You are on page 1of 109

Pożegnanie

mistrza
Wstęp Łukasza Kruczka
Kiedy we wrześniu 2014 roku podczas konferencji prasowej w Salzburgu Thomas Morgenstern ogłosił
zakończenie kariery, dla świata skoków narciarskich zakończyła się pewna epoka. Oto bowiem
ośmiokrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz olimpijski, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni
i dwukrotny zdobywca Pucharu Świata postanowił usunąć się w cień. Jakie były powody tego kroku? Co
sprawiło, że jeden z najbardziej niebywałych talentów sportowych uznał, że przyszedł czas rozstania
z ukochaną dyscypliną?
Moja walka o każdy metr to szczera opowieść o dojrzewaniu do tej decyzji. Po raz pierwszy mamy
okazję poznać jej kulisy i dowiedzieć się, co tak naprawdę kierowało Morgim, gdy ogłosił tę druzgocącą
dla wielu nowinę.
Właśnie: Thomas Morgenstern czy Morgi? Wszyscy wiemy, kim jest Thomas Morgenstern – to
wspaniały skoczek o niebywałych ambicjach i jeden z tych sportowców, którzy mogą się poszczycić
naprawdę wybitnymi osiągnięciami. A Morgi? Morgi to przesympatyczny, pogodny młody człowiek,
którego życie pozasportowe przebiega właściwie tak samo jak w przypadku każdego z nas: wypełniają je
radość, smutek, miłość, od czasu do czasu stres. W ciągu ostatnich lat mieliśmy szansę obserwować, jak
ten zwykły-niezwykły chłopak z Karyntii stawia czoła największym wyzwaniom, a jego droga zawodowa,
naznaczona nie tylko licznymi triumfami, ale i potężnym ryzykiem i cierpieniem spowodowanym
kontuzjami, układa się w sinusoidę – dotyka nieba, by chwilę później sięgnąć granic wytrzymałości.
Dla mnie, zapewne podobnie jak dla wielu kibiców, sympatyków, a teraz także czytelników, Thomas
„Morgi” Morgenstern to jeden z tych naprawdę wielkich sportowców, który pozostał „normalnym”
człowiekiem. Jestem tego pewien, ponieważ dane mi było być naocznym świadkiem jego zmagań,
niejednokrotnie zwieńczonych sukcesem. Ich nieodłącznym elementem były nie tylko radość i łzy
wzruszenia po wspaniałych zwycięstwach, ale też często samotność, zwątpienie i rezygnacja.
W niniejszej książce Thomas „Morgi” Morgenstern w przejmujący sposób opowiada o wszystkich
aspektach życia typowych dla jednostek wybitnych: codziennej pracy, dyscyplinie, niebywałej radości ze
zwycięstw, obawach, samotności, walce o prawo do prywatności swojej i bliskich, poczuciu alienacji
i przełamywaniu ograniczeń – zarówno tych realnych, jak i tych, które tkwią jedynie w głowie człowieka
poddawanego nieustannej presji. Opowiada też o cenie, jaką musi zapłacić każdy, kto choć raz zdobył
szczyt.
Thomas Morgenstern na zawsze pozostanie dla mnie mieszanką otwartego, skorego do żartów i rozmów
chłopaka, niezwykle pracowitego i ambitnego skoczka oraz mężczyzny twardo stąpającego po ziemi
i staczającego ciężkie boje z samym sobą. Przeczytajcie szczere wyznanie tego wspaniałego sportowca,
który nigdy nie uważał się za lepszego od innych i który za sprawą swojej kontrowersyjnej decyzji dał
nam wyjątkową lekcję pokory i dojrzałości.

Łukasz Kruczek

Trener polskiej kadry skoczków narciarskich


Upaść i pamiętać
Otwieram oczy. Nawet tak mały ruch sprawia, że moja twarz zaczyna płonąć. Widzę białe, stłumione
światło neonowej lampy. Z boku dobiega mnie regularny pikający dźwięk wydobywający się z EKG.
Próbuję przekręcić głowę, ale w efekcie czuję tylko przeszywający ból, który ciągnie się od skroni przez
policzki aż do klatki piersiowej. Czy to bicie mojego serca? Nie, to zdecydowanie nie jest mój hotelowy
pokój w Tauplitz!
Rozglądam się po jasnym pomieszczeniu. Przez okno wpadają promienie słońca, drażniąc moją palącą
skórę. Chcę coś powiedzieć, zapytać, gdzie jestem i dlaczego się tu znalazłem, ale nie mogę nawet
poruszyć ustami. Moje wargi są zbyt spuchnięte. W żyłę prawej ręki mam wetkniętą plastikową rurkę.
Rytmiczne pikanie miesza się z wszechobecnym szumem urządzeń ustawionych wokół mojego łóżka.
Jestem w szpitalu.
Otwierają się drzwi. Do sali wchodzi przyjaźnie uśmiechnięta pielęgniarka, chyba około trzydziestki.
Jej ciemne włosy sięgają ramion, z oczu bije ciepło i serdeczność. Chcę z nią porozmawiać, ale nie
jestem w stanie wydobyć z siebie słowa. Jeżeli moje wargi powiększyły się wprost proporcjonalnie do
bólu, jaki sprawia poruszanie nimi, muszą przypominać monachijską Allianz Arenę.
Na szczęście to ona zaczyna mówić. Opowiada o jakimś upadku i że niby jestem w klinice w Salzburgu.
Każe mi odpoczywać i mówi, że zawoła ordynatora.
Upadek? Ale jaki upadek? Usilnie próbuję sobie coś przypomnieć. Oczywiście, że upadłem. Trzy
tygodnie temu, w Titisee-Neustadt. Ale teraz już przecież znów skakałem – na Kulm. Mój treningowy
skok był genialny, warunki idealne. Czy jeszcze przed chwilą nie byłem w windzie?
Herbert zawsze znajduje dla mnie tyle motywujących słów, kiedy się na coś wkurzam. Gdzie on
właściwie jest? Przecież mógłbym go teraz potrzebować. Herbert Leitner jest nie tylko wyśmienitym
fizjoterapeutą, ale co najmniej równie utalentowanym psychologiem. Przede wszystkim jest jednak
przyjacielem. Moim „Buddym”. Dostał ten przydomek, kiedy stale towarzyszył mi po upadku w Titisee-
Neustadt. Złamałem wtedy mały palec i dość mocno otarłem skórę. Podrapana twarz to nie problem
w skokach. Przez opatrunek, który założono mi na palec po operacji ręki, nie mogłem jednak ani sam
nosić nart, ani nawet zawiązać buta narciarskiego. Dlatego właśnie Herbert dostał pozwolenie FIS-u,
Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, i mógł mi towarzyszyć nawet tuż przed samym wejściem na
belkę. Normalnie nie może się tam znajdować żaden z członków sztabu, ale podczas posiedzenia drużyn
trenerzy jednogłośnie zadecydowali, że Herbert będzie mógł mi pomagać. Powierzono mu bardzo
odpowiedzialne zadanie, ponieważ bezpośrednio przed skokiem musiał zapinać mi wiązania. Oczywiście
kontrolowałem wszystko, co robił, ale jeżeli coś poszłoby nie tak i popełniłby błąd, mogłoby się to
skończyć groźnym upadkiem.
Upadek? Nie. To niemożliwe. Warunki na Kulm były wymarzone. Zero wiatru. Byłem w wyśmienitej
formie, najlepszy w pierwszej serii treningowej. Trochę się zdenerwowałem, bo skok nie był idealny,
a trener nie chciał powiedzieć, co zrobiłem źle. Alexander Pointner w 100 procentach hołdował zasadom
neurocoachingu: wyszukiwać i dokładnie analizować pozytywy. Ale ja chcę przecież wiedzieć, gdzie
popełniam błąd i dlaczego w ostatnim skoku miałem wrażenie, że z przodu nart był zbyt duży nacisk, i czy
dlatego hamowało mnie w powietrzu. Skok był dobry, ale mógł być lepszy. Dla trenera był po prostu
super, dla mnie nie. Wiem, że mógł być lepszy.
Upadek w Titisee-Neustadt

Znów otwierają się drzwi. Tym razem do sali wchodzi brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki,
ordynator. Na nosie gładkie, czarne okulary, które sprawiają, że wygląda bardzo poważnie, choć właśnie
tego pewnie wymaga sytuacja. Jego niewysoka, ale krępa sylwetka, szare, nieco cienkie już włosy,
uśmiech i ciepłe spojrzenie sprawiają, że wydaje się sympatycznym człowiekiem. On też chce mi
opowiedzieć o upadku. Podobno doznałem urazu czaszkowo-mózgowego. Poza tym stłuczenie płuc
i liczne otarcia skóry, szczególnie na twarzy. Przez głowę przemykają mi słowa takie jak „tomografia”
albo „rentgen”. Teraz interesuje mnie tylko jedno: jaki upadek? Czuję zmęczenie…
Nic nie pamiętam. Jestem w stanie przypomnieć sobie z najdrobniejszymi szczegółami wszystkie swoje
upadki. Zawsze przeżywałem je w pełni świadomy, niczego nie zapominałem. Może byłoby nawet lepiej
dla mnie, jeśli tych bardzo groźnych w ogóle bym nie kojarzył. Wspomnienie bólu hamuje człowieka, ale
równocześnie pomaga unikać błędów. Można by powiedzieć, że wspomnienia chronią. Ale czy
naprawdę? Mój pierwszy groźny upadek w Kuusamo w końcu nie był ostatnim. Szczerze mówiąc,
myślenie o nim sprawia mi ból, ale czy uznano by mnie za obłudnego, jeśli określiłbym tę pozorną
funkcję ochronną jako fałszywą deskę ratunku? Bo niby w czym mi ona pomogła?
W Kuusamo upadłem 11 lat temu. Byłem młody i pewny, że nic złego nie może mi się stać. Inauguracja
sezonu odbywała się wtedy w Finlandii. Pod koniec listopada daleka północ jest pełna śniegu,
a Kuusamo leży prawie na północnym kole podbiegunowym. Choć pogoda jest tam o tej porze roku
niestabilna i bywa bardzo wietrznie, lubię to miejsce. Fiński krajobraz, składający się głównie z jezior
i lasów, ma w sobie coś poruszającego. Lubię być z dala od hałasu i pośpiechu.
Daleko też stamtąd do szpitala – gdyby coś się stało…
Wspomnienie. Tak właściwie mnie nie chroni, lecz sprawia, że jestem bardziej pokorny. W Kuusamo
upadłem tylko dlatego, że miałem w sobie zbyt dużo brawury. Może czułem się tam aż za dobrze. Kto
wie.
W ostatnim czasie Ruka, bo tak nazywa się miejscowość, w której znajduje się skocznia, rozwinęła się
w zawrotnym tempie i stała się prawdziwym centrum sportów zimowych. W ostatnich latach. Wcześniej
była tam tylko skocznia, hotel, kilka drewnianych domów i duży parking koło stoku. Teraz na jego
miejscu stoi centrum handlowe, luksusowe lokale i apartamenty. Mimo to podoba mi się tam jeszcze
bardziej, choć z Kuusamo automatycznie kojarzy mi się upadek.
To miał być pierwszy sezon, w którym planowałem starty we wszystkich konkursach. Byłem
w fantastycznej formie, jak zresztą pod koniec poprzedniego. Do Finlandii polecieliśmy już kilka dni
przed samą inauguracją. Było to jedyne w Europie miejsce umożliwiające oddawanie skoków na śniegu.
Tak, śniegu było pod dostatkiem. I lodu. Nic dziwnego, skoro temperatura wynosiła minus 25 stopni.
Zamarznięte były nawet typowe dla tego obszaru jodły. I jeszcze ten wiatr, który powodował, że
temperatura odczuwalna to nie minus 25, ale minus 35 stopni. Wspaniała była za to widoczność. Drzewa
jak gdyby namalowane białym lodem. Jeziora zamarznięte, a niebo niebieskie tylko przez cztery godziny
dziennie. Przez pozostałe 20 godzin o tej porze roku panuje tam ciemna noc, nie świeci się zupełnie nic.
W ciągu tych czterech godzin zaczynasz rozumieć motyw wykorzystania koloru białego i niebieskiego na
fladze Finlandii. Dwie takie flagi powiewały na górze skoczni. Także ten obrazek na stałe wrył mi się
w pamięć.
Mimo zimna, podczas treningu czułem się świetnie. Oczywiście także dlatego, że byłem w naprawdę
znakomitej formie. Wiedziałem, że jeżeli będą optymalne warunki, to ten pierwszy konkurs zakończę
z bardzo dobrym wynikiem. I co mi dała ta pewność na koniec dnia? Wizytę w szpitalu w Kuusamo.
W dodatku tylko dlatego, że byłem niepokorny. Nie ma się co oszukiwać.
W dniu zawodów było dosyć wietrznie, dokładnie to pamiętam. Wiało z lewej strony, czyli tej jedynej
niechronionej od wiatru na skoczni w Kuusamo. To tam właśnie stoi wieża sędziowska. Na lewo obok
buli, tuż pod gniazdem trenerskim, znajduje się ogromny wskaźnik obrazujący siłę i kierunek wiatru. Jest
tak duży, że na co dzień niełatwo go poruszyć, a żeby już się to stało, trzeba naprawdę solidnego
podmuchu. Tego dnia wskaźnik stał sztywno w powietrzu, kierując się nieco do góry. Był tak samo
nieruchomy jak zamarznięte drzewa.
To właściwie powinno było stanowić wyraźne ostrzeżenie. Jeszcze mocniejszym sygnałem
ostrzegawczym były problemy, z jakimi w trakcie lotu przyszło się zmagać Martinowi Schmittowi
i Andiemu Koflerowi. Andi upadł, a później jeszcze Sven Hannawald zaliczył „awaryjne lądowanie”
przed 50. metrem. Większość zawodników skakała bardzo zachowawczo i dlatego pomyślałem, że nie
mogę nie wykorzystać takiej szansy.
Chciałem powtórzyć wynik z treningu i idealnie wykończyć ten skok. Miałem 17 lat, rozpierała mnie
energia i wydawało mi się, że nic złego nie może mi się przytrafić. Żeby zwyciężyć, musiałem się liczyć
z ryzykiem.
Upadek w Kuusamo

Na to, co się potem stało, mogłem się właściwie przygotować, bo tę sytuację miałem już wcześniej przed
oczami. Podczas tych dziwnych wizualizacji skoku przed zawodami, kiedy dokładnie wyobrażam sobie
każdy swój ruch, widziałem siebie robiącego salto. Zawahałem się przez chwilę, ale chcąc wygrać,
postawiłem wszystko na jedną kartę. Miałem świadomość, że to niebezpieczne i że takie warunki mi nie
odpowiadają. Ale przecież osoby odpowiedzialne za przeprowadzenie konkursu wiedzą, co robią. Nie
pozwolą zawodnikowi skoczyć, kiedy istnieje jakieś zagrożenie, choć z drugiej strony muszą dołożyć
wszelkich starań, żeby zawody się odbyły. Zielone światło zapala się oczywiście tylko wtedy, gdy wiatr
nie jest zbyt silny. Tyle że nikt nie jest w stanie „wyłączyć” nagłych podmuchów i sprawić, by młody
i głodny sukcesów śmiałek w tak skrajnych warunkach nie podejmował zbyt dużego ryzyka.

Zaufanie jest jednym z najważniejszych czynników w skokach. Trzeba ufać trenerowi, kiedy machnięciem
chorągiewki daje pozwolenie na skok. Trzeba ufać sztabowi odpowiedzialnemu za rozegranie zawodów,
że warunki są odpowiednie do skakania. I, jak nauczyłem się tamtego dnia, trzeba ufać własnym
przeczuciom. Jeżeli mówią ci wyraźnie: „Uważaj!”, to zrób to, bo koniec końców i tak każdy jest
odpowiedzialny sam za siebie. A ja miewam problemy ze słuchaniem swojego głosu wewnętrznego.
Oczywiście traktuję go poważnie, ale ponieważ w naszej dyscyplinie jest tak wiele kompetentnych osób,
siłą rzeczy ufa się właśnie im.

Konkursów, podczas których balansuje się na granicy bezpieczeństwa i rozsądku, jest dużo. Na ogół nic
złego się nie dzieje, a na koniec są wyniki. Czasami zwycięzca jest zupełnie przypadkowy, często
wyłoniony już po pierwszej serii. Potem wprawdzie wszyscy narzekają i krytykują taki obrót sprawy, ale
kilka tygodni później nikt już nie pyta, w jakich okolicznościach odbyły się dane zawody,
a organizatorowi oszczędza się trudności finansowych, które niesie ze sobą odwołanie konkursu. Kiedy
już coś się dzieje, jak tego dnia w Kuusamo, dopiero upadek jest impulsem do przerwania zawodów.
I wtedy zaczynają się dyskusje. Może trzeba było wcześniej odwołać konkurs? Albo w ogóle go nie
rozpoczynać? A może wystarczyło przeczekać? Ci, którzy mimo złych warunków oddali dobry skok,
denerwują się, bo po przerwaniu zawodów nie ma ani wyników, ani pucharowych punktów.
Wtedy spotkało to na przykład Martina Höllwartha, który skakał bezpośrednio przede mną i objął
prowadzenie. To tylko dodało mi animuszu. Nie przeszkadzała mi niska temperatura. Lubię, kiedy jest
zimno. Powietrze wydaje się wtedy gęstsze i mam wrażenie, że niesie znacznie lepiej. Fińskie niebo
rozświetlał wówczas mój pomarańczowy kombinezon. Wszystko wydawało się idealne – pozycja
dojazdowa, wybicie, przejście w fazę lotu – i zapowiadało triumf, do momentu gdy nagle w powietrzu
obydwie narty uderzyły w moje ciało. Przekoziołkowałem do przodu i zobaczyłem, że prawa narta się
wypina. Przerażające uczucie! Z jednej strony wszystko dzieje się niewiarygodnie szybko, z drugiej trwa
całą wieczność. Czujesz, jak twoje ciało obraca się w powietrzu. Tracisz orientację i już nie wiesz, gdzie
jest góra, a gdzie dół. W takim momencie pewien jesteś już tylko jednego: zaraz będzie cholernie boleć.
I czekasz na uderzenie w oblodzoną bulę. Zaciskasz zęby i instynktownie starasz się przyjąć pozycję
ochronną, napinasz każdy mięsień i masz nadzieję, że nie będzie aż tak źle, choć dobrze wiesz, że
będzie…

Wylądowałem na plecach. Przekręciło mnie tak, że usiadłem i zjeżdżałem po lodowych rowkach, które
zostawili przygotowujący zeskok ludzie, poruszający się po nim na deskach do narciarstwa alpejskiego.
Poczułem, że nie jestem już w stanie wytrzymać bólu. Wtedy padłem na plecy, ślizgając się jeszcze głową
w dół. Wzrok utkwił w martwym punkcie. Byłem w szoku i cieszyłem się, że moje ciało nie poniewiera
się już tak bezwładnie. Leżałem na plecach i płakałem. Gernot Landerer, nasz ówczesny fizjoterapeuta,
przybiegł od razu i spytał, czy mogę poruszać wszystkimi kończynami. Bolała szczególnie kość
piszczelowa. W pierwszym momencie myślałem, że jest złamana, ale miałem tylko paskudne rozcięcie od
narty. Udo było całe fioletowe. Huczało mi w głowie. Wstrząśnienie mózgu. W kołnierzu ortopedycznym
zostałem na sygnale odwieziony do szpitala w Kuusamo. W karetce nie miałem najlepszych przeczuć. To
nie był niegroźny upadek, ale zdarzenie, które już na początku sezonu pokazało mi, co tak naprawdę może
się stać. Co z moimi rodzicami? Oby tylko nie martwili się za bardzo. I tak dalej…

Wbrew pierwszym komunikatom prasowym nie złamałem sobie nic oprócz małego palca. Świętej
pamięci Edi Federer, mój ówczesny menedżer, zabrał mnie do Klagenfurtu na leczenie u doktora Georga
Lajtaia. Dzięki jego pomocy szybko wróciłem do zdrowia i już miesiąc później mogłem wystartować
w Oberstdorfie.
Ale od tego upadku podświadomie stałem się ostrożniejszy. Przede wszystkim jeśli chodzi o wiatr.
Wspomnienie blokuje.

Każdy upadek coś w tobie pozostawia. Czasami blizny, często ból, zawsze wspomnienia. Tak samo było
pięć lat później podczas letniego treningu w Kuopio, także w Finlandii. Ale ten upadek był zupełnie inny
i nieporównywalny z tym w Kuusamo. Wtedy byłem w kiepskiej formie i przebywaliśmy na klubowym
zgrupowaniu. Razem z Martinem Kochem, drugim z Karyntyjczyków w kadrze narodowej, i Heinzem
Kuttinem pojechałem do Kuopio, by rozpocząć tam nowy plan treningowy po nieudanym sezonie. Nowe
wiązania ze specjalnymi bolcami były gorącym tematem poprzedniego roku, a ja zmieniłem właśnie
markę nart. Chcieliśmy przetestować nowy system wiązań, dlatego na nasze zgrupowanie specjalnie
przyjechał przedstawiciel produkującej je firmy. Miał służyć wsparciem przy ich dokładnej regulacji.
Nie chciałem zaserwować ani sobie, ani fanom kolejnego tak nieudanego sezonu, więc moje oczekiwania
były wysokie – wyniki i postępy musiały przyjść tak szybko, jak to tylko możliwe. Presja osiągnięć,
oczekiwania i niecierpliwość stanowią złe połączenie i fatalną pozycję wyjściową. Ale było to ważną
nauczką, bo od tamtego czasu zawsze używałem specjalnej taśmy zabezpieczającej wiązania. Właściwie
wtedy też – oprócz tych dwóch skoków, podczas których chciałem porównać czucie w powietrzu
z wykorzystaniem nowego i starego systemu wiązań. Najpierw skoczyłem w starych nartach, do których
byłem przyzwyczajony. Potem do innych przypiąłem nowe wiązania. Musiałem więc tylko zmienić narty.
Ile wysiłku wymagałoby zamontowanie zabezpieczeń na nowych nartach? Zawsze to robiliśmy i po raz
pierwszy skoczyłem bez nich. Czucie w pierwszym skoku było w porządku, ale oddałem zachowawczą
próbę. W drugiej leciałem znacznie pewniej, chciałem włożyć w skok więcej mocy. Czucie było dobre.
Od razu przeszedłem do fazy lotu i złapałem wysoki pułap. Na końcu buli, gdzie opór powietrza staje się
największy, bo tam jest ono najgęstsze, wypięło mi się lewe wiązanie, a potem cała narta. To naprawdę
przerażające uczucie – lecisz z prędkością 105 kilometrów na godzinę, twój wzrok skupia się na linii
oznaczającej wielkość skoczni i nagle wypina ci się narta. Zupełnie jakbyś robił krok, a ziemia nagle
osunęła ci się spod nóg i zacząłbyś spadać w przepaść. W powietrzu jest tak, jakbyś leżał na brzuchu
w hamaku na wysokości pięciu metrów i nagle sznur się urwał. Jesteś przerażony, nie masz się czego
złapać i wiesz, że czeka cię nieprzyjemne zderzenie z podłożem.
Wszystko działo się niezwykle szybko. Na szczęście kontuzja nie była groźna. Bolały mnie łokieć
i ręka, ale i tak mogłem mówić o szczęściu. Tym razem wszelkie uczucia zdominowała ogromna złość na
siebie samego, że zachowałem się tak lekkomyślnie i skoczyłem bez linek zabezpieczających.
Jak by nie patrzeć, moje bezpieczeństwo było absolutnie warte czasu ich założenia. Znam kilku
zawodników, którzy na ogół skaczą bez zabezpieczeń, czego tak naprawdę nigdy nie potrafiłem
zrozumieć. Wtedy zrobiłem to samo i od razu przyszło mi za to słono zapłacić.
Niektórzy twierdzą, że obwinianie się jeszcze nikomu nie pomogło, ale chyba nie do końca się z tym
zgadzam. Wyrzuty sumienia uświadomiły mi, że to niecierpliwość i presja sukcesu, jaką na siebie
nałożyłem, w dużym stopniu przyczyniły się do moich upadków. No i ignorowanie głosu wewnętrznego,
bo przecież to nie było tak, że w ogóle nie myślałem o zamontowaniu tych linek. Myślałem, ale nie
posłuchałem podpowiedzi zdrowego rozsądku.
Mówi się, że po wypadku samochodowym powinno się wsiąść za kierownicę tak szybko, jak to tylko
możliwe, a jeśli spadło się z konia – dosiąść go znów jak najprędzej. Wszystko po to, by strach nie
zdążył za bardzo rozpanoszyć się w głowie. Po upadku w Kuopio na szczęście szybko wróciłem do
zdrowia i znów mogłem startować. W przeciwnym razie lęk zakorzeniłby się we mnie znacznie głębiej,
choć zdarzenie to i tak pozostawiło kolejny hamulec w mojej podświadomości. Myśl, że zawiódł sprzęt,
czyli coś, na co nie mogę mieć wpływu i czego nie jestem w stanie przewidzieć. Ale ryzyko można
przecież zminimalizować. Nigdy więcej nie skoczyłem już w tych wiązaniach. Dwa lata później
Austriacki Związek Narciarski sam rozwinął system wiązań bolcowych, których zacząłem używać, jednak
zawsze z linką zabezpieczającą!
Zakrawa wręcz na ironię fakt, że stosowanie zabezpieczenia przy wiązaniach nie zawsze dostatecznie
chroni przed najgorszym. W Titisee-Neustadt w grudniu jego działanie było bowiem zupełnie odwrotne
od zamierzonego. Oczywiście miałem wtedy pecha, ale to przecież małe pocieszenie. Pech czy nie, był to
mój trzeci groźny upadek, a dla psychiki szczególnie fatalny w skutkach.
Dzień wcześniej pierwszy raz od dwóch lat znów wygrałem konkurs Pucharu Świata. Wszystko
wreszcie zaczęło układać się tak, jakbym sobie tego życzył. Prywatnie miałem za sobą najgorszy okres
w życiu, który mocno oddziaływał na moją karierę sportową. Przez dziewięć miesięcy czułem się
rozdarty wewnętrznie. Narodziny córki, rozstanie z partnerką, nowa miłość, niemoc w radzeniu sobie
z własnymi uczuciami, przytłaczająca, ogromna presja ze strony opinii publicznej, strach, agresja,
kłamstwa, uczucie beznadziei… Ten czas grozy właśnie się dla mnie skończył. Znów wygrałem zawody,
czułem się wspaniale, odzyskałem do siebie zaufanie, byłem dumny i wdzięczny, że dane mi było odnieść
ten sukces. Moment, na który tak długo czekałem, wreszcie nadszedł. Zrzuciłem z barków ogromny ciężar
i także z tego powodu z wielką radością oczekiwałem drugiego konkursu.
Warunki były idealne. Piękna pogoda, bezwietrznie. Mój skok w serii próbnej – zachwycający. Byłem
całkowicie nastawiony i w pełni gotowy na kolejne zwycięstwo. Czułem, że w moim życiu znów zacznie
się lepiej dziać. W konkursie oddałem perfekcyjny skok. Prawie jak na chmurze „płynąłem” w powietrzu
nad laserową linią, której przekroczenie oznacza objęcie prowadzenia. Był to skok, który uszczęśliwiłby
każdego zawodnika. Chciałem go jeszcze tylko zwieńczyć pięknym telemarkiem. Na moment przed
wylądowaniem moje nogi ułożyły się w charakterystyczny wykrok, górna część ciała się wyprostowała,
wyciągnąłem ramiona, czubki palców u nóg zadarłem do góry. Wszystko było tak, jak powinno być.

Villach latem 1996 roku.


Mój pierwszy skok
Wszystko, z wyjątkiem lewego wiązania, które się wypięło. Mimowolnie odjechała mi narta, do której
było przymocowane. Ponieważ bolec przy wiązaniu jest zakrzywiony, podczas telemarku należy
skierować kolano do wewnątrz. Zapobiega to zakantowaniu narty, za co odejmowane są punkty. Bez
pomocy wiązań nie ma się już szans na dalsze kontrolowanie „desek”. Upadłem na głowę. Linka
zabezpieczająca pociągnęła za sobą nartę, a ta z kolei, wlokąc się za mną, kilkakrotnie
w niekontrolowany sposób uderzyła w moje ciało. To był niezwykle bolesny upadek. Moja twarz płonęła
i czułem, że zaczyna mi brakować powietrza. Kiedy już się w końcu zatrzymałem, spróbowałem wstać
i złapać oddech, ale nie byłem w stanie. Opanował mnie paniczny lęk. Poczułem, jak nogi zaczynają się
uginać pod ciężarem ciała i jak upadam.
Przed oczami przemykają mi twarze sanitariuszy. Lekarz niemieckiej drużyny swoim opanowanym
głosem dodaje mi otuchy i podłącza kroplówkę, której zawartość ma mnie uspokoić. Co tym razem
spowodowało upadek? Nie lekkomyślność. Znowu pech? Przypadek? Czy to jakaś kara? Jeżeli czegoś nie
da się wyjaśnić, właśnie takie myśli przychodzą do głowy. Los? Ten upadek, tak jak i poprzednie,
pozostawił we mnie ślad. Tak jak i wcześniej, znowu coś we mnie pozostało. Każdy upadek zostawia
ślad, a każdy z tych śladów hamuje.
Pamiętam każdą myśl, którą miałem w głowie, zanim jeszcze znalazłem się w helikopterze. Co się stało
tym razem? Dlaczego kroplówka? Dlaczego helikopter? Mam obrażenia wewnętrzne? Śledziona? Płuca?
Co było przyczyną upadku?
Nie byłem jeszcze w pełni sił, kiedy rozpoczynał się Turniej Czterech Skoczni, ale postanowiłem
w nim wystartować. Kolejny comeback w Oberstdorfie. Mimo że tym razem poważnie złamałem palec,
prezentowałem wysoką formę i po bardzo udanym występie w turnieju pełen motywacji pojechałem na
loty do Bad Mitterndorf.
Kulm. Co się tam wydarzyło? Upadek?
Jaki upadek?
Krew pulsowała mi w skroniach w rytmie pikającego EKG, a przy każdym kolejnym uderzeniu pulsu
miałem wrażenie, że mój mózg rozpadnie się na kawałki. Poruszam dłońmi. W porządku. Ręce. Palce
u nóg. Nogi. Mogę wstać? Powoli próbuję się wyprostować. Skóra piecze w miejscach, w których
marszczy się w fałdki. Ból w klatce piersiowej najpierw jest kłujący, potem na chwilę ustaje. Pod
czaszką dudni. Wstaję. Ostrożnie stawiam jedną nogę przed drugą. Robi mi się niedobrze i mam zawroty
głowy, której ból natychmiast się nasila. Będzie lepiej, jeśli znów się położę. To straszne uczucie, kiedy
twoje ciało jest w takim stanie, a ty nawet nie wiesz dlaczego.
Kulm. Trening. Urwany film. Teraz leżę tutaj z potłuczonymi płucami, urazem czaszkowo-mózgowym,
otarciami skóry, a lekarze mówią, że wszystko jest pod kontrolą. Wszystko pod kontrolą? Właśnie! Chcę
wiedzieć, co się stało!
Wizyta pielęgniarki jest miłą odmianą. Wprawdzie siostra oczekuje ode mnie, że będę mówił, ale dla
mnie już sama obecność człowieka, który ofiarowuje mi uśmiech, zmienia kroplówkę albo zakłada nowy
opatrunek, uspokaja mnie i daje mi poczucie bezpieczeństwa. Pielęgniarka pyta, czy chcę zobaczyć
rodziców. Podobno są tutaj. Wielka radość – oczywiście, że chcę! Na pewno bardzo się martwili.
Szczególnie mama. Zależy mi, by zrobić dobre wrażenie, by pokazać, że jestem silny, i skłonić ich do
myślenia, że wszystko jest w porządku. Upadłem, mam obrażenia, ale wyjdę z tego. W końcu to nie
pierwszy raz.
Wchodzą do sali, do której ja sam zdążyłem się już trochę przyzwyczaić. Pikanie i szum, jaki
wytwarzają znajdujące się tu urządzenia, nie są już dla mnie niczym nadzwyczajnym.
Dla moich rodziców jest to jednak wyraźnie przerażający widok. Ich wzrok wędruje tam i z powrotem
od drzwi aż do mojego łóżka, ślizgając się po wynalazkach techniki typowych dla oddziału intensywnej
terapii. Patrzą na urządzenia, których obecność tylko potwierdza ich obawy. Mama w swojej puchowej
kurtce, tata w zwykłej czarnej, oboje w dżinsach i zimowych sportowych butach, nie do końca pasują do
sterylnego wnętrza, którego barwy ograniczają się do bieli i zieleni. Spojrzenie mamy jest inne od tych,
jakie zapamiętałem po wcześniejszych upadkach. Zazwyczaj było to coś w stylu: „Biedny, jak się
czujesz? Tak mi przykro!”. Tym razem załzawione oczy mówią: „Jak dobrze, że żyjesz!”.

