyruszyli przed świtem i odjechali konno około półtorej mili. Podczas gdy

służący z psami jechali przodem, panowie, z tyłu za nimi, ciasną gromadą

otaczając króla, rozmawiali głośno, kiedy i jak dokonać zamierzonego

ataku... Uzgodniwszy więc, ustaliwszy i o- mówiwszy plan szczegółowo,

pocwałowali do zagajnika i stanęli pod dębem, by odpocząć, nim zacznie się

nagonka. Teraz, gdy wszystko było przygotowane, radośnie i gorączkowo

omawiano spodziewane skutki ataku, który powinien był przywrócić królowi

władzę „nadwerężoną przez zdradliwe szczury" i ukarać pychę i nadużycia

magnatów.

Henryk, nie włączając się w ów chór głosów, słuchał hałaśliwej pogawędki

przyjaciół, którzy przekrzykiwali się nawzajem i częstowali winem, już

zawczasu świętując powodzenie przedsięwzięcia. I kiedy po dłuższej chwili

król chciał utorować sobie drogę wśród grupy zapaleńców, musiał znacząco

położyć dłoń na ramieniu Ruy Pereza, który w tym właśnie momencie

podnosił do ust bukłak z winem, aby wlać do gardła strumień


przezroczystego czerwonego płynu.

Wówczas wszyscy zaczęli skwapliwie częstować króla; ale Henryk dał znak

łowczemu, a ten wydał odpowiednie rozkazy: zagrały rogi, ludzie zgromadzili

się pod dębem, i Ruy Perez zarządził nagły powrót. Wśród służby

natychmiast rozeszła się wieść: król nagle zaniemógł.

Zgodnie z planami jął się teraz dopełniać akt przemocy, który miał

wyczerpać wszelkie siły chorego króla. Przez następne dwa tygodnie bramy

zamku zawarte były na cztery spusty, po czym zjechali tu wszyscy panowie z

całego królestwa, z najodleglejszych ziem i miejscowości. W miarę jak pod-

wórza zamkowe zapełniały się orszakami grandów, wśród służby coraz

gęściej krążyły pogłoski o śmierci króla. Stajenni i giermkowie zajmowali się

końmi i pokrzykiwali na parobków; ale służący i paziowie magnatów

rozprawiali między sobą o przyczynach tego. zjazdu i łatwych do

przewidzenia skutkach. Nikt nie wiedział nic na pewno; wszyscy jednak

pokrywali nieświadomość wyniosłym chłodem; i nastrój żałoby szerzył się

wśród gości: twarze przybierały smutny wyraz, ściszano głos.

Magnaci tymczasem, zebrani w sali przyjęć, szepcząc skupili się przy

drzwiach w małych grupach, które rozpraszały się, ilekroć otwierano drzwi,

aby wpuścić następnego potentata. Ostatni przybywa mistrz za

konu św. Jakuba, don Martín Fernández de Acuña: na zbroję ma nałożony

habit zakonny; stanął w drzwiach i z hałaśliwą dobro- dusznością pozdrawia

zebranych. Widząc wśród nich swego kuzyna i szwagra, admirała Juana

Sáncheza de Acuña, otwiera ramiona i ściska krewniaka wypytując go o no-

winy: — Bracie, nie widzieliśmy się od trzech lat — mówi. Po czym,

prowadząc go w kąt, zniżonym głosem prosi, by powiedział, co wie o


sprawach, dla których zgromadzili się tu wszyscy. „Można przypuszczać —

wyjaśnia admirał — że król oddaje właśnie duszę Bogu i chce ogłosić swą

ostatnią wolę. Ale nic pewnego nie wiemy..." Umilkli na chwilę: zakonnik z

wyniosłą głową, górującą nad wypielęgnowaną białą brodą, admirał

spuściwszy wzrok, z roztargnieniem ogląda sobie paznokcie u lewej ręki. Tuż

obok inna niewielka grupka rozważa stan zdrowia króla, pragnąc przeniknąć

wyroki Opatrzności. Gdy zaatakowała go choroba — opowiada ktoś — twarz

mu zeszpetniała, a duszę ogarnęło zgorzknienie towarzyszące słabości ciała,

które niezdolne już było do żadnego skutecznego działania i obce wszelkiej

radości.

— Od tych, co widzieli go niedawno, słyszałem, że ma śmierć wypisaną

na twarzy i że nawet jego oddech cuchnie śmiercią, tkwiącą już w jego ciele

niby zamykający

je klucz — dodał ktoś inny. — Dorozumie- wam się, iż zostaliśmy wezwani,

by wysłuchać jego ostatniej woli.

W tym momencie otworzyły się gwałtownie pchnięte drzwi. Rozmowy

urwały się; wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom; wszystkie spojrzenia

też tam pobiegły. I zobaczyli wchodzącego mocnym, wolnym krokiem króla,

w pełnej zbroi, z oczyma ciskającymi iskry pośród pobladłej z gniewu twarzy

— tego samego króla Henryka, którego agonię mieli rzekomo oglądać.

Budząc osłupienie szedł przez salę i stanąwszy pośrodku, po chwili

lodowatego milczenia, powoli, spokojnym głosem, pod którym kryło się

wzburzenie, zwrócił się do swych wasali:

— Panowie — rzekł — zanim was uświadomię o sprawie, dla której was

tu zgromadziłem, chciałbym, aby każdy dał mi odpowiedź na moje pytanie:


ilu znaliście królów Kastylii?

Magnaci, zdezorientowani, popatrzyli po sobie zdumionym wzrokiem, ale

milczeli, nie mogąc dociec, do czego zmierzało tak dziwaczne pytanie

melancholijnego króla. On jednak nalegał, tonem jeszcze bardziej spokojnym

i łagodnym:

— No więc, panowie? Mówcie: ilu królów Kastylii znał każdy z was?

Upłynęła długa chwila, zanim konetabl don Alfonso Gómez Benavides,

oparty na ramie-

6 —- iVzy

niu swego wnuka, który. towarzyszył mu w podróży, zabrał głos i rzekł:

— Wydaje mi się, panie, że nie ma potrzeby pytać każdego z osobna o to,

co ja, najstarszy, mogę powiedzieć w imieniu wszystkich. Pięciu królów

kastylijskich znało moje długie życie. Za czasów mej młodości panował

Alfons, a ja bez wytchnienia powiększałem i rozszerzałem jego królestwo. Za-

zdrosna o jego chwałę zaraza targnęła się na jego życie, nie dozwalając, aby

jego państwo stało się równie wielkie jak osoba władcy. A skoro zawiść

opanowała królestwo, rozpadło się ono i osłabło pośród walk dwóch królów-

braci, Pedra i Henryka,, twojego dziada, panie, po którym otrzymałeś imię i

koronę. Zaznałem następnie rządów twego ojca, Jana; i na koniec twoich,

panie (być może twój umysł, zbyt młody jeszcze, nie zachował w pamięci

dnia, kiedym ucałował twe dziecięce ręce, uznając w tobie monarchę), tak,

na koniec... Jakżebym chciał, aby moje zmęczone oczy zamknęły się na za-

wsze nie oglądając już innych panujących: pięciu królów to wszakże dosyć

jak na jedno życie!

Król Henryk, z szacunku dla starego powściągając gniew, wysłuchał tej


przemowy, która innym magnatom dała czas na przemyślenie sprawy. Ale

ostatnie słowa don Alfonsa, które tak dobitnie przywiodły mu

na pamięć rzekomy powód tego zgromadzenia, przez swą nieroztropność

obudziły na nowo królewską wściekłość; toteż gdy tylko konetabl skończył,

Henryk odparł:

— To prawda, pięciu królów to dość jak na jedno życie; trudno jest

ścierpieć panowanie pięciu różnych władców. A gdybyś tak, książę, zamiast

pięciu królów rządzących po kolei, miał nad sobą wszystkich jednocześnie? I

gdyby było ich nie pięciu, lecz dwudziestu?

Ze wzburzenia zaparło mu dech, mówił wolno, cedząc słowa; ale gdy

przerwał po pierwszym zdaniu, następne zabrzmiały donośnie, a głos,

przedtem drżący, teraz dźwięczał coraz mocniej, miotając złorzeczenia:

— Otóż właśnie dwudziestu! Dwudziestu, nie pięciu królów rządzi dziś

Kastylią! Dwudziestu, a nawet więcej! Wy, panowie, jesteście monarchami w

tym królestwie: wy macie siłę i- bogactwo; wy pysznicie się władzą, wy

rządzicie, rozkazujecie i budzicie posłuch... Ale, na tych przodków moich,

których wymienił konetabl don Alfonso Gó- mez, przysięgam, że wasza

fałszywa moc dziś upadnie i nigdy więcej nie podniesie się na tych ziemiach!

Król odwrócił się do nich plecami. Spojrzenia magnatów oderwały się

teraz od płyt posadzki, by wznieść się ku pióropuszowi na jego hełmie.

Ledwie znikł za drzwiami, chcie

li sią naradzić; ale straże królewskie wpadając na salą nie zostawiły im na to

czasu; zostali rozbrojeni i uwięzieni.

Podczas gdy wypełniano w ten sposób plany zmierzające do pognębienia

zuchwałych wasali, dwaj pokojowcy zdejmowali z króla zbroję i odzież, i


pomagali mu położyć się do łoża. Henryk drżał jak liść i szczękał zębami.

Lato mijało zapowiadając nadejście jesieni, kiedy chory król raczył

ponownie unieść głowę: przemagając osłabienie zapytał, co stało się z jego

więźniami, podczas gdy on wpadł we władzę gorączkowych majaczeń. Nikt

nie chciał mu odpowiedzieć; ale gdy zaczął nalegać, powiadomiono go w

końcu, że wasale, wolni i spokojni, przebywają w swych siedzibach. To nie

wszystko. Dowiedział się też, ku swemu zdumieniu, że to on sam, król

Henryk, kazał wypuścić ich na wolność.

Wtedy już bez reszty pogrążył się w milczeniu. Mimo ogromnych

wysiłków, nie mógł nic sobie przypomnieć. A kto zdołałby wspomóc jego,

pamięć? Kto? Czy owa nieszczęsna Estefanía, która siedząc przy łożu króla,

odpędzała zmęczone muchy?

W czasach, gdy ludzie umieli napełnić godnością służbą bożą, a samą

służbą wypełnić życie, bo żyli dla śmierci, pewien mnich królewskiej krwi

został wyrwany z pochłaniającej go bez reszty pobożnej egzystencji i

wyniesiony ponad innych, na tron monarszy.

Aż do tej chwili Ramiro Mnich nie znał swojego przeznaczenia. Urodził się

w tej nieświadomości, rósł w niej i doszedł do męskiego wieku — była to

niewiedza całkiem inna od tej, jakiej doświadczają zwykli śmiertelnicy; któż

bowiem naprawdę zna swój Bos? Każdy jak ślepiec maca wokół siebie

rękami — idąc to za jakąś wskazówką, to wiedziony własnymi podejrzeniami,

niepokojem i wyczekiwaniem — aby następnie upadać i podnosić się, i

opierać przeciwnościom, i naginać do owych nieprzyjaznych form, jakie nasz

pełen ostrych głazów świat narzuca miękkiej i żywiołowej jak roślina duszy

ludzkiej... Ale Ramiro wzrastał obojętny na swoje przeznaczenie, wypatrując


innego losu, losu apokryficznego, i wznosząc

ramiona ku niebu, które nad jego wygoloną głową zdawało się jaśnieć

obietnicą jedynej dostępnej mu korony.

Bo korona jego ojca, Sancho Ramireza, króla Aragonu, miała opasywać

skronie jego starszego brata, a następnie przypaść długiej linii jego

potomków, wśród których nie będzie miejsca dla dzieci zrodzonych z

nasienia infanta; aby zaś to nasienie nie upadło byle gdzie, miało zostać

poświęcone Bogu, któremu czyniono ofiarę z płodności młodszego syna

królewskiego. To było ustalone i postanowione, kiedy urodził się Ramiro: był

już wtedy na świecie Alfons,

o czole jeszcze nie ocienionym koroną, ale naznaczonym piętnem

królewskiego uporu,

o szerokiej piersi, wąskich ustach, zaciśniętych dużych dłoniach z krótkimi

palcami; stąpał ciężko, nogami zahartowanymi przez konną jazdę; był już

wtedy na świecie i ze spokojną pewnością siebie, nie spies^c się, oczekiwał

spełnienia tego, co nie mogło zawieść. Tajemną rzeką krwi władza przepły-

wała z ojca na syna; zmarli przekazywali ją jeszcze nie narodzonym. I

Ramiro otworzył oczy na świat, aby obserwować z boku tę sekretną i trwałą

zmowę króla ze swym pierworodnym, zmowę, która jego samego wykluczała

nieodwołalnie, przeznaczając mu życie będące tylko pokornym posłuszeń-

stwem; i choć w jego żyłach, żyłach kró

lewskiego syna, wrzała ta sama dumna i gwałtowna krew władców, to jednak

oni ochładzali ją i mieli ją ochładzać zawsze, zmuszając go do milczenia,

zatykając mu usta, zasłaniając oczy, uginając go, gdyż tak bliski tronu, był

przecież poddanym i musiał nieustannie naginać się do poddaństwa.


Ale wszystko to, już ustanowione, zastał przychodząc na świat i nie wahał

się ani przez chwilę: w milczeniu wszedł na tę drogę, którą uważał za swoją,

którą wszyscy bez żadnych wątpliwości uważali za jemu przynależną, i

przylgnął do niej całym sercem; pokochał ją i w niej chciał szukać zbawienia.

Ze wzgardą porzucił swe miejsce, nie chciał być drugi, wolał nie mieć

żadnego miejsca, być nikim.

Czuł, że stanowisko drugiego syna zostało stworzone, by upodlić podłego,

by kazać mu się tarzać we własnej podłości; i także po to, aby łamać

szlachetne dusze, co oparłszy się działaniu najbardziej żrących kwasów,

dążą, w rozpaczy zawiedzionych ambicji, ku własnej zgubie, której

narzędziem jest sztylet lub trucizna: być infantem to być wystawionym na

gwałtowne pokusy, od których uciec można jedynie rezygnując ze wszyst-

kiego.

Ramiro uciekł i rzucił się do stóp Boga. Skulony i pochylony nad samym

sobą, ukryty pod czarnym suknem habitu jak w głębo

kiej grocie, zdołał w ciągu całych godzin, miesięcy i lat zaciętych zmagań

zdławić zew własnej krwi i zmusić ją do milczenia. Udało mu się

znienawidzić władzę, gdyż Bóg nie chciał, aby znienawidził ludzi posiada-

jących tę władzę, a i tak dość już obciążonych brzemieniem swej szlachetnej

służby. I, pełen współczucia dla zaszczytów będących ich udziałem, modlił

się za nich — za ojca, za brata — a w modłach jego tyleż było nieskończonej

litości dla możnych, co równie nieskończonej wdzięczności za własną nicość,

osiągniętą w końcu wraz z ciemnym mnisim strojem danym mu przez Boga

po to, by mógł uniknąć hańby owej bezużytecznej godności, jaka przypadła

mu wraz z urodzeniem.
I do tego stopnia zdołał oczyścić się z pychy, że gdy, ze względu na jego

królewskie pochodzenie, po raz któryś z rzędu poproszono go o objęcie

opactwa lub biskupstwa, Ra- miro, uśmiechając się w głębi swej pokornej

duszy, zgodził się pełnić tę godność, choćby po to, żeby zrezygnować z niej

potem, kiedy już jego odmowa nie mogła być poczytana za wyniosłość... Tak

więc w końcu nawet jego imię i pochodzenie zdawały się zapomniane i

ostatecznie ukryte pod zakonną suknią.

Dzwon z Huesca 89

I właśnie wtedy przybyli do niego grandowie, aby obwołać go króleln.

Alfons, pierworodny, umarł nie zostawiając spadkobiercy. Owszem, zostawił

testament; ale był to testament niewiarygodny, który do zamieszania

wywołanego śmiercią króla wnosił ponadto zamęt duchowy. Skoro

przeczytano ów manuskrypt, ciekawość ustąpiła miejsca zdumieniu;

zdumienie zmieniło się w osłupienie; osłupienie przerodziło się w skandal...

Padł w bitwie Alfons Waleczny. A teraz, kiedy już nie był zdolny choćby

unieść groźnego ramienia, skandal rósł wokół jego trupa jak grzyby w lesie,

które cicho i niepowstrzymanie wysuwają głowy, skoro tylko ucichnie burza.

Bo czyż można było sobie wyobrazić, że ktoś zechce użyć zakonów bożych po

to, by obrażać Boga? Zmęczony licznymi bitwami, Alfons powierzał królestwo

świętym mieczom templariuszy, tych od Grobu Świętego i tych od Sw. Jana i

Jerozolimy: taka była jego wola. Czy chciał w ten sposób rozciągnąć granice

swego grobowca na całe państwo i obrócić królestwo we własną kryptę, w

pomnik swej chwały pod świętą strażą zakonów rycerskich?

Z początku nikt nie wiedział, co myśleć ani co mówić: tak trudno było

dokopać się bezbożności ukrytej pod płaszczem pobożnego czynu! Wszyscy


przeczuwali jakiś cienki podstęp strategiczny; nikt jednak nie mógł do-

kładnie określić, co było w tym niepokojącego i gdzie kryła się rzecz, do

której nie należało dopuścić. Ale w ludzkiej świadomości skandal rozrastał

się nieustannie, z ową lubieżną bujnością pleniących się grzybów; i jeszcze

nie ostygło pod okrywającą je zbroją ciało zmarłego króla, a już grandowie

ośmielali się podnosić głos nad jego trupem i nie zważając na bliskość ka-

tafalku rozprawiali nad tym, jak przeciwstawić się testamentowi.

Rozpatrywano kandydatury spośród wielkich nazwisk i możnych rodów,

ale nie osiągnięto porozumienia. Stara królewska krew z bocznych linii —

zmieszana poprzez różne, prawe i nieprawe związki, przyćmiona mało

chwalebnym sprawowaniem władzy w niewielkich włościach albo też długimi

okresami niepełnoletności mężczyzn, kiedy to rodzina, składająca się z

kobiet i sierot, ledwie wegetowała usunięta w cień — mogłaby przecież

niejednego wynieść na tron. Ale ów tron stał się tymczasem zbyt wysoki i

zbyt sławny; i jeżeli wszyscy chcieli mu służyć swymi feudalnymi dobrami,

co już było zaszczytem, to nikt nie wydawał się dosyć godny tego, by brać na

swoje barki ciężar najwyższej służby i rządzić państwem jako król.

W gorączce dyskusji doszli do tego, że całkiem zapomnieli o testamencie,

a nawet

o samym królu Alfonsie, leżącym opodal,

I żogromniałym i wspaniałym w swej zbroi: I szeroki miecz spoczywał u jego

boku; pod I rycerskimi rękawicami splecione palce jego I dłoni, krótkie i

włochate, zdawały się po- I dobne do ogromnych gąsienic; oczy, nie- I gdyś

budzące strach, były zapadnięte i przy- I ćmione, za to tym wyraźniej

odbijała w jego I twarzy niepozorna, szpakowata broda, na pół I kryjąca


słynną bliznę, po której poznawał I go lud i która, biegnąc od ucha, znaczyła

na I lewym policzku lekki ślad po niegdyś otrzy- I manym ciosie i sięgała aż

do kącika ust, I teraz sczerniałych, od których paź odpędzał I natrętne

muchy. Z szeptów u boku zmarłego I rodziły się plotki, te zaś sprawiały, że

za- I częły się podnosić głosy gniewne i szorstkie;

I rozdrażnienie przeradzało się w brak sza- I cunku i uwłaczało ciału

zmarłego, którego I dusza zdawała właśnie przed Bogiem spra- I wę ze swych

zamiarów pogrzebania wraz z królem całego królestwa — iw tym właśnie

momencie biskup Sahagun przypomniał I i wymówił imię infanta, mnicha,

który był jego poprzednikiem w diecezji, aby wkrótce uciec znowu w ciszę

klasztoru Tomeras i, zgodnie ze swym pełnym pokory powołaniem, powrócić

do owej niezrównanej szlachetności ducha, służącego jedynie Bogu.

Imię infanta zabrzmiało w uszach skonsternowanych magnatów jak

wielkie odkrycie: słowa biskupa ożywiły wszystkie serca

i wydawało się teraz niemożliwe, że nikt nie wspomniał o nim wcześniej. Było

to tak, jak gdyby pominięcie go przez spisującego testament Alfonsa działało

aż do tej chwili z siłą, potrzebną do utrzymania w mocy tego przemilczenia, a

skoro raz wreszcie obalony został plan oddania królestwa pod władzę

zakonów rycerskich, ów podstępny zamiar trwał już tylko w ukryciu — w

łupinie owego pustego migdału, jakim była wola zmarłego. I dopiero kiedy

przypomniano o prawach Ramiro Mnicha, stało się jasne, że tym samym

ostatecznie unieważniono testament Alfonsa Walecznego.

Kortezy zebrały się w Borja. Przedstawiciele stanowi, którzy przybyli do

miasta nie wiedząc na temat testamentu nic prócz plotek, zniekształcanych,

w miarę jak przechodziły z ust do ust; którzy przedtem, wśród grupek


zebranych na rynku i w kościelnej kruchcie, komentowali pogłoski o spisku

przeciw wielkiemu zmarłemu i którzy teraz patrzyli na siebie bezradnie,

skoro poznali treść jego rozporządzeń — uradowali się słysząc imię Ramira i

wyrazili swą zgodę.

Entuzjazm dla Mnicha wyzwolił i ucieleśnił głęboką urazą, jaką żywiły

ludzkie serca wobec pysznego Alfonsa, który zamierzał zatrzasnąć za sobą

wszystkie drzwi i skazać

naród na wieczne sieroctwo, pozostając ostatnim królem, ofiarowując koronę

Bogu — aby nikt nie mógł po nią sięgnąć nie popełniając świętokradztwa — i

oddając ją, jak wotum, które wiesza się na ścianie kapliczki, pod straż

zakonu. Entuzjazm dla Mnicha poniżał pyszałka i napełniał radością

poddanych. Ale cieszyli się także dlatego, że — po rządach gwałtownika,

który kazał im zapominać

o sobie samych, a ciałem i duszą służyć dziełu powiększenia królestwa, i

który wymagał od nich poświęcenia, tak niezgodnego z chwałą, w jakiej on

sam chodził — pragnęli panowania człowieka łagodnego, aby nie zaćmił ich

swą wielkością ani nie zmuszał do nowych podbojów.

Chcąc go wezwać jako księcia, podeszli pod mury klasztoru, gdzie żył

posłuszny wymogom swego fałszywego przeznaczenia. A skoro dowiedział się

o tym, ledwie mu powiedziano, że nie ma już na świecie tego, którego zastał

przy urodzeniu, i że proszą go, aby zajął jego miejsce i zaczął sprawować

władzę nad narodem, fala strachu, niepokoju i szczęścia zamgliła mu wzrok:

pot wystąpił mu na czoło, zwilżył pierś i pachy. Wydało mu się, że nagle

zrozumiał swoje prawdziwe przeznaczenie, które, ukryte przed nim w ciągu

całego dotychczasowego życia, objawiało się teraz w spóźnionym blasku;


teraz, kiedy jego dusza nagięła się do czego

innego: do posłuszeństwa i rezygnacji. I tak, podczas gdy na jego twarzy

widniał strach, a ramiona i nogi uginały się bezsilne, krew burzyła mu się w

głowie, napełniała serce i seks, napawając go wstrętem do samego siebie...

Szybko oprzytomniał i zdołał poradzić sobie ze sforą niepokojącą jego

uszy. Jego twarz powiedziała nie, poprzez tarczę z dłoni, które bladymi

palcami broniły go przed światem. Grandowie nalegali raz i drugi, a on za

każdym razem zaprzeczał ogoloną głową, kręcąc nią z wolna w prawo i w le-

wo, w prawo i w lewo. Nie; nie on; to nie jego powołanie. Odmowa zatraciła

pierwotną stanowczość; była łagodna i nasycona ową goryczą, która niekiedy

zmieniała się — czy może wyrodniała — w jakiś zły rodzaj szczęśliwości. Nie;

nie on. On ślubował służyć w pokorze Bogu, służyć czynami, do których

zdolny jest każdy, służyć drobnymi aktami uginania własnej woli. Czy chcą

go zgubić? Miałby zrzucić suknię sługi bożego, a przypasać miecz

przynależny tym, co posiadają wprawne i silne ramię — on, stworzony do

tego, by własną gwałtowność obracać przeciw samemu sobie?...' Jego

pytania powtarzały się i przeradzały w milczenie, podczas gdy oczy,

skonsternowane i zarazem pełne ironii, szukały odpowiedzi w źrenicach

hrabiów i prałatów.

Ale kiedy ich usta wreszcie to wymówiły, kiedy rozbrzmiały słowa, które

od początku dźwięczały w jego sercu: że ścieżki Boga są niezbadane i że na

próżno stara się uniknąć tego, co jest boskim rozkazem — wówczas mnich

ze śmiercią w duszy ustąpił i zgodził się na to, na co w głębi serca przystał

od pierwszej chwili.

Ramiro przybrał się w purpurę, przypasał miecz, przypiął ostrogi i


ucałowawszy koronę swego ojca zasiadł na tronie. Możni podchodzili, by

złożyć pocałunek na jego chłodnej jak metal dłoni, a pokorny mnich musiał

przyjmować od nich oznaki szacunku i trzymać wyprostowaną tę rękę, co

chciała uciekać i kryć się jak płochliwe zwierzę.

Musiał się też ożenić, bo teraz już wiedział, że przyszłość otwiera się przed

nim jak ogromne łono gotowe przyjąć jego nasienie i czekające na nie z

drżącą niecierpliwością, aby przedłużyć jego ród, podczas gdy ród

pierworodnego pozostał okaleczony, rozpadający się, gnijący w trzech wy-

słanych adamaszkiem łożach, w których, na kilka miesięcy przed własną

śmiercią Alfons ujrzał swych synów pokonanych przez ospę — tak oto jego

sławne imię musiało wić sobie gniazdo na' ściętej gałęzi rodzinnego drzewa...

Wobec widocznych znaków Opatrzności, Kościół zwolnił Mnicha z

zakonnych ślubów, a Ojciec święty udzielił mu pozwolenia na małżeństwo z

wnuczką księcia de Guyenne, Ines de Poitiers, która miała wnieść do

Aragonu swą niemal dziecięcą jeszcze dziewiczość.

Inśs wjechała do królestwa na białym koniu przybranym w złoto i zieleń.

Narzeczonej towarzyszył jej piastun i orszak rycerzy, za którymi ciągnęło

ponad dwadzieścia mułów obładowanych strojami i prezentami. Chcąc, aby

księżniczka przybyła na Dwór nie zmęczona, popasano w miejscowości od-

ległej o niecałą milę od Huesca, skąd brat przyszłej królowej wyruszył sam

wraz z pa- ziem, aby oznajmić jej przybycie. Ramiro wyjechał ze swoją świtą

aż do bram miasta i tam na nią czekał. Widząc swą małżonkę, król spuścił

oczy, ale zaraz znów je uniósł, niewzruszone i twarde i spojrzał na nią spoza

nieprzeniknionej maski, w jaką szybko ułożyły się mięśnie jego twarzy; jej

zaś ta maska wydała się niepokojąca i okropna: widziała tylko wymiętą


żółtość i rude włosy gęstych brwi i brody rzadkiej i jeszcze krótkiej; zbyt

wysoki, o krótkim tułowiu, lecz długich rękach i nogach, wydawał się tonąć

w bogatym weselnym stroju. W duszy Ines natychmiast wzięła jednak górę

radosna niewinność i bujna moc serca; opano

wując własne zmęczenie i znużenie widoczne w gładko przyczesanych

włosach, w bezrzę- sych oczach podrażnionych kurzem drogi, w młodziutkiej

i nieco zapadniętej klatce piersiowej — poczuła się piękna i zabłysła urodą w

nagłym przypływie miłości, którą niosła w darze małżonkowi, a której

nauczyła się od leśnych ptaków.

Król-mnich przyjął żonę jako część swego niedawno objawionego

przeznaczenia,- nie chciał jednak jej miłości. Miłość nie mieściła się w

nakazach tego przeznaczenia. Toteż kiedy w stosownej po temu porze Ines,

oszołomiona światłem, muzyką, kadzidłem i letnim upałem, czekała na niego

drżąca i wzruszona w niejasnym i szczęśliwym pomieszaniu, zbliżył się do

niej z władczą oschłością samca i monarchy. Po czym, zaledwie minął okres

poślubnych nocy, opuścił jej sypialnię, zmagając się z wołaniem własnej

krwi, która omal nie rozsadziła mu skroni, od której tłukło mu się serce i

nabrzmiewały genitalia... Ale czyż miał także ulec swej krwi?

Młodziutka królowa, już brzemienna, spędzała noce samotna w swym

łożu. Ilekroć słyszała kroki Ramira pod drzwiami, dech w niej zamierał,- ale

kroki omijały jej sypialnię i rozpoczynały niestrudzoną wędrówkę po

krużgankach, bez końca, aż do świtu — aż do granic szaleństwa,

wybuchającego szlochem i krzykiem.

7—' rzy

■■¡i
W ten sposób król zamykał serce przed miłością, na którą nie chciał się

zgodzić i od której czasami musiał uciekać, wyruszając nocą na konne

spacery, kiedy to najpierw galopem, potem stępa przemierzał lasy utkwiwszy

oczy w czarnych sylwetkach dębów, a uchem łowiąc nie kończącą się roz-

mowę strumienia ze słowikiem, rozmowę wyraźną, ale okrytą mrokiem: jak

jego los.

Boże zamiary stawały się dla niego coraz bardziej nieprzeniknione; w jego

wnętrznościach kiełkowały i rosły co dzień nowe kolczaste i ukwiecone

gałęzie, które absorbowały go na wiele godzin. Błagał Pana, aby pozwolił mu

zrozumieć zagadkę tego fałszu, w którym tkwił z jego woli; zrozumieć, dla-

czego kazał mu zrezygnować z władzy, a następnie sam dał mu tę władzę;

dlaczego z nieodpartą łagodnością pchnął go na drogę pokory i

posłuszeństwa, a następnie nakazał jego pokornej duszy objąć rządy nad

naj- pyszniejszymi. Bo w rzeczywistości bał się bardziej swojej własnej mocy

niż swych poddanych, a poczucie władzy strojnej w purpurę barwiło mu

policzki jej kolorem.

