Professional Documents
Culture Documents
eISBN 978-83-7976-182-1
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 8532519
redakcja@weneedya.pl
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Motto
2. PONADPRZECIĘTNY DZIEŃ
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
XXXV
XXXVI
PODZIĘKOWANIA
Dla Miriam i Holly, które ciągle udowadniają,
że są PonadPrzeciętne
Życie – takie, jakim jest naprawdę –
to walka nie między złym a dobrym,
lecz między złym, a jeszcze gorszym.
– Josif Brodski
1
WODA, KREW I TO, CO GĘSTSZE
I
POPRZEDNIEJ NOCY
CMENTARZ MERIT
POPRZEDNIEJ NOCY
CMENTARZ MERIT
POPRZEDNIEJ NOCY
CMENTARZ MERIT
Łup.
Łup.
Łup.
– Jak długo siedziałeś w więzieniu? – zapytała Sydney,
próbując zagaić rozmowę. Łomot łopat i niefrasobliwe nucenie
Victora działały jej na nerwy.
– Za długo – odparł zwięźle.
Łup.
Łup.
Poczuła tępy ból w dłoniach trzymających łopatę.
– Czy to tam poznałeś Mitcha?
Mitch – który naprawdę nazywał się Mitchell Turner – wielki
facet, czekał na nich w pokoju hotelowym. Nie dlatego, że nie
lubił cmentarzy, jak im kategorycznie oświadczył. Nie,
to dlatego, że ktoś musiał przecież zostać z Dolem, a poza tym
było jeszcze sporo pracy do zrobienia. Mnóstwo pracy. Nie
miało to nic wspólnego ze zwłokami.
Sydney uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak
rozpaczliwie próbował znaleźć wymówkę. Poczuła się ciut lepiej
na wspomnienie Mitcha, faceta o rozmiarach małego auta,
który prawdopodobnie z łatwością podniósłby taki samochód,
ale był tak wrażliwy na punkcie śmierci.
– Siedzieliśmy w jednej celi – odezwał się Victor. –
W więzieniu jest zazwyczaj wielu złych ludzi i tylko kilku
uczciwych. Mitch był jednym z nich.
Łup.
Łup.
– A ty jesteś jednym z tych złych? – zapytała, patrząc na
niego bez mrugnięcia oczami o barwie bladego błękitu. Nie była
pewna, czy odpowiedź cokolwiek jej da, ale czuła, że chce ją
poznać.
– Niektórzy by tak powiedzieli – potwierdził.
Łup.
Dalej się na niego gapiła.
– Nie uważam, żebyś był złą osobą.
Victor kopał dalej.
– To wszystko kwestia perspektywy.
Łup.
– A co do więzienia… wypuścili cię? – zapytała cicho.
Łup.
Victor przerwał pracę, wbił łopatę w ziemię i podniósł na nią
wzrok. Uśmiechnął się, co – jak zauważyła – oznaczało, że zaraz
skłamie.
– Ależ oczywiście – odparł.
VI
TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ
ZAKŁAD KARNY WRIGHTON
POPRZEDNIEJ NOCY
CMENTARZ MERIT
ROK WCZEŚNIEJ
BRIGHTON COMMONS
DZIEŃ WCZEŚNIEJ
HOTEL ESQUIRE
ROK WCZEŚNIEJ
BRIGHTON COMMONS
DZIEŃ WCZEŚNIEJ
HOTEL ESQUIRE
DZIEŃ WCZEŚNIEJ
CENTRUM MERIT
POPRZEDNIEJ NOCY
CMENTARZ MERIT
Łup.
Łup
Łup.
Łopata trafiła w drewno i utknęła.
Victor i Sydney odgarnęli ostatnią grudę ziemi i rzucili
łopaty na trawę obok rozkopanej mogiły. Victor ukląkł
i otworzył wieko trumny. Wewnątrz leżały świeże, dobrze
zachowane zwłoki mężczyzny po trzydziestce. Miał ciemne,
zaczesane do tyłu włosy, wąski nos i blisko osadzone oczy.
– Cześć, Barry – przywitał się z nim Victor.
Sydney nie mogła oderwać oczu od trupa. Wydawał jej się
jakby… bardziej nieżywy, niżby chciała. Zastanawiała się,
jakiego koloru będą jego oczy, kiedy je otworzy.
Przez chwilę milczeli, niemal z szacunkiem, a potem Victor
położył jej dłoń na ramieniu.
– No! – powiedział, wskazując na zwłoki. – Do roboty!