Moje pierwsze zwycięstwo w… narciarstwie zjazdowym na zawodach w Leiser-Maltatal. Drugi był Jessner Markus (z lewej),
wówczas mój wielki rywal

Chyba udało mi się przekonać rodziców, że tylko w połowie jest tak źle, jak mogło się im wydawać. Nad
wszystkim panuję, lekarze też mają wszystko pod kontrolą, a już niedługo będę mógł opuścić intensywną
terapię. Mama opowiada mi o Lilly. Ma się dobrze. Jest radosna, żywiołowa, pyta o mnie. Uśmiecham
się, ale uśmiech szybko znika, bo czuję ból, kiedy poruszam mięśniami twarzy. Myślenie o Lilly sprawia,
że wypełnia mnie uczucie ciepła i szczęścia. Teraz śmieję się w środku, w sercu.
Nie wiem, dlaczego mówimy tak cicho, prawie szeptem. Przecież jesteśmy sami na sali. Z drugiej
strony to jednak dobrze, bo w mojej głowie dudni krew. Każde zbyt głośno wypowiedziane słowo jest
dla mnie jak igła wbijana w mózg. Bardzo się cieszę z odwiedzin rodziców, ale tęsknota za ciszą
i odrobiną snu z minuty na minutę staje się coraz większa. Koniecznie chcę jednak wiedzieć jedno. Coś,
co nie daje mi spokoju.
Co się stało?
Co dokładnie się stało?
Pytam taty. Od szczegółowego opisu, którego sobie życzyłem, od wnikliwej analizy, jakiej chciałem, od
gruntownego poszukiwania błędu, którego potrzebowałem, odpowiedź była oddalona tak jak Tauplitz od
Niżnego Tagiłu… Ale była też typowa dla taty i stanowiła jeden z niezliczonych powodów, dla których
tak bardzo go kocham.
„Wywinąłeś orła”.
Aha.
To stwierdzenie nie pomogło mi w niczym więcej niż w dojściu do wniosku, że najwyraźniej zawiniła
narta, która dostała podmuch powietrza z góry i została wciśnięta w dół. Przy szacowanej prędkości 120
kilometrów na godzinę i oporze powietrza o sile około dziesięciu metrów nie mogło się to skończyć
inaczej jak saltem z założonymi nartami o długości dwóch i pół metra i zagrażającym życiu uderzeniem
w bulę.
Po jakichś dwóch godzinach rodzice wyszli w wyraźnie lepszym nastroju. Ta świadomość jest dla mnie
bardzo ważna. Wiem, jak bardzo mama martwi się o mnie, odkąd tylko powiedziałem, że chcę zostać
skoczkiem narciarskim. W końcu nie jest to najbezpieczniejszy sport, jaki można sobie wybrać… Moja
decyzja była dla niej powodem niejednej bezsennej nocy, z czego zresztą nigdy nie robiła tajemnicy.
Muszę się przespać. Odwiedziny rodziców bardzo mnie ucieszyły, były ważne i dla mnie, i dla nich, ale
były też wyczerpujące. Bolący potwór w mojej głowie zasłużył na odpoczynek. Czeka mnie teraz tryb
czuwania. Oczy zaczynają się kleić, a ja już nie potrafię i nie chcę się przed tym bronić.
Gdy jest się przykutym do szpitalnego łóżka, jednym z najważniejszych pytań, jakie już po krótkim
czasie przychodzą do głowy, jest to o możliwie najmniej bolesną alternatywę dla pozycji leżącej. Ta
tradycyjna, szpitalna pozycja, czyli leżenie na plecach, trochę koliduje z typowym dla kontuzji,
nieuniknionym bólem tej właśnie części ciała. Wymaga on poruszania się, a równocześnie w bolesny
sposób pokazuje granicę aktualnych możliwości ruchowych własnego organizmu. Gdzie to ja położyłem
telefon komórkowy? I dlaczego nie ma go na tym małym białym stoliku, który jest przyczepiony do łóżka
niedaleko mojej głowy? Kto był tak „miły” i włożył go do kieszeni plecaka leżącego na podłodze, jakiś
metr ode mnie? Z jednej strony dobrze wiedzieć, że jestem już sam w stanie go stamtąd wydostać.
Z drugiej jednak potrzeba do tego szeregu ruchów, połączonych z nadmiernym obciążeniem i atakami
bólu. Czuję ukłucie pod żebrami wywołane gwałtownymi ruchami przy prostowaniu górnej części ciała,
a przy schylaniu się do plecaka – ból szerzący się od karku, przez środek głowy aż do mózgu. Plecak
podrzucił mi mój menedżer Hans Gschwendtner razem z doktorem Lajtaiem. Był też Andi Goldberger, ale
nie wiem, czy to jeszcze pamięta, bo na widok tych wszystkich urządzeń znajdujących się w sali i mojego
robiącego bardzo kiepskie wrażenie ciała zasłabł i sam musiał skorzystać z pomocy lekarzy.
Doktor Georg Lajtai prowadzi prywatną klinikę Maria Hilf w Klagenfurcie. To mój zaufany lekarz
pierwszego kontaktu, u którego jestem częstym gościem. Jest moim wiernym towarzyszem na niełatwych
ścieżkach życia, kimś bliskim mi jak najlepszy przyjaciel, doradcą i wsparciem w niemal każdej sytuacji,
nie tylko w sporcie.
Tak samo jest z Hansem. To ktoś więcej niż tylko menedżer. To osoba, z którą mogę porozmawiać
i która naprawdę słucha. Jasno i wyraźnie prezentuje swoje zdanie. Nie tylko cechuje go wysportowana
postura przewodnika górskiego, ale i ma w sobie wyrazistość, prawdziwość i naturalność krajobrazu
swojego regionu – Pongau. Krajobrazu, w którym oprócz wyraźnych konturów jest wiele dolin
i szczytów. I dobrze. Hans to oddany pracownik, twardy negocjator i ktoś, kto woli robić, niż mówić. Jest
serdecznym człowiekiem, który pomaga, kiedy tylko może. I teraz właśnie, dzięki Bogu, zabrał moje
rzeczy z pokoju hotelowego w Tauplitz i przywiózł mi je do Salzburga. Między innymi moją komórkę.
To, że będąc na lekowym rauszu, zwymyślałem go za zrobienie bałaganu w moim plecaku, nie wywołuje
w nim reakcji innej niż tylko śmiech. Taki właśnie jest.
Jedno jest pewne – tym dwóm zaufanym osobom zawdzięczam to, że już na krótko po upadku, którego
nie mogłem sobie nawet wówczas jeszcze dobrze przypomnieć, jestem w stanie kontaktować się ze
światem. I właśnie tę możliwość muszę teraz wykorzystać, żeby się dowiedzieć, co dokładnie się stało.
Znów więc znajduję się w pozycji typowej dla pacjentów w szpitalnym łóżku, i w telefonicznych
kontaktach szukam numeru Alexandra Pointnera. Tylko on może mnie oświecić. Mój skok i upadek
obejrzał już na wideo i przeanalizował dobre sto razy. Wiem to.
Znajduję jego wiadomość z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia wśród innych SMS-ów, które
właściwie dopiero teraz zobaczyłem. Niekończące się życzenia, także od reszty mojej drużyny. Jest ich
tak dużo… Boję się, że nigdy nie będę w stanie wszystkich dokładnie przeczytać. Mimo to szybko
przelatuję wzrokiem długą listę. Cieszę się, gdy widzę wyświetlone nazwiska kolegów ze skoczni albo
przyjaciół, a przy niektórych numerach zastanawiam się, do kogo należą, bo nie miałem ich wcześniej
zapisanych.
Zwlekam chwilę z wybraniem numeru do trenera. Prawdopodobnie przez dwojaki charakter naszych
stosunków. Mimo, a może właśnie z powodu różnic zdań, jakie były między nami, w profesjonalny
sposób próbuję się koncentrować na relacji zawodnik – trener. I tego właśnie teraz potrzebuję. Nie
żadnego automatyzowania i utrwalania w głowie idealnego skoku. Potrzebuję klarownej analizy skoku,
który spowodował, że się tu znalazłem. Muszę wiedzieć, co się stało. Czy zrobiłem błąd? Jeśli tak, to
jaki? Czy to czynniki zewnętrzne zawiniły? Muszę dokładnie wiedzieć, dlaczego „wywinąłem orła”.
I muszę wiedzieć, jak on wyglądał. Trener zna odpowiedź na te wszystkie pytania. Na pewno. Wybieram
jego numer.
Zwyczajna, niewinna pogawędka. Alexander Pointner siedzi przy moim łóżku. Konkurs na Kulm już się
skończył. Krótko po moim telefonie przyjechał do szpitala. Słucha. Opowiada, jak trudno było jemu
i innym dojść do siebie po moim upadku, a także że jeszcze gorzej było później. Niepokój, co ze mną. Co
mi jest? Czy jest bardzo źle? Lęk wywołany tym zdarzeniem niczym wielka ośmiornica objął wszystkich
swoimi mackami.
Trener mówi, że pozostali zawodnicy mieli możliwość zadecydowania, czy chcą skakać, czy nie. Nie
byłem zaskoczony, gdy usłyszałem, że woleli wystartować. Też bym tak zrobił. Każdy z nich życzy mi
wszystkiego dobrego, ale musi się też skupić na swojej pracy. To jest profesjonalizm.
Trener otwiera laptopa. Dzięki Bogu ORF udostępnił nam nagranie upadku, tak żebyśmy mogli je jak
najlepiej przeanalizować.
Czuję, jak moje tętno przyspiesza. Pulsowanie w żyłach, a przede wszystkim w głowie, nagle się nasila.
Narastają we mnie ciekawość i niepewność. Za moment po raz pierwszy zobaczę, co się tak naprawdę
stało kilka dni temu. Zobaczę, jak wyglądam, gdy podczas „wywijania orła” i następującego po nim
zderzenia z podłożem obijam sobie płuca, jak tracę przytomność i jak uderzam głową w ubity śnieg.
Przede wszystkim jednak zobaczę, dlaczego do tego doszło. Może wtedy będę mógł sobie coś
przypomnieć?
Alex pyta, czy jestem gotowy. Jestem. Ciekawość bierze górę. Trener naciska play.
Nagranie trwa około trzech minut, łącznie ze zbliżeniami kamery. To tak, jakbym oglądał w telewizji
kogoś innego, kto odbija się od belki, skacze, upada; kto bez życia turla się po podłożu, leży z krwawiącą
twarzą w śniegu, przekręcony, nieprzytomny, podczas gdy tylko kilka centymetrów od jego głowy
w szalonym tempie przejeżdża wypięta lewa narta. Ale to przecież ja! Czy to możliwe? Żołądek mi się
kurczy, patrzę w monitor niewidzącym wzrokiem. Czasami sam nie mogę uwierzyć, jak wiele skojarzeń
może przelecieć przez głowę w bardzo krótkim czasie, ale teraz mój mózg przez chwilę nie jest zdolny do
pomyślenia czegokolwiek. To tak, jakbym był w czarnej dziurze. Tkwię w milczeniu, a świat powoli
kręci się wokół mnie.
Na szczęście zbliżenia kamer nie pokazują uderzenia, tylko moment, w którym ucieka mi lewa narta
i w którym zaczynam wymachiwać rękoma. Wtedy skoczek na monitorze znika za bulą. Na kolejnych
ujęciach są już przy mnie sanitariusze i lekarz pracujący dla Austriackiego Związku Narciarskiego,
doktor Jürgen Barthofer. Wszyscy zareagowali błyskawicznie.
Jürgen pochyla się nad nieprzytomnym, leżącym na ziemi ciałem. Dokładnie wie, co robi. Z tej
perspektywy podobny widok może nawet uspokoić, bo wszystko wydaje się odbywać bardzo
profesjonalnie i dokładnie tak, jak powinno. Nawet osłaniają ciało rannego kocem, żeby kamery
telewizyjne nie mogły wyłapać szczegółów, chociaż one i tak do tego nie dążą. Na szczęście ORF
i większość stacji telewizyjnych, transmitując wypadki, nie pokazuje zbliżeń i prezentuje w tym czasie
inne ujęcia. Widać ogólny plan, całą scenę, ale żadnych szczegółów. Zawsze uznawałem to za plus, kiedy
oglądałem upadki innych skoczków.
Cały sztab sprawnie, może nawet trochę gorączkowo, zajmuje się nieprzytomnym. Tak dużo da się
wychwycić! To naprawdę ja?
Chcę jeszcze raz zobaczyć skok. Skok. Do momentu, w którym wymachując rękami, znikam – ja znikam,
bo ten skoczek to przecież ja – za bulą. Reszty – mówię sobie wtedy – nie chcę już więcej widzieć.
Nigdy więcej. Ten widok, związane z nim emocje, i bez tego wrył mi się w pamięć, a i tak odciśnie na
mnie jeszcze większe piętno.
Moje odczucia były takie same, gdy oglądałem to nagrane po raz drugi, trzeci, dziesiąty: kiedy
widziałem siebie na belce, jak przygotowuję się do skoku, bez trudu siebie rozpoznawałem. Nie miałem
wątpliwości – to ja. Jednak od momentu, w którym się odbijam, do czasu tego nieuniknionego, okropnego
upadku, stawałem się sobie coraz bardziej obcy. Niezwykłe uczucie, które budzi grozę.
Ale dlaczego? Dlaczego wyrwało mi lewą nartę? Co było przyczyną? Oglądamy ten skok chyba ze sto
razy. Nie potrafię logicznie myśleć i odpowiednio go przeanalizować. Dlaczego? To konkretne
„dlaczego” staje się zawsze ogólnym „dlaczego”. Dlaczego to się stało? Dlaczego musiało się stać?
Dlaczego mnie? Czy to się stało naprawdę? Naprawdę mnie? To zły sen i zaraz się obudzę, prawda? Na
pewno zaraz się obudzę. Niedługo igrzyska olimpijskie, a ja jestem w superformie. Mam wielkie szanse,
żeby, tak jak w Turynie, zostać mistrzem olimpijskim. Kiedy się obudzę? Próbuję wziąć się w garść.
Koncentracja. Co było przyczyną tego upadku?
Także trener nie ma stuprocentowo pewnej odpowiedzi. Jeszcze nie.
Krótko przed momentem, w którym lewa narta zaczyna mi uciekać, pojawia się pewne wspomnienie.
To treningowy skok w Innsbrucku, który oddałem ostatniego lata na Bergisel. Sytuacja była podobna. Coś
zaburzyło ten system, współgranie fizyki, ciała, sprzętu; wtedy też uciekła mi lewa narta. Wtedy udało mi
się uniknąć upadku. Na dużej skoczni prędkość jest jednak trochę mniejsza niż na skoczni mamuciej
i nawet niewielka różnica może zaważyć na oddziaływających w powietrzu siłach. Właśnie dlatego
byłem wtedy w stanie skorygować błąd, wyratować się i bezpiecznie wylądować.
Z Andreasem Widhölzlem, Andreasem Koflerem, Martinem Kochem i złotymi medalami za konkurs drużynowy na igrzyskach w
Turynie

Proszę trenera, żeby pokazał mi tamten skok treningowy. Nie jest to żaden problem, bo dysk
z nagraniami wideo wszystkich skoków, które oddaję ja i moi koledzy, ma chyba nieograniczoną
pojemność. Alexander Pointner nagrywa każdy skok treningowy i konkursowy, by w razie potrzeby móc
go przeanalizować.
Perspektywa, z której zostałem wtedy sfilmowany, jest jednak inna niż ta w nagraniu z wozu
transmisyjnego ORF. Skok w Innsbrucku nagrano z wieży trenerskiej – czyli z odmiennego punktu
widzenia. Być może właśnie dlatego mogłem od razu rozpoznać, co się stało: po odbiciu, kiedy zaczynam
przyjmować pozycję w locie, koniec lewej narty zawsze układał mi się nad prawą nartą. Poprzez
ustawienie w literę „V” w powietrzu końce nart się krzyżują. U mnie zawsze koniec lewej narty
znajdował się nad końcem prawej. Zawsze – ale nie w tym skoku. Tutaj to prawa narta była nad lewą.
W tym skoku treningowym wypróbowałem szynę ochronną na zęby. O ile wiem, ten wynalazek jest
stosowany w piłce nożnej. Podczas wysiłku każdy z nas zaciska szczękę i zgrzyta zębami. Szczęka
pracuje, absorbując setki tysięcy nerwów, co osłabia nasze ciało. Kiedy gryzie się tę elastyczną szynę,
materiał „poddaje się” i z powodu braku oporu nie gryzę sam siebie. Co więcej – człowiek się
wyluzowuje. Szyna pochłania siły dolnej szczęki i ma wyeliminować asymetrię, dzięki czemu można
w pełni wykorzystywać swój potencjał. Andreas Kofler często używał szyny na zawodach. Ponieważ
w Innsbrucku prawie przez nią upadłem, zakładam ją wyłącznie w nocy oraz podczas siłowego
i technicznego treningu. Tutaj zdobyłem tylko cenne doświadczenie, przede wszystkim jeśli chodzi
o pozycję dojazdową: moje lewe ramię znajdowało się wyraźnie niżej niż prawe, dopóki jednak nosiłem
tę szynę ochronną, ramiona były równo.
Co z końcami nart na Kulm? Jeszcze raz oglądamy tamten skok. Trener zatrzymuje obraz. Rzeczywiście
– prawa narta ułożyła się nad lewą. To było przyczyną? Taka drobnostka? Na jakieś dziesięć tysięcy
skoków zdarzyło mi się to dwa razy. Raz prawie upadłem, a raz…
Ta świadomość sprawia, że zaczyna we mnie rosnąć uczucie niepewności, które staje się coraz większe
z minuty na minutę. Drobiazg, który pociągnął za sobą takie skutki. Duża prędkość. Skok na granicy
bezpieczeństwa. Wspaniała forma. Pełna gotowość do podjęcia ryzyka wywołana dobrym czuciem
powietrza. I ten szczegół w ustawieniu nart. Mały ruch wahadłowy. Nietypowy przebieg ruchów
w odwrotną stronę, do którego nie jestem przyzwyczajony. Opór powietrza wynoszący 10 metrów.
Prędkość 120 kilometrów na godzinę. Na podłożu na szczęście nie lód, ale naprawdę miękki śnieg.
Prawdopodobieństwo tego nieszczęścia: jeden na dziesięć tysięcy.

Wiatr był idealny. Forma wybitna. Nie mogłem mieć żadnego wpływu na to, co się stało, i na sposób,
w jaki się stało. Upadłem przypadkowo? Z niepewności rodzi się strach. Czy uprawiając ten sport,
oddaję swoje życie w ręce przypadku?
Dalsza rozmowa z Alexandrem Pointnerem przebiega trochę mechanicznie. Gadamy o wszystkich
możliwych sprawach, także o neurocoachingu i o tym, co mi się nie podoba w tej metodzie, ale tak
naprawdę moje myśli zostały tylko przy jednym: czy jestem jeszcze w stanie kontrolować ryzyko, jakie
niesie ze sobą mój sport?
Potem to znów trener skupia na sobie całą moją uwagę, bo pada słowo „Soczi”. Igrzyska olimpijskie.
Jeżeli wrócę do zdrowia – jadę. Tak brzmi jego obietnica. Wierzy we mnie. Igrzyska – mój wielki cel
tego sezonu. To, czy go osiągnę, zależy ode mnie.
Na skoczni normalnej wszystko jest mniejsze, niższa jest także prędkość. Skocznię normalną jestem
w stanie „kontrolować”. Na skoczni normalnej nic nie może mi się stać. Na razie nie myślę o dużej. Może
później. Może…
Muszę wrócić do zdrowia, i to szybko. Czeka mnie walka, bo muszę pojechać do Soczi, na igrzyska
olimpijskie. CHCĘ pojechać!
Ostatnie godziny były bardzo męczące. Czuję, że moje ciało potrzebuje odpoczynku, i żegnając się
z Alexem, jestem raczej dobrej myśli. Ale przede wszystkim mam cel przed oczami.
Andreas Kofler, ja i Adam Małysz – medaliści konkursu na normalnej skoczni podczas mistrzostw świata w 2011 roku
Po upadku w Kulm
Nauczyć się walczyć
Czy te wszystkie kłótnie z trenerem naprawdę były potrzebne? Czy harmonijne relacje nie wpływałyby
lepiej na sportowe osiągnięcia? Głupie pytanie. Pewnie, że tak. No i ta ciągła walka z moim
przekonaniem, że trener traktuje mnie gorzej niż Gregora Schlierenzauera. Gdybym wszystkie negatywne
emocje zamienił w pozytywną energię, prawdopodobnie byłbym o klasę lepszy. Ale kto wie…
Potrzebuję poczucia sprawiedliwości i uczciwości. Jeżeli go nie mam, muszę wyrazić moje zdanie
i móc się bronić. I tak zbyt często duszę w sobie złość, a to hamuje. Przecież nie kłócę się bezpodstawnie.
Głównie chodzi o różnice poglądów dotyczących systemu treningowego. Jeżeli określone metody nie do
końca mi odpowiadają, nie mogę po prostu cicho siedzieć. Działanie wbrew moim przekonaniom nic mi
jako zawodnikowi nie daje. Jeżeli wiem, że mogę więcej osiągnąć w inny sposób, muszę mieć prawo,
żeby to powiedzieć. Mimo to zawsze dużo mnie to kosztuje. Za każdym razem.

Z Gregorem Schlierenzauerem po jego zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni w 2012 roku

Tak samo zresztą jak te wieczne zatargi z Gregorem. On i ja: dwa ogromne talenty, dwaj wspaniali
skoczkowie. Szkoda tylko, że ciągle się nawzajem atakowaliśmy i nie szliśmy ramię w ramię jako team.
Ale istnieją po prostu osobowości, którym trudno się ze sobą dogadać. Gregor i ja należymy właśnie do
tej grupy. To, że tak będzie, czułem już właściwie przy pierwszym spotkaniu. Gregor po raz pierwszy
pojawił się w drużynie na zawodach w Oslo, tuż po igrzyskach olimpijskich w Turynie. Nikt tak
naprawdę nie wiedział, jaki jest. Mówiło się, że ma przyjść jakiś młody. Nie było dużo czasu, więc
przyjechał prosto na skocznię. O tym, że w ogóle wystartuje, zadecydowano nagle. Na Holmenkollen
prawie wcale go nie widziałem. Miał niski numer startowy, a pozostali w drużynie skakali pod koniec
stawki. Kiedy po konkursie przyszedł do naszego boksu, zachowywał się bardzo specyficznie – jak gdyby
był z nami od zawsze, a w dodatku kipiał pewnością siebie. OK. Wszyscy tacy jesteśmy. Samce alfa.
Indywidualiści. Zawodowcy. Ale przecież zwykle jeśli ktoś jest nowy, okazuje innym jakiś szacunek.
Tego szacunku zabrakło – a także trochę większego dystansu, który przyjmuje się za coś normalnego
i zwyczajnego w stosunku do kogoś, kogo nie zna się jeszcze bardzo dobrze.
Bądź co bądź wynik szybko potwierdził pewność siebie Gregora. Od razu znalazł się w serii finałowej,
co jest przecież wielkim osiągnięciem. Ta jego zbyt duża pewność siebie była dla mnie czymś nowym
i irytującym i myślę, że dla wielu w teamie także.
Młodzi przychodzą i odchodzą, ale Gregor Schlierenzauer pojawił się nagle i nie zachowywał się tak,
jak zachowują się inni debiutanci, którzy starają się nawiązać znajomość, zbudować zaufanie, uczyć się
od siebie nawzajem, słuchać, znaleźć swoje miejsce w drużynie. Choć oczywiście nie ma żadnych reguł
na to, jak powinni postępować młodzi i nowi. Jaki byłem ja? Na pewno nie było mi łatwo, ale myślę, że
okazywałem szacunek w każdym nowym środowisku, w jakim się znalazłem, ponieważ bardzo dobrze
nauczyli mnie tego rodzice. Byłem bezczelny i arogancki, ale Goldberger, Widhölzl, Höllwarth,
Schwarzenberger – to byli moi idole. Kiedy przyszedłem do drużyny, chciałem być tak dobry jak oni
i wiedziałem, że jestem w stanie im dorównać. Jako młody skoczek nie mogłem się jednak obnosić z tą
pewnością. Gdy Gregor do nas dołączył, byłem podwójnym mistrzem olimpijskim, a moja forma wciąż
rosła i do pewnego stopnia zachowanie Gregora prowokowało mnie i drażniło moje ego.
Talent Gregora był widoczny. Schlierenzauer zawsze był dobry technicznie i miał idealne dla tej
dyscypliny predyspozycje fizyczne. Od początku odnosił sukcesy.
Kiedy komuś coś przeszkadza w drugim człowieku, mówi się, że dzieje się tak, ponieważ jest się do
tego kogoś zbyt podobnym albo ponieważ przeciwieństwa i różnice nas irytują. To prawda. Gregor i ja
jesteśmy do siebie nawet bardzo podobni jako sportowcy. Obaj jesteśmy bardzo ambitnymi
perfekcjonistami i chcemy być w centrum uwagi – przede wszystkim za sprawą osiągnięć. Nie wybiera
się zawodu, z którym wiąże się duża popularność, jeśli nie lubi się być na świeczniku.
Pod względem charakteru nie moglibyśmy jednak być bardziej odmienni, a to, co nas szczególnie różni,
to podejście do innych. Ja uwagę trenera i zainteresowanie opinii publicznej wypracowałem sobie
osiągnięciami, a także dyscypliną, pokorą i skromnością. Chociaż to, co mówię, nie brzmi zbyt skromnie,
prawda? Też tak pomyślałem, kiedy posłuchałem samego siebie. Tak szczerze, nie zawsze było mi łatwo
pozostać skromnym i pokornym, ponieważ gdy jesteś młodym, utalentowanym sportowcem, pewność
siebie wywraca twój świat do góry nogami. Kosztowało mnie wiele wysiłku, szczególnie w czasach
moich wielkich osiągnięć, cieszyć się sukcesami, ale nie pozwolić, by woda sodowa uderzyła mi do
głowy. „Zwyciężaj, ale nie triumfuj” – taki cytat Marie von Ebner-Eschenbach miałem w głowie. Nie
przeczytałem żadnego jej dzieła, znam tylko ten cytat, który stał się dla mnie swego rodzaju mottem.
Nie mam żadnego problemu z rywalizacją sportową. Jest dla mnie motywacją. Między mną a Gregorem
istniał jednak inny rodzaj konkurencji i wiele kręciło się wokół pytania, za pomocą jakich środków
dwóch samców alfa walczy w stadzie o rolę przywódcy. Przypadła ona mnie, ale czułem, że chce ją mieć
także Gregor. Dobrze wiedział, że wiele biorę sobie do serca, i myślę, że dlatego specjalnie mi docinał,
chcąc wyprowadzić mnie z równowagi. Czym innym jak nie przejawem arogancji i chęci świadomego
zranienia były jego słowa, kiedy po zwycięstwie w Garmisch-Partenkirchen stwierdził, że wreszcie
wygrał najlepszy? Wcześniej to przecież ja zaliczyłem serię zwycięstw – wygrałem aż sześć razy. Bardzo
możliwe, że jest to jego sposób, żeby się bardziej motywować. Ja jestem jednak przekonany, że wiele
mówił tylko dlatego, żeby mnie zabolało.
Na przykład w Planicy. Dla mnie był to najlepszy konkurs w lotach w całej karierze. Każdy skoczek,
sztabowiec i fan wie, że na mamutach nigdy nie byłem tak dobry jak na skoczniach normalnych i dużych.
Wtedy zająłem drugie miejsce, za Gregorem. W wywiadzie komplementowałem go nawet, mówiąc, jak
bardzo dumny jestem z drugiego miejsca, tuż za najlepszym lotnikiem świata. On w tym samym
wywiadzie stwierdził, że chciał nie tylko pobić konkurentów, ale i ich zdeklasować – czy coś w tym
stylu.
Właśnie, mówimy o sporcie indywidualnym. Pewne taktyczne zagrania są po prostu częścią zawodów.
W wielu dyscyplinach odnoszą sukcesy ci, którzy potrafią sprawić wrażenie, że są lepsi od konkurencji.
Nie jest to wprawdzie miłe, ale tak już jest i nie raz myślałem, że w związku z tym powinienem być
„ponad” pewne tego typu rzeczy. Wtedy te niby niewinne werbalne i niewerbalne szykany przeciwnika
nie bolałyby aż tak bardzo.
Ciekawe jest to, że właściwie nigdy nie odnosiliśmy wielkich sukcesów w tym samym czasie. Nigdy
nie znalazłem sposobu, w jaki miałbym się zachowywać, gdy Gregor był na fali. I myślę, że działało to
także w drugą stronę.
Podsumowując, stawaliśmy na podium niezliczoną ilość razy, ale rzadko równocześnie. Momentem
kulminacyjnym był dla nas Turniej Czterech Skoczni w sezonie 2007/08. Media skupiły się głównie na
naszej rywalizacji. Obaj byliśmy na czele w Pucharze Świata i każdy zastanawiał się tylko nad tym, który
z naszej dwójki wygra turniej. Ja zwyciężyłem w Oberstdorfie, Gregor w Ga-Pa. Zawody w Innsbrucku
zostały odwołane i musiano rozegrać dwa konkursy w Bischofshofen. Tam do akcji wkroczył Janne
Ahonen. Dokładnie według powiedzenia: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta!
Pewnie dobrze zrobiłaby nam męska rozmowa. Powiedzielibyśmy sobie, co myślimy, i każdy z nas
wiedziałby, na czym stoi i co sądzi o nim ten drugi. A tak? Nie byłem pewien, czy to coś da, i miałem
nadzieję, że całą sprawą zajmie się trener. Z mojego punktu widzenia to jedno z priorytetowych zadań
szkoleniowca: zauważać takie potyczki, dostrzegać ich oddziaływanie na członków teamu i odpowiednio
wpłynąć na skonfliktowane strony.
Ale wewnątrz nie było tematu. Raz w lecie Alexander Pointner zainicjował rozmowę pomiędzy mną
a Gregorem. Jeden miał powiedzieć drugiemu, co mu nie pasuje.
Zrobiliśmy to. Niczego to nie zmieniło, a ze strony trenera nie było już dalszych prób rozwiązania
konfliktu. Prawdopodobnie nasze trudne relacje były interpretowane przez wszystkich jako zdrowa
rywalizacja. Dla mnie stanowiły one obciążenie.
Obłęd. Wygląda to, jakbym się dąsał. Ja też przecież zawsze mogłem rościć sobie jakieś pretensje, być
bardziej dominujący, ale to nie leży w mojej naturze. Nie chcę się też migać od przyznania, że w grę
wchodzi wiele chorej próżności.
Na szczęście z wiekiem człowiek robi się mądrzejszy i może właśnie dlatego nasze relacje z Gregorem
są teraz znacznie lepsze niż dawniej.
Dobra atmosfera w drużynie zawsze była dla Pointnera bardzo ważna. Miał wizję zespołu, który potrafi
się razem dobrze bawić i w którym panuje wolna od konfliktów atmosfera i całkowita harmonia. Ale to
tak nie działa. Skoki narciarskie są sportem indywidualnym, a drużyna składa się z indywidualistów.
Właśnie dlatego bardziej liczą się interesy jednostek niż interesy kolektywu. Rola trenera zawsze była
więc bardzo trudna.