Wśród takich rozważań prawie nie było miejsca na sprawy, które

przychodziły doń z otaczającego świata: były albo zbyt okrutne, albo zbyt

trywialne, a w każdym razie nie miały wymiarów godnych jego ducha; to nie

były sprawy dla niego. On umiał, ze spę-

>- dr

Diwon z Huesca 99

tanymi nogami, poruszać się w ciasnej celi; umiał także odkrywać teraz Boga

w ruchach niebios, w drganiu wody, w osamotnieniu kołyszącej się gałęzi, z

której dopiero co odleciał ptak. Lecz jeśli musiał występować jako rozjemca
w sporze pomiędzy dwoma baronami, którzy chciwość mierzyli własną

wyniosłością, a upór skąpstwem, wtedy ledwo zdołał usiedzieć na miejscu:

przyśpieszał wydanie wyroku, przy czym spierające się strony nie kryły

irytacji, a Trybunał czuł się zagniewany, a nawet więcej jeszcze niż za-

gniewany, bo sprawiedliwość takiego wyroku była nieposzlakowana: król

miał go już w głowie od momentu rozpoczęcia sprawy, rozsądzał proces na

oczach przeciwników i rozsądzał dobrze; ale nie pozwalał im na rozwlekłe

przemowy, na podstępy i wykorzystywanie niezręczności adwersarza, na

wylewanie u jego stóp swych uraz, toteż musieli odchodząc zabierać z

powrotem ze sobą brzemię swych złych namiętności, jak wędrowni

kramarze, których wieśniak odprawia nie pozwoliwszy im nawet rozwiązać

tobołków z towarem... I zawsze to samo: zjawiał się posłaniec,

rozgorączkowany, okryty kurzem, mokry od potu, i zbliżywszy się do króla,

sączył mu w uszy zdyszanym głosem wiadomości, że oto lud Kastylii znowu

wkroczył na ziemię aragońską, że już zawładnął Tarazoną, Calatayud, czy

Saragossą, Król--

-mnich patrzył nań spokojnie,- i kiedy zła nowina docierała do niego jak

kamień spadający w gęstą wodę stawu, jednym ruchem dłoni kończył

posłuchanie — któż wie, czy nie po to, aby oparłszy głowę na ręce z nie-

pokojem wspominać pewien wyraz twarzy utrwalony w odległych i mglistych

zakamarkach pamięci: może pogardliwe skrzywienie Alfonsa, gdy jeszcze

będąc młodym chłopcem zaskoczył go kiedyś w dzieciństwie skulonego w

kącie pośród służby i słuchającego ich żartów i opowieści, a może gniew i ból

na obliczu jego ojca, Sancho Ramireza, gdy w wiele lat potem, patrząc na

niego z okna, przekonał się o niezręczności młodszego syna w siodłaniu


konia.

InśS zaś, widząc go w takim stanie, bezsennego, z policzkiem w ciągu

długich godzin opartym na dłoni, wycofywała się w milczeniu, nie odważając

się przerwać jego zamyślenia. Kochała go nie rozumiejąc, nie pytając o nic

ani nie zadając pytań sobie samej; ciągle na niego czekała; czekałaby całe

lata; mogłaby czekać całe życie. Ale czas biegł naprzód: minęła jesień, zima i

w dziecięcym ciele królowej rosło inne ciało, które żarłocznie zagarniało ją

dla siebie i nadawało jej rozdętej postaci wygląd wielkiego, białoziemistego

pająka.

Nadeszła pora porodu i król zechciał być jego świadkiem. Stojąc przy

łóżku, przez

■ ■■■ni

Dzwon z Huesca 101

wszystkie te godziny, przez cały ów dzień, oglądał rytuał konwulsyjnych

drgnięć rodzącej, której ogromny, nieruchomy brzuch i niezachwianą

regularnością wprawiał w ruch nogi, ręce i głową. W końcu ujrzał, jak

otwiera sią, niby szczelina w ziemi, jej łono i jak wydostaje sią zeń wielka

cebula o wilgotnych korzonkach, na której w przyszłości miała spocząć

korona aragońska.

Kiedy Ramiro zapragnął połączyć małżeństwem swą dopiero urodzoną

córką Petroni- lą i dziedzica tronu kastylijskiego, syna swego szczęśliwego

przeciwnika, panowie aragońscy znowu odnieśli wrażenie, że królestwu grozi

zagłada. Jeżeli Alfons tylko przez pychą chciał uczynić zeń własne mau-

zoleum, to ów łagodny Ramiro zamierzał teraz porzucić rządy, ustąpić z

tronu za życia i powierzyć władzą innemu monarsze, którego gwałtowności


panowie aragońscy doświadczyli już na własnej skórze. Przeciwstawili sią

wiąc grandowie tej przekornej woli króla, tej chytrej abdykacji, przez którą

mnich spodziewał sią odzyskać to, co utracił, oddając resztę zwycięzcy, aby

w jego rękach połączyły się rozczłonkowane ziemie królestwa. Po tym, co

wycierpieli od Alfonsa Walecznego, panowie obawiali się silnej dłoni Alfonsa

VII Kastylijskiego: nie

przystali na zaręczyny; królestwo odmówiło swej zgody.

I wtedy, dopiero wtedy, Ramiro zdał sobie sprawę, że podczas gdy on

przeżywał rozterki duchowe, ci, którzy uczynili go królem obiecując sobie

wiele po jego łagodności, położyli rękę na sprawach rządów państwem; że

utracił tę moc, której się bał, i tę władzę, która przyprawiała go o rumieniec

wstydu; i że wszystko zmierzało ku takiemu samemu losowi, jaki czekałby

królestwo po objęciu go przez zakony rycerskie. I jednocześnie zrozumiał

także, iż w tym właśnie uchybił bożemu nakazowi.

Jak wieść głosi, całą noc modlił się prosząc Stwórcę o radę i o siłę w

zastosowaniu się do niej. Ze straszliwą niechęcią, ale też ze straszliwą

stanowczością podjął decyzję

o owej słynnej karze; zrobił to z duszą pełną zimnej odrazy, ale nie wahał się

ani przez chwilę. Aż dotąd wola Boga objawiała mu się zawsze podczas

medytacji, wśród trudnych do zniesienia niepewności i zwątpień: musiał jej

oczekiwać cierpliwie całymi godzinami, czuwając w ciszy nocnej, aby

uchwycić ją w drgnieniach własnych myśli, aby wyczuć ją zaledwie, tak

niekonkretną, jak gdyby ktoś na znak swej obecności uderzał gałązką w

okno. I podczas tych wyczerpujących godzin oczekiwania, kiedy tracił siły

czyhając na najlżejszy sygnał, nigdy


I nie zdołał uzyskać pewności, że właściwie I tłumaczy sobie owe znaki... Ale

tym razem Pan oznajmił mu swą wolę w sposób nagły I i jasny. Rozkaz boży

dotarł do niego poprzez serce, w jednym przypływie krwi. To I właśnie jego

gwałtowna krew podyktowała I mu, co robić: krew zawsze żąda krwi, chce I

zalać krwią cały świat! I to tak oczywiste, tak łatwe wezwanie, to

postanowienie tak jednoznaczne napełniło go przerażającą lekkością, gdy

wydawał swe posępne zarządzenia.

Służba niemal nie wierzyła jego rozkazom. I Domownicy zbyt byli

przyzwyczajeni do I sposobu bycia tego pobożnego i roztargnio- I nego

władcy, który lękliwym głosem wy- I dawał polecenia, by zaraz o nich

zapomnieć; I opowiadano nawet, że kiedyś, gdy poprosił I o szklankę wody,

słudzy chcąc go wystawić I na próbę udali, iż zapomnieli o jego życze- I niu, i

ze zdumieniem ujrzeli, jak w godzinę I później monarcha sam schodzi po

wodę do I miejsca, gdzie jego paziowie zaśmiewali się I ze swego zuchwałego

żartu... Toteż kiedy I usłyszeli, że każe wezwać kata i wznieść I szafot — i to

w okresie, gdy nie popełniono I żadnej zbrodni ani nie miano wykonać żad-

I nego wyroku — posądzali raczej Mnicha

I o szaleństwo.

Przygotowania odbywały się w całkowitej

I tajemnicy. Pień został ustawiony nie w

miejscu publicznym, na rynku, ale w wielkiej sali pałacowej sąsiadującej z

kościelnym przedsionkiem; i nikt nie mógł dociec, do czego zmierzało to

wszystko, bo w tym pośpiesznym działaniu i w cichymi głosami

prowadzonym spisku uczestniczyło zaledwie kilku najbliższych domowników

z otoczenia Ramira oraz rycerze, którzy przybyli z królową na Dwór i zostali z


nią tutaj. W stosownej porze rozesłano w różne strony gońców, którzy

zanosząc magnatom fałszywe rozkazy mieli sprowadzić ich na Dwór; i

wszystko zostało dokonane z lodowatą precyzją.

Pierwsza miała spaść pod toporem głowa najstarsza i najbardziej

szacowna — głowa prałata z Huesca. Opowiadano później, że nawet w chwili,

gdy złożył ją na pniu, pod rękoma katowskiego pomocnika, które niezręcznie

odgarniały z szyi siwą brodę dostojnego pana — nawet wtedy wyniosły prałat

nie zdołał uwierzyć w tę odmianę losu ani powściągnąć gniewu, zapominając

o skromności i rezygnacji, z jaką należałoby stawać przed oliczem Boga.

Na krew biskupa, płynącą cienkimi strumyczkami po ziemi, polała się

krew innych grandów — jednego po drugim. Wszystko działo się tak szybko,

że zaledwie mieli czas porzucić zuchwałą pewność siebie i, ochłonąwszy ze

zdumienia, przybrać taką postawo, jaką każdemu dyktowała jego dusza wo

bec zbliżającej się śmierci. I tylko pan de Barbastro zatrzymał się przy

wejściu, zbladł

i usta mu się ściągnęły, a oczy uciekły w bok, gdy zobaczył, jak mały piesek

zlizuje krew cieknącą jeszcze z bezgłowego tułowia, w którym, po sukniach i

tuszy, rozpoznał ów magnat własnego brata...

Kiedy już ścięto wszystkich, ciała wywieziono na wózku, a głowy

wystawiono w przedsionku kościoła, tak ułożone, że tworzyły kształt

podobny do dzwonu, który miał, zgodnie z wolą króla, głosić karę dla

zuchwalców — tak właśnie wyjaśniał tę rzecz herold zwołując lud i bijąc w

bęben. Pełne grozy milczenie ogarnęło plac i wisiało nad nim cały dzień,

pogłębiając się z nadejściem nocy. Ale po pewnym czasie już nawet dzieci nie

patrzyły na odrąbane od ciał głowy... Z całego tego wydarzenia pozostała


tylko pisemna wzmianka w Rocznikach Toledańskich, crdzie jest

powiedziane: „Ścięto możnych z Huesca: był rok 1136".

W kilka miesięcy później Aragonia święciła uroczyste zaręczyny dońi

Petronili z Ra- miro Berenguerem IV. Narzeczona miała dwa lata; narzeczony

dwadzieścia cztery...

Ramiro Mnich powierzył katalońskiemu księciu, wraz z ręką swej córki,

władzę wykonawczą nad państwem zachowując dla siebie — na

siedemnaście lat, jakie jeszcze miały mu pozostać do śmierci — tytuł i

mrocz

ną powagę króla. I tak oto,,1 poprzez bóle

i udręki niepewności, po latach niespokojnych poszukiwań i duchowych

burz, dotarł wreszcie Ramiro do spełnienia swego losu przeznaczonego mu

wraz z przyjściem na świat, piastując na Dworze tę bezużyteczną godność,

która od urodzenia należna mu była jako członkowi królewskiego rodu.

kP*- ■JĘfĘmĘĘĘĘĘr-

SAMOZWAŃCY

Tak się stało. Ani ostrzeżenia jego własnej Rady, ani napomnienia króla

Filipa, który zaklinał jako polityk i jako krewniak, ani nawet pełen

najwyższego rozsądki^ głos Ojca świętego nie zdołałby powstrzymać wybu-

chów upartego chłopięcego zapału. I cały świat chrześcijański miał z

konsternacją oglądać, jak dopełnia się jego zawrotny los: bowiem gwiazda

króla Sebastiana zgasła w nawałnicy tysięcy rozwścieczonych mieczów, aby

utonąć w morzu krwi. A teraz, kiedy wraz z upływem czasu minęły niepo-

koje, w pamięci chrześcijańskich książąt — świadków tego pełnego

świeżości, olśniewającego zjawiska, co jak błyskawica przemknęło morzem z


Lizbony do Maroka latem 1578 roku — pozostał tylko zbożny obraz

młodzieńca, który wbrew wszelkim radom wyruszył, aby pogrążyć się tam

razem ze swym wojskiem zawadiaków i nicponi.

To pamiętali teraz, kiedy mieli już za sobą tamten czas i tamtą grozę. I

ten dzień, gdy dotarła do Portugalii wieść o klęsce, a dziwne milczenie okryło

całą ziemię: kró

lestwo zaniemówiło ze współczucia dla księcia, który, choć pchany świętym

zapałem, ugiął się przed niewiernymi, bo nie umiał opanować swej

szlachetnej niecierpliwości; tej samej niecierpliwości, co kilka lat przedtem

kazała mu, ku powszechnemu zdumieniu i dezaprobacie niektórych,

wypróbować siłę obronną stolicy monarchii, atakując ją swą własną flotą; tej

samej niecierpliwości, którą najroztropniejsi, ze smutkiem kręcąc głową,

zwykli stawiać blisko szaleństwa, ale w której kwiat młodzieży portugalskiej,

a za nią cały naród, widział oznakę i zapowiedź siły, wymykającej się na

razie z tych jeszcze dziecięcych rąk... I wśród ogólnego zaskoczenia i

konsternacji, jakie wywołała jego śmierć, tylko wuj jego, kardynał regent

Henryk, uciekł — pobladłszy na tę wieść — do pałacowej kaplicy, aby w go-

dzinie, gdy znikąd nie było pociechy, błagać Boga o zbawienie duszy

zmarłego; bo tylko on potrafił był dostrzec rozpacz kryjącą się pod pełną

wdzięku śmiałością młodziutkiego króla; tylko on widział w bitwie pod Kasr

el-Kebir to, czym była ona w istocie: pełne blasku samobójstwo. Poprzez

zalewające je łzy, przygasłe źrenice kardynała zdawały się widzieć uparte

książątko: zamykając oczy

o twardym i obcym spojrzeniu, zaciskając zęby i bodąc ostrogą swą białą

klacz, rusza na spotkanie śmierci, by oddać jej swoje


/

przeklęte ciało, to ciało, które sprzeciwiając się jego woli niezdolne było

spłodzić następcy tronu.

Ale minęły lataj bieg czasu oddalał coraz bardziej to wydarzenie, które

stało się już historią, a które kiedyś sprawiło, że cała Europa, ogłuszona,

wstrzymała oddech; po czym królestwo, wobec nagłego wygaśnięcia dynastii,

musiało z rąk starego prałata przejść pod władzę wielkiego Filipa. Portu-

galczycy żyli teraz pod berłem hiszpańskim i gdy wygasły wśród nich

wszelkie dążenia do władzy, zaczynał się także, niby miraż, zacierać przed

ich oczami obraz afrykańskiej klęski. Z pewnością postać rozpłomienionego,

niedoświadczonego i szaleńczo odważnego króla, który poległ razem ze

swymi zastępami w tym nie przemyślanym przedsięwzięciu, ciągle jeszcze

budziła tęsknotę w ludzkich sercach. Jego imię i wizerunek były w każdym

domu traktowane na równi z imieniem i wizerunkiem syna poległego w tej

bitwie; bracia, którzy jako dzieci zazdrosnym okiem żegnali z balkonów

okręty odpływające na wojenną wyprawę, teraz byli dojrzałymi mężczyznami;

według własnego wieku obliczali wiek tych, co niegdyś wyruszyli jako

młodzieńcy, i zatrudniając leniwą wyobraźnię przeżywali w myślach doj-

rzałość i starzenie się nieobecnych i przywoływali na pamięć ich zatarte rysy.

Bo

czyż nie nadszedł już czas, kiedy każda rodzina mogła pozwolić sobie na

nadzieję, że zaginiony syn, zdrów i cały — mimo tak powszechnie panującej

śmierci wróci z niewoli? Tak; w każdej chwili mogła do drzwi domu zapukać

ręka tego syna. A mogła to być także ręka samego króla Sebastiana... Ale

wraz z dalszym upływem czasu


i ta nadzieja również stała się tylko smutnym zwyczajem.

Wtedy właśnie zaczęli się pojawiać oszuś- ci-samozwańcy.

Historia Pasztetnika z Madrigal, choć prawdziwa i udokumentowana,

należy przecież do tego rodzaju przedziwnych zdarzeń,

o których zwykło się opowiadać i słuchać

o nich jedynie w warunkach, kiedy zwalnia się myśli od ścisłego rygoru.

Zagłębiając się w tę historię trzeba skupić całą moc wspomnień,

wysubtelnionych tak dalece, że staną się czystym tworem wyobraźni, po

czym tę właśnie wyobraźnię przemienić na nowo w pamięć o owym

zdumiewającym wypadku. Chodzi, jak mówią, o przypadek prawdziwy: jest

on zanotowany w urzędowych aktach. A jednak dochodzenie, wyciąganie

wniosków, snucie domysłów na temat drogi, jaką przebył bohater tej historii

wyszedłszy z mroku na widok publiczny — wszystko to

okazuje się daremnym wysiłkiem; na próżno pytalibyśmy, jak zdołał przejść

przez bramy królestwa, zbliżyć się aż do stopni tronu

i wstępować po nich, póki nie zaczęły mu się pod nogami zmieniać w schody

prowadzące na szafot...

Z oczu jego nigdy nie udało się wyczytać, czy rzeczywiście był potomkiem

królów, który w ciągu nieszczęsnych kolei życia starał się odzyskać koronę,

czy też był to tylko niewiarygodnie zuchwały plebejusz. Spójrzcie na tę

postać, poważną i milczącą: pochylił głowę, twarz ukrył w dłoniach i bez sło-

wa słucha barokowej przemowy, jaką, znalazłszy się z nim sam na sam,

wygłasza doń dawny spowiednik króla Sebastiana, ksiądz Miguel de los

Santos, obecny promotor w jego sprawie.

Posłuchajmy, co mówi:
— Musisz wiedzieć, panie — ostrzega pełnym aluzji tonem stary

augustianin, książęcy kaznodzieja — że choć bardzo pragnęliśmy wszyscy

twego cudownego powrotu po tak długiej i rozpaczliwej nieobecności, to

przecież trudno weń uwierzyć i ponowne osadzenie cię na tronie będzie

wymagało ogromnego wysiłku. To prawda, że wielu spośród twoich

poddanych — którzy, odkąd Portugalię wcielono do Korony Hiszpańskiej,

zostali zepchnięci w cień, i władzę sprawują jedynie we własnych domach —

wielu z

nich nie marzy o niczym innym jak o powrocie zaginionego króla; to prawda,

że lud, zawsze żądny cudów, skłonny jest rozpoznać swego monarchą w

każdym, kto go olśni najbardziej niewiarygodną i fantastyczną historią. Ale z

drugiej strony musimy brać pod uwagą podejrzliwość tych, co ze wzglądu na

własny interes i wygodę nie dadzą wiary nawet własnym oczom — tym

bardziej, panie mój, że bieg czasu zatarł w ludzkich sercach obraz don

Sebastiana; i jeżeli przyjmą za rzecz naturalną zmianę w wyglądzie — bo

młodzieniaszek walczący pod Kasr el-Kebir niepodobny był do dojrzałego

mężczyzny, który zjawia sią dziś na tych ziemiach — to równie dobrze mogą

dopuścić wątpliwości i podsycać czyjeś nadzieje związane z procesem.

Po śmierci regenta Henryka nie ma wśród nas nikogo, kto mógłby z całą

stanowczością rozpoznać króla; nikogo prócz mnie, panie. A moje oczy, choć

zamglone przez wiek, cieszą sią oglądając powrót mego wielkiego

i nieszczęsnego penitenta, biednego króla Sebastiana, i chcą poświadczyć

tożsamość twoją, panie, z owym miłym młodzieńcem sprzed lat. Dałem na to

swoją rękojmię i złożyłem przysięgę nie tylko portugalskim panom, których

spodziewamy się tej nocy, ale także, jak już powiedziałem, dońi Annie Au-
striaczce, która z niecierpliwością, wypływa

jącą i młodego wieku i monotonii klasztornego życia, gorąco pragnie

zapowiedzianej wizyty rycerza, którego opisałem jako jej królewskiego

krewniaka. Czemuż miałbym zwątpić w mój osłabły wzrok? Tożsamość,

panie mój, jest raczej rzeczą duszy niż ciała; a kto lepiej niż ja rozpozna tę

duszę, co tyle razy musiała obnażać się przed Bogiem, za moim

pośrednictwem, poprzez sakrament pokuty? Bóg chce zapewne, aby twoja

długa nieobecność, nie odbierając ci siły, nauczyła cię rozsądnie z niej

korzystać, a ponadto, abyś umiał ukryć, iż tę siłę uzyskałeś: chełpliwość z

posiadania owej zalety, większej, niż się to kiedyś zapowiadało, nie może

przeszkodzić w rozpoznawaniu w owym zbyt rozsądnym człowieku tamtego,

szalonego, który ruszył pod Kasr el-Kebir, aby wszystko stracić. Straszna to

kara bez wątpienia! Ale nawet największa kara nie zdoła zmienić charakteru;

a nadmiar dyskrecji okazałby się nietaktem w przypadku kogoś, kto zyskał

sławę szaleńca: króla, który w dzieciństwie zadowalał się jedynie takimi

zabawkami jak wojsko i morskie eskadry; króla, który doświadczył wściekłej

wojny przeciw Lizbonie, co było dla niego równe z chłostaniem własnego

ciała, i który marzył o zwycięstwie nad Herkulesem, chcąc obalić jego

Słupy... Oby Bóg zechciał, powtarzam, by minione lata i przebyte przygody

8 —-ij|WM^lorzy

wyćwiczyły twój charakter, panie, nie pozbawiając cię jednak szlachetnej

postawy właściwej potomkowi królewskiej krwi. Książę, choćby w

największym tłumie i w najskromniejszym odzieniu, musi się zawsze

wyróżniać, bo duch jego nosi królewskie piętno. Kto urodził się, by panować,

zmierza ku tronowi tak pewnym krokiem jak lecąca gwiazda, i żadna


przeszkoda nie jest w stanie go zatrzymać, choć często wypada mu raczej

walczyć podstępem niż śmiałością; tak właśnie jak w tej chwili.

Bo widzisz, panie, trudności nie pozwalające ci dojść twoich praw

zwiększa jeszcze fakt — zaiste, irytująca to przeciwność losu! — że do dnia

dzisiejszego wielu pojawiło się takich, co chcieliby uchodzić za króla

Sebastiana. Oby los tych nieszczęśników nie powtórzył się na twojej godnej

osobie! Gdyby się to stało, któż w przyszłości mógłby utrzymywać, że

naprawdę byłeś królem? Ty sam, panie, zwątpiłbyś może, sądząc, że własna

krew cię oszukała i że to raczej diabły zamieszkały w twoim ciele. Bo tylko

one mogły tak źle doradzić bezbożnemu pustelnikowi z Alcobaza, który

zaczął przytaczać zmyślone relacje z bitwy i z niewoli, podszywając się pod

osobę opłakiwanego króla, by pozyskać słuchaczy i jałmużnę; miał szczęście

ten przebiegły szelma, żył ze swego oszustwa, a potem zdołał oszukać na-

wet śmierć; jego zachłanność ukarano galerami i niebiosa zesłały mu

przebaczenie dopiero wtedy, gdy karząc pychą króla Filipa zaciągnęły się

chmurami i w przystępie gniewu rozbiły w proch Niezwyciężoną Armadę, w

której, na jednym z okrętów, przy wiośle siedział ów nędznik... Gorszy los

spotkał innego pustelnika, Mateo Alvareza, który w jakiś czas potem

wystąpił z podobnymi roszczeniami. Być może zatruwszy sobie umysł sokiem

z korzeni i robactwem, którym się żywił, zaczął ów głupiec snuć zmyślone

opowieści o Kasr el-Kebir; im więcej ich wymyślał, tym bardziej w nie wierzył

podając za wiarygodne każdemu, kto chciał go słuchać. Dostarczał

wiadomości o wielu młodych rycerzach i żołnierzach, znał okoliczności

śmierci każdego z nich, wiedział, kiedy

i jak zginęli, a także nieobcy był mu los tych, co zdołali ujść cało. Wyjaśniał
ponadto, jak potoczyła się bitwa i jaki nieszczęsny przypadek przesądził o

przegranej, opowiadając, jak Kastylijczycy, Portugalczycy i An- daluzyjczycy

hurmem walili się do rzeki, która jeszcze przez cały tydzień niosła na swych

falach rozdęte trupy ludzi i koni... Z początku tylko niewielu przystawało,

aby go posłuchać, i to zaledwie przez ciekawość, a z niedowierzaniem. Ja

sam pobiegłem nadstawić ucha. Głos miał szorstki, oschły, przenikliwy. Jego

poczerniałe dłonie unosiły się

w powietrzu podobne ptakom, a ten głos przypominał krakanie... I zaraz

wieść o nim rozeszła się szeroko i ludzie zaczęli ściągać z daleka, aby

wypytywać go o tego czy innego krewniaka, o którym słuch zaginął. Pu-

stelnik milkł wtedy na chwilę, długą jak wieczność; nikt. nie odważył się

głośniej odetchnąć. Czasami czekano daremnie — nie mówił ani słowa; ale

kiedy indziej udzielał żądanej odpowiedzi, i to z taką obfitością tak

prawdziwych szczegółów, że słuchacze bledli, a kuzyni zaginionych zalewali

się łzami. Nie dziwiono się też, że czasem, obierając drogę pośrednią między

milczeniem a dokładną informacją, odpowiadał zagadkowymi parabolami,

jak na przykład wtedy, gdy skarcił pewną matkę i wyrzucając nieszczęsnej

jej rozpacz, dał jej za przykład zwierzę: powinna uczyć się cierpliwości od

•domowego psa, który żegnał odjeżdżającego jako szczeniak, a teraz, stary,

ślepy i ociężały, opiera się wzywającej go śmierci, żywiąc nadzieję, że zdąży

jeszcze powitać nieobecnego domownika, oczekiwanego przezeń dłużej, niżby

na to pozwalały granice psiego wieku. W dniu, kiedy ten pies legnie na

śmietnisku, by zdechnąć, nie Czekaj więcej na twego syna — zakończył

pustelnik. A staruszka szlochała, klęcząc w pokrzywach...

W taki to sposób, panie — ciągnął po


niedługiej przerwie ksiądz Miguel — (i pozwól, że rozwiodą się szerzej nad

tymi przypadkami, o których posiadasz być może skąpe wiadomości, a

szczegóły których muszą cią bardzo interesować) w taki to sposób,

powtarzam, rosła sława pustelnika i liczba jego naśladowców; aż wreszcie

wydarzyło sią to najstraszniejsze. Kiedy pośród owego milczenia, 7. jakim go

słuchano, wybuchnął niby burza krzyk proklamujący go królem Ericeiry i

królem Portugalii, kiedy jego uszy pochwyciły głosy tych, co pod łachmanami

ujrzeli w nim zaginionego króla Sebastiana, nieszcząsny poczuł, że ziemia

otwiera sią u jego nóg. Wzniósł ramiona, chciał coś powiedzieć; ale ze

splątanego gąszczu jego brody nie wydostał sią żaden dźwiąk. Już wtedy, w

tym momencie, ujrzał własną śmierć; a kiedy w cztery miesiące potem

prowadzono go na szubienicą, można by rzec, że zalewał sią łzami ulgi.

Niech mu Bóg wybaczy! Nie miał sił na to, czego odeń żądano; było to

brzemią zbyt ciążkie jak na ramiona wątłego pustelnika. 1

Zakonnik umilkł; a że jego rozmówca nie uczynił najmniejszego ruchu,

dodał na koniec:

— Panie mój, na firmamencie niebieskim nie może zabraknąć ani jednej

gwiazdy, bo w przeciwnym razie runąłby cały nieboskłon. Skoro zabrakło

wśród ziemskich ksią

żąt don Sebastiana, inni chcieli zająć jego miejsce, pókiś ty się nie zjawił. Ale

żaden nie mógł utrzymać w ręku odysejskiego łuku, czekającego na twoje

silne ramię. W tobie powraca ów hardy młodzieniec, co tyle razy otrzymywał

ode mnie rozgrzeszenie przy spowiedzi. Jeżeli długa pokutnicza wędrówka

nie zepchnęła go w otchłań pychy, to dokonała ona w jego naturze

szczęśliwych zmian, którymi potajemnie raduje się moje serce, gdyż


potajemnie je rozpoznaje. Bo każdy, kto byłby słuchał niegdyś twoich peł-

nych niepokoju wyznań w konfesjonale — wyznań ciała dręczonego obawą

przed sprawami tegoż ciała — każdy musi podziwiać dzisiaj męską pogardę

twego spojrzenia

i twych czynów. Uzbrój się w całą twą męskość, panie, aby odzyskać tron i

rządzić twymi poddanymi!

Po tej przemowie zakonnik umilkł znużony. Czekał. Wtedy tamten uniósł

twarz ukrytą aż do tej chwili w zagłębieniu dłoni, a rysy jego z wolna zaczęły

nabierać energii. Spojrzenie błądziło teraz wyniośle nad błyszczącą tonsurą

duchownego, ponad siwymi włosami i tłustym karkiem: ojciec Miguel opadł

tymczasem na krzesło i znieruchomiał, bezwładny jak kukiełka po

skończonym I ^przedstawieniu.

— Chodźmy więcl — usłyszał głos króla, ostry i rozkazujący; odmawiał

mu odpoczynku.

Zerwał się z krzesła i rozejrzawszy się podejrzliwie, po krótkim wahaniu,

lekkimi drobnymi kroczkami ruszył ku drzwiom. Za nim, za jego nerwowo

drepczącą postacią, stąpał przez krużganki, rycerz, krokiem myśliwego

idącego za swym psem. Kiedy przybyli przed oblicze dońi Anny, zakonnik

usunął się na bok, a rycerz podszedł ku środkowi sali, aby oddać pełen

szacunku ukłon. Księżniczka czekała stojąc. Jej szczupła postać tkwiła

nieruchomo w sztywnej sukni sięgającej ziemi: tylko dłonie, szarpiące cie-

niutką chusteczkę, zdradzały niepokój. Mężczyzna, uniósłszy wzrok,

dosięgnął nim twarzy damy: ujrzał delikatne usta, zaciśnięte, stanowiące

niemal niewidoczną, bezbarwną kreskę; rozczuliły go delikatne, niezdecydo-

wane jeszcze rysy; napotkał w tej twarzy wielkie oczy patrzące nań z powagą
i, w końcu, jej spojrzenie. Ale spoczywało na nim tylko przez chwilę; bo zaraz

powieki jej drgnęły i przeniosła wzrok z twarzy mężczyzny na jego brodę, po

czym, spuściwszy oczy, uparcie utkwiła je w zakurzonych butach gościa.

Ojciec Miguel de los Santos pierwszy przerwał milczenie.

