You are on page 1of 125

BAZARU DUŻO, A CZASU MAŁO

Pięć ulic i uliczki poprzeczne między nimi. Jest co sprzątać. Ja lubię te budy, wiem, w której kto
pracuje. Lubię chodzić po bazarze, bo wszyscy mnie tu znają. Dzień dobry, dzień dobry, bardzo miło
jest. Tu handluje szlafrokami Armenka. A tu Chinka pracuje. Chińczyki zabawni ludzie. Oni mnie
uczą po chińsku. Sin czao – dzień dobry. Tam biet – do widzenia. Tu handlują głównie obcokrajowcy.
Armeni, Chińczyki, Wietnamczyki. Polaków jest mniej niż połowa, a może jeszcze mniej. Tu
Armenka handluje srebrem. Tu Polak torebkami. A tu też Polka, taka miła kobieta, ale u niej nikt
nic nie kupuje. Zawsze mówi, że nie ma utargu. Handluje książkami. Książki teraz się nie sprzedają.

Jurek, kochanie, pchaj ten kontener, zaraz jedziemy na drugą ulicę.

W Polsce ja sprzątam bazar i muszę być z tego dumna. Muszę sobie wmawiać tę dumę. Bo mam
pięćdziesiąt lat i wyższe wykształcenie. Na Ukrainie studiowałam handel i ekonomię, pracowałam
na posadzie kierowniczka sklepu. Po urodzeniu córki musiałam odejść. W dziewięćdziesiątym
pierwszym roku wszystko się na Ukrainie skończyło. Albo córka, albo sklep i kariera. W ogóle
w życiu nie myślałam, że wyjadę kiedyś na zarobek. Ale dzieci rosły, mogłam ich zabrać z sobą, to
zabrałam. Wcześniej ja nie chciała zostawiać ich samych, bo jak matka zostawia dziecko, to dziecko
ginie, nie daje rady. Narkotyki, wódka, koledzy. A tak dzieci pracują. Praca to jest wszystko. Ja
dumna z nich jestem. Wiem, że oni porządni. Syn ma dwadzieścia sześć lat, córka dwadzieścia. Ja
mam pięćdziesiąt lat. Ale emerytury nie będę miała. Te firmy z czasów sowieckich już dawno nie
istnieją. W burdel nie biorą w takim wieku. Bazar sprzątać zostaje.

My przyjechali torba w ręce i nic więcej. Najpierw pod Wrocław, na wizie. Busem przywieźli nas do
masarni, dali pracę. Ja nie wiem, kto to może wytrzymać. Dwa miesiące dałam radę. Ciężka praca.
Obiecywali, że będą nas karmić, że dadzą nam mieszkanie. To była katastrofa. Spanie w jakimś
mokrym miejscu. Dwanaście godzin, dwie przerwy, jedzenie dawali okropne. A mięso tak pachniało.
Ja wieszałam kiełbasę i ona potem wjeżdżała do wielkiego pieca. Jak jakaś się spaliła, to ją
odrzucali jak odpad. Ale nawet posmakować tego nie było wolno. A ta kiełbasa świeżutka, tak
pachniała, w nosie aż od niej swędziało. Jakbym do buzi wzięła, to od razu by mnie zwolnili. A ja
byłam taka głodna, aż mi się w głowie kręciło. Tylko z Ukrainy ludzie tam pracowali. Ci, co kręcili
kiełbasę, to byli Polacy.
Przed świętami, po dwóch miesiącach, nas zwolnili. My tyle pieniędzy zapłacili, żeby tu, do
Polski, przyjechać, i po dwóch miesiącach do widzenia. Nawet nie odpracowaliśmy tego.
No to potem do Warszawy, pociągiem dojeżdżamy na Dworzec Centralny. Stoimy, ale nie
wiadomo co dalej. Ja jestem z Lwowa, to troszkę po polsku rozumiem. Kupiliśmy gazetę i przez
ogłoszenie ja znalazłam pracę w firmie sprzątającej. Wzięli mnie, potem załatwili zaproszenie, bo
byli zadowoleni. I tak my zostali.

Jurek, te kartony puste wynieś teraz.

Dumna się czuję, że mnie ktoś docenił. Ja jestem obcokrajówka, ale nikt mi nigdy tego nie wytknął.
Przykrości to mnie spotkały, jak handlowałam. Bo na początku na bazarze przez pół roku tylko
sprzątałam, a potem mnie Polak zaprosił na swoje stoisko „Wszystko po złotówce”. Kiedyś ksiądz
przyszedł na to stoisko. Po mnie bardzo słychać, że ja Ukrainka. Ksiądz zaczął mnie wyzywać: Ty
suko prawosławna! A ja przecież jestem radziecka. Nie bardzo chodzę do kościoła. Moja babka była
Polka. My wszyscy mamy zmieszaną krew, Lwów kiedyś był pod Polską. Nigdy w życiu bym nie
pomyślała, że ksiądz może powiedzieć coś takiego. Ale to na jego sumienie.
Na tym stoisku ja po raz pierwszy widziała, jak ludzie kradną. Ilu starszych ludzi kradnie! Do
rękawa, do palta, do kieszeni. Ona idzie sobie w futrze i kradnie. Takie drobiazgi – radyjko, taśma,
latareczka, szminka. Nie sposób naliczyć. Tam na stoisku milion było wszystkiego po złotówce, to
można sobie było wybrać. Ja tak się na to napatrzyłam, że po półtora roku odeszłam od handlu.
A potem sama administracja bazaru do mnie przyszła i prosiła, żebym wróciła do sprzątania, bo ja
tak dobrze sprzątałam. Z dumą tu wróciłam. Nawet Chińczyki mówili, że dobrze, że ja wróciłam, bo
wreszcie znowu będzie porządek.

Ja lubię, jak bazar żyje, jak idę rano i wszyscy się ze mną witają. Polacy, Armeni, Chińczyki. Ja
mam odpowiedzialną pracę. Muszę tak robić, żeby następnego dnia wszyscy widzieli, że tu było
zrobione i że dobrze było zrobione. Żeby wszyscy byli zadowoleni.
Handel zaczyna się o piątej rano. O szóstej przychodzi pierwsza zmiana. Rano sprząta się
trawniki, przestawia pojemniki. Ja o czternastej zaczynam drugą zmianę. I do dwudziestej drugiej
to trwa. Wieczorami dużo rzeczy tu zostaje. Ciuchy, buty, drobiazgi, jedzenie zostaje, towar od
dawna niesprzedany, coś lekko popsute, można sobie wybierać. Ludzie wiedzą, że tu można przyjść
i brać. Ludzie z okolicy. Zawsze te same twarze. Nie wszystko sprzątam, bo wiem, że to dla
biednych. Ale takich naprawdę biednych ja tu prawie nie spotykam. Tylko za pojemnikami zawsze
się chowają, bezdomni. Matko Boska, jak tam do nich zajrzysz rano. Nie wiesz, w którym miejscu
jest karton, a w którym głowa. A reszta to pijące. To jest osobny typ człowieka.
Jak człowiek raz, drugi, pójdzie do śmietnika, to już będzie chodził. Takie jest moje zdanie. Może
ja nie mam prawa tak mówić, może nie mam racji. Ja mam pięćdziesiąt lat, ja trochę już widziała.
Widzę, że ich stać. Ona ma na ubranie, na buty porządne. Trzeba zwracać uwagę na buty, w jakich
oni butach chodzą. Ona ma pierścionek na ręce. I potem ta ręka sięga do pojemnika. To nie
dlatego, że jej nie stać, tylko ona przyzwyczajona do tego pojemnika, że tu za darmo. A przecież
bazarna cena tania. Jeden pomidorek za pięćdziesiąt groszy. To chyba jeszcze stać na to?

Jurek, podjedź no tu. Ooo, ale ciężkie. To z tego kebabu.

Polacy to cudni ludzie, z poczuciem humoru. Tylko Ruskie jeszcze taki mają. Polacy cudnie żartują,
tak że można umrzeć ze śmiechu. Polacy mają poczucie humoru i honor. Niejeden raz ja się z tym
spotkała. Syn ma polską dziewczynę. Piękna, mądra, poważna. Byłam już u jej ojca. Cudni ludzie.
Wcześniej to ja gorzej o Polakach myślała. Jak przyjeżdżali do nas na Ukrainę, to takie chamy
troszkę, takie pany. Ale tu ja widzę, że wy to samo macie na głowie, to samo zdrówko, pieniążki
tak samo każdy tu liczy. Kiedyś myślałam, że tylko u nas tak ponuro, a u Polaków jest lepiej.
Kiedyś ja na wczasy do was przyjeżdżałam. Na wypoczynek, do Warszawy.

Moi mili państwo, ja jestem zakochana w Warszawie! Najbardziej podoba mi się Starówka.
Sprzątałam Starówkę. Bardzo miło to wspominam. Ale nie chodzi o to, że tam sprzątałam, tylko że
ja mogłam patrzeć na to wszystko. Te domy stare, na Brzozową ulicę. Rano my zaczynali o szóstej.
Matko Boska, wszystko, co zostało po turystach. Tej pracy nikt nie widzi. Każda ulica miała coś
swojego. Jezuicka zawsze była czysta, bo tam siedziba firmy sprzątającej. Na Piwnej pety, butelki.
Na Rynku gołębie gówno, tragedia. No i takie miejsce, gdzie biorą śluby. Kwiatuszki tam sypią,
płatki leżą na bruku. Posprzątać tego nie sposób. Tam ktoś miał najszczęśliwszy dzień w życiu, a ja
nad tym płakała.

Jurek, ty tam rozładujesz pojemnik, a ja lecę na ciucholand, bo tam kawał jeszcze


zostało.

Tu jest mały ciucholand na kilogramy, a tam duży, elegancki. Dalej Chińczyki, Matko Boska, żrą
i brudzą, i nazad to samo: żrą i brudzą. Polacy tak nie rzucają, oni zawsze wkładają śmieci do torby.
A Chińczyki dawaj pod nogi, łupinki od słonecznika, zielona herbata, mieszają nogami, błoto.
Chodzę za dnia z workiem, ręcznie po nich zbieram. I ja ich proszę, oddawajcie do mnie te śmieci,
ale ta Chinka, kusa taka, stoi i patrzy na mnie jak baran. Widzi, że chodzę i zbieram, ale do worka
nie wrzuci. Robią mi tu bardak. I jak ja mam teraz to wygarnąć spod tego stolika? Papierki
i słoneczniki – samo najgorsze. A całkiem najgorsze te kwiaty, płatki kwiatów. Nie szkodzi.
Była praca, bardzo dobra praca. Po pracy do szatni z koleżankami my szły zmęczone, ale
pośmiały się zawsze razem. Parki ja z nimi też razem sprzątała, cmentarz wojskowy sprzątała,
liście, trawy grabienie, róż pielenie. W sprzątaniu ulic w Warszawie większość Polaków pracuje, jak
na moje oko. Ukraińców więcej na budowach.

Mój syn też teraz na budowie. Na Ukrainie gasił pożary na lotnisku, strażak. Gasił i gasił, a nie
miał z tego nawet tyle, żeby zaprosić dziewczynę do baru. Teraz może zarobić i na dziewczynę, i na
siebie, i chodzą sobie na miasto. Na kino ma, na ubranie nowe, na prezent dla dziewczyny. Jak on
zarabia piętnaście złotych na godzinę, to jak ma nie mieć? A córkę mam w przedszkolu. Pomaga
przy dzieciach za sto pięćdziesiąt złotych na tydzień. Ona na fizyczną pracę się nie nadaje. Jechała
samochodem, trach, kręgosłup uszkodzony. Ona po polsku już całkiem bez akcentu mówi. Ja bardzo
bym chciała tak mówić jak ona, ale wiem, ja nie mówię dobrze. Moja córka ma dar językowy. Ale ja
nie mam pieniędzy, żeby dać jej na studia.

No i znowu Chinka rozrzuciła śmietnik! Tyle razy ja ją prosiła, ale Chinka mnie mówi, że ją nie
obchodzi, bo ja tu jestem od sprzątania i ja mam sprzątać po niej. Każdy by chciał, żeby tylko koło
niego było najlepiej wysprzątane, papierki powymiatane, słoneczniki zebrane, a jak nie, to zaraz
leci na skargę do administracji. A ja przecież mogę czasem nie zobaczyć, bo ciemno. Ja kiedyś
z latarką w buzi tu zamiatała. Ale nikogo to nic a nic nie obchodzi.

To nie jest łatwa praca. To jest brudna, śmierdząca, okropna praca. Ja sprzątam, ja śmierdzę i ja
liczę pieniążki. Ile za mieszkanie, ile na długi, i zaczynam sobie myśleć, Matko Boska, nie
wystarczy, no, nie wystarczy. Ja mam tysiąc pięćset złotych miesięcznie, stałą wypłatę umówioną.
Może jeszcze jedną pracę wziąć? Może jeszcze sprzątanie? Ale ja już nie dam rady fizycznie. Wczoraj
jeden pracownik został od nas zwolniony, bo nie wytrzymał tempa, starszy mężczyzna. Nie chcesz
pracować, to nie musisz, zwolnią cię albo sam odchodzisz. Ja jeszcze wytrzymuję. Mnie odejść nie
wolno. Dla mnie w ministerstwie nie ma miejsca. Bazar sprzątać zostaje.

Już trzy lata w Polsce. Kartę pobytu u was załatwić to tyle jest zachodu. Jak ja w te karte wejdę,
to kto wie, kiedy ja wyjdę. Ja nie mam żadnej pewności. Z tym ustrojstwem wolę mieć święty
spokój. Żebym ja mogła, to dawno bym już do domu wróciła. Ale tam nie ma pracy. Nie ma tak,
żeby nie pracować. Praca to jest wszystko.

No, przerwa na papierosa. Bo ja już mokra cała. Ten kaszel to od nerwów. I od cigaretów. Już
dwadzieścia lat palę.

Jurek, spójrz, co ten Młody robi, żeby on się w uliczkach nie zgubił.

Dzisiaj ja nie sprzątam dokładnie. Dzisiaj czasu jest mało. Bazaru dużo, a czasu mało. Młodemu
musiałam wcześniej wszystko pokazać, nauczyć go. Ale on warty tego. Pierwszy dzień jest dzisiaj.
Cudny chłopak, staranny jest i energiczny. W try miga wszystko robi. Piotrek ma na imię. Ja tu
mam wszystko rozpisane w grafiku. Ja robię w środku bazaru, na zewnątrz robi chłopak i dwie
osoby robią na warzywach. Cztery osoby na bazar cały. Ja robię i trzech chłopaków Polaków. Jest
zgrana ekipa, to bazar dobrze wysprzątany.
Z taką ekipą jak teraz to ja pociągnę z rok jeszcze albo i lepiej. Chłopaki mnie szanują, uczciwi
są, się słuchają. Dlatego że ja jestem kobieta. Jak ja pcham kontener, to oni od razu chcą pomagać.
Tylko dzisiaj mój mąż Jurek przyszedł mi do pomocy. Mój mąż Jurek to wojskowy, major. Dziesięć
lat temu zwolnili go z wojska. Trzy lata przed emeryturą wojskową. W sztabie powiedzieli mu: Nie
masz dziadka generała, a pieniądze masz? Nie miał. To go zwolnili. Korupcja u was w Polsce to
przedszkole w porównaniu z naszą. Jurek pracuje czasem na budowie. Dzisiaj już po pracy, ale
przyszedł tu mnie pomóc. My oboje robotni, dobrześmy się dobrali.

Ale normalnie, na co dzień, ja sama pcham ten kontener. Ja nie chcę, żeby chłopaki z ekipy mi
pomagali. To wstyd dla mnie. Nie chcę, żeby wyszło, że ja mniej robię, że gorsza jestem. My
wszyscy pracownicy. I ja też jestem równym pracownikiem. Kobietą jestem, ale jak wracam do
domu. Ja mam spinki błyszczące we włosach, pierścionki złote, paznokcie na kolor umalowane. Ja
po pracy lubię się ładnie ubrać, modnie. Ja mam śliczne ubrania, ale ja nie wyglądam wulgarnie.
Nie używam alkoholu. Palę tylko, ale kurzyć trzeba. A jak noszę buty, to tylko szpilki i to
dwanaście centymetrów. Nikt by w życiu nie powiedział, że ja sprzątam bazar.

Sto dwadzieścia lat ma ten bazar. Niedługo będzie rekonstrukcja warzywniaka, to wszystko
przerobią i wreszcie będzie porządnie, na jeurostandardzie. Duchy tu nie żyją, tu nie ma żadnych
tajemnic. Ja skarbów tu nigdy nie znalazła. Dziesięć złotych kiedyś było, ale skarbu nie było. Może
kto inny miał więcej szczęścia. Jak koniec handlu, to tyle ludzi chodzi i szuka, a ja dopiero na
samym końcu. To już nic nie zostaje.

Jurek, wracamy. Wsio.


O WIEMY O WIELOKULTUROWOŚCI,
A CZEGO CHCIELIBYŚMY SIĘ
DOWIEDZIEĆ

Debata na temat wielokulturowości w Polsce, zorganizowana w Warszawie,


z udziałem przedstawicieli fundacji działających na rzecz różnorodności,
animatorów oraz animatorek kultury, trenerów oraz trenerek
antydyskryminacyjnych, badaczy oraz badaczek tropiących nierówności
w podręcznikach szkolnych oraz studentów i studentek, doktorantów
i doktorantek zajmujących się tematyką mediacji międzykulturowych, a także
literatury postkolonialnej.

Badacz z Ameryki
(refleksję na temat barier stanowiących przeszkodę dla pełnej integracji różnych
narodów w Polsce wypowiada tonem nonszalanckim, lekko mamrocząc, ale
jednocześnie nie uwzględniając sprzeciwu; jest doświadczony międzynarodowo,
przez kilka lat żył w kolebce wielokulturowości, Stanach Zjednoczonych, o czym
wspomina już na początku wypowiedzi, ponieważ słowo „Stany” użyte
w kontekście własnej biografii od razu daje nad rozmówcami przewagę)
Paradoks polega na tym, że przed wojną Polska była bardzo wielokulturowa,
ale potem stała się homogeniczna i nadal taka jest. Duży wpływ ma na to
religia. Polska religijność jest zamknięta na inne nurty. Jeśli wielokulturowość
ma mieć sens, to tylko w społeczeństwie, w którym szanuje się odmienność
kulturową i religijną drugiego człowieka. Niestety moim zdaniem jeszcze ze
trzydzieści lat musi minąć, aby Polska zaczęła myśleć w kategoriach państw
zachodnich i stała się na nowo społeczeństwem wielokulturowym.

Prowadząca spotkanie
(zadaje pytania w sposób dynamiczny, używając końcówki „my”, budzi
w uczestnikach wrażenie niezhierarchizowanej wspólnoty; pisze doktorat
z mediacji międzykulturowych, a do tego jest edukatorką i trenerką
antydyskryminacyjną, więc techniki prowadzenia dyskusji ma opanowane)
Pojawia się jednak problem: czy jesteśmy na wielokulturowość
przygotowani? Czy wyobrażamy sobie na przykład sytuację, że w Polsce inne
religie mogą swobodnie manifestować swoje rytuały? Jak możemy to urządzić
w codziennym życiu, w przestrzeni publicznej?

Badacz z Ameryki
(odpowiada, kładąc akcent na kolejną geograficzną nazwę wpisaną w swoje
doświadczenie życiowe)
Najprostszy przykład. Na lotnisku we Frankfurcie są sale modlitewne,
z których mogą korzystać wszystkie wyznania. Takie uniwersalne miejsce
zadumy. Tak to się na Zachodzie rozwiązuje. Pierwsze, co powinniśmy zrobić
w Polsce, to usunąć symbole religijne ze szkół.

Pracownica uniwersytetu
(wcina się, słysząc słowo „szkoła”, na co dzień realizuje edukacyjne programy
w zakresie współpracy międzynarodowej)
Problem polega na tym, że w polskiej przestrzeni publicznej religia na
każdym kroku narzuca swoje symbole. To dzieje się w urzędach, na ulicy, nie
tylko w szkole. Nie sposób na razie znaleźć w naszym kraju miejsce dla
odmienności w duchu prawdziwej integracji wielokulturowej.

Psycholog
(wymowa powolna, ton spokojny i rzeczowy, od wielu lat zajmuje się
różnorodnością kulturową, obecnie skupiony jest szczególnie na problemie
islamofobii)
Niestety muszę się z tym zgodzić i dodać, że jest to proces rozciągnięty
w czasie. Tuż po wojnie w ściany dawnych żydowskich kamienic
wbudowywano maryjne kapliczki, co było symbolicznym zawłaszczaniem
przestrzeni, natomiast dzisiaj wypieranie inności obserwujemy chociażby na
przykładzie muzułmanów. Mimo że w Polsce ich liczba jest stała i wynosi około
czterdziestu tysięcy, to islamofobia wciąż rośnie. Wokół meczetu przy ulicy
Wiertniczej w Warszawie cały czas stacjonuje policja.

Badacz z Ameryki
(przechwytując wątek)
Muzułmanie to dobry przykład w naszej dyskusji. Pomyślmy, jak wiele
moglibyśmy się od nich nauczyć. Trzeba przyznać, że nasza religia, mimo że,
jak już powiedzieliśmy, narzuca na każdym kroku symbole, jest w gruncie
rzeczy niezwykle powierzchowna i fasadowa. Wiara muzułmańska natomiast
jest bardziej wymagająca i restrykcyjna, a przez to bardziej autentyczna.
Oczywiście nie można zapominać, że prowadzi to często do ekstremizmów
i widzenia przez nich świata w sposób czarno-biały.

Animator kultury
(oburza się donośnie, nadrabiając to, że na spotkanie przyszedł spóźniony,
i wciąż jest nieco zdyszany)
O nie, nie, przepraszam, ale nie zgadzam się na takie przedstawienie
sprawy! Wyczuwam w tej wypowiedzi uogólnienie oraz stereotyp. „Ci
muzułmanie patrzą czarno-biało na świat”. Wielu ludzi patrzy w ten sposób na
świat, nie tylko muzułmanie. To głęboko naznaczające!

W interpretacyjno-światopoglądowy konflikt momentalnie wkracza prowadząca


spotkanie, bo w debacie nie chodzi przecież o to, aby się kłócić, ale aby była
przyjazna atmosfera, pełna twórczej refleksji.

Prowadząca spotkanie
(uśmiecha się miło, ale powściągliwie, mrużąc nieznacznie oczy, co, jak uczyli
ją na odpowiednich szkoleniach, ma podkreślać skupienie)
W dotychczasowych wypowiedziach zgromadzonych wyczuwam cały czas
podział na „naszość” i „obcość”. Zastanówmy się wspólnie, czy jako
społeczeństwo możemy jakoś przeciwdziałać tym podziałom?

Badacz z Ameryki
(nie daje za wygraną)
Wydaje mi się, że wielokulturowość budzi lęk, dopóki nie ma się z nią
styczności. Ale przecież z biegiem czasu wszystko da się oswoić. Wracając do
muzułmanów i tego, jak powinna wyglądać ich integracja z Polakami. Dlaczego
nie poprosimy o pomoc Tatarów? Są tu z nami od wieków, mogliby pomóc
w tłumaczeniu różnic między Polakami a nowo przybyłymi, na przykład
Czeczenami. Można by z ich udziałem urządzić jakieś warsztaty albo napisać
program służący integracji...

Prowadząca spotkanie
(przerywa badaczowi z nieniknącym uśmiechem, ale stanowczo)
No tak, ale to już są konkretne rozwiązania, a nie temu poświęcone jest
nasze dzisiejsze spotkanie. Może ktoś inny ma jakieś uwagi?

Pracownica uniwersytetu
(z większą niż poprzednio pewnością siebie, bo przypomniała sobie hasła
przewodnie programów, które sama realizuje i które w dodatku
usankcjonowane są dotacjami z Brukseli)
Wielokulturowość powinna przejawiać się u nas poprzez to, że jesteśmy
częścią Unii Europejskiej.

Prowadząca spotkanie
(nieusatysfakcjonowana, postanawia sama przekierować dyskusję na inne tory)
Tak, to ciekawe spostrzeżenie. Jednak różnie z tym bywa. Pamiętam raport
jednej z fundacji, która prowadziła w Polsce badania na temat dyskryminacji ze
względu na kolor skóry. Sprawdzali w sposób kontrolowany, przy użyciu jednej
zmiennej, czy w miejscach publicznych ludzie z tego powodu są różnie
traktowani. Spotykali się potem z uczestnikami badania i rozmawiali
o rezultatach. Często stykali się ze stwierdzeniami z ich strony: „No i po co ta
Unia przyniosła do nas rasizm i dyskryminację? Wcześniej nie było takiego
problemu”.

Animator kultury
(znów oburzony, tym razem na stojąco, krąży wymownie po sali)
Ale co to właściwie znaczy? Czy oni chcieli przez to powiedzieć, że rasizm nie
jest problemem?

Psycholog
(wkracza, aby jak najszybciej rozwiać dezorientację wśród zgromadzonych)
Tak, niestety. To dość typowa reakcja. Z moich doświadczeń wynika, że Unia
Europejska wciąż traktowana jest w Polsce jako obce ciało, które narzuca nam
swoje zasady, a tymczasem nacjonalizmy odżywają w naszym kraju, jak
zresztą w całej Europie, ze wzmożoną siłą.

Pracownica uniwersytetu
(rozochocona)
Pozwolę się nie zgodzić z przedmówcą. Prowadzę ze studentami Erasmusa
zajęcia na uniwersytecie i odnoszę wrażenie, że dla tych młodych ludzi różnice
międzykulturowe nie są żadnym problemem, że nic ich nie dzieli, są wspólnotą.
Unia Europejska liczy, ile Erasmusowych dzieci już się urodziło – to właśnie
buduje wielokulturowość.
Różnice znikają, jeśli ludzie zaczynają się spotykać i ze sobą rozmawiać.

Ekspertka od mniejszości afrykańskich


(przebija się cienkim głosem z drugiego rzędu, pracuje w jednej z fundacji,
prywatnie i zawodowo zajmuje się mniejszościami, najchętniej afrykańskimi,
niestety z powodu polskich uwarunkowań na razie głównie teoretycznie)
Ale na ile wystarczy samo spotkanie różnych kultur? Czy chodzi o samo
spotkanie, czy również o to, jak zostanie ono zorganizowane? Tu pojawia się
kwestia relacji władzy – czy chodzi nam o przyjaźń, czy raczej o podległość?
W kontekście wielokulturowości ważne są intencje. To jest pytanie, które każdy
z nas musi zadać sam sobie.

Uczestnik
(jako „każdy z nas” poczuł się wywołany, siedzi na uboczu, niezwiązany
zawodowo z dyskryminacją ani nierównościami, ale interesujący się tematyką
tak po prostu, życiowo, co powoduje, że postanawia zapytać cicho, bo
w obliczu grona ekspertów jest onieśmielony)
Ale na czym właściwie polega ta wielokulturowość?
KRÓL KEBABÓW
Czterdzieści pięć lat temu, w małym tureckim mieście nad Morzem Czarnym, w rodzinie Kazkondu
urodził się syn. Dziadek chciał, żeby miał na imię Ahmet. Ojciec wolał Muhammet, czyli inaczej
Mahomet, w skrócie Maho. Matka być może chciała jeszcze inaczej, ale jej zdanie nie było już
brane pod uwagę. Rozstrzygnął więc kompromis rodzaju męskiego: w dokumentach syn będzie miał
wpisane Ahmet, ale wszyscy i tak będą w skrócie wołać na niego Maho, czyli Mahomet, inaczej
Muhammet. Ahmet i Muhammet po arabsku znaczy właściwie to samo – wysławiony. Ale żeby tak
rzeczywiście mogło się stać, Ahmet Maho Kazkondu będzie musiał przyjechać do Polski.