Trenerska filozofia Alexandra Pointnera bardzo się zmieniła z biegiem czasu. Na początku był trenerem
w pełnym tego słowa znaczeniu. Wspólnie pracowaliśmy nad techniką skoku i nad rozwojem sprawności
fizycznej. To mi odpowiada – muszę wiedzieć, gdzie popełniam błędy, żebym mógł je skorygować. Nagle
jednak wszystko zaczęło się kręcić tylko wokół neurocoachingu i rozwijania umiejętności audiowizualnej
percepcji. Wszystko wyłącznie w głowie. Sprawy związane z treningiem fizycznym zupełnie zeszły na
drugi plan. Zautomatyzowane procesy, mające na celu utrwalenie skoku w głowie, nagle stały się
najważniejsze. Te audiowizualne elementy są z pewnością świetnym środkiem na uzupełnienie
kompleksowego programu treningowego, ale kiedy zaczynasz mieć wrażenie, że wszystko kręci się tylko
wokół tego – coś ci nie pasuje. Może są zawodnicy, którym to odpowiada, ale ja jednak potrzebuję pracy
nad podstawowymi komponentami. Głęboko wierzę, że droga do sukcesu w pierwszej kolejności wiedzie
przez ludzkie umiejętności. Dużą rolę odgrywają też trening, siła odbicia, technika, sprzęt… Wszystkie te
rzeczy w 95 procentach decydują o twoich osiągnięciach. Pozostałe pięć procent to zdrowie, ambicja,
wiara we własne umiejętności, psychika, „wolna głowa”. Te pięć procent decyduje o zwycięstwie albo
o porażce. Mimo to nie można zaniedbywać tych 95 procent, bo kiedy brakuje odpowiedniej bazy, samo
pięć procent niczego nie zdziała.
Zawsze starałem się jasno komunikować, czego mi potrzeba. Ale sytuacja była trudna. Choć ufałem
trenerowi i jasno mu mówiłem, co uważam za dobre dla siebie, on pozostawał głuchy na moje słowa
i był przekonany, że to jego metody są dla mnie najlepsze. Takie podejście mnie denerwuje. Mnie to nic
nie daje. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego Pointner nie potrafił tego zaakceptować, i dlatego
konsekwentnie pracowałem nad sprawnością fizyczną z Heinzem Kuttinem. To, że relacja trener –
zawodnik nie może obejść się bez konfliktu, jest właściwie jasne. Ale o co w tym tak naprawdę chodzi?
O wspólny sukces? Mój sukces nie był kwestią tylko mojej odpowiedzialności, lecz przynajmniej
w równym stopniu także odpowiedzialności trenera. Nie chodzi o mierzenie zasług i o to, co się komu
zawdzięcza. Chodzi o to, żeby wspólnie dążyć do osiągnięcia zamierzonych celów. Takie jest moje
zdanie.
Mimo wszystkich trudności, walk i kłótni cała nasza trójka mogła przeżyć wspólnie czas pełen
sukcesów odnoszonych w narciarstwie klasycznym. Za to jestem wdzięczny – im obu. Czasem po prostu
dobrze jest powiedzieć pewne rzeczy. Ale jeszcze lepiej móc wyrazić szczerą wdzięczność dla tej
dwójki. Alexander Pointner i Gregor Schlierenzauer mają wielki udział w moich sukcesach. U ich boku
mogłem się rozwijać i nauczyłem się walczyć. Gregor zawsze był konkurentem, przy którym mogłem się
sprawdzić. Wiem, że jeżeli byłem w stanie z nim wygrywać, to byłem na szczycie. On zawsze mnie
nakręcał. Nigdy nie pozwolił mi osiąść na laurach. Motywował mnie do walki.
Z Alexandrem Pointnerem
Zaryzykować
Kroplówka z lekiem przeciwbólowym znów pozwoliła mi całkiem nieźle przetrwać noc. Nie wyspałem
się jednak do końca. Kiedy pozycję, w której się śpi, dostosowuje się do możliwości, a nie do potrzeb,
nie jest łatwo znów zasnąć, gdy już się raz obudzi. Ale co tam, przejdzie. Musi. Powinienem tak szybko
jak to możliwe rozpocząć trening. Soczi coraz bliżej. Znowu jednak pojawia się ten tępy ból w głowie,
który czuję prawie cały czas. Teraz wprawdzie nie jest intensywny, ale jest. I to właśnie ten ból głowy
sprawia, że nie powinienem wstawać. Nie mogę przejść tych kilku kroków do toalety albo do umywalki.
Na pewno dałbym radę, ale nie powinienem. Lekarz mówi, że to przez ten ból głowy.
Tym razem przychodzi do mnie nieco starsza pielęgniarka, w wyraźnie dobrym nastroju. Jest silna,
obdarzona niezłym poczuciem humoru – tak żebym, czy chcę, czy nie, rozpoczął dzień zarażony jej
pogodą ducha. Przynajmniej nie straciłem swojej werbalnej błyskotliwości. I tak właśnie doszło do dość
śmiesznej sytuacji, kiedy wzięła mnie pod pachy i z łóżka przeniosła na wózek, odpinając wcześniej
z lewej ręki rurkę od kroplówki. Czemu, na Boga, mam siedzieć na wózku!?
Czy naprawdę muszę być wieziony na pielęgnację ciała? Nie było pytania. Innych możliwości nie ma.
Pielęgniarka uwalnia mnie – tym razem nieco mniej pewnymi ruchami – z mojej szykownej szpitalnej
koszuli nocnej, co na szczęście jest bardzo proste. Kiedy się odpina zapinkę przy szyi, wycięcie na
plecach sięga prawie do tyłka. Znowu bierze mnie pod pachy i sadza pod prysznicem, na białym
plastikowym krześle. Odkręca kurek i zanim zacznie mnie myć gąbką i mydłem z dozownika
przymocowanego do ściany, sprawdza temperaturę wody na swoim przedramieniu. Próbuje się śmiać,
choć bardziej z zakłopotania. Chcę zażartować, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Ból pod czaszką
przybiera na sile.
Znów w koszuli nocnej i na wózku jadę do sali, w której wykonywany jest rentgen. Tam zapowiedziano
ostatnią zmianę pozycji ciała. Leżę więc na wąskim łóżku i przez swego rodzaju obręcz zostaję wsunięty
do środka i wysunięty z powrotem. Dzieje się to szybko i bezproblemowo. Nie wiem dokładnie, co się tu
odbywa, ale postanawiam nie pytać, bo wtedy wszystko trwałoby dłużej, a lekarze z pewnością wiedzą,
co robią. Muszę się ustawić. Pomaga mi w tym asystent lekarza. Gruby plastikowy fartuch, który zakłada
się do zrobienia rentgena, trochę ciśnie w lewym biodrze. Do mojej klatki piersiowej zostaje
przystawiona płyta rentgenowska. Po kilku chwilach już po wszystkim. Znów jestem na wózku.
Z powrotem do pokoju. Wszędzie pielęgniarki, lekarki, lekarze, opiekunowie. Tak wiele twarzy,
głosów… Niektórzy witają się bez emocji, mijając mnie żwawo. Staram się uśmiechać, odwzajemniając
powitania. Nie zawsze mi się to udaje. Będąc już w pokoju, mam wrażenie, jakby ta wycieczka trwała
całe przedpołudnie. Moje ciało jest zmęczone i dudni mi w głowie. Każdy ruch oznacza wysiłek, ale mam
nadzieję, że już niedługo będzie lepiej. O treningu jeszcze nie ma co myśleć. Chcę, żeby czas mijał
szybciej. Czuję, że moje ciało domaga się spokoju. Jestem wściekły, najchętniej przyspieszyłbym czas,
ale mogę tylko leżeć i bezmyślnie gapić się w telewizor. No, nie do końca bezmyślnie. Kiedy lecą
typowo amerykańskie sitcomy ze sztucznie wkomponowanym śmiechem z kiepskich żartów, wyłączam
odbiornik. Nie lubię ich. Skaczę po kanałach i zostawiam na Simpsonach, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Budzi mnie dopiero dźwięk energicznego otwierania drzwi. Wchodzi dwóch lekarzy. Z Simpsonów
zrobiła się już audycja kulinarna. Szukam pilota, który jest przymocowany do uchwytu od telewizora,
i wyłączam odbiornik.
Lekarze przekazują mi wyłącznie dobre wiadomości i robią to w taki sposób, że nawet jako laik od
razu wszystko rozumiem. Prezentacja zostaje poparta szeregiem zdjęć rentgenowskich. Wszystko poszło
tak szybko! Obrzęk mózgu się cofa. Za kilka dni głowa powinna wrócić już do normy, czego w tym
momencie nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Pozornie można się przyzwyczaić do wszystkiego, nawet
do bólu. Mimo to oczywiście jest to dla mnie radosna nowina. Stabilizuje się także stan płuc.
„Odwołujemy alarm!”, brzmią słowa lekarzy.
Czuję, jak rośnie we mnie poziom hormonów szczęścia. Zaczyna się! Igrzyska, nadchodzę! Nagle jednak
znów pojawia się kłujący ból z tyłu głowy, który natychmiast na nowo mnie hamuje. Tylko spokojnie.
Obaj lekarze jeszcze raz mi powtarzają: wszystko, czego teraz potrzebuję, to spokój, spokój i jeszcze raz
spokój…
Powrót na skocznię po takich ciężkich kontuzjach nie jest wcale prosty. To duże ryzyko, ale bez niego
nie da się odnieść sukcesu. Jeśli nie jesteś gotowy zaryzykować, nie możesz osiągnąć swoich celów. Ja
mam cel. Marzenie. To igrzyska. Muszę podjąć ryzyko, bo dla mojego ciała, ale i dla mojej głowy, jest
jeszcze za wcześnie. Jeśli jednak tego nie zrobię, mogę zapomnieć o swoim postanowieniu. Skoki
narciarskie to dyscyplina, której nieodłącznym elementem jest brawura. Po prostu może się tu zdarzyć
więcej niż podczas gry w bilard. Poruszamy się w powietrzu, i to na dwóch bardzo długich nartach. To
tak jak z lataniem samolotem – samo w sobie jest bezpieczne, ale jeśli coś idzie nie tak, jak powinno,
w większości przypadków kończy się źle. Dlatego nie mam kolegów, których matki by się nie martwiły.
Kiedy ci się już udało, kiedy trafiasz do światowej czołówki, w pewnej mierze musisz podejmować
ryzyko. Inaczej nie będziesz w stanie się wybić. Ryzyko to nieodłączna część mojego życia.
Nie zawsze jednak dobrze wychodziłem na stawianiu wszystkiego na jedną kartę.
Z tym też trzeba się liczyć. Ryzyko jest impulsem, który sprawia, że poruszamy się na granicy
niemożliwego. Sięgnąć i upaść na nos. Bez tego doświadczenia nie wiesz, gdzie jest granica twoich
możliwości, a bez tej wiedzy nie możesz w pełni wykorzystać swojego potencjału. Ryzykując mniej,
upadasz rzadziej, ale też mniej osiągniesz. Chodzi mi o prawdziwe sukcesy. Na przykład zwycięstwo na
igrzyskach. Bez ryzyka nie zostaniesz mistrzem olimpijskim.
W Turynie byłem w porywającej formie. Tak jak Andi Kofler. Obaj wiedzieliśmy, że ten drugi jest
trudnym rywalem, ale ja wiedziałem coś jeszcze: że mogę zostać mistrzem olimpijskim. Na skoczni
normalnej się nie udało – wiatr pokrzyżował mi plany – tym bardziej więc chciałem wykorzystać szansę
na dużej. Po pierwszej serii byłem drugi, za „Kofim”. Dokładnie wiedziałem, że żeby wygrać, nie
potrzebuję bardzo dobrego drugiego skoku, ale bomby z telemarkiem. I doskonale zdawałem sobie
sprawę, że jestem w stanie to zrobić. Na treningu nie oddałem skoku krótszego niż 130 metrów. Już na
rozbiegu miałem dobre przeczucia. Wiał lekki wiatr w plecy, idealnie trafiłem w próg i znalazłem się tak
wysoko w powietrzu, jak nigdy wcześniej na tej skoczni. Popatrzyłem w dół znad czubków moich nart
i wiedziałem dokładnie: teraz może się udać! Miałem świadomość, że to skok, po którym trzeba będzie
wylądować już na płaskim odcinku. Telemark oznacza ryzyko. Mogłem nie ustać, a wtedy byłyby nici
z marzenia o zwycięstwie olimpijskim. Jeżeli zrobię „nocnik”, czyli wyląduję na dwie nogi z równolegle
rozstawionymi nartami, mam pewny medal, ale prawdopodobnie nie złoty. Postanowiłem podjąć
całkowite ryzyko. Wszystko albo nic. Złoto albo upadek. „Wyciągnąłem” ten skok do ostatnich
dziesiątych sekund. Podłoże coraz bardziej zbliżało się do moich nart, robiło się coraz bardziej płasko.
To, jak daleko szybowałem na skoczni olimpijskiej, było naprawdę imponujące. Przy 140 metrach
wylądowałem pewnym telemarkiem, tylko z pozoru nie pokazując żadnego zawahania. Dostałem za to
nawet najwyższą możliwą notę – „20”. Ryzyko się opłaciło. Zostałem mistrzem olimpijskim, o jedną
dziesiątą punktu przed Andreasem Koflerem. Jeśli nie postawiłbym wszystkiego na jedną kartę, nie
wygrałbym.
Ale gdyby to zawsze tak się kończyło! W Oslo nie było już tak dobrze, choć tam to nie za duże ryzyko
było problemem.
Mistrzostwa świata w Oslo były niesamowitym przeżyciem. Zdobyć złoty medal w kolebce narciarstwa
klasycznego to wspaniała sprawa, ale bolało mnie to, co zdarzyło się na dużej skoczni. Czułem się
gotowy na drugi tytuł mistrzowski. Trening poszedł idealnie. Dla mnie było jasne: dobry skok
z porządnym lądowaniem wystarczy. Postanowiłem więc nie podejmować za dużego ryzyka. Skakałem
bezpiecznie. Problemem wyraźnie był brak tej ostatniej odrobiny koncentracji i tego napięcia, którego nie
ma, jeśli – tak jak zazwyczaj – nie podejmujesz pełnego ryzyka. Moje myśli krążyły już wokół ceremonii
dekoracji zwycięzców. 131 metrów powinno wystarczyć na drugi złoty medal. To była odległość, którą
miałem przed oczami, będąc już na rozbiegu. W chwili odbicia zauważyłem, że trochę przejechałem próg,
czyli wyszedłem z niego odrobinę za późno, ale mimo to znalazłem się wysoko nad bulą. Jednak
w powietrzu byłem zbyt niepewny. Trochę za długo czekałem z przyjęciem odpowiedniej pozycji
i przyciągnięciem nart do ciała i o ułamki sekund za wcześnie zacząłem się przygotowywać do
lądowania. Wyprostowałem górną część ciała i chciałem sprawić, żeby to był naprawdę piękny skok. Ale
telemark się nie udał. Narty zakantowały i przechyliłem się na bok.
Poprawa tego błędu nie wyszła elegancko. Sędziowie ukarali mnie, odejmując mi punkty. Koniec
końców wylądowałem na drugim miejscu, o trzy dziesiąte punktu za Gregorem Schlierenzauerem.
Gdybym od początku do końca oddał ten skok na pełnym gazie, jak to zwykle robię, byłby
prawdopodobnie perfekcyjny. Niepodjęcie ryzyka tym razem się nie opłaciło.
Z Gregorem Schlierenzauerem

Bywało jednak i tak, że to właśnie stawianie wszystkiego na jedną kartę nie popłacało. Przekonałem się
o tym podczas mistrzostw świata w Libercu. To był najtrudniejszy moment mojej kariery. Sezon
przebiegał ciężko. Nie zbudowałem odpowiedniej formy. Z nartami nowej marki opuściłem konkursy
rozgrywane tuż po Turnieju Czterech Skoczni, by móc się przygotować do mistrzostw. Opłaciło się. Moje
skoki na tym zyskały i wiedziałem, że będę miał szanse medalowe, jeżeli w pełni skupię się wyłącznie na
skoczni normalnej. Trening na obiekcie, na którym rozgrywane były mistrzostwa, tylko dodał mi odwagi.
Wszystko było możliwe.
Potem schrzaniłem pierwszy skok i po pierwszej serii znalazłem się na piątym miejscu. Co miałem
zrobić? Trenerzy byli w euforii, ale nie z mojego powodu. Prowadził Wolfgang Loitzl, przede mną był
też Gregor. Musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Zmieniłem kombinezon, założyłem nowe buty,
dzięki którym mogłem prowadzić narty jeszcze bardziej płasko, i nastawiłem się na absolutne ryzyko.
Perfekcyjny skok mógł mi zapewnić medal. I taka właśnie była ta próba. 100 metrów. Telemark. Nagle
narta odjeżdża mi do wewnątrz, lewą uderzam w prawą. Tracę równowagę i upadam. Najchętniej
zapadłbym się wtedy pod ziemię. Do tamtego momentu jeszcze nigdy w konkursie nie upadłem przy
lądowaniu, ale wtedy musiałem walczyć o każdy możliwy centymetr. To był skok spod znaku „sto procent
ryzyka”. Prawie się udało. Prawie… Bandy reklamowe umieszczone przy zeskoku musiały pochłonąć
całą moją frustrację, którą wyładowałem silnymi uderzeniami pięści. Najchętniej zakopałbym się wtedy
głęboko w śniegu i został w nim do wiosny, aż zacząłby topnieć.
W Libercu zabrakło alternatywy dla ryzyka. Ale czy będąc w naprawdę dobrej formie, balansowanie na
granicy niebezpieczeństwa rzeczywiście jest konieczne? Jeżeli chcesz wygrywać, to musisz ryzykować.
I nieważne, jak dobra jest twoja forma. Kiedy odnosiłem rekordową serię zwycięstw, moja dyspozycja
fizyczna była oszałamiająca, bardzo wierzyłem we własne możliwości i nie istniało dla mnie pytanie:
duże czy małe ryzyko. Nawet podczas tych trudnych warunków w Kuusamo. To był początek sezonu. Jak
na taki wiatr ustawiony przez jury rozbieg był zdecydowanie za długi. Kuusamo to jedna z największych
skoczni dużych, z którą wiąże mnie mnóstwo emocji. Dobrych i złych. Ogólnie rzecz biorąc, lubię tam
skakać. W trakcie tamtego weekendu obiekt był wspaniale przygotowany. Wiedziałem, że przy takim
wietrze i przy tak ustawionym rozbiegu z moją formą mogę skoczyć naprawdę daleko. Tak daleko, że aż
niebezpiecznie. Mimo to do końca wyciągnąłem mój skok. Wynik: 146,5 metra z telemarkiem. Rekord
skoczni. Na drugą serię „obcięto” próg, ponieważ nie było już więcej bramek, żeby skrócić rozbieg. Ja
pokazałem na niej maksimum moich możliwości.
Decyzja, żeby zostać światowej klasy skoczkiem, to decydowanie się na ryzyko. Czy naprawdę jestem
teraz gotów jeszcze raz dokonać takiego wyboru?
Zaufać
Jeżeli zdecyduję się skakać, znów będę musiał podejmować pełne ryzyko. Inaczej mój udział
w zawodach nie miałby sensu, bo nie byłbym w stanie wygrać. Są sytuacje, w których wiesz, że coś jest
niebezpieczne i zdarza się często.
Podczas mistrzostw świata w lotach narciarskich w Vikersund było bardzo wietrznie. Widziałem, jak
skoczkowie z niższymi numerami startowymi wymachiwali w locie rękoma. Widziałem, jak koledzy
siadali na belce i byli z niej zdejmowani. Większość startowano jednego za drugim. Musisz ufać jury, że
cię nie wypuści, kiedy jest niebezpiecznie. Musisz ufać trenerowi, że pozwoli na skok tylko wtedy, kiedy
jest pewien, że nic się nie stanie. I musisz ufać sobie. Musisz wiedzieć, że jesteś gotów dać z siebie
wszystko i skoczyć na granicy bezpieczeństwa. W Vikersund cieszyłem się, że zawody zostały przerwane,
zanim jeszcze przyszła moja kolej. Nie chciałem skakać. Teraz znów chcę. Ale muszę najpierw poczuć,
czy jestem w stanie robić to tak, jak chcę.

Na moim pierwszym Pucharze Świata w Villach w 1995 roku. Od lewej: ja, siostra Meixego Verena, moja siostra Verena, Meixe
(Meixner Jürgen, mój najlepszy przyjaciel). Za nami Heinz Kuttin, dyrektor zarządzający Alpen Areny

Dobre wiadomości szybko się rozchodzą. Przy moim łóżku stoją Alexander Pointner, Hans
Gschwendtner, Jürgen Barthofer i ordynator Josef Obrist. Cała czwórka wyjaśnia mi właśnie, co powie
przedstawicielom mediów podczas konferencji prasowej, która ma być transmitowana na żywo. Jestem
trochę zdziwiony. Tyle zamętu z mojego powodu. To naprawdę konieczne? Przecież na pewno są
ważniejsze sprawy w naszym kraju. Dlaczego nie poczekają do momentu, aż będą mogli mnie samego
zapytać? To dość dziwne uczucie, kiedy widzisz innych ludzi udzielających informacji na temat twojego
samopoczucia. Zjawiło się nieprawdopodobnie dużo dziennikarzy i wszystko tylko po to, by się
dowiedzieć, jak się czuję, i zapytać o mój stan zdrowia. Słucham rzeczowych słów dotyczących tego, co
już wiem. Informacje, które właśnie słyszę w telewizji, pokrywają się z rzeczywistym stanem wiedzy. To
uspokaja: jest w porządku, wyniki się ustabilizowały, obrzęki zmniejszyły i niedługo przeniosę się do
kliniki w Klagenfurcie. Trener nie postawił jeszcze krzyżyka na moim starcie w igrzyskach. Wciąż jest
czas do wręczenia nominacji olimpijskich, a on trzyma dla mnie miejsce. Nie wystarczyłby do tego
komunikat prasowy? Najwyraźniej nie.
Zmotywowany przez dobre wiadomości na swój temat, próbuję znów trochę bardziej uczyć się
wsłuchiwać we własne ciało. Krok po kroku albo step by step, jak zwykł mawiać dyrektor Pucharu
Świata Walter Hofer – to teraz moje motto. Nie dotyczy to tylko mojego powrotu do zdrowia, ale
wszystkich aktualnych planów. Znów chcę chodzić. Powoli staczam się z łóżka. Jestem pewien, że
z większą gracją robi to większość dziewięćdziesięciolatków… Bez pośpiechu stawiam jedną stopę
przed drugą. Małe kroki. Jeszcze nie dam rady robić dużych. Lepiej nie ryzykować. Choć do przesuwnych
drzwi, za którymi znajduje się WC, jest tylko kilka kroków, dojście tam to prawdziwe wyzwanie. Na
szczęście ubikacja jest wyposażona w uchwyty, których mogę się przytrzymać przy siadaniu. To
niewiarygodne, jak bardzo wyczerpany czuję się po tych kilku małych krokach i jak bardzo nawet ten
niewielki ruch wzmógł ból głowy. Znów czuję, jak płonie mi skóra na twarzy, choć jest przecież pokryta
grubą warstwą maści na gojenie ran. Nic mi to nie daje. Muszę iść. Krok po kroku. Myśl o Soczi,
Thomas! Jeżeli nie będę miał założonej kroplówki, będę się ruszać. Taki przynajmniej jest mój plan.
W szpitalu, na intensywnej terapii, zasuwane drzwi do poszczególnych pomieszczeń w ciągu dnia na
ogół są otwarte. Słyszę, jak chłopiec z sali obok pyta pielęgniarkę, czy mógłby dostać mój autograf. To
dla mnie wspaniała motywacja. Cel: szpitalne łóżko chłopaka. Droga jest nieco dłuższa niż do toalety, ale
idzie mi trochę lepiej niż ostatnim razem. Po raz pierwszy sam i bez niczyjej pomocy opuszczam salę
i kieruję się do chłopca, na oko dziesięciolatka. Wspaniale widzieć jego radość. Do tej pory słyszałem
tylko płacz. Opowiada mi o swoim wypadku na nartach, podczas którego nabawił się poważnej kontuzji,
i o tym, jak w telewizji oglądał mój upadek. Bardzo go boli. Próbuję go pocieszyć i trochę odwrócić jego
uwagę. Rozmawiamy o skokach i ta pogawędka wprawia go w wyraźnie lepszy nastrój. Droga powrotna
idzie mi całkiem nieźle. Z zadowoleniem kładę się do łóżka. Mogłem komuś podarować uśmiech. Jest
coraz lepiej.
To piękne, jeżeli już samą swoją obecnością możesz sprawić komuś radość. Oczywiście, że mały
cieszy się znacznie bardziej, kiedy odwiedzają go rodzice albo pielęgniarka przynosi mu drugi deser, ale
moja wizyta, czyli w zasadzie wizyta kogoś obcego, też go uradowała. Dla mnie jest nieznajomym, ale on
mnie przecież zna. Jestem rozpoznawalny. Słyszałem, jak na szpitalnym korytarzu mówiono o mnie
i określano mnie mianem gwiazdy.
Kiedy przypominam sobie swoje dzieciństwo, jestem w stanie sobie wyobrazić, ile dla tego dzieciaka
w szpitalu znaczyło, że przyszedł do niego Thomas Morgenstern, że go pocieszał, że usiadł przy jego
łóżku. Że pogadał z nim jak przyjaciel. Być może nie zapomni tego do końca życia.
Jako dziecko zawsze chciałem być sławny. Myślę, że wielu tego chce. W wyobraźni ma to wyłącznie
swoje plusy – robi się, co się chce, same najfajniejsze rzeczy, można sobie pozwolić na wszystko, na co
ma się ochotę, jest się kochanym i podziwianym. Nie widzi się ciemnych stron.
A jak jest naprawdę? Nie ma światła bez cienia. Sztuką jest jednak widzieć światło, ale nie doszukiwać
się cienia. Staram się tak robić, choć kiedy wracam myślami do konkursu lotów w Planicy w 1998 roku,
wiele postrzegam inaczej. Miałem może tyle lat co tamten chłopiec i razem z tatą pojechałem na zawody.
Ode mnie z domu to rzut beretem. Wystarczy przejechać przez Wurzen i już się jest w Planicy. A Planica
to było dla mnie coś wyjątkowego. Ta ogromna skocznia! Wówczas moimi idolami byli Andi
Goldberger, Andi Widhölzl, Martin Höllwarth, Stefan Horngacher i Reini Schwarzenberger. Znałem ich
oczywiście z telewizji. Razem z tatą mieliśmy miejsca stojące przy zeskoku. Przy tysiącach kibiców było
cholernie trudno przedostać się do przodu, gdzie ma się szansę na zdobycie autografu. Wtedy mi się nie
udało, byłem zbyt mały, nie mogłem się przebić przez tłum, a oddalenie się od taty byłoby niebezpieczne.
Tata widział mój smutek. Wiedział, że austriacka drużyna nie nocowała, jak większość zespołów,
w Kranjskiej Gorze, tylko w Villach. To znaczy, że musieli się zatrzymywać na przejściu granicznym.
Czekaliśmy w samochodzie na skrzyżowaniu prowadzącym do przełęczy, aż przyjedzie autokar drużyny.
Wtedy tata powiedział: „Wysiądź, jak się zatrzyma, i po prostu idź i zapytaj, czy możesz dostać autograf”.
Przyjechali szybciej, niż przypuszczaliśmy. Zatrzymali się na granicy. Jest tam sklep Art Duty Free.
Skoczkowie wysiedli, żeby zrobić zakupy. Podszedłem do nich, ale nikt się mną nie zainteresował.
Chcieli, żeby zostawić ich już w spokoju. Bez autografu, ale za to z wielką gulą w gardle wróciłem do
taty i pojechaliśmy do domu. Byłem wtedy ogromnie rozczarowany.