— panl — rzekł — stoi przed tobą, po

długiej nieobecności, twój kuzyn, król Sebastian Portugalski, o którego

kolejach roz1- mawialiśmy tylekroć. Przez tę potajemną wizytę, która

powinna mieć kiedyś głośne i uroczyste następstwa, jego los zostaje zwią-

zany z twoim. Wasza wysokość wie bowiem — dodał, zwracając się teraz do

rycerza — jakie jest stanowisko dońi Anny względem naszej słusznej sprawy:

takie, jakiego można się spodziewać po księżniczce wysokiego rodu, córce

słynnego kapitana, którego czyny w szlachetny sposób podniosły wielkość

tegoż króla, co ciebie, panie, uczynił swym spadkobiercą.

— Nie bierz, szlachetna pani, mego milczenia za brak grzeczności;

przypisz je raczej uczuciu zdumienia, jakiego doznałem na twój widok. Bo

kiedy poczciwy ojciec Mi- guel, ze względu na sprawy państwowe, poprosił

mnie o zgodę na ogłoszenie naszych zaręczyn, nie mogłem wyobrażać sobie,

że podobna piękność okaże się zastawem politycznego związku. Niech więc

będzie mi wybaczone moje radosne pomieszanie, wywołane twoim widokiem,

pani.

— Zaniechaj, panie, tych uprzejmości; nie myśl, że oczekuję od ciebie

wytwornych pochlebstw — odparła dama. I, po krótkiej chwili milczenia,

dodała łagodniejszym tonem, z powagą: — Widzę cię pierwszy raz, don

Sebastianie, a wydaje mi się, że naszą

przyjaźń trwa od lat, od tak dawna, że nie wiem nawet, kiedy się narodziła
(może dlatego, sądzę, że mamy ją we krwi, która jest nam wspólna, i że ta

przyjaźń jest starsza od nas samych). Tyle słyszałam o twych niefortunnych

przygodach, tak dobrze znany mi jest twój los, że jeśli coś mnie może za-

skoczyć w tej wizycie, to fakt, iż na własne oczy widzę prawdziwego i żywego

bohatera legendy. Historia króla Sebastiana była dla mnie niemal legendą:

zanim ja przyszłam na świat, ty już panowałeś, a potem uznano cię za

zaginionego. Kiedy któraś z moich garderobianych opowiadała mi o tobie

(przytaczając szczegóły odbiegające od owych strasznych wydarzeń), pytałam

zachwycona: ,,Ty go znałaś? Powiedz, widziałaś go na własne oczy?..." A

teraz oto ja własnymi oczyma oglądam don Sebastiana, i to nie jako

nieszczęsnego bohatera spod Kasr el-Ke- bir, ale jako rycerza, który prawi mi

grzeczności i prosi o pomoc. To niezwykłe, to istny cud: jakby nagle stanął

przede mną sam król Rodrigo, prosząc o pomoc w odzyskaniu królestwa...

— Miła księżniczko, smutna to rzecz dla mnie porównywać się z królem,

który zgubił Hiszpanię; smutna, lecz sprawiedliwa: bo istotnie moje

nieszczęścia przypominają te, które spotkały owego ostatniego z Gotów,

chociaż ja spodziewam się nie tak opłaka

nego losu, jeżeli wesprze mnie łaskawa dłoń waszej wysokości.

_Wybacz mi nierozważną i mimowolną

obrazę tkwiącą w tym porównaniu. W marzeniach widzę cię już na tronie i

zapomniawszy o obecnych naszych kłopotach nie pomyślałam, że może cię

zranić wspomnienie tego króla, który padł pokonany w podobnych

okolicznościach. Chciałam ci tylko odmalować radosne zdziwienie, jakiego

doznałam na widok bohatera, którego jeszcze przed moim urodzeniem

uznano za zmarłego. Ale jak mógłbyś to zrozumieć, skoro żyjesz i skoro twoje
życie jest jedną, ciągłą linią, mimo tych przeróżnych niebezpieczeństw,

najpierw w swym błyskotliwym rozpędzie, potem w niewoli, następnie

podczas długiej wędrówki... Musiałbyś wpierw uświadomić sobie, że ta

ostatnia część twej historii, tajemnicza, mroczna, wypełniła wszystkie lata

mego życia...

Milczała chwilę. Po czym powtórzyła:

— Wszystkie lata mego życia.

Księżniczka ze zdumieniem pokręciła głową; jej rące, teraz już spokojne,

uniosły się do czoła i z wolna przesunęły ku skroniom, dotykając ich

czubkami palców. Szepnęła, jakby do siebie:

Tyle lat i tyle cierpień, niepokojów, obaw! Czyż był kiedykolwiek król, co

zebrał podobnie obfite skarby doświadczeń? I po

myślałeś, że ty, panie, który byłeś królem już w łonie matki — byłeś wprzód

królem aniżeli człowiekiem, aby następnie doznać wszelkich niepowodzeń,

jakie spotkać mogą człowieka — pomyśleć, panie, że mogłeś był wieść żywot

godny i spokojny, jak nasz król Filip, który dzięki twojemu zaginięciu po-

większył swoje królestwo nie uciekając się do wojny... Wówczas, o tak,

miałbyś bez wątpienia mój szacunek i miłość krewniacz- ki; ale nigdy nie

uzyskałbyś ode mnie owego serdecznego dążenia, by podzielić twój los,

dążenia, które każe mi połączyć się z tobą nawet w nieszczęściu.

— Gdy stoję przed tobą, pani, wydaje mi się, że niepowodzenia wreszcie

dobiegły kresu. Poniechajmy więc, księżniczko, przykrych wspomnień. Gdy

przyjdzie na to czas, razem przyjrzymy się tej długiej i gorzkiej odysei mego

życia, o którym zresztą mówił ci, jak się domyślam, ojciec Miguel de los

Santos. Teraz należałoby raczej przedsięwziąć odpowiednie środki, by moje


niedole się skończyły i abym, odzyskując należne mi prawa, bogaty nabytym

doświadczeniem i ubogi tym, co straciłem w życiu, znowu znalazł się tam,

gdzie zaczynałem zdobywać owe doświadczenia.

— Masz rację, don Sebastianie. Twój takt daje teraz naukę mojemu

roztargnieniu. Zmieszana i szczęśliwa, iż mogę ci być poży-

teczna, zapomniałam na chwilę o najważniejszej sprawie. Wybacz, że myśląc

o niebezpieczeństwach, na jakie się narażałeś, straciłam z oczu te, które

grożą ci teraz i które musimy jeszcze pokonać, żeby doprowadzić do końca

nasze przedsięwzięcie.

— Zaiste, możemy je uznać za chlubnie zakończone, skoro ofiarowujesz

mi, pani, swoją pomoc. Współudział waszej wysokości przyniesie mi

szczęście.

— Dla mnie zaś nie będzie większego szczęścia nad możność służenia

twojemu majestatowi; i jeżeli teraz niepokoję się o ciebie, panie, to tym

większa będzie moja radość, gdy zobaczę cię znów w należnej ci chwale.

— I tobie również się ona należy, księżniczko, bo jest dziełem twojej

wielkoduszności. Doprawdy, dla córki wodza, który wygrywał tyle słynnych

bitew na rzecz króla, bardziej skłonnego do gabinetowych rozważań niż do

wystawiania się na niebezpieczeństwa wojny, godne to zadanie: przywrócić

na tron monarchę wyzutego z wszelkich praw. Córka Jana Austriackiego

urodziła się nie po to, by rządzić społecznością mniszek, lecz by zasiadać na

tronie; i gdyby nie to, że nie mogę spieszyć się z ofiarowywaniem tego, czego

jeszcze nie posiadam, chciałbym już zaraz prosić cię, pani, byś panowała ra-

zem ze mną jako królowa Portugalii.

— Teraz najważniejszą rzeczą jest zdobycie władzy: nie muszę chyba


przypominać ci, panie, tego, o czym sam mi mówiłeś przed chwilą. Osądź

więc, co powinnam robić. Rozkazuj, a ja usłucham.

„Ja usłucham", powiedziała, „Osądź, co powinnam robić, a ja usłucham”.

Rycerz wydawał się zmieszany; milczał. W tej komnacie o posadzce z biało-

czarnych płyt, gdzie na komodzie stał krucyfiks z kości słoniowej, panował

głęboki spokój, który ogarnął również i jego duszę; toteż milczał... W końcu

jednak musiał dać odpowiedź: w tej chwili nie było nic do zrobienia, trzeba

tylko trwać w nadziei na to, co przyniesie przyszłość. Ryzykowne byłyby

częstsze ich spotkania, a poza tym całkiem zbyteczne, skoro „nasz dobry

spowiednik" podejmuje się, tak jak dotychczas, utrzymywać łączność między

nimi. Czyż nie mam racji, ojcze? „Tak, to prawda". Ojciec Miguel przytaknął

skinieniem głowy.

— A zatem!...

Spostrzegłszy, że Anna, na pół bezradna, na pół gniewna, niby kończąc

tym słowem wizytę, prosi jednak o dalsze wyjaśnienia, zakonnik pospieszył

ze swego kąta, gdzie krył się aż do tej chwili, i w krótkich, przekonywających

słowach wyłożył księżniczce cały plan: jeszcze tej nocy oczekiwano pięciu

możnych panów, najznaczniejszych

przedstawicieli portugalskiej szlachty, którzy mieli tu przybyć, aby rozpoznać

króla. Gdy już złożą mu obietnicą posłuszeństwa, oni właśnie mają

przygotować powstanie w całym królestwie i intronizację Sebastiana, tak aby

król Hiszpanii, Filip, stanął przed faktami dokonanymi, nie mając innego

wyjścia, jak również uznać tego, któremu w innym przypadku mógłby

pokrzyżować plany...

I gdy Anna, dziwiąc się takiej podejrzliwości, nie mogła uwierzyć w


podobną podłość ze strony króla Hiszpanii, zakonnik dodał:

— Twój młody wiek, pani, twoje wysokie urodzenie i szlachetność serca

sprawiają, że nie wiesz, jak silny może być opór tych, którym własny interes

każe przeciwstawiać się każdej niekorzystnej dla nich zmianie, choćby nawet

najsprawiedliwszej i najbardziej pożądanej ze względu na dobro ogółu. Niej

spodziewaj się, księżniczko, uznania praw króla Sebastiana zaraz po ich

ogłoszeniu; zanim to nastąpi, trzeba będzie skradać się krętymi ścieżkami,

zachodzić z boku i działać za pomocą subtelnych podstępów, aby na koniec

siłą złamać sprzeciwy. — Tu przerwał na chwilę i obrzuciwszy ukradkowym

spojrzeniem zmienioną twarz księżniczki, powiedział: — Teraz zaś, miłościwa

pani, gnębi nas pewna sprawa, wprawdzie przyziemnej natury, ale tak

ważna, że zaprząta

nam umysł i przeszkadza w działaniu; wstyd mi wyznać, lecz mam tu na

myśli szczupłość funduszów, na jakie możemy liczyć w związku z

nieuniknionymi wydatkami na rzecz spisku: na emisariuszy, gońców,

szpiegów i na przedsięwzięcie środków ostrożności i bezpieczeństwa.

Dama, która słuchała go z roztargnionym wyrazem twarzy, z

westchnieniem otrząsnęła się ze swych myśli i oświadczyła:

— Niech wszystko zostanie zrobione według twego zdania, mój ojcze; nie

mąć więcej spokoju mojej duszy, która i tak dość ma wątpliwości w związku

z tą niezwykłej wagi sprawą; we wszystkim ufam memu spowiednikowi.

I sięgnąwszy do małej sakiewki z niebieskiego aksamitu, wyjęła stamtąd

garść klejnotów, które podała pretendentowi do tronu.

— Weź, drogi kuzynie, weź to złoto, niech będzie ono dowodem mego

przekonania o słuszności twych praw i mego zaufania do ciebie.


Zdjęła jeszcze z palca pierścionek i położyła go na -cennych łańcuchach,

pieczęciach i królewskich klejnotach, rzucających diabo- liczne błyski

spomiędzy złączonych i nadstawionych dłoni mężczyzny. Zebrawszy całą swą

siłę ducha, z gorączką krwi w żyłach, stał bez słowa i wydawało mu się, że

oto

po raz pierwszy dotknął kruszcu królewskiej korony; ale gdy poczuł się

królem, do tej niewypowiedzianej rozkoszy dołączyło się podejrzenie jakiegoś

fałszu, które sprawiło, że w pewnej mierze doznał zawodu.

A przy tym wszystkim, naprzeciw wątpliwego uroku władzy, której symbol

otrzymał, rzucała się w oczy — imponująca do tego stopnia, że odbierała mu

zdolność mówienia — wielka i czysta prawda bijąca od postaci owej panny,

co w czułym porywie serca ofiarowała mu klejnoty, a wraz z klejnotami swój

własny los.

Skłonił się do ziemi i wyszedł:

Wyszedł pełen nowej energii, pchany nieokiełznaną siłą tego talizmanu,

który kazał mu przerastać samego siebie. Ojciec Miguel de los Santos,

unicestwiony, patrzył, jak wyrasta przed nim owa porywcza wielkość, którą

tak dobrze znał: ta sama, co przed dwudziestu laty przyczyniła się do zguby

jego młodego penitenta; nie podejrzewałby jej nigdy u tego małomównego

osobnika, który teraz, gdy objawiła się w całym swym miażdżącym blasku,

okazywał się prawdziwym królem pośród jego kłamstw. Podporządkował się

więc bez słowa władczemu głosowi, narzucającemu szacunek. Gdy

zrozumiał, że cała sprawa wymyka mu się z rąk i że zo-

stał bez ratunku uwikłany w intrygą, którą sam uknuł, nawet nie próbował

stawiać oporu: zdał się na bieg wypadków. A kiedy wraz z zapadnięciem


nocy musiał przyprowadzić do oberży, gdzie czekał nowy król, pięciu panów

portugalskich wiozących dlań koronę Sebastiana, zabrakło mu ducha, aby

uczestniczyć w tym spotkaniu. Wprowadził przybyłych do pokoju i został za

drzwiami, nasłuchując. Ściszone głosy, które dochodziły do jego uszu,

podsycały niepokój serca i przyspieszały jego bicie... Zapierało mu dech, gdy

słyszał, jak ponad zmącony gwar na pół zrozumiałych zdań wybija się

władczy głos, spokojny, lecz naglący i nabrzmiały ukrytym gniewem:

— Przypatrzcie mi się; obejrzyjcie mnie od stóp do głowy; posłuchajcie

mego głosu; oglądajcie mnie tak długo, jak uznacie za stosowne, i

powiedzcie: kim jestem? Powiedzcie: czy jestem fałszywym królem, sa-

mozwańcem? Jeśli tak myślicie, panowie, wykrzyczcie mi to w twarz. Nie

wahajcie się, krzyczcie, i to zaraz! Otwórzcie okna; zbudźcie sąsiadów;

zwołajcie lud i wskażcie na mnie oskarżycielskim palcem: „Oto oszust, który

chce pozbawić wielkiego króla Filipa II władzy nad Portugalią, chce uchodzić

za naszego monarchą; oto fałszerz, co z szaleńczym zuchwalstwem ośmiela

sią przedstawiać jako król Sebastian (wobec

nas, przyjaciół jego i towarzyszy, którzy widywaliśmy go co dzień, dzieląc

jego stół i jego troski) i wspomagany własną śmiałością i naszym

oszołomieniem, zamierza zmusić nas siłą, byśmy go uznali. Dalej, spieszcie

pogrążyć mnie w niesławie, jeżeli w waszych sercach kryje się choćby

najlżejsza wątpliwość! Mówcie, panowie, byle szybko: kim jestem?

Ojciec Miguel de los Santos, zebrawszy wszystkie siły, wbiegł do pokoju

na głos króla, który trwał teraz w oczekiwaniu, oparłszy głowę na prawej

ręce, a lewą gładząc brodę.

Portugalscy rycerze, zaskoczeni i onieśmieleni, patrzyli na siebie z


wahaniem i niepokojem, które podkreślał jeszcze w ich rysach migotliwy

blask świec, a zakonnik trwożliwie śledził tę niemą wymowę ich twarzy. W

końcu najpoważniejszy ze wszystkich odparł w ich imieniu:

— Jesteś królem, panie.

— Chcę to usłyszeć z ust każdego z was.

— Jesteś królem, panie — powtórzyli pozostali.

— Czemu więc, przyjaciele, wasze usta nie wymawiają mego imienia?

Czyżbyście je zapomnieli?

— Tyś jest król Sebastian, panie; poznaję w tobie Sebastiana —

oświadczył ten, który

pierwszy się odezwał, i przyklęknąwszy ujął dłoń króla. Ten pozwolił ją

ucałować.

Zakonnik, uspokojony, ośmielił się teraz wtrącić:

— Panie, ci oto rycerze z pewnością pragnęliby dostąpić zaszczytu

uściskania waszej wysokości, gdyż odzyskują w tobie nie tylko króla, ale i

przyjaciela.

Tej nocy ojciec Miguel nie zdołał usnąć, bo zanim sen uspokoił jego

wzburzony puls, dostał, jeszcze przed świtem, wiadomość od dońi Anny,

która wzywała swego spowiednika. Pobiegł do niej z pełną obawy skwa-

pliwością.

— Jestem, księżniczko, na twoje żądanie. Cóż takiego zdarzyło się od

ubiegłego wieczora, że chcesź mnie widzieć przed wschodem słońca? — I

podczas gdy pytał z układnym uśmiechem na ustach, jego niespokojne oczy

domagały się natychmiastowej odpowiedzi.

Ale księżniczka jakby zapomniała o pośpiechu, była zmieszana, zdawała


się szukać słów w fałdach spódnicy. Kiedy ją wygładziła, odezwała się

wreszcie:

— Wybacz mi, ojcze, jeśli przerwałem ci wypoczynek, we własnej

bezsenności nie pamiętając o twych latach. Ale oto jak ci się mogę

wytłumaczyć: godziny nocy wlokły się

i przeciągały, a moje sumienie cierpiało tak okrutnie, że nie mógł go

uspokoić balsam modlitw, którymi raz po raz próbowałam uśmierzyć

duchową udrękę: przestawałam rozumieć sens świętych zdań, z takim wy-

siłkiem wymawianych przez moje usta. W moim sercu nie było miejsca na

nic prócz męki wątpliwości: czy dobrze robię i czy owo odnalezienie króla

Sebastiana będzie zgodne z wolą Boga. Tysiąc razy powtarzałam sobie twoje

słowa, ojcze Miguelu, i wydawało mi się, że słyszę znowu ich łagodny ton,

gdy tak leżałam z głową na poduszce. Ale cóż się stało teraz, ojcze, że twoje

nauki, które zawsze rządziły moim sumieniem, nie są w stanie ukoić mych

cierpień? Zawsze, w każdym czynie, szłam za twoją radą; nawet ja sama nie

znam tak dobrze własnej duszy, jak zna ją jej dawny przewodnik. Dlaczego w

takiej chwili jak ta, gdy powinnam z radością dostosować się do twych

pobożnych wskazówek, czuję się niepewna i niespokojna i nie mogę

zadowolić się racjami, co przemawiają za rzeczą tak upragnioną? Skąd się

bierze moja radość? Skąd troska? Dlaczego tak drżę przed tym, za czym

tęsknię?...

Ojcze Miguelu, wybacz mi, że tak nagle cię tu wezwałam; twój sen to moja

bezsenność; twój pośpiech to zwłoka z mojej strony. Wołam cię jako

spowiednika, bo moja

dusza jest w agonii... Tak, rozumiem, co znaczy twój pobłażliwy uśmiech;


wiem dobrze, ileś zdziałał, aby mnie uspokoić i dać mi pewność. Wiem to

dobrze. Ale... mów, mów mi o Sebastianie! Powiedz; jak mogę się upewnić?

Skąd mam wiedzieć? Ty jesteś jego spowiednikiem; miałeś szczęście znać je-

go myśli, jak dziś znasz moje, znałeś go, gdy miał moje lata i nie dotknęły go

jeszcze przeciwieństwa losu. Ponadto ty, ojcze, rozmawiałeś z nim do woli,

wysłuchałeś opowieści o jego nieszczęsnych przygodach... Nie zżymaj się,

ojcze: tak, to prawda, że powtórzyłeś mi jego relację i cierpliwie od-

powiedziałeś na wszystkie moje pytania, nawet na te najbłahsze i najbardziej

bezsensowne. Ale zrozum, ja sama rozmawiałam z nim tylko przez kilka

chwil i mogłam usłyszeć z jego ust jedynie ceremonialne grzeczności,

okrywające to, co wiedziałam

o nim od ciebie. A ponieważ jedynie to od niego otrzymałam... Pomyśl, ojcze,

jestem przecież księżniczką i mam prawo wiedzieć, mam prawo się upewnić.

Chcę nie mieć wątpliwości, że on jest naprawdę królem Sebastianem. Jak

mogę uzyskać taką pewność? Ach, ojcze! Chciałabym iść wszędzie jego śla-

dem; i to nie teraz, lecz móc towarzyszyć mu w przeszłości, w jego

przygodach i wędrówkach po Europie, dzielić z nim każdy trud, być razem z

nim w niewoli; więcej:

chciałabym z nim razem powrócić do pałacu w Lizbonie, w owym dniu, kiedy

z takim za-i pałem przygotowywał ową wyprawę brzemienną w tak złowrogie

dla niego skutki... Ale mówię od rzeczy, ojcze: oznajmia mi to uśmiech, który

posyłasz mi z chłodnego szczytu twoich lat. Tak, moje lata nie sięgają tych

odległych wydarzeń. Ale czy wiedza nie obejmuje tego, do czego nie dociera

pamięć, i czy cała wieczność nie skupia się w czyimś jednym tchnieniu?

Przeszłości, którą stworzyły jego ręce, możemy dotknąć ściskając te ręce.


Chcę wiedzieć, chcę być pewna, oto czego żądam. Gdybym mogła przeniknąć

jego myśli... Ach, w drgnieniach jego serca musi dać się poznać królewski

duch! Jeśli jest tym, na kogo wygląda i za kogo ja go uważam, nie może się w

nim kryć żadne oszustwo, żadna podłość; w jego piersi musi kwitnąć

szlachetność, a na ustach prawda...

... Gdy takie niepokoje dławiły dońę Annę, a ojciec Miguel starał się

ułagodzić wzburzenie jej serca, człowiek będący tego przyczyną spadał już ze

szczytu swych pysznych dążeń w ciemności więziennego lochu. Tej samej

nocy przedstawiciele prawa wzięli go w gospodzie, w której się zatrzymał,

oskarżono go o zamiar zagarnięcia władzy i spisano

pierwsze jego zeznania w śledztwie. Po czym bezzwłocznie podjęto dalsze

postępowanie w procesie, a po czterech dniach więzień był już skazany na

śmierć za zdradę. Chociaż z podsądnego nie udało się wydobyć żadnej

wzmianki na ten temat, uznano za rzecz niezbitą, że ten, który ośmielił się

uchodzić za króla Sebastiana, był w rzeczywistości pasz- tetnikiem z

miasteczka Madrigal, znanym tamże jako Gabriel Espinosa.

Zbliżał się dzień egzekucji, i więzień, odtrącając wszelkie towarzystwo,

wolał w samotności czekać na wykonanie wyroku: chciał być sam ze sobą.

Sam spędził noc. Noc minęła; wybiła godzina; na zewnątrz rozległy się kroki,

zatrzeszczały schody, zgrzytnął zamek, jęknęły drzwi i ciasny loch wypełnił

się ludźmi; związali mu ręce, wyprowadzili na podwórko, wsadzili na muła i

tak pod strażą ruszył naprzód jak gdyby zawieszony w powietrzu, sunąc

wolno wśród tłumu, sztywno kolebiąc się na swym wierzchowcu, niby

uroczysta maska w karnawałowym orszaku, a poprzedzał go bijący w bęben

herold.
Dotarli do rynku i torując sobie drogę pomiędzy ludem zbliżali się do

rusztowania, do szubienicy: wszystko toczyło się teraz z niezwykłą

powolnością, jak we śnie... I już skazaniec powłócząc nogami wstępował po

stopniach na wzniesienie, kiedy jakiś po

wiew przeleciał po placu. Co to było? Co się stało? Czyje tchnienie i z czyich

gigantycznych płuc przemknęło nad głowami ludzi?

„To matka, jego matka" — powtarzano wokół. Z ogromnym pośpiechem

zdążono sprowadzić z Madrigal matkę pasztetnika Ga- , briela Espinosy,

która zaszyła się w swoim domu upierając się, że o niczym nie wie.

Ale mieszkańcy miasteczka, trochę ze współczucia a trochę z okrucieństwa,

wyciągnęli kobietę z jej nory, aby była świadkiem żałobnych egzekwi na

cześć króla; i staruszka, owinięta w swój wdowi płaszcz, nie opierała się im.

Teraz właśnie ją ujrzano; oszołomiona stała w oknie wychodzącym wprost na

szafot. „To matka!” — wyjaśniano sobie | na całym placu; i rozgwar nagle

umilkł, znów zapadła cisza. Skazaniec podniósł wzrok w stronę okna i rysy

dziwnie mu się wykrzywiły: jedni myśleli, .że to cyniczne kpiny; drudzy — że

ból; a jeszcze inni widzieli w tym jakieś tajemnicze przesłanie... Na koniec

jego usta wymówiły tylko parę słów; powiedział jakby do siebie: „Biedny don

Sebastianie, na co ci przyszło!"

Dalszy ciąg cermonii odbył się bardzo szybko. Jak ci, co z zapartym

oddechpm obserwują sokoła spadającego na swą ofiarę J i. gdy już ją

schwytał, ważącego się w powietrzu — tak tłum patrzył na kata, który

krzątał sią przy skazańcu nie wypuszczając z rąk swej zdobyczy. Ale kiedy go

powiesił i bezwładna kukła zakołysała sią na stryczku, rzekłbyś, że wszystko

to było tylko ponurym żartem miejscowych dowcipnisiów.


Po bezskutecznych staraniach, aby dostać się na Dwór, Indianin

Gonzalez Lobo — przybył on do Hiszpanii pod koniec roku 1679 na jednym z

galeonów, wiozących ładunek złota na królewskie wesele — musiał wyjechać

ze stolicy i zamieszkać w mieście Merida, gdzie miała swój dom siostra jego

ojca. Gonzalez Lobo nigdy już nie opuścił Meridy. Przyjęty z radością przez

ciotkę, dońę Luisę Alvarez, niedawno owdowiałą i zupełnie teraz

osamotnioną, pomagał jej w zarządzaniu niewielkim majątkiem, który po

latach miał odziedziczyć. Tam też spędził resztę życia. Czas dzielił między

pracę i obowiązki religijne, a wieczorami pisał. Napisał, między innymi,

długą relację ze swej podróży, w której to relacji, rozwiódłszy się szeroko nad

tysiącem szczegółów, opowiada, jak dotarł przed oblicze Opętanego. Do tej

części jego pism odnosi się właśnie nasza historia.

Nie jest to brulion jakiejś petycji ani nic w tym rodzaju; nie wygląda na

to, aby relacja ta miała być wstępem albo argumen-

tacją załączoną do jakiejkolwiek prośby. Można by ją raczej nazwać historią

zawiedzionych ambicji. Spisywał ją niewątpliwie po to, aby zapełnić

bezsenne noce starości, zwróconej bez reszty ku minionym dniom,

zamkniętej między murami wspomnień, będąc w wieku, kiedy echa wojny

domowej — w której, po śmierci nieszczęsnego Karola, toczono wzajemne

walki o koronę — nie mogły już w nim budzić wzruszeń ani nawet

ciekawości; prawdopodobnie zresztą docierały one do niego mocno

złagodzone.

Kiedyś trzeba będzie opublikować ów słynny rękopis; przytoczyłbym go

tutaj w całości, gdyiby nie był tak obszerny i tak nierówny w pewnych

swoich częściach: jest przeładowany gniewnymi uwagami o handlu w


Indiach, którego krytyczna ocena być może zainteresowałaby dzisiaj

historyków i ekonomistów; zawiera nadmiernie rozwlekłe porównania —

odbiegające zresztą od tematu — pomiędzy uprawami rolnymi w Peru, a sta-

nem rolnictwa w Andaluzji i Estremadurze; olbfituje w trywialne szczegóły; 1

autor jego zatrzymuje się przy sprawach niewiarygodnie drobiazgowych i z

lubością rozważa rzeczy nieistotne, a jednocześnie często pomija albo

kwituje niedbałą wzmianką jakąś wiadomość dużej wagi lub godną podziwu.

Tak czy owak, byłoby chyba niedelikatnością oddać do druku rękopis do

tego stopnia nie

kształtny nie poprawiwszy go w jakiejś mierze, a z drugiej strony okrojenie

go z owych narośli, nie pasujących do całości, uczyniłoby jego lekturę

niewdzięczną i trudną.

Muszę tu ponadto uprzedzić czytelnika, że kiedy z niemałym wysiłkiem

przedrze się przez ów tekst, będzie miał wrażenie, że coś zostało przed nim

zatajone, i to mimo tak natarczywej obfitości szczegółów. Każdy, kto prócz

mnie go przeczytał, podzielał to moje wrażenie; pewien mój przyjaciel, które-

mu dostarczyłem danych o rękopisie, gdyż interesował go on ze względu na

jego pracę naukową, dziękując mi dodawał w swym liście: „Po raz nie wiem

który, przewracając kartkę i podnosząc głowę, doznałem uczucia, że z głębi,

z półmroku Archiwum, śledzi mnie czarne spojrzenie Gonzaleza Lobo,

kryjące kpinę pod półprzymkniętymi powiekami". To pewne, że ów

manuskrypt nasuwa zbyt wiele kłopotliwych pytań i jest najeżony zagad-

kami. Na przykład: jakie zamiary tkwiły u źródła jego powstania? po co

został napisany? Można przyjąć, że pisanie miało tylko osłodzić samotność

starca, żyjącego już jedynie wspomnieniami. Ale jak wytłumaczyć, że przy


tylokrotnym powtarzaniu tego samego nigdzie nie jest tu powiedziane,

o co właściwie chodziło w prośbach o okazanie łaski, z którymi autor zwracał

się do Dworu, ani z czego te prośby wypływały?

Co więcej: jeśli założymy, że mogły one bazować jedynie na zasługach ojca

Indianina, tym bardziej zadziwia fakt, że autor manuskryptu nie poświęca

temu ani jednej wzmianki. Pozostaje przypuszczenie, że Gon- zalez Lobo

został osierocony w bardzo młodym wieku, a co za tym idzie, nie miał

wspomnień związanych z osobą ojca; w każdym razie nie wymienia on nawet

jego imienia — a w zamian za to zasypuje nas uwagami dotyczącymi klimatu

i roślinności, zanudza wyliczaniem skarbów znajdujących się w katedrze w

Sigiienza... Tak czy inaczej, wiadomości pochodzące sprzed jego podróży, a

dotyczące jego samego, są do przesady zwięzłe i zawsze podawane przy

okazji jakichś wydarzeń. O duchownym, który udzielał mu sakramentów i

wyznaczał pokuty, dowiadujemy się czytając epizod przytoczony ku nauce

młodych: mowa jest tu o tym, jak poczciwy braciszek, poirytowany upartym

milczeniem, którym podopieczny przyjmował jego pełne wyrzutów słowa,

cisnął książkami

o ziemię i przeżegnawszy młodzieńca, zostawił go sam na sam z Plutarchem i

Wergiliu- szem. Wszystko to zrelacjonowane jest tonem tchnącym skruchą

albo raczej płaczliwie moralizatorskim, na co wpłynęły braki stylu,

niewątpliwie szpecące tę prozę.