W małym tureckim mieście nad Morzem Czarnym większość mieszkańców żyła z kopalni, ale Maho
wolał być kucharzem. Miał swoją skromną knajpkę z kebabem. Pewnego dnia na początku lat
dziewięćdziesiątych do knajpki przyszedł znajomy z żoną Polką. I opowiadają, że ten sam kebab,
który kręci się tu u Maho w knajpce, w Niemczech robi właśnie oszałamiającą karierę, a w Polsce
nie znają go jeszcze wcale. Europejskie rynki są teraz otwarte i chłonne. Nic, tylko kręcić kebaba,
czyli interes. Dwudziestodwuletni wtedy Maho, właściciel knajpki, młody mąż i ojciec już trójki
dzieci, zapamiętał tę radę i gdy obroty jego kebaba znacznie spowolniły, z polską wizą wsiadł
w samolot do Warszawy. W razie czego z Polski będzie przecież mógł na piechotę przejść do
Niemiec. Tak opowiadał znajomy, potwierdzała jego żona Polka.

Powietrze w Warszawie, rocznik dziewięćdziesiąty trzeci, pachniało wytartymi od przechodzenia


z rąk do rąk banknotami. Maho czuł, że na Polsce da się nieźle zarobić. Rozglądał się po ulicach
zastawionych łóżkami polowymi, po wąsatych mężczyznach w skórzanych kamizelkach przed
kantorami z walutą. Faktycznie, żadnego kebaba nie było. Polecony miejscowy Turek radził, żeby
jak najszybciej, oczywiście z jego opłaconą pomocą, przedostał się do Niemiec. Ale Maho chciał
zostać już tylko tutaj. Znalazł przyzwoity lokal i, nie mówiąc wcale po polsku, dogadał się jakoś
z pośrednikami. Dwóch Polaków przywiozło umowy, Maho podpisał, zapłacił. I tyle. Nieźle zarobili
na nim Polacy. Przez następne dwadzieścia lat Maho będzie ich szukał, ale nie odszuka.

Rok pobytu w Polsce. Bez pieniędzy i bez ważnych dokumentów, ale za to Maho zamieszkał
w samym centrum Warszawy. Między dworcami Centralnym a Śródmieście, pod ziemią, za torami.
Akurat przyszła zima. Minus dziesięć na zewnątrz, ale tam na dole było nawet ciepło. Nie pachniało
już gotówką ani dobrym interesem. Raczej niesubtelną mieszanką taniego wina z moczem. To
wtedy Maho zaczął trochę lepiej poznawać Polskę. Na przykład codziennie o szesnastej poznawał
polską kuchnię. Grochówkę na tłustej wieprzowinie, kapuśniak albo inną zupę, którą zakonnice
przywoziły pod dworzec w wielkich garach. Albo jesz, albo giniesz. Maho, mimo że muzułmanin,
wybrał wieprzowinę. Halal-haram, mówił sobie, to znaczy grzech-nie grzech.
Razem z Maho po zupę stali Polacy, Rosjanie, Ukraińcy. A może to byli Białorusini? Jego,
śniadego, mieli za Cygana. Jak Cygan na dworcu dostał od kogoś pieniądze, to często od
współlokatorów dostawał potem w mordę. W ciągu dnia jeździł autobusem, wte i wewte, od pętli do
pętli. Pewnego dnia w tym autobusie spotkał dziewczynę. I Maho nie wie, jak to się stało – czy on
miał w sobie jakąś siłę, czy ona coś w nim zobaczyła pod tą warstwą brudu pokrytego wstydem?
Zaczęli koślawo, ale rozmawiać ze sobą. A potem ona, pracownica sklepu spożywczego, przyniosła
mu jedzenie. Nowe buty też mu przyniosła. I w końcu zabrała go spod tego dworca, a kilka lat
później zostanie jego drugą żoną. Maho spędził na dworcu trzydzieści pięć dni. Każdy dokładnie
liczył.

Tu Maho upadł, więc tu musiał się odbić. W jeden z tych trzydziestu pięciu dni na dworcu poznał
Araba. W przejściu podziemnym koło peronów Arab miał swój bar. Maho, w końcu kiedyś kucharz,
zatrudnił się u Araba i przez następne pół roku pracował u niego za jedzenie. A po kolejnym pół
roku za jedenaście tysięcy zdenominowanych już złotych Arab odstąpił Maho swój bar. Z poziomu
torów Maho odbił się na poziom peronu. Rok dziewięćdziesiąty piąty. Po dwóch latach od przyjazdu
mógł wznowić swój plan zapoznawania kebaba z Polakami.

W ramach tego właśnie planu Maho stanął na środku działu mięsnego w spożywczej Hali Banacha
i klepał się po tyłku. A właściwie po zadzie. Bo to o zad chodziło. Mięso z zadu byka. Maho nie
wiedział, jak jednocześnie pokazać byka i zad, ale sprzedawczyni na szczęście zrozumiała.
I sprzedała. Innym razem z bazaru przy Hali Mirowskiej Maho jechał na Centralny tramwajem,
a z nim ogórki, pomidory i pięć kilo cebuli. Tramwaj zahamował, a pięć kilo cebuli poturlało się po
wagonie. Im dalej i więcej turlało się cebuli, tym bardziej, jak ta cebula, Maho stawał się czerwony.
Ale ludzie pomogli. Maho nigdy tego nie zapomni, bo gdy nie jest łatwo, podanie małej cebuli
z podłogi nabiera wielkiej wagi.

Nie było łatwo. Codziennie o piątej rano Maho wstawał, jechał na bazar pokazać dwadzieścia kilo
wołowiny, sałatę, cebulę, ogórki, a latem pomidory, zgodnie z przepisem na oryginalny turecki
kebab. Potem jechał na dworzec, mięso przyprawiał pieprzem, czosnkiem, oregano, nadziewał płaty
na metalowe drągi, które okręcał nad rusztem. Łyżkę ze skrawkami mięsa wyciągał do
przechodzących klientów, którzy wykrzywiali twarze, byle dalej od łyżki. Nie było łatwo.

Pewnego dnia, jak zwykle rano na bazarze, Maho zakupił porcję wołowiny, zaniósł i postawił koło
taksówki, wrócił po coś jeszcze, a mięso w tym czasie zniknęło. Więc Maho znów stał na środku
działu mięsnego w spożywczej Hali Banacha i znów, nie mogąc dobrze wytłumaczyć, o co właściwie
chodzi, po prostu się rozpłakał.

Wtedy pomogła sprzedawczyni, pani Ania. Dała za darmo dziesięć kilo mięsa, bo żal jej się zrobiło
płaczącego Turka niemowy, w dodatku bez pieniędzy. Przez dwadzieścia lat Maho będzie
regularnie do niej dzwonił, będzie na pogrzebie jej męża. Te dziesięć kilo darowanej krowy solidnie
zaważy na wieloletnim sentymencie Maho do pani Ani.

Ale mimo tamtej pomocy pierwszy kebab Maho w Warszawie i tak splajtował. Jedyna pracownica
Agnieszka po dwóch miesiącach odeszła bez pieniędzy. Ale po dziesięciu latach Maho ją odnajdzie
i odda pieniądze. Był winny, ale oddał. Halal-haram. Grzech-nie grzech.

I znów Warszawa była bez kebaba. W sumie dużo nauczył się Maho z tej plajty. Że jak przyjmujesz
od klienta pieniądze, to potem tymi samymi rękami nie bierzesz bułki i nie upychasz w niej mięsa.
Że polskiego powinien jednak bardziej się poduczyć. I że Polacy zdecydowanie wolą kapustę od
sałaty. Szukając dla kebaba jakiegoś przepisu na sukces, Maho przechadzał się po wietnamskich
barach w okolicy dworca. Wszędzie pełno kapusty i pełno ludzi. Porównał ceny na bazarze. Kapusta
od sałaty wychodziła znacznie taniej. I tak w głowie Maho pojawił się oryginalny polski kebab
z kapustą. Zrodzony z oszczędności Wietnamczyków, spostrzegawczości Maho oraz z ogólnego
uwielbienia dla kapusty Polaków.

Maho nareszcie dobrze wszystko rozumiał. Smak kebaba na gust Polaka to znaczy mało tłusto
i mało ostro. Polak woli doprawić kebab bardzo ostrym sosem, niż mieć bardzo ostre mięso. Polak
lubi do kebaba ryż lub frytki, lub chleb, nie wszystko razem jak Turek. Turek może kebab
i z frytkami, i z chlebem. Turek lubi wiedzieć, co je, lubi czuć smak mięsa. Polak lubi, żeby było dużo
sosu i dużo kapuścianej surówki.

Maho wreszcie dobrze wszystkiego się nauczył. Mówił: smacznego, dziękuję, przepraszam,
zapraszam, proszę, proszę spróbować, ostry, łagodny, oto reszta. Klient za każdym razem musiał
być traktowany, jakby był u Maho pierwszy raz, musiał być obsługą, podaniem i smakiem na
podniebieniu dopieszczony. No i te sanepidy, pozwolenia, rejestracje. Przy tym wszystkim
pomagała już druga żona. I kebab też był już drugi. Tym razem na dworcu PKP Śródmieście.
Do Maho już trochę częściej zaglądali Polacy. Ale najczęściej zaglądali hurtownicy tkanin
z Raszyna. Bo warszawskich Turków pochłaniały wówczas tekstylia i obrzeża miasta. Kilkuset ich
było może w tamtych końcowych latach dziewięćdziesiątych. W centrum niewidywani, bo hurtownie
w Raszynie, Legionowie, Pruszkowie albo Piasecznie łączyli sobie z mieszkaniami. Ale do Maho
przyjeżdżali na kebaba z chlebem i frytkami, bez kapusty. Niesamowite opowieści przy ciasnej
ladzie o wielkim handlu tureckimi ciuchami wzbudzały zazdrość i podziw Maho. Ale on sam też
wzbudzał podziw i zazdrość. Rozbudzał u innych chęć kręcenia własnego kebaba.
Przychodzi raz do Maho turecka rodzina i prosi go o pomoc w rozkręceniu. Czerwona budka
w Alejach Jerozolimskich. Więc Maho powiedział im, co i jak, jakie sprzęty i urządzenia, jak do
kebaba przyciąga się Polaków. Jakie i jak robić mięso nie powiedział. Sam dla nich przyprawiał
i nadziewał. I tak w dziewięćdziesiątym ósmym roku Maho sam zaczął współtworzyć własną
konkurencję.

Czerwona budka w Alejach Jerozolimskich przetrwała w Warszawie do dzisiaj, o wdzięcznej dla ucha
nazwie „kebab bar lussi 24 h napoje kawa smacznego”, choć o mniej wdzięcznym dla oka,
sponsorowanym przez wielokrotnie przeklejane logo Coca-Coli, wyglądzie. Ale dobrze się stało, że
Maho pomógł tej tureckiej rodzinie. Parę lat później ich syn zamiast piłkarzem zostanie
alkoholikiem, a ojciec umrze po amputacji obu nóg. A tak to przynajmniej mieli coś swojego.
A Maho miał kolejny pomysł. W ciągu kilku lat rozkręcił swoją konkurencję do dziesięciu
punktów kebabowych w mieście. Swoich też miał już kilka. Ktoś u niego pracował, potem odchodził,
też chciał mieć kebaba, więc Maho do każdego dostarczał mięso, aż w końcu uznał, że bardziej od
kręcenia kebaba w knajpie kręci go wytwórstwo.

Obroty polskiego kebaba zaczęły przyspieszać. W białych budach i czerwonych budkach, na


dworcach kolejowych i dworcach PKS, przy postojach taksówek i uniwersytetach, jako kebab i jako
kebap. Wejście Polski do Unii Europejskiej to był ten czas. Z dziennym przerobem pięciuset
kilogramów mięsa Maho był już gotowy na własną produkcję – w Halinowie, trzydzieści kilometrów
od Warszawy, w firmie MBM Zakłady Mięsne Maho.

Ale nie tylko Maho był gotowy. Swobodny przepływ kebaba i osób z nim związanych między
krajami europejskiej wspólnoty utrudnił swobodną ekspansję Maho na rynku polskim. Pojawili się
zachodniozagraniczni inwestorzy, tureccy Niemcy z kapitałem w euro. Rozkręcał się zakład
Bestkebab w Lisowicach na Dolnym Śląsku. I Euro-Doner Poland w Kobiernie koło Krotoszyna. Ale
Maho konsekwentnie zwiększał produkcję. Najpierw pięćset kilogramów, wkrótce pięć ton, od
czterdziestu pracowników do siedemdziesięciu. Zatrudniał głównie Polaków. Okazało się, że Polacy
znacznie lepiej od Turków wyczuwają delikatne zniuansowanie kebabowej produkcji. Gdy
wszystkiego dobrze się ich nauczy, to robią porządniej, czyściej i sprawniej. Mielone wałki
obsypanej w brunatność przypraw wołowiny, rozłożone na stalowych stołach w produkcyjnej hali,
jakby same rolują im się pod palcami.

Dzisiaj w zakładzie Maho mięso roluje już sto osób. Nadziewają na metalowe drągi kebab wołowy
„Balbinka” pięćdziesiąt na pięćdziesiąt (proporcja mięsa mielonego do całych płatów), kebab
wołowy siedemdziesiąt na trzydzieści albo kebab drobiowy cały z kurczaka. Dziennie z zakładu
wyjeżdża wszystkiego piętnaście ton, rozjeżdża się po Polsce i Europie. Dzisiaj Maho to pierwsza
trójka kebabowych wytwórców w kraju, w większości Turków. W związku z tym Maho czuje się
odpowiedzialny. Bo nadszedł czas, żeby zacząć się martwić o los polskiego kebaba. Bo dzisiaj każdy
w Polsce może mieć kebaba. Ale mieć kebaba a zjeść kebaba to dwie zupełnie różne sprawy.

Maho widzi to tak. Każdy myśli dziś sobie – czemu ja nie mógłbym tego robić? Więc wykłada na
dobry początek kilkadziesiąt tysięcy złotych, wynajmuje lokal i jakoś mu się kręci ten punkcik
z kebabem. Miliony małych punkcików kręcą się po Polsce. I Polska w nich kupuje. Mniejsze
żołądki proszą na obiad kurczaka na cienkim, a te pojemne, w piętnaście minut przerwy na lancz,
pochłaniają XXL baraninę. Nocny głód Polaka, nieodłącznie związany z nocnym autobusem, dobrze
zaspokaja baranina na grubym, a na poranną suchość w gardle przed wykładem o naprężeniach
zmiennych w konstrukcji maszyn pomaga dodatkowe zwilżenie kebaba obfitą porcją ostrego sosu.

Maho oblicza, sumując wytwórstwo pierwszej trójki, że Polska zjada dziś kebaba około
pięćdziesięciu ton dziennie. Te pięćdziesiąt ton dziennie to pięć milionów spożytych dziennie porcji.
I spożywając tę porcję, nikt nie myśli już sobie, że takie małe punkciki kupują od producentów
mało, więc chcą kupować tanio, i że gdy spożywający prosi baraninę na grubym, to baraniny tam
nie ma wcale. Bo baranina w Polsce to tak naprawdę mielona wołowina, która baraniny ma w sobie
może kilka procent. A oprócz tego może mieć wszystko inne – indyka, skóry, podroby, bułkę tartą,
wodę, mąkę ziemniaczaną – zależnie od jakości i kategorii.

Maho się martwi, bo nie ma w Polsce bezpiecznych norm dla kebaba. Każdy mieli sobie, co chce,
jak chce, przyprawia, czym chce, według uznania, a potem nadziewa na metalowe drągi, kręci
i sprzedaje. Polskiego rządu nie interesuje skład kebaba. Nie interesuje go pięć milionów żołądków
Polaków dziennie. Maho chciałby zainteresować rząd tym problemem, powołać fundację dla kebaba
lub chociaż stowarzyszenie. Ustalić normy dla branży, w tym również dla siebie. On też w swoim
zakładzie rodzajów kebaba ma pięć kategorii. Przyznaje uczciwie. Jedno jest pewne. Kebab
w Polsce się dewaluuje. Nie mówiąc już o tym, że powstają eksperymentalne mieszanki. I Maho
potem widzi, jak wieprzowy kebab sprzedawany jest w lokalu z krzyżem na ścianie, co godzi
w kebaba jako potrawę wyrosłą z tradycji i muzułmańskiej wiary. Poza tym Maho ma złe
wspomnienia co do wieprzowiny. I Maho słyszy również, że ludziom wszystko już się pomieszało. Na
Turka wołają kebab, a na kebaba kebong albo kebs. Hej, chodź na kebsa, wołają. Nie do
pomyślenia.

W małym tureckim mieście nad Morzem Czarnym niewiele się przez ten czas zmieniło. Maho lata
tam dziś dosyć często. Lata pomagać rodzinie. Najpierw ich zostawił, ale teraz pomaga. Halal-
haram. Grzech-nie grzech. Do Polski Maho sprowadził z Turcji syna. Najstarszego,
dwudziestosiedmioletniego syna Maho sprowadził i wykształcił na następcę. To syn kieruje już
teraz jego mięsnym zakładem.
Maho ma włosy krótko przystrzyżone, biało-różową koszulę, lekko opiętą na znak dobrobytu,
i biało-złotego iPhone’a w kieszeni. W dzisiejszej Polsce Maho lubi wygodę, poczucie
bezpieczeństwa i chodzić na sushi. A jeśli chodzi o kebaba, to tak, wie już, że mówi się nie kebaba,
tylko kebabu. Więc co do kebabu, to je go bez kapusty. Kapustę owszem też lubi, ale osobno.
W końcu jest już z obywatelstwa i z zasiedzenia Polakiem.

Przez ponad dwadzieścia lat kręcenia kebabu w Polsce Maho poznał wielu ludzi. W Warszawie zna
dziewięćdziesiąt procent Turków, a może raczej to oni znają jego. Z tymi poza Warszawą też się
znają. To dlatego Maho wie już, że wcale nie był pierwszy, który przywiózł kebab Polakom.
Pierwsze było polsko-tureckie małżeństwo, Bernadeta i Fedai Simsek. Z Niemiec na początku lat
dziewięćdziesiątych przyjechali do Poznania i założyli restaurację „Sułtan”. Mieli tu bliżej od Maho,
więc go wyprzedzili o te parę lat. Ale Maho nie martwi się zbytnio tym odkryciem. To on był
pierwszy, który przyjechał prosto z Turcji i zaczynał tu przy śmierdzących torach wołowiną z zadu
byka. Za każdym razem, gdy opowiada o tych torach synowi, druga żona płacze.

Ale i tak Maho zawsze będzie powtarzał – takich interesów jak dwadzieścia lat temu z Polską dziś
już się nie robi. Można więc śmiało powiedzieć, że to on jest polskim królem kebabów. Są tacy,
którzy piszą sobie na szyldzie Kebab King i rysują u góry złotą koronę. Maho i tak wie swoje, ale
przecież nie będzie się chwalił. Szykuje już teraz coś zupełnie nowego. To będzie restauracja, głośna
na całą Polskę, a nawet w całej Europie będą o niej mówili. W końcu to on, no dobrze, jako jeden
z pierwszych, przywiózł do Polski kebab, więc to on teraz wszystkim pokaże, jak naprawdę powinien
być zrobiony. Odkupi może w ten sposób choć część winy za kapustę. Halal-haram. Grzech-nie
grzech.
Więcej na: www.ebook4all.pl

LEKCJA CZECZEŃSKA
W pr ow adzenie
– Nazywam się Apti – nauczył się właśnie mówić Apti, dziesięcioletni Czeczen, na swojej
pierwszej lekcji polskiego. Polonistka Magda Chomicz uczy go dalej.
– Skąd przyjechałeś do nas, Apti?
– Z Austrii, da. Z mama, dwa braci i siostra. Nas policja złapała, na samolot i potem tu, do
ośrodka.
– A tato gdzie?
– Papa umarł. Ale w Czeczenii mamy oczień mnogo kuzynów i braci.
Polonistka Magda w ogóle nie zna rosyjskiego. A Apti dopiero od dwóch dni jest w szkole,
wszystko mu się miesza.
– Eto zeszyt, linijka, eto gumka, po niemiecku gummi.
– Nie, nie, zapominamy o niemieckim – mówi Magda.
– Da, da – mówi Apti.
Na następne lekcje polonistka Magda zaplanowała naukę alfabetu, czytania, nazw kolorów,
zwierząt, odmianę czasowników. Potrzeba około miesiąca, zanim Apti nauczy się podstaw. A potem
z dnia na dzień wyjedzie. Oni zawsze wyjeżdżają w poszukiwaniu lepszego, bo wierzą, że lepsze jest
zawsze gdzieś indziej.

Dem ogr af ia
Ta szkoła podstawowa stoi we wsi Berezówka, gmina Zalesie, województwo lubelskie. Budynek
murowany, kiedyś miała to być strażacka remiza. Tylko kilka klas, bo więcej nie potrzeba. W tej
szkole na dłużej zostają tylko nieliczni, bo to jest szkoła dla współczesnych nomadów, którzy nie
mają własnej ziemi.
W ciągu roku szkolnego 2012/2013 tylko liczba polskich dzieci się nie zmieniła – czerdzieścioro
pięcioro. Czeczeńskich jeszcze we wrześniu było czterdzieścioro dwoje. Dzisiaj rano, a jest marzec,
według listy obecności, dziewiętnaścioro. Z dnia na dzień znikają. A potem tak samo nagle
przyjeżdżają. Ale gdyby nie te czeczeńskie dzieci, podstawówki w Berezówce w ogóle by nie było,
nie opłacałoby się jej utrzymywać, a nauczyciele potraciliby pracę, zasilając grono berezowsko-
zaleskich bezrobotnych.

Gdy w 2008 roku wójt gminy zapytał, czy szkoła nie przyjęłaby do siebie uchodźców, ówczesny
dyrektor, Sławomir Biegajło, od razu powiedział: Bierzemy!
Dziesięć kilometrów dalej, w Kolonii-Horbów, otwierał się akurat ośrodek dla cudzoziemców.
Swoje czy obce, dzieci muszą realizować obowiązek szkolny. A Biegajło od dawna ze strachem
patrzył w polskie statystyki urodzeń. Co roku dzieci we wsiach było coraz mniej. Liczba uczniów
powoli zbliżała się do pięćdziesięciu. Pięć i zero nie wygląda dobrze, niebezpieczna granica
opłacalności istnienia placówki budżetowej. Małe wiejskie szkoły zawsze pierwsze idą na odstrzał.
Uchodźcy pozwoliliby podreperować statystyki. Poza tym, nie ma co ukrywać, za każdym uczniem
uchodźcą idzie dwa razy wyższa niż za polskim dzieckiem subwencja z Ministerstwa Edukacji
Narodowej.

Inni dyrektorzy z okolicy wahali się, czy brać uchodźców – bo trudne dzieci, obce, wielka
niewiadoma. Rodzice w gimnazjum w Zalesiu się burzyli: A może będą kraść albo bić, albo się
wywyższać?
Ale nieskłonny z natury do uprzedzeń, wierzący w siłę dydaktyki, dyrektor Biegajło stwierdził:
Jako pedagodzy poradzimy sobie. Tak poinformował na powakacyjnej radzie grono swoich
nauczycieli.

Na spotkanie z rodzicami prewencyjnie zaprosił dyrektora ośrodka dla cudzoziemców wraz ze


sztabem doradców międzykulturowych – w razie gdyby padać miały jakieś niewygodne pytania.
Odpowiednio ubraną w słowa i argumenty wiadomość o Czeczenach w szkole rodzice przyjęli ze
spokojem.

Logis tyka
Warto by się czegoś dowiedzieć o tych Czeczenach, pomyślała Katarzyna Sobolewska, która
w tamtym czasie zajmowała się w Berezówce nauczaniem początkowym. W końcu to do jej łączonej
klasy – zerówka razem z pierwszą – miało na początku roku trafić dziesięcioro nowych dzieci.
W życiu by się nie spodziewała, że w tej szkole, w której pracowała od prawie trzydziestu lat,
przyjdzie jej uczyć uchodźców. Z obcymi zawsze był kontakt w okolicy – do granicy dwadzieścia
kilometrów – wciąż krążą wte i wewte, Białorusini, Ukraińcy, czyli najbliżsi sąsiedzi, z zakupami,
z Wietnamczykami ukrytymi w bagażnikach albo z papierosami ukrytymi w ciastach. Ale ta
Czeczenia? Gdzie właściwie na mapie jest ta Czeczenia?

Polonistka Magda szukała w internecie podpowiedzi, jak prowadzić lekcje dla niemówiących
w języku. Szkołę, nawet jeśli są w niej cudzoziemcy, obowiązują ten sam program i podręczniki jak
dla ucznia polskiego. Ale przecież Magda ucznia uchodźczego będzie uczyć polskiego jak języka
obcego. Całym gronem pedagogicznym jeździli więc z Berezówki do Warszawy na trzydniowe
szkolenia, żeby dowiedzieć się od fachowców „Jak pracować z uchodźcami”, oczywiście zgodnie
z unijnymi normami poszanowania i uwzględniania różnorodności społeczno-kulturowej –
w zastosowaniu wydawałoby się uniwersalnymi, bez rozróżnienia, czy to wielka Warszawa, czy
maleńka Berezówka koło Zalesia, w północno-wschodniej części województwa lubelskiego.

A dyrektor Biegajło na przyjęcie nowych kolegów przygotowywał uczniów tak: Zastanówcie się, jak
wy byście się poczuli, gdybyście pojechali do szkoły, do Czeczenii i oni mówiliby w swoim języku?
W ich kraju była wojna. Przyjrzyjcie się im i pomyślcie: Czeczen może wyglądać normalnie, ale co
się w jego duszy dzieje?

Ob s er w acja
Na niewiele się zdały porady ze szkoleń z Warszawy.

Pierwszy miesiąc – w Berezówce prawie nie ma normalnych lekcji. W łączonej klasie Katarzyny
Sobolewskiej przy dostawionych ławkach siedzą dzieci polskie z czeczeńskimi, a z boku siedzi
czeczeński rodzic-opiekun. Akurat siedzi czeczeńska mama z dwulatkiem – dwulatek śpi między
ławkami na dywanie, a mama tłumaczy dzieciom, co mówi pani. Pani mówi po rosyjsku, mama po
czeczeńsku, polski gubi się gdzieś po drodze między tłumaczeniami. Dzieci nie chcą pisać, nie chcą
czytać, rysują wojnę i czołgi, i strzelających do siebie ludzi, rozlew krwi na papierze jest duży.
Niszczą zabawki. Gdy mali Czeczeni się pokłócą, zaczynają się nawzajem dusić, z poważnym
zamiarem uduszenia przeciwnika na śmierć, nauczyciele muszą interweniować.

W starszej klasie polonistka Magda każe chłopcu sprzątnąć po sobie. Chłopiec, wzorem
podpatrzonym wśród swoich, wyznacza do posprzątania za siebie koleżankę. Czeczeńscy
patriarchowie – mali czy duzi – nigdy nie sprzątają, mają od tego kobiety. Wstaje mała
dziewczynka i zaczyna sprzątać za małego chłopca.
Siadaj, mówi dziewczynce Magda, nie musisz tego robić. Dziewczynka patrzy zdezorientowana,
a chłopiec patrzy oburzony.

Mija pierwszy rok. Zaczynają się uspokajać. Udało się ich nawet czegoś nauczyć z programu.
Mała szkoła, wieś spokojna, może poczuli się u siebie?, myśli Katarzyna Sobolewska.
Polubiła swoje pierwsze uchodźcze dzieci – Arsan, Aminat, Lolita, Ramzan, Deni, Rajana, Kheda,
Muslim.
Ale po wakacjach z dziesięciorga jej ulubieńców do szkoły wraca tylko czworo.

Telefon do ośrodka dla cudzoziemców. Dyrektor przez słuchawkę wylicza:


Arsan z rodzicami – przeniesienie do ośrodka w Lublinie;
Ramzan – do ośrodka w Łomży;
Kheda – z rodzicami poszła na prywatę, czyli do wynajętego mieszkania;
Aminat – odmowa statusu uchodźcy, powrót do Czeczenii;
Cała reszta – dokładnie nie wiadomo, Austria, Niemcy, może Skandynawia? Uciekają w nocy,
bez uprzedzenia.
Na koniec z ośrodka pada dobra rada dla dyrektora Biegajły i wszystkich nauczycieli ze szkoły:
Tak po prostu jest, musicie się przyzwyczaić.