POPRZEDNIEJ NOCY
HOTEL ESQUIRE
TEGO RANKA
COLLEGE TERNIS
TEGO RANKA
HOTEL ESQUIRE
TEGO RANKA
BANK TIDINGS WELL
OKOŁO POŁUDNIA
HOTEL ESQUIRE
OKOŁO POŁUDNIA
HOTEL ESQUIRE
PO POŁUDNIU
HOTEL ESQUIRE
POPRZEDNIEJ JESIENI
UNIWERSYTET MERIT
PO POŁUDNIU
HOTEL ESQUIRE
POPRZEDNIEJ JESIENI
UNIWERSYTET MERIT
PO POŁUDNIU
WIEŻOWIEC FALCON PRICE (W BUDOWIE)
POPRZEDNIEJ JESIENI
UNIWERSYTET MERIT
PO POŁUDNIU
HOTEL ESQUIRE
DUŻO WCZEŚNIEJ
RÓŻNE MIASTA
– Dlaczego Ever?
Eli rozparł się przy stole, a Victor – naprzeciwko niego.
Pierwszy z nich właśnie umarł, a drugi go skutecznie
reanimował. Teraz siedzieli w barze kilka przecznic od ich
apartamentu, lekko upojeni paroma kolejkami piwa (a
przynajmniej Victor) oraz faktem, że mieli szczęście i przeżyli
ten gwałtowny atak głupoty. Eli czuł się jednak dziwnie. Nie
słabo, nie kiepsko, ale… inaczej. Odlegle. Nie potrafił uchwycić
istoty tej odmienności. Czegoś mu brakowało, czuł w umyśle
jakąś nieobecność, nawet jeżeli nie potrafił określić jej
charakteru. Mimo to uważał, że najbardziej liczy się jego
nieprzerwanie świetne samopoczucie, aż podejrzane, jeśli wziąć
pod uwagę, że tego wieczoru przez kilka minut był martwy.
– O co ci chodzi? – zapytał, sącząc piwo.
– Mogłeś wybrać dowolne nazwisko – odparł Victor. –
Dlaczego Ever?
– A dlaczego nie?
– O, nie – zaprotestował tamten, machając dłonią. – Nie, Eli,
nie robisz takich rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Nie podejmujesz nieprzemyślanych decyzji. Musiałeś mieć
powód.
– Skąd wiesz?
– Ponieważ znam ciebie i twój sposób myślenia.
Eli przeciągnął palcem przez mokry ślad po szklance.
– Pasuje do imienia. A ja nie chcę, żeby mnie zapomniano.
Powiedział to cicho, nie wiedząc nawet, czy Victor usłyszy
jego odpowiedź w gwarze rozbrzmiewającym naokoło, ale
tamten położył dłoń na ramieniu Elia i uścisnął go
współczująco. Przez moment wyglądał bardzo poważnie, ale po
chwili puścił ramię przyjaciela i zapadł z powrotem w miękką
kanapę po swojej stronie.
– Powiem tak – zaczął. – Ty zapamiętasz mnie, ja
zapamiętam ciebie i w ten sposób nie zostaniemy zapomniani.
– Co za gówniana logika, Vic.
– Nie, skąd, doskonała!
– A co się stanie, kiedy umrzemy?
– W takim razie nie umrzemy.
– Kiedy mówisz o oszukiwaniu śmierci, brzmi to tak prosto!
– Zdaje się, że jesteśmy w tym dobrzy? – odpalił radośnie
Victor. Uniósł szklankę. – Żebyśmy nigdy nie umarli.
Jego przyjaciel również uniósł swoją.
– Żeby nas zapamiętali. – Trącili się szklankami, a Eli dodał:
– Na wieki wieków.
XXIV
Sydney biegła.
Przecięła parking i wypadła w boczną uliczkę, zakręcającą
z powrotem ku frontowi hotelu, tak że jej wylot znajdował się
kilka metrów w lewo od głównego wejścia. Kawałek dalej stał
policjant odwrócony do niej tyłem; siorbał kawę z kubka
i rozmawiał przez komórkę. Sydney poczuła nagle ciężar
pistoletu w kieszeni, tak jakby ukryta broń mogła przyciągnąć
uwagę gliniarza bardziej niż zaginiona dziewczynka
w jaskrawoczerwonym płaszczu, trzymająca za kark wielkiego,
czarnego psa – ale mężczyzna się nie odwrócił. Było późno,
jeździło już niewiele samochodów; w miarę jak zapadała coraz
głębsza noc, ruch malał, toteż Sydney i Dol przebiegli przez
ulicę niezauważeni.