Ale w tej relacji, przeładowanej zbytecznymi komentarzami, nie jest to

jedyna rzecz

nie wyjaśniona. Obok spraw tak rzucających się w oczy występują inne,

mniej uchwytne. Trudy i rozwlekłość podróży, postoje przeciągające się, w


miarę jak zbliżał się do Dworu (tylko w Sewilli pozostawał Indianin González

ponad trzy lata, przy. czym jego pamiętnik nie przynosi najmniejszego

usprawiedliwienia tak długiego pobytu w mieście, gdzie nic nie powinno było

go zatrzymać), stanowią kontrast — będąc zarazem zagadką — z szybkością,

z jaką odstąpił od swych roszczeń i opuścił Madryt natychmiast po wizycie u

króla. I takich przykładów jest tu wiele.

Opowieść zaczyna się wraz z początkiem podróży, a kończy wizytą u króla

Karola II w jednej z komnat pałacu. „Jego Wysokość raczył okazać mi swą

życzliwość — tak brzmią ostatnie słowa — i podał mi rękę do pocałunku; ale

zanim zdążyłem ją ująć, wskoczyła na nią zaciekawiona małpka, igrająca

opodal, i odciągnęła uwagę króla, domagając się pieszczot. Wtedy pojąłem,

że powinienem odejść, i uczyniłem to w pełnym uszanowania milczeniu".

W milczeniu rozgrywa się także scena początkowa, w której Indianin

González żegna się z matką. Nie ma wyjaśnień ani łez. Na tle nieba, wśród

krajobrazu andyjskich szczytów we wczesnej porannej godzinie, widzimy

dwie postacie. González musiał zrobić długą wyprawę, aby przybyć razem ze

wstającym dniem; i teraz matka z synem idą obok siebie bez słowa,

zmierzając do kościoła, który jest niewiele większy i prawie tak samo biedny

jak chaty tutejszych ludzi. Razem słuchają mszy. A po mszy González znowu

podejmuje wędrówkę i schodzi z powrotem w dół górskimi ścieżkami...

Nieco później spotkamy go w pełnej zgiełku atmosferze portu. Tutaj jego

drobną sylwetkę zaledwie można dostrzec pośród oplątującej go bieganiny i

burzliwego zamętu. Stoi i czeka, obserwując przygotowania floty, zwrócony

twarzą do oceanu, który błyszczy i oślepia. Obok niego, na ziemi, mały

kuferek. Wszystko kipi ruchem wokół jego cierpliwego oczekiwania:


marynarze, u- rzędnicy, tragarze, żołnierze; słychać krzyki, rozkazy, ciosy

kijów. Przez dwie godziny Indianin González Lobo stoi spokojnie w miejscu, a

następne dwie albo trzy miną jeszcze, zanim niezliczone łapy wioseł pierw-

szej galery poruszą się rytmicznie, ciągnąc jej brzuch po gęstej wodzie portu.

Dopiero wtedy wsiądzie ze swoim kuferkiem na statek. Z tej długiej podróży

pozostała w jego notatkach tylko krótka wzmianka: Przypłynęliśmy

szczęśliwie.

Ale, | braku wydarzeń godnych zanotowania albo może w niepokojącym

oczekiwa

niu na coś, co się- nie stało, zapełnia stronę po stronie rozważaniami na

temat niewygód, niebezpieczeństw i szkód wyrządzanych przez

penetrujących morza flibustierów, a także na temat środków, jakie można by

przedsięwziąć dla uniknięcia katastrofy okrętów, tak zgubnej dla interesów

Korony. Czytając ten tekst można by pomyśleć, że pisał go nie podróżnik, ale

polityk, snujący szerokie plany na przyszłość: są to mniej lub bardziej

ugruntowane wywody, o których oryginalności wiele dałoby się powiedzieć.

W nich właśnie się gubi; roztapia się w ogólnikach. Po czym ujrzymy go

znowu dopiero w Sewilli.

W Sewilli wyłania się spośród labiryntu rozważań o moralności,

ekonomice i administracji i widzimy, jak w plątaninie uliczek idzie w ślad za

Murzynem niosącym jego kuferek i prowadzącym go do gospody. Zostawił za

sobą statek, którego pokład opuścił. Statek jest tu jeszcze, kołysze się na

rzece. Można ujrzeć z bliska jego uzbrojone maszty. Ale między Gonzalezem

Lobo, idącym teraz za Murzynem z jego kuferkiem pod pachą, a statkiem,

który przywiózł go z Ameryki, znajduje się komora celna. W całym rękopisie


nie ma jednego gniewnego słowa, odruchu zniecierpliwienia ani skargi: nic

nie mąci beznamiętnego toku opowieści. Ale kto zdążył się oswoić z jego

stylem, kto

wczuł sią w tę prozę i nauczył odgadywać jej tętno, ukryte pod stosowaną w

owych czasach retoryką, ten w rozważaniach o organizacji handlu z Indiami

i w pewnych, być może godnych uwagi, wskazówkach dotyczących

zarządzania nim, dojrzy cały ogrom zmęczenia nie kończącymi się

formalnościami, zdolnymi pogrążyć w rozpaczy człowieka obdarzonego o

wiele mniejszą wrażliwością.

Dokładne streszczenie wykraczałoby poza ramy tych zapisków, mających

na celu zwrócenie uwagi na ów ciekawy manuskrypt. Być może kiedyś

zostanie on wydany ze starannością, na jaka zasługuje, opatrzony odpo-

wiednimi adnotacjami i poprzedzony rozprawą filologiczną omawiającą i

naświetlającą rozliczne problemy, jakie nasuwa jego język. Bo już na

pierwszy rzut oka spostrzega się, że tak styl, jak sposób myślenia autora

tego tekstu są anachroniczne dla epoki, w której żył; sądzę nawet, że można

by się tu dopatrzyć pomysłów, zwrotów i relacji odpowiadających dwóm

płaszczyznom czasowym, a kto wie, czy nawet nie większej ich ilości; jednym

słowem, są tu ślady postaw i sposobów bycia właściwych różnym

pokoleniom, w tym pokoleniom starszym od samego Gon- zdleza — co

byłoby zresztą zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę jego osobistą sytuacje.

Jednocześnie, tak jak to zwykle się zdarza, ta mieszanina daje w wyniku coś,

co bliskie jest naszej dzisiejszej wrażliwości.

Należałoby zrobić takie studium; bez tego rodzaju wskazówek, jak sądzę,

nie może się obejść publikacja podobnej książki, która ponadto powinna być
poprzedzona tabelą chro- nologiczno-geograficzną z uwzględnieniem trasy

podróży autora: zadanie niełatwe, jeśli weźmiemy pod uwagę zamęt i

nieporządek panujący na tych stronicach, gdzie fakty podane są

chaotycznie, daty nie zgadzają się ze sobą, narracja kręci się w kółko, zaś

całość jest mieszaniną rzeczy widzianych z zasłyszanymi, przeszłości z

teraźniejszością., wydarzeń z komentarzami, a sądu samego autora

niepodobna odróżnić od cudzych opinii.

W tej chwili chcę jednak tylko uprzedzić tę notę bibliograficzną i

ograniczyć się do ponownego ściągnięcia uwagi czytelnika na główny

problem, który nasuwa lektura rękopisu: jaki był prawdziwy cel podróży,

której motywy pozostają bardzo niejasne — jeżeli nie zaciemnione umyślnie

— iw jakim związku pozostaje ów cel z późniejszą redakcją pamiętnika.

Wyznam, że pochłonięty tą sprawą przetasowywałem w myśli najróżniejsze

hipotezy, które wkrótce porzucałem jako niezadowalające. Powracając

wielokrotnie do tego problemu, uznałem, że zbyt fantastyczne i zbyt słabo

umotywowane jest

przypuszczenie, jakoby Indianin Gonzalez Lobo ukrywał swoją tożsamość, z

powodu której czuł się powołany do wyższych zadań, będąc, dajmy na to,

potomkiem jakiegoś możnego i szlachetnego rodu. Na dobrą sprawę, niczego

prawie by to nie wyjaśniało. Przyszło mi też do głowy, że jego relacja może

być jedynie literacką fikcją, a jej pozorna i starannie wypracowana

niedbałość ma symbolizować nierówny, nie dający się przewidzieć bieg życia

ludzkiego, z czego sam przez się wypływałby wniosek o daremności

wszelkich wysiłków składających się na naszą egzystencję. Przez kilka tygod-

ni trzymałem się z entuzjazmem tej interpretacji, zgodnie z którą nawet


główny bohater manuskryptu mógł być postacią wymyśloną; ale, koniec

końców, musiałem porzucić swoją hipotezę: nie ulega wątpliwości, że talent

literacki obrałby sobie w owej epoce całkiem inną formę dla wyrażenia

podobnych idei.

Ale nie pora teraz na roztrząsanie takich problemów; chcę tu tylko dać

rodzaj recenzji tego rękopisu i powiedzieć parę słów

o jego zawartości.

Jest w manuskrypcie fragment, a właściwie długa, ciągnąca się bez końca

część, w której Gonzalez Lobo pojawia się jako osobnik zagubiony w

splątanym gąszczu dworskiego życia. Z zawziętą dokładnością

opisuje swoje wędrówki po korytarzach i przedpokojach, gdzie opuszcza go

nadzieja i gdzie regularnie powraca. Mozolnie prowadzi notatki o wszystkich

swoich zabiegach, uwzględniając w nich każdy krok. Niezliczone strony

zapełnione są irytującymi informacjami i szczegółami, które nie mają żad-

nego znaczenia i nie wiadomo czemu służą. Mnożą się passusy w takim stylu

jak ten oto: „Ruszyłem naprzód, tym razem bez przeszkód, bo dowódca

straży pałacowej dobrze już mnie znał; ale u stóp wielkich schodów, w

przedsionku — odnosi się to do Pałacu Rady Indii, gdzie wielokrotnie

zgłaszał się jako petent — zastałem inną zmianę strażników: musiałem więc

wyłożyć tu całą moją sprawę tak jak w dniach poprzednich i poczekać na

pazia, który pobiegł na górę, aby sprawdzić, czy istotnie mam pozwolenie

wejścia. Czekając obserwowałem tych, co szli schodami w dół i na górę:

rycerzy i duchownych, którzy pozdrawiali się nawzajem, przystawali dla

rozmowy albo kroczyli naprzód, rozdając ukłony. Minął niemały czas, zanim

poczciwy paź wrócił z wiadomością, że zostanę przyjęty przez piątego oficera


trzeciego Sekretariatu, który posiada odpowiednie uprawnienia, by

wysłuchać mojej prośby. Poszedłem za ordynansem i usiadłem w poczekalni

przed gabinetem pana piątego oficera. Był to ten sam przedpokój, gdzie ka-

zano mi czekać pierwszego dnia, i usiadłem na tej samej ławie, gdzie już

wtedy siedziałem ponad półtorej godziny. I tym razem także zanosiło się na

dłuższe czekanie; czas płynął, nieskończoną ilość razy widziałem, jak

otwierają się i zamykają drzwi, wielokrotnie mijał mnie sam piąty oficer,

który niczym, nie dawał po sobie poznać, że mnie zauważył; marszczył brwi i

unosił wzrok ku górze. W końcu, znużony oczekiwaniem, zbliżyłem się do

ordynansa stojącego przy drzwiach i przypomniałem mu o ś~obie. Dobry ten

człowiek zalecił mi cierpliwość; ale żebym jej w końcu nie utracił, po chwili

pozwolił mi wejść do gabinetu samego pana oficera, który wkrótce miał tu

powrócić. Podczas gdy miał nadejść, ale nie nadchodził, zastanawiałem się,

czy będzie pamiętał o mojej sprawie i czy przypadkiem nie każe mi znowu,

jak ostatnim razem, udać się z nią do Sekretariatu innej Sekcji Rady Królew-

skiej. Na jego stole piętrzył się stos papierów, a pod ścianami pokoju

ustawiono półki, również zapełnione aktami. Na frontowej ścianie, nad

fotelem pana oficera, widniał wielki i niezbyt dobry portret zmarłego króla

Filipa IV. Na krześle stojącym obok stołu inny stos papierów czekał na swoją

kolej. Cynowy kałamarz, otwarty, pełen atramentu, też trwał w oczekiwaniu

na pana piątego oficera Sekretariatu... Ale tego dnia już nie

było mi dane z nim rozmawiać, bo kiedy wszedł w końcu, bardzo

zaambarasowany szukaniem jakiegoś dokumentu, poprosił mnie z całą

właściwą mu uprzejmością, abym zechciał mu wybaczyć, bowiem musi

załatwić pewną sprawę z Jego Wysokością i nie będzie miał czasu teraz mnie
wysłuchać".

Indianin González niezmordowanie rozwadnia swą opowieść podobnymi

szczegółami, nie darowując dnia ani godziny, ciągnąc każdą z owych scen aż

do końca i często powtarzając po dwa, trzy i więcej razy, niemal

identycznymi słowami, relację z identycznych czynności i zabiegów, w taki

sposób, że różnią się one od siebie tylko datą; a kiedy czytelnik sądzi, że oto

dotarł już do końca niezwykle uciążliwego etapu, otwiera się przed nim

drugi, podobny i równie męczący, który będzie musiał forsować krok za kro-

kiem i z takim jedynie wynikiem, że po przebyciu go dosięgnie następnego.

Autor mógłby | powodzeniem oszczędzić pracy sobie i czytelnikom, gdyby —

skoro jego zdaniem było to tak ważne — poprzestał na oznaczeniu

poszczególnych wizyt numerem i datą. Dlaczego tak nie zrobił? Może

sprawiał mu jakąś dziwną przyjemność widok rękopisu rosnącego pod jego

piórem jak bezkształtny nowotwór? Może chciał czuć, jak powiększa się jego

objętość grożąc rozciągnięciem się do tego stopnia, że długość relacji pokryje

się | rzeczywistą długością czasu, w którym miały miejsce opisane

wydarzenia? Bo na cóż nam wiedzieć, że w pałacu Trybunału Świętej

Inkwizycji schody miały czterdzieści sześć stopni, a w każdej z fasad

budynku było tyle a tyle okien?

Kto uczciwie wypełni nałożone sobie samemu zadania i przeczyta

manuskrypt w całości, nic nie opuszczając, linijka po linijce — ten dozna nie

ulgi, ale prawdziwej emocji w momencie, kiedy nagle jego bieg przybiera

nieoczekiwany i niczym nie zapowiedziany zwrot, obiecujący nowe

perspektywy czytającemu, który już prawie poddał się nudzie. „Na drugi

dzień, w niedzielę, poszedłem wyspowiadać się do doktora Curtiusa", czy-


tamy bez żadnego przejścia. To zdanie pojawia się w trakcie machinalnej

lektury niby błysk światła padający na gładki, szary piasek... Ale jeżeli

niepokój, jaki emanuje ze słowa „spowiedź", wzbudził przez chwilę nadzieję,

że opowieść zacznie tętnić intymnymi przeżyciami, to tylko po to, aby poka-

zać, że — przeciwnie — skorupa zawiłego i chropowatego języka zostaje teraz

wzmocniona tajemnicą sakramentu. Zawsze hojnie szafujący szczegółami

autor w dalszym ciągu pomija milczeniem istotę sprawy. Zmieniła się

sceneria, ale nie postawa. Widzimy drobną figurkę Gonzdleza Lobo, który

powoli wstępuje środkiem szerokich schodów, zmie

rzając ku portykowi kościoła; zatrzymuje się I na chwilę, przystaje z boku,

aby wyjąć z sa- I kiewki monetę i dać ją żebrakowi. Nie dość na tym: z

niepotrzebną skrupulatnością powiadamia nas, że ów żebrak był sparaliżo- I

wany i ślepy, a członki miał omotane bezkształtną masą bandaży. I tu wdaje

się jesz- I sze Gonzalez w dłuższą dygresję, ubolewa- I jąc, że nie posiada

dość środków, aby ulżyć nędzy innych biedaków, usadowionych tutaj niby

koronka zgnilizny rozciągnięta przez całą długość schodów. I

W końcu sylwetka Indianina ginie w pust- I ce przedsionka świątyni.

Uniósł ciężką zasłonę; wszedł do wnętrza, schylił się do ziemi przed głównym

ołtarzem. Po czym zmie- I rza do konfesjonału. Znalazłszy się w pobliżu

niego, klęka czekając na swoją kolej. Ile razy przesunęły się między jego

palcami ziarna różańca, zanim w końcu biała i pulchna ręka dała mu znak,

aby się przybliżył do Trybunału Pokuty? Gonzalez Lobo uwiecznia ów ulotny

gest dłoni bielejącej w półmroku; przechował też w pamięci raniące jego

słuch twarde dźwięki teutońskiej wymowy spowiednika i choć minęło od tej

pory wiele lat, uważa za stosowne wspomnieć i o I nich. Ale na tym koniec.
„Ucałowałem jego I rękę i odszedłem, aby stojąc pod filarem wy- I słuchać

mszy świętej".

Czytelnik czuje się zdezorientowany — I

i trochę poirytowany — gdy po fragmencie pełnym tak ścisłej rezerwy

następują rozwlekłe rozważania dotyczące owej kościelnej ceremonii:

rozdzierająca czystość chłopięcych głosów, które odpowiadają z chóru, „jak

anioły, co śpiewają glorię Zmartwychwstania, gdy otwiera się niebo",

przeplatająca się z poważnymi łacińskimi słowami wygłaszanymi przy

ołtarzu. Te liturgiczne zwroty i pieśni, błysk srebra i złota, mnogość świateł,

gęste kłęby kadzidła rozchodzące się od ołtarza pośród obłych kolumn

pokrytych bluszczem, bijące ku sklepieniom kopuł — wszystko to nie było

wówczas większą nowością niż dzisiaj, ani też nie zasługiwało na specjalną

uwagę. Z trudem przy- szłoby nam uwierzyć, że celem owych wywodów nie

było zamaskowanie luki powstałej przy pominięciu spraw, które osobiście

dotyczyły autora; chciał on zapewne w ten sposób ukryć rozdźwięk pomiędzy

tą spowiedzią — podczas której z całą pewnością omawiano sprawy świeckie

— a wizytą, jaką, powołując się na doktora Curtiusa, złożył następnego

ranka w pałacu Towarzystwa Jezusowego. „Pociągnąłem za dzwonek — po-

wiada zaprowadziwszy nas pod samą bramę — i usłyszałem, jak zadźwięczał

bliżej i głośniej, niż mogłem oczekiwać".

Jest to kolejna sucha wzmianka o mało znaczącym fakcie. Ale pod tym

płaszczykiem

czytelnik — już podenerwowany — pragnie domyślać się sceny pełnej

napięcia: wyobraża sobie żółtawą i kościstą postać Gon- zaleza Lobo, który z

właściwą sobie ostrożnością, jak zwykle smutny, powolny, powściągliwy i


niewzruszony, zbliża się do bram pałacu; i który, przybywszy tam, z wolna

unosi dłoń, delikatną, długą, wahającą się, w nagłym postanowieniu chwyta

za dzwonek i zaraz znów go puszcza. I teraz, podczas gdy rączka dzwonka

chwieje się tuż przed jego obojętnymi oczyma, on stwierdza, że dzwonek był

zbyt blisko i dźwięczał zbyt głośno.

Ale w rzeczywistości nie mówi on nic takiego. Powiada: „Pociągnąłem za

dzwonek i usłyszałem, jak zadźwięczał bliżej i głośniej, niż mogłem

oczekiwać. Zaledwie umilkł, dobiegł mnie odgłos kroków odźwiernego, który

szedł mi otworzyć i który, znając już moje imię, wpuścił mnie bez zwłoki".

Czytelnik wchodzi razem z nim do salonu, gdzie Gonzalez będzie czekał

stojąc przy stole. W salonie tym jest tylko ów stolik z dwoma krzesłami

ustawiony na środku, a pod ścianą jakiś mebel i wiszący nad nim wielki

krucyfiks. Czekanie przedłuża się. A oto rezultat wizyty: „Nie było mi dane

zobaczyć Wielkiego Inkwizytora we własnej osobie. Ale, z jego polecenia,

odesłano mnie do baronowej de Berlips, tej samej, którą plebs

zna pod przydomkiem «kuropatwy», i która to dama, jak mnie zapewniono,

miała przed moim przybyciem otrzymać dokładne informacje o moim

przypadku. Jednakże — dorzuca — wkrótce mogłem stwierdzić, że nie jest

rzeczą prostą dostać się przed jej oblicze. Potęga magnatów mierzy się liczbą

petentów stukających do ich drzwi; tu zaś cały dziedziniec był jednym

wielkim przedpokojem".

Opowieść przenosi nas w jednej chwili z siedziby jezuitów — tak cichej, że

nawet dźwięk dzwonka rozbrzmiewa w jej przedsionku łoskotem kamienia

rzuconego w studnię — do starego pałacu, na którego podwórzu gromadzi

się i wrze tłum interesantów zebranych tu dla uzyskania wpływów i zwolnień


| więzienia, dla kupna urzędów lub wybłagania łaski czy przywilejów.

„Stanąłem na uboczu w krużganku i oczekując rozmyślałem właśnie nad

tym, jak różnego wyglądu i różnego stanu ludzie zbiegli się tutaj — gdy jakiś

żołnierz, kładąc mi dłoń na ramieniu, zapytał, skąd i po co przybywam.

Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, jął mnie przepraszać za swoją

ciekawość, mówiąc, że długie czekanie kazało mu w jakiś sposób zająć czas,

a wspominanie ojczyzny to zawsze wdzięczny temat do pogawędki. Dodał ze

swej strony, że pochodzi z Flandrii i że obecnie służy w królewskiej gwardii

pałacowej, mając nadzieją otrzymać w przyszłości funkcją ogrodnika w

królewskich dobrach; że tą nadzieją opiera na wpływach swojej żony, która

jest karlicą Jego Wysokości i niejeden już raz uzyskała od Najjaśniejszego

Pana dowody łaski. Wtedy, gdy tak tego słuchałem, przyszło mi do głowy, że

może to właśnie jest owa korzystna znajomość, dziąki której zdołałbym

szybciej osiągnąć swój cel; oświadczyłem mu więc, że nie chodzi mi o nic

innego jak możność ucałowania stóp Jego Wysokości, ale nie mając

przyjaciół ani nikogo na Dworze niepodobna dostać się przed oblicze króla.

Pomysł ten — dorzuca Gonzalez — okazał się szczęśliwy, gdyż żołnierz,

nachyliwszy się do mego ucha, długo zapewniał mnie o swej sympatii i chęci

przysłużenia się komuś pozbawionemu wsparcia, a na koniec powiedział, że

być może wymieniona już jego żona — a była nią, jak rzekł, karlica dona

Antofiita Nuńez — znajdzie sposób, by wprowadzić mnie na pokoje

królewskie; i że zechce to zrobić z całą pewnością, jeżeli potrafię jej

podziękować i zachęcić do tych zabiegów ofiarowując jej pierścionek, który

mam na małym palcu".

Strony, które teraz następują, należą według mnie do najciekawszych pod


względem literackim w całym rękopisie. Nie tyle z powodu języka, który

zachowuje niezmiennie swe charakterystyczne cechy: archaizujące

zwroty, często prostacki pośpiech, a zawsze ów wymijający sposób mówienia,

w którym można się dopatrzyć albo zawiłości urzędowego stylu, albo

niedopowiedzeń autora piszącego dla własnej przyjemności, a nie dla

ewentualnego czytelnika; nie tyle z powodu języka, powiadam, ile ze względu

na kompozycję, w którą w tym fragmencie Gonza- lez Lobo zdaje się wkładać

wiele wysiłku. Opowieść płynie tu wolniej, traci oschłość, a nawet jak gdyby

rozbłyskiwała iskierkami niezwykłego humoru. Gonzalez z lubością opisuje

wygląd i sposób bycia dońi An- tonity i powiada, co mówiła i co przemilczała

podczas długich i ciekawych pertraktacji.

Gdyby nie wykraczało to poza rozsądne granice, przytoczyłbym tutaj cały

ów fragment. Ale dyskrecja każe mi się ograniczyć do pokazania jedynie

próbki jego temperamentu. ,,W tym momencie — pisze — upuściła

chusteczkę i patrząc na mnie czekała, aż ją podniosę. Pochylając się,

ujrzałem jej roześmiane oczy na wysokości mojej głowy. Wzięła chustkę,

którą jej podałem, i zmięła ją w maleńkiej dłoni, ozdobionej już moim

pierścionkiem. Podziękowała mi, a jej śmiech brzmiał jak dźwięk klarnetu;

jej oczy skryły się przed moimi i teraz, gdy zgasł ich blask, ogromne czoło

było twarde i zimne jak kamień",

Jest to bez wątpienia kolejny przykład drobiazgowości opisu; ale czy nie

dostrzega się tutaj przebłysku rozbawienia, co, u pisarza tak apatycznego,

wydaje się wynikiem rozradowania człowieka, który wreszcie, nie-

spodziewanie, odkrył wyjście z labiryntu i bez pośpiechu kieruje się ku temu

wyjściu? Wyzbył się niepewności i może nawet cieszy go pozostawanie w tym


samym miejscu, skąd przedtem tak bardzo chciał uciec.

Od tego momentu opowieść traci swoją poprzednią ociężałość i, jak gdyby

wtórując biciu serca autora, staje się spieszniejsza, nie wypadając jednak z

regularnego rytmu. Dźwiga ona na sobie brzemię nużącej podróży, toteż

niezliczone stronice, na których zamknięte zostały koleje losu Gonz&leza —

od owej odległej w czasie mszy na szczytach Andów aż do chwili, gdy stanął

przed obliczem Jego Wysokości — zdają się zawierać wszelkie doświadczenia

ludzkiego żywota.

I oto Indianin Gonzalez Lobo razem z karlicą dorią Antonitą kieruje się do

Alkazaru. Trzymając się ciągle jej boku mija patia, bramy, przedsionki,

straże, krużganki, przedpokoje. Pozostawili za sobą plac Broni, na którym

ćwiczył szwadron kawalerii; pozostawili gładkie marmurowe schody; a także

szeroką galerię, otwierającą się z prawej strony na patio, a z lewej zamkniętą

ścianą ozdobioną obrazem słynnej bitwy, przy którym

Indianin nie zatrzymał się, by go obejrzeć, ale utrwalił mu się w oczach

widok stłoczonych kompanii piechoty: namalowane w perspektywie,

wspinały się krętymi szeregami ku wyniosłej, otoczonej obronnymi murami

twierdzy... A teraz zamknęły się za ich plecami ogromne drzwi, których dwa

dębowe skrzydła uchyliły się przed chwilą wpuszczając przybyszów na

schody. Dywany głuszyły kroki narzucając ostrożność ruchów, a lustra

przyspieszały pojawienie się ludzi we wnętrzu pustych mrocznych

pomieszczeń.

Ręka doñi Antofiity wspięła się do zamka połyskliwych drzwi, a jej

delikatne paluszki objęły błyszczącą metalową klamkę i przekręciły ją

bezszelestnie. I wtedy nagle González Lobo znalazł się przed obliczem króla.
„Jego Wysokość — opowiada nam — siedział w ogromnym fotelu na

podwyższeniu, a stopy opierał na jedwabnej poduszce koloru tabaczkowego,

położonej na podnóżku. Obok spoczywał biały piesek". Opisuje postać

monarchy — i zadziwiające jest, że w tak krótkim czasie mógł wszystko to

zauważyć i zapamiętać — od stóp, chudych i bezwładnie zwisających, aż po

głowę,

o włosach przylizanych i bezbarwnych. Powiadamia nas, że koronki z

Malines zdobiące pierś królewską były wilgotne od śliny, która nieustannie

ciekła z ust monarchy; informuje o tym, że król miał srebrne kia-

merki przy trzewikach, a szatę z czarnego aksamitu. „Bogaty strój

odziewający Jego Wysokość — pisze González — wydzielał silny zapach

uryny; potem dowiedziałem się, że trapiła go niemożność powstrzymania mo-

czu". Z taką samą niczym nie zmąconą prostotą wylicza następnie na trzech

kartkach wszystkie zanotowane przez jego niewiarygodną pamięć szczegóły

dotyczące umeblowania i ozdób królewskiej komnaty. Co do samej wizyty,

która musiała przecież być dlań pamiętnym wydarzeniem, kwituje ją takimi

oto słowami, którymi bez wątpienia chciał zakończyć swój obszerny rękopis:

„Widząc w drzwiach nieznajomego, piesek zerwał się na nogi, a Najjaśniejszy

Pan jak gdyby się zaniepokoił. Ale kiedy dostrzegł po chwili głowę swej

karlicy, która wysunęła się przede mnie, odzyskał pogodny wyraz. Doña

Antoñita podeszła doń i zbliżywszy usta do jego ucha, szepnęła kilka słów.

Jego Wysokość raczył okazać mi swą życzliwość i podał mi rękę do

pocałunku; ale zanim zdążyłem ją ująć, wskoczyła na nią zaciekawiona

małpka, igrająca opodal, i odciągnęła uwagę króla domagając się pieszczot.

Wtedy pojąłem, że powinienem odejść, i u- czyniłem to w pełnym


uszanowania milczeniu".

Co za radość i wesele! Gra muzyka, strzelają fajerwerki! Wielki Rabin

żydowski, mąż pełen cnót i mądrości, dojrzawszy wreszcie światło prawdy,

skłaniał głową przed sakramentem chrztu świątego; i całe miasto święciło tę

uroczystość.

W tym niezapomnianym dniu, gdy składał dzięki Bogu, Panu Naszemu,

będąc już dopuszczonym do jego Kościoła, tylko jedna rzecz smuciła byłego

rabina; och, ale ukrywał to w głębi serca; jego żona, nieboszczka Rebeka, nie

mogła korzystać z dóbr, które jednak na szczęście dzieliła z nim jedyna

córka Marta, a także wszyscy inni domownicy, ochrzczeni podczas tej samej

uroczystej ceremonii. To właśnie był kłujący go cierń, skryty ból, co

doskwierał w dniu tak - pełnym chwały; a ponadto — tak, i to także! —

wątpliwy (lub więcej niż wątpliwy: przerażający) los jego przodków ze słynnej

linii, czczonej przezeń w osobach dziada i ojca, linii szczycącej się całymi

pokoleniami ludzi religijnych, uczonych i prawych, którzy jednak od

momentu zjawienia się Mesjasza

nie potrafili go uznać i przez całe wieki uparcie trzymali się starego,

nieważnego już Prawa.