A przecież po tych szkoleniach w Warszawie na temat różnorodności kulturowej w szkołach


podstawowych niby wszystko wiedzieli, niby im tłumaczyli doświadczeni fachowcy – ucieczki,
przeniesienia, to wszystko może się zdarzyć. Ale żeby uciekło tylu naraz? I jak właściwie mają to
teraz zrobić – wpisać „ucieczka” w jeszcze świeże papiery, skreślić połowę nazwisk w zupełnie
nowym dzienniku? Przygotowywać się do zamknięcia szkoły z powodu zbyt małej frekwencji?

Utr w alanie
Wystarczy jednak, że mija kilka dni, i już pojawiają się nowi zagraniczni uczniowie. Polonistka
Magda wciąż improwizuje. Na lekcjach polskiego, które stały się międzynarodowe, uchodźców stara
się uczyć poprzez zabawę – grami, obrazkami, kolorowymi karteczkami. Żeby chociaż trochę
rozumieli, co się właściwie dzieje. Bo na tych wspólnych z Polakami siedzą raczej cicho – niby
razem, w tych samych ławkach, ale jakby za szybą. Uczeń polski słucha o przysłówku, czeczeński po
raz dziesiąty poprawia obgryzionym długopisem koślawo napisane: Lekcja. Temat.

W pierwszej klasie pojawia się nowy uczeń, Adam. Ciemne oczy, śniada cera, dziewczynki chodzą za
nim zachwycone. Ale już trzy miesiące później jego młodsza siostra chwali się po lekcji Katarzynie:
My jediem w Łomżu. Tam bolszaja komnata budiet, bo tutaj to tolko tak ble ble ble.
I już ich nie ma. Dziewczynki snują się po klasie zrozpaczone nagłym zniknięciem pięknego
Adama.
A kiedy Adam wróci?, pytają ciągle Katarzynę, która stara się wtedy szybko zmieniać temat.
Inność powinien dzieciom wytłumaczyć nauczyciel, dzieci powinny ją zaakceptować poprzez
zrozumienie, wtedy mniej będą się bać tego, co dzieje się na ich oczach. Na przykład zniknięcia
z Berezówki całej rodziny Adama. Ale jak Katarzyna ma wytłumaczyć coś, czego tak naprawdę
sama nie bardzo rozumie?

Tak jak nie rozumie tego, co się dzieje z Muslimem. Bo Muslim z drugiej klasy potrafi mdleć na
zawołanie. Rozmawia normalnie, a za chwilę siup i już leży na ziemi. Straszy tak nauczycieli, nie
wiedzą, co z nim robić. Ale nie trwa to długo. Wyjeżdża do Lublina.
Po szkolnych korytarzach zaczyna krążyć starszy Czeczen Alik. Sześćdziesiąt lat, niski, krępej
budowy. W ośrodku jest już ponad dwa lata. Kilka razy miał szansę na legalny pobyt, ale przy
każdej okazji coś zmieniał w zeznaniach i przesłuchujący przestali mu wierzyć. Raz mówił, że był na
wojnie generałem, raz że to jego syn był i zginął.

Okazuje się, że od teraz to właśnie Alik będzie stałym czeczeńskim opiekunem w szkole.
Katia, szto ty powiesz, sztoby ja był opiekun?, zagaduje raz łamanym polskim na korytarzu
Katarzynę, ale w jego głosie więcej jest twierdzenia niż pytania o zgodę.
Katia tak naprawdę nie ma nic do gadania, bo jak się dowiedziała, wszystko już zostało ustalone
w ośrodku, między dorosłymi Czeczenami. Za samo wysłanie dziecka do szkoły rodzice dostają
ekwiwalent żywnościowy: dziewięć złotych dziennie na dziecko. Czyli razem z zasiłkiem dostają
trzysta czterdzieści złotych miesięcznie. Rodzice uzgodnili, że pięć złotych od dziecka za opiekę dają
Alikowi. Alik czeka na status, Alik w ten sposób sobie dorabia i poprawia morale.
Niech będzie tym opiekunem, myślą sobie w szkole. Na szkoleniach w Warszawie przecież im
mówili: trzeba doceniać, gdy uchodźcy, na co dzień przytłoczeni monotonią i marazmem, wykażą
z własnej woli jakąś inicjatywę. Po szkole w Berezówce będzie więc od tej pory krążył chmurny
Czeczen Alik, który był lub nie był wojennym generałem.

Co rano Alik wsiada z dziećmi do autobusu, a potem czeka na nie w szkole. Albo koło szkoły. Krąży
po okolicy, tu czy tam przysiada na ławeczce i rozmawia sobie z ludźmi. Albo, jeśli się bardzo nudzi,
wypieli w ogrodzie grządkę jednej z kobiet. Na wiosce już się śmieją, że wśród lokalnych wdów Alik
szuka sobie żony. Alik ma dwie żony w Czeczenii, a trzecią w Polsce, w ośrodku, ale mógłby mieć
jeszcze jedną, bo Polki charosze.

Do tej pory dzieci uchodźcze siedziały zamknięte w szkole, we wsi w ogóle ich nie było widać. Ale
odkąd Alik zaczął spacerować, rozmawiać z ludźmi i pielić grządki, już po wyglądzie rozpoznają
Czeczena w okolicy. Pewnego dnia z łąki ginie komuś krowa. To Czeczeni zrobili! – zaczęło się
gadanie.

A tymczasem na jednej z lekcji pojawia się brzydki rysunek. Kobieta, mężczyzna, pozycja
rozpłodowa, wiadomo. Zaczyna się dochodzenie – kto to narysował?
Na szkoleniach mówili: nie rozróżniać narodowościowo, pochodzeniem dzieci ani rodziców nie
antagonizować. Ale co tu zrobić, inaczej być nie może – wyrazista kreska, znana z rysunków
wojennych, na których zabijają się ludzie i strzelają czołgi, jak nic, wskazuje na Czeczena.
Nasze polskie dzieci nie potrafią tak rysować, mówią nauczyciele.
To wasze polskie dieti!, kłóci się z nimi Alik, czeczeński opiekun, który powoli robi się coraz
śmielszy w swojej szkolnej roli i staje się coraz bardziej zarządzający i po czeczeńsku patriarchalny,
czyli – zgodnie z językiem szkolenia z tolerancji – zwraca uwagę na frapujące go aspekty
wielokulturowości we wsi Berezówka.
Alik mówi, że ktoś podrzuca pornograficzne rysunki jego czeczeńskim dzieciom. A oprócz tego, że
nie może się doszukać czeczeńskich dzieci na pamiątkowych zdjęciach ze szkolnego balu. Więc Alik
krzyczy dalej: Eto nacjonalizm!
W końcu się okazało, że to Arsan, chłopiec z trzeciej klasy, zrobił rysunek dwóch spółkujących
postaci. Arsan z rodzicami żyje w jednym pokoju w ośrodku – rodzice myśleli, że śpi, ale on
podglądał ich spod kołdry, po cichu. Takie mają tu warunki, to w sumie nie ich wina. A może taki
mają zwyczaj?, zastanawia się ciało pedagogiczne w szkole. Więc czy wypada w ogóle wspominać
o tym rodzicom?

Nie ucichła jeszcze na dobre sprawa rysunku i zdjęć ze szkolnego balu, na których tak mało było
widać Czeczenów, a mała Czeczenka Luiza z pierwszej klasy coraz częściej podczas przerw płacze.
Boli ją brzuch. Nauczyciele dobrze wiedzą, że boli, i dobrze wiedzą dlaczego. Z głodu. Polskie dzieci
codziennie jedzą w szkole bułeczkę – szkoła kupuje dla wszystkich, składają się na to rodzice.
Złotówka dziennie, około dwudziestu złotych na miesiąc. Jeśli kogoś nie stać, dopłaca za niego
gmina. Ale tylko za Polaków – takie małe zawirowanie przepisów w nowo odkrytej
międzynarodowości berezowskiej szkoły podstawowej. Czeczeni, jeśli chcą bułeczkę dla dziecka,
muszą płacić sami. Wielu nie chce, bo przy trójce dzieci to już nie dwadzieścia, ale sześćdziesiąt
złotych. Więc czeczeńskie dzieci przynoszą sobie ośrodkowy chleb z nutellą. Albo nic nie przynoszą –
tak jak mała Luiza.
Katarzyna nie może jednak patrzeć, jak dziecko chodzi głodne. Po kryjomu, żeby nikt nie był
urażony, robi szybką zamianę – jeśli po polskim dziecku zostaje wolna bułeczka, to wtedy dziecko
czeczeńskie dostaje ją po cichu, ale ma nikomu o tym nie wspominać.

I tylko ciągle Katarzyna ma te myśli: polskie–czeczeńskie, nasze–wasze.


Na szkoleniach przecież mówili, żeby nie wyróżniać, nie dzielić, nie stygmatyzować. Ale jak to
pogodzić – polscy rodzice płacą za wszystko, składają się na komitet rodzicielski, rozumieją zasady,
a czeczeńscy w większości mówią tylko: Daj, pani. I że w Czeczenii na Nowy Rok dzieci dostają od
państwa padarki. Czy tutaj też dostaną padarki? Czy przyjdzie do nich Died Maroz z przepastnym
workiem?
Więc różnice są. Jak Katarzyna ma to ująć inaczej?

Końcówka roku szkolnego. Już trzy lata z uchodźcami w szkole. Jednak się doczekali – zamiast
niezrozumienia, ucieczek i wychowawczych porażek wreszcie mają jakieś pedagogiczne sukcesy
i mogą się nimi pochwalić.
Najważniejszy jest taki, że opiekun Alik uspokoił się trochę w swej zapalczywej opiekuńczości.
Już nie pojawia się w szkole tak często jak kiedyś – jednego dnia jest, drugiego go nie ma. Nieco
już ostygł, a nawet spowszedniał. Okazuje się, że inicjatywę uchodźczą najlepiej po prostu
przeczekać.

Na lekcji polonistki Magdy Khadishat z czwartej klasy sama zgłasza się do odpowiedzi i po polsku
recytuje wiersz. Magda odzyskuje więc wreszcie trochę wiary w swoje nauczycielskie powołanie.

I zdarzył się też w końcu szkole w Berezówce pierwszy, własny czeczeński absolwent. Iles zdaje na
kilka punktów sprawdzian szóstoklasisty. Idzie do gimnazjum w Zalesiu. To wszystko dlatego, że
pobył w Berezówce trochę dłużej niż dziesiątki jego pobratymców goniących za lepszym życiem
w Łomży lub Europie Zachodniej. Jego rodzicom akurat zależało i go przypilnowali.
Widzicie, trafiają się tacy rodzice, przekonuje z dumą Katarzyna innych nauczycieli, bo
w Berezówce wszyscy spragnieni są sukcesu wychowawczego na nowym polu tolerancji
międzykulturowej, na którym to polu Berezówka jest wysuniętą placówką eksperymentalną. Robi
się w pokoju nauczycielskim bardzo pozytywistycznie: Czyżby dali radę, najgorsze już przetrwali,
a teraz będzie już normalnie, tak jak z Polakami?

Na kolejny rok w szkole zostaje Rusłan, młodszy brat zdolnego Ilesa. Miły, spokojny chłopiec.
Całkiem dobrze sobie radzi. Niesiona poprzedniorocznym optymizmem Katarzyna myśli: Pójdzie
w ślady brata.
Ale mija kilka miesięcy i Rusłan nagle jest nie-sobą. Przestaje odrabiać lekcje, rzadko pojawia
się w szkole. A jak się pojawia, nie chce zmieniać butów. Siedzi w ławce bokiem, jakby był obrażony.
Po kilku dniach wiadomość z ośrodka – Rusłan i Iles razem z rodzicami przenieśli się do
Warszawy.

W nios ki
W listopadzie 2011 roku Katarzyna Sobolewska, wybrana na nową dyrektor szkoły, dostała taką
informację: Berezówka jest jednak za droga w utrzymaniu dla gminy Zalesie. Trzeba szkołę
zlikwidować. Bo gminy jednak nie interesują uchodźcy, liczą się tylko dzieci polskie, a ich jest ledwo
czterdzieścioro, czyli za mało, poniżej linii opłacalności, a zapowiada się, że będzie jeszcze mniej. To
w bilansie demograficzno-finansowym po prostu bankructwo dla gminy.

Katarzyna nie dowierzała. Skoro to mieszkańcy wsi sami wylewali fundamenty szkoły, dowozili żwir
i wodę, odpracowywali dniówki i opłacali składki? I skoro szkoła daje osiem pełnych etatów
mieszkańcom z okolicy, to o co właściwie chodzi, czy można tak ludzi – od kilku lat uczonych
humanistycznej międzynarodowej tolerancji – po kapitalistycznemu wywalić na bruk? Trzydzieści
lat jej pracy i tyle wysiłku wszystkich nauczycieli z tymi Czeczenami – jak tak po prostu można to
zlikwidować?

Więc stało się tak, jak zwykle się dzieje z małymi wiejskimi szkołami. Rodzice i nauczyciele założyli
stowarzyszenie, które przejęło szkołę. Dzięki dotacjom z ministerstwa, dwa razy wyższym dla
uczniów-uchodźców, i pieniądzom z projektów na naukę cudzoziemców oraz specjalnym funduszom
dla nauczycieli za dodatkowe lekcje szkoła podstawowa we wsi Berezówka może nadal działać.
Dzięki Czeczenom z ośrodka. Sami Polacy to jednak za mało.

Czasem się zdarza, że na zebraniach szkolnych ktoś zaczyna narzekać – że czeczeńskie dzieci
zaniżają poziom albo że znów komuś ze wsi zginęło z pola zwierzę hodowlane. Wtedy pani dyrektor
odpowiada: Może i zaniżają, może i zginęło. Ale czy to znaczy, że mają nie chodzić do szkoły?

I tym właśnie sposobem ucina się w Berezówce wszystkie polsko-czeczeńskie konflikty i spory.
Międzykulturowe porozumienie jest jednak możliwe. Udaje się zwłaszcza wtedy, gdy innego wyjścia
po prostu nie ma.
MIRIAM CHODZI Z WALIZKĄ PO WARSZAWIE
W marcowy poranek na ulicy po prawej stronie Wisły stoi Miriam. W ręku trzyma reklamówkę.
Kilka rzeczy: dokumenty, jakaś bluza, bluzka, ciepła kurtka, która pozwoliła przetrwać powoli
odchodzącą już zimę. Tyle. Miriam się rozgląda, bo prawie nie zna Warszawy, chociaż spędziła tutaj
już ponad rok. Prawie nie zna Polski, chociaż jest tu już dłużej niż dwa lata. Nie zna polskiego
oprócz dwóch słów: dzień dobry i kocham cię. Więc stoi i patrzy, i zastanawia się, jak właściwie stać
się Polką.

Ojciec
Tysiąc osiemset kilometrów na południe od Warszawy, nad Adriatykiem, na placu w portowym
mieście Durrës, siedzi jej ojciec, o wyglądzie i rozmachu cygańskiego króla, choć twarz ma dość
bladą i niepewność w oczach, która pojawiła się dopiero jakiś czas temu. Jak każdy tradycyjny
albański mężczyzna, siedzi na placu z innymi mężczyznami, przy kawie, szachach albo przy
rozmowie, a w domu siedzi jego kobieta. Dobra kobieta, zaradna, robotna i płodna, jak inne
tradycyjne albańskie kobiety. Takie właśnie są jego żona i jego pięć córek, mężatych, dzieciatych,
i jego syn też taki jest, odziedziczył po męskiej linii wszystkie najważniejsze wzory. Tylko jedna
jego córka, Mimoza, jakaś jest nie-taka. Nie mężata, nie dzieciata, gdzieś tam sobie żyje w obcym
kraju sama. Po prostu nieporządna jest. Dwadzieścia dziewięć lat i niczego porządnego sobie
w życiu nie wybrała.

Wszystko się w jego córce Mimozie popsuło przez te zakonnice. Pewnego dnia przyszły, zapukały
do drzwi i od słowa do słowa mówią, że w imię tego ich Pana ona będzie teraz zmieniać całe swoje
życie. A przecież życie było dobre, lepsze, gorsze, takie sobie, ale był w państwie komunizm i była
tradycja. Jakoś siebie człowiek w tę rzeczywistość wpasował. W górach na północy Albanii, tam
gdzie katolicy uciekli przed Turkami – bo ci też chcieli wszystkich nawracać. Była praca – ojciec
wysyłał brygady na pole albo na budowę. Był sąd dobrych ludzi – chodził na zebrania we wsi, godzić
rodziny powiązane zemstą. Zabili ci brata, ty też musisz zabić brata. Albańska krew nigdy nie traci
koloru. I dopiero po negocjacjach, przed sądem dobrych ludzi, rodzina składała besę, przysięgę na
honor, że zemsta jest odpuszczona, i już dłużej nie dręczyła wspólnoty.
Rodziną byli katolicką – oczywiście na tyle, na ile pozwalał oficjalny ateizm. Więc na wszelki
wypadek ojciec nie uczył dzieci znaku krzyża ani którędy prowadzi droga do kościoła.
A gdy skończył się komunizm, miał już inne zmartwienia.

Bo gdy odszedł komunizm, szczęście opuściło porządnych ludzi – takich jak on, którzy wybierali
tylko słuszne rzeczy w życiu. Trzeba było sobie jakoś radzić. Ale być zwykłym pracownikiem, skoro
wcześniej było się kierownikiem? Przeprowadzka z górskiej wsi do miasta to ciężki kawałek chleba.
Więc pracował w mieście jako ochroniarz, jako ktośtam albo jako nikt. Tylko na placu w portowym
mieście Durrës był kimś – mistrzem ruchu szachowego albo mistrzem argumentów w rozmowie na
ławce pod drzewem.
W mieście ojciec musiał pilnować swoich sześciu córek – wszędzie napady i porwania, lepsze dla
nich było szycie w fabryce i siedzenie w domu. Był z tego pieniądz, a kłopotów nie było. Bo dla
przykładu – córka kuzynów poszła do szkoły średniej i od razu zaczęła spotykać się z chłopakiem,
wychodzić po szkole sama do miasta. Więc szybko ją zabrali kuzyni z tej szkoły.

Mimoza po skończonych pięciu klasach szkoły podstawowej też szyła, jak matka i starsza siostra,
a po niej zaczęły szyć też młodsze siostry. Mimozę w mieście zżerał wstyd własnego pochodzenia,
akcent z górskiej wsi ją zdradzał i nie chciała już dalej chodzić do szkoły. No to nie chodziła. Dla
ojca – w sumie bardzo dobrze.
Trochę była zadziorna i kłótliwa. Trochę wyglądała jak chłopak, ale to w sumie nic dziwnego, bo
przecież od początku oczekiwali, że właśnie będzie chłopakiem. Gdy urodziła się jednak jako
dziewczynka, kolejna w rodzinie, ojciec nie umiał poczuć nic innego niż rozczarowanie. Za to matka
z taką męską dziewczynką mogła czasem nawet wyjść sama, bez wiedzy męża, do kawiarni
w mieście. Wszyscy wtedy myśleli, że jest z synem, a na zdziwienie Mimozy mama mówiła tylko:
ciiiii.
A gdyby tylko szczęście do porządnych ludzi powróciło, to dogadałoby się z kimś, wziąłby tę
Mimozę jakiś, dobry zięć byłby z niego, miałby ojciec z kim na plac w mieście chodzić. Ale zamiast
szczęścia do domu ojca przyszły zakonnice i wszystko się w Mimozie popsuło. Mimoza to imię od
delikatnego kwiatu – takiego, który łatwo ulega uszkodzeniu.

Prawdziwy komunista nie przestaje być komunistą, mimo że komunizmu już od dawna nie ma. Co
ma zrobić ojciec, prawdziwy komunista, który widzi, że córka zamiast w domu woli być
z zakonnicami? Uczą ją czegoś, przekłada koraliki między palcami, jakby muzułmańskie, ale nie do
końca, znak krzyża umie już robić, mamrocze pod nosem do kartonika-obrazka. Chce, żeby ją
w niedzielę prowadzać do kościoła. I jak niby – przez plac, na którym każda ławka zaraz będzie
gadać? No to mówił, że sama nie pójdzie ani z nią nikt nie pójdzie. Że była niegrzeczna dla matki
i ma teraz zakaz. No to wymykała się po kryjomu, szła do kościoła z sąsiadem. Najbardziej
denerwujące były te niedziele. I piątki. Bo w piątki z kolei nie chciała jeść mięsa. A czemu ty nie
jesz mięsa, ty myślisz, że księża i zakonnice nie jedzą, oczywiście, że jedzą, przecież sam widziałem,
mówił jej ojciec, powtarzał, wkładał do głowy. Swoje przecież wiedział – te siostry są bogate,
rozdawały ludziom w mieście dary, jak odchodził komunizm, to na mięso je nie stać?
No i w końcu pewnego dnia żona mówi do niego, że córka Mimoza chce zupełnie z domu do sióstr
odejść. To on mówi, że wolałby, żeby nie żyła.
Przyszły w końcu któregoś dnia te zakonnice, prosiły ojca, żeby jednak pozwolił Mimozie na wiarę.
Wyjechała z nimi – najpierw na północ, do Szkodry, potem do stolicy, Tirany, a potem na Sycylię,
na pół roku. Przysłała może ze dwa listy w tym czasie, ale nie odpisywał ani matka nie
odpisywała – bo o czym tu pisać? A potem Mimoza wróciła z Włoch, swoich rzeczy nawet nie
ruszała. Swoje wiedział – siostry są bogate, to pewnie dobrze jej się żyło z nimi. Mimoza mówiła, że
teraz jedzie do Polski. Mówili o tej Polsce w Albanii. Akurat pokazywali w telewizji – wszędzie
śnieg, zimno, jakaś zawalona pod śniegiem hala, a wokół latają gołębie.

M im oza
Jak to w ogóle możliwe, że ona, która nie mogła sama wyjść z domu na sąsiednią ulicę, nagle
pierwszy raz w życiu wyjechała tak daleko, do obcego kraju? Ale Mimoza wie, że to wszystko dzięki
temu, że dostała bazę – chrzest, komunia, bierzmowanie – solidny fundament wiary dały jej siostry
jeszcze w Albanii.

Tak naprawdę Mimoza nienawidzi Albanii. Od zawsze nienawidziła, bo nigdy nie czuła się tam tak
naprawdę wolna. Co to za kraj i za ludzie – niby nikt w nic nie wierzy, niektórzy mówią, że są
katolikami, a wszyscy tak naprawdę zachowują się jak muzułmanie? Kobiety siedzą w domu, a tak
naprawdę pracują na całą rodzinę – tak jak jej matka i siostry. Mężczyźni co rano wychodzą
z domu, a tak naprawdę nic nie robią – tak jak jej brat i ojciec.
Więc chyba z nieba, od samego pana Jezusa, przyszły do niej tamtego dnia siostry, gdy siedziała
w domu w Dürres, bo sama kobieta bez pozwolenia mężczyzny przecież nigdzie wyjść nie może.
W dużym mieście, stolicy Tiranie, widziała, że jest inaczej – kobiety są samodzielne, pracują,
kupują, siedzą w kawiarni z koleżankami. Ale Mimoza nigdy tak nie żyła – całe dzieciństwo na wsi
w górach, a potem niby już w mieście, ale wciąż według ojca, który myślał, że jest bogiem, chociaż
Bóg jest przecież tylko jeden. Do Tirany po raz pierwszy pojechała dopiero z siostrami. A potem
był już ten pierwszy wyjazd.

We Włoszech, na Sycylii, to był wolontariat, dla kandydatek do życia w zakonie – modlitwa i praca
w klasztorze, praca z dziećmi, nauka angielskiego, bo zgromadzenie było międzynarodowe, siostry
mogą rozmawiać między sobą tylko po angielsku. Strasznie wtedy tęskniła, mimo wszystko, dni do
powrotu do domu liczyła kromkami chleba z oliwą, które co rano dostawały na śniadanie.
Zgromadzenie jest na całym świecie i w każdym kraju świata siostry mają żyć na takim samym
poziomie – czy to we Włoszech, czy w Indiach, czy w Australii – żywią się tym, co dostaną w darze.
Mimoza strasznie tęskniła za domem, ale dzwonić nie mogła, do klasztoru może dzwonić tylko
rodzina, ale oni nie dzwonili, więc wysłała dwa listy, ale nie odpisali. Chyba jednak nie rozumieli, na
czym to wszystko polega. Albo szkoda im było pieniędzy, tak podejrzewa.

Jakoś podczas tamtego wyjazdu zaczęła mówić, że na formację pojedzie do Polski. We Włoszech
zaprzyjaźniła się z siostrą Polką – siostra nauczyła ją dwóch polskich słów: dzień dobry i kocham cię,
a dzień przed powrotem były na mszy w Watykanie z okazji pogrzebu papieża Polaka. Sama nie
wie, dlaczego właściwie do Polski. Może dlatego, żeby być dalej od Albanii. Bo gdy po sto
osiemdziesiątej trzeciej kromce chleba z oliwą wróciła w końcu stęskniona do domu, siostra, brat
i ojciec śmiali się z niej, ciągle ją prowokowali, chociaż ona się nie dawała. Nie była kłótliwa jak
kiedyś, trzymało ją mocno wszystkie dziesięć przykazań. Przypomniało jej się, jak podczas
bierzmowania biskup jej powiedział – masz być żołnierzem Chrystusa. Ale chyba nie wiedział, że
żołnierzom Chrystusa tak ciężko może być w Albanii.

Mimoza słyszała o tej zawalonej hali. I gdy kilka dni później jechała pociągiem do Polski,
zastanawiała się, dokąd właściwie jedzie, oprócz tego, że najpierw na rok do Katowic, a potem do
Warszawy. Miała przejść formację. Zakonnice w zgromadzeniu formuje się przez dwa lata –
modlitwą, pracą i ubóstwem oraz, jak się okazało już w Polsce, zamiast oliwy, chlebem
z margaryną. Formuje się samotnością – telefon od rodziców lub odwiedziny przysługują raz
w miesiącu, raz na miesiąc można też napisać list. No i formuje się odizolowaniem – formowane
wychodzą do ludzi w mieście z pomocą, ale nie mówią w ich języku, dopiero gdy po dwóch latach
i pierwszym ślubowaniu trafiają do jakiegoś kraju na dłużej, to zaczynają się uczyć danego języka.

Więc gdy w swoim pierwszym formującym roku na miłosierną posługę Mimoza wychodziła z siostrą
tłumaczką na ulice Katowic, to patrzyła – na błotośnieg, zmęczone zimą twarze, ściśnięte szalikami
szyje i oczy o konsystencji zimnej wódki – ale bez zrozumienia. I słuchała – opowieści pijanych,
biednych, wykolejonych, niedojedzonych i wszystkich innych przedstawicieli polskiej klasy
potrzebującej – też bez zrozumienia, ale za to gdy mówili, to się uśmiechała. Bo jej siostra
tłumaczka do pary tylko czasem coś z tych ulicznych rozmów tłumaczyła na angielski, więc Mimoza
postanowiła, że w zamian za to międzyludzkie niezrozumienie będzie się dużo uśmiechać. I miała
wrażenie, jakby dzięki temu ludzie mówili tylko do niej.

Mimoza była w Polsce, ale właściwie wcale w niej nie była. Tak naprawdę wszędzie na świecie bieda
na ulicach wygląda dość podobnie. Do świadomości Mimozy zamkniętej za murem klasztoru Polska
docierała głównie w formie margaryny. Czasem jako niezrozumiałe napisy na opakowaniach
jedzenia z darów, które siostry dostawały na obiad albo na kolację. No i może jeszcze kilka razy,
gdy polska rodzina przysyłała jej na święta kartki – ich córka wyjechała do klasztoru do Albanii,
więc gdy dowiedzieli się, że Albanka przyjeżdża do Polski, od czasu do czasu pisali do niej jako
samozwańczy przybrani rodzice. Prawdziwi rodzice do Mimozy nie pisali. Jeden telefon, jakieś pięć
minut, raz na dwa–trzy miesiące.