Dziewczynka doskonale wiedziała, dokąd zmierza.
Serena nie powiedziała jej, żeby wracała do domu, ani nie
kazała jej uciekać. Poleciła, żeby poszła tam, gdzie będzie
bezpiecznie. Tymczasem w ciągu ubiegłego tygodnia
„bezpiecznie” przestało oznaczać dla Sydney miejsce, a zaczęło –
towarzystwo pewnej osoby.
A konkretnie Victora.
Dlatego Sydney pobiegła tam, gdzie miał niedługo znaleźć
się Victor (przynajmniej wedle profilu, który kazał jej umieścić
tego wieczoru w policyjnej bazie danych, a który przeczytała
kilkanaście razy, najpierw czekając, a potem zbierając się do
naciśnięcia przycisku „Wyślij”).
Wieżowiec Falcon Price, w budowie.
Leżący przy tej samej ulicy plac budowy był czarną plamą
w miejskim krajobrazie, niczym cień pomiędzy ulicznymi
latarniami. Porzucone mury, wydźwignięte na wysokość dwóch
kondygnacji, otaczał prowizoryczny drewniany parkan. Ludzie
uwielbiali dewastować takie konstrukcje, ponieważ były
jednocześnie tymczasowe i dobrze widoczne. Płot upstrzony był
plakatami i znakami, pozostawionymi przez ulicznych artystów,
a pod tym wszystkim ginęło z oczu kilka oficjalnych plansz
z pozwoleniami i logo firmy budowlanej.
Oficjalnie na plac budowy prowadziło tylko jedno wejście,
przez główną bramę, której skrzydła również wykonano
z drewna, zamkniętą od kilku miesięcy na łańcuch z kłódką.
Jednak tego samego dnia, nieco wcześniej, kiedy Mitch
przyprowadził ją tu, by wskrzesiła funkcjonariusza Dane’a,
pokazał jej inną drogę do środka: nie przez zamkniętą bramę,
ale od tyłu budynku, przez szparę w parkanie, gdzie dwie
wielkie drewniane płyty zachodziły na siebie. Rozsunął je
wówczas, żeby zrobić przejście, a potem, kiedy puścił – płyty
wróciły na swoje miejsce. Sydney wiedziała, że potrafi się
wślizgnąć na plac budowy, nie dotykając ich nawet, ponieważ
tam, gdzie deski się stykały, pozostała niewielka trójkątna luka.
Puściła więc kark Dola z pewną obawą, ale pies nie uciekł. Stał
tylko, patrząc, jak jego pani przeciska się przez szparę.
Wydawał się nieco przygnębiony jej decyzją, ale zarazem
zdecydowany jej towarzyszyć. Kiedy już przeszła na drugą
stronę i podniosła się, otrzepując brud ze spodni, przyklęknął
i przeczołgał się za nią.
– Dobry piesek! – wyszeptała, a Dol wstał i otrząsnął się
energicznie.
Za parkanem rozciągał się plac budowy, spora połać ziemi,
na której leżały kawałki metalu, sklejki i worki z cementem.
W panującej tu ciemności ścieżka od płotu do budynku
wydawała się pełna niebezpieczeństw. Mury wieżowca piętrzyły
się nad placem: niedokończony szkielet ze stali i betonu, cały
w plastikowych płachtach, wyglądających niczym muślin.
Mimo ciemności Sydney dostrzegła na parterze za kilkoma
warstwami plastiku słabe, niepewne światło.
Było tak rozproszone, że gdyby na placu było chociaż
troszeczkę jaśniej, mogłaby go nie zauważyć, a jednak jej się to
udało. Dol przywarł do niej. Sydney stała niezdecydowanie
między workami cementu, niepewna, co dalej. Czy Victor był
już w środku? Czy północ już nadeszła, czy też jeszcze nie? Nie
miała telefonu i nie mogła ustalić godziny po pozycji księżyca,
nawet gdyby potrafiła, ponieważ go nie widziała – nad głową
miała tylko grubą warstwę chmur, jarzących się delikatnie
odbitym światłem miasta.