Nowo ochrzczony zadawał sobie pytanie, czym jego dusza zasłużyła sobie

na łaskę, której tak długo odmawiano jego krewnym, i jakie zrządzenie

Opatrzności sprawiło, że teraz, po prawie piętnastu wiekach dumnego,

zawziętego, śmiertelnego oporu, właśnie on, tutaj, w małym mieście na

płaskowyżu ka- stylijskim — on jeden z całego ogromnego rodu — on, co

przez lata przykładnie sprawował rządy nad szacowną synagogą, miał zrobić
ów krok, skandaliczny i błogosławiony, i wstąpić na ścieżkę zbawienia. Od

dawna, na długo przedtem, zanim się nawrócił, poświęcał całe godziny,

godziny niezliczone, na wczytywanie się w terminy teologiczne mające

odsłonić przed nim zagadkę takiego przeznaczenia. Nie zdołał jej rozwiązać.

Jedyne chwalebne wyjaśnienie, jakie przychodziło mu do głowy, musiał

wielekroć odrzucać jako grzech pychy, a w rozmyślaniach doszedł zaledwie

do wniosku, że podobna łaska nakłada nań obowiązki i wymagania,

odpowiadające rozmiarami jej niezwykłej wielkości, tak więc musiał

przynajmniej zasłużyć na nią a posteriori, swymi czynami. Rozumiał z całą

jasnością, że Kościół święty zobowiązywał go do tego w większej mierze niż

jakiegokolwiek innego chrześcijanina.

Przyjął za pewnik, że jego zbawienie musi być owocem niezwykle gorliwej

działalności w obronie wiary; i postanowił (a było to szczęśliwym i nagłym

rezultatem iecro medytacji), że zadanie £woje uzna za wypełnione dopiero

wtedy, gdy zasłuży na apostolską crodność i osiągnie ia właśnie tutaj, w tym

samvm mieście, odzie chlubił sie stanowiskiem Wielkiego Fabina— a stanie

sie to ku zadziwieniu i zbudowaniu wszystkich.

Przyjął wiec świecenia, udał sie na Dwór, hvł w Fzvmie i nie minęło osiem

lat, iak iego mądrość, iego rozwacra, ieao niezmor- dowanv wysiłek zdftbvłv

mu w końcu mitrę Hiec^u. na któr°i biskunim tronie mi*ł słu- żvć Form aż

do śmi^rri. Obrana przezeń dro- CTa obfitowała, bardziej niż można to sobie

wyobrazić, w momentv trudne' i uciążliwe, ale nie ucnał sie; można nawet

^twierdzić, ŻP nie zawahał sie ani na rhwile. Nasze r>nowiadanip dotvczy

właśni^ iedneno z takich przełomowvcb momentów, itdy. został wvstawionv

na próbę. U’rzvmv hiskupa w najcieższvm bvć może dniu iego żvcia. Oto on,
przv pracy ciągnącej sie do nóźnei nocv. Wieczerzał bardzo mało: przełknął

coś za- ’odwie. nie odrywaiac oczu nd nanierów. Po czym, odsunąwszy

naczynia na brzeg stołu, z dala od kałamarza i dokumentów, znowu zagłębił

się w ksieaach. Na brzecru stołu hfpigip rhleb, nrzy ktrtr^m brnk ka

wałka skórki, na talerzu leży parą śliwek, na drugim resztki zimnego mięsa,

obok dzbanuszek wina, nie otworzony słoik konfitur... Było już późno, więc

ksiądz biskup odesłał pazia, sekretarza, wszystkich, i sam sobie usłużył do

kolacji. Chętnie to robił; zwykł był pozostawać w swoim gabinecie do póź-

naj nocy, nie trudząc nikogo z domowników. Dzisiaj zaś nie mógłby po

prostu znieść niczyjej obecności; musiał się skupić i nikt nie powinien był

przeszkadzać mu w studiowaniu akt procesu. Rano miał się zebrać Święty

Trybunał, któremu on będzie przewodniczył; tam, w lochu, nieszczęśliwcy

oczekiwali sprawiedliwości, a on nie należał do ludzi, którzy uchylają się od

wypełnienia swoich obowiązków lub odraczają je, nie mógł też rezygnować z

własnego osądu spraw, powierzając je obcym: zawsze, zawsze drobiazgowo

badał każdy najmniejszy nawet szczegół, każdy dokument, sprawdzał

wszystkie formalności, posunięcia i dowody, póki nie wyrobił sobie mocnego

przekonania i nie podjął niezwruszonej, zgodnej z tym przekonaniem decyzji.

Teraz wszystko już miał zebrane, skrupulatnie ułożone i zrelacjonowane,

kartka po kartce, od samego początku, od donosu na konwertytę Antonia

Marię Lu- cero aż do brulionów wyroku, który miał zapaść jutro dla całej

grupy podejrzanych o judaizm, a wmieszanych w tę sprawę. Oto

leżały przed nim akta dotyczące aresztowania Lucera, którego zaskoczono

podczas snu i zabrano do więzienia na oczach oszołomionych domowników;

słowa, które wymknęły mu się wtedy w gniewie i zmieszaniu — a posiadające


z pewnością doić dwuznaczny sens — te słowa były tu utrwalone. Po czym

następowały jego kolejne zeznania, składane w ciągu wielomiesięcznych

przesłuchań, nieraz przerywane jękiem i skargą, błaganiem i krzykiem w

mękach, co zanotowano skrupulatnie, z sumienną drobiazgo- wością.

Podczas szczegółowego śledztwa, podczas niezliczonych surowych indagacji,

następujących jedna za drugą, Lucero z irytującym uporem nie przyznawał

się do winy; zaprzeczał wszystkiemu nawet wtedy, gdy wykręcano mu

członki na katowskiej ławie. Zaprzeczał i złorzeczył; zaprzeczał i błagał, i

użalał się nad sobą; zaprzeczał przez cały czas. Jednakże uwagę biskupa

zwrócił fakt — kto inny być może nie spostrzegłby tego, ale jemu taka rzecz

umknąć nie mogła — że pośród okrzyków wydawanych przez podsądnego w

pomieszaniu, w niepewności, w bólu i strachu, powtarzało się często, o tak,

często, święte imię Boga, któremu towarzyszyły jęki i groźby; ale ani razu nie

wzywał oskarżony Pana Naszego Jezusa Chrystusa, Najświętszej Panienki

czy też świętych pańskich, których przecież

w innych, spokojniejszych okolicznościach, czcii i adorował...

Przeglądając teraz zeznania uzyskane podczas tortur — którym w swoim

czasie musiał z wielu względów asystować osobiście — biskup z niesmakiem

przypomniał sobie spojrzenie, jakie rzucił mu niegdyś z dołu Antonio Maria,

zawieszony za nogi, z głową tuż nad ziemią. Dobrze wiedział, co znaczyło:

była to aluzja do przeszłości, do czasów, kiedy obaj — torturowany i sędzia

— byli jeszcze żydami; było to przywołanie na pamięć owego odległego już

dnia, gdy złotnik, wówczas szczupły młodzieniec, z szacunkiem przyszedł do

rabina prosząc o rękę Sary, młodszej siostry żyjącej jeszcze wtedy Rebeki, a

rabin, przemyślawszy sprawę, stwierdził, że nie ma nic przeciw temu


małżeństwu, i sam wyprawił i święcił wesele Lucera i swojej szwagierki Sary.

Tak, to właśnie chciały mu przypomnieć te oczy błyszczące tuż nad ziemią, w

ciemnościach lochu, zmu- I szając go do tego, by sam odwrócił wzrok;

spodziewały się pomocy od starego przyjaciela i krewniaka, choć nie miało to

żadnego związku z takimi procesami jak ten. Tak więc to spojrzenie było jak

nieprzyzwoite mrugnięcie sugerujące wspólnictwo, jak chęć I przekupstwa; i

osiągnął podsądny tylko tyle, że dostarczył nowego dowodu przeciw sobie, bo

czyż nie spodziewał się, że w duszy pra- I

łata, | tak wielkim wysiłkiem walczącego

0 czystość swej wiary, przemówi teraz i poruszy się dawny żyd, wyznawca

religii, której wyrzekli się byli obaj, zarówno jeden, jak

1 drugi?

Ci ludzie dobrze wiedzieli — czy też raczej wydawało im się, że wiedzą,

pomyślał teraz biskup — co może być jego słabą stroną i nieustannie,

podstępnie i uparcie usiłowali go w tej mierze wybadać i podejść. Czy nie

starali się, już z samego początku — o, jakaż to była próba ich nieczystego

sumienia! jak’ szczere wyznanie braku zaufania do zbożnej sprawiedliwości

Kościoła! — czy nie starali się zmiękczyć jego serca za pośrednictwem Marty,

ukochanej córki, niewinnego dziecka, które wciągnęli w całą tę sprawę?... Po

tylu miesiącach na nowo zawrzał w nim gniew przeciw tym, którzy ośmielili

się znieważyć rzecz- najbardziej godną szacunku: nieskalaną młodość. Mając

na swą obronę- tę właśnie młodość, Marta stawiła się przed ojcem, aby

prosić o łaskę dla Antonia Marii Lucera, dopiero co aresztowanego na

podstawie pewnych poszlak. Bez trudu ustalił, że zrobiła to za namową swej

przyjaciółki z lat dziecinnych i — tu jego ekscelencja skrzywił srę —: kuzynki


ze strony matki, Juanity Lucero, którą z kolei z pewnością popchnęli do tego

żydowscy krewni jej ojca, konwertyty Lucera, obecnie podejrzą-

nego o judaizm. Rzuciwszy się na kolana dziewczyna błagała biskupa,

powtarzając prawdopodobnie słowa, których ją przedtem nauczono.

Kuszenie Szatana; bo czy sam Chrystus nie powiedział; „Kto miłuje syna

albo córkę więcej niż mnie, nie jest mnie godzien"?

Z uniesionym nad papierami piórem, u- tkwiwszy krótkowzroczne oczy w

okrytej półmrokiem ścianie, prałat westchnął z głębi serca: nie zdołał się

ograniczyć do wypełnienia obowiązku; nie mógł przeszkodzić wyobraźni,

ukazującej mu jego jedynaczkę, jego dumę i nadzieję, tę kruchą, milczącą,

wrażliwą dzieweczkę, która spała teraz w swym pokoju, z dala od całego

świata, zatopiona w szczęśliwych marzeniach, podczas gdy on skrzypieniem

pióra mącił nocną ciszę. Oto — mówił sobie biskup — ostatnia latorośl tego

starego rodu, którego on musiał się wyrzec, aby przviać mistyczne ciało

Chrystusa, a którego ostatni ślad miał się zatrzeć nieodwracalnie wraz z

nadejściem dnia, kiedy jego córka, już zamężna (jeśli wyjdzie za maż) z

potomkiem starej chrze- ściiańskiei rodziny, być może — czemu bv nie? — z

kimś krwi szlacheckiej, lego wierna i powściągliwa, pracowita i radosna

córka wychowa nowe pokolenie w swym własnym domu... W przewidywaniu

tej wytęsknionej przyszłości podsuwanej mu przez wyobraźnię,

biskup znowu poczuł naglącą konieczność odsunięcia jedynaczki, chronienia

jej przed wszelkimi zaraźliwymi wpływami i przed podejrzeniami; i kiedy

wspominał, jak usiłowano wykorzystać czystość jej duszy w sprawie

oskarżonego Lucera, gniew chwytał go za gardło z taką siłą, jakby ta scena

rozgrywała się nie dalej niż wczoraj. Widział dziewczynę, która klęcząc u jego
nóg mówiła: „Ojcze, ten biedak Antonio Maria nic nie zawinił; ja, ojcze —

ona! tak czysta! — ja, ojcze, wiem z całą pewnością, że to dobry człowiek.

Uratuj go!" Oczywiście, że go ura- tuie. Po czvż działalność Tnkwi7vcji nie

ma na celu ratowania błądzących?... Ująwszy rękę córki biskup domyślił się

natychmiast, w jaki sposób uknuto całą intrygę, cały ów spisek: za przynętę

posłużyła oczvwiście strapiona Juanita Lucero; a wszyscy krewni bez

watpienia dołożyli starań, aby przygotować te scenę, która, jak w teatrze,

miała zaognię z ich celem naruszyć nieugietość sumienia dostoinika przv

pomocy dziedecvch łez. Al° zostało powiedziane: ...Teźli reka twoja albo noaa

oorszv cie, utnii ja”. Z przezorności i troski o jedynaczkę, nie zaś po to, bv ją

ukarać, biskup kazał jej odejść do swego pokoju i czekać na jego polecenia,

sam zaś zaczął się zastanawiać nad znaczeniem

i zasięgiem tego faktu: córka zjawia się przed nim i ucałowawszy jego

pierścień i rę

kę błaga o łaskę dla człowieka oskarżonego

0 judaizm; i stopniowo, ku własnemu zdumieniu doszedł do wniosku, że

ciąży na nim chyba jakiś błąd popełniony w wychowaniu Martv, bo w

przeciwnym razie nie zdobyła- bv sie ona na.czvn tak nierozważny.

Postanowił wtedy zwolnić jej wychowawcę

1 nauczyciela, owecjo doktora Bartolomé Pé- reza, któreqo z taką

starannościa i troska wvszukal dla córki przed siedmioma latv

i któremu można było teraz zarzucić co najmniej zbytnia łaqodność wobec

uczennicy, pozwalał iei bowiem trwonić czas na puste rozmowy i

podtrzymywał w niei skłonność do kierowania się raczej uczuciami niż zdro-

wvm rozsądkiem.
Wiele dni potrzebował biskup, żeby wyważyć wszystko, I nie wyzbyć się

do reszty swych skrupułów. Być może — myślał z obawą — zajęty sprawami

diecezji dopuścił do tego, aby zło zamieszkało w jego własnym domu i

ugodziło go zatrutym kolcem w żywe ciało. Z całą surowością rozpatrzył swo-

je postępowanie. Czy należycie wypełnił obowiązki ojca? Gdy Pan Nasz

otworzył mu oczy na światło prawdy i przyjął do swego Kościoła, pierwszą

rzeczą, jaką zrobił biskup, było wyszukanie dla córki, osieroconej od

urodzenia, nie tylko służących i piastunek nieposzlakowanych pod względem

religii, ale

także nauczyciela, który zapewniłby jej chrześcijańskie wychowanie.

Postanowił odsunąć ją w miarę możliwości od krewnych- neofitów i

powierzyć pedagogowi, któremu by nie można było nic zarzucić tak w spra-

wach nauki, jak i moralności. Tym wymagającym wielkiej subtelności

zadaniem obarczył były rabin wybranego i wyszukanego przez siebie

mężczyznę, skromnego i mądrego doktora Bartolomego Pereza, syna, wnuka

i prawnuka rolników, wieśniaka, który tylko dzięki własnym zasługom

osiągnął więcej niż ów skrawek ziemi uprawiany przez jego zgiętych wpół

przodków, porzucił wieś

i właśnie w owym czasie — już będąc doskonałym znawcą Pisma świętego —

pełnił funkcję koadiutora w parafii, która więcej przysparzała pracy, niż

dawała owoców. Wypada dodać, że wielkiemu konwertycie najbardziej

przypadła do gustu skromność Bartolomego, jego roztropność i pełna

chłopskiej prostoty równowaga ducha, które — okryte długą duchowną

sukienką — stanowiły jak gdyby niezniszczalne jądro radosnej siły. Zanim

zdradził mu swoje zamiary, były rabin przeprowadził z nim trzy długie


rozmowy dotyczące doktryny i uznał, że jest on wykształcony, lecz nie

pyszny, rozumny, lecz bez skłonności do rozszczepiania włosa na czworo,

mądry, lecz nie do tego stopnia, by przewracało mu się w głowie lub by

wzbu

dzało to niepokój i obawę. Rzecz najbardziej zawikłana stawała się w ustach

doktora Bar- tolomego Pereza prosta i oczywista... A przy tym jego jasne,

łagodne oczy były jakby obietnicą życzliwego traktowania dziewczynki i

zdradzały czułe serce, które zdołało już pozyskać sobie dzieci z całej parafii.

Tak więc doktor Perez przystał w końcu na propozycję słynnego konwertyty i

— gdy obaj wspólnie znaleźli staremu proboszczowi odpowiedniego

koadiutora — przeniósł się do tego domostwa, gdzie słusznie spodziewał się

zwiększyć zasób swej wiedzy, nie zmniejszając przy tym działalności

charytatywnej;

i rzeczywiście kiedy jego pracodawca został biskupem, jemu, dzięki

wpływom tamtego, przyznano godność kanonika. Jak dotąd wychowanie

religijne dziewczynki, posłusznej wskazówkom nauczyciela, wywoływało je-

dynie podziw i wszędzie mu go winszowano. Ale teraz... jak można to sobie

tłumaczyć? — zastanawiał się biskup; jakie uchybienie, jakie pęknięcie

miało wyjść teraz na jaw w dziele tak skończonym, doskonałym

i otoczonym taką troską? A może — zadawał sobie pytanie — zło tkwiło

właśnie w tym, co on, pewno niesłusznie i zbyt pochopnie, uznał za rzecz

najwyższej wartości: w ufnej i zadowolonej z siebie pewności starego

chrześcijanina, którego wiarę uśpiło przyzwyczajnie? I wydawało mu

się, że w tym podejrzeniu utwierdził go jeszcze spokojny, pogodny, niemal

aprobujący wyraz twarzy doktora Péreza, gdy biskup wezwawszy go do siebie


powiadomił go

o tym fakcie; powiedział mu wtedy: „Czy wie ksiądz, co sią stało przed

chwilą? Marta, moja córka..." I opowiedział o wszystkim. Doktor Bartolomé

Pérez słuchał go zmartwiony, ze zmarszczką na czole; potem uspokoił sią, a

nawet jakby sią uśmiechnął. Zauważył: „To są, eminencjo, odruchy

szlachetnej duszy"; oto jego jedyny komentarz. Krótkowzroczne oczy biskupa

patrzyły na niego zza grubych szkieł uważnie i z osłupieniem, a potem fc

zawziątą surowością. Ale wyraz twarzy preceptora pozostał nie zmieniony; co

więcej — to już szczyt wszystkiego — spytał go, ośmielił się spytać: „A wasza

eminencja... nie zamierza posłuchać głosu niewinnego serca?" Biskup — do

tego stopnia to nim wstrząsnęło! — wolał nie udzielić mu wtedy żadnej

odpowiedzi. Był oburzony, ale bardziej niż gniew owładnęło nim odbierające

mowę zdziwienie. Cóż to wszystko mogło oznaczać? Czy możliwe było' takie

zaślepienie? Czyżby aż do jego pokojów — o, to już zbyt wielkie zuchwalstwo!

— aż do jego stóp sięgali tamci?... Chociaż... jeśli ośmielili się wykorzystać

do swych celów jego własną córkę, dlaczego nie mieliby się także posłużyć

kapłanem, chrześcijaninem

z dziada pradziada?... Ze zdumieniem, jakby pierwszy raz go widział, spojrzał

na tego jasnowłosego wieśniaka, który stał przed nim nieustraszony,

obojętny, nieugięty jak skała (i mimo woli pomyślał: „prostak!"), na tego

uczonego i kapłana, któryby} tylko nieokrzesanym chłopem o duszy uśpionej

przez obyczaj związany z wiarą

i przy całej swej wiedzy nieświadomym jak osioł. Zaraz też chciał zmusić się

do współczucia dla tego człowieka: należało przecież raczej litować się nad

istotą tak słabą, tak beztroską pośród piętrzących się niebezpieczeństw.


Gdyby tylko tacy ludzie strzegli re- ligii — pomyślał — zginęłaby już: widzą

rosnące wokół zagrożenie i nie zdaja sobie z niego sprawy... Biskup wydał

Perezowi kilka poleceń w całkiem innych sprawach

i pożegnał go; znowu został Sam ze swvmi mvślami. Gniew ustąpił, nmvsł

pracował z całą jasnościa. Coś, co dawniei narzucało się wielokrotnie w

formie podejrzeń, teraz stało się oczywiste: że starzv chrzęści i anie, z cała

właściwsi im niedbała duma, byli złymi strażnikami Chrystusowej twierdzy i

grzeszyli nadmiarem ufności, która mogła ich doprowadzić do zguby. Była to

wieczna historia, parabola, której ukryty sens objawia się w coraz to nowym

świetle. Nie, oni nie widzieli, oni nawet nie mogli widzieć niebezpieczeństw,

zasadzek i naołych pod

stępów wroga: byli we władzy owej grzesznej ufności. Byli jak robocze

bydlęta, niemal jak poganie, ignoranci posiadający ubożuchne pojęcie o

boskości, mahometanie pod Mahometem i chrześcijanie pod Chrystusem,

zależnie od tego, jaki wiatr targa ich sztandarami; albo jak wielcy panowie,

zajęci swymi sprawami na śmierć i życie, czy też zepsuci w przymierzu ze

światem i tym bardziej zapomniani przez Boga. Opatrzność nie bez powodu

wyniosła go na stanowisko strażnika wiary i przywódcy — oby w każdej die-

cezji rządzili tacy jak on! Bo czyż nieświadomi, nie uprzedzeni przez nikogo

ludzie mogą odeprzeć skryte i podstępne ataki, uniknąć zasadzek, walczyć ze

spiskiem uknutym w samym sercu fortecy? W wyobraźni biskupa coraz to

pojawiało się, niby ostrzeżenie, wspomnienie starej, opowiadanej w jego

domu anegdoty, którą w dzieciństwie słyszał tysiące razy przy

akompaniamencie głośnego śmiechu dorosłych: opowieść o jego ciotecznym

dziadku, chytrym młodziku, szaleńcu, który za panowania Maurów w


Almerii przyjął' — podobno bez przekonania — wiarę mahometańską i dzięki

swemu wykształceniu i umiejętnościom został pośród tych barbarzyńców

muezinem w meczecie. Ilekroć z wysokości widział zbliżającego się jednego z

krewnych, którzy przeklinali gó za odstępstwo, podnosił glos i ra

zem | rytualnym zawołaniem „La ilaha il- la'llach" wyrzucał z siebie, pośród

słów arabskich, stek hebrajskich złorzeczeń na fałszywego proroka

Mahometa, dając w ten sposób do zrozumienia swoim pobratymcom, że choć

jest niegodny, pozostaje nadal przy prawdziwej wierze i kpi sobie z nieuważ-

nych i pobożnych Maurów zatopionych w arabskich modłach... Tak samo

wielu fałszywych konwertytów w Kastylii i w całej Hiszpanii drwiło sobie

teraz z lekkomyślnych chrześcijan, których niepojętą łatwowierność można

było tłumaczyć tylko oziębłością wobec religii dziedziczonej z ojców na

synów, religii, w której zawsze żyli i tryumfowali, na zniewagi jej nieprzyjaciół

odpowiadając odwoływaniem się do ostatecznych i sprawiedliwych wyroków

Boga. Ale — ach! — to Bóg, sam Bóg uczynił z niego narzędzie swej

sprawiedliwości na ziemi, z niego, który znał siedzibę wroga i był dość

przenikliwy na to, by odkryć jego szpiegów, z niego, który nie dał się oszukać

podstępem, jak pozwalali się mamić ci o tchórzliwej wierze, co w swej

słabości (tak, doszli do tego: przyłapywał ich na tym, zdemaskował)

wymieniali nawet spojrzenia pełne strachu — strachu zabarwionego niewąt-

pliwie szacunkiem, podziwem i uznaniem, ale przecież strachu — przed

nieubłaganą surowością, z jaką ich biskup występował w

obronie Kościoła. Czyż sam doktor Pérez niejednokrotnie nie opatrywał

pełnymi niedomówień komentarzami puryfikatorskiej działalności swego

duszpasterza? A przecież skoro Mesjasz przyszedł na świat, stał się


człowiekiem i założył Kościół uświęcając go ofiarą swojej boskiej krwi — to

czy mógł pozwolić, aby zepsucie trwało i rosło, tak jakby jego ofiara była

niepotrzebna?

Biskup podjął nagłą decyzję zwolnienia doktora Bartolomégo Pereza z

jego obowiązków. Nie należał on do tych nauczycieli, którzy mogą użyczyć

delikatnej dziewczęcej naturze hartu potrzebnego wierze rozbudzonej,

wojującej i obleganej; i jak postanowił, tak zrobił — jeszcze tego samego

dnia. Do dziś ciążyło mu wspomnienie czystego spojrzenia, jakie rzucił mu

wtedy doktor Pérez. Doktor Bartolomé Pérez nie prosił o wyjaśnienia, nie

okazał zdumienia ani gniewu; cała scena pożegnania przebiegła niewiary-

godnie łatwo,- o ileż bardziej była przez to kłopotliwa! Nauczyciel patrzył na

księdza biskupa swymi niebieskimi oczyma, trochę zaciekawiony, być może z

lekką ironią, przyjmując bez sprzeciwu decyzję, która odsuwała go od

pełnionych przez lata zadań

i pozbawiała go, w pojęciu ludzi, zaufania prałata. Ta właśnie zadziwiająca

potulność, z jaką przyjął niepomyślną nowinę, potwierdziła w oczach

biskupa sprawiedliwość jego

postanowień, których kto wie, czy nie wolałby odwołać; ale nauczyciel

niezdolny do obrony, do odwoływania się, do dyskusji i walki o wykazanie

swojej racji, dawał oczywisty dowód, że brak mu zapału, koniecznego do

wpojenia komukolwiek siły ducha A potem nawet łzy przelane przez

dziewczynkę ujawniły, że ma ona duszę pełną ludzkich uczuć, ale brak jej

owych mocnych podstaw religijnych, które pozwalają na oderwanie się od

codziennych znikomości tego świata.

Epizod ten był dla biskupa bezcennym ostrzeżeniem. Tak zreorganizował


swój dom, aby córka we właściwy sposób weszła w wiek dojrzewania, którego

próg już przestąpiła; i nie zważając na żadne • ludzkie względy prowadził

dalej proces przeciw swemu szwagrowi Lucero. Kolejne przesłucha- I nia

odkryły innych spiskowców, objęto ich I również postępowaniem sądowym i

każdy I nowy krok wykazywał ogrom zepsucia, któ- I rego odór zdradził

najpierw Antonia Marię. I Proces rozszerzał się przybierając niespoty- I kane

rozmiary; oto tu, na stole, piętrzyły I się papiery; ksiądz biskup miał teraz

przed I sobą, wyjęte osobno, wszystkie istotne frag- I menty; przeglądał je,

streszczał najważniej- I sze momenty postępowania proceduralnego I i

wielekroć roztrząsał w myśli decyzje, któ- I re będzie musiał podjąć jutro w

sądzie. By- I ły to decyzje wielkiej wagi. Najpierw wyrok I

skazujący oskarżonych; był on wprawdzie przerażająco surowy, ale nie to

ciążyło mu najbardziej: wina posądzonych o judaizm została ustalona,

opisana i dowiedziona wiele miesięcy temu i wszyscy, zarówno pod- sądni,

jak sędziowie, znali z góry ów najostrzejszy wyrok, który teraz należało tylko

zdefiniować i uprawomocnić. Bardziej gnębiła 'biskupa konieczność

wszczęcia postępowania przeciw doktorowi Perezowi, który w wyniku

wiarygodnych zeznań został poprzedniego dnia aresztowany i zamknięty w

więzieniu Inkwizycji. Bowiem jeden z owych nieszczęśników w swych

ostatnich zeznaniach, nie mających związku z jego sprawą, przytoczył na

temat doktora Pereza opinię dość wątpliwą, a w każdym razie ujawniającą

groźne fakty: stwierdził, że stary chrześcijanin i kapłan Chrystusowy spo-

tykał się, prowadził rozmowy, a być może utrzymywał przyjazne stosunki z

grupą ju- daizujących, i to nie dopiero po opuszczeniu domu prałata, ale i

przedtem. Sam prałat zaś nie mógł ze iswej strony nie pamiętać, w jak
zastanawiający sposób doktor Perez starał się skrycie popierać prośbę

wychowanki w ów dzień, gdy Marta przyszła błagać o łaskę dla Lucera.

Teraz, w świetle owych zeznań, taka postawa nabierała całkiem nowego

znaczenia. I ze względu na to dobry biskup nie mógł, nie zdołałby nie

zadając

gwałtu własnemu sumieniu wstrzymać się od wszczęścia śledztwa tak

skrupulatnie, jak tylko pozwalało na to postępowanie .sądowe. Bóg

świadkiem, jak bardzo wzdragał się przed tym: ohydna natura tej sprawy

zdawała się mieć w sobie coś lepkiego, kleiła się do rąk, rozlewała się wokół

grożąc, że wszystko zbruka; ogarniał go wstręt. Jak chętnie przymknąłby na

to oczy. Alfe czy mógł w swoim sumieniu nie zwrócić uwagi na sygnały, które

tak niedwuznacznie wskazywały na Bartolomego Pereza? Nie, sumienie nie

pozwalało mu na to; nawet gdyby mógł wiedzieć — a przecież wiedział — jak

bardzo zrani takim ciosem własną córkę... Od owego dnia, przechowywanego

w gniewnej pamięci — a minęły od tego czasu trzy lata, w ciągu których

dziewczynka stała się kobietą — od owego dnia Marta nigdy już nie

rozmawiała z ojcem jak przedtem: była pełna rezerwy i zalękniona, może też

urażona albo, jak sądził, przytłoczona nadmiarem szacunku dla niego.

Przełknęła łzy; nie pytała, nie prosiła — wiedział o tym — o wyjaśnienia. I

właśnie dlatego biskup nie odważył się też wprost nakazać jej zmiany

spowiednika — starał się tylko piętrzyć przed nią najrozmaitsze przeszkody,

gdy w dalszym ciągu spowiadała się u doktora Pereza. Wolał raczej — i teraz

żałował swej słabości — przyjąć taktykę stopniowego stę

piania uczuć córki, nie miał bowiem mocnych argumentów, by przeciwstawić

się jej otwarcie... Tak czy inaczej, zło już się dokonało. Jakie wrażenie
wywarłaby na nieszczęsnym, niewinnym i szlachetnym dziecku wiadomość

— która i tak dotrze do niej niechybnie — że jej spowiednik, jej nauczyciel

został uwięziony i podejrzany o wykroczenia godzące w samą doktrynę? To

zaś, z drugiej strony, rzucało cień na jego byłą wychowanicę, a także na

niego samego, na biskupa, który mianował Pereza preceptorem córki...

„Grzechy ojców...” — pomyślał ocierając pot z czoła.

Serce dostojnika zalała ciepła fala współczucia dla dzieweczki, która rosła

bez matki, samotna w cichym domu, odizolowana od plebejskiej dzieciarni,

poddana przygniatającej ją ponad miarę władzy. Zostawił papiery, odłożył

pióro, wstał odsuwając fotel, okrążył stół i cichym krokiem wyszedł z ga-

binetu, minął niemal po omacku dwa pokoje i wreszcie delikatnie uchylił

drzwi sypialni Marty. Tam, w głębi, słychać było jej równy, powolny oddech.