Mimoza więc zaludniała swoją samotność tym, czym ją formowano – pracą, ubóstwem i modlitwą.
I gdy w tym czasie, po roku, zmieniła klasztor na ten w Warszawie, nawet nie zauważyła różnicy.
Mówili jej, że gdy człowiek wierzy w Boga, to nigdy nie jest sam, ale Mimozie coś się w tym zaczęło
nie zgadzać. Samotność wyżerała ją od środka. I gdyby tak miało być jeszcze przez następne
dziesięć lat, bo tyle musi minąć od złożenia ślubów, żeby siostra mogła wyjść na przepustkę
z klasztoru i pojechać w odwiedziny do swojego kraju, to z Mimozy nic by już chyba nie zostało. Tak
naprawdę wcale nie nazywała się już Mimoza. W pierwszym klasztorze w Katowicach siostry
zadecydowały, że kandydatka na bożą oblubienicę nie może mieć na imię jak zwykły kwiat. Teraz
będzie po chrześcijańsku „piękna lub wspaniała”, „pełna goryczy” albo „buntownicza” – czyli
Miriam.

Mimoza nie była już Mimozą, ale nikim innym też jeszcze nie była. Na pewno nie nadawała się na
zakonnicę – taka niedoformowana-o mało co-zakonnica. Więc jako Miriam wyszła po prostu
w marcowy poranek 2008 roku z klasztoru, z reklamówką w ręce, i stanęła na warszawskiej ulicy,
po prawej stronie Wisły.

M ir iam

Taka dziwna odmiana w całym jej dotychczasowym, dwupostaciowym życiu. Stoi sama na ulicy
i może sama wybrać, co właściwie będzie teraz robić dalej.

Miriam wybrała kartkę z adresem. Bo tuż przed wyjściem z klasztoru siostry ją zapytały – woli od
razu bilet powrotny do Albanii, czy chciałaby jeszcze przez kilka dni zobaczyć się ze swoją kuzynką,
siostrą w innym zakonie, niedaleko Warszawy? Tak po prostu za darmo, jeszcze kilka dni, zanim po
powrocie w imię woli Boga Ojca zrobi się z niej mężata, dzieciata, tradycyjnie porządna albańska
kobieta, bo wiadomo, że w końcu będzie musiała się zrobić, taka kolej rzeczy. Miriam schowała do
kieszeni adres. A gdy tylko kuzynka zobaczyła ją po raz pierwszy w życiu, to już wiedziała, że
Miriam do Albanii nie wróci.

Siostry wzięły Miriam na przechowanie i zamiast do Albanii wróciła do szkoły. Bo mijało kolejne pół
roku, a w małym klasztorze w mieścinie pod Warszawą wciąż mieszkała dwudziestotrzyletnia
Albanka, tymczasowo o statusie: wolontariuszka do spraw wszelkich, która po polsku umiała
powiedzieć tylko dwa słowa. I Miriam dziękuje Bogu, że tylko tyle, bo chcąc, a raczej nie chcąc, nie
mogła zaprzyjaźnić się ze swoją nową klasą w gimnazjum dla dorosłych, do którego zapisały ją
siostry.

Byli oni: chłopaki po wyrokach, zbyt młode matki, tlenione przywódczynie stada, potrzebujący
zasiłku, wyznawcy religii spodni-szelestów i małych białych butów-pumek, i była ona: Miriam,
niedoszła zakonnica. I znowu ciężko było jej, żołnierzowi Chrystusa, gdy codziennie kurwa
próbowali namówić ją do najlepszego żartu dnia kurwa trzydziestoosobowej ucieczki z lekcji na
piwo kurwa żeby nauczyciel wszedł do pustej klasy kurwa ale niezła beka. Miriam nigdy z nimi nie
poszła, bo dzięki temu ich piwu miała indywidualne korepetycje z polskiego. Nastawiona na tryb
przetrwalnika, po powrocie ze szkoły zmazywała grzech wszystkich usłyszanych kurew dziesiątkami
odmawianego różańca, a potem zabierała się razem z siostrą do odrabiania lekcji – tłumaczenia
polskich notatek na angielski i powolnego rozszyfrowywania Krzyżaków – oraz odpracowywania
sprzątaniem pieniędzy za szkołę. I tak minęły kolejne trzy lata.

W tym czasie pojechała w odwiedziny do domu. A w domu zmieniło się wszystko i nic się nie
zmieniło. W domu siedziała matka, a ojciec zaczął pracę w fundacji. Został prezesem od godzenia
rodzin powiązanych zemstą – jeździł godzić po Albanii i nawet po całym Kosowie, a tam gdzie
pogodzenie nie było możliwe, zagrożonych, za fundusze z dotacji, wysyłał za granicę. Pieniędzy
z tego nie miał, ale miał za to prestiż. Widać było dumę ojca, znów porządnego człowieka, a na
życie, tak jak dotychczas, zarabiały matka, siostry i żona brata. Brat, oskarżony o współudział
w kradzieży, odsiedział kilka miesięcy w więzieniu – twierdził, że niesłusznie. Siostra wyszła za mąż
i urodziła dziecko. Miriam niczego nie wiedziała, niczego w telefonach jej nie mówili. Po przyjeździe
pytali ją, czy dobrze jej się żyje w zakonie? Jak to, już nie w zakonie, ale nadal z siostrami? To
znaczy, jak żyje? Nic nie rozumieli. Miriam miała kłopoty z mówieniem po albańsku. Ze swoich
wysprzątanych w klasztorze oszczędności zapłaciła za leki, kupiła trochę jedzenia, uregulowała
rodzinny dług w sklepie, bo przecież gdy ktoś przyjeżdża z zagranicy, a na dodatek zadaje się
z zakonnicami, to ma dużo pieniędzy, i wróciła. Jakby do siebie.

Jakby u siebie czuła się coraz bardziej w Polsce. Dobrze jej się tu żyło, bezpiecznie, po bożemu, bo
Polska to kraj ludzi bożych, katolików, choć mówią Miriam, że mniej niż kiedyś, coraz mniej. Polska
to kraj ludzi wykształconych, więc Miriam uczyła się dalej. Znów zżerał ją wstyd, tym razem
z powodu własnego niedokształcenia. W swoim polskim życiu spotykała zakonnice lekarki,
zakonnice nauczycielki, prawniczki, a na pielgrzymkach studentów – i przy nich wszystkich ona,
Miriam, pięć klas albańskiej podstawówki i trzy polskiego gimnazjum, zawstydzona, mimo że
przecież święty Paweł mówił do niej z Ewangelii, przekonywał, że Bóg kocha wszystkie swoje dzieci,
nieważne, kim są w życiu. Więc poszła do liceum wieczorowego. Ze średnią wieku czterdzieści plus,
tipsiastymi fryzjerkami i wąsatą, drobną prywatną inicjatywą, która w swoim czasie maturę
poświęciła dla obiecujących zysków polskiej transformacji, poznawała Wesele, Lalkę i Dziady. I znów
czegoś jej zaczęło brakować w życiu. Zdała sobie sprawę, że trochę życia w jej życiu brakuje.

Bo Miriam nie wiedziała w ogóle, co to znaczy życie – rachunki, pensja, ubezpieczenie, umowy,
załatwianie spraw w urzędach, sylwester, impreza na urodziny, znajomi, randka. Dwadzieścia
siedem lat i ciągle w tym pokoiku, w klasztorze z siostrami. Ciągle jak zakonnica. Albo Albanka.
Miriam zachciało się wreszcie pozbyć i zakonnicy, i Albanki z siebie. Więc pewnego dnia
u znajomego prawnika zatrudniła się na cały etat jako opiekunka do dzieci. Zabrała swoje rzeczy
z klasztoru i przeprowadziła się do Warszawy.

Jest 2014 rok i reklamówka, którą Miriam trzymała w ręku w tamten marcowy poranek, zmieniła
się w końcu w walizkę. Z tą walizką Miriam chodzi po Warszawie. Zmienia prace, zmienia
mieszkania, mówi, że uczy się być Polką.

Dla Miriam być Polką to znaczy, że nie boi się porozmawiać z obcą osobą na ulicy. Że sama robi
zakupy. Idzie do baru na transmisję meczu piłki nożnej. Kolega odwiedza ją w domu. Chodzi ze
znajomymi na pizzę. To znaczy też, że będzie poprawiać maturę z polskiego, bo za pierwszym razem
nie zdała – wciąż nie rozumie, o co chodzi z tym Chochołem. No i może kiedyś pójdzie z chłopakiem
na randkę, ale nie wszystko od razu.
W małym mieszkaniu w bloku na Mokotowie, gdzie kiedyś mieszkał staruszek, który w jednym
pokoju zostawił po sobie całą swoją epokę – wersalkę, meblościankę z barkiem i stół z obrusem pod
szklanym blatem – wszystko powoli się w Miriam przełamuje. Subtelnieją jej rysy, kształty
i w ogóle całokształtem jakoś kobiecieje. To już jej piąte wynajmowane mieszkanie. W szafie
swoimi rzeczami ma zapełnione może dwie półki, ale to i tak za dużo, ma wyrzuty sumienia, bo ona
jest jedna, a rzeczy ma coraz więcej, coraz większa jest jej walizka przy każdej przeprowadzce. To
znów odzywa się w Miriam zakonnica.

A czasem też Albanka dochodzi do głosu. Latem Miriam miała ochotę wybrać się na rowery. Więc
napisała na swoim Facebooku, że zaprasza na wycieczkę. Ze znajomych chętny był jeden chłopak,
kolega z jej modlitewnej wspólnoty. Chłopak? Tylko z chłopakiem będzie sam na sam? – zaczęła jej
głowę wypełniać panika. W końcu pojechała, ale jechała z boku, rowerem trzymała się swojej
strony, a w rozmowie tematów kościelno-wspólnotowych, żeby nie zboczyć przypadkiem na złą
ścieżkę na tej rowerowej trasie. A gdy inny kolega odwiedził ją niedawno w domu, tak po prostu
sobie rozmawiali, przez skype’a akurat zadzwoniła do niej mama – kolega szybko musiał wyjść,
bardzo go o to prosiła. Jak mogła rozmawiać z mamą, a obok w pokoju siedziałby jakiś chłopak?
Mama nie zrozumiałaby przecież, powiedziałaby ojcu. Miriam się krzywi, bo to takie albańskie. Nie
zacznie pierwsza rozmowy z mężczyzną, nie umówi się na spotkanie, to on ma się starać, on
podejmuje decyzje. Nic nie poradzi, wciąż to w niej siedzi i nie potrafi inaczej. Więc na razie, dla
równowagi, czyta w internecie na duchowych stronach o kobiecości w świetle miłości Chrystusa.

Miriam nie przyznała się jeszcze rodzicom, że teraz mieszka już sama. Gdy w końcu odwiedzili ją
w Polsce, z pensji tysiąc osiemset złotych zapłaciła za ich bilety i wszystko na miejscu, zawoziła ich
na noc do swoich sióstr pod Warszawę, sama jechała potem do mieszkania, a rano wracała po nich
z powrotem. Ojcu twarz tężała, ale nie pytał o nic, nic nie okazywał, chodził dumny po Warszawie,
podobała mu się Starówka i to, że tak dużo tutaj jest zieleni. Mama grzecznie chodziła z boku, też
się nie odzywała. Aż wreszcie po tygodniu, przy pożegnaniu na lotnisku, oboje się rozpłakali.
NAS TU NIE MA
Nas tu nie ma – powiedziała Chinka zza lady chińskiego marketu w Pułtusku, sześćdziesiąt
kilometrów od Warszawy, stojąc obok swojego męża i siostry, zapytana, czy zgodziliby się
opowiedzieć o swoim życiu w Polsce.

Pierwszy zadzwonił do Agaty latem. Był 2008 rok, zdała akurat na piąty rok sinologii w Poznaniu.
Odbiera telefon i słyszy (po chińsku): Czy ty mówisz po chińsku?
Bez dzień dobry, nazywam się, bez niczego.

Dopiero potem dowiedziała się, że to był Naukowiec. Tak mówiła na niego czwórka wspólników ze
sklepu chińskiego w Koninie, bo jako jedyny wśród nich był lepiej wykształcony. Skończył liceum,
a cała reszta tylko gimnazjum, co jednak Agaty zupełnie nie zdziwiło. Spędziła w Chinach dwa lata
na wymianach naukowych i wie, że wykształcenie to jeden z chińskich towarów najbardziej
deficytowych – do wyższych szkół idą ci, którzy mają pieniądze, a reszta po prostu od razu zabiera
się do pracy.

Naukowiec ze wspólnikami, zresztą jak wielu Chińczyków, trafił do Polski przez Włochy. To działo
się jeszcze w czasach, kiedy cudzoziemcowi było tam najłatwiej w Europie dostać kartę pobytu. Ale
najłatwiej też było, akurat w ich okolicach, koło Neapolu, zadrzeć z włoską mafią. Żaden rasizm ani
dyskryminacja – mafia miała przekonania etnicznie neutralne, nie znosiła po prostu żadnej
konkurencji handlowej. Znajomy znajomego, który znał znajomego, bo tak to się zazwyczaj
u Chińczyków odbywa, mieszkał w Wielkopolsce, więc tak samo szybko jak rozwinęli, zwinęli swój
włoski interes i całą grupą przenieśli się na polski rynek, do niego.

Przez pierwsze pięć lat słowiańsko brzmiące meandry handlowo-usługowe tłumaczyła im udanie
urodzona w Polsce Chinka. Ale niestety, tak jak to zwykle w życiu, akurat w momencie, gdy na
kontrolę do ich sklepu zgłosiła się Państwowa Inspekcja Pracy, a na dodatek mieli też w planach
wynająć kolejny lokal po drugiej stronie rynku w zasiedlonym i oswojonym już przez siebie Koninie,
ich tłumaczka awansowała życiowo i wyjechała do Jaworzna, do pracy jako menadżer w dużym
chińskim centrum handlowym. Zostawiła im listę z nazwiskami znajomych studentów sinologii, bo
właśnie wśród studentów – taniej, a są chętni, bo chcą dorobić – Chińczycy zazwyczaj szukają
w Polsce chińskopolskomówiącej pomocy.
Pierwsza na liście była właśnie Agata. Więc Naukowiec od razu zadzwonił. A potem dzwonił już
bardzo często, tylko i wyłącznie do niej.

Mniej więcej w tym samym czasie Justyna z Pułtuska szukała nowej pracy. Choć po socjologii na
prywatnej uczelni w Warszawie – gdzie mówili, że tak wiele na nich, absolwentów, czeka
możliwości – jakoś ciągle pozbywały się jej różne zatrudnienia. Rekrutacja, przetwarzanie danych,
archiwa, niby wszystko w zawodzie, ale bez powodzenia. Aż w końcu ojciec, szczęśliwie jak na
Pułtusk zatrudniony w Biedronce, która zajmuje cały parter galerii handlowej przy trasie
wylotowej na Augustów, powiedział jej, że szukają kogoś do pomocy na piętrze u Chińczyka.

Justyna jeszcze nigdy nie pracowała u obcego, więc czemu nie, poszła na rozmowę. Tym bardziej że
Chińczyk z pierwszego piętra galerii był już w Pułtusku znany – od kilku lat miał sklep, do którego
na początku ludzie zaglądali tylko po to, żeby potwierdzić plotkę (Rzeczywiście, są!), ale z czasem
też, i coraz częściej, żeby zrobić zakupy.

Za sklepową ladą ustrojoną w zieloną żabę, chiński symbol szczęścia, oraz zawiadomienia na
kartkach A4, że rzeczy poniżej dwudziestu złotych nie podlegają reklamacji, zakupiony towar nie
podlega zwrotowi, a po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się, stali jej nowi pracodawcy,
Chińczyk z żoną Chinką.
Ale to wcale nie z nimi miała rozmawiać Justyna. Szybką rozmowę kwalifikacyjną przeprowadziła
z nią Polka, dziewczyna z obsługi. Żadnych badań, cefałki, świadectw z poprzedniej pracy, sześć
złotych za godzinę, wolne w co drugi weekend, no i będzie musiała ogarnąć nabijanie na fiskalną
kasę. Ale tak naprawdę i tak najbardziej się tu liczy znajomość języka polskiego – ktoś przecież
musi odpowiadać, jeśli klient zapyta. Ot i cała tajemnica Polek z obsługi krzątających się między
regałami w każdym chińskim sklepie.

Biegła w swoim ojczystym języku Justyna mogła zaczynać od razu. Nie mogła się tylko dowiedzieć,
u kogo właściwie pracuje. Swoich prawdziwych imion nowi pracodawcy nie chcieli jej podać.
Francesco – wskazał na siebie Chińczyk, a potem wskazał na żonę i powiedział – Sonia. Tak lubią,
bo mieszkali we Włoszech – szybkie tłumaczenie rzuciła Justynie zza worów z tenisówkami
koleżanka Polka z obsługi, a Chińczyk się uśmiechnął i pokiwał głową. Tak jakby rozumiał,
pomyślała Justyna, ale zaraz pomyślała, że to niemożliwe.

Wynagradzana w kwocie dwustu złotych za godzinę tłumaczenia lub tysiąca za cały dzień pracy,
tłumaczka z polskiego na chiński Agata zupełnie niespodziewanie zyskała równolegle do studiów
niemal cały etat dodatkowych zajęć. Bo Naukowiec wraz ze wspólnikami, po kilku testowych latach
i upewnieniu się, że na ich chiński towar jest w Polsce obfite branie, przystąpili do podboju
małomiasteczkowych powierzchni handlowych, w związku z czym z dużą częstotliwością potrzebowali
od Agaty pomocy w tłumaczeniu.
Niektórzy jej znajomi z roku z nieskrywaną zazdrością się temu przyglądali – nie dość, że nieźle
zarabiała na Chińczykach, to jeszcze przy okazji mogła podszkolić się z mówienia w języku. Jedna
z jej koleżanek nawet sama zgłosiła się do sklepu w swoim rodzinnym mieście Pile – z ofertą, że też
zna chiński i chciałaby tłumaczyć.
Co do chińskiego podboju. Jego system był taki: ze swojej konińskiej siedziby wspólnicy co jakiś
czas wypuszczali się na objazd po bliższej lub dalszej wielkopolskiej okolicy. Chodzili wokół rynku
lub pawilonów handlowych, gdzie była Biedronka albo inny dyskont (tam zawsze kręci się dużo
poszukiwaczy taniości, którzy, co oczywiste, nie trzeba nawet tłumaczyć, przy okazji zajrzą też do
taniego Chińczyka) i gdy tylko znajdowali kartkę DO WYNAJĘCIA, dzwonili do Agaty i mówili:
Zadzwoń pod ten numer, dowiedz się, ile za wynajem i czy da się bez faktury.

Więc Agata dzwoniła, umawiała spotkania, jeździła na podpisywanie nowych umów, a czasami
prowadziła nawet dwujęzykowe negocjacje na trzy telefony. Tak się zdarzyło przy okazji lokalu
w Jarocinie. To było ostre, międzykulturowe starcie na płaszczyźnie handlowej – Agata
z Chińczykami przeciwko CCC, sieciówce butowej.
Agata: Właściciel mówi, że CCC daje sześć tysięcy za miesiąc.
Naukowiec: Dzwoń do niego, powiedz, że my dajemy siedem!
Agata: Właściciel mówi, że CCC daje siedem i pół.
Naukowiec: Dajemy osiem, dzwoń!
Agata: CCC musi się zastanowić.
Naukowiec: Dajemy dziesięć!

I tak Chińczycy wygrali. Potem stwierdzili, że chcieliby jednak płacić trochę mniej, bo nie stać ich
na tyle. Agata znów tłumaczyła – były kłótnie, rzucanie krzesłami, ale właściciel lokalu nie miał już
wyjścia, podpisał umowę, na wszystko się zgodził.

Minęło kilka miesięcy. Obłowieni w nowe lokale wspólnicy z Konina bez sentymentów się
rozdzielili – na cztery wielkopolskie miasta, do sklepów o powierzchni im więcej, tym lepiej, ale
minimum sto metrów kwadratowych. Każdy ze swoją spółką z o.o. z chińskim słowem „Fu”
w nazwie, oznaczającym „szczęście”, oraz numerem telefonu z ósemką na przodzie, bo ósemka to
dla Chińczyków cyfra szczęśliwa, wymawia się ją podobnie jak „wzbogacać się”.

Konin, Jarocin, Pleszew, Nowy Tomyśl – wszędzie regularnie jeździła Agata, raz do tych, raz do
tamtych, wożona autostradą wypasionymi passatami, dwieście kilometrów na godzinę albo i więcej,
nie wie dokładnie, bo czasem zamykała oczy.
Przy okazji tych wypraw dostawała prezenty. Na Boże Narodzenie nową płytę Katie Melua albo
po prostu, bez niespodzianki, wchodzili z nią do empiku. To wybierz coś sobie, mówili. Zabierali ją
do polskich knajp, choć, jak przyznawali, nie bardzo je lubili. Wcale nie przez jedzenie – po prostu
były tam sztućce i było za cicho. W przeciwieństwie do prawdziwych knajp chińskich, gdzie zawsze
jest głośno, a przez to przytulnie.
Mówili Agacie, że jest przyjacielem i dzięki temu już wiedziała, że jej nie oszukają. Bo dla przyjaciół
Chińczycy są w porządku. Kantują tylko nie-przyjaciół, czyli tych, których nie znają. Ale to nie jest
dla nich żaden powód do wstydu, a raczej przejaw inteligencji i sprytu.

U Francesco i Soni, skośnookich Włochów z Pułtuska, Justyna pracowała już trzy miesiące, aż
w końcu przyszedł czas na zawarcie umowy. Pół etatu, chociaż praca na cały, miesięcznie wychodziło
zwykle poniżej średniej krajowej, ale Justyna się zgodziła – w końcu wielu Polaków też robi na
swoich pracownikach takie oszczędności podatkowe. Umowę dostarczyła jej księgowa – z Wólki
Kosowskiej pod Warszawą, chińsko-turecko-wietnamskiego konglomeratu wyzyskowohandlowego –
która zresztą obsługiwała Chińczykom wszystkie możliwe polskojęzyczne papiery. Niestety w razie
jakichkolwiek pytań Justyna nie mogła poznać numeru telefonu księgowej, podobnie jak w dalszym
ciągu prawdziwych imion swoich pracodawców, którzy w niezrozumiały sposób wciąż czuli się
Włochami.

Mimo to praca mijała Justynie spokojnie, właściwie w milczeniu przetykanym czasem


porozumiewaniem się na migi, a z rzadka silniejszymi doznaniami w postaci szoków
międzykulturowych, dziejącymi się w zaciszu półek i stojaków sklepowych. Bo podczas gdy Justyna
krążyła między klientami, znudzony bratanek Francesco i Soni, który czasami w zastępstwie siadał
za kasą fiskalną, nie zawsze jednak na nią nabijając, obcinał sobie na wysokim stołku paznokcie
u nóg, grzebał palcem w nosie lub spluwał beztrosko pod siebie, na podłogę. Justyna patrzyła
z niedowierzaniem, a właściwie starała się nie patrzeć. Już kilka razy chciała mu powiedzieć: To
Polska, tu się tak nie robi. Ale postanawiała jednak siedzieć cicho. Plujący, w nosie grzebiący, ale
to wciąż jednak pracodawca.

A klienci się podśmiewali. To tylko Chińczyk, mówili z pobłażaniem i chętnie przychodzili po


tenisówki za czterdzieści złotych, które – jak raz udało się Justynie podejrzeć na fakturze –
w Wólce Kosowskiej w hurcie kosztowały niecałą dychę.

Był tylko jeden moment, kiedy w związku z Chińczykami mieszkańcy Pułtuska tracili swoją
tolerancję oraz pobłażanie. Gdy pojawiał się powracający wciąż problem – kto w mieście tym razem
wynajmie im mieszkanie. Bo już od dawna krążyły opowieści, że to ostatnie zostawili z tłustą,
brązową plamą w kuchni na ścianie i dziwną dziurą w drzwiach łazienkowych. Więc gdy w ramach
swoich dodatkowych obowiązków niezawartych w umowie Justyna wydzwaniała po ogłoszeniach
i wspominała, że to dla Chińczyków, co chwilę słyszała tylko: A nie, to dziękuję.

Mieszkanie – jedyny oprócz sklepu wyraźniejszy ślad obecności Chińczyków w pułtuskiej


świadomości i codziennym życiu, bo w żadnej innej sytuacji, ani na rynku, ani na spacerze, nikt
przez te kilka lat nie mógł ich przyuważyć.

Aż w końcu i ten ślad po nich zaginął. Bo Francesco, Sonia oraz dłubiący w nosie bratanek pewnego
dnia po prostu z Pułtuska zniknęli.

Gdzieś w Polsce Chińczyk zniknął, a gdzieś indziej się pojawił. Mniej więcej w tym samym czasie, co
tajemnicze zniknięcie właścicieli sklepu z Pułtuska, pewien chiński klient trafił do J., właściciela
firmy reklamowej na terenie Wielkopolski. J. od 1991 roku robi płachty, bannery, szyldy, indoor,
outdoor, wszystkiego po trochu. Aż któregoś dnia pojawiło się zlecenie, jakiego wcześniej u niego
nie było – od Chińczyka z Ostrowa Wielkopolskiego, który potrzebował dla swoich sklepów
profesjonalnej reklamy.

J. to zdziwiło, bo miał już wcześniej z Chińczykami trochę do czynienia. Jeździł w latach


dziewięćdziesiątych do Wólki Kosowskiej, gdy dopiero zaczynały tam powstawać ogromne,
wielonarodowe hale, i robił Wietnamczykom szyldy na ich bary. Chińczycy wtedy nie byli w ogóle
zainteresowani jakąkolwiek reklamą – wystarczył kawałek tektury z czymś odręcznie
nabazgranym, wstawiony za szybę. A tu proszę, parę lat minęło i takie u nich zmiany.

Okazało się, że zmiany nie były jednak aż tak duże, bo Chińczyk, który zgłosił się do J., miał co do
reklamy wymagania sprecyzowane – niezbyt droga płachta, plandeka z nadrukiem, napis: Chińskie
Centrum Handlowe, zestaw kolorystyczny: dominujący czerwony z białym (czerwony to, znowu,
kolor szczęśliwy), ewentualnie z elementami żółtego (żółty to kolor cesarski, więc nie można
nadużywać), wymiary: najlepiej jak najwięcej ósemek w długości i szerokości (powody już wiadome).

J. miał kilka swoich, nieco oryginalniejszych pomysłów promocyjno-reklamowych, ale Chińczyk był
odporny na wszystko. Więc stanęło, jak powiedział, ale oprócz tego nawet nieźle się dogadywali.
Chińczyk dość dobrze mówił po angielsku, trochę po polsku, J. stwierdził z uznaniem, że jak na
Chińczyka miał talent językowy. W Ostrowie Wielkopolskim, gdzie założył pierwszy sklep, miał też
swój niewynajmowany dom i ściągniętą z Chin rodzinę – żonę i rodziców, dzieci urodzone już
w Polsce.
Trochę się nawet zaczął J. zwierzać, że w swojej działalności stosuje taką zasadę – towar kupuje
sam, bezpośrednio w Chinach, a nie tak jak inni w Wólce Kosowskiej, i właśnie dzięki temu ma
najlepsze przebicie. Powoli, ale konsekwentnie działa według tej reguły, z planami rośnięcia
w handlową i wizerunkową siłę, ale na razie ostrożnie, bo wśród Chińczyków w Polsce panuje
niepisana umowa, że trzeba trzymać rewiry. Jesteś w Wielkopolsce, więc nie otwierasz nic na
Pomorzu, trzymasz się swojego województwa i nie wychodzisz dalej. To wszystko dlatego, że
konkurencja w Polsce jest duża. Oczywiście nie mówi o Polakach. Konkurencja między Chińczykami.
(po chińsku) Jestem znajomym znajomego, który zna Naukowca. Czy ty mówisz po chińsku? –
słyszała już niemal codziennie w słuchawce Agata, bo jej numer telefoniczny zaczął krążyć
w równoległej chińskiej czasoprzestrzeni i zgłaszały się do niej, o bardzo różnych porach dnia i nocy,
coraz to nowe, zupełnie nieznane osoby.