Dzisiaj rozumiem obydwie strony – zawiedzionych fanów i sportowców, którzy mówią, że gdzieś musi
być granica. Konkurs lotów na największej skoczni świata to nie jest bułka z masłem. Po zawodach jesteś
zupełnie wypompowany, przede wszystkim mentalnie. Na skoczni rozdawanie autografów należy do
programu. Jesteś już na dole, odpiąłeś narty, buty narciarskie zamieniłeś na sportowe, gogle, kask
i rękawiczki wrzuciłeś do plecaka, musisz jeszcze teraz pójść na kontrolę sprzętu, może i na test
antydopingowy, a na pewno wrócić do drużynowego boksu. Po drodze wielu chce dostać autograf,
niektórzy proszą także o zdjęcie. To setki, czasami nawet ponad tysiąc fanów, i nie da się zadowolić ich
wszystkich. W końcu przychodzi moment, kiedy trzeba pójść dalej, bo robi się już ciemno, jest ci zimno
w stopy, w tyłek, masz przemarznięte palce, ale nadal rozdajesz autografy.
Kontakt z fanami jest ważny i sprawia radość. To część życia sportowca. Ale kiedy kończy się konkurs
i kiedy przedzierasz się przez tłum, siedzisz w boksie i jeszcze raz zastanawiasz się nad powodem, dla
którego tu jesteś, czyli nad twoim udziałem w zawodach i nad skokiem, wtedy cieszysz się, że ta część
„pracy” już za tobą. Cieszysz się na odrobinę luzu, czasu tylko dla siebie, spokoju. Zakładasz klapki na
oczy i udajesz, że nie dostrzegasz niczego, co jest wokoło, chociaż kątem oka doskonale widzisz małego
chłopca, który chce autograf.
Taka jest rzeczywistość. Ale zasadniczo życie gwiazdy bywa całkiem wygodne – przede wszystkim
kiedy jest się skoczkiem narciarskim. W Austrii, w środkowej i wschodniej Europie oraz w Skandynawii
zna cię prawie każdy. Ale jest też wiele miejsc, gdzie w ogóle nie jesteś rozpoznawalny, bo tam nikt nie
interesuje się skokami. To bardzo praktyczne, bo wiesz, że zawsze można uciec. Rozpozna cię najwyżej
kilku urlopowiczów. I to też fajne uczucie – kiedy ktoś wie, kim jesteś, nawet tam, gdzie się tego zupełnie
nie spodziewasz.
Gdy jesteś sławny, już zawsze musisz uważać na to, co mówisz i co robisz. Kiedy jest się znanym,
media rozkładają na czynniki pierwsze każde wypowiedziane przez ciebie zdanie. To się wiąże
z odpowiedzialnością. Fakt, że wszystko, co mówisz, i wszystko, co robisz, trzeba dwa razy przemyśleć,
może być denerwujący. Na przykład koszenie trawnika na bosaka! Są ludzie, którzy lataliby za kosiarką
na golasa i nikogo by to nie obchodziło, ewentualnie ich sąsiedzi postukaliby się w głowę. Ja natomiast
musiałem wysłuchać niezłej tyrady na swój temat, bo kosiłem trawę bez butów…
Mówienie tego, co się myśli, albo robienie tego, na co ma się ochotę, jest możliwe w zasadzie tylko
w gronie rodziny i najlepszych przyjaciół. Ale kim właściwie są twoi prawdziwi przyjaciele? Tacy
rzeczywiście prawdziwi. Będąc gwiazdą, ma się wokół siebie wielu ludzi, którzy ciągle poklepują cię po
plecach. Większość z nich liczy jednak na to, że przyjaźń z tobą przyniesie im jakieś korzyści. Wielu
wygrzewa się w blasku twojej sławy, korzysta z tego, że może się publicznie pokazać w twoim
towarzystwie. Przy tobie czują się dowartościowani, ale możesz być pewien, że nie będzie ich w pobliżu,
kiedy przestanie ci się dobrze wieść i kiedy nie będziesz się już cieszył takimi względami opinii
publicznej. To naprawdę smutna refleksja, ale taka jest bolesna rzeczywistość. W przypadku sławnych
osób sprawdza się stare powiedzenie: że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Jeżeli chodzi o moją rodzinę, wiem, że zawsze ze mną jest i zawsze mnie wspiera. Moje obie siostry,
Verena i Christina, mój tato, moja mama – oni są moją bazą, moim fundamentem. Tak samo jak mój
przyjaciel Jürgen. „Meixe”, bo tak go nazywam, i ja razem dorastaliśmy w Lieserbrücke. Jest o dwa lata
starszy niż ja. Spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Jemu mogłem wszystko powiedzieć, także
wtedy, gdy nastawały gorsze czasy. Zawsze słuchał. To ważne, żeby mieć kogoś, przy kim można
wyrzucić z siebie zmartwienia i problemy, ale z kim można się też świetnie bawić.
Najważniejsze jest dla mnie zaufanie, ono jednak wymaga dużego wyczucia – zwłaszcza jeśli jest się
utytułowanym sportowcem i kimś, kto znajduje się w centrum uwagi. Jest istotne, by mieć komu zaufać
nie tylko w życiu prywatnym, ale i zawodowym. Dlatego właśnie musisz dokładnie wyszukiwać ludzi, na
których będziesz mógł polegać. W pracy chodzi o inny rodzaj zaufania. Oczywiście wierzę trenerowi,
kiedy daje mi pozwolenie na oddanie skoku. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, które mogłoby zagrozić
mojemu lotowi. Gdyby było, nie machnąłby przecież chorągiewką. Jak widać jednak, zaufanie zaufaniu
nierówne. W przypadku Alexandra Pointnera zawsze dokładnie to rozróżniałem. Ufałem mu jako
trenerowi, ale relacja z nim jako człowiekiem nie była dla mnie łatwa. Często miałem wrażenie, że
poświęca uwagę tym, którzy w danym momencie odnoszą sukcesy. Czułem jego pełne wsparcie przy
moim pierwszym pucharowym zwycięstwie albo podczas igrzysk olimpijskich w Turynie, ale kiedy rok
później nie szło mi już tak dobrze, miałem wrażenie, że jestem dla niego piątym kołem u wozu.
W czołówce Pucharu Świata był Gregor Schlierenzauer, a Wolfgang Loitzl brylował w najważniejszych
momentach sezonu. Ja, z przeciętnymi wynikami, zostałem z tyłu. Zwłaszcza wtedy mi się wydawało, że
dla trenera liczę się głównie jako sportowiec, który jest oceniany przez pryzmat osiągnięć.
Ogólnie rzecz biorąc, ten temat zawsze bardzo mnie zajmował. Sukces i życie gwiazdy to w oczach
opinii publicznej prawdziwa sielanka. Jesteś jednak mierzony miarą twojego statusu, nie miarą
człowieczeństwa. Bo ciebie, jako człowieka, zna tylko niewielu. Mojego trenera interesował Thomas
Morgenstern jako sportowiec, nie Thomas Morgenstern jako człowiek. On pewnie powiedziałby, że się
mylę i że to w ogóle nie jest prawda. Oczywiście, też bym tak zrobił na jego miejscu, ale w ciągu naszej
współpracy otrzymałem zbyt wiele sygnałów, które utwierdziły mnie w tym przekonaniu i którym nie da
się zaprzeczyć.
Dla mnie prawdziwi przyjaciele to ludzie, którzy interesują się Thomasem Morgensternem jako osobą
i jako sportowcem i którzy potrafią odróżnić to, co pozorne, od tego, co prawdziwe. To, co w środku, od
tego, co na zewnątrz.
Tych prawdziwych przyjaciół mam także tam, gdzie rozmywa się granica pomiędzy życiem prywatnym
i zawodowym.
Mój menedżer Hans jest w stanie wysłuchać również zwierzeń o moich prywatnych problemach
i pomóc, jeżeli może. Wiem, że to, co ciągle dla mnie robi, nie wynika wyłącznie z naszych relacji
zawodowych. Hans często podejmuje się różnych rzeczy z własnej inicjatywy i nie widzi we mnie
wyłącznie kury znoszącej złote jajka.
Tak samo jest z Heinzem i Harrym. Zarówno Heinz Kuttin, jak i Harry Rodlauer to trenerzy, dla których
liczy się nie tylko wynik. Są serdecznymi towarzyszami w podróży przez życie, a to przecież nie tylko
osiągnięcia, ale i codzienność, emocje, uczucia… Wiem, że nie chodzi im tylko o to, żebym dobrze
skakał, ale żebym się dobrze czuł oraz dobrze skakał. To jest istotna różnica.
Andi Goldberger, który mnie – małego łowcę autografów – przeoczył na granicy, z idola stał się
przyjacielem. Sandra, moja psycholog, i doktor Lajtai to dziś osoby, w których obecności czuję się
dobrze i przy których mogę się otworzyć. Wiem, że zależy im na mnie jako na osobie, a nie kimś, kto jest
na świeczniku. Ufam im. W temacie zaufania nie chodzi o ilość, ale o jakość.
Dobrze jest mieć przyjaciół, lecz trudno ich znaleźć. Niełatwo jest także obchodzić się z tak dużą liczbą
fanów. Nie zawsze ma się dobry humor, a mimo to trzeba być wesołym, okazywać serdeczność osobom,
których się nie zna. Ta serdeczność uwzględnia również kontakt fizyczny. Ludzie proszą cię o zdjęcia,
dotykają, obejmują. To nie zawsze jest fajne. Nie znasz ich, ale oni myślą, że znają ciebie, bo w końcu
cały czas jesteś obecny w ich życiu – widzą cię w telewizji, w radiu, w gazetach, w magazynach. Piszą
komentarze i wiadomości na portalach społecznościowych i w ten sposób mogą się nawet z tobą
kontaktować. Portale społecznościowe są wspaniałym środkiem umożliwiającym zachowanie bliskich
relacji z fanami, ale ta bliskość może być też niebezpieczna, z tego względu, że jest tylko jednostronna.
Anonimowość daje niesamowitą przewagę, żeby mówić rzeczy, które znacznie trudniej byłoby
powiedzieć w twarz. Odczułem to, kiedy po narodzinach Lilly rozstałem się z Kristiną. Nie zawsze było
łatwo nie brać sobie do serca tych wszystkich wyzwisk. Ludzie wiwatują na twoją cześć, kiedy
wygrywasz, a równocześnie nierzadko przekraczają granicę przyzwoitości, wyzywając cię, gdy w ich
oczach popełnisz błąd.
Trzeba dostrzegać jasne strony, nie ciemne, wiem o tym. Bycie w centrum zainteresowania to jednak nie
zawsze coś pięknego. To obciążające, kiedy ludzie, którzy cię nie znają, oceniają cię z daleka. Tempo
życia naszych czasów zobowiązuje jednak do bycia obecnym, dostępnym. To ogranicza twoją wolność,
ale mimo to jest częścią mojej pracy. Pracy, którą bardzo chętnie wykonuję. Lubię moje życie w centrum
uwagi i kocham tak bezpośredni kontakt z fanami, jak i ten utrzymywany przez portale społecznościowe.
To wspaniałe przeżycie, którego nie da się opisać, kiedy 30 tysięcy fanów z austriackimi flagami
zagrzewa cię do walki, przeżywa razem z tobą, niesie cię każdy metr w powietrzu, wspólnie z tobą się
cieszy…
Wytrzymuję nawet publiczne dywagacje, czy powinienem kosić trawę na bosaka. Tak naprawdę akurat
to wydaje mi się nawet zabawne. Trudniej jednak znieść, kiedy obce osoby wydają wyrok dotyczący
zdarzeń z mojego życia prywatnego i moich decyzji, nie znając ich kulisów i mnie jako człowieka.
Bardzo doceniam to, że mam dobrych przyjaciół, i uwielbiam swoich fanów. Mimo to czasami szalenie
cieszę się na odrobinę prywatności.
Drewniana gwiazda od jednego z fanów
Wstać
Nadchodzi moment, kiedy promienie słońca przebijają się przez jasność neonowego światła, budząc mnie
wcześnie rano. Białe, rurkowe lampy świecą przez całą noc. To światło jest wprawdzie stłumione, ale
i tak zawsze można je dostrzec. Dzięki niemu personel już po krótkim spojrzeniu wie, czy wszystko jest
w porządku. Dzisiaj podświadomie czekałem na moment, w którym słońce mówi „dzień dobry”, bo to
dzień przełomu. Zostanę przeniesiony do Klagenfurtu. To dlatego budzę się z łatwością, a nawet
z uśmiechem na ustach. Jest wtorek. Wszyscy myślą, że przenoszę się dopiero w czwartek. To małe
kłamstewko dla mediów było koniecznością, ponieważ chcieliśmy uniknąć tego całego zamieszania przy
wyjeżdżaniu i przybyciu do Privatklinik Maria Hilf w Klagenfurcie. W pobliżu szpitala ciągle bowiem
stoją ekipy albo pojedynczy fotoreporterzy i czekają na rozwój wydarzeń. Nie mam pojęcia, na co
czyhają. Może na to, że kiedyś wystawię głowę z któregoś okna. Na kilku z nich trochę się wkurzyłem.
Rodzice opowiadali mi, że byli fotografowani, kiedy szli do mnie do szpitala. To rzeczywiście
konieczne? Czy w tym zawodzie naprawdę chociaż raz nie można usunąć się w cień i liczyć na
zrozumienie, że najważniejsze, czego potrzebuje kontuzjowany, to spokój i prywatność?

Znam odpowiedź i brzmi ona: generalnie nie. Bo to nie jest tak, że zainteresowanie opinii publicznej
można włączyć albo wyłączyć, kiedy się tego chce. Wiem to, ale i tak są momenty, w których życzę sobie,
by tak dało się zrobić. Włączyć, wyłączyć. W każdym razie burza fleszy aparatów fotograficznych przy
opuszczaniu szpitala karetką to coś, czego najmniej potrzebuję. Dlatego Hans ogłosił, że przypuszczalnie
będę przeniesiony w czwartek.
Moja ostatnia jazda na wózku w szpitalu w Salzburgu to ta do samochodu z czerwonym krzyżem, który
stoi w garażu. Tam dwóch sanitariuszy pomaga mi się położyć na specjalnym łóżku. W pozycji leżącej,
w drodze z Salzburga do Klagenfurtu, mam spędzić około dwóch godzin.
Plan wypalił. Nikt nie interesuje się prawdopodobnie jednym z setek samochodów sanitarnych
opuszczających dzisiaj szpital. Po zwyczajnej pogawędce z sanitariuszem, który zajął miejsce tuż obok
mojego łóżka, resztę drogi spędzam raczej w milczeniu. Czuję, jak karetka trochę trzęsie i chwieje się na
drodze w mieście, a potem słyszę równomierny szum na autostradzie. Przed wyjazdem moje ciało zostało
jeszcze raz, dla pewności, nafaszerowane środkami przeciwbólowymi. Otępiały wzrok zawiesiłem
gdzieś w przestrzeni. Przez okno tak czy siak nic nie widać. Szyby do prawie samej góry są zrobione
z mlecznego szkła czy przynajmniej oklejone mleczną folią. Dużo czasu na myślenie… Podczas jazdy
ogarnia mnie wyjątkowe uczucie. Z jednej strony czuję wdzięczność, że wszystko potoczyło się tak, jak
się potoczyło. Wdzięczność, która wyciska łzy z oczu. Nie mogę już tego powstrzymać. Emocje biorą
górę. Płaczę. Rośnie mi gula w gardle, uczucia, których nie mogę zamknąć w piersiach, chcą się wyrwać
i wzbiera we mnie płacz. Złość, zwątpienie, niezrozumienie – teraz wszystko ze mnie wychodzi. Do tego
dochodzi jednak radość – radość z powrotu w rodzinne strony, radość na spotkanie z ludźmi, których
znam, którzy mnie znają i którym ufam. Łzy płyną mi po policzkach. Tak jakby jednocześnie świeciło
słońce, a z błękitnego nieba padał deszcz.
Ta trwająca dwie godziny jazda jest chyba najbardziej emocjonalną podróżą mojego życia.
Droga do kliniki wiedzie nas przez tylne wejście. Żadnej prasy, żadnych fotoreporterów, żadnych kamer
telewizyjnych. Mój pokój jest na czwartym piętrze. W zasadzie to bardziej apartament niż pokój.
W sypialni stoi prawdziwe łóżko na drewnianym stelażu. Ma wprawdzie wszystkie funkcje szpitalnego
łóżka, ale jest z drewna. Części znajdujące się pod głową i pod stopami można ustawić pod dowolnym
kątem, obok wisi przycisk, którym wzywa się pielęgniarkę, ale całość i tak wygląda jak normalne łóżko.
Dzięki temu od razu czuję się w tym pomieszczeniu znacznie lepiej. W pokoju dziennym stoi sofa, a przed
nią telewizor. Ubikacja jest oddzielona od łazienki. Wszystkie urządzenia sanitarne są na szpitalny wzór
przyczepione na uchwytach, ale apartament sam w sobie i tak jest jednak jakoś przytulnie urządzony.
Szklany kubek do mycia zębów, miska w kwiaty, zapachowe świeczki… Można nawet wyjść na taras.
Czuję się tu jak w domu, no i przy okazji jakbym był od razu trochę zdrowszy.
W takim otoczeniu przyjemniejsze jest także realizowanie planu dnia, który przynajmniej w najbliższej
przyszłości stanie się moją rutyną.

Na zawodach zorganizowanych przez Toniego Innauera w Seefeld w 1996 roku

Dokładnie o siódmej pielęgniarka przynosi mi śniadanie. Właściwie to nie jest pielęgniarka, tylko
pracownica bufetu. Właśnie dlatego nosi uniform przynależny wyłącznie tym pracownikom. Czarna
spódnica, biała bluzka. Jest drobna, ma około 30 lat, ciemne włosy, a na podstawie kilku słów, jakie
wypowiada w swojskim, karynckim dialekcie, zauważam, że nie jest wygadana. To dobrze. Miska
owoców, kawa, gazeta, gorąca woda, ale żadnych tabletek. Te mają być dopiero wieczorem. Gorąca
woda jest do przygotowania owsianki. Dobrze tu znają moje zwyczaje.
Nie czuję się już jak chory, ale jak ktoś, kto jest świeżo po kontuzji. Czuję się teraz jak Thomas
Morgenstern, który zaczyna pracować. Nad sobą, nad swoim ciałem, nad psychiką. Projekt „W formie do
Soczi” właśnie się rozpoczął.
Gabinet fizjoterapeutyczny znajduje się na drugim piętrze, z tyłu, na końcu korytarza. Nie jest to zbyt
duże pomieszczenie, ale mają w nim wszystko, czego potrzeba. Znam je już dobrze z wcześniejszych
odwiedzin. Zresztą tak jak fizjoterapeutów, którzy cieszą się, że mnie zobaczą. Oczywiście nie z powodu
okoliczności – po prostu w przeszłości przez wiele godzin razem trenowaliśmy, regenerowaliśmy się,
odbywaliśmy terapię, dobrze się przy tym bawiąc. Przekroczenie progu gabinetu i przywitanie się
z chłopakami to także dla mnie miłe uczucie, a nie coś przytłaczającego, wynikającego z konieczności. Od
samego początku motywacja wyczuwalna jest po obu stronach. Dzięki temu łatwiej zabrać się do tego, co
mnie teraz czeka. Bo wiem z doświadczenia: fizjoterapia może być naprawdę bardzo bolesna.
Po serdecznym przywitaniu wsiadam na ergometr. To dla mnie pierwsze od chwili upadku spotkanie
z prawdziwym sprzętem treningowym. Szczególny moment. Robię się poważny. Pokorny. Wdzięczny, że
dotarłem już do tego etapu. I niech tak będzie.
W programie 15 minut lekkiego naciskania na pedały. Normalnie nie wystarczy to nawet, żeby się
rozgrzać – to właściwie nic. To absolutny początek dla kogoś, kto ruchowo i technicznie wrócił na start.
Ale tu dokładnie jestem. Na starcie.
Nie jestem zadowolony. 15 minut, a ja mam wrażenie, jakby to była godzina! Z każdym krokiem bóle
głowy się nasilają. Chcę przerwać. Głowa zaraz mi wybuchnie. Jeszcze trochę. Zaraz ci się uda.
Niepojęte… 15 minut lekkiego naciskania na pedały – męczarnia, wyzwanie, tortury. Dałem radę. Tak
szybko, jak to tylko możliwe, chcę wrócić do łóżka. Nie mam już ochoty na żarty ani na ból. Tylko co się
dzieje w mojej głowie? Najmniejszy wysiłek sprawia, że poziom bólu od razu skacze w górę. Myślałem,
że będzie lepiej. Czy lekarze nie mówili, że obrzęki się zmniejszyły? Według fizjoterapeutów to wszystko
jest normalne i następnym razem będzie lepiej. Na pewno. Ja jednak potrzebuję spokoju i środków
przeciwbólowych, bo czuję się strasznie. Pielęgniarka podaje mi kroplówkę, która zapewni najszybsze
działanie, ale to i tak wieczność, zanim ból zaczyna ustępować. Niestety nie mam czasu, żeby cieszyć się
tą ulgą, bo w programie jest już kolejny krok: osteopatia.
Znów robi mi się ciepło na sercu, bo do mojego pokoju wchodzi „Uncle J”. Jürgen Rainer leczył mnie
po upadku w Kuusamo, dlatego ponowne spotkanie nie jest dla nas niczym krępującym. Jest osteopatą,
jego ręce czynią cuda. Spędziliśmy już ze sobą dużo czasu. Od Kuusamo w ogóle się nie zmienił. Nie
wiem dokładnie, ile ma lat, ale oceniam, że jest po czterdziestce. To charyzmatyczny rudowłosy gość
z wąsami i piegami. Podczas zabiegów rozmawiam z nim często o motywacji i sprawach związanych
z treningiem mentalnym. Potrafi dobrze słuchać i zawsze mam wrażenie, że w tym, co mówi i co robi,
najważniejsze jest dla niego, jak się jego pacjent czuje się jako człowiek. Według mnie przydomek
„Uncle J” bardzo dobrze do niego pasuje.
Dzisiaj zajmuje się moim karkiem. Oprócz tego bardzo precyzyjnie omawiamy, jak będą wyglądały
kolejne dni. Dokładna koncepcja jest dla niego tak samo ważna jak dla mnie. Chodzi o to, żeby znów
przywrócić mi ruchomość głowy – bo na razie mogę poruszać całym ciałem, ale samą głową nie.
Niektóre kręgi zostały trochę naruszone lub przestawione albo jedno i drugie.
Lubię tę terapię czaszkowo-krzyżową. To jest dokładnie to, czego potrzebuję w tym momencie. Leżę
spokojnie na plecach. Jürgen, masując mnie, wykonuje konkretne, wolne i delikatne ruchy przy głowie
i wzdłuż kręgosłupa – porządek, co jest zresztą bardzo przyjemne. Dlatego tak się cieszę, że te spotkania
z nim od początku są w programie, i to dwa razy dziennie. Czuję, że odegra bardzo ważną rolę w moim
powrocie do zdrowia przed igrzyskami w Soczi.
Przede mną jednak długa, trudna i wyboista droga, która teraz wiedzie przez wodę. Po rozluźniających
ćwiczeniach znów mam być aktywny. Basen, w którym odbywa się terapia, ma cztery metry długości, trzy
szerokości i jest głęboki na 147 centymetrów. Wiem to dlatego, bo Jürgen wyjaśniał mi raz, że do takiej
głębokości nie potrzebna jest obecność ratownika, do większych już jednak tak. Siadam na swego rodzaju
krześle, które przymocowane jest do windy. W ten sposób jestem zanurzany w wodzie. To konstrukcja,
która została zaprojektowana z myślą o osobach niepełnosprawnych i o tych, które tak jak ja zaczynają
wszystko od początku. Im mniejszy ruch, tym mniejszy wysiłek. Im mniejszy wysiłek, tym mniejszy ból
głowy.
W basenie jest poręcz, żeby móc się przytrzymać. Tutaj robię ćwiczenia ukierunkowane na stabilizację.
Brzmi ciekawie, ale w gruncie rzeczy nie jest to nic innego niż ustawiczne kręcenie głową na boki. Czuję
się, jakbym miał sto lat i jakbym nigdy w życiu nie uprawiał sportu. Ale tak już musi być. Mam swój cel
i dojdę do niego krok po kroku. Tak samo jak do tego chłopca w Salzburgu, który chciał autograf. Jürgen
stoi na brzegu wykonanego ze stali szlachetnej basenu i wydaje polecenia, do których ja się stosuję. Ból
głowy jest taki sam jak wcześniej. Ciągły, równomierny, choć nie tak intensywny jak na ergometrze.
Pachnie chlorem. Kryta pływalnia z widokiem. Przede mną, za szklaną frontową szybą, rozpościera się
widok na kościół Kreuzbergl. Działa na mnie kojąco. Z dwiema wąsko ustawionymi przy sobie wieżami
z cebulastą kopułą, żółty kościół zagląda przez frontową szybę na basen. Odcina się od małych domów
stojących dookoła wzgórza Kreuzbergl. Obserwuje mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć. Może chce
przypomnieć: jestem tutaj. Kiedy u kogoś nie dzieje się dobrze, często zaczyna dostrzegać to, czego
zwykle nie zauważa.
Po tym intensywnym dla mnie, pełnym bólu, miłym, ale równocześnie wyczerpującym przedpołudniu
burczy mi trochę w brzuchu i już nie mogę się doczekać zestawu obiadowego, o który poprosiłem jeszcze
przy śniadaniu. Rosół z grysikowymi kluseczkami, pieczony filet ze złotopstrąga z tagliatelle
i warzywami oraz ciasto morelowe. Sałatę jak zwykle zostawiłem. Nigdy jej nie lubiłem, co jest dość
nietypowe jak na skoczka. Wśród moich kolegów był to zawsze stały i wszystkim bardzo dobrze znany
temat do żartów, kiedy przychodzili z bufetu z górą sałaty lodowej na talerzu. Część z nich wielokrotnie
nie jadła nic oprócz tego. Im jesteś lżejszy, tym dłużej jesteś w stanie utrzymać się w powietrzu.
Niektórzy koledzy zawsze byli bardzo szczupli i swoim wyglądem potrafili rozpętać medialną debatę na
temat anoreksji wśród skoczków. Właśnie dlatego w ostatnich latach wprowadzono szereg zmian
w regulaminie. Najważniejszą z nich było uwzględnienie czynnika BMI (Body-Mass-Index), który jest
zestawieniem wzrostu i wagi ciała. W efekcie na pierwszym planie znów znalazła się praca nad ciałem
i siłą fizyczną.
Trening fizyczny od dawna był dla mnie bardzo ważny i dobrze na mnie działał. Lubię się zmęczyć
i zobaczyć, jak daleko mogę się posunąć. Lubię widzieć wyniki. Uważam, że praca nad ciałem,
posiadanie mocnego odbicia, szybkości połączonej z siłą i dobrej muskulatury tułowia są ważne. Kiedy
to wszystko połączę, otrzymuję optymalny do osiągnięcia sukcesu pakiet. To zawsze był mój cel.
Sałaty w każdym razie nie lubię. Natomiast dzisiejsze menu mi smakuje. Ruch wzmaga apetyt. Potem
przychodzi czas na poobiednią drzemkę, na którą rzetelnie sobie zapracowałem. Jestem w połowie
treningu.
Boję się, że do naprawdę ciężkiego treningu fizycznego jeszcze mi daleko. Ale uda się. Musi! Nie
chodzi tylko o sprawność. Chodzi o nabycie zręczności i siły połączonej z szybkością. To bardzo
specyficzny trening. Bardzo skompresowany, ale też taki, który zawsze sprawiał mi wiele radości. Tyle
tylko, że teraz zupełnie wypadłem z rytmu. Jest środek sezonu, a ja zaczynam od zera. Sezon rozpoczyna
się dla mnie od nowa. Tamta część to już historia. Warunki fizyczne na szczęście są. Nie na darmo
w ostatnich czterech latach znacznie zwiększyłem normę treningową. Zamiast trzech, robiłem pięć sesji
w tygodniu: w poniedziałek i piątek przed południem oraz po południu, a w środę przed południem. Do
tego we wtorek i czwartek dochodziły skoki.
Oczywiście nie zawsze sprawia to radość. W dodatku teraz jestem jeszcze niesamowicie słaby. Także
rok temu, kiedy fizycznie było ze mną bardzo źle, trening zdecydowanie nie przychodził mi łatwo. Wtedy
ważne było dla mnie przebywanie na zewnątrz, bycie blisko natury. Potrzebowałem oderwania się od
codzienności i to mi bardzo dobrze robiło, chociaż musiałem też przerywać treningi, bo fizycznie byłem
zbyt zmęczony. Inaczej nie miałoby to sensu. Teraz może być podobnie. Będę musiał nastawić się na
niepowodzenia, bo jeżeli moim celem są igrzyska, wszystko musi działać – głowa, ciało, a przede
wszystkim zdrowie.
Muszę dać radę. Zakładając, że zdrowie dopisze, sprawność fizyczna będzie fundamentem sukcesu.
Skoki narciarskie są bardzo złożonym sportem, nie chodzi jedynie o siłę odbicia. Zwinność, napięcie
ciała, statyczność tułowia, równowaga i technika – to najważniejsze elementy. Wkrótce znów muszę być
w stanie je ćwiczyć. W większości z nich nie chodzi o ilość, ale o jakość. Tak czy siak, już na samą myśl
o przysiadach ze 140-kilogramową sztangą na karku zaczyna mnie boleć głowa. To zresztą nie tylko
przysiady, ale także skoki przez przeszkody, skoki z hantlami, ze skakanką, wzmocnienie mięśni tułowia,
różne rodzaje skoków – to wszystko czeka mnie znów już wkrótce. Podejmę to wyzwanie. W siłowniach,
które urządziłem u siebie w domu i na boisku futbolowym w Seeboden, mam idealne warunki do
trenowania. Z pomocą Heinza Kuttina dam radę. Trochę tylko nie daje mi spokoju myśl, że to skoki będą
najbardziej wyczerpującym elementem treningowym. Po poprzednim upadku dwie godziny treningu
siłowego męczyły mnie znacznie mniej niż pięć skoków treningowych. To kwestia psychiki. Pokonanie
lęku, że podczas skoku coś mogłoby pójść nie tak, kosztuje tyle energii, że po sesji treningowej
składającej się z czterech skoków byłem zupełnie wycieńczony.

Boję się, że coś mogłoby mi się stać, a przecież z takim odczuciem nie jest się w stanie w pełni
zaryzykować. Ale to jest to, czego chcę i co muszę zrobić. Muszę kontrolować strach. Może z pomocą
przyjdzie trening alternatywny, który zawsze robiliśmy z Alexandrem Pointnerem? Na przykład street
dance. Tak, to zawsze jakaś odmiana, a w dodatku dobrze działa na poczucie rytmu i wyostrza uwagę.
Jedna sesja na pewno jednak nie wystarczy. Jak by to miało wyglądać? Po kilku godzinach mam umieć
tańczyć i wprowadzić analogiczne elementy do skoków narciarskich? Nie, to mi nic nie da. Albo ćwiczyć
z głową, albo wcale.

Treningiem wytrzymałościowym w mojej sytuacji też za wiele nie zdziałam. Wprawdzie jestem na tyle
zdesperowany, że myślę nawet i o tym. Choć nie, aż tak zdesperowany nie jestem. Zawsze byłem zdania,
że taka forma treningu zaprzecza temu, czego potrzebuję jako skoczek. Długie bieganie odbiera nogom
zwinność, poza tym to dla mnie zbyt nudne. Jazda rowerem dookoła jeziora Millstätter jeszcze ujdzie –
wtedy można przy okazji trochę pogapić się na krajobraz. Ale bieganie? To w żaden sposób nie posuwa
mnie naprzód. Trening alternatywny w rodzaju tamtego kursu street dance? Było naprawdę śmiesznie, ale
lepiej skakać na nartach na pewno potem nie umiałem. Nie, muszę wrócić na siłownię, na łąkę, na
skocznię. Muszę znowu trenować.
Wrócić do walki
Motywacja, żeby po przebudzeniu jak najszybciej rozpocząć wyznaczony plan treningowy, jest
zdecydowanie większa niż jeszcze przed czterema dniami. Poza tym napady bólu głowy w tym czasie
stały się krótsze. Mogę już spędzić na ergometrze okrągłe, wolne od bólu pół godziny. Dziś znów czuję,
że moje ciało ma więcej energii. Będzie robiło postępy, będzie zdrowe i będzie w formie. Mam
obmyślony plan. Wszystko wyjdzie wspaniale, tak że na krótko przed igrzyskami olimpijskimi znów będę
w stanie skakać. Tylko moje ciało musi współpracować. Po raz pierwszy myślę konkretnie o skakaniu.
To myśl, która z jednej strony mnie paraliżuje, a jednocześnie jest czymś pozytywnym. Bo przecież
właśnie tego chcę: chcę na skocznię. Nie – chcę na skocznię olimpijską!
Szczególnie dużo pracuję teraz z Uwem. Jest fizjoterapeutą, który znakomicie potrafi wyczuć, na ile
może sobie teraz pozwolić moje ciało. Nigdy mnie za bardzo nie forsuje, ale mimo to zawsze sprawia, że
docieram do granicy swoich możliwości. To ważne, bo inaczej postępy robiłbym zbyt wolno. Ćwiczenia
stabilizujące są coraz bardziej różnorodne, a moje mięśnie znajdują się już na tym etapie, kiedy znów
mogę wzmacniać brzuch, plecy i tułów. Uwe cały czas pilnuje, żeby obciążenie nie było zbyt duże dla
mojego krwiobiegu, ponieważ wpływałoby to źle na głowę i płuca.

Jestem teraz bardzo skupiony. Głowa już nie boli, kiedy się ruszam, mogę się więc odpowiednio
skoncentrować. To konieczne, bo w planach mamy balansowanie, żonglowanie i ćwiczenia
wzmacniające z taśmami Thera-Band. Po aktywnej części treningu znowu się kładę. Masaż. Drenaż
limfatyczny. To całe napięcie, obrzęki, wszystko, co negatywne, musi wyjść z mojego karku i z całego
mojego ciała. Praca nad ciałem jest tak samo ważna jak praca nad psychiką. Obydwa te aspekty
wymagają dużo uwagi, czasu i koncentracji. Ciału przeznaczone jest przedpołudnie, duszy – popołudnie.
Po krótkiej poobiedniej drzemce kolej na psycholog, Sandrę Kraxner. Także ona odgrywa ostatnio
ważną rolę w moim życiu. Nie mogę przecież stwierdzić, że nigdy nie miałem żadnego kryzysu. Praca
z nią nie jest więc dla mnie czymś nowym. Sandra jest ładna, sympatyczna, wysportowana, kilka lat
starsza ode mnie. Traktuje mnie poważne, obojętnie o jaką sprawę chodzi. Nie ma rzeczy, o której nie
mógłbym z nią porozmawiać. Coś, co mi się w niej szczególnie podoba, to bijąca od niej radość życia.
Poza tym jest bezlitosna i zawsze mówi dokładnie to, co myśli. Czasami jest to nieprzyjemne, ale
przynajmniej nie owija w bawełnę, czego nie lubię. Nawet jeśli niekiedy to boli, wolę słyszeć prawdę,
niż żeby ktoś obchodził się ze mną jak z jajkiem. Szczerość jest może jednak lepszym słowem niż
bezlitosność.

Gabinet Sandry znajduje się na trzecim piętrze. To pierwszy pokój po lewej stronie. Pukam, otwieram
drzwi i wchodzę. Najpierw widzę jej uśmiech i słyszę pytanie o moje samopoczucie. Nie jest to jakieś
obojętne: „Jak się czujesz?”, bo wszystko, co moja psycholog mówi, mówi z dużym zaangażowaniem,
a także uważnie słucha moich odpowiedzi. To zdumiewające, jak mało miejsca potrzebuje najwyraźniej
jako psycholog. Gabinet jest naprawdę tyci i aż dziwne, że wszystko się tam mieści: biurko, stół, krzesła,
fotel i szafa na dokumenty. Nie, nie jest to wystawa mebli – pomieszczenie ma maksymalnie 15 metrów
kwadratowych. Mierzyłem je kiedyś potajemnie w myślach, sprawiając przy okazji wrażenie, że
zastanawiam się nad odpowiedzią na zadane mi pytanie. Sądzę, że Sandra to zauważyła. Nie, właściwie
nawet wiem, że to zauważyła.
Siadam na fotelu i zaczynam opowiadać. Jestem już do tego przyzwyczajony. Ja mówię, a ona słucha.
Czasami zada jakieś pytanie, wypowie swoje zdanie, ale głównie słucha. Opowiadam o terapii, o bólach
głowy, o innych bólach, o postępach, o moim planie, o chęciach, o życzeniu, żeby podczas konferencji
prasowej z okazji wręczenia nominacji olimpijskiej do Soczi móc powiedzieć: „Jadę!”.
Jestem w euforii i gadam jak najęty. Sandra pyta, kiedy są igrzyska. „Za trzy tygodnie”, odpowiadam.
Jej spojrzenie gasi cały ogień mojej wypowiedzi… Jest poważne, zachowawcze i właściwie
uniemożliwia interpretację jej zdania na ten temat. Nie jest ani zszokowana, ani w euforii. Patrzy mi
w oczy. Właśnie wylała mi na głowę kubeł zimnej wody. To nie jest jeszcze czas na latanie.
Sprowadzony na ziemię rozmawiam z nią o swoim harmonogramie, możliwym rozpoczęciu treningu na
skoczni w Oberstdorfie – obiekcie, na którym normalna skocznia jest bardzo podobna do tej w Soczi –
i o warunkach, jakie muszę spełnić, żeby naprawdę móc osiągnąć ten szalony cel. Rzeczowo. Bez emocji.
Przyjaciele i ważni w twoim życiu ludzie pozwalają ci odlecieć albo ściągają cię z powrotem na
ziemię, w zależności od sytuacji.
Sandra pyta: „A jak jest ze strachem?”.
To słowo sprawia, że cały zaczynam drżeć. Na moment zapominam, jak się mówi. Patrzę na Sandrę
niewidzącym wzrokiem, ale widzę ją jakby na wylot. Strach? Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem.
Sandra każe mi zamknąć oczy i dokładnie wyobrazić sobie skok. Cały przebieg. Wykonuję jej polecenie.
Kiedy znów unoszę powieki, pyta mnie o szczegóły. Na początku wszystko jest w porządku. Wyobrażam
sobie, jak idę na skocznię, wchodzę do szatni, nakładam kombinezon, jadę windą na górę, zawiązuję buty
narciarskie, przypinam narty, siadam na belce. To wszystko jest mi dobrze znane. Rutyna. Normalność.