Śpiąc, w świetle oliwnej lampki miała wygląd nie dziewczyny, ale dojrzałej

kobiety; jej ręka, którą zasłoniła sobie szyję, unosiła się i opadała wraz z

oddechem. Wszystko było spokojne, pogrążone w ciszy, a ona spała tam, w

półmroku. Biskup patrzył na nią przez długą chwilę,

potem wycofał się ostrożnie, wrócił do siebie i znów zasiadł za stołem, aby

wbrew samemu, sobie wypełnić to, co nakazywało mu sumienie. Pracował

całą noc. A kiedy, już prawie o świcie, nie mógł się oprzeć drzemce, jego

niepewność, wewnętrzna walka i gwałt, jaki musiał zadać samemu sobie,

sprowadziły na niego sen pełen niepokojących zjaw. Marta weszła jak zwykle

wczesnym rankiem do gabinetu ojca i dopiero wtedy siwiejąca głowa, co

spoczywała na wyciągniętych ramionach, podniosła się szybko; krótko-

wzroczne oczy otworzyły się, przestraszone, za szkłami okularów. I

dziewczyna, która już miała odejść, stanęła jak przykuta do miejsca.


Ale prałat też był zmieszany; zdjął okulary i przetarł szkła mrużąc

powieki. Miał jeszcze w pamięci przerwany dopiero co koszmar: śniło mu się,

że — właśnie razem z Martą — przeżywa dziwne rzeczy, które oszołamiały go

i wywoływały jakiś niejasny ból. Wspiąwszy się na minaret meczetu, wy-

krzykiwał litanię powtarzających się słów, obfitych, zharmonizowanych ze

sobą i przepojonych cienką drwiną; litanię, której sens nawet jemu się

wymykał. (Jaki związek zachodził między tym snem — myślał — a słynną

opowieścią o krewniaku, fałszywym muezinie? Czy może on także jest takim

fałszywym muezinem?) Krzyczał, wykrzykiwał

bez końca całe zdania swojej absurdalnej litanii. Ale nagle od stóp wieży

dobiegł go głos Marty, daleki, cichy, ale doskonale słyszalny, który mówił mu

— a były to słowa bardzo wyraźne, chociaż odległe: „Twoje zasługi, ojcze,

uratowały nasz lud. Ty sam, mój ojcze, cały nasz ród odkupiłeś". W tym

momencie śpiący otworzył oczy i oto przy jego stole stała Marta, badajac go

swym czystym spojrzeniem, podczas gdy on, zaskoczony, podnosił się i

prostował na fotelu... Przetarł szkła, odzyskał panowanie nad sobą i

przesunąwszy dłonią no czole odezwał się do córki: „Chodź tu, Marto — rzekł

obojętnym tonem — chodź i powiedz: gdyby ci oświadczono; że zasługi

cnotliwego chrześcijanina moga zostać przelane na twoich przodków i zbawić

ich, co byś na to odparła?"

Dziewczyna spoirzała na niego zaskoczona. Z pewnością nie było nic

dziwnego w tym, że ojciec postawił jej tego rodzaju pytanie: biskun zawsze

troskliwie czuwał nad wiadomościami córki. Ale co mu przyszło do crłowy

teraz, w chwile po przebudzeniu? Popatrzyła na nieao podeirzliwie;

zastanowiła sie chwilę: odpowiedziała: „Myślę, ojcze, że modlitwa i dobre


uczynki mocją pomóc duszom pozostającym w czyśćcu".

— Tak, tak — zgodził się biskup — ale... czy także potępionym?

Potrząsnęła głową:

— Skąd możemy wiedzieć, kto jest potępiony, ojcze?

Teolog wszystkimi pięcioma zmysłami u- czepił się tej odpowiedzi.

Zadowoliła go; przytaknął. Ruchem ręki dał córce znak, że może odejść.

Dziewczyna zawahała się i w końcu opuściła pokój.

Ale biskup nie czuł się uspokojony; zostawszy sam przerzucał papiery i

ciągle nie mógł wyzbyć się resztek tego, co gnębiło go we śnie. Natknął się

znowu na zeznanie Antonia Marii Lucero złożone podczas tortur i nagle

przypomniał sobie inny swój sen, który miał niedawno, gdy zmożony zmęcze-

niem zdrzemnął się, z głową na twardym oparciu fotela. Ukradkiem, wśród

ciszy panującej nocą, chciał w tym śnie zejść do lochu, gdzie Lucero czekał

na wyrok sprawiedliwości, aby przekonać go o jego winie i namówić do

pogodzenia się z Kościołem, do błagania o wybaczenie. Kiedy więc — we śnie

— ostrożnie zaczął otwierać drzwi lochu, rzucili się nań znienacka kaci,

którzy nic nie mówiąc, bezszelestnie, chcieli zanieść go na ławę tortur. Nie

padło ani jedno słowo; ale choć nikt tego nie powiedział, dla niego było

rzeczą oczywistą, że tamci wzięli go za oskarżonego Lucera i zamierzali

poddać kolejnemu przesłuchaniu. Jak metne i bezsensowne bywają senne

majaki! Biskup

wyrywał się, walczył, chciał się uwolnić, ale — ach! — jego wysiłki okazywały

się śmieszne i daremne, jakby był dzieckiem w mocnych ramionach katów. Z

początku myślał, że irytująca pomyłka bez trudu wyjdzie na jaw, skoro tylko

się odezwie; ale kiedy zdecydował się przemówić, zorientował się, że nie
zwracają na niego uwagi,%że nawet go nie słuchają, i to bezwzględne

traktowanie odebrało mu nagle wiarę w samego siebie; poczuł się śmieszny,

doprowadzony do krańca śmieszności, i — co najdziwniejsze — pełen winy.

Jakiej winy? Nie wiedział. Ale iuż uznał, że tortury są dlań nieuniknione i

prawie zrezygnował z dalszej walki. Najbardziej nieznośna wydawała mu się

myśl, że Antonio Maria będzie mógł go widzieć w tej pozycji, zawieszonego za

nogi, jak kurę. I nagle wisiał już głową w dół, a Antonio Maria Lucero patrzył

nań; ale patrzył jak na nieznajomego; udawał, że nie wie, o co chodzi; a przy

tym nikt nie słuchał jego protestów. Tamten tak; tamten, prawdziwy wino-

wajca, kryjąc się i gubiąc pośród nie różniących się między sobą urzędników

Świętego Trybunału, wiedział, że to oszustwo; ale udawał, że nie rozumie;

patrzył nań z obłudną obojętnością. Ani groźby, ani obietnice, ani błagania

nie zdołały przełamać tej obojętności. Nikt nie przybiegał na ratunek. I tylko

Marta, która w niewytłumaczalny sposób

zjawiła się przy nim także i wtedy, coraz to ukradkiem, zręcznie. ocierała mu

spoconą twarz..,

Ksiądz biskup przetarł chustką czoło. Poruszył miedzianym dzwonkiem

stojącym na stole i kazał sobie podać szklankę wody. Czekał chwilę, aż mu

ją przynieśli, po czym wypił wodę .niecierpliwie, jednym haustem, i zaraz

powrócił do pracy, gorliwie pochylając się nad papierami, które teraz, dzięki

boskiej dobroci, oświetlał chłodny promień słońca; wkrótce potem nadszedł

sekretarz Trybunału Świętej Inkwizycji.

Jego dostojność dyktował mu właśnie ostateczny tekst przewidzianych

rezolucji — a zbliżało się już południe —' kiedy, ku za’ skoczeniu obydwu,

gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegła Marta, gniewna i


podniecona. Wpadła jak burza, ale na środku gabinetu zatrzymała się i

utkwiwszy roziskrzony wzrok w twarzy ojca, nie zważając na obecność

podwładnego ani na inne względy, krzyknęła niemal, doprowadzona do

ostateczności: „Co się stało z doktorem Perezem?" -V | czekała w pełnym

napięcia milczeniu.

Oczy biskupa zamrugały za szkłami soczewek. Przez chwilę nic nie mówił;

nie zareagował tak, jak można się było spodziewać, jak on sam mógł się

spodziewać po sobie; sekretarz nie wierzył własnym uszom i nie

posiadał się ze zdumienia, słysząc jego pełną wahania odpowiedź: „Co ci jest,

córko? Uspokój się. Co się stało? Doktor Pérez będzie... on... złoży zeznanie.

Wszyscy pragniemy, aby. nie trzeba było... Ale — otrząsnął się, próbując

przybrać ton życzliwej surowości —■ ale- cóż to wszystko znaczy, Marto?"

— Uwięziono ¡ go¡ jest w lochu. Dlaczego? — nalegała dziewczyna i głos

jej drżał wzburzeniem. — Chcę wiedzieć, co się stało.

Biskup zawahał się na moment wobec tego niesłychanego pytania; po

czym, posławszy sekretarzowi porozumiewawczy u- śmiech, którym jakby

prosił o wyrozumiałość, zapuścił się w chaotyczne wyjaśnienia, mówiąc o

tym, że trzeba dopełnić pewnych formalności, co niewątpliwie pociąga za so-

bą przykrości,- czasami nieuzasadnione, ale że jest to nieodzowne, jeśli się

weźmie pod uwagę wyższy cel, utrzymanie surowej czujności w obronie wiary

i nauki Pana Naszego Jezusa Chrystusa... i tak dalej, i tak dalej. Długi,

pełen pustej gadaniny,- bezładny monolog, którego słuchacz mógł bez trudu

zdać sobie sprawę, że słowa płyną tu zupełnie innym torem niż myśli. Przez

cały ten czas pałający wzrok Marty utkwiony był w płytach posadzki lub w

gzymsach ścian, a w końcu stał się ostry jak sztylet, kiedy dziew
czyna, tonem zadającym kłam jej wystudiowanemu opanowaniu, przerwała

biskupowi:

— Nie odważyłabym się pomyśleć — rzekła — że gdyby mój ojciec znalazł

się na miejscu Kajfasza, też nie rozpoznałby Zbawiciela.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — krzyknął ze strachem prałat.

— „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni".

— Co chcesz przez to powiedzieć? — powtórzył zbity z tropu.

— Sądzić, sądzić, sądzić — teraz w głosie Marty brzmiał gniewj był to

jednocześnie głos przesmutny, zgnębiony, ledwie słyszalny.

—• Co chcesz przez to powiedzieć? — rzekł groźnym tonem.

— Zadaję sobie pytanie — odparła z wolna, ze wzrokiem utkwionym w

ziemię — czy możemy być pewni, że ponowne zjawienie się Mesjasza nie

odbędzie się w sposób równie tajemny jak pierwsze.

Tym razem wtrącił się sekretarz: „Ponowne zjawienie się?" — mruknął

jakby sam do siebie i pokręcił głową. Biskup, który z pobladłą twarzą

słuchał ostatnich słów córki, rzucił sekretarzowi spojrzenie niespokojne i

przestraszone. Sekretarz ciągle kręcił głową.

— Milcz! — rozkazał prałat z wysokości swego tronu.

A ona gwałtownie, nie panując nad sobą:

— Skąd można wiedzieć — krzyknęła — czy wśród tych, których co dzień

wtrącacie do lochu, torturujecie i skazujecie, nie znalazł się Syn Boży?

— Syn Boży! — zdumiał się znowu sekretarz. Był zgorszony; wyczekująco

spoglądał na biskupa.

Ten zaś rzekł zgnębiony:

— Dziecko, czy ty wiesz, co mówisz?


— Tak, wiem. Wiem bardzo dobrze. Jeśli chcesz, możesz kazać mnie

uwięzić.

— Jesteś szalona; odejdź.

— A więc mnie nie wytoczysz procesu, bo jestem twoją córką? Ale samego

Mesjasza kazałbyś spalić żywcem.

Ksiądz biskup pochylił zroszone potem czoło; wargi mu drżały, gdy

szeptał błagalnie: „Wspomóż mnie, ojcze Abrahamie!" Dał znak sekretarzowi.

Ten zrozumiał; nie oczekiwał nic innego. Wyjął czysty arkusz, umoczył pióro

w kałamarzu i przez długi czas słychać było tylko skrzypienie ostrza na

szorstkim papierze; prałat, śmiertelnie blady, przyglądał się swoim

paznokciom.

„Ziemio z soli i żelaza; ziemio gniewna, spragniona, szorstka; ziemio

brunatna; rozmaryn, żółte kwiatki gorczycy, lasy sosnowe ze swą wieczną,

gorzką zielonością; konie, byki, kozy, brudne owieczki, pasterze

o twardym spojrzeniu; zarośla, kolce, kamienie, krew, glina, kurz: ziemio

moja, żea- nai!" Tak mówiły na pożegnanie oczy don Juana Alfonsa; jego

drżące wargi milczały. Tutaj nad rzeką zatrzymał konia, żeby odpocząć: w

głębi wąwozu strumień tętnił w wąskim łożysku, jak serce bijące w piersi

ieźdźca. Galopował od północv aż do świtu, •» biała broda rozwiewającą sie

na ramiona. Gdy tylko spostrzegł, że iego pan pada, ledwie zobaczył, jak

dłoń Pedra rozwiera sią tuż nrzv ziemi, i wypuszcza błyszczacv nóż, wymknął

się, uciekł z zamku, wskoczył na Vonia i minąwszy obozowisko ru c7vł pa

przełaj przez pola w strono Toledo. Widział, iak król pada, i chciał uciec

przed ludźmi bf^tarda, 7-Tnim nowina dotrze do nranic królestwa. Obawiał

sio strachu niezdecydowanych, którzy teraz mo^e zapraon^ odkupić


dawne wahania i wykazać się zbytnią gorliwością. A cóż może być — myślał

—milsze nowemu władcy od widoku sprowadzonego doń ze związanymi

rękoma człowieka, który przez dwadzieścia lat wojny był doradcą i

wnikliwym przewodnikiem dopiero co pokonanego brata?...

Starzec raż jeszcze objął wzrokiem obojętny szmat ziemi, a potem, już

powoli, przebył w bród rzekę i zagłębił się w lesie, szukając odpoczynku dla

swoich zmęczonych kości. Oparty o drzewo modlił się za zabitego Pedra.

Bratobójczy uścisk, od którego dech zaparło rycerzom ze świty obydwu

królów, był dlań przedsmakiem jego własnej agonii; i opłakując króla, płakał

nad sobą.

Ach, dwadzieścia lat nieustannej walki I Dwadzieścia lat, a początki tego

pełnego klęsk panowania pamiętał lepiej jeszcze niż jego gwałtowne

zakończenie, które rozegrało się ubiegłej nocy. Dwadzieścia lat! Potężny król

Alfons zginął w pełni swego władania: oblegał twierdzę Gibraltaru, kiedy

zaraza zwyciężyła fortecę jego własnego ciała, podstępnie powalając tego

olbrzyma o niezwyciężonym ramieniu. On zaś, don Juan Alfonso, piastun

królewicza, a już wtedy, począwszy od ostatnich dni choroby króla, dowódca

wojsk, przedsiębrał odpowiednie kroki i zarządzał przewiezienie do Sewilli

doczesnych szczątków monarchy. Jakiż nie

pokój dręczył wtedy jego duszę, niby giez, uporczywie krążący dokoła niego

pośród zamętu pierwszych żałobnych zarządzeń i w ciągu tych smutnych

dni, kiedy orszak, w drodze na Dwór, przemierzał oliwne gaje Andaluzji przy

nieprzerwanej, towarzyszącej mu dniem i nocą oschłej muzyce świerszczy! W

drodze z Gibraltaru do Sewilli miał don Juan Alfonso czas przetrawić swoje

obawy i pouczyć swego królewskiego wychowanka


0 niebezpieczeństwach, jakie przeczuwało jego zgnębione serce. Za trumną

okrytą proporcem kroczył rumak zmarłego, a za nim oni dwaj na koniach —

nowy król Pedro

1on, jego doradca.

— Synu mój i panie — mówił — wojenne trudy, których zaznałeś mimo

młodego wieku, są niczym w porównaniu z tym, czego przysporzą ci rządy

królestwem. Dojrzały władca powinien czasem okazać słabość, aby ten czy

ów ośmielił się ujawnić brak szacunku: ale król-młodzieniec musi dać taki

dowód swej siły, aby nie ośmielano się występować przeciw niemu. Tym

bardziej, gdy ci, co mogliby to zrobić, są potężni i gdy w żyłach ich płynie ta

sama krew.

— Mówisz o bastardach, Juanie Alfonso? — odparł mu wtedy Pedro. —

Dam im odczuć, że jestem królem.

— Raczej daj im odczuć, żeś ich bratem — rzekł poważnym tonem

piastun. — Chcę po

nadto, abyś wiedział, co polecił mi twój ojciec...

— Jak to, czyż nie jestem królem?

— Jesteś. Ale z wrzenia własnej krwi możesz wnioskować o gorączce,

jaka ogarnęła tamtych.

— Potrafię ją ujarzmić, mogę ci to obiecać.

— Nie brak ci energii, synu, wiem o tym. Ale może twoja rozwaga jest

jeszcze zbyt młoda. Musisz się jej uczyć od tego oto wielkiego pana, którego

właśnie grzebiemy.

— Więc nazywasz rozwagą to, że zapełnił królestwo bastardami, którzy

karmili się zawiścią ku młodszemu bratu i rośli w niej nienawidząc go już w


łonie matki?

— Ty zaś, don Pedro, z jej mlekiem wyssałeś nienawiść do synów dońi

Leonor! Nieszczęsny, to gniew sprawia, że nie umiesz powściągnąć języka i

nie zważasz na okoliczności!

— Ale powiedz, dlaczego wspomniałeś o rozwadze? Czy to było rozważne?

Powiedz, a mnie niechaj Bóg wybaczy...

Przez jakiś czas jechali opuściwszy głowy, bardziej chyląc się pod

ciężarem myśli niż chroniąc przed słońcem, które już było wysoko na niebie.

Po długiej chwili piastun odezwał się znowu:

— Może to z mej strony zbyt wielka śmiałość napominać tego, kto jest

dziś moim

_sn 1.«,

królem. Ale czynię to, Pedro, mój synu, przez wzgląd na posłuszeństwo

zmarłemu; on to właśnie, który już zamilkł, przemówił przez moje usta.

Wysłuchaj tych słów tak, jakby pochodziły od niego, bo chcę ci powtórzyć, co

rzekł mi nasz dobry król Alfons, zanim oddał Bogu duszę. Słuchaj mnie więc

z szacunkiem i niech Bóg sprawi, aby napomnienia ojca wryły się tak

głęboko w twoje serce, jak głęboko utkwiły w mojej pamięci.

Przerwał na chwilę, a że młodzieniec milczał, podjął zaraz:

— Wiedz zatem, że pan nasz, król Alfons, widząc zbliżającą się śmierć

wezwał mnie i polecił mi pieczę nad twą młodością. Z trudem

powstrzymywałem łzy widząc, jak mało zważał dobry król na utratę życia

jako takiego," a jak bardzo gnębiło go, że zostawia cię bezbronnego pośród

niezliczonych niebezpieczeństw i zasadzek. Ale musisz go zrozumieć: według

niego źródłem tych zasadzek była raczej twoja młodzieńcza lekkomyślność


niż czyjeś wrogie uczucia. Gdyby przeklęta zaraza nie przecięła jego życia w

pełni sił, gdyby dobiegł do kresu w odpowiednim czasie, korona spoczęłaby

na twoich skroniach wtedy, gdy wojenne wyczyny i umiejętność rządzenia

zdążyłyby już utrwalić twoją sławę i ochłodzić umysł. Czego mógłbyś się

wówczas obawiać ze strony

możnowładców? Synowie dońi Leonor de Guzman, bogaci i obsypani

zaszczytami przez ojca, króla Alfonsa, byliby wtedy najlepszymi i

najsilniejszymi wasalami swego brata, króla Pedra, bowiem starość, czy

może nawet śmierć, ugasiłaby wzajemną urazę ich matek... Ale skoro Bóg

zrządził inaczej, twój ojciec polecił mi, abym zawsze trwał u twego boku i

wspierał cię radą i doświadczeniem nabytym przez te wszystkie lata, gdy

byłem blisko niego.

— I cóż mi przez twoje usta rozkazuje mój ojciec, król Alfons?

— Doradza ci, królu, przede wszystkim, aby nie niepokoić dońi Leonor,

zarówno jeśli chodzi o jej osobę, jak o majątek: wszystko, co on jej ofiarował,

winno być uszanowane i pozostać w jej rękach. A rada ta, jeśli ją dobrze

rozważyć, ma w sobie więcej polityki niż rycerskości. Bo czas osłabi

podejrzenia i obawy, które dziś z pewnością nurtują ową damę, i każe jej

wyzbyć się uraz; a w każdym razie uniknęlibyśmy przynajmniej jej jawnej

opozycji wobec Dworu, co mogłoby stać się zarzewiem buntu — zaś bunt

taki poparłby niejeden, pierwsi choćby jej rodzeni synowie.

— Ten, kto ich spłodził, powinien był dobrze ich znać; a znając, umarł

pełen lęku, że okażą się zdrajcami. Cóż jeszcze? Mów dalej, piastunie!

— O tych twoich braciach tak mi powiedział król (oby dostąpił chwały

niebieskiej!): „Wszyscy są wielkoduszni i dumni. Jeżeli kiedyś przyłączą się


do Pedra, to nie z miłości, ale dla honoru. Ty, Juanie Alfonso, mój stary

druhu (przy tych słowach błagalnie uścisnął mi dłoń), postaraj się wieść

królestwo ku wielkim przedsięwzięciom, jak ta wojna, którą toczymy z

niewiernymi, i postaraj się, aby mój syn zwrócił się o pomoc do swych braci:

prośba dla Boga nie przynosi ujmy. Wspólnie prowadzone walki, wspólne

zwycięstwa i niebezpieczeństwa zbratają ich serca". I powiedział mi coś

jeszcze. Powiedział, że zarówno ze względu na twoją wysoką godność, jak

młody wiek, tobie właśnie wypada zrobić życzliwy gest wobec nichj że u

niepewnych zawsze i najeżonych nieufnością początków panowania taki gest

może stanowić jak najlepszą WTÓżbę; że przede wszystkim powinieneś

wykorzystać łagodne usposobienie don Fadrigue i z jego przyjaźni uczynić

most prowadzący ku pozostałym braciom, bardziej pysznym i bezwzględnym:

ku Henrykowi, który zawsze dawał się ponosić ambicji; ku don Tellowi, za-

wsze skłonnemu do gniewu. Bo don Fadrigue nie ochładza niecierpliwego

serca podejrzliwością ani też nie ulega wybuchom złości: lubi piosenki,

przyjmuje przyjaciół i duszę ma zawsze otwartą na czyjeś dobre słowa...

— Słusznie i mądrze powiedział król, mój ojciec, i winienem iść za jego

radą, która jest również i twoją, don Juanie Alfonso — odparł Pedro po

dłuższej chwili.

— Daj Boże, aby tak się stało! — wykrzyknął piastun.

Żałobny pochód nie miał jeszcze za sobą połowy drogi, gdy wiadomość o

śmierci króla dotarła do Alkazaru w Sewilli, gdzie przebywała królowa Maria.

I tak, podczas gdy piastun jadąc za trumną udzielał rad królewskiemu

synowi, pozbawiona czyjejkolwiek dobrej rady wdowa wydała rozkaz ścięcia

swej nieprzyjaciółki dofii Leonor de Guzmśn. Naznaczając wykonanie kary


na konkubinie jeszcze przed pogrzebem króla, królowa zwołała swoich

wiernych poddanych i w pośpiechu i gniewie kazała im natychmiast udać się

do Medina Sidonia, miejsca pobytu dofii Leonor, i przynieść jej głowę

rywalki. Stojąc w oknie, żegnała ich strasznym, przynaglającym okrzykiem:

„Szybko, szybko; jedźcie co tchu: zestarzałam się czekając na tę chwilę i nie

chcę zwlekać ani dnia dłużej. Ta nędznica zszarpała całe moje życie: niech

odda teraz swoje pod ciosem waszego topora. Przed niedzielą chcę dostać do

rąk jej głowę".

Ostatnie jej słowa zabrzmiały jak wycie.

Kk-dy jeźdźcy zniknęli za bramą, królowa wróciła do swego pokoju; oczy

miała suche i błyszczące. Wszystkie dzwony biły w Sewilli; ale dońa Maria

nie była w stanie myśleć o zmarłym królu: pamiętała tylko o konkubinie,

która dała mu kilku synów i której majątek i znaczenie rosły razem z nimi.

podczas gdy ona, wydana na pastwę trojkom, wychowywała Pedra i strzegła

domu ciągle nieobecnego monarchy. „Czemuż — mówiła sobie w duchu —

miałabym opłakiwać jego śmierć, skoro za życia nigdy nie był moim? Ja, o,

tak, ja żyłam dla niego; on zaś dla innej. Ona ukradła mi moje życie; nie, nie

spłaci tego pod tym jednym ciosem, który nagle spadnie na jej głowę..."

I przebiegała myślą wszystkie te lata pełne tęsknot, lata spędzone na

szpiegowaniu, wypytywaniu, snuciu domysłów, w ciągłej zależności od króla

Alfonsa, który ze swej strony odnosił się do niej z ceremonialnym

szacunkiem i coraz większą rezerwą. W całym jego zachowaniu, w mimice i

słowach widziała tamtą drugą kobietę, której nigdy nie znała, ale o której

wciąż ją informowano: a wtedy bladła i zalewała się łzami. Dwadzieścia

osiem lat minęło od chwili, gdy jedyny raz w życiu musiała znaleźć się twa-
rzą w twarz z dońą Leonor, i nie mogła do dziś zapomnieć jej uśmiechu,

wymuszonego i urazem promieniejącego szczęściem; pa

miętała kolor jej nakrycia głowy, jej ozdo- by, jej płaszcz z brokatu, czarną

wstążką na szyi, wyniosłą postać, która tak uwydatniała jej przewagą, gdy

schyliła się przed królową, o wiele niższą od niej... I teraz, czekając na

wypełnienie swych straszliwych poleceń, doña Maria po tysiąc razy i z coraz

większą obfitością szczegółów przypominała sobie ową odległą scenę, co

rozjątrzyła jej niénawiáó... Nie mogła usnąć, póki nie powrócili wysłannicy

przynosząc jej krwawą zdobycz.

Odesłała wszystkich i została sama, z przerażającym zawiniątkiem

złożonym na jej kolanach; było tak ciężkie, że jej nogi zdawały się pod nim

uginać. Po długiej chwili rozwiązała końce chusty i wstając uniosła na

Wysokość twarzy bezkrwistą głowę doñi Leonor; wykrzywione usta,

pozlepiane krwią siwe kosmyki włosów... Trzymając w dłoniach tę głowę,

dziwnie małą, o twarzy zniszczonej i zniekształconej, królowa rozpłakała się

z wyczerpania. Ale w tym samym momencie zadźwięczały dzwony

zapowiadając przybycie orszaku pogrzebowego. Opanowała się; złożyła swoje

brzemię na stole, obmyła twarz zimną wodą i potrząsnęła srebrnym

dzwoneczkiem, aby wydać rozkazy. Jedną z bram Sewilli wjeżdżała trumna

ze zmarłym królem, a drugą goniec z wiadomością, że jego synowie,

bastardzi, obwa-

rowują się w swych zamkach. Kiedy — już w katedrze, podczas obrzędów —

do don Juana Alfonso dotarła straszna nowina, poczuł, że razem z nią wali

mu się na zgnębione serce ciężar, który przez całą drogę unosił się nad jego

głową; pośród chmury ka- I dzideł i poważnych tonów pieśni widział I


nadciągający już i nieuchronny, tragiczny I koniec tego panowania.

A przecież klęska miała się dopiero zbli- I żać wraz z biegiem lat,

powolnym ocięża- I łym krokiem, pośród wydarzeń pogmatwa- I nycłi —

pogmatwanych i obfitujących w nie- I potrzebne okrucieństwo — w których

ode- I grać swoją rolę miała nie tylko wzburzona I krew, lecz także, w pewien

tajemniczy spo- I sób, akty dobrej woli. Wobec takich zrzą- I dzeń losu cóż

mógł zdziałać rozsądek, tajemne porozumienia, zręczność polityczna? I I

rzeczywiście: cóż był wart cały trud i wie- I lomiesięczne starania don Juana

Alfonso, I aby rozproszyć grozę, jaka po zemście sza- I lonej królowej

zapanowała w rodzie Guz- H manów? Na cóż zdały się długie pertrakta- I cje,

procesy, obietnice i nagrody? Na H cóż zabiegi najszlachetniejszych mężów

kró- I lestwa? Owoce najwznioślejszych pragnień H zawsze zostawały zatrute

przez czyjąś pod- I łość. Tak też było, gdy mistrz zakonny don H Fadriąue

wyruszył na spotkanie śmierci tą H samą drogą, która miała go zawieść ku

łasce I

królewskiej; król bowiem, przekonany nareszcie ,i pelen życzliwości, wezwał

go do siebie, aby po przyjacielsku, idąc mu na rękę, ułagodzić gniewną

pychę zakonu; czekał go w pałacu Alkazar, gotów przycisnąć do serca i

ucałować policzek tego brata, którego nigdy dotąd nie widział i o którego ła-

godności tyle mu mówiono — gdy nagle, w ostatniej chwili, ktoś przyniósł

wiadomość, że wszystko to jest fałszem; stwierdzono ponad wszelką

wątpliwość, że przed przybyciem na Dwór mistrz zakonu rycerskiego

Alcántara porozumiał się ze swymi braćmi- -bastardami i pełen nieukojonej

urazy skarżył się przed nimi na króla, który ograniczał jego prawa;

powtarzano nawet ton jego gorzkich słów: „Cóż za mistrz ze mnie? — rzekł
podobno. — Król zrabował mi jeden po drugim wszystkie przywileje, nie

wolno mi nawet bez jego zgody wkraczać do zamków będących własnością

zakonu... Krzyż zakonny na mojej piersi stał się teraz symbolem hańby i

poniżenia". Po czym, z niestrudzoną rozwlekłością, przypomniał przebieg

owego zajadłego sporu. Łzy gniewu i wstydu trysnęły mu z oczu na

wspomnienie bezecnej sceny, kiedy to jeden z oddziałów, przez wzgląd na

posłuszeństwo królowi, odmówił wykonania rozkazów mistrza, swego

pierwszego pana. „Zaklęcia, groźby: nic nie pomogło! Upokorzonego

zmuszono mnie do

odwrotu. Skądże mam wiedzieć — zakończył — po co teraz zostałem

wezwany do Alkazaru? Czy powinienem tam jechać?" Bracia, jak się zdaje,

po długiej dyskusji uzgodnili, że don Fadriąue ma stawić się w Sewilli niby

to z chęcią zawarcia przyjaźni, a gdy skłoni Pedra do wszelkich możliwych

ustępstw, wykorzysta je być może później przeciw niemu.