Późny wieczór, godzina jedenasta, dzwoni Chińczyk, tradycyjnie bez podawania nazwiska i imienia.
Mówi, że nie ma prądu w jego mieszkaniu. Czy Agata mogłaby zadzwonić do właściciela i poprosić,
żeby coś z tym zrobił?

Druga w nocy, telefon z policji. Chińczyk miał wypadek na krajowej siódemce, wjechał w płot
prywatnej posesji. Policjant ma problemy z dogadaniem się, ale dostał od Chińczyka jej numer,
więc dzwoni.

Środek dnia. Chińczyka z Konina, dawnego wspólnika Naukowca, zatrzymuje straż graniczna.
Przyszli do jego domu, a on tak się przestraszył, że uciekł im przez okno. Ale i tak go złapali.
Chińczyk boi się, że będą go deportować, chociaż nie ma podstaw, kartę pobytu wystawioną we
Włoszech ma ważną, a straż robi tylko rutynową kontrolę. Agata próbuje tłumaczyć coś przez
telefon, ale tym razem to nie wystarczy. Konieczny do przesłuchania jest tłumacz przysięgły.
W końcu straż graniczna go znajduje. Wietnamczyka. Niestety nic nie rozumiał – opowiada potem
Agacie Chińczyk, gdy przyjeżdża do niej z papierem, który dostał po przesłuchaniu od straży,
i z prośbą: Przeczytaj mi, co ja podpisałem.

Tym razem dzwoni Polak. Jego dziewczyna była w ciąży, ale poroniła. Podczas pracy w chińskim
sklepie nagle źle się poczuła i chciała wyjść do lekarza, ale Chińczycy jej nie pozwolili – przecież nie
mogli zostać sami, bez językowej pomocy.
Chłopak dzwoni do Agaty w sumie kilka razy, wysyła esemesy: Jak w takiej sytuacji może pani
siedzieć cicho?!
Agata czuje, że zamiast być tylko tłumaczem, powoli staje się współwinna i odpowiedzialna za
wszystko, co robią Chińczycy. I jedyna, która czymkolwiek i kimkolwiek w ogóle się przejmuje.
Mówi Chińczykom o chłopaku, o dziewczynie, o jej poronieniu, ale oni zupełnie nie są tym
zainteresowani. Trzeba było nie zachodzić w ciążę, (po chińsku) stwierdzają.

Środek dnia, Agata specjalnie wychodzi z wykładu. Telefon z gabinetu ginekologicznego. Dzwoni
nieznajoma Chinka. Prosi, żeby przetłumaczyć, co mówi do niej lekarz. Agata bierze komórkę –
płód jest martwy, trzeba usunąć ciążę. Nieznajoma Chinka zaczyna płakać, rozłącza się. Agata
zostaje z telefonem w dłoni.
W ietnam s ki tłum acz pr zys ięgły

Kilka słów o wietnamskim tłumaczu przysięgłym, bo jego historia zasługuje na opowiedzenie.


Tłumacz od kilku lat bierze wszystkie zlecenia, jakie mu się trafiają – te do zrealizowania i te,
których wykonać się nie da – bo przyciśnięty jest finansowo, ma spore problemy.

Do Polski przyjechał w 1972 roku, akurat gdy pan towarzysz Gierek dostał się do władzy. I to
właśnie ta władza z jego władzą w Wietnamie podpisała umowę, dzięki której tłumacz przyjechał tu
na studia. Przez sześć lat poznawał geologię na uniwersytecie w Warszawie.

Tłumacz był dobrym studentem, do tego ciężko pracował – dorabiał w spółdzielni sprzątaniem,
przeprowadzkami oraz myciem okien. Miał pieniądze, ale oprócz tego miał też nieodparty pociąg
do pokerka. Wynajmował więc na spółkę z trzema Polakami pokój w Forum i tam grali. Trzy dni
i trzy noce, koledzy donosili mu tylko picie i jedzenie. Kilka tysięcy zawsze było na puli, karty
wymieniane co pół godziny, mogły być znaczone. A papierosów ile schodziło! Polacy lubili tłumacza,
mówili na niego Zenek.

Potem jednak tłumacz musiał spłacić dług – nie, nie za pokerka, wtedy jeszcze wygrywał – dług był
winny swojej władzy i krajowi. Musiał odpracować to, że na studia wysłali go do Europy. Więc
wrócił do Wietnamu na jakieś dziesięć lat, ale strasznie się tam męczył. Bo ciągle musiał chodzić na
różne zebrania. Za dużo ich było – codziennie zebranie lub dwa w pracy, a tłumacz nie cierpi zebrań,
bolała go od nich głowa. Więc znowu przyjechał do Polski i został już na stałe. Tu nikt go nie
kontrolował – gdzie żyje, gdzie wyjeżdża, gdzie się spotyka. Przestała go boleć głowa.

W 1991 roku założył z kolegami firmę, która eksportowała mleko w proszku do Wietnamu.
Wszystko, co w życiu miał, kupił za to mleko. Dwie wille w Wietnamie i działkę budowlaną w Hanoi,
i mieszkanie w Warszawie, w którym żył z żoną i synem. Dużo zarobił pieniędzy, ale wszystko
stracił.

W Wietnamie nie ma kasyn, ale są w Warszawie. Kolejny plus życia w Polsce. Tłumacz chodził
regularnie do Marriotta i Hiltona. Grał z Polakami, Wietnamczykami, Chińczykami. Bardzo dużo
do polskich kasyn przychodzi Azjatów – są dla nich nawet specjalne, zamknięte turnieje. Organizuje
je, raz na pół roku, właściciel wietnamskiej knajpy z warszawskiej Ochoty. Grają bogaci ludzie,
dorobieni na handlu – Wólka Kosowska, restauracje, import, sklepy – oni są w Polsce bardzo
dobrze ustawieni.

Polacy w porównaniu do Azjatów grają słabo, cieszą się z byle wygranej, nie cisną. Ale
Wietnamczycy, a Chińczycy jeszcze bardziej nawet, grają ostro. Kurwa, oni do ostatniego grosza
grają. Tłumacz mógł wygrać dwieście–trzysta tysięcy, ale nie było siły, żeby odszedł od stołu.
Mentalność polska inna jest niż azjatycka.

I tak, siedem lat temu, przychodzi rano do domu i mówi: Żoneczko, kochanie, wstawaj, to
mieszkanie już nie nasze. Przegrałem.
Tak jak dwie wille w Wietnamie i działkę budowlaną w Hanoi. Wszystko. W sumie półtora
miliona dolarów.
Więc przekwalifikował się na tłumacza i od kilku lat musi dużo pracować, właściwie cały czas
pracuje. Potrafi dla straży granicznej tłumaczyć non stop, przez czterdzieści osiem godzin. Oni nie
wytrzymują, a on wytrzymuje. Ale musi, bo musi spłacić długi. Dlatego brał, bierze i będzie brał
każde zlecenie.
Ciągnie go do grania – w tej restauracji wietnamskiej, w której właśnie siedzi, jest automat na
monety. Ależ by sobie puścił chociaż parę rundek na jednorękim bandycie! Ciągnie go jak kurde
mol! Ale nie może. Wziął sobie piwko i sączy powoli, nawet nie patrzy w stronę migającego
automatu. Tylko gdy kelnerka przechodzi, zerka na nią i mówi: Aniu, kochasz mnie jeszcze, kochasz
Zenka, czy to też przegrałem?

Justyna zadzwoniła do K., właściciela powierzchni handlowo-usługowych w pułtuskiej galerii przy


trasie wylotowej na Augustów, bo nie bardzo wiedziała, co innego zrobić. Powiedziała, że ich
pracodawca z chińskiego sklepu na piętrze, czyli najemca jego powierzchni, właśnie zniknął,
wyjechał gdzieś, prawdopodobnie jest we Włoszech i nie zamierza wracać – tak przynajmniej
twierdzą nowi najemcy, których K. jeszcze nie poznał, ale którzy od rana już sprzedają w sklepie.
Mężczyzna i dwie kobiety – Leo, Ana i Maria – również skośnoocy Włosi, którzy za sto tysięcy
złotych wykupili od poprzednich prawa do sklepu, jak twierdzą, wraz z ludzką obsługą oraz całym
towarem upchniętym na zapleczu.
Gdy Justyna tylko to wypowiedziała, zdała sobie sprawę, że ona sama też została w ramach
transakcji handlowej przejęta i zamiast pracodawców ma raczej właścicieli. Odmienne kulturowo
metody załatwiania biznesów rodem z Dalekiego Wschodu wtargnęły do Pułtuska i jej życia
zupełnie niepostrzeżenie.

A K., gdy to usłyszał, aż zapadł się w fotel. Nie dość, że na zamianie nie zyskał, to jeszcze sporo
stracił. Poprzedni Chińczycy wciąż mu wisieli nieuregulowaną zaległość za czynsz z kilku miesięcy –
w sumie dziesięć tysięcy złotych. I jeszcze doszedł mu nowy problem – trzeba pozmieniać umowy.
Nigdy wcześniej K. nie spotkał się z czymś takim. W Pułtusku jest właścicielem wielu powierzchni
i wynajmował lokale już różnym Wietnamczykom, to znaczy, tfu, Chińczykom, pod sklepy
(w pewnym momencie były w Pułtusku aż trzy, ale okazało się, że to jednak za dużo jak na
dwadzieścia tysięcy mieszkańców), ale nigdy oprócz zaległości pieniężnych nie było z nimi większych
problemów. Pewnie gdyby nie Justyna, nawet by się nie zorientował w tej nagłej zamianie – dla
niego wszyscy ci skośnoocy z wyglądu są tacy sami, z ledwością ich rozróżnia. Pracownicy przejęci
razem ze sklepem – to nie jego sprawa. Ale długu nie mógł odpuścić – zgłosił sprawę do
prokuratury. Poleciał list gończy za Chińczykami.

Tymczasem Justyna miała kolejny problem, bo trzeba było się dotrzeć z nowymi właścicielami. A ci
byli jacyś inni – inne rysy twarzy, widoczne po bliższym przyjrzeniu się, i zupełnie też inne rysy
charakteru. Nie pozwalali Polkom podchodzić do kasy, chcieli uczyć się po polsku cyfr, żeby sami
mogli mówić klientom, jakie są ceny. I chyba w ogóle więcej rozumieli, bo czasem Justyna stała
z koleżanką i coś plotły do siebie, a Chińczycy tak delikatnie pod nosem się uśmiechali. Znów
pomyślała, że chyba rozumieją, a potem znów, że to niemożliwe. A może jednak?
Nowi właściciele wprowadzili też w sklepie zupełnie nową zasadę – natarczywość ciągła
względem każdego. Bo gdy tylko jakiś klient wchodził, Justyna od razu miała podbiegać
i proponować coś do kupienia, albo Chińczycy sami podbiegali i zachęcali. Raz klientka chciała kupić
adidasy, ale nie było rozmiaru, więc Chinka zaczęła jej wciskać buty na obcasie.

Stopniowo wykruszały się więc z obsługi koleżanki Justyny, nie chciały już dłużej pracować w taki
sposób. Justyna też miała trudności, ale jeszcze się trzymała, w końcu potrzebowała pracy, a ta
trwała już ponad rok, najdłużej w jej dotychczasowej zawodowej karierze. W końcu pewnego dnia,
gdy powiedziała, że idzie do toalety, która była na dole, zaraz obok Biedronki, Chinka jej zabroniła
i zaczęły się kłócić.
Justyna wrzeszczała na Chinkę (po polsku), a Chinka (po chińsku) wrzeszczała na Justynę.
Justyna nie wie, skąd tak nagle zebrało się w niej tyle odwagi. Ale to jednak był ważny dla niej
moment – nie dała się uwłaszczyć tak zupełnie do końca.

Następnego dnia zadzwoniła do Justyny księgowa z Wólki Kosowskiej (ta sama, która pracowała
dla poprzednich właścicieli) i powiedziała, że umowa o pracę wygasła, Chińczycy dziękują jej za
dotychczasową współpracę.

W rok po pierwszym chińskim telefonie Agata obsługiwała językowo właścicieli (oraz ich znajomych
i znajomych znajomych) już siedmiu chińskich sklepów – z Konina, Jarocina, Pleszewa, Nowego
Tomyśla, Ostródy, Turku i Ciechocinka. Dołączył też ze zleceniami chiński restaurator z Poznania,
który proponował również Agacie menadżerskie stanowisko w chińskim centrum w Jaworznie, ale
odmówiła.
Nie mogła narzekać finansowo, ale miała już dosyć. Akurat przygotowywała się do obrony pracy
magisterskiej, gdy zadzwonił dawny wspólnik Naukowca. Jechali w Austrii autostradą i mieli
wypadek. Nic im się nie stało, Chinka z przedniego siedzenia złamała tylko mały malec, ale trzeba
załatwić formalności związane z rozwiązaniem leasingu, ubezpieczeniem, policją i ściągnięciem auta
do Polski.

Agata załatwiła dla nich jeszcze tę jedną, ostatnią sprawę. Przekazała im na kartce kontakty do
nowych studentów piątego roku sinologii. A zaraz potem zmieniła numer telefonu.

W Pułtusku, w galerii handlowej przy trasie wylotowej na Augustów, chiński sklep nadal działa.
Właściciele ci sami, już cztery lata minęły, a oni wciąż się trzymają. Poprzednich nie udało się
złapać i zmusić do spłacenia długu – list gończy wciąż w mocy ciągnie się za nimi.

Ostatnio po mieście chodzą słuchy, że Chińczycy mają ochotę powiększyć swoją powierzchnię
i wygryźć ze sklepu obok Polaka, który sprzedaje podobne rzeczy, ale jest bardziej ukierunkowany
na gospodarstwo domowe. Chińczyk już zaczął w ramach konkurencji sprowadzać do siebie niektóre
z jego towarów. Na Boże Narodzenie ma bombki i ozdoby choinkowe, na Wielkanoc malowane
jajka i żółte kurczaczki.

Justyna znowu tuła się od zatrudnienia do zatrudnienia. Do żadnego Chińczyka do pracy nigdy
w życiu by już nie wróciła. Ostatnio dorabiała w ciucholandzie w Warszawie. Ale niestety znów
pech – właścicielka ją oszukała i za cały miesiąc pracy jej nie zapłaciła. Justyna myśli sobie:
U Chińczyka to u Chińczyka, ale żeby u Polaka tak się człowiek naciął?

W kilka lat po pierwszej wizycie u J. Chińczyk z Ostrowa Wielkopolskiego, zgodnie ze swoimi


planami, jest już potentatem. Ma swoją sieć dziesięciu sklepów – w linii od Kluczborka i Rawicza,
przez Bydgoszcz i Toruń, aż do samego Gdańska.
Dwa lata temu ostatecznie wyłamał się z niepisanej umowy o rewirach – odkąd w jego okolicy
pojawił się intruz. Bez uprzedzenia założył sobie sklep, więc Chińczyk szybko uznał, że koniec
z zasadami. Dał takie promocje, że wszyscy chodzili tylko do niego i konkurent od razu mu poszedł
z torbami. Skoro inni mogą, on też zaczął tak robić. Ma już dziesięć sklepów i ponad stu
pracowników. Wszyscy to Polacy. Zwierza się J., że jak będzie miał dwustu, będzie
usatysfakcjonowany.

Ostatnio znów zgłosił się do J., bo chciałby nowe reklamy. Tym razem już porządne,
z przestrzennymi napisami – sztuka tak mniej więcej za dziesięć tysięcy złotych.
I do środka sklepu też planuje coś zamówić – trochę się orientował i stwierdził, że najbardziej
chciałby wzorować się wizualnie na sieci CCC, odpowiada mu taki wystrój wnętrza i stylistyka
napisów „promocja” oraz „kasy”.
Trochę też mógłby mu J. dołożyć światełek ledowych.
No i koniec z nazwą Chińskie Centrum Handlowe. Od teraz Chińczyk promuje już markę z nazwą
własną, zindywidualizowaną.
J. nie protestował. Uważnie słuchał i skrupulatnie zapisywał zlecenie.
JAK POZYTYWNIE PODEJŚĆ DO
CUDZOZIEMCA, TAK ABY I JEMU, I NAM
ŻYŁO SIĘ LEPIEJ

Zarys ogólnopolskiej kampanii społecznej na temat cudzoziemców w Polsce,


organizowanej przez Urząd do spraw Cudzoziemców, tuż przed wejściem
w życie nowej ustawy o cudzoziemcach w 2014 roku:

Linia kreacyjna:
W Polsce swój dom znaleźli obcokrajowcy z różnych stron świata. Mieszkają tu
i pracują w zgodzie z obowiązującym prawem. Zmiana przepisów ułatwi także
ich krajanom podjęcie nauki i pracy w Polsce. Założenie kreacji opiera się na
wykorzystaniu wizerunku nieznanych z mediów, „zwykłych” obcokrajowców,
którzy od lat mieszkają i legalnie pracują w Polsce. Bohaterowie pozują
w scenerii ukazującej rodzaj pracy, jaką wykonują (w przekazie: swoją wiedzą
i umiejętnościami służą lokalnej społeczności).

Założenia:
Kampanię adresujemy w części merytorycznej (głównie) do obcokrajowców,
w przekazie wizerunkowym (głównie) do Polaków.
Billboardy, ulotki, spoty telewizyjne i radiowe mają zasygnalizować
wprowadzenie przepisów bardziej przyjaznych imigrantom oraz wskazać, gdzie
mają szukać szczegółowych informacji (wartością dodaną będzie ocieplenie
w oczach Polaków wizerunku obcokrajowców i ułatwienie im integracji).

Przykładowy spot radiowy zatytułowany Lekarka:


Dźwięki szpitalnego korytarza, stłumiony hałas grupy ludzi, skrzypnięcie drzwi,
wózka, odgłosy lekarskiego gabinetu. Na tym tle spokojny głos bohaterki
z wyraźnie obcym akcentem. LEKARKA: Nazywam się Liu Shi Zen, pochodzę
z Chin. Jestem lekarzem pulmonologiem. Od trzech lat pracuję w szpitalu
w Warszawie. Przez ten czas ulżyłam w cierpieniu tysiącom małych Polaków.
(pauza) Polska. Tu mieszkam.
Hasło:
Z uwagi na przedmiot kampanii oraz kierunki polityki wobec imigrantów hasło
„Polska. Tu mieszkam”, mimo że niosące pozytywny, ciepły przekaz, nie
powinno w bezpośredni sposób zachęcać do imigracji do Polski ani czynić
złudzeń na temat potencjalnych benefitów z osiedlenia się tu.
CZŁOWIEK,
KTÓRY CHCIAŁ
ZOSTAĆ ŚWIĘTYM
To wszystko kwestia wrażliwości, mówi S. z miasta C. w południowej Polsce, który tworzy właśnie
dzieło swojego życia, wzbijając się na najwyższe wyżyny humanizmu i ludzkich możliwości. S. jest
prywatnym przedsiębiorcą budowlanym, murarzem z zawodu, ale zawsze bardziej pociągało go
bycie świętym. Przez chwilę nawet chciał zostać księdzem, ale potem pomyślał, że jednak za bardzo
podobają mu się dziewczyny. Świętość swą realizuje więc S. u boku żony, w trudzie i mozole
świeckiego dnia codziennego w powiatowym mieście C.

S. chce wybudować w C. wieloetniczną wioskę dziecięcą. Jedyną taką w Polsce i prawdopodobnie na


świecie. Unikatowy w skali świata projekt, napisał S. w informacyjnym folderze dla potencjalnych
sponsorów i dla tych tylko zainteresowanych. Wioska będzie się składać z sześciu domów
jednorodzinnych dla od dziesięciu do dwunastu osób, dzieci i rodziców zastępczych, sierot
biologicznych i społecznych, biednych, chorych, wykolejonych, skrzywdzonych, ofiar przemocy,
kobiet w ciąży i samotnych matek, niezależnie od rasy, koloru skóry i pochodzenia. Bo bliska jest S.
idea, że wszystkie dzieci powinny mieć kochających rodziców i odpowiednie warunki do
prawidłowego rozwoju. Oraz bliska jest też S. idea wielokulturowości i przyjaźni między narodami.
A wielokulturowość oznacza otwarcie szeroko i z radością drzwi, nawet jeśli stoi przed nimi Czeczen
lub Cygan.

Cygańska rodzina stanęła przed drzwiami domu mamusi S. późną jesienią w latach
dziewięćdziesiątych. Zimno, wiatr, dzieci, namioty. Więc mamusia przyjęła je pod dach. Ludzie
z okolicy się burzyli, że zaraz poginą z gospodarstw kury, pokradną je Cygany, brudasy. Ale
mamusia nic sobie z tego nie robiła, tylko rozlokowała małe Cyganiątka po izbach. A gdy przeszła
zima i przyszła wiosna, rodzina się zapakowała, zapłaciła za pobyt i poszła. Kury zostały. Cyganie
pokazali się jako ludzie kulturalni, dali przykład, jak piękne mogą być międzyludzkie relacje,
wspomina z dumą S., choć inne jego wspomnienia pokazują, że nie zawsze tak było. W dzieciństwie
widział różne cygańskie cuda, ale niektóre nie są do powtarzania. Widział cygańskie tabory,
cygańskie patelnie i konie sprzedawane na targu, powykręcane nogi cygańskie i dzieci wiszące
u cygańskich cycków. To był widok powszechny. Rozwiązłość obyczajowa, żeby nie powiedzieć
seksualna, wśród Cyganów była powszechna. I cygańska pupa goła wypięta powszechna była też.

Nie zniechęciło to jednak S. do otwartości, bo w jego rodzinie od zawsze tradycją była miłość
bliźniego swego. Ciocia, która po wojnie wróciła z jamy śniegowej przykrytej jedliną na Syberii,
przygarnęła na klepisko babunię i dziadzia ze strony matki S. Na tym samym klepisku wychowywał
się potem S., oblewany ciotczyną miłością. Ciocia miała bratanka, który w czasie wojny spłonął
żywcem w czołgu, więc całą tę jej gorejącą miłość dostał właśnie S. Babunia i dziadzio to też były
anioły. Tak samo jak druga babunia, właściwie święta. Dlaczego święta? Bo była tak dobra jak
święty człowiek. S. mieszkał wśród ludzi, którzy go kochali, i być może dlatego chce teraz to
oddawać światu. Gdy zakładał firmę budowlaną, nazwał ją od imienia jednej babci. A gdy zakładał
z żoną przyfirmową fundację, nazwał ją od imienia i nazwiska drugiej.

S. jest znany w mieście C., a nawet w dość rozległych okolicach, właściciel firmy budowlanej
i fundacji, sponsor lokalnej drużyny piłkarskiej, fundator świętej kapliczki i nagród dla dzieci
w szkołach, kiedyś kandydat do sejmu, wrażliwy na ludzką krzywdę, chcący ją umniejszać. Jest w C.
taki S. wrażliwy na ludzką krzywdę, przypomniała sobie kiedyś lokalna dziennikarka i szepnęła mu
słówko o chłopaku, siedemnastolatku z domu dziecka, który nie miał pieniędzy, aby wyremontować
ruiny rodzinnego domu. S. od razu wysłał mu tira materiałów budowlanych. Przyjechała telewizja
i nagrała bezinteresowny akt pomocy. S. zauważył, że zyskał sympatię u ludzi po tym programie.
Jak miał jakąś sprawę, to nie w kilka dni, a w kilka godzin zawsze wszystko było załatwione. Od
tamtej pory firma S. wiele razy była w telewizji.

Ale przecież nie wszystkie przejawy dobroci S. są nagrywane. S. zawsze zabiera ludzi z drogi do
swojego samochodu. Nawet jak go nie zatrzymują, to ich zabiera. Niesamowite spotkania miał
dzięki temu w życiu – spotkanie żony handlarza narkotyków, który się powiesił, i wspomożenie jej
banknotem dwustuzłotowym, spotkanie zakonnicy z Ambasady Watykańskiej w Moskwie,
spotkanie zakonnicy z Mołdawii, która nie chciała na początku wsiąść do samochodu, bo na
siedzeniu leżały akurat jego ulotki wyborcze, ale S. krzyknął wtedy: Na litość boską, proszę
wsiadać, ja jestem właścicielem firmy w mieście C.! Zakonnica nie wiedziała, co to za firma, ale
w końcu wsiadła, a z jej opowieści S. dowiedział się wtedy po raz pierwszy o istnieniu Republiki
Naddniestrzańskiej. Takie właśnie niesamowite spotkania.

S. wspomaga też po cichu, ale regularnie, biedne afrykańskie dzieci adopcją na odległość. Ktoś
przysłał mu kiedyś namiary na takie coś. Więc wysyła pieniądze, średnio tysiąc złotych. Chyba
trójkę ma tych adoptowanych dzieci. Chyba są w Sudanie. S. nie pamięta dobrze, bo to żona
obsługuje konto, lepiej od niego się w tym orientuje.

S. umie się wczuć w problemy obcych, bo sam kiedyś był obcym w obcym kraju. Pracował kiedyś
w Niemczech, po studiach wyjechał za robotą. Pomagał u takiego Polaka, który budował
w Niemczech sklepy. W czasie wojny ten Polak latał na niemieckich samolotach, strzelał do
Francuzów i Brytyjczyków. Ale to w sumie nieważne. Potem mu się poglądy zmieniły. Po wojnie
Polak przyznawał się już, że jest Polakiem, i mówił, że Hitler był idiotą, a był nim dlatego, bo nigdy
nie wyjechał z Salzburga. I S. dobrze to sobie zapamiętał i do dzisiaj pamięta – jeśli chcesz być
mądry, to poznawaj innych.
Idzie sobie kiedyś S. ulicą w C. i widzi, jak na chodniku siedzi chłopak, od wielu miesięcy ten sam,
a ciało wzdryga mu się tikiem nerwowym, trzęsawką jakąś. S. zatrzymał się przy nim i pyta:
Chłopcze, a skąd ty jesteś? Z Mołdawii, wzdrygnął się chłopak. S. pociągnął jeszcze parę zdań
niezobowiązującej rozmowy, dowiedział się, że chłopak ma trzynaście lub czternaście lat, od pół
roku jest w Polsce i lubi czytać książki, dał mu więc parę złotych. Niestety nie miał wtedy
możliwości, żeby mu bardziej pomóc. S. jest pewien, że wiele innych osób w C. w takiej sytuacji
zareagowałoby obojętnością. I na pewno nie tylko w C. Polska to kraj hermetyczny, a poziom
tolerancji na drugiego człowieka jest tu bardzo niski. Dlatego to właśnie tutaj powinna powstać
jego wieloetniczna wioska dziecięca. Nie sztuka być bohaterem w Niemczech czy Holandii, gdzie
idea multi–kulti jest bardzo rozpowszechniona, gdzie wieloetniczność to jest łatwizna, mówi S.
Bohaterem trzeba być tam, gdzie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że taki szalony
pomysł, jak jego, może się właśnie nie udać.