Brak jakiegokolwiek strachu. To zwyczajne, dobrze znane mi czynności. Światło z pomarańczowego


zmienia się na zielone. Wszystko dobrze. Sygnał dający pozwolenie na skok. Jadę jak zwykle. Ale teraz –
im bliżej progu skoczni, tym wolniejszy film w mojej głowie. Zwolnione tempo. Krótko przed progiem
obraz zatrzymuje się. Kilka razy wybiegam myślami do przodu. Obraz cały czas stoi w miejscu. Jeśli dam
radę się wybić, będę czuł ogromną niepewność. Nerwowość, jakiej nie znałem. Skoki, którym
towarzyszy tego rodzaju uczucie, wiążą się z niesamowitym ryzykiem, ponieważ w tej dyscyplinie
najważniejsze jest odtworzenie wyćwiczonej do perfekcji sekwencji ruchów. Każda chwila zawahania,
każdy moment niepewności zwiększa prawdopodobieństwo, że skok się nie uda. Przeraża mnie to, co
stało się podczas tego ćwiczenia. To strach? Tak.
Rozmawiamy. Wiem już, że to uczucie mi towarzyszy. Nie mogę go wyprzeć, zresztą to nie byłoby
mądre. Będę się musiał nauczyć je pokonywać. Wizualizować strach. Trenować skoki w głowie. Dopóki
nie będę mógł skoczyć w głowie, nie będę w stanie zrobić tego także w rzeczywistości. Potrzebuję
pewności. Omawiamy jakieś ćwiczenia, dzięki którym mam ją odzyskać. Medytacje, trening koncentracji,
ćwiczenia rozluźniające, wizualizacje, trening autogeniczny. Muszę się nauczyć radzić sobie ze strachem.
Przypadłość, na którą cierpię, ma nazwę – to trauma I typu. Nie da się jej wyłączyć ot tak, jak zamyka się
program na komputerze. Strach sam nie przejdzie. Trzeba nauczyć się z nim funkcjonować, a jego
zaakceptowanie jest pierwszym krokiem w tym kierunku. Wtedy przynajmniej droga na normalną skocznię
w Soczi staje się bardziej realna. Trudna. Tak, to też.
Im bliżej progu skoczni, tym wolniejszy film w mojej głowie. Zwolnione tempo. Każda chwila zawahania, każdy moment niepewności
zwiększa prawdopodobieństwo, że skok się nie uda

Ta rozmowa była dla mnie szalenie obciążająca i wyczerpująca. Sandra ma zresztą na to dowód: to
lista z kreskami sygnalizującymi różne zachowania. Podczas naszego spotkania ziewałem 30 razy.
Fizycznie czuję się wypalony. Schodzi ze mnie napięcie. Bardzo dobrze, że o tym porozmawialiśmy.
Czuję ulgę, ale równocześnie czuję zmęczenie. Wystarczy na dziś.

Odkąd ten strach zagościł w moim życiu, trudniej mi o beztroskę. Tak jak wspomnienie, strach też chroni.
Przed czym właściwie? Przed wieloma rzeczami, bardzo prawdopodobne jednak, że chroni mnie także
przed samym sobą. Teraz wiem, że w każdej chwili coś może się stać, a z taką świadomością można
lepiej radzić sobie z niebezpieczeństwem. Jestem tego pewien czy tylko sobie wmawiam? Zanim pojawił
się ten strach, nic mi się przecież nie stało, ale może to był tylko przypadek albo szczęście. Z drugiej
strony strach nie zawsze jest tylko pozytywny – przejawia się na różne sposoby i czasami bywa
paraliżujący. Przede wszystkim wtedy, kiedy nie wiadomo, co jest jego źródłem i czego się tak naprawdę
boimy. Tymczasem na skoczni mogę go bardzo łatwo rozszyfrować. Pojawił się, odkąd miałem ten
pierwszy ciężki upadek w Kuusamo. Od tamtego czasu w mojej głowie siedzi myśl, że w każdej chwili
coś może się stać. Obraz wygiętego pod kątem wskaźnika wiatru potęguje jeszcze to uczucie. Im częściej
byłem potem w podobnej sytuacji, tym strach bardziej się wzmagał. Myśli, że coś może się stać, stawały
się wyraźniejsze i pojawiały się coraz częściej. Im silniejszy wiatr, tym więcej myśli tego rodzaju.

Z natury nie jestem właściwie strachliwym człowiekiem – jeśli by tak było, zostałbym pewnie lektorem,
choć oni potrzebują niekiedy więcej odwagi, niż można przypuszczać. W życiu zawsze czerpałem radość
z jakiegoś poziomu ryzyka. Mimo to uczucie strachu zagnieździło się we mnie i rosło z każdym kolejnym
upadkiem. Oczywiście skakanie ze strachem w sercu jest jeszcze bardziej niebezpieczne niż zazwyczaj –
nie jesteś już tak zdecydowany w wykonywaniu wyćwiczonego mechanizmu ruchowego. Wahasz się
i w tym właśnie kryje się niebezpieczeństwo. Z drugiej strony strach nie pozwala ci robić rzeczy, które
niosą ze sobą zagrożenie.

Jakby jednak nie było, także poza skocznią coraz częściej czułem strach – i to w takim stopniu, że gdyby
dotyczyło to innych osób, stwierdziłbym, że to wręcz chorobliwe.
Muszę zaakceptować to uczucie i nauczyć się z nim funkcjonować. Ale jak pewny siebie, utytułowany
chojrak ma zaakceptować strach? To przecież wywraca całe życie do góry nogami! Prawdopodobnie
w moim przypadku pojawienie się strachu spowodował łańcuch wielu zdarzeń, nie tylko jednorazowe
zajście. I to także sprawia, że odnalezienie przyczyny narastających obaw jest trudne. Wtedy tak
naprawdę nigdy nie wiesz, czego szukasz. Weźmy chociażby strach przed podjęciem decyzji.
Towarzyszył mi na przykład wtedy, gdy rozstawałem się z Kristiną. Całą wieczność nie potrafiłem
wybrać pomiędzy dwiema kobietami.
W środowisku zawodowych sportowców nie uczysz się podejmowania decyzji. Jako światowej klasy
zawodnik masz trenera, menedżera, członków sztabu, którzy przejmują prawie wszystkie twoje zadania
i obowiązki. Kiedy musiałem podjąć decyzję w jakiejś sprawie, zawsze każdego pytałem o zdanie,
szukając u wszystkich potwierdzenia trafności swojego wyboru. Jeśli jednak żywisz uczucie do dwóch
kobiet, nie możesz zapytać trenera, co powinieneś zrobić. Musisz zdecydować zupełnie sam. I niezależnie
od tego, co postanowisz, kogoś zranisz. Strach przed podjęciem decyzji, strach przed rozczarowaniem
kogoś, pociągnął za sobą tylko masę przykrych konsekwencji. Żadnej z tych dwóch kobiet, pomiędzy
którymi musiałem wybrać, już przy mnie nie ma.
To, co się potem stało, było prawdziwym piekłem. Znienawidzono mnie, śledzono, wyzywano, grożono
mi… Nagle stałem się mężczyzną, który zostawił rodzinę na lodzie. Do tego doszedł strach przed ludźmi,
którzy okazywali wobec mnie agresję, bo uwierzyli w rozpowszechniane na potęgę fałszywe informacje
na mój temat i nie mieli pojęcia, jak było naprawdę. Nie mogłem się bronić, byłem ciągle narażony na
ataki. Wiedziałem, że jestem winny, ale czegoś innego, niż mi się zarzuca. Obawiałem się wychodzić
z domu – nagle zacząłem się bać innych ludzi.
W takiej sytuacji wycofujesz się, zamiast wystawiać się na pożarcie lękowi i tym, którzy cię atakują
a to ich oczywiście tylko umacnia.
To jest pierwsza reakcja – zupełnie naturalna. Uciec. Schować się. Jesteś sam. Jesteś samotny. Smutny.
Taki stan sprawia, że jest ci trudno normalnie żyć nie tylko jako sportowcowi. Ja nie funkcjonowałem ani
jako sportowiec, ani jako zwykły człowiek. O sukcesach w tamtym czasie nie było nawet co myśleć.
Byłem tak pochłonięty swoją osobą, że w głowie nie zostawało już miejsca na pozycję dojazdową
i prowadzenie nart. Zamiast z wiatrem wiejącym w plecy walczyłem z negatywnymi myślami. Luksus
mieszkania w jednoosobowym pokoju podczas wyjazdów z drużyną stał się jednocześnie przekleństwem
i błogosławieństwem. Nie mógłbym dzielić z kimś pomieszczenia i czasu, zbyt mocno bowiem czułem się
rozdarty wewnętrznie. Wiem, że normalnie chciałoby się o czymś takim z kimś porozmawiać, ale co to
znaczy normalnie? Poza tym nie jest to takie proste, kiedy jest się na wyjeździe razem z całym teamem.
Wtedy nie pokazujesz żadnych słabości. Musisz sprawiać wrażenie, że jesteś silny, ale myślisz sobie, że
nawet jeśli zrzucisz z siebie choćby część tego ciężaru, to inni siłą rzeczy i tak się dowiedzą, że się z nim
zmagasz, przecież nie są głupi. Im większe były moje wahania nastroju, tym bardziej odczuwało to
otoczenie. Wiecznie nic mi się nie podobało. Nie byłem wtedy sobą. Z silnego mężczyzny, który zawsze
był z siebie zadowolony, stałem się mrukiem, narzekającym na siebie i ludzi. I to wszystko z powodu
trzech upadków, dwóch rozczarowanych kobiet oraz wzburzenia opinii publicznej, która mnie potępiła
i wykończyła.
Tak w ogóle to znów muszę podziękować doktorowi Lajtaiowi – w końcu to on wziął mnie w obroty,
kiedy, delikatnie rzecz ujmując, przyszedłem „nie do końca w formie” na sesję treningową do kliniki
w Klagenfurcie. W konsekwencji zostałem tam sześć tygodni, żeby odbyć kompleksowy program treningu
mentalnego i fizycznego. Dzisiaj jestem mu wdzięczny, że mogłem liczyć na taki przywilej. Doskonale
wiem, że inni ludzie nie mają u boku takiego ratownika, który wyciągnie ich z wody i odholuje na łódkę.
Bez tego czasu intensywnej pracy z pewnością pod względem zdrowotnym nie byłbym tu, gdzie obecnie
jestem. Teraz mam się dobrze, ale wtedy bardzo dużo nad sobą pracowałem. Ćwiczyliśmy, jak
podejmować decyzje. Nauczyłem się relaksować, znajdować wewnętrzny spokój i opanowanie.
Nauczyłem się akceptować swoje lęki i z nimi funkcjonować. Kontuzje można leczyć i można się z nimi
uporać, poza tym z czasem się goją. Ze strachem trzeba się nauczyć żyć. Trzeba go zrozumieć, przeżywać
świadomie i kontrolować. Wtedy może ci pomóc i stać się twoim przyjacielem. Mój strach jest jak
nielubiany członek rodziny: gdybym miał wybór, zdecydowałbym się na życie bez niego. Zrozumiałem
jednak, że jest częścią mnie.
Nie było ze mną jednak w tamtym czasie lekko. Ludzie w moim otoczeniu bardzo mi współczuli.
Znoszenie następstw mojej traumy nie było łatwe.

W moim życiu jest tak bezgranicznie dużo strachu. Boję się przed każdym skokiem, ale mimo to skaczę,
bo to kocham. Nawet jeśli wiem, że przez objawy lęku nigdy nie będę w stanie zaprezentować w stu
procentach swoich możliwości. Boję się, że moja córka Lilly będzie mi kiedyś miała za złe, że nie
tworzymy z jej matką rodziny. Robię, co mogę, żeby zawsze przy niej być. Spędzam z nią tyle czasu, tyle
wspaniałego czasu, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, że nie udało mi się założyć normalnej rodziny. Boję
się, że rozczaruję ludzi, i dlatego coraz trudniej przychodzi mi mówienie „nie”. Ale nauczyłem się
podejmować decyzje. Trzeba je dobrze przemyśleć, ale należy je podejmować. Nawet złe są lepsze niż
żadne, bo dzięki nim można się uczyć. Te niepodjęte są niczym innym jak ucieczką. Boję się, że stracę
Sabrinę, moją nową miłość. Ona jest teraz światłem, które rozjaśnia moją drogę ku przyszłości. Ku
dobrej przyszłości. Dzięki Sabrinie wszystko układa się tak normalnie, tak pozytywnie. Z nią czuję się
dobrze. Sprawia, że strach częściowo mnie opuszcza. Obawa, że ją stracę, pomaga mi – mam nadzieję –
trwać przy niej i podejmować właściwe decyzje.

Znów wstaje nowy dzień, a ja znów budzę się w dobrym nastroju, bo wczoraj zrobiłem ważny krok
naprzód. To mnie motywuje, żeby i dziś zainwestować w pracę dużo energii. Czuję, że ta energia rośnie
w moim ciele z każdym dniem. Intensywnie myślę o tym, że do tego stopnia dam radę zharmonizować
ciało i duszę i naprowadzić je na właściwy tor, żeby na czas wrócić do zdrowia, oddać pierwsze skoki
i pojechać do Soczi.
Ten dzień jest dla mnie bardzo ważny. Jest jednym z tych, na które się szczególnie cieszę. Po
przedpołudniowym rezonansie magnetycznym oczekuję odwiedzin Lilly. Po raz pierwszy od upadku
zobaczę córkę. Nie mogę się już doczekać! Oby tylko wcześniej rezonans dał mi pewność, że z moją
głową znów jest wszystko w porządku.
Radiologia to poniekąd osobny, znajdujący się na parterze oddział kliniki. Korpulentna kobieta
z krótkimi blond włosami wyjaśnia mi, że to badanie ma służyć kontroli. Zeskanuje mi całą głowę, żeby
stwierdzić, czy są gdzieś jeszcze obrzęki i krwawienia. Spodenek do joggingu nie muszę ściągać, tak
samo jak T-shirtu. Trzeba tylko zdjąć łańcuszek. Mogę go zostawić na małym stoliku w kabinie-szatni,
gdzie czekam, żeby mnie odebrano. Siadam na małym plastikowym krześle i otwieram zapięcie. Rzadko
to robię. Łańcuszek ściągam tylko wtedy, kiedy muszę. Jest srebrny, z dwiema zawieszkami. Jedna z nich
to krzyżyk z wygrawerowanymi kołami olimpijskimi. Dostałem go od babci i dziadka, kiedy osiem lat
temu zostałem mistrzem olimpijskim. Druga to srebrna litera „L” – od imienia Lilly.
Wjeżdżam do cylindra na wąskim białym łóżku. Nienawidzę tego. Raz byłem w solarium i już wtedy
było to dla mnie paraliżujące. Cylinder rezonansu jest jak ogromne, ponadwymiarowe solarium. Do tego
jeszcze ten ciągły hałas urządzeń, od którego uwagę powinna odwracać muzyka stacji Radio Kärnten.
Mógłbym się w nią wsłuchiwać przez słuchawki, ale przy tej kołataninie, stukaninie i pomrukach
rezonansu nie dałoby się słuchać radia. Przez to w ogóle nie mogę się wyluzować. Mam spokojnie leżeć
na plecach, nie ruszać się i najlepiej nie otwierać oczu. Jakoś się nawet udaje. 20 minut ciągnie się jak
wieczność. Czuję się przytłoczony i się boję. Nie wiem, dlaczego tak na to reaguję, ale zawsze tak
miałem.
Tym większa jest radość, kiedy wracam do swojego pokoju. Przed południem nie mam już żadnej
terapii, dlatego mogę się całkowicie poświęcić wizycie córki. Zaraz przyjdą…
Wyciągam się wygodnie na tapczanie i włączam telewizor, żeby zabić czas. Wkrótce zaświeca się
ekran telefonu. To Kristina. Pyta, gdzie jest mój pokój. Opisuję drogę na czwarte piętro, do ostatnich
drzwi po prawej stronie. Chwilę później cicho, wręcz nieśmiało, puka do drzwi. Zapraszam do środka
i wstaję. Otwierają się drzwi i Lilly biegnie do mnie z serdecznym okrzykiem: „Tata!”. Rozpościera
ramiona, jej twarz promienieje. W tym momencie zapominam o wszystkich moich kontuzjach, bólach,
ranach. Także rozkładam ręce i podnoszę córkę. Stoimy tak w mocnym uścisku. Lilly kładzie głowę na
moim ramieniu. Opieram na niej policzek. Wypełnia mnie wspaniałe uczucie ciepła. Czuję, jak mocno
bije mi serce i jak szybko bije serce Lilly. Czas staje w miejscu. Cieszę się tą chwilą i Lilly też. Tak
wygląda prawdziwa miłość. Jestem szczęśliwy. W ciągu dziesięciu sekund, które zdają się trwać
wieczność, nie ma problemów, zmartwień i strachu… Jest tylko Lilly, ja i to wspaniałe uczucie bycia
razem.
Witam się też serdecznie z Kristiną, całując ją w oba policzki. W jej: „Jak się czujesz?” słyszę szczerą
troskę. W takim wspaniałym momencie mogę tylko szczerze odpowiedzieć: „Naprawdę dobrze”. Wie
oczywiście, co mam na myśli. Potrzebne były długie rozmowy i wiele szczerych słów, żebyśmy po
rozstaniu mieli właśnie takie relacje, jakie mamy. Okazujemy sobie szacunek, który należy się każdemu
z nas przez wzgląd na dziesięć spędzonych razem lat, a przede wszystkim na nasze dziecko. Jesteśmy
więc to winni zarówno Lilly, jak i sobie nawzajem.
Córka przygląda mi się swoimi brązowymi oczami. Jej blond włosy są trochę rozczochrane po zdjęciu
czapki, spojrzenie – łobuzerskie. W swoich cętkowanych legginsach i czerwonej koszulce z Hello Kitty
to z pewnością najsłodsza dziewczynka na świecie. Właśnie odkrywa, że coś jest nie tak z moją twarzą.
Dotyka zadrapań. Z instynktowną ostrożnością. Pozwalam jej, chociaż nieznacznie zadrżałem. Lilly
oczywiście nie wie o tym wszystkim, co się stało. Dla niej to tak, jakby odwiedzała mnie w jakimś
mieszkaniu albo w hotelu. Zachowuje się jak zawsze, gdy nie widzieliśmy się jakiś czas. To nic
nadzwyczajnego, jeśli ma się ojca skoczka narciarskiego, który po pierwsze mieszka gdzieś indziej, po
drugie w zimie jeździ z zawodów na zawody. Mimo to wydaje się, jakby czuła, że tym razem jest trochę
inaczej. Nie tylko mam coś dziwnego na twarzy, ale też zachowuję się dużo bardziej emocjonalnie niż
zwykle. Tego pewnie nie jest do końca świadoma, ale widzę, że to czuje. Dłużej niż normalnie przytula
się do mnie, zanim opuści wygodne siedzenie-tatę i zacznie odkrywać pokój. Bardzo szybko znajduje
ogromnego tygrysa, którego przyniosła ze sobą córka Uwego, mojego fizjoterapeuty. Tygryska oczywiście
zna – Kubuś Puchatek cieszy się u niej dużym poważaniem, obojętnie czy DVD, czy książka. Ze
śmiesznym niedźwiadkiem i jego przyjaciółmi – Prosiaczkiem, Kłapouchym czy Królikiem, w postaci
pluszowych zwierzątek, już też nawiązała znajomość. Ale tygrys ma imponujący rozmiar, przewyższa
wszystkie dotychczasowe pluszaki.
Teraz jest czas na rozmowę z Kristiną. Lilly bawi się swoim ogromnym tygrysem, Kristina podaje nam
kawę, którą zamówiłem. Wie dokładnie, że chcę znać każdy, nawet nieznaczący szczegół z życia Lilly,
zanim porozmawiamy o mnie i o mojej kontuzji, dlatego zaczyna opowiadać. Mówi o oryginalnych
słowach będących tworem fantazji Lilly i o tym, że ze względu na ząbkowanie jej sen jest ostatnio
niespokojny. Opowiada też o jej pierwszym kontakcie ze śniegiem. To musiało być bardzo zabawne.
Z jednej strony świetnie się bawiła, brnąc w śniegu i rzucając go w powietrze albo zanurzając się w nim.
Z drugiej jednak czuła pewien respekt. Poznawanie po raz pierwszy tej zimnej, ale mimo to miękkiej
w dotyku substancji, z której można zbudować bałwana z nosem z marchewki, musi być fascynujące.
Przychodzi Lilly, żeby zjeść ciastko i dostać coś do picia. Kristina podaje jej buteleczkę z wodą, którą
Lilly częstuje swojego nowego przyjaciela.
Rozmowa z Kristiną to dla mnie rozmowa z osobą, której ufam. Mieliśmy swoje problemy podczas
naszego rozstania, mimo narodzin córki, ale teraz znów jesteśmy na tym etapie, kiedy możemy
o wszystkim szczerze porozmawiać. Zawdzięczamy to naszemu wieloletniemu związkowi. Bądź co bądź
dorastaliśmy razem. Kiedy zostaje się parą w wieku piętnastu i szesnastu lat i tak długo jest się razem, ma
się ze sobą wiele wspólnego. Atmosfera jest bardzo przyjemna. Promienie słońca wpadają przez drzwi
tarasowe, Lilly cieszy się obecnością obojga rodziców i wyraźnie próbuje przekonać tygrysa, że
powinien przecież włożyć buty. My pijemy kawę. Opowiadam Kristinie bardzo dokładnie o swojej
kontuzji oraz o swoich odczuciach. Z nią mogę rozmawiać otwarcie. Mówię o bólach, bezsilności,
szczęściu, jakie właściwie miałem, i pechu, który tak naprawdę spowodował to wszystko. Kristina jest
bardzo zmartwiona. Dziwnie słyszeć, jak ona to wszystko przeżyła. Mówi, że na podstawie wypowiedzi
lekarzy, które usłyszała w telewizji, odniosła wrażenie, że mogło się to skończyć zupełnie inaczej. Że
niewiele brakowało. Przyznaje, że się bała. Wiem, że ta myśl nie tylko dziś nie będzie dawała mi
spokoju.
Po jakichś dwóch godzinach nadchodzi czas pożegnania. Lilly nie potrafi ukryć radości, że wkrótce
będzie mogła pokazać Tygryskowi basen, a moje ciało cieszy się na krótką chwilę odpoczynku w pozycji
leżącej. Jeszcze małe przytulanki z Lilly, serdeczne pożegnanie z Kristiną i znów jestem sam. Mieszają
się we mnie szczęście i melancholia.
Kładę się na łóżku, a moje myśli zaczynają się wymykać spod kontroli. Przecież wydarzenia mogły się
potoczyć zupełnie inaczej. Nagle wszystko mogło się skończyć. Dla mnie. Koniec – i nawet nic bym nie
zauważył. W tej chwili nie mogę sobie niczego przypomnieć. Nie miałem wpływu na tę sytuację. Teraz
leżę znowu i pracuję nad swoim powrotem, ale równie dobrze tego wszystkiego mogłoby nie być, a ja
nigdy więcej bym się nie obudził. Nic by mnie nie bolało, nie byłoby terapii, nie zobaczyłbym Lilly, nie
podarowałbym jej żadnego tygrysa, nie mógłbym wypić kawy z Kristiną… Po prostu nie byłoby tego. Nie
żyłbym. I nic bym nie wiedział. Tego rodzaju myśli niektórym odbierają strach przed śmiercią. Kiedy już
się nic nie czuje, wtedy też nic już nie boli. Ale z drugiej strony – jak szybko może się to stać? Jak
niewiele musi się wydarzyć, żeby to się stało? I co to oznacza dla innych? Dla Lilly, dla Kristiny, dla
mamy, dla taty? Byłem obok nich – i tak nagle mnie nie ma? Nigdy więcej nie skoczyć na nartach, nie
lecieć helikopterem, nie zagrać w piłkę, nie pójść z córeczką na spacer? I to może stać się tak nagle? Po
prostu koniec. Jeden skok i już. Tak zwyczajnie. Przypadkowo. Tak jak w katastrofie samolotu albo
w wypadku samochodowym, w którym nic już nie da się zrobić. Koniec. Mnie nie ma – wszyscy inni
zostają. Myśli stają się wolniejsze, im bardziej ogarnia mnie zmęczenie…
Nie chcę zasnąć w takim stanie. Biorę butelkę wody niegazowanej. Duża ilość płynu jest ważna, żeby
podkręcić przemianę materii i odtruć ciało. Piję minimum cztery litry dziennie. Podano obiad. Pieczony
filet z kurczaka z kukurydzą i purée ziemniaczane, do tego fasola jaś. Zawsze, kiedy jemy go podczas
wspólnego posiłku z drużyną, wszyscy nabijają się z nas, Karyntyjczyków, bo w innych regionach Austrii
na jasia mówi się po prostu „fasola”. Jedzenie pozwala mi się skupić na czymś innym. Ale tak całkiem mi
to jednak nie wychodzi. Świadomość, jak szybko to wszystko może się skończyć, nie chce mnie opuścić.
Potrzebuję jakiegoś zadania, żeby skupić myśli na czymś innym. Prysznic. To mogę już robić sam – nawet
na stojąco. Powycierać się. Ostrożnie – nadal mam przecież jeszcze otwarte rany, które bolą, jeśli się ich
dotknie. Patrzę w lustro i stwierdzam, że leczenie daje efekty. Właściwie wyglądam już całkiem dobrze.
Moczę wacik w płynie do dezynfekcji i ostrożnie rozprowadzam środek po zranionej tkance. Piecze, jak
woda po goleniu, kiedy wklepuje się ją w pozacinaną twarz. Na szczęście obrażenia wyraźnie się
zmniejszyły. Zawsze się dziwię, że rany tak szybko się na mnie goją. Najwyraźniej mam coś
z dżdżownicy. One nie umierają, kiedy się je podzieli. A zatem jedziemy z tym „dżdżownicowym
leczeniem”!

Czas na maść na rany. Pielęgniarka pokazała mi na początku, jak się ją nakłada. Nigdy nie brałem jej tak
dużo naraz, ale już się przyzwyczaiłem i teraz rozprowadzam na twarzy grubą warstwę. Znowu piecze.
Lilly nie mogłaby mnie takiego zobaczyć. Kiedy znowu przyjdzie? Może od czasu do czasu moglibyśmy
pogadać na Skypie? Lepsze to niż nic. Wtedy znów pojawia się myśl, że mogłoby mnie tu już nie być.
Kładę się i próbuję się jej pozbyć. Muszę patrzeć do przodu, bo przecież mam cel. Plan, który trzeba
wykonać.
Dojrzeć
Odkąd pamiętam, chciałem założyć normalną rodzinę. Mieć żonę, z którą będę całe życie, jedno albo
dwójkę dzieci, dom, może psa… To było zawsze moim marzeniem, ale marzenia i rzeczywistość to
zupełnie inna para kaloszy. Miałem na to szansę, ale jej nie wykorzystałem. To byłoby takie proste!
Musiałbym tylko nadal być razem z matką mojej córki. Tylko? Łatwo powiedzieć. Tak samo łatwo
powiedzieć, jak równie szybko wydać wyrok na ojca, który zostawił partnerkę, kiedy ona właśnie
urodziła mu dziecko. Wmawiano mi podły charakter, ale co to ma być? Nie chodzi przecież tylko o moje
własne życie, ale o życie trzech osób – mężczyzny, kobiety i dziecka. Chodzi o bycie odpowiedzialnym,
a nie o bycie nieszczęśliwym. O uczucia, o to, co jest teraz, i o to, co będzie. O znalezienie wspólnej,
a może osobnej drogi, którą każda z tych trzech osób mogłaby pójść w życiu. Nie wiem, po co jesteśmy
na tym świecie, co jest naszą misją. Rozmyślali już o tym mądrzejsi ode mnie. Jestem jednak pewien, że
nie jesteśmy tu po to, żeby trwać w niespełnieniu, tylko by znaleźć drogę, którą będziemy mogli
szczęśliwie iść przez życie. Kiedy ta droga prowadzi do skrzyżowania, na którym trzeba się rozstać,
wtedy to, w jaki sposób się tego dokona, jest już kwestią charakteru. To zdumiewające, ilu ludzi
zastanawiało się „dlaczego”. Ludzi, których nie znam i którzy nas nie znają. Dlaczego mam dziecko
z kobietą, z którą chcę się rozstać? Ale kto mówi, że chcę? Gdyby życie, uczucia, los poddawały się
naszej woli, nie byłoby cierpienia, żałoby, biedy… Ale tak nie jest. Dziesięć lat związku z kobietą jest
czasem, który cię kształtuje. Tym bardziej, jeżeli wchodzi się w związek tak wcześnie. Ja miałem 16 lat,
Kristina 15. Dorastaliśmy razem. Kształtowaliśmy nawzajem nasze osobowości, byliśmy przyjaciółmi
i staliśmy się kochankami. Wspólnie odkryliśmy, co znaczy pragnąć drugiego człowieka. Kochaliśmy się.
Nawet bardzo. Ale ten ogień wygasł. Płonął jasno, a teraz jest jeszcze dużo żaru, który zawsze już będzie
gorący, jeżeli podsyci się go węglem. Ten żar jest fundamentem, który położyliśmy i pielęgnowaliśmy
przez lata naszej przyjaźni. I nadal będziemy go pielęgnować, bo tego chcemy.