Taką właśnie wiadomość przyniesiono królowi: przybyła ona szybciej na

komnaty królewskie niż sam mistrz zakonny. A kiedy oznajmiono gościa,

kiedy we własnej osobie stanął u bramy, nastawienie króla było już całkiem

inne, gniew płonął, mu w piersi tym gwałtowniej, że przedtem powodowała

nim tylko życzliwość. Przyjechał więc ów hipokryta?

Pedro wychylił się przez okno i ujrzał towarzyszących mistrzowi jeźdźców,

na białych koniach, przystrojonych w szkarłatne rzędy. Orszak pozostał na

podwórzu, a don Fadriąue, zsiadłszy z konia, sam, bez eskorty, wchodził do

pałacu... Nie dotarł jeszcze do pierwszego podestu schodów, gdy usłyszał — i

na jego wargach zamarł przylepiony do nich uśmiech — krzyk, który z wy-

sokości krużganka wydawał nań wyrok. „Śmierć mistrzowi Alcantary!" Don


Fadriąue uniósł głowę i jego przerażone oczy po raz pierwszy w życiu

napotkały gniewne

spojrzenie brata Pedra. „Zdrada!" — krzyknął mistrz głosem ochrypłym ze

strachu. A drżący wściekłością głos króla odpowiedział: „Tak, bastardzie!

Tak! Zdrada za zdradę!" Zewsząd nadbiegli pachołkowie i zastąpili drogę

uciekającemu. U stóp schodów czekało już kilku, a inni zbiegali za nim;

spadały na jego głowę ciosy żelaznych maczug... Mistrz wyciągnąwszy

sztylet, zdołał przedrzeć się przez gromadę napastników i uciekał

korytarzami. Ścigany, schronił się w jakiejś komórce; krwawy strumyczek

sączący się z rozciętej brwi plamił mu jasną, kędzierzawą brodę. Tutaj,

osaczony w kącie, osłonił głowę lewym ramieniem i bronił się trzymanym w

prawej dłoni ostrym sztyletem, a gdy osłabł, udało mu się znowu wymknąć

ku pokojom. Ale nie starczyło mu sił: zatrzymał się i upadł. Już leżącemu na

ziemi ostatni cios rozpłatał czaszkę.

Wszystko to stało się tak szybko i cicho, że żaden odgłos nie dotarł do

orszaku czekającego na zewnątrz. Król rozkazał: ..Każdy na swoje miejsce!"

Po czym zbliżył sie do ciała mistrza i, pochylony nad nim, ze zdumieniem

przyglądał się trupowi: na zmasakrowanej skroni widać było jeszcze, pozle-

piane krwią i potem, wijące się jasne w*o<:y, tak podobne do tych, co okalały

uszy króla; także i jego usta, zalane krwią, wykrzywione, miały ten sam

zarys, co w twarzy Pedra

był powtórzeniem ust zmarłego króla Alfonsa. Ale mała, delikatna,

wypielęgnowana dłoń mistrza, na której połyskiwał pierścień i z której

wysuwał się podobny do zabawki sztylet, nie miała nic wspólnego z

szerokimi, krótkimi i silnymi rękami Pedra... Odwróciwszy wzrok od


roztrzaskanej głowy, król całą uwagę skupił na tej ręce, kobiecej i za-

dziwiającej, ręce zdrajcy. „Mistrz Fadriąue nie żyje!" — mruknął przez zęby,

odstępując od zwłok.

Po tym wydarzeniu mosty zostały spalone: bracia mieli na zawsze

pozostać wrogami. •Gdyby król umiał był powściągnąć gniew, ukryć go

głęboko... Ale teraz nie było już na to rady: jak pożar, który z początku

leniwie wlecze się przy ziemi, a potem nagle skacze ku górze, tak wybuchły

wówczas w Kastylii gwałty ogarniające wszystko... Don Juan Al- fonso,

oparłszy głowę o pień dębu dającego mu chwilowe schronienie, obrzucił

zmęczonym wzrokiem ziemie, które zamierzał opuścić; gdy tak trwał z

opuszczonymi powiekami, z piekącymi oczyma, ów pożar namiętności, co

przez tyle lat wypalał królestwo, przybierał dlań tylekroć oglądany obraz pło-

nących pól: zmarnowane zasiewy, strawiony ogniem trud całej wsi, dym,

czarne rany ściernisk pełne wypalonych kamieni... Ach,

Pedro, na zawsze pognębiony! Stary piastun od początku wiedział, że taki

będzie koniec, którego nadejściu starał się przecież z całej swojej mocy

przeszkodzić. Ileż razy uprzedzał, dawał przykłady, ile nocy spędził

bezsennie, ile przeżył niepokojów! Starasz się, pocisz, trudzisz: na próżno!

Na próżno usiłował don Juan Alfonso wypełnić polecenie, jakie król wydał

mu na łożu śmierci. Mimo całej swej umiejętności rządzenia, mimo

wykształcenia i dobrej woli, mógł zdziałać tak niewiele, tyle samo co mógł

zrobić zza grobu sam zmarły, którego synowie rozszarpywali kraj na

krwawiące strzępy,- równie niewiele mógł uczynić za życia Pedra, swego

wychowanka, jak i teraz, kiedy ten zginął od sztyletu don Henryka, on sam

zaś, uciekający przed śmiercią wygnaniec, przywoływał mgliste cienie


dawnych dziejów.

„Kto ujarzmi spłoszone zwierzę? — myślał starzec. — I jaką siłę posiadają

rozsądne słowa? Obliczasz każdy swój ruch, troskliwie przygotowujesz gońca

i wieżę; wyznaczyłeś sobie plan i bawi cię myśl o tym, że przeciwnik będzie

walczył i ulegnie zwyciężony twymi przebiegłymi posunięciami... Ale jeden

ruch niecierpliwej ręki przerywa wszelkie kombinacje, może nawet przewraca

szachownicę, razem z królami i damami. Co teraz zrobisz? Zaczynaj od

nowa!" Don Juan Alfonso ujrzał tę odległą i niewyraźną

już scenę, kiedy młody król grając w szachy przerwał partię na chwilę przed

jej przegraniem: widział jego szeroką, piegowatą dłoń, która ciężko opadła na

rzeźbione figury i zagarnęła wszystkie razem, mieszając białe z czerwonymi; i

widział coś jeszcze: kolana króla odepchnęły lekki stolik, król zaś wstał i

zaczął się przechadzać po komnacie: gniewne, pełne wściekłości kroki i

czyjeś milczące wyczekiwanie... Kim był ten drugi mężczyzna, co,

znieruchomiały przy stoliku do gry, śledził ruchy rozdrażnionego mło-

dzieńca? Don Samuel Levi! I teraz,’ nagle, przypomniał sobie cały ów epizod

dokładnie i ze wszystkimi szczegółami: don Samuel, skarbnik, wszedł swym

kocim krokiem do pokoju króla i w milczeniu śledził przebieg gry w szachy,

od czasu do czasu jedynie lekko wzdychając; aż wreszcie, korzystając z

przerwy, zdołał ściągnąć uwagę don Pedra na coś, co zamierzał mu

powiedzieć. Przyniósł królowi wiadomość o napadzie na Żydów w Toledo,

dokonanym przez ludzi don Henryka; otrzymał ją dopiero co od swego

bratanka Joségo Levi, piętnastoletniego chłopca, który uciekłszy z pogromu

schronił się u niego. Don Samuel zaczął swą relację tonem bezosobowym i

obojętnym; ale wkrótce, złożywszy dłonie, przystąpił do opisywania tego, co


opowiedział mu chłopiec, tak jakby sam widział wszystko na własne oczy.

Rodzina kończyła właśnie obiad i siedziano jeszcze przy deserze rozmawiając

spokojnie, kiedy nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich przerażona

służąca, z rękami wzniesionymi nad głową: „Idą, idą tutaj!” Zanim zdćiz.yła

wyjaśnić przyczynę strachu, ro/legł się hałas coraz bliższych kroków i w

jednej chwili dom zapełnił się napastnikami! Z głębi szafy, w której się

schował, chłopiec oglądał ów straszny widok: sparaliżowany strachem

widział, jak topór miażdży czcigodną głowę jego ojca; a te owłosione ręce, co

ściskały narzędzie śmierci, należały do innego José, José Rodrigueza,

rymarza, który od dwóch lat bezskutecznie starał się

o rękę siostry chłopca, Estrelli: teraz leżała u jego nóg, biała i blada, a on

zamierzał zawładnąć jej zemdlonym ciałem, podczas gdy inni rabusie

plądrowali dom i napełniali brzęczącym srebrem chusty i worki... Wszystko

to musiał obejrzeć ów niedorostek ze swej kryjówki. Rozbestwiona tłuszcza

hałaśliwie miotała się po domu, wszędzie rozlegały się okrzyki chciwości, a

chwilami zapadała niewiarygodna cisza... Jak to się stało, że jeszcze go nie

odkryto? Nie mógł znieść tego dłużej. Wyszedł z szafy, ukląkł przed

rymarzem i schylił głowę czekając na śmierć. Ale zamiast przynieść mu tę

śmierć, palce owej brutalnej dłoni wsunęły się w jego włosy z nieoczekiwaną

delikatnością,

niemal pieszczotliwie... Dom zaczynał płonąć: motłoch uciekał, i biedne

dziecko też wymknęło się na ulicę. Nikt mu się nie przyglądał; nikt. Gdy się

ściemniło, usnął pod mostem biegnącym przez rzekę Tag, a o świcie ruszył w

drogę, do Sewilli, do swego potężnego stryja...

Słysząc tę relację wypowiedzianą w tonie jednostajnej skargi, Pedro


zapłonął gniewem; i strącił szachownicę, podczas gdy skarbnik i piastun,

zbici z tropu, porozumiewali się wzrokiem. Dokąd miał go zawieść ten gniew?

Porywy króla bywały nieobliczalne i trudne do przewidzenia. Równie nagle

obojętniał i ze wzruszeniem ramion odstępował od całej sprawy, jak

wymierzał kary, które rzucały cień grozy na całe otoczenie. Don Juanowi

Alfonso jeszcze dziś mroziło krew w żyłach wspomnienie owego

archidiakona, którego król kazał pogrzebać żywcem obok biednego szewca,

nie pochowanego z powodu chciwości kleru. Czyż szacunek dla kogokolwiek

zdołałby powstrzymać tego szaleńca? Przecież podnosił rękę nawet na

własną matkę, broniąc dobrego imienia kochanki, dońi Marii de Padilla...

Ileż to czasu minęło od tych dni; zbladł przedmiot wielu zatargów

wypełniających mu wtedy życie, dawne spory zostały zakończone i rozwiąza-

ne bezpowrotnie; ale pamięć owej pałacowej kłótni i pogróżek Pedra wobec

królowej nie

sie z sobą całe ówczesne brzemię odrazy, oburzenia, zniechęcenia i

niepokoju: stary piastun znowu poczuł ów strach, który przykuł go do

miejsca, kiedy — będąc świadkiem szaleńczej zuchwałości młodego króla —

zrozumiał po raz nie wiadomo który, że to panowanie musi źle się skończyć.

Żle dla wszystkich; ach, a zwłaszcza źle dla niego, dla skłopotanego i

wiernego Juana Alfonso, który nie mając na czym się oprzeć, nie mając sił,

by umocnić swe stanowisko, starał się wpoić odrobinę rozwagi swemu

dumnemu wychowankowi. Bo przecież nawet don Samuel Levi był

potężniejszy od Juana Alfonso: miał złoto; to była jego siła. On zaś mógł

liczyć tylko na życzliwość króla, a jedynym wędzidłem dla kapryśnego

usposobienia monarchy była jego miłość do dofii Marii de Padilla, ciotecznej


siostrzenicy Juana Alfonso, który zastępował ojca osieroconej. Tylko od tej

damy zależała łaskawość króla względem niego. Czyż mógł nie zadrżeć

spostrzegłszy, że ów gwałtownik naraził ją na niełaskę starej królowej, co

równało się zatargowi z całym Dworem! Czy nie dość mu było, że ma wrogów

w braciach, potężnych bastardach władających połową Kastylii? Trzebaż

było jeszcze wzniecać niezgodę we własnym domu?

Nie, jego rozsądek, przenikliwość i opanowanie nie mogły doprawdy nic

zdziałać

w zetknięciu z tak szaloną porywczością. Bo jeżeli król w sposób bezprawny i

nierozważny utrzymywał wbrew całemu światu stosunki z Marią de Padilla,

to nie mniej bezsensowny był upór królowej i jej krewnych, którzy chcieli

zaradzić złu, żeniąc króla z francuską księżniczką. On, don Juan Alfonso,

usiłował z całą energią i wszelkimi dostępnymi mu środkami, nawet —

czemu by nie? — uciekając się do intryg, przeszkodzić niefortunnemu

projektowi. „Mętne sprawki!" — krzyczano mu potem w oczy. Ileż obelg

posypało się wtedy na jego głowę! Mętne, dlaczego? Czy polityczny mariaż —

a niczym innym nie było przecież to małżeństwo — mógł zaszkodzić z dawna

utrwalonej i stałej miłości króla do przyjaciółki? I, ostatecznie, cóż go to

obchodziło? Wyobrażano sobie, że ma łatwe życie, bo konkubina królewska

jest jego krewną. Dałby Bóg, aby było łatwe! Ale on znał dobrze tego

nieokiełznanego źrebaka. I właśnie dlatego że go dobrze znał, starał się —

choć na próżno — nie dopuścić do zaślubin. Jakże szybko okazało się, że

miał rację. Przybyła z Francji dońa Blanca: wyniosłe spojrzenie, zaciśnięte

wargi... dziecko! Bóg świadkiem, że litość brała, gdy się na nią patrzyło. I co

za hart ducha mimo młodego wieku; nie powiedziała ani słówka, nigdy!
Boże, jak wielką podporą w nieszczęściu jest duma! I w

końcu to właśnie stara królowa, która obrzucała go niegdyś obelgami za

przeszkadzanie owemu związkowi (tak, ta harpia najbardziej ostrzyła sobie

pazury na jego reputacji i nie szczędziła mu najpodlejszych zniewag), mu-

siała potem co prędzej szukać środków, które wynagrodziłyby tę krzywdę,

jakiej on pragnął był uniknąć, i złagodziłyby skutki brutalnego zachowania

jej syna. I podobnie jak ona, ci, co przedtem naglili do tego małżeństwa,

spieszyli uprzedzać, że jedynym jego owocem może być groźba nowej

straszliwej wewnętrznej niezgody. Przede wszystkim zaś chcieli wpłynąć na

postępowanie Pedra i prośbą lub siłą zmusić go do odkupienia błędów...

Zapominając na chwilę o własnym niepewnym losie — uciekał przecież z

kraju, z narażeniem życia — sędziwy don Juan Alfonso uśmiechnął się na

wspomnienie owego troskliwie przygotowanego pałacowego spisku, kiedy to

Pedro, z wrodzoną sobie odwagą, tym razem przybraną w płaszcz chytrości,

jednym ciosem obalił cały gmach przemyślnych kalkulacji i wykpił usłużną

troskliwość krewnych, usiłujących przywieść go do rozsądku. To wtedy

właśnie uparta niechęć królowej matki podsunęła jej trafną zapowiedź

przyszłości: „Wszystko to będzie daremne — mówiła swej garderobianej,

która stroiła ją na mającą się odbyć rodzinną radę, zwołaną

w mieście Toro. — Daremne, Juano! Jadę na to spotkanie nie dlatego, abym

pokładała nadzieję w jego wynikach, ale dlatego, że będąc tym, kim jestem,

nie mogę na nie nie przybyć. Ale dobrze wiem, że na nic się to nie zda. Moi

krewni sądzą, że można zaradzić złu; gdyby choć można było je zmniejszyć!

Ale ja na to nie liczę. Znam korzenie tego zła! Jakże gorzkie. Sprawcie, aby

wrócił do żony, zamknijcie go z nią w jej sypialni, jeśli chcecie, przywiążcie


go do jej łoża: jego myśli i tak będą przy tamtej i do niej tylko będzie się

śmiał jak głupiec, podczas gdy ty będziesz po tysiąckroć konała u jego bo-

ku... Nie... nie..." i potrząsała głową.

— Miłościwa pani, a może królowi dano jakiś napój? — powiedziała, ot,

tak sobie, garderobiana, która klęcząc przy starej królowej spinała agrafkami

jej suknię.

— Napój? Tak, i to możliwe: każda podłość jest możliwa. Chociaż... czy

chłopcu tak młodemu jak mój Pedro potrzeba jakiegoś napoju? Czy nie

wystarczą przebiegłe kobiece sztuczki?

— Z pewnością, pani; zwłaszcza że ona taka piękna...

— Co mówisz, głupia? Jej uroda jest równie fałszywa jak jej dusza!

Widzisz, Juano? Sama padasz ofiarą tej oszukańczej opinii! Piękna, mówią o

niej. A gdzież jest owa piękność? — pytam. Gdybyś ją znała jako

dziecko, tak jak ja ją znałam, kiedy bawiła się w ogrodach Alkazaru, podczas

gdy jej wuj Juan Alforiso, już w owych czasach bardzo przewidujący,

prowadził swoje sprawy w pałacu, gdybyś ją znała, nie mówiłabyś teraz o tej

rzekomej piękności: zapewniam cię, była to twarz diablęcia. I czy się coś w

niej zmieniło od tej pory? Czy cera jej wybielała? Czy te małe, iskrzące się

ślepia stały się duże i jasne? Czy ogromne wargi, zawsze roześmiane,

zmieniły się w drobne ściągnięte usteczka? Ślepy jest, kto nie widzi, skąd

bierze się jej domniemana uroda; obłudnik tylko ją sławi. Bo to, co

pochlebcy nazywają urodą, ma inne, bardziej odpowiednie imię.

— To prawda, pani, że rysom dońi Marii wiele brak do doskonałości i jest

rzeczą oczywistą, że z biegiem lat nie zmieniły się na lepsze. Ale kto jej nie

znał w dzieciństwie, tylko jako dojrzałą kobietę, dostrzega w niej coś, co


przyćmiewa...

— Otóż właśnie! Sama powiedziałaś: przyćmiewa! To szatan, którego

twarz kryją i przyćmiewają bogate szaty. Ale czy można nazwać pięknym ten

lubieżny wyraz, dostrzegalny nawet pod maską fałszywej skromności? Tego

nigdy nie mogłam pojąć. Ach, te suki wszystkie są jednakie! Cóż w nich jest?

Co dają mężczyznom? Napój, o tak! Napój!

214 Uścisk

Królowa popadła w milczenie. Aby je przerwać, garderobiana zauważyła

nieśmiało:

— Ale król jest jeszcze tak młody, miłościwa pani!

— Milcz, kobieto; milcz, na Boga! — odparła z gniewem królowa. —

Tak jakbym nie wiedziała, co znaczy owa szatańska skłonność. Znam na

pamięć tę śpiewkę: „On taki młody! Z wiekiem się ustatkuje''... Niech w to

wierzą ci, co nie wiedzą, skąd się to bierze u króla; ja nie wierzę; ja nie mogę

oszukiwać siebie samej. Otóż widzisz: myślano, że wszystko się ułoży, skoro

sprowadzą mu księżniczkę z Francji; a to tylko utwierdziło go w jego

błędach. Nie brano pod uwagę wfodzonej mu odrazy do wszystkiego, co

godne i szlachetne. Biedna księżniczka, niewinne dziecko, nieszczęsna dońa

Blanca! Popatrz tylko: ucieka z jej sypialni w noc poślubną i, depcząc w

swym szaleństwie wszelkie względy obyczajności, biegnie do konkubiny! Cóż

mogła mu ofiarować, jemu, zepsutemu mauretańskim zbytkiem? Perły,

wschodnie perfumy, którymi ją szczodrze obdarzał? Wszystko się ułoży, tak;

oni myślą, że można zaradzić złu... Powiem ci krótko, moje dziecko: muszę

być obecna na tym spotkaniu, bo mnie proszono i nie mogłam nie spełnić

prośby; ale nie mam zamiaru opowiadać się po czyjejkolwiek stronie, nawet
ust nie otworzę. Zgadzam się na

wszystko. Jeszcze sią przekonają, że w tej sprawie niewiele można zdziałać

dobrą wolą...

Wierna swym słowom królowa istotnie zachowała milczenie podczas

rodzinnej narady. Kiedy Pedro, ściągnięty pod oszukańczym pozorem, zjawił

się w zamku Toro i stanął przed swymi potężnymi krewniakami, odpo-

wiedzialność za zwołanie tego niezwykłego zjazdu przyjęła na siebie jego

ciotka, stara królowa Aragonii, i ona też stawiła czoło ciężkiemu zadaniu

skarcenia króla. Wyrzucała mu skłonność do przestawania z ludźmi niskiego

stanu; przedstawiła mu, jak niebezpieczne i szkodliwe jest lekceważenie

możnych, a wreszcie z naciskiem wypowiedziała zdanie, które przytaczają

historycy: „Waszej wysokości bardziej przystoi obracać się w towarzystwie

tych wielkich i szlachetnych, których tu widzisz, panie"... Po czym, już nieco

łagodniejszym tonem, dodała:

— To prawda, że dobry król powinien troszczyć się o wszystkich swych

ludzi; musisz jednak wiedzieć, mój panie siostrzeńcze, że twój pociąg do

gminu obraża nas, którzyśmy równi tobie. Komu ofiarowujesz swą przyjaźń i

zaufanie? Wstyd powiedzieć: Żydom, handlarzom, konwertytom. Kto

prowadzi twój monarszy dom? Ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli nikim, a

dziś nadymają się pychą; ludzie, których sama obecność — nie mówiąc

już o ich zarozumiałości! — wywołuje gniew każdego i nas. I komu zwierzasz

się ze wszystkich swych zamiarów? Kto udziela ci rady w każdym

poczynaniu? Na Boga, siostrzeńcze, trudno to ścierpieć. Chyba nie tylko ze

wzglądu na nasze prośby powinieneś oddalić od siebie tego twojego don Levi,

który bogaci się na tym, co ci daje, i przy pomocy swych pieniędzy rządzi
królestwem.

Przerwała na chwilę, po czym zacisnąwszy dłonie na poręczach fotela, z

piersią podaną naprzód, zakończyła drżącym głosem: „Nie chcąc, by

wszystko to sprowadziło na ciebie większe nieszczęścia i aby sława twoich

potężnych wrogów rosła kosztem twego dobrego imienia, my sami

postanowiliśmy ci służyć, tak w sprawach państwowych jak i w twoim domu.

Zrozum, panie, że robimy to z miłości dla ciebie, a nie po to, by uwłaczać

twej powadze, którą dziś plami twe niegodne otoczenie".

Wszyscy daremnie szukali wzrokiem spojrzenia króla. Pedro słuchał z

opuszczoną głową i z pociemniałą twarzą — z tym tak charakterystycznym

dlań wyrazem wściekłości, co rośnie w ciszy, by wreszcie wybuchnąć.

Obecność infantów i grandów, sprzysiężonych przeciw niemu w milczącym

poparciu dla słów królowej Aragonii, krępowała go i złościła. Kiedy — pod

koniec jej przemowy — zorientował się w sytuacji, rzucił szybkie

spojrzenie ku matce, która opuściła wzrok, i- zaraz przyjął z powrotem

poprzedni ponury wyraz twarzy. Teraz już wiedział, do czego zmierza to

wszystko. Z nieprzeniknioną twarzą słuchał, jak z przedpokojów upro-

wadzają skarbnika i wszystkich, co mu towarzyszyli, podczas gdy krewni, w

jego obecności, rozdzielali między siebie funkcje na królewskim dworze. Ale

w chwili, którą u- znał za stosowną, podniósł się z krzesła, spokojnym,

wystudiowanym krokiem wyszedł z sali, zbiegł na podwórze — przy czym

nikt nie odważył się zastąpić mu drogi — i, wskoczywszy na koniak sam

jeden pogalopował przed siebie.

Don Juan Alfonso — który teraz, uciekając, też musiał cwałować na

koniu, nie licząc wszakże na nic innego prócz ocalenia nędznego i


sfatygowanego życia — roześmiał się na wspomnienie owej beztroski i

szybkości, z jaką jego pan zakpił sobie wówczas ze swych możnych kuzynów;

i ten śmiech, niewczesny i nadmiernie wesoły, kazał mu na chwilę wznieść

się ponad własne przygnębienie.

Tak, poprzez tę szybką i łatwą decyzję Pedro umocnił swoją władzę. A gdy

rozstrzygnął najpilniejsze sprawy, pobiegł do przyjaciółki, by na jej łonie

złożyć brzemię trosk. Z jak wielką miłością słuchała w ciemnościach jego

głosu! Gdy mrok okrył jego

mocno zarysowane usta, dumne oczy, twarde ramiona, głos króla nie

napełniał strachem, lecz drżał bezradnością i przytłumiony tracił swe mocne

brzmienie. Skarżył się, niepewny, przepełniony goryczą:

— Wszystko, wszystko sprzysięgło się przeciw mniej wszyscy chcą mnie

pognębić. Nawet własna matka odwraca się ode mnie, czyni wyrzuty. Tak

jakby to ona nie ponosiła winy... Bo czy źródłem wszystkich moich

niepowodzeń nie jest jej zemsta nad starą dońą Leonor? Wtedy nie umiała

powściągnąć urazy, a dziś, kiedy ja muszę walczyć z nawałnicą wzburzoną

przez nią samą, ona o- śmiela się podnosić dłoń na moje dobre imię. Tylko

przy tobie, Mario, znajduję wytchnienie!

— Mój ukochany! Mój skarbie, mój złotowłosy! Dlaczego masz cierpieć

ciężar tej korony? — odparła. — Ach, Pedro, cóż bym dała za możność

uwolnienia cię od niego, tak abyś należał tylko do mnie!

— Nie, to nie to, to nie to. Sądzisz, że korona mi ciąży? Urodziłem się

królem! Niej co innego mnie trapi, napełnia goryczą i wstrętem: to, że muszę,

nieszczęsny, walczyć przeciw moim krewnym. Wszyscy chcą mną kierować;

wszyscy chcą mi odebrać swobodę, tak jakbym nie był królem, lecz ostatnim
z niewolników. Wolę mieć do czynienia z otwartą wrogością. Moi bracia

okazali się

moimi nieprzyjaciółmi i traktują mnie jak wroga: stracą głowy, jeden po

drugim, przysięgam! Ale dlaczego moja własna matka chce mi wiązać ręce,

ona, której w swoim czasie nikt nie krępował! Dlaczego twój krewny, Juan

Alfonso, chce urabiać moją wolę udając, że się jej poddaje? Czemu nawet

cień mojego ojca (niech mu Bóg wybaczy!) chce mnie także pozbawić sił i

utrudnić jeszcze bardziej zadanie, które pozostawił mi w spuściźnie: walkę z

możnymi i zbuntowanymi bastardami?

— Sam1 wiesz, Pedro, że mój wuj, Juan Alfonso, to jedyny wierny nasz

przyjaciel na Dworze.

— Bronisz go i słusznie. On też ciebie broni i osłania przed nienawiścią

dworaków. Doskonale! Ale powiedz: dlaczego ja jeden nie mam krewnych,

którzy by mnie poparli? Brat to dla mnie to samo co wróg; i nawet do matki

nie mogę mieć zaufania.

— Ona dąży do tego, co według niej najbardziej przystoi tobie jako

królowi. Żywi w związku ze swym synem wielkie ambicje. A poza tym musisz

wziąć to pod uwagę: kobieta, która jest królową i której całe życie upłynęło w

jarzmie tego, czego wymagała od niej jej królewska godność, nie może nawet

zrozumieć naszego związku i musi starać się go zniszczyć. Z miłości dla syna

pognębia mnie. Najbardziej leży mi na sercu myśl,

że to w istocie ja jestem przyczyną twych niepowodzeń. Tak, nie zaprzeczaj;

wiem

o tym. Czy wszystko nie zaczęło się od dnia ślubu z dońą Blancą? Bo to

małżeństwo zostało ukartowane nie tyle dla dobra królestwa, ile raczej z
nienawiści do mnie, 1 nienawiści, która, powtarzam, jest wynikiem źle

pojętej troski o twoje dobro i ślepej miłości matczynej. Gdyby mogła zajrzeć

w głąb mego serca, znalazłaby tam uczucie, którego żądna doña Blanca nie

będzie zdolna dać jej synowi. Ale, niestety, ona mnie nie zna...

— Mylisz się; nasze sprawy to nie wszystko, to nawet nie jest jeden z

głównych powodów. Podobnie jak nie jest prawdą, że moje kłopoty miały

swój początek w małżeństwie. : :

■ — Ach, gdyby nie doña Blanca, wszystko wyglądałoby inaczej! Powiedz

-mi, Pedro, jaka ona. jest? Podobno to prawie.; dziecko, mówiono mi też o jej

wielkiej urodzie. Czy rzeczywiście taka piękna, powiedz? .

— Nie ma kobiety, która mogłaby się równać z tobą, Mario, a ja nie

miałbym oczu dla innej.

— Wiem, mój ukochany; ale odpowiedz mi na pytanie: my kobiety zawsze

chcemy wiedzieć. Powiedz mi, jaką jest doña Blanca. Wysoka? Czy. cerę ma

tak białą, jak głosi jej imię? A jakie są jej oczy: jasne czy ciemne? • - - ■ , . r-?.

•. .

— Po cóż mamy mówić o niej, Mario? Cóż cię ona obchodzi?

—• Możesz mi chyba powiedzieć, jak wygląda? Wysoka czy niska? Jakie

ma włosy? Czarne?

— Jasne.

— Jasne jak twoje, prawda? A ciało też ma białe, powiedz, Pedro?

— Kobieto, nie przyprawiaj mnie o gniew.

— Masz rację, wybacz! Ale nie gniewaj się; nie chcę widzieć, chmur na

twym jasnym czole, na którym odbijają się moje myśli. Wiem dobrze,

najdroższy, że prawie na nią nie spojrzałeś; bo któryż mężczyzna chętnym


sercem pozwoli na to, aby inni wybierali niu towarzyszkę łoża? Już to samo

wystarcza, by mu ją obrzydzić... A w jakim języku -.mówiliście?,-..- Podobno

ona nie zna naszej mowy; :

. •;—Muszę już iść. Żegnaj, -Mario!

— Poczekaj,, poczekaj jeszcze chwilę. Muszę ci coś powiedzieć. Posłuchaj,

Pedro. Pomyślałam sobie, że może królowa Maria ma rację i że to właśnie jej

miłość do ciebie jest najlepsza. Ona jest matką i dobrze wie; ja nie mam

prawa do uczuć króla, i to króla tak wielkiego i sławnego jak ty, mój Pedro.

W zamian za to, co mi dałeś, nigdy nie będę ci mogła ofiarować nic prócz nie

stawiającej warunków miłości. A gdyby ta moją,. miłość - miała - ci.

przysporzyć- kłopotów

większych niż korona, byłoby to dla mnie źródłem bezgranicznej goryczy. W

moich żyłach nie płynie krew królewska, choć pochodzeniem mogę się

śmiało równać z wieloma królowymi. Toteż chcę ci powiedzieć: zastanów się,

Pedro, co bardziej ci odpowiada, i jeśli uznasz, że jestem ci przeszkodą, nie

wahaj się i odsuń mnie od siebie. Wypełniłeś moje życie szczęściem i nie

chcę w zamian za to być...