S. nie wie dokładnie, ile w Polsce jest cudzoziemców sierot i na jakich zasadach mogliby w wiosce
zamieszkać na stałe. Ale to można przecież łatwo sprawdzić. Zajmują się tym wykwalifikowane
pracownice fundacji. S. wybiera się niedługo do zaprzyjaźnionego prezydenta miasta z zapytaniem,
czy jako fundacja będą mogli ubiegać się o nadanie cudzoziemcowi sierocie na przykład statusu
uchodźcy. Niedługo się wybiera, to się dowie, a na razie zajmuje się wnikliwą obserwacją
zapotrzebowania w realnej rzeczywistości najbliższego otoczenia.
Jakąś Mołdawiankę czy Rumunkę z dzieckiem na ręku, małego Cygana, który nie umie grać na
akordeonie, to bez przerwy tu widać. Prawda, dziewczyny? Widać ich, mówi S.
Prawda, zdarza się, że widać, potwierdzają pracownice fundacji.
Na przykład w G. przy ulicy Targowej bardzo dużo ich widać, zamyśla się S.
O tak, tam to zdecydowanie widać, potwierdzają pracownice fundacji.

Gdyby tylko S. był bogatym człowiekiem i miał więcej pieniędzy, to wszystkim tym potrzebującym
wybudowałby domy i dawałby im je za darmo. Czeczenom, Cyganom, ktokolwiek by to był i był
w potrzebie. O, jak na przykład ta Czeczenka, co parę lat temu szła tu niedaleko przez góry. Przez
zieloną granicę szła i się zgubiła i dopiero ktoś ją znalazł, z dwójką zamarzniętych już dzieci.
Przewieźli ją potem do szpitala. Więcej na temat tej sprawy S. nie wie, tyle co mówili w lokalnej
telewizji, ale i tak uważa, że to dobry przykład, że to właśnie tu jest szczególna ziemia pod jego
wieloetniczną wioskę dziecięcą.

No tak. Ale niestety S. musi liczyć na hojność sponsorów. Od ponad dwóch lat już, od kiedy tę
szczególną ziemię pod wieloetniczną wioskę dziecięcą poświęcił zaprzyjaźniony ksiądz,
a symboliczna łopata pod fundamenty została w nią wbita przez S. i jego żonę, S. puka do wielu
sponsorskich i instytucjonalnych drzwi, przekazując folder informacyjny z wytłuszczonym kosztem
realizacji przedsięwzięcia: pięć milionów złotych. Kosztem własnym: jeden milion złotych.
I pozostałą kwotą do zebrania: cztery miliony złotych. Sponsorskie drzwi od czasu do czasu się
uchylają, instytucjonalne najczęściej są zatrzaśnięte, w typowym przejawie polskiej obojętności. Ku
zdziwieniu S. nawet Unia Europejska nie chciała wesprzeć dzieła, choć próbował już z wnioskami
wielokrotnie. Ale jak się zorientował, ważniejsze dla Unii jest, aby były pieniądze na pieczonego
prosiaka na szkoleniu, a dla biednych dzieci to już niekoniecznie, i nie obchodzi Unii wcale, że S.
mógłby po zakończeniu budowy prowadzić zmasowane działania integracyjne, rozpocząć tradycję
festiwali kultury cygańskiej albo muzułmańskiej na rynku w C., występy taneczne dzieci, festiwale
kuchni świata, bratać ludzi z różnych szerokości geograficznych. Na szczęście znani aktorzy są
bardziej wrażliwi. Dzięki znajomościom w świecie szołbiznesu S. udało się pozyskać wsparcie dwóch
rozpoznawalnych twarzy. Ich zdjęcia też są w folderze, jako przyjaciół fundacji wspierających
budowę wieloetnicznej wioski dziecięcej.

S. nie traci wiary, że uda mu się naprawić świat. Na razie w wiosce stoją gotowe dwa domy. Jak
tylko skompletują rodziców zastępczych, będą budynki stopniowo wypełniać dziećmi. Na razie
polskimi, tymi z regionu. S. podejrzewa, że te wszystkie trudności, które do tej pory napotkał
i których zresztą się spodziewał, spowodowane są przez ogólnoludzką znieczulicę i wygasłą
w ludziach wrażliwość. Tyle tragedii dzieje się na świecie, co chwilę o czymś strasznym można
usłyszeć w mediach. Wojny, morderstwa na tle religijnym, wzdycha S. Choć w Polsce i tak nie jest
jeszcze tak najgorzej. A gdyby było u nas jak na Ukrainie? Rosjanie obok Ukraińców, problem jest
nierozstrzygalny. Albo w Palestynie? Wszystko tam wymieszane. U nas społeczeństwo jest na
szczęście monokulturowe, stwierdza S. Coś tam tylko Ślązaków buntują, górali buntują, ale ogólnie
społeczeństwo polskie jest jednorodne, jednolite kulturowo. I dzięki Bogu.
PERFORMANS
Uczestniczymy w wydarzeniu artystycznym w jednym z warszawskich teatrów. Przez dwa dni
będziemy świadkami przedstawień, instalacji wideo, wystaw fotografii, prezentacji projektów,
warsztatów, debat, performansów oraz akcji (akcja jest pojęciem szerokim, można je stosować
w wielu kontekstach, z dowolnym przymiotnikiem), które służyć będą badaniu zagadnień
związanych z gastronomią i polityką przy użyciu strategii artystycznych i teatralnych. Artyści
potraktują jedzenie i obyczaje kuchenne jako tworzywo, przekraczając tym samym granice między
sztuką a życiem codziennym, za wzór biorąc sobie prace wybitnych autorów z nurtu estetyki
relacyjnej. Nasz udział w wydarzeniu będzie służył poszerzeniu przestrzeni refleksji nad globalną
polityką, produkcją, dystrybucją i konsumpcją, prawami człowieka oraz wielokulturową
różnorodnością. Jako że zarówno twórcami, jak i uczestnikami wydarzenia będą obcokrajowcy,
przyjezdni oraz mieszkający w Polsce, użyte strategie artystyczne stworzą jednocześnie swego
rodzaju platformę porozumienia dla ludzi pochodzących z różnych kultur i środowisk, wyznających
różne wartości, praktykujących odmienne style życia. Zupełnie jak w kuchni, która poprzez swoją
przestrzeń oraz wspólne przygotowywanie i jedzenie posiłków ułatwia nawiązywanie relacji
i sprzyja otwartości w poznawaniu drugiego człowieka.

Współtwórczyniami i uczestniczkami jednego z performansów są Ukrainki mieszkające i pracujące


w Warszawie, Lesia oraz Nataliya (odpowiednią pisownię oraz wymowę imion określa ulotka
reklamująca wydarzenie), migrantki, które próbują układać sobie życie w nowym kraju, z dala od
miejsca urodzenia. Obserwujemy je zamknięte w szarej budzie stojącej na placu obok teatru.
Niezachęcający wygląd budy nie powinien nas jednak zniechęcić. Buda jest wyjątkowa, kiedyś stała
w Stoczni Gdańskiej, a teraz podróżuje po Polsce i bierze udział w ważnych wydarzeniach
artystycznych. Według początkowych planów autorki performansu – absolwentki rzeźby, reżyserii,
scenografii teatralnej, studiów gender, artystki wizualnej, pomysłodawczyni i realizatorki
projektów artystycznych dla dzieci – Lesia i Nataliya miały najpierw prowadzić w teatralnej sali
warsztaty kulinarne z udziałem publiczności, opowiadać o swoich daniach i przygotowywać je na
oczach widzów, a dopiero potem, w ramach kontynuacji, serwować potrawy szeroko rozumianej
kuchni ukraińskiej w punkcie żywieniowym – jadłodajni. Teatr nie zdążył jednak przed
rozpoczęciem wydarzenia zakończyć remontu sali, więc Lesia i Nataliya w końcu wylądowały
w budzie.

Gorąco w budzie. Czerwcowe słońce grzeje w dach budy, grzeje się olej na kuchennej patelni. Lesia
i Nataliya rozpoczynają wykonywanie cyklu akcji kulinarnych. Do plastikowych miseczek Lesia
nalewa barszcz czerwony, samodzielnie wypiekany chleb smaruje robionym przez siebie smalcem,
układa równo na talerzu i kładzie na stole. Drylowane czereśnie, sztuk dwie–trzy, Nataliya upycha
na krążkach ciasta na pierogi, każdy po kolei zakleja zręcznie palcami, podsypuje na stolnicę mąkę,
i od nowa. Córka Lesi, Tatiana, zajmuje się jednym z trudniejszych elementów kulinarnej akcji –
przekręca na drugą stronę kąpiące się w głębokim tłuszczu czebureki. Już drugi dzień jest tu do
pomocy. Współtwórczynie, według początkowych planów, mieli w performansie wspomagać
asystenci, zatrudnieni przez teatr na czas wydarzenia. Ale do tej pory nikt ich tutaj nie widział.
Przyszła więc Tatiana, zatrudniona do pomocy na podstawie więzi matka–córka. Bardzo jest tu
potrzebna, bo zainteresowanie performansem jest duże. Ukrainki w ozdobnych fartuszkach nie
wyrabiają się z wydawaniem zamówień.

Słyszymy, jak goście wchodzą w interakcje ze współtwórczyniami performansu i reagują na


zaproponowane przez nie akcje kulinarne. Pani Lesiu, barszczyk proszę! – woła, nie przestępując
progu budy, dziewczyna o miętowych paznokciach, które wyrażają przede wszystkim nieokreślenie
romantyczny charakter jej natury, a tylko mimochodem nadążanie za najnowszą modą. My wciąż
czekamy na pierożki z czereśniami, kiedy będą? – dopytuje para w przeciwsłonecznych okularach
skrywających tajniki ich bogatych osobowości. Nataliya otrzepuje umączony fartuszek. A kotlet
„Rakieta” jest, a ciepły? – znowu ta miętowa, tym razem prosi dla koleżanki w kolorowej chuście,
która zajęła już miejsca siedzące na ułożonych obok budy europaletach; można na nich
kontemplować doznania kulinarne. Przy odbiorze dania każdy z gości wrzuca symboliczne pięć
złotych do specjalnej skarbonki. Skarbonki pilnuje pracownica teatru, Polka. Rozpuchnięte stopy
Lesi rozpychają jej eleganckie baletki.

Widzimy autorkę i reżyserkę performansu, wyjaśniającą przybyłym, że wybierać mogą z bogatego


menu, czyli biograficznej kompozycji potraw autorstwa Ukrainek. Oprócz barszczu, chleba ze
smalcem, kotleta „Rakieta”, pierogów z czereśniami i czebureków są też dwie sałatki, a wczoraj
była również biała ryba w szampanie, legendarna potrawa konferencji jałtańskiej. Rekonstrukcję
przepisu można przeczytać na kartce A4 przyklejonej na budzie. Dobór menu nie jest przypadkowy,
na ich wybór miały wpływ poszukiwania dotyczące relacji kulturowych, ekonomicznych
i politycznych w Europie Wschodniej. Niektóre potrawy są ważne historycznie. Jak wiadomo,
analiza kuchni często odsłania skomplikowane zależności polityczne i historyczne. Takie danie, jak
wspomniana już biała ryba w szampanie, może pobudzać do refleksji i dyskusji, zachęca reżyserka,
na przykład o tym, jaki wpływ konferencja jałtańska miała na wydarzenia w powojennej Europie.

Z kolei inne dania są autorskie, stanowią część życia współtwórczyń performansu, są dla nich ważne,
bo karmią nimi na co dzień najbliższych członków swoich rodzin. Reżyserka prowadziła na ten temat
z Ukrainkami rozmowy, często trudne, bolesne, głębokie. To bardzo istotny element scenariusza.
Projekt w swym założeniu jest bowiem długofalowy. Wszystko zostało wcześniej nagrane, a teraz
leci właśnie przez głośniczki ustawione po drugiej stronie budy. Ukrainki gotują tu w środku, a my,
stojąc tam, mamy wrażenie, jakbyśmy słyszeli ich opowieści o życiu, potrawach i gotowaniu. Taki
niby podsłuch, uśmiecha się do nas reżyserka.

Po drugiej stronie budy, z głośników ukrytych w kwiatach:


(...) Moja babcia, urodzona w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku była kiedyś
służącą w Przemyślu. Umiała gotować takie rzeczy, że to się w głowie nie mieści. (...) Babcia
opowiadała, że podczas wielkiego głodu na Ukrainie ludzie jadali wszystko. Pokrzywę się jadało,
mniszek, gorczycę, dziki szczaw, jagody leśne, wszystko, co się dało. Pewien starszy sąsiad wyjrzał
raz przez okno i zobaczył, że przez podwórko leci kot. Wybiegł za nim, gonił go, aż w końcu upadł
i zmarł. (...) Lata dziewięćdziesiąte były bardzo ciężkie. Rozwalił się Związek Radziecki, a mi się
akurat urodziły dzieci. Wstawałam o trzeciej w nocy, żeby zająć kolejkę po litr mleka. Dla dzieci litr
mleka wystarczał, ale dla mnie już nie. (...) W Polsce nie kupuję w ogóle kaszy gryczanej. Inna jest
niż nasza ukraińska. Jakaś taka sucha i gorzka, niesmaczna. Kaszę przywożę zawsze do Polski
z Ukrainy. Po ostatnich świętach wiozłam autobusem cztery kilo w torbie do Warszawy. (...) A gdy
wracam z Polski na Ukrainę, pierwszą rzeczą, jaką kupuję, są owsiane ciasteczka. Moje ulubione,
smak dzieciństwa. Siadam przy stole, biorę szklankę mleka i te ciasteczka, i jem, jem, napycham się
nimi, aż już nie mogę. (...)
Po drugiej stronie budy oprócz głosów Ukrainek nie ma nikogo. Na chwilę zajrzała dziewczyna
w powłóczystej sukni. Usiadła w kwiatach z ulotką o performansie w ręku, zrobiła sobie zdjęcie,
wrzuciła na Facebooka.

Po dwóch dniach performans z udziałem Ukrainek się zakończył. Za kilka godzin wywiadów i dwa
dni pracy w teatrze każda dostała po dwa tysiące złotych minus podatek, córka Lesi Tatiana
pięćset złotych minus podatek, za pomoc. Skarbonki już nie zobaczyły.

Nataliya wróciła pod Warszawę, do domu starszego pana, którym na stałe się opiekuje i u którego
mieszka z całą rodziną. Obok mieszka mama artystki, reżyserki i autorki performansu – tak się
właśnie poznały. Nataliya od piętnastu lat jest w Polsce, ale niechętnie o tym rozmawia. Jest
cicha, wycofana, nieśmiała. Z Lesią przez te dwa dni niezbyt dobrze się dogadywały. Bo Lesia jest
otwarta, zawsze mówi swoje zdanie. Mąż Nataliyi cały czas krążył wokół budy, podczas gdy ona
lepiła w środku czereśniowe pierogi. Lesia dziesięć lat temu przyjechała z dziećmi do Polski,
a swojego mę-żula zostawiła we Lwowie.

Przez dwa dni performansu Lesia usłyszała wiele pochwał. Że wszystko takie smaczne, świeże,
ręcznie robione, niebywałe. Nic dziwnego, myślała sobie, przecież codziennie o szóstej rano
wstawała i szykowała chleb, rogaliki, smalec i sałatki, żeby były gotowe na popołudnie i początek
występu. Lesia otrzymała też w trakcie performansu wiele ofert pracy. Zachwycony właściciel
restauracji zaproponował, że chętnie by ją zatrudnił. Ktoś inny zagadnął, czy mogłaby przyjść do
niego i coś ugotować. Pewien dziennikarz podpytywał, czy sprząta też w domach i być może tak się
dobrze składa, że ma jeszcze jakiś wolny dzień w tygodniu. Lesia za oferty grzecznie dziękowała.
Pracuje w fundacji na rzecz Ukraińców, a oprócz tego sprząta już w pięciu domach, od poniedziałku
do piątku, każdego dnia w innym. W ciągu dziesięciu lat w Polsce mogło uzbierać się tych domów
nawet kilkadziesiąt. W niektórych też gotowała. Ale rzadko się zdarzało, żeby ktoś to docenił.
Pamięta taką sytuację, stoi sobie w kolejce w warzywniaku, niedaleko domu, w którym
pracowała. A kilka osób w kolejce przed nią stoi jej pani domu, elegancka pani, zawsze podkreślała,
że jest warszawianką, chociaż przyjechała ze Śląska. I Lesia słyszy rozmowę: Poproszę kapusty
kiszonej, ale takiej dobrej, bo szykuję dla gości obiad. A co pani szykuje, pyta zaciekawiona
sklepowa. Moją specjalność, karkówkę po bawarsku, odpowiada pani. Proszę podać mi przepis,
prosi sklepowa. Tak, tak, oczywiście, przyniosę w poniedziałek, zapewnia pani z uśmiechem.
W niedzielę to Lesia miała gotować u niej obiad.

Cały ten performans w teatrze Lesia jednak trochę inaczej sobie wyobrażała.
GDZIE LEŻY GRANICA NASZEJ
GOŚCINNOŚCI

Nie chodzi wcale o to, że my nie chcemy uchodźców. Tak się składa, że między
Władywostokiem a Lizboną nie ma obecnie innej granicy Unii Europejskiej ze
Wschodem niż nasza. Inne kraje rozliczają nas z tego, jak kontrola tej granicy
jest przez nas wykonywana. Na razie opinia UE o Polsce w tej kwestii jest
dobra.
Istnieją po prostu reguły, których trzeba przestrzegać. My stoimy na
stanowisku, że ci ludzie w gruncie rzeczy chcą od nas, od Polski, przede
wszystkim tego – otwarcia drogi do Europy. A to jest jedyna rzecz, której my im
dać nie możemy.
Wysoki rangą urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w rozmowie na
temat masowych przyjazdów Gruzinów do Polski w 2009, a potem
w 2012 roku, i składania przez nich wniosków o nadanie statusu uchodźcy
SKANDAŁ
G., wiek emerytalny, lecz wciąż aktywny zawodowo, były funkcjonariusz straży granicznej, który nie
chciał tak jak koledzy po służbie naturalnie przejść w ochronę i wysiadywać nocki w oczekiwaniu na
starość, ponieważ jeszcze czuł w sobie ambicję i chęć na nowe życiowe wyzwanie, od ośmiu lat jest
kierownikiem ośrodka dla uchodźców w jednym z miasteczek na wschodzie Polski.

Dużo się ostatnio mówi w Polsce o uchodźcach – przyjmować, nie przyjmować, jak się zająć, ile
właściwie zapłacą za nich podatnicy, co a czego nie tolerować, czy odpowiednio dużo empatii
i szacunku dajemy im z siebie i kto to właściwie jest ten uchodźca.

G., obcujący z uchodźcami w stopniu codziennym (z wyłączeniem weekendów wolnych od pracy),


będący dla nich pierwszym Polakiem, z którym nawiązują dłuższy, a czasem nawet bardzo długi
kontakt (w zależności od tego, ile kandydatowi na uchodźcę przyjdzie czekać na ostatusowanie),
znający ich ojców i matki oraz dziadków i babcie (bo wpisuje ich własnoręcznie do rubryk
w dokumentach) oraz różne trudności, przekręty i zakręty życiowe (o tym za chwilę), podzieli się
teraz swoimi spostrzeżeniami. Ma je zawarte w dziesięciu głównych punktach – coś jak zestaw
przykazań z jego wieloletniej pracy.

1. Ob s er w uj na dys tans
Gdy w 2008 roku przyszedł do ośrodka, czyli przerobionego na ośrodek dawnego przydrożnego
hotelu, niegdyś słynącego z wyśmienitej bazy gastronomiczno-noclegowej, korzystnej lokalizacji
i apartamentów dla wyjątkowych gości, ale potem już głównie z upadłości, myślał, że zacznie tak na
miękko, po ludzku i z wyczuciem. W końcu to uchodźcy. Bieżeńcy – mówią po rosyjsku już na
peronie, wysiadając z pierwszego porannego pociągu, 7:12 w Terespolu. Czeczenia, Gruzja,
Dagestan, Kazachstan, Inguszetia, Abchazja, ale głównie Czeczenia. Kilka godzin w poczekalni,
odciski palców, przesłuchania – tak, chcą zostać w Polsce, po to tu przyjechali – ale to i tak często
po nic, bo pomiędzy przejściem granicznym a ośrodkiem, w którym mają zamieszkać, dwie trzecie
pryska na Zachód, sami lub z czyjąś pomocą, samochodami na zachodnich numerach.
Ale jednak ta jedna trzecia, która do mnie dociera, to przecież są ofiary, myślał wtedy G., bo
wciąż pamiętał zdjęcia, które z kolegami-strażnikami w latach dziewięćdziesiątych oglądał na
granicy. Zwłoki ludzkie ciągnięte przez konie, ludzie w klatkach zamknięci na mrozie,
rozkawałkowane ciała porozrzucane na ziemi – cały zestaw udokumentowanych praktyk – przewoził
to jakiś czeczeński kurier, znaleźli mu w bagażu, szeptem dopowiadali: Jakieś średniowiecze.

Więc G., świeżo zatrudniony kierownik, humanitarnie uwrażliwiony, odwiedzał nowych rezydentów
w ich pokojach, chodził z dokumentami, wypełniał u każdego na stole, donosił uprzejmie do rąk
własnych decyzje w ich sprawach i inne zawiadomienia. Ale różnie to bywało – zamykali przed nim
drzwi, czasem w ogóle nie otwierali, udawali, że ich nie ma. A potem nagle się pojawiali, wchodzili
mu bez pukania do biura z roszczeniem – że ze śmietnika śmierdzi, czy mógłby pozamykać klapy
albo czy sprzątaczki mogłyby przy okazji ogarniać czystościowo nie tylko korytarze, ale też ich
pokoje.

Kilka miesięcy G. tak wytrzymał w poczuciu podległości, ale przyzwyczajony do dowodzenia w życiu,
bez zbędnego sprzeciwu nawet od starszych od siebie, w końcu pękł i się zbuntował. Próbował
partnerstwa, ale się nie sprawdziło. Nie trzymasz dystansu – tracisz w ich oczach. Więc teraz to on,
z perspektywy biura, zarządza tym ośrodkiem.

2. Dys cyplinuj
G. zamontował tablicę informacyjną, wywiesił na stałe regulamin, po polsku i po rosyjsku. Na żółto
podkreślił punkty o sprzątaniu, pilnowaniu dzieci, żeby nie biegały samopas, szczególnie przez ulicę,
i o zakazie picia alkoholu. Minęło parę dni – nie ma regulaminu. Podarte strzępki leżały na
podłodze. I tak parę razy, gdy wywieszał nowy. W końcu się zaparł i wziął ich na przetrzymanie.
Przez dwa tygodnie nie było na tablicy żadnych informacji – przychodzili do biura, o wszystko
pytali. Podarliście sobie, to teraz nie wiecie, mówił im. I w końcu dali spokój.

Ośrodek to specyficzne miejsce – przyznaje kierownik – kto może, komu się uda, to stąd ucieka
i idzie na swoje, wynajmuje mieszkanie, przyjeżdża tylko po zasiłek. Zostają ci w gorszej sytuacji
albo niezmotywowani.

Obserwuje ich kierownik codziennie, na porannym e-papierosie, przechadzając się po terenie


i wokół fontanny z kamiennymi lwami – spadek po dawnym hotelu, element ozdobny, szkoda
rozbierać. Niektórzy śpią do południa, nie wstają na śniadanie ani żeby dzieci wyprawić do szkoły,
śnięci jak ryby snują się całymi dniami – wystarczy pół roku w ośrodku i już się robią tacy,
a najbardziej zimą. A przecież niektórzy spędzają tu lata – bo negatywna decyzja, nie dostają
statusu, no to odwołanie, czekanie, znowu negatywna decyzja, znowu odwołanie, aż się wyczerpią
wszystkie instancje – jak jedna rodzina, którą ma teraz. Cztery pełne lata w ośrodku i jeszcze
trochę pobędą.

Gruzini, Ukraińcy – nie powie kierownik, garną się do dodatkowej pracy. Wokół zakłady masarsko-
wędliniarskie, szklarskie, stolarskie, kto chce, to i gdzieś dalej się załapie, kierownik nawet czasem
skontaktuje, pomoże. Ale Czeczeni rzadziej – małe potrzeby, małe wymagania, najlepiej jak im
wszystko pozałatwia on, kierownik. Chyba że to dla nich osobiście jakieś ważne sprawy. Wtedy
kierownik przyjmuje delegację.

Przychodzi kilku, nazywają się starszyzną i tłumaczą, że oni tu już są tak długo, że przyszła pora,
żeby przystosować trochę wnętrze i zasady. Chcą porozwieszać swoje flagi, powołać swoją radę i ta
rada sama, a nie pan kierownik, będzie wydawać pieniądze z zasiłków. Ale nie ma mowy, kierownik
się nie zgodzi. Nie tylko z powodu, że to polski ośrodek, ale też dlatego, że w takiej delegacji
zwykle są tacy, którzy mu osobiście zaleźli za skórę. Bo ci samozwańczy watażkowie myślą, że już
jest po szesnastej, kierownik pojechał do domu i niczego się nie dowie. Ale on się dowie.

3. Udaw aj, że nie w ies z, chociaż w ies z


Na przykład, że wieczorami tamtych dwóch chodzi w choinki przed ośrodek dać sobie po buzi.
Inguszetia bije się z Czeczenią. Rano obaj mają podbite oczy, ale obaj się zapierają, że to dlatego
że spadli ze schodów. Tyle że kierownik wszystko wie od ochrony – jak coś się wieczorami dzieje,
zdaje mu ochrona szczegółowy raport. I z tą wiedzą w głowie kierownik podpytuje: A co to się
stało? A wy nie słyszeliście, podobno ktoś się tu wczoraj pobił? I tak chodzą wokół siebie kilka dni,
taki taniec godowy, aż w końcu sami się zgłoszą do kierownika na rozmowę.

Kierownik wie też, że na drugim piętrze u rodziny zdarzają się czasem głośne kłótnie wieczorami.
Jeśli dojdą go słuchy, że jest też bicie, od razu dzwoni i zgłasza. Niebieska karta nieraz była
zakładana w ośrodku. Ale jeśli to tylko sprzeczki, to nieinwazyjnie podpyta czasem: Ramza, a może
ty chciałbyś ze mną porozmawiać? Ramza, a ty nie słyszałeś krzyków u siebie na piętrze wczoraj
wieczorem? Nie wiesz, Ramza, o co chodzi? I zwykle Ramza wie, i skruszony przychodzi.

4. Coś dajes z, coś dos tajes z


Jest jeszcze jeden sposób, to tak na marginesie, żeby ich czasem przekonać do zwierzeń, na
przykład gdy o kimś innym chcesz się czegoś dowiedzieć. Pomagasz coś załatwić, wypełniasz za nich
papiery (a papiery kierownik wypełnia bardzo dobrze), chociaż wcale nie musisz, bo ktoś już na
przykład poszedł na swoje, ale przyjeżdża po pomoc, bo tu się przyzwyczaił, na stole stawiasz
poczęstunek, i od razu jest łatwiej. Chcą się odwdzięczyć, więc opowiadają.

5. Nie uf aj – kontr oluj


Bo jak kierownik rozmawia normalnie, nieraz nie chcą w ogóle mówić albo go okłamują. Szamila
z ośrodka złapała raz policja, kierownik go pyta, o co chodzi, a Szamil, że o nic, czepiają się bez
powodu i w ogóle jakim prawem, przecież on jest uchodźcą. Aż w końcu się okazało, że jechał bez
prawa jazdy pożyczonym samochodem. Sam się nauczył jeździć, pożyczył i pojechał.
A od kogo pożyczył? Od swoich. Jak kierownik ich nazywa: Czeczenów-Austriaków, Czeczenów-
Niemców lub Francuzów – tych, co mieszkają na Zachodzie, organizują przemyty, handlują
kradzionymi samochodami, przyjeżdżają do kuzynów w Polsce w odwiedziny i nadęci, bo niby są
z Zachodu, oczekują noclegu.
Ale nie tylko na przyjezdnych kuzynów kierownik musi mieć oko. Raz na jakiś czas w ośrodku
zdarzają się fale. W 2010 roku była na przykład fala uchodźców złodziei. To już nie to, co kiedyś,
lata dziewięćdziesiąte, początek 2000 roku – ofiary czeczeńskiej wojny, ludzie wykształceni – teraz
to głównie ci, którzy z desperacji jadą za chlebem, niestety nie zawsze uczciwym, wzdycha
kierownik, bo nieuczciwość to zawsze dla niego więcej zajęć i większe problemy. Ci w 2010 roku
przyjechali niby po status, a kradli po okolicznych sklepach – alkohol, odzież, buty, perfumy. Policję
w ośrodku miał kierownik codziennie.