Z Kristiną dotarliśmy do momentu, w którym wiedzieliśmy, że chcemy być dla siebie bardziej
przyjaciółmi niż parą. Dlaczego więc dziecko? Jeżeli dałoby się jasno odpowiedzieć na to pytanie, życie
byłoby dziecinnie proste. Prawdziwe uczucia są przecież nieskończenie złożone i trudne do
uporządkowania, wyważenia, rozpoznania… Wyobraź sobie, że jesteś dziesięć lat z kobietą,
dorastaliście razem, dzieliliście dole i niedole, chodziliście razem do szkoły, a w wolnym czasie
świetnie się bawiliście. Wyobraź sobie, że zaczynasz iść tą drogą, będąc jeszcze prawie dzieckiem,
i nagle stajesz się dorosły. Jesteś pośrodku życia, masz pracę, ona ma swoją. Ty wracasz do domu, ona
wraca do domu. Ty żyjesz swoim życiem, ona swoim. Twoja droga oddala się od jej drogi. Zamiast
mostów zaczynasz szukać objazdów. Coraz mniej ze sobą rozmawiacie. Ogień coraz bardziej wygasa,
a ty nie masz już siły go podsycać. Mimo to jest ciepło i jesteś zadowolony. Jest ciepło, nawet kiedy
płomień jest słaby i ledwo się tli. Jesteście do siebie przyzwyczajeni. Znacie się. Płomienie jeszcze
migotają.
I nagle pojawia się inny ogień. Zbliżasz się do niego ostrożnie, obchodzisz go, odkrywasz. Zauważasz,
że daje inny rodzaj ciepła. Ciepła, które sprawia, że czujesz się tak dobrze i błogo… Im więcej uwagi mu
poświęcasz, tym lepiej się czujesz w jego obecności. Mimo to nie chcesz zrezygnować z ognia w twoim
domu. Dorzucasz drewna, choć to nic nie daje. Ale to w końcu jest ten stary ogień. Ten, który znasz.
Nowy jest za to interesujący, pokazuje ci zupełnie nieznane barwy, fascynuje cię, pozwala ci odżyć.
Długo nie możesz się zdecydować, który z nich wolisz. Nie potrafisz z żadnego zrezygnować, bo ciepło
jest czymś wspaniałym, ale im dłużej próbujesz się dowiedzieć, który z nich ma oświetlać twoją
przyszłość, tym gorętsze staje się powietrze. Po obu stronach temperatura rośnie tak bardzo, że zaczyna
cię parzyć. Czujesz coraz większą presję, wiesz, że musisz podjąć decyzję. I jeden, i drugi płomień jest
zbyt gorący. A przecież bywają momenty, w których oba płoną niezwykle pięknie. W jednym z nich
powstała Lilly. Stało się to w chwili, w której chciałem już pozwolić zgasnąć staremu płomieniowi, ale
tęsknota za nim była tym silniejsza, im bardziej się ode mnie oddalał. Nagle rozniecił się po raz ostatni,
na krótko, ale bardzo intensywnie. Lilly jest największą wygraną mojego życia.
W końcu zdałem sobie sprawę, że jeden ogień działa na mnie dobrze tylko wtedy, kiedy już nie płonie,
ale właśnie się tli. Dla drugiego nie zostało już za to siły po tej długiej i trudnej walce z samym sobą,
z tym niewiarygodnym rozdarciem wewnętrznym, które objęło głowę i serce. Nie miałem już siły, żeby
utrzymać go przy życiu. Popełniłem wiele błędów na tej drodze, na skrzyżowaniu, na którym musiałem
podjąć decyzję. Teraz mogę mieć jednak czyste sumienie. Lilly niczego nie będzie brakowało.
Zabezpieczam ją finansowo, obdarowuję bezgraniczną miłością i poświęcam jej tyle czasu, ile mogę.
Kiedy tylko jest taka możliwość, jesteśmy razem. To droga, która jest dobra dla nas wszystkich. Tego
zdania jest też Kristina. Rozumiemy się bardzo dobrze. Dobro Lilly jest naszym wspólnym, ważnym
celem i oboje jesteśmy przekonani, że dla niej jest lepiej, kiedy ma szczęśliwych rodziców, choć nie
żyjących razem, niż nieszczęśliwych, mieszkających w jednym domu. Lilly ma mamę i tatę. I jest
harmonijnie. Każdy dostał szansę na zasmakowanie własnego szczęścia.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość, i właśnie w tym momencie boleśnie sobie uświadomiłem, że życie
nie daje żadnej gwarancji. Czas, kiedy ogrzewałem się ciepłem nowego płomienia, był wspaniały,
i ważne jest dla mnie, żeby i tamta osoba była szczęśliwa. Po tym wszystkim, co wtedy razem
przeżyliśmy i zrobiliśmy, nie miałem już jednak siły. Byłem wykończony psychicznie i fizycznie. Nikt nie
może sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy cały świat zastanawia się nad twoimi uczuciami i cię ocenia.
Kiedy brukowce śledzą twoje życie, wypisują nieprawdziwe rzeczy, odkrywają historie, wypuszczają
w świat plotki robiące z ciebie człowieka, na którego wszyscy patrzą z góry. Próbowaliśmy się wyrwać
z tego brutalnego uścisku opinii publicznej, ale nie udało się. Jestem wdzięczny za każdą sekundę, którą
mogłem spędzić z tamtą kobietą, ale rzeczywistości się nie przeskoczy. Na więcej nie było wtedy
w moim sercu miejsca, a przede wszystkim siły. Musiałem się wyciszyć. Chciałem być obecny dla Lilly
i z czystym sumieniem móc spojrzeć w lustro, wiedząc, że mojemu dziecku niczego nie zabraknie –
a przynajmniej nie mojej miłości.

Heinz Kuttin jest nie tylko moim trenerem klubowym w Villach, ale też rannym ptaszkiem. Ja jeszcze leżę
w łóżku i gapię się w sufit, bo obudziłem się dopiero przed paroma minutami, a on już energicznie
wchodzi do pokoju i najchętniej od razu zacząłby trening. Takie sprawia wrażenie przez tę jego
dziarskość i wesołość. W ostatnich dniach dużo rozmawialiśmy przez telefon. Heinz zajmował się
sprzętem. Po upadku moje narty nie nadają się już oczywiście do dalszego użytku, ale Heinz razem
z Franzem Neuländtnerem, szefem serwisu w firmie, na której nartach skaczę, wyszukał nowe i dzisiaj mi
je przywiózł. W dużym worku na narty są dokładnie trzy pary. Teraz się ożywiłem. Narty do skakania!
Czuję, jak ogarnia mnie pozytywne podniecenie. Robi się konkretnie. Naprawdę jestem już na etapie
wybrania sobie nart. Oczywiście nie mogę ich wypróbować, muszę zaufać intuicji, na którą z tych trzech
par mam się zdecydować. Zdaję sobie jednak sprawę, że nikt nie wie tak dobrze jak Heinz i „Neuli”,
jakiego materiału potrzebuję. Te trzy pary różnią się od siebie niuansami. Wyginam je więc po kolei.
Jedne są trochę miększe, inne odrobinę sztywniejsze. Naprawdę szybko decyduję się na jedne, przy
których miałem po prostu najlepsze odczucia. Wiem, że wszystkie byłyby dobre, ale w tym przypadku
chodzi też o przekonanie i intuicję. Zdecydowałem – oto moje narty, na których będę skakał w Soczi.
Heinz cieszy się, że tak szybko i łatwo podjąłem tę decyzję. Tematu kombinezonu praktycznie nie ma.
Masa mojego ciała jest znana, materiał tak czy owak zależy od regulaminu, a szczegóły mogą być
zmienione jeszcze na miejscu. Ważne jest, że mam narty. Dzięki nim dzień, w którym ponownie stanę na
skoczni, znów wydaje mi się nieco bardziej realny.
Heinz i ja siedzimy przy stole. Jem śniadanie, a on pije kawę. Rozmawiamy o tym, jak wyobrażamy
sobie rozpoczęcie treningów. Przyszedł już czas, żeby oprócz terapii wrócić także do ćwiczeń fizycznych.
W fazie początkowej elementy terapii powinny po prostu zacząć przybierać inne formy.
Wydaje się nam więc sensownym rozwiązaniem, że Heinz będzie obecny podczas terapii i powoli,
w uzgodnieniu z terapeutą, będzie wplatał takie albo inne ćwiczenie. Ze strony kliniki nie jest to żaden
problem. Tutaj robi się naprawdę wszystko, żeby stworzyć mi możliwie najlepsze warunki, pozwalające
na osiągnięcie celu.
Idziemy do małej sali gimnastycznej. Na ziemi leży sześć cienkich mat, przy ścianie stoi bieżnia i pięć
ergometrów, poza tym są tu drabinki gimnastyczne, jakieś hantle i przyrząd do trenowania nóg. Bieżni
używam do rozgrzewki. Potem zaczynamy różne ćwiczenia. Nie mamy planu treningowego, po prostu za
pomocą różnorodnych ćwiczeń – na równowagę, na koordynację, na wzmocnienie – które i tak są
w planie treningowym skoczka narciarskiego, próbujemy zbliżyć się do kresu moich możliwości. Krok po
kroku aż do granicy, którą jest ból. Na początku Heinz tylko obserwuje. Potem zaczyna rozbudowywać
ćwiczenia, wprowadzać swoje pomysły. Proste ćwiczenia na utrzymanie równowagi stają się nagle
ćwiczeniem skoków.
Z minuty na minutę czuję się coraz bardziej jak skoczek, a coraz mniej jak pacjent. Dopóki nie pojawia
się ból – głównie w karku. Z bólem natychmiast przychodzi zmęczenie fizyczne. Wyczerpanie. Z nim –
utrata sił psychicznych. Od razu spada mi motywacja, a to oznacza koniec treningu. Początek przygotowań
mam więc już za sobą. Heinz twierdzi, że dobry początek. Trochę trudno mi w to uwierzyć, bo jestem
kompletnie wykończony.
Ale taka jest przecież ta droga: trening i terapia testująca moje granice. Nazajutrz to samo, jeżeli dzisiaj
już się nie uda. Aż do sądnego dnia.
„Sądny dzień” – tak dzień, w którym ma być postawiona diagnoza i wydana decyzja o moim starcie
w Soczi, nazwał doktor Lajtai. To dzień przed konferencją prasową, podczas której po raz pierwszy od
upadku wystąpię publicznie. Opowiem, jak się czuję, i przede wszystkim – co dalej. Zdradzę, czy
wystartuję w igrzyskach olimpijskich. I że robię wszystko, żeby tak było. Doktor Lajtai będzie mógł, mam
nadzieję, powiedzieć, że z medycznego punktu widzenia jest to możliwe i że jestem wystarczająco
zdrowy na Soczi. Dlatego ten dzisiejszy dzień musi dobrze przebiec. Mam nienajgorsze przeczucia.
Oprócz ciągłego bólu w karku czuję się zdrowy, szczególnie rano, zaraz po wstaniu z łóżka, ale dwa
tygodnie po upadku to nic nadzwyczajnego. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
Zaczyna się więc diagnostyczny jogging przez klinikę. Doktor Lajtai towarzyszy mi od stacji do stacji.
Nie odstępuje mnie na krok, towarzyszy mi podczas każdego badania. Chce wszystko wiedzieć, wszystko
nadzorować, być całkowicie pewnym. Jesteśmy świadomi, że jutro podczas transmitowanej na żywo
konferencji prasowej będzie ogromne zainteresowanie, i że decyzja, którą ogłosimy, jest ostateczna.
Z telewizji i gazet wiem, że nikt nie uważa mojego występu w Soczi za możliwy. Wielu nawet pomysł, że
mógłbym wystartować, uważa za głupi albo lekkomyślny. Ale nikt też nie wie, jak się czuję. Nikt nie
widział, że trenuję i jak trenuję.
W dniu postawienia diagnozy lekarze badają mnie całego, od serca po nerki. Albo lepiej rzecz ujmując:
od głowy do płuc. Po raz pierwszy w życiu ktoś mierzy nawet moją bioelektryczną czynność mózgu.
Dotychczas znałem to tylko z filmów. Uczucie nie z tej ziemi! Siedzę na fotelu, a na mojej głowie
mnóstwo elektrod. Na 12 minut muszę zamknąć oczy. Różnymi impulsami świetlnymi mierzą moje reakcje
na stres. Najpierw światło jest intensywnie jasne, potem zaczyna szybko migać, znów staje się ciemne,
znowu jasne. Po chwili dochodzą do tego dźwięki. Badanie trwa pół godziny. Później zdejmują mi
elektrody i od razu można wydrukować wynik. To, co wychodzi z drukarki na biurku obok mnie, wygląda
zupełnie jak EKG, ale znacznie więcej tam kresek i zawijasów. Dla kogoś niewtajemniczonego jest to
niemożliwe do rozszyfrowania. Doktor Lajtai dokładnie ogląda wydruk. Szczędzi mi szczegółowego
wyjaśnienia, za to z zadowoleniem mówi, że jest w porządku.
Potem przechodzimy dalej, na rezonans magnetyczny i tomografię komputerową. Znowu tortury
w wąskim cylindrze, ale to ważne, no i w końcu jestem już przecież ekspertem od tego urządzenia.
Podchodzę do tych badań spokojniej, bo wiem, że jeśli wszystko będzie dobrze, to jest to ostatni raz.
Chodzi o porównanie aktualnych zdjęć z tymi wykonanymi ostatnio. Doktor Lajtai znów od razu pokazuje
wynik. Na starych zdjęciach widać ciemną plamę. To krwawienie. Na nowych plamy nie ma. To dobrze –
nawet bardzo dobrze! Tak to wygląda u zdrowego człowieka. Te słowa doktora Lajtaia brzmią jak
anielska muzyka.
Także wyniki ultrasonograficznego badania serca i przede wszystkim płuc są w porządku. Ten maraton
diagnoz jest męczący, ale z każdym kolejnym pozytywnym wynikiem mój nastrój się poprawia. Jestem
jeszcze bliżej celu.

Teraz zostały już tylko testy psychologiczne, do których doktor Lajtai przykłada szczególną wagę. Na
szczęście także i przed tym badaniem mam dobre przeczucia. Moja praca z Sandrą Kraxner przyniosła
efekt. Wiem, czego chcę i dokąd zmierzam. Jeszcze tylko muszę popracować nad radzeniem sobie ze
strachem – tak, wiem to. Pozytywnie nastawiony szybko zauważam, że to bardziej test na pamięć albo
inteligencję, ukierunkowany na sprawdzenie funkcjonowania mózgu i spostrzegawczości. A mój mózg,
oprócz tego, że nie mogę sobie przypomnieć upadku, funkcjonuje bez zarzutu. Częściowo badanie to
sprawia mi nawet przyjemność. W jednym zadaniu chodzi o zdolność reakcji – muszę możliwie szybko
reagować na obrazki na ekranie komputera i naciskać guzik. Zawsze dobrze się bawię podczas takich
testów, bo pobudzają we mnie żyłkę rywalizacji. Myślę, że jestem w tym całkiem niezły, co potwierdza
Sandra Kraxner podczas omawiania wyników. Ogólny rezultat zostaje nawet określony jako
ponadprzeciętny.
Sandra Kraxner, doktor Lajtai i ja siedzimy w małym gabinecie Sandry. Wszystkie wyniki się zgadzają.
Jeszcze raz przeanalizowaliśmy każdy pojedynczy obszar i omawiamy dalszy plan. Doktor Lajtai,
poważnie spoglądając mi w oczy, po raz kolejny dobitnie pyta, czy jestem całkowicie pewien, że tego
chcę. Czy naprawdę czuję się gotowy znów pójść na skocznię? Czy jestem pewien, że podołam
psychicznym i fizycznym obciążeniom, jakie niosą ze sobą konkursy olimpijskie? Tak. Wiem, co to
znaczy. Szum w prasie, ekipy telewizyjne, dziennikarze, konferencje prasowe, wywiady, podróże,
treningi, zawody… Znam to i wiem, że moja historia może tylko podsycić to zamieszanie. Ale mogę mieć
siłę, by to wszystko opanować. I będę miał – będę się po prostu cieszył z obecności na igrzyskach. Nie
ma nic, co w sporcie miałoby większą wartość niż igrzyska olimpijskie. Możliwość ich przeżycia i bycia
ich częścią nie zdarza się na co dzień. Doktor Lajtai jeszcze raz patrzy mi w oczy, bierze głęboki oddech
i w końcu kiwa głową. Jeśli naprawdę chcę, z medycznego punktu widzenia nie ma przeszkód. Opowiada
mi o liście, który dostał od prezesa Austriackiego Związku Narciarskiego, profesora Petera
Schröcksnadela. Jeśli naprawdę chciałbym wziąć udział w igrzyskach olimpijskich, Austriacki Związek
Narciarski przygotował pismo, w którym profesor uniwersytecki Georg Lajtai, kierownik Privatklinik
Maria Hilf, przejmuje odpowiedzialność za wszelkie zdrowotne ryzyko, jakie może powstać w wyniku
mojego startu. Jego podpis pod tym pismem jest warunkiem mojego udziału w igrzyskach. Ta wiadomość
to jak cios pięścią. Peter Schröcksnadel odwiedził mnie raz, kiedy byłem jeszcze w szpitalu w Salzburgu.
Od tamtego czasu nie miałem z nim żadnego kontaktu. Rodzi się we mnie pytanie, czy dyrektor nie ma do
mnie zaufania. Próbuję być spokojny, ale mi to nie wychodzi. To pismo tak bardzo odebrało mi pewność,
że zaczynam bić się z myślami, czy nie porzucić zamiaru startu na igrzyskach. Czy naprawdę jestem już na
tym etapie, żeby wystartować? Dopiero byłem tego pewien, ale teraz pytam siebie, czy doktor Lajtai
może wziąć na barki taki ciężar odpowiedzialności. Mogę do tego dopuścić? Doktor Lajtai sprawia
wrażenie, jakby czytał w moich myślach, i oznajmia mi, że podpisze ten list, bo w kwestii mojego startu
nie ma żadnych medycznych przeciwwskazań. Z czystym sumieniem może wziąć na siebie tę
odpowiedzialność.
Droga powrotna jest wyboista. Dotychczas musiałem znosić porażki natury fizycznej, ale wytrwale
posuwałem się w kierunku celu. To był pierwszy „niefizyczny” cios, ale na szczęście ból, jaki sprawił,
nie trwał długo.
Sądny dzień był wyczerpujący, a jutro czeka mnie przecież ważny egzamin. Pierwszy publiczny występ
od momentu upadku. Powinienem się wyspać.

Nie biorę sobie za bardzo do serca tej historii z podpisem doktora Lajtaia. W gruncie rzeczy wiem, że
prezes nie zrobił tego z braku zaufania do mnie. Chce tylko być pewien, że nie robię żadnej głupoty w tej
olimpijskiej gorączce. Jeśli wziąć pod uwagę, jak ciężkie były moje obrażenia, to ten czas, który pozostał
do igrzysk, rzeczywiście jest bardzo krótki. Oprócz doktora Barthofera bezpośrednio po moim upadku
w terapii nie brał udziału żaden lekarz Austriackiego Związku Narciarskiego. Jak więc Związek miałby
ponosić odpowiedzialność za mój start? To wszystko jest zrozumiałe, ale i tak aż się we mnie gotuje,
kiedy o tym myślę. Nie wiem dlaczego. Trenując, od Związku dostawałem wszelkie wsparcie, jakiego
oczekiwałem. Mogłem pracować niezależnie od reszty teamu i narzucać sobie własne tempo. Bardzo to
szanuję, ale potrzeba było paru ładnych lat i wielu sukcesów, żeby związek zaczął wychodzić mi
naprzeciw.
Ależ byłem dumny, kiedy jako młody chłopak oddałem skok w kadrze C! Żeby móc wziąć udział
w międzynarodowych zawodach, trzeba być zawodnikiem kadry Austriackiego Związku Narciarskiego.
Dla mnie te drzwi właśnie stanęły otworem. To był zawsze mój wielki cel i w 2001 roku w końcu udało
mi się go osiągnąć. W cyklu Austria Cup rozgrywane są cztery konkursy i musiałem być pierwszy albo
drugi w jego generalnej klasyfikacji. Wtedy dostałbym nominację do kadry C. W pierwszych dwóch
zawodach zająłem 10. i 17. miejsce. Trzecie i czwarte odbywały się w tym samym terminie w Eisenerz.
Dwa konkursy zostały przeprowadzone w jednym dniu, a ja zmagałem się z czterdziestostopniową
gorączką. Miałem wtedy 14 lat. Szansa na jedno z dwóch pierwszych miejsc nigdy nie była tak duża jak
wtedy. Wystartowałem. Skoczyłem wolny od presji zwycięstwa, bo kwalifikacje do kadry Austriackiego
Związku Narciarskiego przesunąłem w głowie już na kolejny sezon. I tak oto zająłem miejsca pierwsze
i drugie, a w generalnej klasyfikacji byłem drugi. Naprawdę dałem radę! Moje pierwsze myśli krążyły
wokół stroju. Kiedy dostanę kombinezon z naszywkami sponsorów? Musiałem na niego poczekać aż do
lata.
W kadrze C miałem właściwie wszystkie możliwości. Pod względem sportowym kierunek był jasno
określony. Mogłem naprawdę profesjonalnie trenować i miałem wspaniałych szkoleniowców, takich jak
Martin Wiegele, Robert Gürtel i Richard Schallert. W drużynie był też ze mną Andi Kofler. Od początku
dobrze się rozumieliśmy. Byłem niesamowicie zmotywowany – super koledzy, super trenerzy, super
wyposażenie! Problemem było dla mnie tylko moje karynckie miejsce zamieszkania i to, że tam
chodziłem do szkoły. Musiałem strasznie często jeździć do Innsbrucka albo na inną skocznię, na której
odbywały się obozy treningowe czy zawody. Kiedy mój ojciec nie miał czasu odwieźć mnie
samochodem, oznaczało to za każdym razem: wsiadanie z trzema torbami i workiem na narty do pociągu
ze Spittal do Schwarzach-St.Veit, tam przesiadkę, przeładowanie bagażu i dalszą jazdę pociągiem do
Innsbrucka. I tak prawie co tydzień. Z logistycznego punktu widzenia był to najtrudniejszy okres w moim
życiu. Nieraz myślałem, czy nie byłoby lepiej, jeśli zostałbym piłkarzem. Podstawy gry w piłkę
zdobywałem w klubie FC Lendorf. Ostatecznie jednak zdecydowałem się na sport indywidualny.
Wprawdzie jestem teamplayerem, ale w futbolu zależność od innych graczy była dla mnie zbyt duża.
Tak, tyle przesiadek, i to w dodatku jeszcze z dużym bagażem, jest uciążliwe, a pokonywanie sporych
dystansów pociągiem na dłuższą metę nie jest tanie. Każdy wyjazd finansowaliśmy sami. Także później,
kiedy byłem już w kadrze narodowej. Jeżdżąc samochodem, nie wystawiłem rachunku za żadną z tych
podróży. W sumie to na pewno byłoby z pięćset tysięcy kilometrów. Jeżeli chodzi o dojazdy, zawodnicy
z Tyrolu mieli rzeczywiście łatwiej. Zresztą nie tylko jeżeli chodzi o dojazdy.
Jako skoczek kadry C regularnie osiągałem wyniki, którymi dorównywałem zawodnikom z kadry B, ale
mimo to przez długi czas nie mogłem z nimi trenować. Wprawdzie miałem status zawodnika kadry B, ale
i tak trenowałem z chłopakami z C, długo i na próżno czekając na powołanie do udziału w konkursach
Pucharu Kontynentalnego. Myślałem, że miejsce zamieszkania nie może być decydujące, ale dla mnie to
było jedyne możliwe wyjaśnienie.
Niepowołanie mnie do kadry, gdy po raz pierwszy miałem na to szansę, nie było jednak spowodowane
miejscem zamieszkania. Latem 2002 roku byłem naprawdę dobry. Trenerem kadry narodowej był wtedy
Hannu Lepistö. Chciał mnie wziąć na zawody Letniej Grand Prix do Innsbrucka. Dzień przed zawodami,
podczas posiedzenia przedstawicieli drużyn, działacze FIS stwierdzili jednak, że nie zdobyłem jeszcze
żadnego punktu w Pucharze Kontynentalnym. Ale niby jak miałem to zrobić? Nigdy przecież nie zostałem
powołany! Tyle że bez punktu w Pucharze Kontynentalnym nie można wziąć udziału w Letniej Grand
Prix. Na miłość boską – trenerzy i działacze powinni to zauważyć!
Wkurzyłem się i czułem, jakby zawalił mi się świat. Inaczej tego nie można nazwać. Byłem
w Innsbrucku, gotowy do wykonania ważnego zadania, a nie mogłem wystartować. Gerhard Hofer,
będący już w tym czasie w drodze do domu, zawrócił i skakał zamiast mnie. Tak w ogóle Gerhard jest
teraz serwismenem Simona Ammanna. Ostatecznie skakałem jako przedskoczek i poszło mi tak dobrze, że
zdobyłbym punkty.
Dzięki dobrym wynikom, jakie osiągnąłem na koniec, dostałem nominację do startu w Pucharze
Kontynentalnym. Ale nie od razu. Tak właściwie to liczyłem na to, że po tej akcji zostanę powołany
przynajmniej na Letni Puchar Kontynentalny, jednak na próżno. Alexander Pointner, ówczesny trener
kadry B, po prostu nie wziął mnie pod uwagę. Dopiero kiedy mój ojciec ostro zainterweniował, a ja
w zimie byłem coraz lepszy, mogłem po raz pierwszy trenować z kadrą B. W moich pierwszych dwóch
konkursach w Lahti zająłem pierwsze i drugie miejsce.
Wydawałoby się, że po tym powinno się już udać. Ale nie! Drugi i pierwszy w Lahti był też Mathias
Hafele. Mathias jest Tyrolczykiem. W ciągu dwóch dni uzyskaliśmy takie same wyniki. Jeden z naszej
dwójki miał awansować do reprezentacji startującej w Engelbergu i był to Hafele. Znów spotkało mnie
ogromne rozczarowanie i nie potrafiłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Hannu Lepistö
właściwie chciał zabrać mnie, wiem to, ale dyrektor sportowy Toni Innauer i trener kadry B Alexander
Pointner zdecydowali inaczej.

Mogłem za to nabrać pewności siebie w Pucharze Kontynentalnym – dwa zwycięstwa w Libercu nie są
przecież takie złe. Mimo to czułem wtedy, że nie zostałem właściwie potraktowany. Wygrywam trzy
z moich czterech pierwszych konkursów Pucharu Kontynentalnego, a nadal muszę się wykłócać i żebrać
o możliwość startu w Pucharze Świata! Przed Turniejem Czterech Skoczni znów była wielka dyskusja,
ale tym razem dostałem nominację. Hannu Lepistö trochę się postawił, chociaż Toni Innauer nadal był
bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o mój udział w Pucharze Świata. Byłem jeszcze bardzo młody i Toni nie
chciał rzucać mnie na głęboką wodę. Chodziło o tę całą medialną otoczkę turnieju i o mój wiek – miałem
dopiero 16 lat.
Z samym Tonim Innauerem
Dzisiaj, mając pod opieką 16-latka, pewnie postąpiłbym podobnie. Głodny sukcesów sportowiec,
chcący się przebić do czołówki, nie rozumie, co to znaczy chcieć kogoś chronić. Byłem wtedy we
wspaniałej formie, uznawano mnie za talent, pragnąłem tylko skakać i wygrywać. Myślałem, że za
wszelką cenę powinienem dawać upust tej energii. Wynik w Oberstdorfie pokazał w końcu, że miałem
rację. W debiucie w Pucharze Świata musiałem się w pojedynku K.O. zmierzyć z Martinem Höllwarthem
– kolegą z drużyny, starym wyjadaczem, który już wygrywał pucharowe konkursy. Skoczyłem o pół metra
dalej, ale miałem gorsze noty i dlatego to on wygrał pojedynek, ale ja po pierwszej serii byłem czwarty.
Dwie lokaty za nim. Koniec końców zająłem dziewiąte miejsce – jak na debiut w Pucharze Świata to
naprawdę porządny wynik. W Bischofshofen byłem już szósty. A tydzień później wygrałem w Libercu
moje pierwsze zawody PŚ i znalazłem się w środku światowej czołówki. Paliłem się już do dalszych
występów, zwycięstw, i oczywiście do królewskiej dyscypliny: lotów narciarskich.
Najlepiej wszystko naraz, równocześnie. Zwyczajnie byłem nie do powstrzymania! Aż się rwałem do
podboju świata. Być może „naciśnięcie na hamulec” przed lotami w Oberstdorfie było ważne.
Zdecydowanie byłem gotowy na moje pierwsze loty, a już na pewno na najłatwiejszej i najmniej
niebezpiecznej z mamucich skoczni. Lepszego startu nie mogłem sobie wymarzyć. No ale musiałem
przecież jechać na mistrzostwa świata juniorów, i to mimo że już przed rokiem zostałem podwójnym
mistrzem! Przecież w Strynie mogłem tylko przegrać! Stryn zamiast Oberstdorfu… Sześć godzin
autobusem z Oslo na północ, zamiast do Niemiec na skocznię do lotów narciarskich. Pragnąłem znaleźć
się w światowej czołówce, zostać jej częścią, ale Toni Innauer widział to inaczej. Z pewnością chciał,
żeby to wszystko nie było dla mnie zbyt dużym obciążeniem. Zwykle zaczyna się latać w wieku 18 lat,
a ja, jak wspominałem, miałem 16.
Jednak zaledwie kilka tygodni później i tak poleciałem do Planicy. Wtedy temat mojego wieku już się
nie pojawił, a przecież Planica jest dużo niebezpieczniejsza niż Oberstdorf!
Co dał mi start w Strynie? Drugie miejsce, za Polakiem Mateuszem Rutkowskim, który tak na
marginesie miał wtedy wspaniałego trenera: Heinza Kuttina.
Trzeba się też nauczyć być drugim, ale przynajmniej wygraliśmy jako drużyna. Mimo to i tak bardziej
wolałbym być na lotach narciarskich. Kiedy czegoś nie rozumiem, jestem uparty. To, że potrafię,
udowodniłem podczas finału Pucharu Świata w Planicy – mój pierwszy lot wyniósł aż 204 metry.
Miałem już dość tego, że ciągle muszę się spisywać lepiej niż inni. Naprawdę odnosiłem zawsze
wrażenie, że koledzy z zachodu mają łatwiej niż ja. To była dla mnie trudna szkoła, nie ma co do tego
wątpliwości, ale dzisiaj myślę, że to właśnie przeszkody, które musiałem wówczas pokonywać,
pozwoliły mi znaleźć się w światowej czołówce.
Bardzo szybko oswoiłem się ze środowiskiem skoków narciarskich. Byłem z ludźmi, których zawsze
podziwiałem: Goldbergerem, Widhölzlem, Höllwarthem. Stałem się częścią drużyny i byłem z tego
dumny. Przecież udział w Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku to jak rozegranie meczu na Camp Nou
w Barcelonie! Nie ma ważniejszej rzeczy.
Po wygranej w Turnieju Czterech Skoczni w 2011 roku