— I ty mi to mówisz? Ty sama? Ty także? Kobieto, czy nie wiesz, że jesteś

jedynym dobrem, jakie ten pokonany król posiada naprawdę? Jedyną

poduszką, na której może skłonić głowę, jedyną świecą płonącą podczas snu

u jego wezgłowia, jedyną strażniczką, jedynym klejnotem w jego skarbcu?...

Sądzisz, że twoje odejście osłabiłoby otaczającą mnie nienawiść, zazdrość,

wściekłość braci, tych nieszczęśników, co nie zapominając o swym

nieprawym pochodzeniu zwątpili nawet w to, że są synami króla? Czy


zmieniłoby to gniew matki, która nie miała władzy nad swym mężem i teraz

chce ją mieć nad synem? A ambicje wasali, co tylko czekają na okazję, by

mnie obrabować, i choć drżą w mojej obecności, to za plecami knują zdradę i

podają rękę moim nieprzyjaciołom? Ale nawet gdyby całe to zło miało

wygasnąć z twoim odejściem, nie porzuciłbym cię. Cóż warte byłyby

wszystkie skar

by świata bez ciebie, Mario, która jesteś moim jedynym dobrem! Porzucić

cię? Moi prześladowcy musieliby najpierw osaczyć twój dom i przygwoździć

mnie sztyletami do tego łoża, aż płótno nasiąknęłoby moją krwią; i prędzej

opuściłoby mnie życie, niż ja opuściłbym ciebie.

— Z jaką radością słyszę te słowa, Pedro. Chodź; już nic cię ode mnie nie

dzieli. O tak, zawsze razem, jedno przy drugim... Nigdy nie umkniesz z tego

uścisku, nigdy cię nie wypuszczę. Nie pozwolę, byś kiedykolwiek objął

ramionami tę przeklętą Francuzkę, mój Pedro!

Gdyby nie zniewaga wyrządzona infantce, dońi Blance, ta podstępna i

głucha wojna przeciw Pedrowi toczyłaby się w Kastylii Bóg wie jak długo

jeszcze. Ale gniew króla Francji sprawił w końcu, że zbuntowani ba- stardzi

zdołali powstać, ich wrogość przybrała konkretne kształty, a ślepa uraza zo-

stała podsycona nadzieją przyszłych zmian.

Doña Blanca, odtrącona, obrażona i rozgniewana, musiała wreszcie

wrócić na dwór ojca. Kiedy po długiej i uciążliwej podróży znalazła się w

Paryżu, minąwszy mosty przybyła do pałacu i bez słowa, nie odpowiadając

na powitania, stawiła się w komnacie króla. Uklękła i ucałowała jego dłoń.

Uzy

skawszy wybaczenie, puściła tę dłoń i stała przed nim spokojna; spuszczając


wzrok po raz pierwszy, odkąd została znieważona: straszny był ów powrót i

spojrzenie tych niebieskich oczu, zwykle tak dla niej łagodnych, a teraz

pełnych troski; straszne było znaleźć w tym zawsze radosnym wzroku to, co

można w nim było teraz odgadnąć: zawisnął ciężko i ze smutkiem na czole i

powiekach córki. Alé kiedy w końcu odważyła się spojrzeć w ojcowską twarz,

ze strachem ujrzała, że jego oczy wyzbywszy się troski, której oczekiwała,

której się bała — błyszczały gniewem, podobne salamandrom wijącym się

ponad płomieniem rudej brody. Doña Blanca poczuła, jak zaciska się jej na

gardle ów węzeł, co dusił ją w ciągu całej podróży. Kiedy z niemałym

wysiłkiem zdołała opanować lęk, z jej piersi wydarł się ochrypły głos,

powtarzając bez końca jedno jedyne pytanie, najpierw bełkotliwie i nie-

wyraźnie, potem ze szlochem, wreszcie z przenikliwym krzykiem. Pytała:

„Dlaczego, ojcze? Dlaczego?" O nic innego jej nie chodziło. Krzyk rósł, aż

zmienił się w nieludzki wrzask... W końcu wybuchnęła płaczem: drapała

sobie twarz, rwała włosy z głowy.

Wobec tak wielkiego bólu król zapomniał

o gniewie i otworzył ramiona niepocieszonej, aby mogła wylać łzy na jego

piersi. Uspokoiwszy się trochę, ale jeszcze cała drżąca, I

doña Blanca w dalszym ciągu obstawała przy pytaniu, jakie podyktowała jej

rozpacz: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego posłałeś mnie tam, ojcze? Dlaczego,

powiedz, oddałeś mnie, tak jak się oddaje zwierzę? Teraz masz mnie tu

znowu, wróciłam; byłam twoją córką: teraz jestem tylko przedmiotem

zniewagi, jaką ci wyrządzono. Napluli ci w twarz i moja obecność zawsze

będzie ci to przypominać... Zawsze!" Na próżno przekonywał ją, że zostanie

pomszczona. A na obietnicę ponownego małżeństwa odpowiadała ze


wstrętem: „Nigdy! Nie chcę tak strasznego losu" — i znów zalewała się łzami.

Trzeba więc było pozwolić jej wypocząć w samotności; i dopiero po

piętnastu dniach, które spędziła w półmroku rozpamiętując swój ból,

przyszła do siebie i zwierzyła się pewnej równej jej wiekiem damie ze swojego

dworu. Opowiedziała wtedy o udręce ciągnących się w nieskończoność

tygodni, które — jak mówiła — musiała spędzać otoczona przedziwnymi

osobami: była tam owa doña Maria o zjadliwym języku, podobna do suchego

bluszczu, trzaskającego w ogniu; i te infantki, sztywne | milczące; i

nieprzeniknione damy dworu, mamroczące coś przez zęby; i mężczyźni,

zawsze zacietrzewieni w nie kończących się kłótniach, którzy podnosili głos

do krzyku, przerywając sobie nawzajem, zaślepieni, niepo

mni na nic, opętani przez własne urojenia...

I wśród takich ludzi dzień za dniem, od rana do wieczora, jako jeden więcej

powód do kłótni, bez jednej bliskiej istoty, która spojrzałaby jej w oczy lub

zwróciła się z serdecznym słowem... Koniec końców — wyjaśniała —

najmniej cierpień zadał jej Pedro, bezwzględny małżonek, który opuścił ją

bez większych korowodów. Bo i czemuż miałaby oczekiwać od niego innego

zachowania? Czy to on chciał ją pojąć za żonę? Dali mu ją, tak jak się daje

konia lub psa: to wszystko. I tak aż nadto grzecznie z nią się obszedł...

Tymczasem król Francji wysyłał emisariuszy do kastylijskich bastardów i

spiskował z nimi na zgubę Pedra: jego najlepsi wojownicy mieli walczyć u

boku Henryka, aby ten, pokonawszy brata, mógł opasać skronie królewską

koroną. Tak też się stało. Wielkie kompanie słynnych wojsk sforsowały

Pireneje spiesząc na pomoc hrabiemu Trastamara i zadecydowały o jego

zwycięstwie w wojnie. Nie brak było w królestwie i za jego granicami takich,


co pomawiali hrabiego Henryka o zdradę; inni, usprawiedliwiając go

przypominali o ścięciu jego matki, doni Leonor de Guzmdn, i o podstępnie

zamordowanym mistrzu zakonnym don Fadri- que, jego bracie. Sam zaś

uzurpator, którego gniew wspierali obcy, potrafił wykorzystać wszelkie

dawne urazy w momencie,

gdy postanowił sięgnąć po tytuł królewski i pod tym sztandarem prowadzić

swoją rebelię. Człowiek ten umiałby znakomicie układać mowy: dobrze

wyważał słowa; mówił to, czego po nim oczekiwano, a w stosownej chwili

pozwalał sobie na stwierdzenie rzeczy, których nikt się nie spodziewał. Tak

więc, podejmując decydującą walkę, zebrał swoich ludzi i powiedziawszy im

o niezwyciężonej koalicji wszystkich tych, dla których obelgą były

poczynania króla Pedra, przypomniał każdemu jego własne żale, dotknął

wszystkich ran i w końcu tryumfalnie błysnął atutem, jakim stała się dlań

pomoc Francji. Czyż nie wybiła godzina, aby stworzyć nowe państwo, w

którym panowałoby szczęście i łaska królewska? Podsycił więc gniew, ożywił

nadzieje, wzbudził zapał i ambicje, rozpalił chciwość — i rozognieni tym jego

krewni i przyjaciele nagrodzili go królewską purpurą.

Nie upłynęło wiele czasu, a purpura zabarwiła też jego ręce, gdy zdobywał

władzę: .uzyskał ją siłą; i znalazł się ktoś, kto stanąwszy na jego drodze

wyczytał z jego prawej dłoni to krwawe przeznaczenie. „Tak, osiągniesz

najwyższą godność, panie, ale niemałym kosztem; wpierw bowiem ta ręka

musi przelać swoją własną krew", przepowiedziała mu wróżka na trzy dni

przed bitwą, która miała mu otworzyć drogę na tron. By

ło to owego wieczora, gdy na czele swoich zastępów wkroczył do jakiejś wsi t •

by spędzić tam noc. Jedynie z małym -orszakiem zajechał hrabia Henryk na


rynek, gdzie ludność szukając rozrywki w niedzielne popołudnie otoczyła

kuglarzy, którzy przejeżdżali tędy i na kościelnym dziedzińcu dawali pokaz

saraceńskich tańców. Nadejście rycerstwa przerwało zabawę: umilkł

bębenek, trąbka urwała śpiew zanosząc się gorzkim łkaniem, małpka

uciekła, a tresowana koza, która przedziwnie i groteskowo kręciła się w

miejscu jak bąk, ciężko i niezgrabnie wskoczyła na stołek i zwaliła się na

ziemię. Hrabia Henryki wyniosły na swym koniu, stawiał czoło ciekawości

tłumu; i wtedy podbiegła do niego ciemnoskóra tancerka, żeby mu powróżyć.

Rycerz pozwolił jej ująć swoją dłoń, a ona przepowiedziała mu wspaniałą

przyszłość, która miała nadejść, gdy tą właśnie ręką — jak rzekła — „przeleje

swoją własną krew". Nie żądał od niej Wyjaśnienia tej dwuznacznej wróżby.

Ale w trzy dni potem, kiedy decydujące spotka-, nie rozstrzygnęło bieg spraw

na jego korzyść, spostrzegł, że przepowiednia spełnia się w sposób

nieodwracalny.

Po wygranej bitwie pod Montiel wojska bastarda objęły w posiadanie

zamek, podczas gdy zastępy Pedra biwakowały w polu, pod gołym niebem; i

wtedy właśnie, w ciem-

ilościach - kastyłijskiej nocy, jeszcze przed świtem, fozegrał.się.dramat.; i

■-. . • 9 - - Dobre:.Chęci; i niecierpliwe dążenife do zawarcia ugody nie trafiły

na odpowiednią porę podczas tego spotkania dwóch królów... Z jakim

nastawieniem przybyli na nie obaj? Jaki podstęp chcieli uprzedzić, czego się

obawiała ich podejrzliwość? Być może Pedro, pośród przeciwności losu

posłuszny radom swego starego piastuna, skłaniał się do ugody, aby, ratując

koronę, zyskać na czasie za cenę ustępstw; może hrabia Henryk — gdy w

otoczeniu najdzielniejszych kapitanów oczekiwał w pałacowej sali przybycia


zwyciężonego króla — przestraszony własnym powodzeniem zastanawiał się

nad tym, w jaki sposób nadać uzurpacji pozory szlachetności i ukryć

okrucieństwo militarnego zwycięstwa pod płaszczem pokojowego paktu. Ale

kiedy zobaczył, jak nadjeżdża — młody, wyniosły, wyprostowany, zuchwały

— jedynie z czterema ludźmi świty, poczuł, że siły go opuszczają; głęboka

cisza powitała Pedra.

Ten zaś, znalazłszy się pośrodku sali, zatrzymał się tam: jedyna

jaśniejąca postać wśród gromady cieni. Wszyscy dokoła milczeli; i gdy tak

przedłużało się to gniewne milczenie, ujrzeli nagle, jak królowi uderza do

głowy gęste wino pychy: czerwony | wściekłości, podniesionym głosem

spytał, który z nich jest owym zdrajcą, niegodnym

bastardem z nieprawego łoża, hrabią de Tras- tamara. Powinien był poznać

tą twarz po jej bladości! Słysząc obelgi, hrabia Henryk zerwał sią z krzesła,

aby urzeczywistnić to, co podsuwała mu wyobraźnia: z uniesionym sztyletem

rzucił sią na króla. I wtedy obaj bracia objąli sią śmiertelnym uściskiem.

Stojący na progu don Juan Alfonso śledził pomiądzy głowami i ramionami

rycerzy przebieg walki, od której zależało jego własne życie. Póki trwała,

wszystkimi piącioma zmysłami towarzyszył zdyszanym zmaganiom,- ale

kiedy dostrzegł — a już oba sczepione ze sobą ciała tarzały się w pyle na

ziemi — że dłoń Pedra otwiera się i wypuszcza sztylet, wtedy stary sługa

odwrócił się i zaczął uciekać. Przez chwilę słyszał za plecami rozlegające się z

daleka bezładne, ścigające go krzyki: „Gonić go! Chwytać!"

ROZMOWA ZMARŁYCH ELEGIA HISZPAŃSKA

Zajadłe robactwo, co zżera od środka jego gnijące ciało..."

z „Tańca śmierci"
Deszcz padał na ziemię nieprzerwanie, przez wiele godzin i wiele dni. A

teraz wiatr w pośpiechu zdmuchiwał ostatnie strzępy chmur, odsłaniał niebo

o barwie niewiarygodnie błękitnej, przyprawiał o głuche jęki, a nawet o łzy

bezlistne drzewa, sczerniałe, okaleczone, poskręcane, zrozpaczone, groźne.

Jak okiem sięgnąć, pustka. Nic tylko cisza; wilgotna cisza, która sączyła

się i przeciekała do najgłębszych pokładów ziemi; cisza, która była

nieobecnością i pustką po minionej ogłuszającej walce. Nic, nic już nie było

na ziemi... Pod ziemią zaś bezładnie leżeli zmarli, nieprzeliczeni, sami będąc

już teraz prawie ziemią, a jeszcze, mimo wszystko, pozostając częścią godnej

pożałowania ludzkości; zmarli brzemienni ołowiem własnej śmierci; zmarli

wykrzywieni w przerażającej męce; zmarli strawieni skończoną do

skonałością własnego głodu; zmarli. Pogrzebani byle jak, pomiędzy

korzeniami roślin — oddani ich chciwym pazurom, nienasyconym,

ożywionym pod strumieniami ulewy, która przez tak długi czas obmywała

kamienie

i kości.

I w tej niepokojącej i jak gdyby ostatecznej ciszy świata zmarli zaczęli

podziemną rozmowę bez początku i końca, monotonnie

i jednostajnie, nie kładąc nacisku na żadnym słowie; albo może raczej tkali

sieć monologów, 'wypowiadanych głosem spokojnym

i słabym jak szmer kroków na zalegających ścieżkę liściach unurzanych w

zimowym bło- cie< '■ .• ' M • r

— Ta ręka — rzekł jeden — ta garść kości, co chcą się zagłębić w pustej

klatce mojej piersi... Należała do przyjaciela czy do wroga? Jest tu zawsze,

uciska mój mostek 7. okrutną zawziętością gitarzysty; czy. nigdy się nie
dowiem, co oznaczał dla mnie ten jej gest w ostatniej godzinie? Niepewność

tego uścisku, który stał się wieczny, przenosi do wieczności niepokój całego

mego życia, nadając mu prostotę i skończoność.

A inny:

— Wszystko już skończone; wszyscy jesteśmy jednością. Jednoczy nas

ziemia;, zrównały nas podziemne ciemności; łączy ńas zarówno miłość," jak i

nienawiść; zbratała nas wspólność naszego losu.

— Bezbożny, groteskowy los, który wszystko równa' pozostawiając gołe

kości, aby tak zbratać wrogów leżących w głąbi ziemi, że nie sposób już

odróżnić uścisku przyjaźni od zmagań walki. I nie tylko tych, których

niegdyś nienawidziliśmy z miłości i kochaliśmy i nienawiści, ale także ludzi,

co przybyli i obcych ziem, aby sprofanować naszą ziemią swoją lichwiarską

chciwością, aby upaść na ciernie i kolce, których ostrości nie podejrzewali.

—A jednak tak jest; wszyscyśmy równi.

I wszyscy równi nicości. To wielka i pełna prawda, do której prowadzą

wszystkie ścieżki świata.

— Kto jest kim i kto kogo rozpozna w tej maskaradzie śmierci?

— Na zawsze skazani jesteśmy na to, by nie móc sią rozpoznać..

— Pod kopytami koni, pod ostrzem pługów, pod płaszczem śniegu,

słońca i wiatru.

— Zamienieni już w ojczystą ziemią, w sok ożywiający Historię, w rozpacz

i dumą tych, co jeszcze żyją i żyć będą.

— Ale czy życie toczy sie dalej? Czy inni żyją? Czy wszystko nie zastygło

pewnego dnia na zawsze?

.— Rzeki na nowo popłyną swym korytem, wolne już od j ludzkich


szczątków, które, ciężkie i powolne, unosiły się na wodach (tak wiele ich

widziały oczy mostów!). Jak

zawsze zmieniać się będą pory roku, wierne niezmiennemu cyklowi: pola

ogarnie kwitnąca roślinność, która potem u- schnie; słońce będzie blade,

niezdecydowane, to znów zapłonie żarem, który poderwie spośród kamieni

motyle żałoby i ognia. Ale z trudem można pojąć, że po naszej śmierci inni

ludzie będą żyli dalej, już bez nas; nie można sobie nawet wyobrazić tego

życia. Czy ich gorąca krew będzie musiała karmić się naszą, tak zimną? Czy

będą mogli jeść owoce, co wyrosły na glebie zroszonej sokiem naszych serc?

Żyć dalej? A przy tym jak musi to być podłe i trywialne, jak mdłe wyda się

im samym to życie, kiedy poczują w ustach gorzki smak tych dni chwały i

poświęcenia! Nie, takiego życia nie można sobie wyobrazić.

— Bo też naprawdę ono nie istnieje. Oni wydają się być żyjącymi istotami

i może sami w to wierzą; ale to tylko nasze cienie, przygięte bólem, milczące,

zbłąkane, puste, przerażone. Ręce czy nogi wielu z nich gniją już teraz wśród

nasj a dusze ich wszystkich od dawna są martwe. Są naszym odbiciem,

widmem, niczym. Gdy mówią, nie mówią niczego; ich głos jest matowy,

dźwięczy jak pęknięte szkło; jest w nim osad słów, których nigdy nie zdołali

wypowiedzieć i których już nigdy nie powiedzą. Jeżeli się śmieją, to pustym

śmiechem trupiej czaszki, ner-

wowo i ze strachem. A ich oczy bezustannie nas szukają, ciągnie je do siebie

łono ziemi; śledzą drogą mrówek, a dżdżownice, kryjące sią w błocie, usiłują

przesłać nam wieść

o sobie za pośrednictwem stworzeń, które drążą ziemię — i już nie potrafią

patrzeć sobie w twarz, unikają nawzajem swego wzroku. Biedni ludzie! Jak
bardzo trzeba im współczuć! Myśleli, że uszli z życiem, ale to właśnie życie

uszło | nich samych.

— A jednak nie; przecież przynajmniej wiedzą, pamiętają. Jeżeli nawet

ich życie zostało przecięte tak jak nasze i pozbawione przyszłości, mają w

zamian całą przeszłość, mogą ją przeżywać na nowo, smakować, po tysiąc

razy przebiegać tę samą drogę. I znają imię każdego, potrafią odróżnić

wroga...

— ...a do tego jeszcze, w swym widmowym szaleństwie przywdziawszy

strój zbrodniarza, nadal mordują i są mordowani, już teraz bez nienawiści,

beznamiętnie, niechętnie i ze znużeniem.

— Wszystko to jednak jakiś rodzaj życia, a nawet, dla niektórych, życia

gorączkowego.

— No a zdrajcy, szaleńcy, sadyści, (którzy za wszelką ceną chcą spętać

tych, co dotąd byli wolni)? A autorzy tej tragedii, odpowiedzialni za nią? A

kaci? A lekkomyślni próżniacy? Jednych chroni upór, innych własna

nieświadomość, jeszcze innych posęp

na siła instynktu; i tak, opancerzeni swymi ułomnościami, będą żyli

wszyscy, będą się cieszyć pełnią życia.

— Wydaje im się, że żyją,, bo stoją na nogach. Ale korzenie ich bytu

pogniły.

— Ci, co oślepieni pychą i wściekłą żądzą władzy

dopuścili się zdrady, są odporni na wszelkie wyrzuty sumienia; chroni ich

czczość własnych umysłów, bez .sprzeciwu przyjmujących wątłe „programy"

(to sarkazm w ostrym świetle dnia dzisiejszego), w które skwapliwie chcieli

odziać swoje występki. Co zaś do ich stronników, tej żałosnej świty tchórzy,
ubogich duchem, okrutnych ze strachu, z zawziętości czy ze zwykłego

prostactwa — ci, uspokoiwszy swój lęk przez terroryzowanie innych, poczują

ulgę... O wiele boleśniejszy będzie Jos przywódców drugiego obozu, tych

pierwszych odpowiedzialnych — czy ■ może ostatnich albo: najwyżej

postawionych — - tych, • których beztroska ułatwiła zadanie zdrajcom; tych

słabych, • niezdecydowanych; bezwolnych, biernych, niedbałych, miękkich,

którzy teraz, rzuceni-jak łachmany na pastwę przeciwności, bez wytchnienia

przetrawiają -w myślach swoją winę. Bo dla nich piekłem jest ich własna o-

strość widzenia, a męką piekielną ciągłe analizowanie. I

— Ale to jest ich prawdziwe życie, odpowiadające -sytuacji; w ijąkjęj,. się.

snaj dują;

Skoro skończyły się śmiertelne zmagania wiążące im ręce, skoro nareszcie

zostali uwolnieni, jakaż może być większa przyjemność? Przytłaczały ich

publiczne stanowiska, które osiągali nie szczędząc wysiłków; upragnione

godności i prestiż nieoczekiwanie stały się gniotącym ciężarem, a kłamstwa,

których mieli pełne usta, zmieniły się w płomienie; i wydawało im się, że

umierają pod tym brzemieniem, bo nieprzyjaciel spóźniał się z przecięciem

węzłów. Z jakim zachwytem powitali teraz słodko-gorzki smak klęski, gdy

znaleźli się. z dala i sami! I jak wielka była ich skryta wdzięczność dla

wrogów-wyzwo- licieli, którzy zmienili nieposkromiony lud W spokojne

państwo trupów! Tak, ci też na pewno żyją, są w swoim żywiole — jak ryby w

wodzie. *f

|— Są martwi od urodzenia, a to nie znaczy: mniej martwi. Błędne ogniki

i.ch intelek- tualizmu, profesjonalizmu, fałszów i paradoksów. mogły czasem

uchodzić za płomień życia, ale- zawsze były to tylko oszukańcze cmentarne


światełka nad pustką zgnilizny i w chłodzie kostnicy. .

— Czy w owej nieprzeniknionej ciszy, w upartym milczeniu, zarówno

zmarłych jak i tych niemych cieni, co jeszcze snują się po świecie, dostrzegą

błysk pogardy, żółtozielone obrzydzenie — podobnie jak ci drudzy bez

wątpienia czują na sobie powiew niena

wiści, która pluje im w twarz gorącą śliną i ciemną krwią ich ofiar?

— Tak czy owak, wszyscy zasługują na litość; zarówno jedni, jak i

drudzy. Szaleniec nieświadomy swego szaleństwa nie jest przez to mniej

godny współczucia. Bo w rzeczywistości nie tyle on sam jest przedmiotem li-

tości, co cała ludzkość: ci, co nie wiedzą i nie czują; wzniosła niewinność

nowo narodzonych; bełkot starców, dla których nagle świat stał się czymś

niepojętym; rozpaczliwa chęć poznania tego, czego nie rozumieją albo

rozumieją źle. I nawet, poza granicami ludzkich odczuć, jęk zwierząt,

poddanych trudnemu do udźwignięcia losowi.

— Czy to właśnie my mamy współczuć tym, którzy żyją lub sądzą, że

żyją, tym zdrajcom ponoszącym winę? My, niezliczony legion ofiar,

karmiących się ziemią, a także tamci, co nie mając nic do jedzenia jedzą

trawę i korzenie?

— Tak, my, którzy patrzymy na nich z wysokości tej niezachwianej

prawdy, na zawsze złączeni anonimowością i chwałą. My, którzy przeszliśmy

już do nieśmiertelności, surowej, obojętnej, marmurowej i, odległej —

chociaż nie zastygła jeszcze na ziemi nasza krew, nie wyschły chustki

zmoczone łzami, dymią pogorzeliska, ptaki nie odrywają się od ziemi, a w

gardłach brakuje głosu.

— Czy jednak nasza okropna śmierć może dać początek jakiejkolwiek


sławie prócz litości, która ogarnia każdego na widok wypalonych,

strzaskanych kamieni? Czy wobec tak wielkiego zniszczenia można mówić o

jakiejkolwiek dumie? Przecież, za naszą sprawą cały świat — z północy na

południe i ze wschodu na zachód — stał się cmentarzem: brzegi morza,

doliny, równiny, gniewne góry i łagodne ujścia rzek, sady i ogrody; cmen-

tarzem stały się laguny i bagna; cmentarzem dzielnice miast, pobocza szos,

plaże, rzeczne koryta. I nawet sami ludzie są cmentarzyskiem swych

bliskich: rodziców, braci, synów, przyjaciół. I wrogowie. Tak, oni też; także i

wrogowie mają cmentarz w sercu i wdychają odór tych, których zabili wła-

snymi rękoma lub myślą.

— Ziemia jest pusta i zbrukana. Włóczą się po niej niewypowiedzianie

smutne głodne psy; węszą; biegną śladami nieżyjących już ludzi; bez końca

żują nasze szmaty unu- rzane w błocie; i wreszcie, pokonane, kładą się z

pyskiem na łapach — bezsenne, stęsknione, obłąkane, szalone, nie mając

pana ani domu, ani cienia.

— Taka jest ziemia, która nas przykryła.

I morze, oleiste, ciężkie, co liże leniwie jej brzegi; morze gęste od soli i jodu,

wymiotujące muszlami i algami; zawsze kryjące w sobie nieznaną groźbę;

morze ołowiane,

240 Rozmowa zmarłych

pchane silą bezwładu, uśpione, nieme, pełne aluzji, gorzkie, ironiczne.

— A może uczyniliśmy bezpłodną tę ziemię, którą kochaliśmy i której

dawaliśmy życie, zasiewając ją tak szczodrze wapnem naszych kości.

— A jeżeli chcąc odrodzić nasz kraj zniszczyliśmy go; jeżeli chcieliśmy

go powiększyć, i owa biedna skóra byka skurczyła się — to czy owa chwała
ogromnego panteonu nie jest także kłamstwem? Może I w rzeczywistości

panteon jest tylko ogrom- I nym gnojowiskiem, a to, co upamiętnia I

marmur i brąz, to równie wielki fałsz?

— Gniew losu nie może przekroczyć wła- I snych granic i zmienić w

żałosną kronikę I epopei naszego bohaterstwa, niezgłębionej I rezygnacji i

niepohamowanej radości, naszej i wściekłości i głodu, siły charakteru i cier-

I pliwości. Ironia losu nie posunie się tak da- I leko, by karać za to, co jest

oddaniem, do- I wodem poświęcenia, całopalenia i radosną I ofiarą. ,v I

— A przecież w dolinach i na polach jesz- I cze teraz rozlega się,

podobny do wybuchów. I śmiechu a dziwnie chłodny, głos naszej wia- H ry.

Wierzyliśmy i kochaliśmy całym sercem; H ale wszystko wypaliło się w tym

ogromnym H ogniu i jest już tylko popiołem, nieważkim H popiołem. I

— I widma naszej śmierci, śmierci każde- H

go | nas, jakże są teraz ciężkie! Nieokiełznana radość człowieka, który rzuca

do-walki swą młodość i który w momencie największego uniesienia gnie się

jak trzcina i pada złamany. Lodowata odwaga męczennika, który pogardą jak

strzałą z najcieńszej stali razi oczy katów — oczy mętne, zaropiałe, co

ośmielają się nań spojrzeć dopiero, gdy bez ducha leży na ziemi. Stoicki

spokój tego, który potrafił zachować godność pośród chaosu okropności i sto

razy umierał, zanim wreszcie jego ciało znalazło się pośród innych

szczątków, a gardło przysypał piasek. Milcząca rezygnacja tego, który doznał

tysięcznych ukłuć głodu, by na koniec poddać się bez słowa skargi i zapaść

w ostateczne milczenie. Rozpaczliwy strach tego, który szukał śmierci i

musiał wybrać tę formę ucieczki, bo dzięki niej dane mu było zapomnieć

o sobie i tylko o sobie... Czy z tego wszystkiego ma pozostać jedynie


przygnębienie jak po złym śnie, co spada na serce oszukańczym smutkiem?

Czy to jest kłamstwo? Retoryczne figury? Puste słowa?

— Gdy ucichną prześladowania, gdy zakończy się walka na czerwonym

od krwi piasku, przy dźwięku żałobnych trąb spłynie na świat wspomnienie

dzielności, zrywu do daremnej walki z zakłamaniem; i to pozostanie.

— Pozostanie niewinne męstwo żołnierzy.

— Wstrząsająca nienawiść dzieci.

— Dumna rozpacz kobiet.

— Milcząca cierpliwość starców.

— Wiara pozbawiona nadziei.

— Upór bez możliwości ratunku.

— Moc, której odmówiono chwały.

— Ślepo wypełniony obowiązek i nigdy nie nagrodzone poświęcenie.

— Tak, to wszystko pozostanie. Pozostanie jako symbol, obdarzony tą

płodnością, jaką obiecano symbolicznym tragediom. Daremną, ale tym

wznioślejszą i tym bardziej istotną. Tym większą i krwawą, że ów duch tak

pięknego gniewu musiał ulec (zgnębiony przez chytre i podstępne moce)

nawale ślepych sił.

— Ale to wszystko to nie mauzolea, łuki, wawrzyny, kolumny, kamienne

płyty czy hymny; nie marmur ani brąz, nie panteon. Może raczej coś

nieuchwytnego: błysk łez zalewających źrenice albo dumne i pogardliwe

skrzywienie ust. Coś, co jest jak róża rzucona na sosnową deskę.

W ciemnych głębokościach ziemi słychać było tylko szmer wody płynącej

niewidocznym kanałem.

You might also like