Teraz skończyła się fala, ale kierownik musi się mieć na baczności. Bo niedaleko ośrodka jest
przydrożny zajazd. Tam z miejscowymi załatwia się interesy, a czasem, po paru piwach, jak ktoś
komuś coś niemiło odpowie, zaraz szykuje się ustawka – miejscowi kontra ośrodkowi. Wkurzeni
właściciele dzwonią do kierownika, że to od niego z ośrodka, więc niech interweniuje. Aż raz przy
takiej rozmowie wylały się właścicielom całe pokłady głęboko skrywanych żalów – bo ci obcy
przychodzą, przesiadują, ale pieniędzy nie zostawią, same przez nich problemy, a zarobek żaden
i w ogóle najlepiej ich tam zamknąć w ośrodku, żeby nie przychodzili. Ale tu już kierownik musiał
stanąć w ich obronie. Bo takich przypadków, że przychodzą i nie płacą, o wiele więcej można
uzbierać wśród miejscowych, a nie tylko u niego. Poza tym co to ma być za dyskryminowanie – oni
też muszą czasem wyjść za tą bramę, pożyć trochę, poczuć się jak ludzie. Akurat tę ich potrzebę
kierownik rozumie.

6. Br oń pr zed P olakam i
Tak w ogóle, jeśli ma okazję, to jednak w obliczu okolicznej niechęci stara się ich bronić. Cokolwiek
by mówić, jednak jest kierownikiem i odpowiada za swoich, na zewnątrz ich reprezentuje,
stanowiskiem i twarzą.
Ile razy musiał wysłuchiwać od własnych znajomych, że do miasteczka przez ten ośrodek
przyjeżdżają prawdziwi mordercy z Kaukazu, że nigdy nie wiadomo, co taki może zrobić. Wtedy
kierownik mówi im, żeby sobie poczytali, co w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych polscy
robotnicy wyrabiali za granicą. Przy nich ten jego ośrodek to jest mały pikuś.
7. P r zeczekaj s kandał
Bo zwykli ludzie nie rozumieją, że Czeczen i w ogóle kaukaski człowiek, bo z nimi akurat kierownik
ma najwięcej do czynienia i tak mu się kojarzy, jest jak dzik. Buzują w nim emocje, musi się
wyhuczeć, ale równie szybko emocje w nim opadają i się uspokaja. Będąc świadomym tej prawdy,
popartej wieloletnią obserwacją własną, kierownik teraz też już jest spokojny, jeśli na przykład
zupełnie niespodziewanie w ośrodku nagle dochodzi do skandału (wymowa za uchodźcami,
w interpretacji kierownika, stylizowana na język rosyjski).

Skandał to może być wszystko.


Odmowa statusu uchodźcy.
To, że dziecko jest chore.
Że męża zamknęli za przemyt.
A żona jest nieposłuszna, kłóci się wieczorami.
Bo ta tutaj jest samotna, kusi cudzych mężczyzn zamiast wyjść normalnie za mąż i rodzić dzieci.
I gdzie są te mieszkania, które nam obiecali?
Niesmaczny był obiad.
Przyjechał na kontrolę dzielnicowy.
Wciąż nie ma wiosny, pogoda jest brzydka.
Skandał bierze się z nudy.
Oraz z beznadziei.

Pierwszy poważny skandał w karierze kierownika wydarzył się w 2008 roku. Trwała wojna
w Gruzji – do Polski, zachęceni wizytą i obietnicami prezydenta Kaczyńskiego, zjeżdżali wtedy
Gruzini, Kurdowie, Jazydzi. Ale gdy trafili do ośrodka – wielkie rozczarowanie. Trzydziestu
Jazydów zrobiło wtedy kierownikowi wiec na korytarzu. Stali grupą i krzyczeli, że obiecano im
mieszkania, pracę, małolitrażowe samochody, a wokół tej grupy krążyła babuszka, oddalała się
i zbliżała, jak nosorożec, który szykuje się do ataku (kierownik lubi zwierzęce porównania)
i podpowiadała, co jeszcze im obiecali. Wizy do USA też obiecali! – krzyczeli Jazydzi.
Kierownik jest wrażliwy na hałas, ale nie mógł tak tego zostawić. Chociaż było już po szesnastej,
został po godzinach i przetrzymał jakoś.

Inny skandał wybuchł wtedy, gdy pewnego dnia w ośrodku pełnoletni chłopak z Inguszetii wziął
ślub z czternastoletnią Czeczenką. Rodziny umówiły się między sobą, pojechały do innego ośrodka,
gdzie przed kimś ze starszyzny odbyły się zaślubiny.
Kierownik, rzadko się to zdarza, ale akurat wtedy był spanikowany, chciał to załatwić
wewnętrznie, bo już czuł, jak mu się do ośrodka dobiera prokuratura, ale niestety ktoś sprzedał
informację i się rozlało po mediach w całej Polsce. Przez dwa tygodnie miał z telewizją jazdę,
dzwonili, przyjeżdżali, chcieli mu na ośrodku kręcić reportaże, straszyli – że mają pozwolenie
z ministerstwa z Warszawy, albo podbierali – że taki świetny kierownik, taką ma dobrą opinię. Ale
kierownik nie z tych, co na taki lepki lep daliby się złapać.

W końcu wynegocjował porozumienie – rodziny anulowały ślub, a chłopakowi załatwił przeniesienie


do innego ośrodka. Na tym się zakończyło – nie bardzo chciał im dawać jakąś surowszą karę,
w końcu taki jest ich obyczaj, ciężko za to karać, więc zgodnie z postanowieniem kierownika
pojechał tylko chłopak. Zainteresowani nie mieli wyjścia – zareagowali ze względnym spokojem.

Po takich i wielu innych przejściach niewiele jest już w stanie naprawdę ruszyć kierownika. Nawet
ostatnio zareagował nadzwyczaj dobrze. Przyjechał Czeczen z rodziną – żona i trójka dzieci. Ale
z czasem się okazało, że on miał też drugą żonę i to ona tak naprawdę była matką tych dzieci.
Przyjechała jakiś czas później. Czeczenki się kłóciły, szarpały za włosy, nie mogli się dogadać, kto
bierze trzysta czterdzieści złotych, zasiłek na trójkę dzieci. Aż w końcu problem sam się rozwiązał,
bo mąż zajął się pracą przy przemytach, z Ukrainy przemycał ludzi do Polski, aż w końcu złapała go
policja i trafił na pół roku do więzienia. Do kierownika przychodziła pierwsza żona, płakała, że to
jest skandał, że on tam żywcem zgnije, bo warunki są straszne i biją go strażnicy. Kierownik nie
reagował. Więc poszła do biura senatora PiS-u. Zadzwonił senator do kierownika, ostro
zbulwersowany, że chce pomóc biednemu uchodźcy prześladowanemu w polskim więzieniu, ale
kierownik próbował go przekonać, że to tylko ściema. W końcu dał mu adres, mówi: Jedź i sam się
przekonaj. I oczywiście miał rację – nic Czeczenowi nie było.

Nie ufaj – kontroluj i przeczekaj skandał – znowu się kierownikowi sprawdziło.

8. W s pier aj kob iety


No cóż, więc tak opowiada o tych bójkach, kradzieżach, przemytach, ale dlaczego opowiada, bo
z mężczyznami różnie to bywa. Wielu jest normalnych, spokojnych, ale wielu ciągnie też na
margines, pewnie trochę z desperacji, żeby cokolwiek ze sobą zrobić, podejrzewa kierownik, ale to
dla niego nie jest usprawiedliwienie – zawodowo został wyszkolony do przeciwdziałania szkodliwym
społecznie zachowaniom przy granicy, nie będzie przymykał oka. Ale jeśli chodzi o kobiety
w ośrodku, zwłaszcza te samotne, to tu kierownik jest znany, że zawsze jest po ich stronie.

Jedzie sobie raz rano samochodem do pracy, patrzy, a jego dziewczyny biegną polną drogą,
w chustach, ale tak jakoś inaczej zawiązanych. Podszedł potem do nich, podpytał nieśmiało i one
mówią, że tak co rano biegają, to znaczy uprawiają jogging, wcześnie wychodzą, zanim okoliczne
zakłady zaczną pracę, żeby nie było sensacji i gwizdania za nimi. Muszą przecież dbać o zdrowie.
Bardzo się to kierownikowi spodobało.

I potem wiele razy jeszcze szedł na rękę kobietom. Zapowiedzieli się kiedyś z odwiedzinami kuzyni
z zagranicy, kobiety przyszły do kierownika, prosiły, żeby nie pozwalał na wizytę, bo to są
radykałowie, oni zaraz podburzą im mężów i już nie będzie joggingów, nie będzie krótkich
rękawków, niczego. I dyrektor nie pozwolił. Szkoda by było, myślał sobie, żeby one się zakrywały.
Widział nieraz, jak te młodsze, bardziej wyzwolone, ubierały się w krótsze spódnice, nakładały
makijaż – takie laseczki, że i niejeden Polak by się obejrzał za nimi.

Nie ma co mówić, kobiety z ośrodka w ogień poszłyby za kierownikiem – taki jego plutonik.

9. Uw ażaj na m ody
Ale musi też niestety przyznać kierownik z bólem, że jeśli tylko z Polski wyskoczy jakaś moda –
a moda wyskakuje tak, że między ośrodkami non stop dzwonią telefony, komuś coś się udało, ktoś
sobie coś załatwił albo dostał pozwolenie na pobyt, zaraz opowiada o tym innym i oni też próbują –
najszybciej łapią się na nią kobiety.

Kobiety przychodziły masowo prosić o wizytę u psychiatry. Że źle się czują, mają lęki, muszą do
doktora. Wysyłał je więc kierownik do lekarza pierwszego kontaktu, a ten dawał skierowanie do
psychiatry. Tyle że one potem nie jechały na żadną wizytę. Ale gdy tylko kierownik miał do nich
jakąś sprawę, chciały do swoich papierów dołączać to skierowanie, zresztą już często grubo
przeterminowane – bo może coś pomoże, może co nieco przyspieszy im kolejkę w procedurze.
I nagle to się skończyło, już nie były chore, uśmiecha się kierownik – taka właśnie moda.

Potem była fala zaświadczeń ze szkoły. Że jak dziecko chodzi do polskiej szkoły, to łatwiej jest
dostać legalizację pobytu. Matki chodziły do szkoły, zbierały zaświadczenia, chciały je dołączać do
wniosków, chociaż wcale nie trzeba.

Trzeba czekać – taką jedynie ma kierownik dobrą radę, jeśli chodzi o legalizację ich pobytu
w Polsce.

10. P ozw ól uciec


Ale czeka się tydzień, dwa, miesiąc, pół roku, liczy się dni, samochody jadące ulicą i gdy w końcu
przychodzi ta decyzja, i to jest odmowa, to kierownik przyznaje, można się zdenerwować. Z jego
perspektywy najlepiej, jeśli ktoś taki jak najszybciej zdecyduje, co chce robić dalej. Składa
odwołanie (ale to znowu czekanie) albo opuszcza ośrodek – takie są z grubsza dwie możliwości. Bo
jak tak siedzi i nie wie, co ze sobą zrobić, a na dodatek nie dostaje zasiłku, bo wypluła już go poza
system procedura urzędowa, to tylko kłopot ma z nim kierownik, psuje mu na ośrodku atmosferę,
podburza innych, trzeba go pilnować. Wtedy kierownik wzywa na rozmowę i tylko tak delikatnie
sugeruje, żeby może on wrócił dobrowolnie, do domu, do siebie. Próbuje, chociaż bardzo dobrze
zdaje sobie sprawę, że nie po to ten biedak wyjeżdżał od siebie, żeby teraz dobrowolnie jak
pokonany wracać.

Gdy nagle odłącza się od grupy i zaczyna trzymać z boku, to kierownik już wie, że zaraz będzie
odlot za granicę. Kierunki się zmieniają – też pod wpływem mody zasłyszanej przez telefon –
Niemcy, Austria, Francja, przez chwilę była Skandynawia. Kierownik nie ma na to wpływu – chcą,
to uciekają. Nie może tylko cały czas zrozumieć, że skoro już to robią, to czemu zawsze w nocy?
Mówi im kierownik: Ja was nie będę gonił, chcecie, to jedźcie, ale normalnie w ciągu dnia, a nie
w takiej konspiracji w nocy.
Ale tak w ciągu dnia jest nudno – kierownik już ich zna, nie mieliby potem o czym opowiadać
kuzynom.

Gdy następnego dnia rano przyjeżdża do pracy, rozgląda się po podwórku i liczy, ile jest dzieci. Jak
jest w ośrodku dziecko, to i rodzic siedzi. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś uciekł i zostawił
dziecko. Musi kierownik przyznać – to jednak są prawdziwe rodziny.

Ale gdy jednak w końcu uciekną, wystarczy, że minie parę miesięcy i nagle znowu się pojawiają. Bo
na tym ich wymarzonym Zachodzie zamiast do dobrobytu trafiają do ośrodka zamkniętego. Według
procedur z Dublina – muszą wrócić do kraju unijnego, w którym złożyli pierwszy wniosek o status
uchodźcy albo legalizację pobytu.

Siedzi kierownik przy swoim biurku, wypełnia od nowa wszystkie papiery, trochę jest wkurzony, bo
długie te ich nazwiska i zawsze do wpisywania jest dużo dzieci.
Znad tych papierów tak sobie zapyta:

I co Ramza, opłacało ci się uciekać?


56
Pamiętacie ją? Gruzinka. Wzrost średni, ciemne krótkie włosy, cera jasna, trochę zniszczona
przebytym w młodości trądzikiem, twarz, która chowa emocje do wewnątrz, i oczy, które
sprawdzają, czy wierzy się w to, co ona mówi.

W Polsce po raz pierwszy była trzy lata temu. Możecie nie pamiętać, bo wtedy nie można było jej
nigdzie zobaczyć. Nie chodziła po ulicach z aparatem, nie siedziała w żadnej modnej kawiarni, nie
wjeżdżała windą na taras widokowy Pałacu Kultury jak inni cudzoziemcy, którzy po raz pierwszy
widzą Warszawę.

A może pamiętacie jej list opublikowany w jednej z gazet? Przedyktowała go przez telefon
z Lesznowoli pod Warszawą, z ośrodka strzeżonego dla cudzoziemców przeznaczonych do
deportacji. Pisała, że jest za kratami w więzieniu, że to piekło, nie można tego nazwać inaczej. To
było dziesięć dni po tym, jak zaczęła, razem z siedemdziesięcioma osobami z trzech innych
ośrodków, głodować.

Głośno się zrobiło w Polsce po tym liście i głodówce. Śledztwo wszczęła prokuratura, organizacje
pozarządowe przyszły do ośrodków strzeżonych na kontrole, po których ustnie i pisemnie wyrażały
oburzenie, a wiele osób po raz pierwszy dowiedziało się wtedy, że cudzoziemcy w Polsce mogą
w ogóle trafić do czegoś takiego jak ośrodek strzeżony. Bo przecież cudzoziemcy w Polsce – jak się
powszechnie przypuszcza – trafiają głównie do pracy przy sprzątaniu w domach, na budowy, a ci
bardziej cudzoziemscy z wyglądu do wietnamskich barów i bud z kebabami, no i bywają jeszcze
turystami, na których można zarobić w sezonie.

Nie pamiętacie? To nic. Właśnie dla tych, którzy nie pamiętają, ona przyjechała do Polski po raz
drugi. Teraz nie siedzi już za kratami, więc ma więcej miejsca i czasu, żeby dokładniej opowiedzieć,
co jej się przytrafiło. Teraz siedzi nad kubkiem czarnej kawy, najtańszej w centrum Warszawy,
kubek za dwa złote, może ją zimną sączyć nawet przez kilka godzin, bo z tego baru nikt nie
wygania. To, co chce opowiedzieć, nie będzie dla was miłe, ale nie obchodzi jej, co myślicie, nie
zależy jej wcale na sprawianiu przyjemności Polakom.

W liście: „Przez ostatnie cztery lata w Tbilisi, 200 m od ambasady polskiej, znajdował się mój klub
rockowy. To był jedyny klub na Zakaukaziu, gdzie koncentrowała się współczesna kultura: muzyka
(nie tylko rock, ale również jazz i folk), literatura i malarstwo. O tym klubie wiedzieli wszyscy
w Gruzji. Wszyscy tam chodzili, zaczynając od punków, na politykach kończąc. Dokładnie tak to
pamiętam”.

Pamięta też, że gdy otwierała co rano drzwi klubu, nos od razu zatykał jej gęsty zapach zgnilizny
i kurzu. Uwielbiała ten zapach, stała i wdychała go zawsze przed zejściem schodami na dół. Bo klub
znajdował się w piwnicy. A kilka pięter wyżej były biura, nawet nie interesowało jej specjalnie
jakie.

Ale w styczniu 2012 roku to biura nią się zainteresowały. Biura bezpieczeństwa, jak się okazało,
podległe ówczesnemu rządowi, a wtedy na czele gruzińskiego rządu stał Saakaszwili. Zaprosili ją do
siebie na rozmowę, kilku mężczyzn, jechali z nią w górę windą i mieli poważne twarze, jakby właśnie
złapali do tej windy jakieś wielkie dla kraju zagrożenie.

Posadzili, podsunęli papier. Rogera, taki masz teraz pseudonim, pisz oświadczenie, że będziesz
dostarczać informacje na temat ludzi, którzy przychodzą do twojego klubu. A jak nie podpiszesz,
pożegnaj się z własnymi zębami. Więc podpisała. Ani duma, ani wstyd. Taki moment w życiu, gdy
stajesz naprzeciwko siebie i wiesz, że już nie będzie tak samo.

Próbowała to nagłośnić, organizować dziennikarskie prowokacje z kamerami, konferencje. W końcu


wstawiła się za nią opozycja, ale tak samo jak władzy opozycji też nie ufała. Czuła, że gdyby coś jej
się stało, i tak ktoś by na tym skorzystał. Byłby z niej taki poręczny argument w rozgrywkach
przeciwko wszystkojednoktórej stronie.

Moment zawahania – to wszystko jest prawda, mogę pokazać nagrania – a oczy sprawdzają, czy
wierzy się w to, co ona mówi.

Więc skorzystała, gdy po trzech tygodniach od życzliwego anonima przyszła do niej koperta
z pieniędzmi na wyjazd – poszła do najbliższej ambasady i poprosiła o wizę. Tak się złożyło, że była
to akurat polska ambasada, akurat polska wiza. Dla niej wtedy nie miało to w ogóle znaczenia. Nie
wyjeżdżała wcześniej za granicę, nie wiedziała nic o migracjach w Europie. Oprócz polskiej wizy
miała bilet na samolot do Norwegii. Do kraju Knuta Hamsuna. Bo zawsze jak czytała Hamsuna,
czuła się, jakby spała zwinięta w kłębek, jak niemowlak w łonie.

W liście: „Statystyki mówią same za siebie. Ze 100 osób przyjeżdżających do Polski, szukających tu
schronienia uchodźców skaczących przez przepaści społeczne w swoich krainach fasadowych
demokracji, 90 proc. rezygnuje z tego kraju”.

Przyleciała w lutym 2012 roku do Warszawy – wtedy jeszcze normalnie, jak człowiek. Lotnisko,
potem hostel w centrum. Miała dwa dni do następnego lotu – więc spokojnie, Polacy, nie chciała tu
zostawać. Zresztą i tak nic jej specjalnie nie zachęcało do tego. Gdy z mapą krążyła po ulicach i po
rosyjsku pytała o drogę, nikt nie chciał jej pomóc, ludzie się odwracali. Takie miała wrażenie.
Pierwsze wrażenie z Polski – ludzie boją się tu obcokrajowców, uciekają od nich.

Więc z ulgą i poczuciem, że wreszcie leci do jakiegoś przyjaźniejszego kraju, wsiadła w samolot, a po
wylądowaniu w Oslo pokazała paszport i w nim ważną polską wizę.

Wiecie, co robi gruziński uchodźca na lotnisku? Pokazuje paszport i polską wizę! – opowiadali sobie
dowcip rezydenci norweskiego ośrodka dla nielegalnych imigrantów, do którego trafiła zaraz po
przylocie. Jeden Gruzin z Abchazji aż zadzwonił do znajomego w Niemczech, żeby mu opowiedzieć,
co ona, ta głupia Gruzinka, odstawiła.

Ten Gruzin z Abchazji to był największy ekspert od migracji, jakiego do tej pory spotkała – przez
sześć lat kursował między krajami, Niemcy, Norwegia, znowu Niemcy i znowu Norwegia, nie miał
zamiaru odpuszczać. Od razu postanowił uświadomić jej dwie bardzo ważne sprawy. Więc po
pierwsze – żaden prawdziwy uchodźca w Europie nie ma przy sobie ważnej wizy. Przeterminowaną
albo fałszywą może mieć, ale ważną, prawdziwą? Jeszcze nie spotkał takiego. A po drugie, skoro już
tak im się cała podała na tacy, teraz od razu odeślą ją do Polski z powrotem. Źle sobie tę Polskę
wybrała – wszyscy, których on zna, nawet w tym ośrodku, starają się, żeby tam nie trafić. Przecież
nawet Polacy uciekają z Polski. Radziłby jej jednak szybko poszukać sobie jakiegoś innego kraju.
Może Szwecja? Szwecja jest blisko, tam czasem się zdarza, że pomimo innej wizy dają ludziom azyl.

Gruzin opowiadał dalej, ucieszony, że wreszcie znalazł słuchacza ze swojej językowej grupy, a ona,
udawany uchodźca, siedziała i milczała. Myślała, że tu będzie jak w książce Hamsuna, ale było
raczej jak przed ekranem w kinie. Chodzili przed jej oczami ludzie, z Azji, z Afryki, czasem wychylali
się do niej z tego ekranu i zagadywali. Chyba chodziło im o to, czy ma chłopaka, ale nie jest pewna,
nie znała wtedy angielskiego. Nie mogła z nikim porozmawiać, w ogóle nie rozumiała, o co w tym
wszystkim chodzi. Czekała na deportację, a przecież z tą wizą i paszportem chciała być tylko
szczera.

Dopiero po paru tygodniach w ośrodku zaprzyjaźniła się z Gambijczykiem. Załatwił jej kartę do
telefonu, mówił do niej po angielsku, więc z czasem trochę więcej zaczęła już rozumieć.
Z wdzięczności za pomoc dała mu empetrójkę ze swoimi piosenkami.

Szybkie spojrzenie – można go spytać, on ma tę empetrójkę do dzisiaj, naprawdę.

Po trzech miesiącach, zamiast tej deportacji każdy w swoją stronę, postanowili, że spróbują jednak
pojechać razem z Gambijczykiem do Szwecji. Nocnym autobusem dotarli do Göteborga, ale tam ich
wspólna historia już się zakończyła. Gambijczyk trafił do jednego ośrodka, ona do drugiego. I znowu
usłyszała – deportacja do Polski. Gruzin z Abchazji jednak się pomylił – w Szwecji nie było wcale
lepiej niż w Norwegii.

Nie pozwolili jej na kontakt z prawnikiem. Krzyczała: Gdzie ta wasza tolerancja? Lepiej traktuje się
Breivika! Wtedy po raz pierwszy poczuła się jak nie-człowiek. Jak zgubiony bagaż, który
przerzucają między sobą różne kraje. Ten jest nasz, ten wasz, tego wam oddajemy, a tamtego,
z nam tylko znanych powodów, zostawimy jednak dla siebie. Gruzin z Abchazji cały czas do niej
dzwonił: Wymyśl coś! Nie jedź do tej Polski! I tak tam nie zostaniesz! Ale ona już się z tym
pogodziła. Pomyślała, że może nie jest tam jednak tak źle, może on znowu się myli.

Od jej wyjazdu z Gruzji minęło ponad pół roku, powoli kończyło się lato, a ona zaliczyła już dwa
europejskie kraje. Przed odlotem do Polski zdążyła jeszcze w szwedzkim Czerwonym Krzyżu
dokupić sobie trochę używanych ciuchów – z Gruzji wyleciała przygotowana ubraniowo tylko na
jedną porę roku w podróży.

W liście: „Po aresztowaniu zaczęła się dla mnie prawdziwa podróż do piekła. Najpierw straż
graniczna na lotnisku, potem w izolatce, a w końcu po 28 godzinach katorgi w więzieniu – wszędzie
każą mi się rozbierać do naga”.

Z tych pierwszych godzin po przylocie, 24 września, pamięta głównie czekanie.


Pierwsza godzina.
Do celi z przykręconymi do podłogi meblami i wydrapanymi na ścianach imionami i datami
przychodzi strażniczka z czerwonymi włosami.
Gdzie paszport?
Paszport został w Norwegii.
Strażniczka wychodzi wkurzona.
Półtorej godziny.
Strażniczka wraca na przesłuchanie. Rozmawiają po rosyjsku. Po półgodzinie strażniczka
stwierdza, że jednak nie rozumie. Musi wezwać tłumacza.
Dwie godziny.
Pojawia się tłumaczka. Nie przedstawia się. Nikt do tej pory się jej nie przedstawił, nie wyjaśnił,
co się dzieje. W Norwegii i Szwecji zrobili przynajmniej tyle, nie mówiąc o tym, że nie zamykali jej
w celi. W powietrzu zaczęła czuć sowieckość, zapach podobny jak w Gruzji, jej kraju. Tego zapachu
akurat nie lubi.
Wieczór.
Strażniczka z ogromnym pękiem kluczy prowadzi ją do izolatki. Znów to uczucie, że siedzi przed
ekranem w kinie. Nie, jednak nie siedzi. Nago każą jej robić przysiady. Krew skapuje jej po nogach,
bo akurat ma okres.

Przez całą noc leżała na łóżku z otwartymi oczami. Powtarzała sobie: przecież nic złego nie zrobiłaś,
nie złamałaś prawa.
Na wysokości jej wzroku, na przeciwległej ścianie, był duży napis. Czytała go od nowa i od nowa,
literowała, żeby dobrze zrozumieć, bo był po angielsku. Angielski już trochę rozumiała. Fuck Stalin
to leave these people alive. Zapamiętała.

Wzrok podnosi się znad czarnej kawy: Ten napis naprawdę tam jest, to łatwe do sprawdzenia,
można pojechać i go zobaczyć na własne oczy, zobaczyć, że nie kłamię.

Gdy rano przynieśli jej śniadanie, pamięta, jak powiedziała tylko: Nie chcę waszego jedzenia.
Dobze – powiedział strażnik. To jedno z pierwszych polskich słów, które zapamiętała.

W liście: „Wysoki płot z drutem kolczastym, ludzie w uniformach wojskowych. Mały korytarz, osiem
pomieszczeń. Kuchnia, toaleta i pokój z telewizorem («czerwony kącik»). Kiedy otworzyły się przede
mną żelazne drzwi i zobaczyłam ludzi, tak się ucieszyłam, jakbym odnalazła krewnych, których
długo szukałam”.

Drugie polskie słowo, które poznała, to był „sond” – zobaczyła je przez zakratowane okno
samochodu, którym następnego dnia wieźli ją przez Warszawę. Obok niej siedział strażnik, na
dachu na jej cześć, jej-przestępczyni, wyła syrena, a ona wstrzymywała oddech, żeby nie pokazać
temu Polakowi w mundurze, że ma ochotę płakać.

Sond zdecydował, że skoro nie prosiła wcześniej o status uchodźcy w Polsce i nielegalnie
przekroczyła granicę powietrzną, a jej wiza straciła już ważność, musi zostać umieszczona w ośrodku
strzeżonym.