Stawanie się częścią systemu, jakim jest związek narciarski, oznacza także konieczność rezygnacji
z wielu praw, niepodejmowanie samodzielnych decyzji, bycie ograniczonym. Można mieć tylko jednego
głównego sponsora. Reszta jest wyznaczana przez ÖSV*, ale interesy tego głównego sponsora nie mogą
oczywiście kolidować z interesami Austriackiego Związku Narciarskiego. Jest z góry określone, jakiej
firmy nazwa widnieje na nartach i na stroju. Dyryguje tym kompleksowy system, który współfinansuje
także inne dyscypliny. Gałąź narciarstwa alpejskiego zdobywa najwięcej pieniędzy i środków, gałąź
klasycznego też nie tak mało. Z tych samych środków finansowana jest praca z młodą kadrą, a także te
dyscypliny sportu, które nie przynoszą aż takich dochodów.
Jeśli chcesz się utrzymać w światowej czołówce, potrzebujesz jednak więcej samodzielności, więcej
wolności – potrzebujesz stworzyć sobie odpowiednie środowisko treningowe. Oczywiście na początku
kariery cieszyłem się z każdego euro, ale jeśli chce się wygrywać w Pucharze Świata, budżet dwóch
tysięcy na sezon nie wystarczy. Więcej jednak na starcie mojej kariery nie mieliśmy. Kombinezon
kosztował 350 euro, a w ciągu roku potrzebuję 25 kombinezonów. Z butami narciarskimi jest podobnie –
nie schodzę poniżej ośmiu par. Narty zapewnia producent, ale wszelkie dodatkowe koszty musieliśmy
pokrywać z prywatnych środków. Właśnie dlatego żądanie większych możliwości w kwestii
pozyskiwania prywatnych sponsorów uważam za uzasadnione.
Innym wyjściem z tej sytuacji jest przekazywanie większej ilości pieniędzy przez Związek, co się
zresztą w końcu stało. ÖSV zaczął wreszcie opłacać cały sprzęt dla kadry narodowej. Będąc częścią
dużego związku narciarskiego, można gospodarować tylko tym, co ma się do dyspozycji. Ale dlaczego ma
to być zawsze walka? Dlaczego ÖSV musi zawsze wszystko kontrolować? Na przykład na początku dano
nam możliwość pracy z psychologiem i koordynatorem treningu. Jeśli jednak chciało się pracować z nimi
regularnie, także poza obozami treningowymi – bo przecież w tej dziedzinie tylko regularna praca ma
sens – to koszty należało pokrywać samemu. Potrzeba było kilku rozmów z prezesem, żeby to zmienić.
Bez moich sukcesów przedstawiona przeze mnie argumentacja byłaby naprawdę słaba.
Historia znów prowadzi mnie bezpośrednio do mojego ulubionego tematu, czyli przepaści pomiędzy
południem a zachodem kraju. Chciałem tego, co dla kolegów w Innsbrucku było oczywiste: możliwości
trenowania u siebie z własnym trenerem. O to jednak musiałem walczyć. Podjąłem tę walkę razem
z Edim Federerem przeciwko Alexandrowi Pointnerowi i Toniemu Innauerowi. Daliśmy radę
i przydzielono nam z ramienia Związku trenera w klubie w Villach, Heinza Kuttina.
Pointex, ja i Toni Innauer
Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że Związek przejmuje wiele obowiązków sportowca. Planuje
przebieg dnia, organizuje podróże i obozy treningowe, zajmuje się sprawami administracyjnymi,
związanymi z zawodami, udostępnia infrastrukturę i najlepszych trenerów, a także wypłaca premię za
osiągnięcia.
Blizny
Spojrzenie w lustro uświadamia mi, że ślady na twarzy są jeszcze widoczne. Nie są to już jednak otwarte
rany, ale raczej czerwone plamy przypominające mi o upadku. Dzisiaj nakładam już tylko cienką warstwę
maści przyspieszającej ich gojenie. Dokładnie tyle, ile potrzeba, żeby skóra się nie przesuszała. Moja
twarz nie powinna się błyszczeć od zbyt dużej ilości maści – reflektory i tak potęgują świecenie się.
Właściwie wyglądam całkiem dobrze. Może tylko trochę szczuplej. Muszę przytyć kilka kilogramów,
choć głównie straciłem masę mięśniową. Jeszcze trochę żelu na włosy, żeby dobrze leżały, czapka,
i gotowe. Trochę się denerwuję. To nie jest konferencja prasowa, jakich były setki, po zwycięstwach
w Pucharze Świata, przed Turniejem Czterech Skoczni czy po zwycięstwie olimpijskim. Pytania będą
inne. Temat jest inny. Zrobiło się głośno o moim upadku i na pewno przyjdzie mnóstwo osób, które chcą
mi zadać pytania.
Hans mówi, że już czas. Schodzimy na parter, gdzie jest przygotowane pomieszczenie na konferencję
prasową.
Wiele myśli przelatuje mi przez głowę. Wezmą mi za złe, że dopiero teraz sam zabiorę głos? Bo
przecież dotychczas nikt nie mógł przyjść do kliniki, żeby przeprowadzić ze mną wywiad. W sali słyszę
ciche rozmowy, szmery. Wszyscy grzecznie siedzą na swoich miejscach. Kiedy konferencję prasową
transmituje telewizja, tuż przed nią atmosfera jest zawsze „studzona”. Czekamy jeszcze chwilę. Słyszę
głos asystenta reżysera, zapowiadającego, że za dwie minuty się zacznie. Inni siedzą już na podeście.
Hans jeszcze raz patrzy mi w oczy i kiwa w moim kierunku – i zaczyna się! Wchodzę do sali i siadam po
środku, na wolnym krześle. Obok mnie doktor Lajtai. Ernst Vettori, dyrektor sportowy skoków
narciarskich i kombinacji norweskiej w Austriackim Związku Narciarskim, uśmiecha się do mnie. Obok
podestu stoi Florian Kotlaba, rzecznik prasowy reprezentacji kraju w skokach narciarskich. Nie
rozpoznaję prawie żadnej twarzy. Podczas powrotu do życia publicznego witają mnie setki błysków
fleszy. Niektórzy fotoreporterzy ustawili się przed nami w kucki, tak żeby nie przeszkadzać operatorom
kamer i z mniejszej odległości móc robić zdjęcia. Na znak asystenta reżysera Kotlaba zaczyna mówić.
Następuje krótkie przywitanie, przedstawienie osób siedzących na podeście. Teraz kolej doktora Lajtaia.
Wciąż mnóstwo fleszy. Przy najmniejszym ruchu, dotknięciu nosa, spojrzeniu w lewo, natychmiast
słychać trzask wyzwalaczy aparatów fotograficznych. „Wszystko już jest w porządku”, słyszę doktora
Lajtaia. Więcej nie wyłapałem. Podobnie mam z Gustlem Raimannem, kierownikiem oddziału neurologii,
a równocześnie szefem Sandry. Nie mam pojęcia, co właśnie powiedział. Wtedy kolej na Ernsta
Vettoriego i Heinza Kuttina. Jakoś wszyscy nie mówią zbyt wiele, ale i tak wydaje mi się, jakby czas, do
momentu w którym to ja mam przemówić, był wiecznością. Ostatni. Jak zacznę? Co dokładnie
powiedzieli inni? Żebym jeszcze raz nie opowiadał tego samego. Trzeba było się skoncentrować, kiedy
mówili… OK, więc to, że znów dobrze się czuję, wszyscy już wiedzą. Cholera. Teraz ja.
Słyszę siebie mówiącego. Opowiadam o postępach osiągniętych w terapii, o tym, że zacząłem już lekki
trening i że chcę tak szybko, jak to możliwe, wrócić na skocznię. Wciąż widzę tylko tłum, a nie konkretne
osoby. Florian Kotlaba prosi dziennikarzy, żeby zaczęli zadawać pytania. Pierwsze jest od karynckiego
dziennikarza sportowego, który bezpośrednio wyłożył na stół najważniejszy z tematów, najważniejsze
z pytań, choć sformułowane raczej jak wezwanie, żebym i ja zagrał w otwarte karty:
„Thomas!”
Przerwa.
„Słuchaj!” (Wypowiedziane z typowo austriackim brzmieniem).
Przerwa.
„Olimpiada!”
Wzrok pełen oczekiwania.
Koniec pytania.
Na zewnątrz jestem opanowany. Wiem, że moja odpowiedź wywoła szmer na sali, bo tak naprawdę nikt
nie liczył, że wystąpię na igrzyskach. Wyjaśniam, że mam zamiar wystartować. To, co się teraz dzieje,
nagle znów zaczyna wyglądać znajomo. Gra pytanie – odpowiedź z dziennikarzami. Tak, potrzebuję
treningów, będę trenować w Oberstdorfie. Nie, jeszcze nie na dużej skoczni. Tak, skocznia normalna
w Oberstdorfie jest bardzo podobna do tej w Soczi. Tak, fizycznie jestem w stanie się tego podjąć. Nie,
nie mogę sobie przypomnieć upadku.
Teraz już z górki. Relacja na żywo już się skończyła i jestem do dyspozycji każdego, kto chce
przeprowadzić ze mną wywiad. Znowu te same pytania. Staram się cały czas tak samo wyczerpująco
i uprzejmie udzielać tych samych odpowiedzi. Wszyscy są bardzo mili, pełni szacunku. Wielu poklepuje
mnie po plecach, prawie wszyscy życzą powodzenia, wszystkiego dobrego, niektórzy obejmują mnie, jak
człowieka, którego nieoczekiwany powrót sprawił dużą radość. Głosy, twarze, pytania, odpowiedzi,
mikrofony, kamery, notesy, dyktafony, aparaty, lampy błyskowe – jak film.
Załatwione. Dopiero teraz widzę, pod jaką byłem presją. Rzucam się na łóżko. W głowie huczy. Cieszę
się, że jest już po, ale jestem też szczęśliwy, że konferencja się odbyła. Teraz wszyscy wiedzą, że
wracam. Fundament został położony, droga obrana, pierwszy krok podjęty. Kolejny poprowadzi mnie do
Oberstdorfu. Jestem już gotowy.
Teraz znów wszyscy mnie lubią. Jeszcze przed rokiem wyglądało to inaczej. Byłem naznaczony,
postawiony pod pręgierzem, skazany. Tylko kilkoma linijkami z „everybody’s darling” przeistoczyłem się
w kozła ofiarnego całego narodu. Zły ojciec, który zostawił na lodzie córkę, opuścił matkę swojego
dziecka. Teraz nagle jestem bohaterem. To się tak szybko zmienia…
Większość dziennikarzy była wtedy fair. Fatalnie zachowali się pracownicy brukowców. Z gadaniny
tworzyli artykuły, z przypuszczeń fakty, z plotek konkrety. Jeśli się czegoś nie wie, nie można o tym pisać.
Tak przecież brzmi stara dziennikarska zasada, ale ludzie są różni. Jedni jej przestrzegają, inni nie.
Po tym wszystkim zadaję sobie pytanie, czy coś by to zmieniło, jeśli od samego początku rozmawiałbym
z mediami i opowiedziałbym, jak było naprawdę. Ale moje życie prywatne to przecież moja sprawa, nie
innych. Takie przyjąłem stanowisko i myślałem, że musi ono zostać uszanowane, jeśli nie chcę, żeby
intymne sprawy były tematem dla opinii publicznej.
W końcu dotyczyło to nie tylko mnie, ale chodziło też o dwie kobiety i dziecko, o moją całą rodzinę.
Wspólnie zdecydowaliśmy, że nie będziemy się wypowiadać na ten temat. W jednym poście zawarłem to,
co najistotniejsze. Wszyscy wiedzieli, że mój związek z Kristiną się zakończył, że rozstaliśmy się
w zgodzie i że razem będziemy wychowywać naszą córkę. Więcej nikt nie musiał wiedzieć, bo nie było
to już sprawą kogokolwiek innego, tylko naszą. W dodatku jasno napisałem, że nie będę więcej
wypowiadał się na ten temat.

Mimo to dziennikarze drążyli, a czytając artykuły, można było odnieść wrażenie, że znaleźli kogoś, kto
z nimi rozmawiał. Tylko że żadna z osób, której to bezpośrednio dotyczyło, nic nie powiedziała. Wiem
to. Męczyli nas telefonami – mnie, Kristinę, Silvię, moich rodziców… Ale nikt z nich nie rozmawiał na
ten temat.
Niektórzy dziennikarze nie cofną się nawet przed groźbą: jeżeli nic nie powiem, to oni napiszą to, co
uważają. Tak mi zapowiedzieli i tak właśnie zrobili. Pisali, że byłem zimny, bezwzględny i bez serca.
Żadna z tych osób, która nazywa siebie dziennikarzem, nie zamieniła ze mną ani słowa, bo przecież nie
udzieliłem żadnego wywiadu. Wyssali coś z palca, przeprowadzili wywiady sami z sobą. A przecież
istnieje coś takiego jak kodeks etyki dziennikarskiej. Mogliby raz wpisać to w wyszukiwarkę
i przeczytać.
Stworzyli „bohatera bez serca”. Zrobili ze mnie – osoby mającej prawo do prywatności, której należy
się szacunek – kogoś, kto wszystkich oszukał. Zamalowali mój obraz widziany bez uprzedzeń,
a narysowali kogoś, kto ma wybrakowany charakter i jest cynicznym egoistą. Nikt z nich nie odczuł
skutków tego postępowania. Wymyślony wywiad szybko się wklepał w klawiaturę, komputer zamknął, no
i można iść już do domu, korzystać z przywilejów prywatności. Skutki w mojej duszy, skutki w duszy
mojej rodziny, odczuliśmy tylko my. Nie oni. Tym, co oni odczuli, były wpływy ze sprzedaży. Kompletnie
nie liczyli się z ludźmi, o których piszą.
Skrzywdziłem innych, ale siebie też. Być zranionym i pobitym, a mimo to, albo właśnie dlatego, zostać
wypędzonym, to nie jest miłe uczucie. Pytają obcych na ulicy, znajomych, przyjaciół, sąsiadów,
wyciągają z nich informacje na tematy, o których oni nie mogą mieć pojęcia. Nagle znajdujesz się
pośrodku rzeczywistości, która nie jest twoja. Bohater tragicznej sztuki. Właściwie nie bohater, ale
szelma. Jesteś w potrzasku – ty, cała twoja rodzina, wszyscy, których kochasz i którzy są dla ciebie
ważni. Zaczynasz się bać. Bać ludzi znajdujących się poza twoimi czterema ścianami. Bać się pytań, bać
oceny nieznajomych i wyroków, jakie na ciebie wydają. Chcesz się od tego uwolnić. Uciec. I kiedy
naprawdę uciekasz, z tymi, którzy są po twojej stronie, wtedy nagłówki gazet robią z tej ucieczki
„Miłosny urlop na Hawajach”. Wszystko jest tak bardzo niezależne od ciebie. Już nad niczym nie masz
kontroli, a informacje mają coraz mniej wspólnego z prawdą.

Oczywiście, że mogłem to jakoś wyprostować, ale jak to: z otwartą przyłbicą iść na wojnę i wylewać
w tłum wszystko to, co jest jasne tylko dla niektórych? Nie, dziś jestem przekonany, że dobrze
postąpiłem, nie robiąc tego, nawet jeśli był to najtrudniejszy czas w moim życiu. Jeśli jesteś
przyzwyczajony, że wszyscy poklepują cię po ramieniu i wiwatują na twoją cześć, to nie tylko sprawia to
ból, kiedy nagle zaczynają cię ranić, ale czujesz się jawnie nękany. Wiesz, że nie masz możliwości żadnej
ucieczki, możesz tylko czekać, aż sprawa przycichnie.
Tylko niezwykła siła miłości do tego małego człowieka, którego rzekomo zostawiłem, pozwala mi iść
dalej przed siebie. Czerpać naukę. Wstawać. Wyciągać konsekwencje. Patrzeć w przyszłość.
Znów latać
Taki helikopter to świetna sprawa. Stoi tutaj, przy studiu Hangar 7 w Salzburgu, gotowy, żeby do niego
wsiąść. Nikt nie potrafi obchodzić się z nim tak dobrze jak „Blacky”, jeden z moich nauczycieli latania,
a dzisiaj nasz pilot. Otwiera drzwi niebieskiego śmigłowca, na których widnieją czerwone byki, będące
znakiem rozpoznawczym mojego sponsora i przy okazji właściciela tej maszyny, która często ułatwiała
mi życie, kiedy musiałem szybko dostać się do celu. Do igrzysk olimpijskich jeszcze tylko dwa tygodnie,
dlatego wszelki zaoszczędzony czas jest na wagę złota. Z moim menedżerem Hansem Gschwendtnerem
i trenerem klubowym Heinzem Kuttinem ustaliliśmy, że niczego nie pozostawimy przypadkowi. Projekt,
którego cel to mój udział w igrzyskach, jest zbyt wymagający, a to, co mnie teraz czeka, jest z pewnością
jego najtrudniejszą fazą: przede mną pierwszy trening na skoczni. Team, z którym lecę do Oberstdorfu, to
fantastyczni i doskonale dobrani ludzie. Do helikoptera wsiadają ze mną Hans Gschwendtner, doktor
Georg Lajtai, mój osteopata Jürgen i Sue Scheiblbrandner, która doradza mi w kwestii odżywiania i za
pomocą energii komórkowej w tajemniczy i skuteczny sposób pomaga mi możliwie szybko się
zregenerować.
Heinz Kuttin i Roland Bogensperger, który zajmuje się moimi osobistymi kontaktami z mediami, jadą
samochodem. Także Christoph Probst, jeden z serwismenów reprezentacji Austrii, jedzie na własną rękę.
Cieszę się, że do Oberstdorfu mogę lecieć helikopterem, bo jazda samochodem trwa zbyt długo i jest
przez to stresująca. A stresu, jeśli to tylko możliwe, powinienem unikać.
Siedzę obok „Blacky’ego”. Wspaniałe wrażenie – łopata wirnika zaczyna się kręcić, hałas silnika staje
się głośniejszy. Znów czuję, że żyję. Kilka razy już siedziałem w tym helikopterze obok „Blacky’ego”. To
właśnie on rozbudził mój zachwyt helikopterem i to między innymi właśnie dzięki niemu sam teraz latam.
Latanie helikopterem jest dla mnie jeszcze piękniejsze niż latanie samolotem i dlatego godziny lotów
z „Blackym” zawsze bardzo mnie cieszyły. Dziś nie jest jednak łatwo. Wieje lekki wiatr z zachodu.
„Blacky” pracuje obiema rękami i nogami. Lewa ręka na dźwigni pozwala się nam unieść w powietrze,
pedałem nożnym nasz pilot doprowadza do obrotu helikoptera wokół własnej osi. Prawa ręka
„Blacky’ego” obsługuje drążek sterowy. Wszystkie działania, wszystkie ruchy są właściwe. Przód
helikoptera z impetem zwraca się w odpowiednim kierunku. Świat pod nami staje się mniejszy. Lecę.
Żyję.
To przecudny lot. Lecimy wzdłuż Alp, mijamy pasmo Karwendel. Zmierzamy do Allgäu. Świeci słońce,
niebo jest intensywnie niebieskie. Już z daleka można zauważyć skocznię w Oberstdorfie. Szczyt
Nebelhorn prezentuje się w całej okazałości, ani jedna skała nie jest zakryta chmurą. Lądujemy na
stadionie biegowym. Na krótko przed lądowaniem widoczna jest jeszcze skocznia mamucia. Ukryty
w lesie samotny potwór. Kiedy jesteśmy już na ziemi, znika za drzewami.
Bus Związku Alpejskiego już na nas czeka. Wiezie nas do hotelu, w którym zwykle zatrzymujemy się
podczas Turnieju Czterech Skoczni. Jest położony trochę poza miejscowością, na wzgórzu. Do kompleksu
skoczni jedzie się około dziesięciu minut samochodem. Po zakwaterowaniu i relaksującej kawie nachodzi
mnie ochota, żeby drogę na skocznię pokonać pieszo. I to teraz, o zmroku! Jürgen spontanicznie
postanawia mi towarzyszyć. Idziemy. Wspaniały wieczór. Głęboka czerwień nieba spotyka się z górami.
Skocznia świeci na ciemnopomarańczowo, jakby ostatnie promienie wysoko stojącego słońca chciały,
niczym reflektor, skierować na nią prawdziwe światło. Maszerujemy przez miejscowość, mijając
zamknięte sklepy, w których w ciągu dnia można kupić skórzane spodnie i biżuterię z górskich
kryształów. W centrum nasza droga wiedzie obok kościoła. Jürgen wie, że chcę wejść do środka, bo
ramię w ramię kierujemy się w stronę wejścia.
Prawie nie rozmawiamy, a w kościele już zupełnie nie. W bocznej nawie jest czarny żeliwny świecznik.
Niektóre świeczki płoną, w pojemniku są jednak jeszcze te, które czekają, żeby ktoś je zapalił.
W przeznaczoną do tego szczelinę wrzucam dwa euro do skarbonki na datki, biorę świeczkę, zapalam
i dostawiam do innych, stojących na stojaku. Jej światło powoduje, że robi mi się cieplej także na sercu.
Z prawej strony ukrzyżowany Jezus pełnym bólu wzrokiem spogląda na drewniane ławki. Siadam
w jednej z nich, Jürgen obok mnie.
Jest cicho. Chciałbym podziękować. Patrzę na płonące świece. W duchu wypowiadam modlitwę
i dziękuję Bogu, że żyję i jestem już na tyle zdrowy, że mogę znów pójść na skocznię i skakać. Proszę
Cię, dobry Boże, chroń mnie! Nie pozwól, żeby mi się coś stało! W ostatnim czasie miałem już
wystarczająco dużo pecha. Daj mi odwagę, żebym znów poszedł na skocznię i skakał tak jak przed
upadkiem! Ale proszę, przede wszystkim pomóż mi skakać tak, żeby nic mi się nie stało! Dziękuję!
Idziemy dalej. Kompleks skoczni jest oświetlony światłem reflektorów. Dzieci trenują na 60-metrowym
obiekcie. Nadal prawie nie rozmawiamy. Okrążam zeskok. Jürgen cały czas mi towarzyszy. Idę drogą na
wieżę skoczni. Wciągam powietrze, pozwalam, żeby rozeszło się po całym ciele i dotleniło organizm.
Siadam na stopniu i patrzę w kierunku progu skoczni. Co czuję? Strach? Nie! To pozytywne uczucie –
cieszę się! Jaki będzie ten pierwszy skok? Zamykam oczy i próbuję go sobie wizualizować, tak jak
ćwiczyłem z Sandrą. Udaje się. Z ulgą jeszcze raz wchłaniam całą energię unoszącą się wokół skoczni.
Jürgen dzwoni do Heinza Kuttina, który odbiera nas busem i zawozi z powrotem do hotelu, gdzie razem
jemy kolację. Atmosfera jest wspaniała, wszyscy są pełni pozytywnej energii. Bardzo dobrze czuję się
w kręgu moich zaufanych osób i doceniam to uczucie jedności. Nie jestem sam. A jutro razem sprostamy
wyzwaniu, jakim jest mój pierwszy skok. Jestem pełen optymizmu i po wieczornej sesji z osteopatą śpię
jak dziecko.
Siadam na stopniu i patrzę w kierunku progu skoczni.
Co czuję? Strach? Nie!
To pozytywne uczucie
– cieszę się!

Lekki dreszczyk, jaki czuję następnego ranka, traktuję jako zdrowe, uzasadnione napięcie. Byłoby
nienormalne, gdyby ten dzień w ogóle mnie nie ruszał. Podenerwowanie jest zupełnie naturalne i nawet
jeśli z takiej nerwowości zrodziłby się strach, to też nie jest problem. Muszę sobie tylko dobrze z nim
radzić, to znaczy tak jak w ostatnich dniach i tygodniach, kiedy ćwiczyłem z Sandrą i Jürgenem. Już przy
śniadaniu te myśli zajmują mnie bardziej niż pytanie, czy wolę jajecznicę, czy jajko sadzone. Mój apetyt
jest raczej przeciętny. Ograniczam się do kawy i płatków owsianych, które samodzielnie zalewam gorącą
wodą. Fizycznie czuję się dobrze. Nic mnie nie boli, treningi w ostatnich dniach przebiegały idealnie.
Nic mnie nie ciśnie, nie mam zakwasów, a mimo to czuję, że moje mięśnie są wystarczająco dobrze
wytrenowane, żeby sprostać wymaganiom skoku na normalnym obiekcie. Poranna sesja z Sue i Jürgenem
utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Wsiadamy wszyscy do busa i jedziemy na skocznię. Na miejscu jest na razie tylko serwismen Christoph
Probst. Krząta się tam już od wczesnego ranka – sprawdził tory, odpowiednio wyszlifował narty,
posmarował je woskiem i wygładził. Jedną parę zostawił opartą o ścianę w szatni. Obok na haku wisi
mój kombinezon. Biorę każdą z nart do ręki i wewnętrzną stroną dłoni dotykam ich powierzchni.
Przyjemne uczucie. Sprawdzam wiązanie, bo to dodaje mi poczucia bezpieczeństwa. Ustawiam narty
znów przy ścianie, przebieram się i zaczynam rozgrzewkę – najpierw lekkie bieganie, potem trochę
gimnastyki i imitacje skoków. Te ostatnie są ważne dla dobrego nastawienia. Przyjmuję pozycję jak na
najeździe: mocno stojąc na nogach, wykonuję lekki przysiad. Przede mną stoi Heinz Kuttin, gotowy, żeby
mnie złapać. Wybijam się jak z progu skoczni. Heinz łapie mnie za biodra i podnosi. Po wybiciu kieruję
czubki stóp na zewnątrz. Styl „V”. Mam w pełni zautomatyzowane ruchy. Napinam ciało. Lecę w pozycji
leżącej na rękach Heinza, idealnie zbalansowany, wyobrażam sobie, że jestem w powietrzu, nim krótko
przed lądowaniem napięcie ciała się zmniejszy i Heinz z powrotem postawi mnie na ziemi. Kiwa głową.
Potwierdza moje dobre odczucia, jakie miałem podczas tej imitacji. To ważne. Wiem, że kluczowa dla
skoku sekwencja ruchów przy odbiciu – przejście w fazę lotu – funkcjonuje bez zarzutu.
Świeci słońce. Jest piękny, zupełnie bezwietrzny dzień. Na oddanie pierwszego skoku lepszych
warunków nie można sobie wymarzyć. Niebieskie niebo bez nawet jednej chmurki. Schattenberg, czyli
Góra Cieni, w pełni zasługuje na swoją nazwę, bo rzeczywiście uniemożliwia promieniom słonecznym
znalezienie drogi na skocznię. To także idealnie, bo cień gwarantuje stabilne warunki.
Na skoczni jesteśmy sami. Panuje absolutna cisza. Nie ma trenujących dzieci, kibiców… Między innymi
dlatego zdecydowaliśmy się przyjechać tu tak wcześnie. Zwykle o ósmej rano skocznia jest jeszcze
pogrążona w głębokim śnie. Obudziliśmy ją dzisiaj, żeby znów zbliżyć się do osiągnięcia przeze mnie
celu. Jeszcze trochę. Dzisiaj wykonam najważniejszy krok. Oddam skok decydujący o wszystkim.
Idę na górę skoczni. Powoli, ale pewnie. Christoph Probst niesie moje narty. Tym samym, z powodu
złamanego palca, przejmuje dzisiaj funkcję Herberta Leitnera, mojego „Buddy’ego”, którą on objął
w Pucharze Świata. Teraz napięcie wyczuwalne jest już u wszystkich. Christoph idzie trochę za mną,
zachowuje pewien dystans. Nie padają żadne słowa. Jestem na górze. Ogarniam wzrokiem stadion,
miejscowość i całą okolicę aż po horyzont. W końcu spoglądam w dół, na próg skoczni. Choć jest przy
mnie Christoph, jestem sam, bo to, co zamierzam teraz zrobić, muszę zrobić samemu.
Wykonuję rutynowe czynności. Wsuwam buty narciarskie w wiązania. Najpierw prawe, potem lewe.
Christoph zamyka wiązanie i wtyka bolec w otwór na pięcie buta. Sprawdzam każde z wiązań. Siadam na
wąskiej aluminiowej belce i przesuwam się na środek. Lekki obrót w prawo i moje narty są już w torach.
Obiema rękami dosięgam gogli i zsuwam je z kasku na oczy. W porannym słońcu żółte szkło pomaga mi
lepiej widzieć wszystkie kontury. Patrzę w dół. Na wieży trenerskiej stoi Heinz Kuttin. Wie dokładnie, że
musi mi dać czas, którego teraz potrzebuję. Myśli kotłują mi się w głowie, trudno mi to kontrolować.
Staram się ukierunkować je na odpowiedni tor. Pozytywny. To 90-metrowa skocznia. Robiłem to już
tysiąc razy. Ale dlaczego robię to teraz? Nie udaje mi się ograniczyć myśli wyłącznie do pozytywnych.
Ten wypadek… co się właściwie stało? Widzę Lilly. Śmieje się. Widzę moich rodziców przy szpitalnym
łóżku. Widzę siebie skaczącego na ekranie telewizora. Narta odchyla się, wymachuję rękoma… Obraz
się zatrzymuje. Biorę się w garść. Potrząsam głową, zmuszam się, żeby zobaczyć swój skok. Idealny
skok. Widzę siebie w nienagannej pozycji „V”, mój punkt ciężkości znajduje się dokładnie nad nartami,
tam gdzie powinien. Teraz czuję się dobrze. Siedzę na belce. Oddycham głęboko. Jeszcze rzut oka na
wiązanie. Wszystko OK? Najpierw lewe, potem prawe. Nie mam odwagi skierować wzroku na Heinza.
Jak zawsze dwukrotnie uderzam rękoma w uda. Teraz i on wie, że jestem już gotowy. Ostatnia
mobilizacja przed skokiem. To już taki mój rytuał. Jeśli popatrzę teraz na Heinza, nie będzie już odwrotu.
Da mi sygnał, który będzie znaczył: „Skacz!”. Przez trzy tygodnie pokonywałem tę wyboistą drogę, która
mnie tutaj zaprowadziła. Dajesz, Thomas! Idź dalej tą drogą! Niedługo osiągniesz cel. Patrzę na Heinza.
Waha się nieznacznie, potem macha flagą, daje sygnał do skoku. Jeszcze raz świadomie głęboko
oddycham. Wszystko jest dobrze. Do dzieła! Odpycham się, mocno, obiema rękami. Przybieram
odpowiednią pozycję – ręce wzdłuż ciała, wyciągnięte do tyłu. Dobrze to znam. Nabieram coraz
większej prędkości. Teraz jeszcze tylko ta droga w dół. Jestem w połowie skoku. Tu i teraz. Kąt
nachylenia jest taki, że górna część mojego ciała naciska na uda. To znak, że wkrótce wybicie. Jestem
niedaleko progu skoczni. Krótkie zawahanie i już w powietrzu. Moje nogi zrobiły, co miały do zrobienia.
Tak, to jest mój skok. Czubki nart rozchodzą się. Czuję wiatr, który przemyka pod moim brzuchem i niesie
mnie. Wyciągam szyję. Chcę lecieć daleko. Głowa pociąga za sobą ciało. Działa! Bezpieczne lądowanie,
na dwie nogi. Obie narty równolegle dotykają podłoża. „Nocnik”. Nieważne. Prostuję się, stojąc przy tym
pewnie na nartach. Skręcam energicznie. Oddycham. Patrzę do góry. Dałem radę! Ale jeszcze nigdy nie
było tak ciężko. Dziękuję wszystkim!

Czarterowy samolot Austriackich Linii Lotniczych delikatnie wylądował. Powoli zmierzamy w kierunku
budynków lotniska w Soczi. Nie jest jakoś bardzo słonecznie, ale niebo nie jest też mocno zachmurzone.
Nie ma śniegu – przynajmniej tu, na lotnisku. Podchodząc do lądowania, przelatywaliśmy nad Morzem
Czarnym. Lotnisko mieści się w pobliżu plaży. W lecie jest to z pewnością przepiękny teren urlopowy.
Przeczytałem też, że wielu bogatych Rosjan ma tutaj nieruchomości, podobno nawet Władimir Putin.
Mówi się, że jego posiadłość jest w górach, tam gdzie z lotniska jedzie się już dalej busem. Góry są
pokryte śniegiem. Można to było wyraźnie zauważyć już z samolotu. No i nie są daleko. To
niepowtarzalne uczucie, przylatywać na igrzyska olimpijskie do miasta, w którym panuje właściwie
klimat subtropikalny. Mimo to często zapewniano nas, że w górach zabezpieczono odpowiednią ilość
śniegu. À propos zabezpieczania. Bezpieczeństwo na tych igrzyskach to szczególnie ważny temat.
W trakcie ich trwania Soczi będzie, jak to się mówi, najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. No tak,
tylko co to znaczy „bezpieczny”? Zło nie śpi, wystarczy otworzyć pierwszą z brzegu gazetę.

Czuję wiatr, który przemyka pod moim brzuchem i niesie mnie. Wyciągam szyję. Chcę lecieć daleko. Głowa pociąga za sobą ciało.
Działa!