Natomiast światło wewnątrz wieżowca było stałe
i nieruchome. Przypominało raczej lampę niż latarkę. Z jakiegoś
powodu Sydney poczuła się pewniej: ktoś ustawił je tam,
przygotował scenę, zaplanował przebieg wydarzeń. Zupełnie jak
Victor. Kiedy jednak zrobiła krok ku budynkowi, Dol zastawił
jej drogę. Próbowała go obejść, ale wówczas złapał ją zębami za
rękę i przytrzymał. Wykręciła ramię, lecz nie dała rady się
uwolnić. Mimo że pies bardzo starał się jej nie ugryźć, ściskał
dość mocno.
– Puść mnie! – syknęła, jednak Dol ani drgnął.
Wówczas po drugiej stronie budynku, za drewnianym
parkanem, trzasnęły drzwi od samochodu. Dol gwałtownie
odwrócił łeb w kierunku hałasu, puszczając ramię dziewczynki.
Ostry, metaliczny dźwięk skojarzył się Sydney ze strzałem
i sprawił, że puls gwałtownie jej przyśpieszył. Jakiś głos
skandował w jej głowie „bez-pie-cznie, bez-pie-cznie” w rytm
tętniącej w uszach krwi. Pobiegła w kierunku wieżowca, ku
płachtom plastiku, prętom ze stali i piętrowej konstrukcji,
dającej schronienie, potykając się po drodze o porzuconą
stalową belkę. Dol podążył za nią, i po chwili oboje zniknęli
w budynku Falcon Price, podczas gdy z drugiej strony ktoś
właśnie zaczął otwierać bramę w ogrodzeniu.
KLIK.
Mitch nacisnął spust i usłyszał tylko ten cichy dźwięk.
Wydał go mechanizm zwalniający iglicę, która wyskoczyła do
przodu i zatrzymała się… ponieważ na jej drodze nie znalazł się
żaden nabój.
Pistolet nie był naładowany.
Mitch doskonale o tym wiedział; wcześniej sprawdził broń
trzy razy, żeby się upewnić.
Teraz patrzył uważnie: na twarzy Sereny pojawiło się
zaskoczenie. Po chwili przeszło w zakłopotanie, a potem gniew,
który jednak nie zdążył osiągnąć apogeum, ponieważ właśnie
wtedy ciemność się rozstąpiła. Cienie za Sereną Clarke
poruszyły się, rozciągnęły i nagle z nicości wyszło dwóch
mężczyzn. Dominik, niosący czerwony kanister z benzyną,
zatrzymał się, podczas gdy Victor zrobił jeden krok, znalazł się
za Sereną, przyłożył jej do gardła nóż i poderżnął je jednym
płynnym ruchem.
Jej szyja zakwitła krwią, usta rozchyliły się, ale mężczyzna
przeciął gardło tak głęboko, że nie wydobył się z nich żaden
dźwięk.
– I oto Ulisses zatkał swe uszy, by nie słyszeć głosu syreny –
wyrecytował Victor, wyciągając zatyczki z uszu, gdy Serena
osuwała się na ziemię – albowiem w nim czaiła się śmierć.
– Jezu! – wykrzyknął Dominik, odwracając wzrok. – To była
tylko dziewczyna!
Victor spojrzał na leżące ciało. Wokół twarzy Sereny rosła
kałuża krwi, ciemna i lśniąca.
– Zachowuj się! – upomniał młodszego mężczyznę. – Była
najpotężniejszą kobietą w mieście. Oczywiście oprócz Sydney.
– Co do Sydney… – zaczął Mitch, patrząc na zwłoki. Po
śmierci Serena wydała mu się mniejsza, a pod tym kątem,
z włosami schowanymi za kołnierzem płaszcza – jeszcze
bardziej podobna do młodszej siostry. – Co z tym zrobimy?
Dominik postawił plastikowy kanister na ziemi obok ciała.
– Spalcie ciało – polecił Victor, zamykając nóż. – Nie chcę,
żeby Sydney je zobaczyła. A już na pewno nie życzę sobie, żeby
go dotykała. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to
wskrzeszona Serena.
Mitch podnosił właśnie pojemnik z benzyną, kiedy
z budynku dobiegł ich odgłos wystrzału, a ogień wylotowy
rozświetlił na moment wnętrzności gmachu niczym
fotograficzny flesz.
– Co, do cholery!? – huknął Victor.
– Wygląda na to, że Eli zjawił się pierwszy – powiedział
z troską Mitch.
– Ale jeżeli ja jestem tutaj, to do kogo on strzela? – zapytał
Victor i złapał za ramię Dominika. – Zabierz mnie tam.
Natychmiast.
PÓŁNOC
WIEŻOWIEC FALCON PRICE (W BUDOWIE)