Patrzę przez szybę i widzę ustawionych co kilka metrów żołnierzy w mundurach maskujących, z bronią
maszynową w rękach. Stoją wzdłuż wysokiego na metr ogrodzenia z drutu kolczastego, który otacza
lotnisko, wzdłuż trasy, i gromadzą się obok samolotu, gdy tylko zajmie miejsce na pasie. Zaczynam czuć
dyskomfort. Ten obrazek – rozstawieni co kilka metrów żołnierze w mundurach maskujących – widzimy
także w budynku lotniska. Ale ja czuję się silny. Taka podróż olimpijskim samolotem czarterowym jako
„Team Austria” wzmacnia moją dumę narodową i poczucie jedności. Wszystkie zawodniczki
i zawodnicy mają na sobie stroje z oficjalnej kolekcji olimpijskiej. To robi duże wrażenie. Zwarci
idziemy do urzędu celnego. Kontrole przebiegają bez żadnych komplikacji. Tuż po nich wita nas zapewne
setka kolorowo ubranych wolontariuszek i wolontariuszy, którzy wskazują nam drogę do punktu
akredytacyjnego. Także tutaj wszystko jest bardzo przyjemne i nieskomplikowane. Najwyraźniej wszyscy
nauczyli się najważniejszych powitań po angielsku i używają ich przy każdej możliwej okazji, czasami
też wtedy, kiedy nie do końca wypada. Nam i tak się to podoba, bo to miłe.
Hala przylotów wygląda, jakby była sklecona na poczekaniu, ale ogólnie rzecz biorąc, pierwsze
wrażenie, oprócz widoku mnóstwa broni maszynowej, jest dobre. Po załatwieniu formalności i wydaniu
bagażu jedziemy dalej autobusem w kierunku miejscowości o nazwie Krasnaja Polana. To tam znajduje
się kompleks skoczni i nasza kwatera. Jazda z wybrzeża w góry trwa około godziny. Jedziemy wzdłuż
rzeki, nowo wybudowaną drogą. Podczas Pucharu Świata w ubiegłym roku – czyli próby generalnej
przed igrzyskami – to wszystko było jednym wielkim placem budowy. Tysiące robotników otaczały
wtedy drogę i pracowały nad tym, żeby w wykutym w skale poszerzeniu doliny powstały tory kolejowe
i droga szybkiego ruchu, którą właśnie jedziemy.
Wyglądam przez okno. Naprawdę szybko wydostaliśmy się ze strefy miejskiej i teraz suniemy przez
zalesioną okolicę, cały czas w górę. Na całym odcinku co kilkaset metrów, w lesie, między drzewami,
zauważam siatki maskujące i namioty snajperów. Po prawej stronie pojawia się skocznia. Czuję się coraz
bardziej przytłoczony. Skocznie leżą w połowie wysokości zbocza góry. Przypomina mi się artykuł,
w którym przeczytałem, że konieczne było wysadzenie połowy góry, żeby móc zbudować skocznię. Mogę
sobie wyobrazić, że był tu wcześniej park narodowy. Krajobraz jest wspaniały.
Pamiętam także artykuł, w którym pisano, że Rosja dodatkowo wprowadziła zmiany w ustawie
o ochronie parków narodowych, żeby móc aż w takim stopniu zaingerować w naturę. Jeszcze żadne
igrzyska olimpijskie nie kosztowały tyle co te. Mam tylko nadzieję, że po ich zakończeniu te obiekty
naprawdę będą wykorzystywane. W Salt Lake City i w Turynie po igrzyskach było jeszcze kilka
konkursów, w Vancouver już żadnego. Skocznia w Pragelato koło Turynu nie jest już dostępna. Paru
miłośników pamiątek mogło pozyskać jej fragmenty tuż przed rozbiórką.
Na igrzyskach w Vancouver – złote medale za konkurs drużynowy

Austriacki Związek Narciarski wynajął dla nas, skoczków, osobny dom. To na pewno praktyczne, bo
skocznia jest w pobliżu, a z wioski olimpijskiej droga byłaby znacznie dłuższa. Mimo to chętnie
zamieszkałbym właśnie w wiosce. To uczucie przynależności, jakie rodzi się podczas igrzysk
olimpijskich, daje mi bardzo dużo, a poza tym lubię kontakt z zawodnikami z innych krajów, również tymi
uprawiającymi inne dyscypliny. Dzięki temu igrzyska są naprawdę wyjątkowe. Trzeba jednak przyznać,
że ten dom ma także zalety. Jest pięciu zawodników. Wszyscy, także członkowie sztabu, dostali osobne
pokoje. Dzięki temu każdy ma swój własny kąt tylko dla siebie. Na wspólnie przedsięwzięcia jest
pomieszczenie na poddaszu, które zostało szybko wyposażone. Mamy tam wszystko, począwszy od xboxa,
przez stół do mini ping-ponga, aż po piłkarzyki i bilard. Jest nawet wystarczająco dużo miejsca na
maszynę do szycia dla Mathiasa Hafelego, który zajmuje się nie tylko nartami, ale i kombinezonami. Stała
obecność ochrony to też bardzo duży plus. Coraz bardziej nie mogę się doczekać!
Ze świdrującym uczuciem w brzuchu siedzę w końcu w tym blaszanym boksie i zasuwam zamek
błyskawiczny w kombinezonie. To duża szatnia dzielona przez zawodników różnych krajów. Wszyscy,
naprawdę wszyscy moi koledzy skoczkowie witają się ze mną, a ich radość z mojej obecności tutaj
wydaje się szczera. To wspaniałe uczucie. Dziś pierwszy dzień treningowy i to będą moje pierwsze
„publiczne” skoki, po których nastawiam się na sporo pracy w Mix-Zone, gdzie dziennikarze mogą
zadawać pytania. Najpierw ważne jest jednak dla mnie „odrobienie pracy domowej” – przyjmuję
wszystkie gratulacje i wyrazy szacunku od moich kolegów i ich szkoleniowców. Każde z nich dodają mi
siły i pewności siebie. Idąc do punktu informacyjnego, mijam przygotowaną specjalnie dla zawodników
salę telewizyjną i pomieszczenie, w którym można coś zjeść. Wszystko jest odpowiednio przygotowane
i zorganizowane. Kilka schodków wyżej znajduje się teren serwisowy. Biorę narty z kontenera. Herbert
Leitner już na mnie czeka – mój „Buddy” znów będzie mi towarzyszył. W drodze na górę skoczni
przyglądam się kilku skoczkom. Wieje lekki wiatr z boku. Kibiców jeszcze nie ma, jest za to mnóstwo
operatorów kamer i reporterów czekających w strefie mieszanej.
Zaczynam od standardowej rutyny. Wszystko jest jak zwykle, tylko jakieś myśli znów przelatują mi
przez głowę. Wiem, że dzisiaj wszyscy na mnie patrzą, czegoś oczekują. Jak dobry jestem? Jak dobry
mogę być? Czy wyjdę na zuchwalca, jeżeli będę myślał o medalu? Próbuję się skupić na skokach i zacząć
działać. Czuję, że znów wróciłem do akcji, ale skoki nie wychodzą mi dziś zbyt dobrze. Najpierw krótka
niepewność przy odbiciu, potem błąd w powietrzu. Czuję się obserwowany. Nie jestem zadowolony ze
względu na moje własne oczekiwania. Trudno mi to wszystko przychodzi. Czy oczekuję zbyt wiele? Tych
naprawdę nurtujących mnie myśli nie mogę zdradzać. Mimo to spędzam dużo czasu w Mix-Zone.
Wszyscy chcą wiedzieć, jak się czuję, jakie mam oczekiwania wobec siebie albo jak udało mi się tak
szybko wrócić do zdrowia. Odpowiadam po niemiecku albo po angielsku. Jest nawet ekipa BBC. Mam
wrażenie, że droga przez strefę dla dziennikarzy nie ma końca… Po półtorej godziny jestem jedynym
skoczkiem, który pozostał jeszcze w strefie mieszanej, ale przynajmniej spełniłem wszystkie prośby
o wywiad. Jest późno – po północy czasu lokalnego, czyli cztery godziny do przodu w porównaniu
z Austrią. Jestem zmęczony. Muszę się jeszcze tylko przebrać i mogę jechać do domu.
Na analizy czas przyjdzie jutro. Po dzisiejszych skokach nie usłyszałem żadnych konkretów.

Z analizy, której się spodziewałem, wyszła bardzo dziwna dla mnie sytuacja. Po luźnym dniu, w którym
zrezygnowałem ze skakania na treningu na rzecz ogólnorozwojówki, a później odwiedziłem jeszcze
wioskę olimpijską, do swojego pokoju poprosił mnie Alexander Pointner.
To znaczy, że jest coś do obgadania. Na miejscu zastaję też Gregora Schlierenzauera. Co my mamy niby
razem omawiać? Jestem ciekaw. Trener ma skupioną twarz. Odnoszę wrażenie, że nie wie do końca, jak
ma powiedzieć to, co chce. W końcu się odzywa: na konkurs Gregor dostanie nowe narty ze specjalnym
ślizgiem, o którym do dzisiaj niby nikt nie wiedział, nawet sam trener. Co to ma znowu być!? Takie
historyjki możecie wciskać komuś innemu! Ja w to po prostu nie wierzę.
Narty ponoć przyniósł serwismen kombinatorów norweskich, Balthasar Schneider – dziwnym trafem
dwie pary. Jedna ma być dla Gregora, drugą mógłbym otrzymać ja. Co!? Tak w ostatnim momencie nie
wyczarowuje się ślizgów, i to jeszcze bez wcześniejszego przetestowania. Zwykle zamawia się je jakieś
dwa miesiące wcześniej przed zastosowaniem i nie pojawiają się tak nagle, dzień przed zawodami na
igrzyskach olimpijskich. Uważam, że to było ukartowane. Nie może tak być, że w jednym teamie jakiś
skoczek ma przewagę sprzętową – albo wszyscy skaczą na nartach z takim samym ślizgiem, albo nikt.
Czuję się oszukany, chociaż trener powiedział, że ja też mógłbym użyć nowego sprzętu. Kiedy jednak
nazajutrz, w dniu kwalifikacji, okazuje się, że nie ma już wystarczająco kleju, żeby przykleić ślig także do
moich nart, wściekam się. Choć w sumie to żadne zaskoczenie – oto Gregor używa ślizgu, który w Soczi
pojawił się ni stąd, ni zowąd, wszyscy inni nie. Dzwonię do Hansa i wyładowuję złość. Z nikim innym
nie chcę rozmawiać. Potrzebuję nabrać dystansu. Wycofuję się. Zaczyna boleć mnie gardło. Mimo to,
skacząc w kwalifikacjach na nartach ze starym ślizgiem, oddaję najlepszy skok na normalnej skoczni.
Jakby na przekór uciekam z domu skoczków i jadę do wioski olimpijskiej. Nie pozwolę sobie zepsuć
nastroju. W wiosce jest naprawdę przyjemnie. Ucinam pogawędkę z Nicole Hosp i Anną Fenninger, miło
spędzam czas z Matthiasem Mayerem i rozmawiam z Felixem Neureutherem o jego wypadku
samochodowym. Wiem, o czym mówi, kiedy opowiada o bólach karku. Wreszcie mam okazję, żeby lepiej
poznać narciarzy alpejskich. Także Julia Dujmovits, snowboardzistka, jest bardzo miła i dobrze się z nią
bawię. To właśnie sprawia, że igrzyska są tak wyjątkowe, i to uczucie – uczucie, że jest się częścią tego
wszystkiego – stanowi dla mnie ostateczne potwierdzenie: osiągnąłem mój cel. Już wygrałem. Właśnie
dlatego igrzyska w Soczi są dla mnie najbardziej emocjonujące, zaraz po Turynie, gdzie zostałem
mistrzem olimpijskim. Sam udział w nich jest dla mnie złotym medalem i świeci się dokładnie tak samo
jak ten srebrny, który kilka dni później wywalczę w drużynie z Gregorem Schlierenzauerem, Thomasem
Diethartem i Michim Hayböckiem. To wyjątkowy medal. Medal opowiadający niesamowitą, długą
historię. Historię, która jest szczególnie obecna w mojej głowie podczas ceremonii kwiatowej. Chcę
zatrzymać czas. Stoję na podium igrzysk olimpijskich. Osiągnąłem swój cel. Jestem tutaj i zdobyłem
medal. Droga, która mnie do niego doprowadziła, była niezwykła. Unoszę głowę i spoglądam na
skocznię. Chwilo, trwaj. Moje serce rośnie. Plan się udał. Co będzie potem? I nagle pojawia się ta myśl:
czy w ogóle będzie jakieś „potem”?
Radość po skoku w Soczi i olimpijskie podium
Przemóc się
Sezon zakończył się beze mnie. Dałem sobie czas, żeby ciało i psychika znów wróciły do formy. Siedzę
w salonie na podłodze, a obok mnie Lilly bawi się swoją minikuchnią. Jest w pełni pochłonięta tym, co
robi. Moje myśli zatracają się w obserwowaniu półtorarocznej już córki. Rozmawiam z nią, dzielę się
swoimi myślami. Jeszcze nie umie mówić, ale wiem, że dużo rozumie. Tego, co opowiadam jej w tej
chwili, nie może jednak pojąć. Mimo to rzuca mi od czasu do czasu spojrzenia, które wydają się pełne
zrozumienia. Jak gdyby chciała powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze, tato”.
Jest wrzesień. Niedługo obóz treningowy z kadrą w Innsbrucku. Będzie ważnym kryterium podczas
podejmowania decyzji, kto znajdzie się w składzie na inaugurację Pucharu Świata w Klingenthal.
Koniecznie chcę pojechać na ten obóz, ale wątpię, czy tak się stanie. Wątpię, chociaż odrobiłem zadanie
domowe, żeby znaleźć się na tym etapie, na którym jestem teraz. Naprawdę mam to zrobić, Lilly? Dałem
sobie czas po igrzyskach olimpijskich. Dużo czasu. W Klagenfurcie rozprawiałem się z moimi
problemami natury fizycznej. Chciałem być znów całkowicie sprawny, zanim wykonam jakikolwiek skok.
Czułem, że jestem w formie w połowie sierpnia – byłem gotów na oddanie pierwszych skoków od Soczi.
Wszystko było w porządku, swoją „domową” skocznię w Villach znam od podszewki. Nigdzie indziej
nie znałem wszystkich detali tak dobrze jak na tym 90-metrowym obiekcie.
Kilka rzeczy zmieniło się w ciągu tego lata. Heinz nie jest już trenerem klubowym – został głównym
trenerem reprezentacji. Bardzo się cieszę z takiego kroku naprzód w jego karierze. Zasłużył na to. Gdy
objął nowe stanowisko, postarał się, żeby i w klubie w Villach skoczkowie mieli dobrą opiekę – nie
musiałem o to prosić, dla niego było to oczywiste. Drugim trenerem i osobą odpowiedzialną za czuwanie
nad moim powrotem na skocznię jest teraz Harry Rodlauer. To dla mnie ktoś więcej niż trener. Jest
przyjacielem i osobą, która wprowadza ład. Pod jego opieką wdrożyłem indywidualny program
treningowy i zacząłem ćwiczyć oddzielnie od drużyny, oczywiście na bieżąco się z Harrym konsultując.
Przyjeżdżał do Karyntii aż z Trobach w Styrii, żeby ze mną trenować. Pracowało nam się naprawdę
dobrze, bez poczucia presji. Przebywaliśmy u mnie w domu albo w klinice w Klagenfurcie. Bardzo
harmonijnie przygotowywaliśmy się do kolejnego dnia „X”, w którym znów miałem pójść na skocznię.
A był on piękny, letni, sierpniowy… Wcześniej drużyna wzięła udział w zgrupowaniu w Kuopio.
Początkowo też chciałem tam pojechać, ale w końcu zdecydowałem skupić się na priorytetach: na
całkowitym odzyskaniu sprawności fizycznej.
Tamtego dnia warunki w Villach były idealne – ani śladu wiatru, niebieskie niebo. Był Harry Rodlauer.
Był Heinz Kuttin. Miałem dobre przeczucia, byłem gotowy, cieszyłem się. Czułem tylko nieznaczną
niepewność, ale to normalne. Od igrzysk olimpijskich przybrałem sześć kilogramów masy mięśniowej
i teraz moim celem był start w Pucharze Świata w listopadzie. Wciąż jednak pewne rzeczy nie dawały mi
spokoju… Bo przecież są i duże skocznie. Są złe warunki. Gdy tak siedziałem na wyciągu, mój wzrok
błądził pomiędzy rozpościerającym się przede mną bezkresem a wskaźnikami wiatru rozmieszczonymi na
skoczni. Podczas wizualizacji skoku zobaczyłem siebie z boku, jak gdyby z perspektywy kamery, dlatego
też nie miałem żadnego problemu z najważniejszą jego fazą, przejściem z odbicia do lotu. Ten obrazek
dał mi poczucie bezpieczeństwa.
Wszystko było takie swojskie, dobrze mi znane. Cieszyłem się, idąc na górę skoczni i przy każdym
kroku słysząc dźwięk, jaki wydawały moje buty w zetknięciu z metalowymi stopniami. Cieszyłem się też
widokiem Villach rozpościerającym się z najwyższego punktu wieży.
Ustawiłem belkę na ósmej bramce startowej. W Villach to standardowa pozycja dla dobrych skoczków,
będących w dobrej formie. Harry i Heinz stali na wieży trenerskiej i patrzyli na mnie z ciekawością.
Ósma bramka znaczyła, że jestem pewny siebie. Bardzo pewny. Ale potem napięcie wzrosło. Zawiązałem
buty. Mój oddech stawał się coraz cięższy. Nie myślałem tyle co podczas pierwszych skoków, które
oddałem po upadku. Tym razem miałem poczucie, że moje ciało da radę. Mimo to czułem niepokój.

Przypiąłem narty i sprawdziłem wiązania – jak zawsze najpierw lewe, potem prawe. Usiadłem na belce,
dwa razy uderzyłem dłońmi w uda i nagle cała radość zniknęła jak ręką odjął. Pojawiła się panika.
Spróbowałem zaczerpnąć powietrza. Poczułem się jak w górach, kiedy nagle zaczyna brakować tlenu.
Bałem się i musiałem coś z tym zrobić. Bałem się jak dziecko na widok Krampusa**, które już ma za sobą
bliskie spotkanie z jego rózgą.

Musiałem się postawić temu lękowi, przezwyciężyć go i skoczyć daleko. Siedziałem ze spuszczoną
głową. Heinz Kuttin wie dokładnie, kiedy jestem gotowy. W momencie, w którym podnoszę głowę i na
niego patrzę, może dać mi pozwolenie na skok. Spojrzałem w jego kierunku. Dał mi sygnał. Na najeździe
wszystko było normalnie. Narty prześlizgnęły się w dół po nawodnionych, ceramicznych torach. W ciągu
trzech sekund rozpędziłem się do ponad 80 kilometrów na godzinę. Pozycja dojazdowa, znajome,
swojskie uczucie. Odbicie – wszystko działało tak jak zwykle, nie było żadnych komplikacji. Wszystko
poszło łatwiej niż sobie wyobrażałem. Odjechałem, zawróciłem i pomyślałem tylko, czy następnym
razem ze względu na niewielką odległość powinienem ustawić rozbieg o dwie belki dłuższy.

Baterie z minizmywarki Lilly są wyładowane, dlatego zabawka nie wydaje już żadnych dźwięków.
Wymieniam je na nowe. Na szczęście w szafce w kuchni mam jeszcze jedne, które pasują – inaczej Lilly
od razu zwarzyłby się humor. Bawi się dalej, a ja znów zaczynam do niej mówić.
Obrałem odpowiednią drogę. Wiedziałem to też po pierwszym obozie treningowym, który odbyłem
z częścią drużyny startującej w zawodach Letniej Grand Prix w Wiśle. Razem z Harrym Rodlauerem
pojechaliśmy do Polski, gdzie wspólnie oglądaliśmy konkurs. Niezwykle entuzjastyczni polscy fani
zgotowali mi wspaniałe, serdeczne przyjęcie. Umocnili mnie w przekonaniu, że i ja sam powinienem
w niedługim czasie wziąć udział w zawodach. Podczas treningu na normalnej skoczni w Szczyrku znów
robiłem postępy. Strach trochę się zmniejszył. Wtedy uświadomiłem sobie, ile energii wysysa ze mnie
spełnianie tego dodatkowego kryterium, jakim jest pokonywanie strachu przy każdym skoku. Cztery skoki,
a ja byłem zmęczony i wypalony. Nagle skakanie stało się znacznie bardziej wyczerpujące niż
najtrudniejszy trening kondycyjny. Cały czas musiałem się przełamywać i pokonywać strach. Nigdy nie
byłem wystarczająco wolny, żeby zwyczajnie skupić się na technice i robieniu postępów. To było
wycieńczające.
Lilly podaje mi drewniany talerzyk z plastikową marchewką. Udaję, że zaczynam jeść. Moja córeczka
się śmieje. Cieszę się, że się dobrze bawi.
Następnym krokiem powinna być dla mnie duża skocznia. Znowu postąpiliśmy więc tak, jak należało.
Harry, Heinz i ja jedziemy na moją ulubioną skocznię, do Bischofshofen. Lubię płaski najazd i długi próg.
Nacisk górnej części ciała na nogi nie jest tutaj w kącie nachylenia tak silny i mogę długo pozostać
w pozycji dojazdowej. To się dobrze harmonizuje z moim stylem skakania.
Skok na 142 metry w Bischofshofen w 2014 roku
Po konkursie w Bischofshofen w 2012 roku

Z odpowiednio pozytywnym nastawieniem podszedłem więc do sprawy także tutaj. I to działa! Mimo
większej ilości czasu na długim najeździe, na którym relatywnie powoli przyspiesza się do około 93
kilometrów na godzinę, w mojej głowie nie pojawiły się żadne niepokojące myśli. Skoki były zupełnie
w porządku. Raz wylądowałem nawet na 142. metrze, czyli tylko metr krócej od rekordu skoczni
Daikiego Ito. Ale czegoś zabrakło. Jakiegoś czucia. Czy w powietrzu była naturalność, pewność, żeby
zostać na górze, nawet gdy balansuje się na granicy? Byłem zadowolony i równocześnie dopadły mnie
spore wątpliwości, czy rzeczywiście dałbym radę do zimy osiągać takie wyniki, jakie chcę. Przede
wszystkim jednak byłem zmęczony.
Lilly ziewa. Wiem dokładnie, że już niedługo zacznie marudzić. Pewnie od tych plastikowych
marchewek sama zaraz zrobi się głodna! Ale gdy widzę jej skupienie, wydaje mi się, że moje opowieści
wpływają na nią uspokajająco.
Nienawidzę dużej skoczni w Planicy. Uważam, że cały nowy kompleks jest wspaniały, być może jest to
nawet najlepsze centrum skoków narciarskich na świecie – ale skoczni nienawidzę.
Nie chciałem jednak tego przyznawać, bo Planica znajduje się blisko, a to jest dla mnie bardzo
praktyczne. Pół godziny samochodem przez przełęcz Wurzen i mam niezrównane warunki do trenowania.
Właśnie dlatego na początku września Planica była dla mnie idealna.
Jeśli chciałem wystartować w Pucharze Świata, musiałem skakać także na tych skoczniach, które mi nie
leżą, i w warunkach, które nie są wzorowe. Dlatego wyjechałem z domu o 6.30, żeby już półtorej godziny
później móc oddać pierwsze skoki.
Z Kryształową Kulą za sezon 2010/11. Na podium w towarzystwie Simona Ammanna i Adama Małysza

Krótko po 7.00 byłem na miejscu. Później przyjechał Harry Rodlauer. Pogoda była tragiczna – lało.
Motywację miałem więc raczej przeciętną, na dodatek strażnik z kluczem do szatni i kontenera
serwismenów trochę się spóźnił, a możliwości schronienia się na skoczni były raczej kiepskie. Choć i tak
by się nie przydały. Zacząłem się rozgrzewać.
Kiedy deszcz trochę ustał, zobaczyłem, że obok mojego auta parkuje samochód z rejestracją z Villach.
Wysiedli z niego Martin Koch i jego ojciec Fritz. Martin zakończył karierę i wraz z początkiem sezonu
miał zostać ekspertem stacji ORF. On i Andi Goldberger mieli oddawać skoki z kamerą na kasku, dlatego
nadal musieli trenować. To był właśnie powód jego nieoczekiwanego przybycia. Bardzo się ucieszyłem,
bo zawsze się świetnie rozumieliśmy. Poza tym miałem w nim teraz profesjonalnego przedskoczka.
Zamieniliśmy dwa słowa. Z zazdrością patrzyłem, jak niewiele zajmuje mu rozgrzewka. Posmarował
narty niewielką ilością wosku. Był taki wyluzowany – jak ja kiedyś. W windzie ustaliliśmy, że będzie
skakał jako pierwszy. To było dla mnie ważne, bo dzięki temu mogłem zobaczyć, jak duży jest opór
powietrza. Także odnośnie do warunków wietrznych było to uspokajające, bo skocznia leży na bardzo
otwartej przestrzeni, więc siła wiatru jest tam trudna do oceny.
Martin ustawił belkę na bramce numer 15. Byłem sceptycznie nastawiony. Czy to nie trochę za krótki
rozbieg? Ustawiłbym dłuższy. Ale Martin wydawał się pewny tego, co robi, szczególnie dlatego, że
wiedział, iż słoweńscy topowi skoczkowie w zależności od wiatru startują z belki pomiędzy bramkami
12 a 15.
Skoczył naprawdę dobrze. Wprawdzie miał trochę szerszy kombinezon, ale od razu dało się zauważyć,
że wszystko ma pod kontrolą.
Potem przyszła moja kolej. Po zwykłych przygotowaniach opanował mnie strach – znacznie silniejszy
niż przy ostatnich skokach. Nienawidzę tej skoczni i nienawidzę tego uczucia, które już zawsze będzie
moim towarzyszem i które zawsze pojawia się w złym momencie. W mojej głowie pojawiły się myśli,
jakich dotąd nie znałem: „Co jeśli wiązanie się oderwie?”, „Co jeśli bolec się odłamie?”. To tak jak
gdybym był pilotem helikoptera i martwił się, że odpadnie łopata wirnika. Mimo to podniosłem głowę.
Popatrzyłem na Harry’ego. Dał sygnał. Ruszyłem. Wrażenia były dalekie od przyjemnych. Próg zbliżał się
coraz bardziej i czułem, jak moje ciało się wycofuje. Skuliłem się, popełniłem każdy możliwy błąd. Mój
punkt ciężkości był znacznie za daleko przesunięty do tyłu. To było jak automatyczna funkcja ochronna
mojego ciała, której nie mogłem kontrolować. Prawdopodobnie technicznie był to najgorszy skok mojego
życia i około 20 metrów krótszy niż ten Martina Kocha. Czułem, że jestem pod ogromną presją.
Powinienem być w formie, a byłem po prostu słaby. Skoczyłem jak jakaś niezdara. Jeszcze nigdy nie szło
mi tak marnie.
Za półtora miesiąca, Lilly, zaczyna się sezon, a ja jestem o całe lata świetlne oddalony od mojej
topowej formy. Ba, moja dyspozycja osiągnęła punkt krytyczny. W taki sposób na pewno nie chcę
wracać. Nie mogę już tak trenować.

Harry próbuje znajdować pozytywne aspekty tej sytuacji, ale w jego spojrzeniu widzę rozczarowanie.
Przepraszam go i z wyrzutami sumienia jadę do domu. Muszę to przemyśleć.
Teraz siedzę na podłodze z Lilly i ciągle się zastanawiam. Głośno. Ze swoją półtoraroczną córką dzielę
się przemyśleniami, wątpliwościami, planami. Tak chciałbym dać sobie radę w Innsbrucku i pokazać
moim kolegom i teamowi trenerskiemu: Hej! Jestem! Gotowy na Puchar Świata.
Ogarnia mnie smutek. Jutro pojadę do Innsbrucka, a Lilly zostanie w domu. Dla niej nic się nie zmieni,
wszystko będzie jak zawsze. Ale jak będzie dla mnie? Nie wiem, dlaczego mówię Lilly, że skoki
w Innsbrucku być może będą ostatnimi w moim życiu. I że prawdopodobnie nigdy świadomie nie
zobaczy, co robił zawodowo jej tata i jak tysiące fanów dopingowały go i machały flagami.
Teraz moja córeczka jest zmęczona i głodna. Minikuchnia od razu przestaje być interesująca.

Podróż do Innsbrucka jest długa. Jadę sam, więc znów mam dużo czasu na myśli, które nurtują mnie od
tygodni. Dopiero przybycie do hotelu w Mösern wyrywa mnie z tego osobliwego i obcego dla mnie
nastroju. Moja radość ze spotkania z kolegami jest duża, oni zresztą też cieszą się na mój widok.
Spędzamy przyjemny wieczór i razem ze sztabem szkoleniowym omawiamy kolejne dni. Po raz pierwszy
w nowym sezonie jesteśmy w komplecie – skoczkowie kadry narodowej, Heinz, Harry, Alexander Diess
i Andi Widhölzl. Diessa i Widhölzla nie widziałem dłuższy czas. Obaj także w ostatnim sezonie byli
asystentami trenera. W planie mamy wyjazd wcześnie rano na Bergisel i odbycie serii skoków. Po
południu zaplanowana jest seria treningowa na normalnej skoczni w Stams. Następnego dnia mamy razem
lecieć na event do Wiednia.
„Wcześnie” w tym konkretnym przypadku oznacza, że będziemy musieli wyjechać o 7.45, żeby o 9.00
móc zacząć skakać. O tej porze pogoda jest jeszcze stabilna, później w ciągu dnia wiatr ma być
silniejszy.
Przebieg treningu jest mi dobrze znany. Wchodzę do „katakumb” skoczni Bergisel. Cały fundament
zrobiony jest z szarego betonu. W garderobie każdy miał stałe miejsce. Zostawiam torbę na swoim
i wychodzę na zewnątrz, gdzie zwykle rozgrywaliśmy partyjkę siatkonogi. Słońce zawieszone głęboko
nad miastem. Robię jakieś ćwiczenia rozciągające i wykonuję imitacje skoków. Czuję się wspaniale.
Przebieram się, biorę narty i wchodzę do aluminiowej windy z lustrami, która wiezie mnie na górę
skoczni. Siadam na schodku i czekam, aż Heinz Kuttin i Andi Widhölzl pojawią się na wieży trenerskiej.
Kiedy ich widzę, zaczynam swoją rutynę. Mam dobre wspomnienia związane z tą skocznią – udane skoki,
sukcesy. Dzięki temu czuję się pewniej. Pokonuję dobrze mi znane uczucie strachu i skaczę. Cztery razy.
Skoki są OK. Nie jestem zadowolony tylko z małych szczegółów, dlatego biorę krótkofalówkę i mówię
do Heinza, że chciałbym oddać jeszcze jeden. Według niego nie jest to konieczne, ale ja chcę. Chcę się
poczuć jeszcze lepiej, zanim skończę na dzisiaj. Wiatr się wzmaga. Działam bardziej rutynowo niż
podczas pierwszego skoku. Strach jest odrobinę mniejszy. To dobry skok. Nagle w powietrzu narty
gwałtownie zbliżają się do siebie. Natychmiast zaczynam się bronić. Moje ciało, które dopiero co płasko
leżało w powietrzu, walczy o powrót do równowagi. Czuję adrenalinę od końców włosów aż po palce
u stóp. Wymachuję rękoma. Jakoś udaje mi się utrzymać równowagę i wylądować. Moje serce bije jak
szalone. Odjeżdżam i siadam na ziemi na zeskoku. W moich oczach pojawiają się łzy. Widok Bergisel
staje się rozmyty.
Dlaczego to musiało się stać właśnie teraz? Nie wiem dokładnie, do kogo kieruję to pytanie. Już nie
mogę. Boję się i wiem, że strach będzie moim ciągłym towarzyszem. Długo nie mogłem przyjąć do
wiadomości, że już sobie z tym nie poradzę. Że już nie chcę sobie z tym radzić. Nie jestem osobą, która
pragnie przez własne słabości odnieść porażkę. Kto zresztą tego chce? Nagle jest – decyzja. W tym
momencie. I ona nie jest jak porażka albo upokorzenie. Przeciwnie.
To aż dziwne, jak wiele czasu często mija, nim podejmiemy decyzję. Ile bólu idzie z tym w parze i ile
męczarni, fizycznej i duchowej. Natomiast moment jej podjęcia jest tak krótki, że wszystko, co do tego
doprowadziło, znika. Chcę zatrzymać tę chwilę, bo czuję się tak dobrze, czuję się na swoim miejscu.
Wiem, że teraz chcę innego życia. Jakiego? Tego jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że będzie dobrze. Jadę
do domu, do Lilly.
Thomas – mój przyjaciel
Posłowie Apoloniusza Tajnera
Doskonale pamiętam swoje pierwsze spotkanie z Thomasem Morgensternem. Kiedy go poznałem, miał
twarz cherubinka i ostry wzrok alpejskiego orlika. Jeszcze nie był tym wybitnym, porywającym tłumy
zawodnikiem, którego pojawienie się na skoczni elektryzowało, a wspaniałe wyniki doprowadzały
kibiców do szaleństwa. Jako trener opiekowałem się wówczas Adamem Małyszem i gdy widziałem
Thomasa na treningach, wyczuwałem – w zasadzie byłem pewien – że chłopak ma talent porównywalny
do talentu naszego biało-czerwonego orła z Wisły, na punkcie którego zwariowała cała Polska. Trzeba
było co prawda trochę poczekać, aż Morgi dojrzeje, okrzepnie i nabierze doświadczenia, ale już wtedy
widziałem w nim ogromny potencjał i nie miałem wątpliwości, że ten chłopak zostanie kiedyś mistrzem
skoków narciarskich na miarę Andreasa Goldbergera. Jednak nie tylko to mnie w Thomasie urzekło. Od
samego początku był bowiem niezwykle jak na Austriaków przyjazny dla naszych zawodników –
zagadywał, uśmiechał się, nie bał się pytać, kiedy trzeba, udzielał pomocy. Spodobał mi się, jako
człowiek i jako sportowiec. Z miejsca zawiązała się między nami nić sympatii, która nigdy nie została
zerwana, mimo że potem Thomas wiele razy lał naszych zawodników na potęgę. Na skoczni oczywiście.
Bacznie obserwowałem go w czasach sukcesów i porażek, a także w tych trudnych momentach, kiedy
podnosił się po ciężkich upadkach lub gdy z godną podziwu determinacją wracał do zdrowia po
poważnych kontuzjach. To kapitalny facet i jeden z najwybitniejszych skoczków narciarskich wszech
czasów. A przy tym – i to chyba najważniejsze – zwyczajny, dobry człowiek. Jego uśmiechnięta buzia,
wrodzona naturalność i chłopięcy urok zjednują mu rzesze sympatyków i sprawiają, że ludzie do niego
lgną. Dla mnie Thomas to w pierwszej kolejności sprawdzony przyjaciel. Z niebywałą przyjemnością
i wielkim wzruszeniem zapoznałem się z jego książką, na kartach której tylko potwierdza swoją klasę.
Thomas, życzę Ci, abyś się nigdy nie zmieniał i pozostał sobą – człowiekiem, którego cenimy i z którym
na szlakach narciarskich związał się nasz sportowy los.

Apoloniusz Tajner

trener, prezes PZN


* ÖSV – skrót niemieckiej nazwy Austriackiego Związku Narciarskiego – wszystkie przypisy pochodzą
od tłumaczki.
** W folklorze niemieckojęzycznej części Alp antropomorficzna diabelska postać, w okresie Bożego
Narodzenia karząca dzieci, które źle się zachowywały.
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Pożegnanie mistrza. Wstęp Łukasza Kruczka
Upaść i pamiętać
Nauczyć się walczyć
Zaryzykować
Zaufać
Wstać
Wrócić do walki
Dojrzeć
Blizny
Znów latać
Przemóc się
Thomas – mój przyjaciel. Posłowie Apoloniusza Tajnera
Strona redakcyjna

You might also like