Już tam na nią czekali – przybysze z bliższych, ale głównie z dalszych krajów. Ci, których wydaje
się, że w ogóle w Polsce nie ma, bo nie sprzątają Polakom w domach ani nie stoją za ladą w budce
z kebabem, a ich istnienie tu trwa tylko chwilę i toczy się głównie za kolczastym murem.
Kobieta z Palestyny z dwoma synami, Jusufem i Taibem, Syryjka z trójką dzieci, Kurdowie
z Gruzji, Czeczeni. Shirin – działaczka na rzecz praw kobiet z Iranu. Dagestanka, Zaira, z którą
zamieszkała w pokoju na pierwszym piętrze, za zamykaną kratą. Była też Nepalka, Maja, ale
leżała sama w pokoju, mówiła, że jest chora, więc nikt jej nie odwiedzał.

No i od teraz była też ona, nowa, a raczej: Piedziesiat szeszć! – na początku nie wiedziała, o co
chodzi, ale takim numerem przywoływali ją strażnicy. Każdy w ośrodku miał swój numer. Człowiek-
numer – niedobre skojarzenie.

Obsiedli ją naokoło, zaczęły się rozmowy. Bo każdy nowy to atrakcja. To nowa para uszu, która nie
wysłuchała jeszcze wszystkich wersji historii, a te siedzący mogliby opowiadać na wyrywki,
wybudzeni nagle w nocy.
Dowiedziała się o pijanej strażniczce, która groziła bronią Czeczenom, o niedokładnej aborcji,
którą kurdyjskie małżeństwo przeszło w polskim szpitalu i którą musiało jechać naprawiać do
Belgii, o braku papieru toaletowego, obowiązkowym sprzątaniu, o zeszycie strażnika, w którym
zapisane jest każdego i każde złe zachowanie.

A co z tą Nepalką? – pytała. Wszyscy mówili, że Maja Nepalka tylko udaje. Tak im podobno
powiedzieli strażnicy. A skoro strażnicy powiedzieli, to nie można odwiedzać, nie można też
przynosić jej ze stołówki jedzenia. Bo strażnik uzna to za bunt i może taki bunt potem zapisać
w swoim karnym zeszycie, a wtedy szybka deportacja jest więcej niż możliwa, właściwie prawie
pewna.

Już nie wiedziała zupełnie, w co wierzyć. Wierzyła na pewno w to, co sama widziała. A widziała, że
Maja jednak naprawdę jest chora. Co rano, gdy ją odwiedzała, w kubeczku obok łóżka była krew –
Maja spluwała do kubeczka krwią każdej nocy.

Zaczęła więc sama przynosić jej jedzenie. Raz to zrobiła, drugi – wszyscy patrzyli na nią
z przerażeniem. Nie rób tego, uważaj na siebie, upominały ją Syryjka i Palestynka, ale ona robiła
to dalej, trzeci raz i czwarty, wkurzona tym pieprzonym zastraszeniem.
I tak minęło kilka śniadań, obiadów i kolacji Mai Nepalki i nic się jakoś nie stało, nie było żadnej
kary. Więc inni nieśmiało również zaczęli zaglądać do pokoju Mai.

Dni upływały, wyznaczane przychodzeniem nowych i deportacją starych, czyli zasiedziałych ludzi,
oraz kolejnymi słowami, które wryły się jej w pamięć: „obieeed” (raz dziennie), „spaaacer”(dwa razy
dziennie) i „zakuuupy” (raz na tydzień). Miała wrażenie, że polski na siłę wpycha się im do głowy –
w żadnym innym języku ze strażnikami nie można się było porozumieć. Polski – język strażników
z dziwnymi imionami. Takie jest do dzisiaj jej główne skojarzenie.

Podczas „zakuuupy” kupiła sobie nowy telefon i kartę SIM, już trzecią do jej kolekcji pamiątek
z różnych europejskich krajów. Stara komórka leżała w depozycie ze względu na wbudowany
aparat – mogłaby nią fotografować ośrodek podczas pobytu, rejestrować te niezapomniane chwile.
Niestety nie pozwalano na to w regulaminie.
To właśnie ta komórka, którą mi zabrali, mówi. Stary model, czarna i zniszczona. Obraca ją teraz
między palcami. Znowu się wpatruje, czeka, czy przyłapie jakieś powątpiewanie w oczach rozmówcy.

Zaczęła dzwonić pod numery przyczepione na malowanej olejną farbą ścianie. Prosiła NGO-sy, żeby
przyjechały, żeby ktoś z nią porozmawiał, wytłumaczył, dlaczego tak długo tu siedzi i nie może
nawet jak człowiek wyjść na ulicę, na co czeka, żeby ktoś jej pokazał, że się przejmuje, albo chociaż
zrobił współczującą minę. Ale mijały kolejne dni, w sumie już trzy tygodnie, i nikt się nie pojawił.
Tylko Polka i Francuz – para, która robiła w ośrodkach strzeżonych wywiady do badań naukowych.
Dali jej telefon do ośrodka w Białymstoku – powiedzieli, że tam też są Gruzini.

W liście: „Głodowały cztery obozy – 78 ludzi. W Białymstoku pobili głodujących, w Przemyślu


wrzucili ich do izolatek. W czwartek jeden z nich, Badri Kvarchava, podciął sobie żyły. Już nie mógł
dłużej tego znosić. W Białej Podlaskiej straż sprowadziła oddział specjalny, 15 ludzi. Wszyscy
w maskach i z pałami policyjnymi. Stali tak około trzech godzin na dworze, naprzeciw imigrantów.
Kiedy uznali, że dostatecznie wystraszyli głodujących, opuścili teren”.

W Białymstoku rozmawiała przez telefon z Gruzinem Keshą. Dał jej numer do innego Gruzina
z Białej Podlaskiej, a Gruzin z Białej Podlaskiej do Gruzina z Przemyśla. Dzwonili do siebie
codziennie, ustalali szczegóły tego, co mogą razem, chociaż na odległość, zrobić, jak właściwie mogą
okazać swoje oburzenie.
Najlepsza do tego była głodówka. Tyle że nigdy nie urządzała głodówki, nie wiedziała, jak to się
robi. Więc Czeczen w jej ośrodku, który podobno był w wojsku, instruował – dzień przed,
wieczorem, powinni wszyscy napić się wody z cukrem, a potem już tylko oszczędzać energię, czyli
jak najmniej się ruszać.

Szesnastego października zaczęli. Siedemdziesiąt osiem osób, w większości Gruzini. W jej ośrodku
strajkowało sześcioro – dwoje Czeczenów, dwoje Kurdów, Dagestanka Zaira i ona. W Polsce,
w kraju, którego demokracja kiedyś strajkiem się rozpoczęła i nadal strajkiem stoi, musiało to
przecież w końcu zrobić na kimś wrażenie.

Jeden z największych w historii strajków głodowych w ośrodkach strzeżonych dla cudzoziemców


w całej Polsce – pisały już pierwszego dnia portale internetowe i gazety. Cytowały postulaty:
chcemy prawa do informacji w zrozumiałym dla siebie języku, do właściwej opieki medycznej,
zaprzestania przemocy.

Znienacka w ośrodkach pojawili się schludne panie i panowie z NGO-sów – zatroskani i przejęci
przyjeżdżali na kontrole i rozmowy, potem w telewizyjnych studiach i wywiadach do gazet
opowiadali, co widzieli jako naoczni świadkowie skandalu za kratami.
Czemu wcześniej was tu nie było?, pytała, gdy w końcu przyszli też do niej.
Nie zauważyliśmy wcześniej żadnych niepokojących sygnałów, a jeśli coś zgłaszaliśmy, nasze
raporty trafiały w próżnię, odpowiadali jej potem zaocznie, po przemyśleniu najlepszych
odpowiedzi, w specjalnych wydaniach programów radiowych i telewizyjnych na temat sytuacji
cudzoziemców w ośrodkach strzeżonych.

Najspokojniejsza wydawała się straż graniczna – przepytywani w tych samych programach i przez
te same gazety strażnicy-naczelnicy mówili:
Nie było u nas żadnej samobójczej próby.
Nie pierwszy raz zdarza się coś takiego.
Działamy zgodnie z przepisami ustawy.
Oni nie mogą się pogodzić z tym, że złamali prawo i dlatego są w ośrodku.
To głównie Gruzini protestują, to nie uchodźcy polityczni, tylko ekonomiczni, dlatego mają
problemy z zalegalizowaniem pobytu.
Właściwie strajk już się zakończył – u nas protestuje nadal tylko jedna osoba.
Ona.

W Lesznowoli, w centrali buntu, choć każda z lokalnych gazet pisała, że to właśnie w ich mieście
rozpoczął się strajk głodowy, ona, przywódczyni, zaczęła po trzech dniach niejedzenia mieć
problemy z chodzeniem. Do jej pokoju przyszła Dagestanka Zaira. Powiedziała, że strażnicy
w zamian za zakończenie głodówki zaproponowali jej nowe buty.
No i co odpowiedziałaś?, zapytała.
Oczywiście, że się nie zgadzam!
W porządku, to twoja decyzja. Ale może jednak chciałabyś nowe buty?, zażartowała.
Tak myślisz?
I tego samego dnia Dagestanka wybrała nowe buty.
Tak jak pozostałe pięć osób. W starych butach i o głodzie została już tylko ona. Po czwartym
dniu też odpuściła – w zamian za nic, po prostu nie miała już siły.

Znowu zerknięcie i szybkie sprawdzenie – wszystko, co opowiadam o sobie i innych, jest prawdą,
wszystko jest opisane w liście, który przedyktowałam przez telefon działaczom z warszawskiego
squatu. Można go przeczytać – list znalazł się potem w gazecie. Naprawdę.

Jej list ukazał się dwudziestego szóstego października w „Gazecie Wyborczej”. Miesiąc później, po
odmowie przyznania statusu uchodźcy w Polsce, zdecydowała się na dobrowolny powrót do swojego
kraju. Pierwszego października 2012 roku, po wyborach parlamentarnych, władzę w Gruzji przejęła
opozycja, uznano więc, że nic jej nie grozi.

W liście: „Odsiedzę moją «karę» i wrócę do siebie, do ojczyzny. Ale gdzie bym nie była i czym bym
się nie zajmowała, całej Europie odkryję «prawdziwe» serce Polski. Gdzie rozumienie praw
człowieka i demokracji nie różni się od poziomu myślenia z okresu realnego socjalizmu”.

Minęły trzy lata i znowu jest w Warszawie. To jest dotrzymanie przed samą sobą słowa. Bo
napisała książkę i chce ją tutaj wydać. Książka jest o Gruzji, o Polsce, o niej w Polsce, o strajku,
o więzieniu.

Tak, celowo mówi „więzienie”, nie ma zamiaru mówić „ośrodek”, tak na okrągło i gładko. Nie
chodzi jej o to, żeby komuś tu było miło.

Dużo czasu minęło, zanim się zebrała do tego pisania. Nie będzie się zagłębiać w szczegóły –
opowiadać, jak po powrocie do Gruzji nie chciała wychodzić z domu, unikała ludzi, bez powodu
płakała. Nic więcej na ten temat nie powie. Nie potrafi już tak jak kiedyś rozczulić się nad sobą.
Ani nad nikim innym też za bardzo nie umie. Kiedyś, gdy widziała, że komuś dzieje się krzywda,
starała się pomóc, przeżywała. Teraz nie rusza jej zbytnio, gdy dzieje się coś złego. No cóż, zdarza
się, myśli tylko. Czuje się zmęczona, po prostu zmęczona.

Tyle razy opowiadała już swoją historię, i w Gruzji, i tu, w Polsce, ale ciągle ma wrażenie, że nikt jej
za bardzo nie wierzy.
W Gruzji mówią: To niemożliwe, żeby tak tam było. Oni nas lubią. Poza tym to jest kraj
europejski, Unia.
W Polsce mówią: To niemożliwe, żeby spotkało cię tam coś takiego. To przecież demokratyczny
kraj, a ludzie tam są tacy mili. A to wszystko, co działo się u nas? Może coś tam było, ale już
przecież nie ma żadnego problemu.

Polskie media nie interesują się już nią za bardzo. Może ze dwa razy była w radiu, o mało słyszalnej
godzinie. Temat ośrodków właściwie też już nie istnieje. Pod wpływem kilku NGO-sowych raportów
w nowych przepisach o cudzoziemcach zapisano, że w ośrodkach strzeżonych nie mogą przebywać
kobiety w ciąży powyżej czwartego miesiąca ani dzieci bez opieki do piętnastego roku życia,
a z okien budynków znikną kraty, ale dopiero do końca 2017 roku. A skoro ma być lepiej, to tak
jakby już było lepiej.
Ośrodek w Lesznowoli, ten, w którym była, zamknięto. Trwa tam remont. A w sprawie jej listu,
który znalazł się w gazecie, i wszystkich oskarżeń wobec straży granicznej, które w nim zawarła,
prokuratura wszczęła śledztwo, ale dwa miesiące po jej wyjeździe, w styczniu 2013 roku, zostało
umorzone z powodu braku dowodów.

Więc znowu jest w tej Warszawie, ale jeszcze się nie poddaje. Ze znajomymi ze squatu jeździ od
trzech miesięcy po różnych polskich miastach i przy okazji anarchistyczno-wegańskich spotkań,
których grono uczestników jest jednak dość zawężone, zbiera pieniądze na polskie wydanie książki
i jej przetłumaczenie. Tylko znajomi ze squatu jej wierzą i cały czas trzymają jej stronę.

W przerwach między wyjazdami chodzi po Warszawie i robi co jakiś czas swój mały uliczny
eksperyment. Podchodzi do różnych ludzi i pyta ich o drogę.
Zauważyła, że gdy pyta po angielsku, a teraz już potrafi, ludzie zawsze są mili i wskazują jej
kierunek. Gdy czasem pyta po rosyjsku, jest tak samo jak wtedy, gdy była tu za pierwszym razem –
odchodzą, nie chcą pomóc.
Wydaje jej się, że ma wytłumaczenie, dlaczego tak się dzieje, i teraz, skoro ma okazję, po prostu
je wypowie:

Jesteście postsowieckim krajem, z komunistyczną mentalnością, chociaż nie chcecie tak myśleć
o sobie.
Nikt tu nie jest za nic winny ani odpowiedzialny.
Lubicie turystów, bo możecie na nich zarobić, ale po jakimś czasie ci obcy mają pojechać do
siebie.
Jeśli ktoś przyjechał tu z biedniejszego niż wasz kraju, uważacie, że przyjechał po to, żeby zabrać
wam, Polakom, pieniądze i pracę.
Ja znów tu jestem, bez specjalnej przyjemności, ale chcę dokończyć u was pewne sprawy. Więc
następnym razem, gdy będziecie dla mnie niemili, przypomnijcie sobie tych wszystkich Polaków –
wasze dzieci, kuzynów, braci – którzy są tacy sami jak ja i chcą żyć na Zachodzie.

Mówiła to: współpracowniczka gruzińskich służb, głupia Gruzinka, udawany uchodźca, przestępczyni,
numer 56. Ekaterina Lemondżawa.
JAK POPIERAĆ RÓŻNORODNOŚĆ
I WOLNOŚĆ SŁOWA ORAZ POZOSTAĆ
WIERNYM SOBIE

Tak, jestem rasistką. Każdy może mieć swoje poglądy i religie.

Pracownica pralni w centrum handlowym w Warszawie, przyjmująca


w gumowych rękawiczkach garnitury od czarnoskórego klienta
(z relacji dla portalu internetowego wawalove.pl, 19.05.2015 r.)
DRAGO
Ja jestem ten, od którego wszystko się zaczęło – może powiedzieć, a właściwie zupełnie wprost
mówi o sobie Drago, bohater cygańskiej popkultury przemykający po rzeczywistości miasteczka
Andrychów, którego małopolskość, zamiast w geografii, dla niektórych przejawia się w proporcji
zamieszkujących go Polaków do Cyganów, jakieś dwadzieścia tysięcy do stu dwudziestu osób. Jest
to więc nie tyle mało, co mniejpolskość, choć dla tych niektórych tak znacząca, że należy ją
zdecydowanie tępić.

Drago czuje, że przyszedł już czas, aby ze zwykłego bohatera stać się wreszcie superbohaterem.
Żeby wszyscy ostatecznie się przekonali, że Cygan to jest ktoś fajny, Cygana można podziwiać,
mieć jego plakat na ścianie, naklejkę z nim w szkolnym piórniku i mówić: ja też chcę być jak ten
Drago. I właśnie w tym celu Drago planuje wyprodukowanie własnego serialu o Cyganach ze sobą
w roli głównej. Ogólny pomysł jest taki: superwojownik pokazany w drodze przez dzieje, od
prapoczątku do teraźniejszości, zmieniają się epoki i przeciwnicy, ale nie zmienia się to, że on wciąż
walczy, a problemy, z którymi się mierzy, są uniwersalne – takie, które każdy Cygan zna ze
swojego życia.

Odcinek 1 – Reinkar nacja


Obmyślając kolejne zawiłości fabuły, Drago doszedł do wniosku, że dobry serial powinien zaczynać
się przede wszystkim od początku. Na początku więc trzeba zadać sobie pytanie: skąd wziął się
Cygan? W Andrychowie pierwszy Cygan wziął się z wędrującego taboru i był nim dziadek Drago.
W latach sześćdziesiątych, uszczęśliwiony przez władzę ludową zakazem wędrowania, zatrzymał nad
andrychowską rzeką Wieprzówką swoje wozy, które przychodzili oglądać zaciekawieni Polacy,
i razem z trzema innymi rodzinami zaczął prowadzić ugruntowany, słuszny politycznie tryb życia.

Już jednak w planie bardziej ogólnym, uwzględniając perspektywę antropologiczną oraz kulturową,
ludowe legendy różnie mówią o tym prapoczątku. Raz, że Cyganie byli prześladowcami Żydów,
uratowali się z ucieczki przez Morze Czerwone – Cyganka chwyciła się końskiego ogona, wyszła na
ląd, diabeł ją skurwił i z tej jednej Cyganki wzięli się Cyganie-wieczni tułacze. Lub w innej wersji –
kiedy Chrystus miał umrzeć przybity czterema gwoździami do krzyża, Cygan kręcił się wokół
krzyża, aż w końcu ukradł jeden z gwoździ i za to już na zawsze Cyganie zostali złodziejami. Albo
jeszcze inaczej – to właśnie Cygan był kowalem, który dostarczał gwoździe do przybicia Chrystusa,
i aby żołnierze nie mogli przybić jego głowy, żona Cygana jeden z gwoździ schowała sobie pod
język, za to Cyganie nie mają nigdzie swojego miejsca na świecie, wszędzie są obcy, a ich język dla
wszystkich jest niezrozumiały.
Na potrzeby serialu Drago zdecydował, że będzie interpretował legendę o złodzieju lub kowalu –
ma być reinkarnacją pierwszego Cygana, więc to naturalne, że wersja druga jest w jego przypadku
korzystniejsza płciowo. Oraz po prostu bliższa ze względu na osobiste przypadki życiowe. Bo klątwę
wiecznie obcego Cygana Drago poznał już w szkole podstawowej. Jako jedno z pierwszych takich
dzieci w szkole siedział sam w ławce, w swoim jednoosobowym getcie, przezywany „czarny”, co
w szkolnym żargonie pieszczotliwie określane było ksywą. Pewności siebie dodawał sobie lekcjami
karate, na które dość szybko i przezornie zapisali go rodzice. Przydało się. Pewnego dnia trzech
mięsistych ośmioklasistów czekało na Drago-chucherko, ucznia szóstej klasy, żeby potraktować go
tak, jak każdemu czarnemu przecież się należy. Pierwszy dopadł go na trzecim piętrze – Drago
sobie poradził. Zszedł piętro niżej, a tam stał już drugi – Drago sobie poradził. A potem na
pierwszym piętrze poradził sobie z trzecim. Chyba jestem w tym dobry, pomyślał wtedy Drago.
Prawie jak Bruce Lee, którego zdjęcia wycinał z gazet i przyklejał w pokoju na ścianie. Bruce –
pierwszy wojownik, który pokazał, że prawdziwy Chińczyk może walczyć w filmie i nie muszą go
zastępować przemalowani na skośnookich Amerykanie. Drago walczył więc dalej, zbierał zdjęcia
i oglądał filmy, i w pewnym momencie wszystko mu się rozjaśniło. Skoro Bruce jest nazywany
Dragonem, czyli Smokiem, a on jest przezywany „czarny”, w takim razie musi stać się Czarnym
Smokiem, Black Dragon, w skrócie Drago. Takie wybrał sobie wojownicze imię na dalszą drogę
życia.
To właśnie Bruce Lee jest patronem pierwszego serialu o Cyganie wojowniku, który Drago
będzie kręcił już niedługo.

Odcinek 2 – P r zem iana


Drago dobrze wie, że aby przyciągnąć widzów do nowej telewizyjnej superprodukcji, jego scenariusz
musi obfitować w liczne zwroty akcji, efekty specjalne i popisowe sceny walki. Wojownik Drago –
bohater serialu – będzie więc w każdej kolejnej epoce zmieniał kostiumy i w różnorodnych
technikach walczył z przeciwnikami.

Różnorodność technik w przypadku Drago obejmuje karate, kickboxing i MMA, a koniec


trenowania jednej i początek drugiej zawsze wypadał na styku dwóch zależności – obiektywnego
braku możliwości dalszej kariery albo subiektywnego poczucia znudzenia techniką. Bo gdy w karate
zdobył już kilka tytułów Mistrza Polski w swojej niedowadze – zawsze musiał walczyć w wyższej
kategorii, bo w jego przedziale wagowym nie było zawodników – zaczęło mu brakować większego
kontaktu z przeciwnikiem, na przykład w formie uderzeń w głowę. Więc ze zwiększoną determinacją
przerzucił się na kickboxing. Chwilowo z zawodu pomocnik murarza, Drago codziennie po pracy
dojeżdżał na treningi z placu budowy w Andrychowie do Wadowic, dwanaście kilometrów busem
albo biegiem, jeśli na busa się spóźnił. Znów były tytuły Mistrza Polski i nawet zaproszenie do
kadry narodowej. Pierwszy Cygan w polskiej kadrze i nagle się okazało, tuż przed mistrzostwami
świata, że Mistrz Polski Drago musi jeszcze dodatkowo powalczyć, jeszcze raz udowodnić, co
naprawdę potrafi, zanim go wyślą jako Polaka na reprezentację przed całym światem, choć
wicemistrz, Polak czystej bieli, zaproszenie na mistrzostwa miał bezwarunkowe.

Więc wkurzył się Drago i zostawił tę kadrę. Założył swój klub, nazwał go Black Dragon i zaczął robić
swoje gale. Potem pisali do niego działacze, że on przecież jest ich zawodnik, żeby wrócił, ale to
dopiero wtedy, gdy sam sobie zorganizował swoje mistrzostwa świata. W 2006 roku, na gali
kickboxingu w Bielsku-Białej, w pięciu rundach dokopał Egipcjaninowi, a gdy sędzia podnosił jego
rękę, pierwszego Cygana Mistrza Świata, w znaku zwycięstwa, matka Drago zagłuszała wszystkich
krzykiem pod ringiem: To mój syn! Mój syn!

Ale i to w końcu się Drago znudziło. Kilka lat temu zostawił kickboxing i przerzucił się na MMA
w kategorii koguciej. W MMA wszystkie chwyty w walce są już dozwolone.

Odcinek 3 – W r ogow ie i pr zyjaciele


Ten serial, mówi Drago, to nie będzie paracygańska produkcja jak te, które powstawały do tej
pory. Nie będzie tak jak w filmie Papusza, gdzie słynną Cygankę odegrała, chcąc nie chcąc, ze
słowiańskością w twarzy Polka, albo jak w serialu Głęboka woda, opowiadającym o opiece
społecznej – więc jeden z odcinków obowiązkowo musiał być o Cyganach – do którego kilka lat
temu załapał się ze swoim bratem, ale główną rolę i tak w końcu dali polskiemu chłopaczkowi
z doklejonym wąsikiem, a oni z wrodzoną autentycznością jedynie statystowali w tle.

Serial, który stworzy Drago, będzie pierwszym w historii, w którym wreszcie prawdziwi Cyganie
zagrają główne role Cyganów (w tym on zagra rolę najgłówniejszą), ale sprawiedliwie – i tych
dobrych, i tych złych, a Polacy będą Polakami – zarówno jako cygańscy wrogowie, jak i przyjaciele.
Tak jak u Bruce’ a Lee. I jak w życiu.
Bo w życiu Drago nieustannie balansuje fizycznie i emocjonalnie na dwóch naznaczonych
narodowo skalach. Skala polska rozciąga się szeroko, od śpiewania polskiego hymnu z ręką na
piersi przed każdą kolejną walką na ringu, do uciekania po uliczkach w Andrychowie przed polskimi
kibolami z pałami. Z kolei cygańska skala biegnie niekiedy półtonami, od obserwacji, która
Cyganka chodzi po Andrychowie w spodniach, wbrew zasadom kodeksu romanipen, po upominanie
cygańskich chłopaków, żeby nie pluli przy ludziach pod sklepem, bo tak porządnemu Cyganowi nie
wypada, a oni tu, w Andrychowie, dbają o swój wizerunek.
W roli polskiego przyjaciela Drago na pewno mógłby obsadzić kolegę, który kiedyś pomógł mu
zdobyć pracę. Zadzwonił kiedyś Drago, akurat na bezrobociu, bo z walk wtedy jeszcze nie bardzo
mógł wyżyć, do andrychowskiej fabryki silników wysokoprężnych – pojawiło się ogłoszenie, że
szukają człowieka, więc zaprosili go na rozmowę. Ale gdy tylko Drago wszedł do biura, to jakby
znów znalazł się w swoim jednoosobowym getcie, bo po szybkim rzucie oka zza biurka kogośtam
z fabryki, dowiedział się, że pracy dla niego jednak nie ma. I wtedy do fabryki zadzwonił przyjaciel
Polak, zarekomendował Drago, opisał go w superlatywach niwelujących początkowy zły efekt
Cygana, i praca jednak już znowu była. Drago spędził w niej kilka lat, aż dopadło go zwolnienie –
ale grupowe, poleciał na równi z Polakami, więc właściwie jakby go wcale nie zwolnili.

Co do innych polskich przyjaciół – różnie to bywa, stwierdza Drago. Jedni na Cyganach chcą przede
wszystkim zarobić – jak specjaliści od unijnych projektów zakładających innowacyjną inkluzję
społeczną Romów poprzez szkolenia z zakresu kosmetyki, wizażu, florystyki–bukieciarstwa, obsługi
kasy fiskalnej oraz ogólnego zasobu umiejętności społecznych, po których zwykle nic się nie dzieje,
bo kto przy zdrowych zmysłach zatrudni w Polsce Cygana. Ale kasa na realizację projektu spłynęła
i na kolejne też spłynie, chociaż Cyganów pojawia się na nich już coraz mniej, a ci, co jeszcze
przychodzą, w zaciszu swojego socjalnego mieszkania kolekcjonują jedynie certyfikaty
różnorodnych, przydatnych w teorii umiejętności.

Inni z kolei chcą Cyganów pobić – jak latem 2013 roku, gdy na andrychowskich forach
internetowych skrzykiwali się Antycygan (gość), Polak (gość), czystość rasy (gość) i kilkuset innych,
żeby wypędzić wreszcie tych brudasów, asfaltów, karaluchy, gnój i czarnuchów z miasta, do pieca
z nimi, wytępić zarazę. A zaczęło się od tego, że Cygan gimnazjalista chciał Polakowi gimnazjaliście
ukraść rower i o to się pobili. Ale Drago będzie tu uczciwy i przyzna, że ten Cygan to był Brajan,
jego młodszy brat, i że po tym incydencie wyrzucił go z Black Dragona, swojego sportowego klubu,
chociaż brat powiedział, że to Polak go sprowokował, nazwał bambusem, napluł w twarz, więc
w końcu musiał dostać za swoje.

Drago brata rozumie, ale musi być konsekwentny. W końcu już wiele lat temu, od kiedy stał się
dzięki walkom rozpoznawalną cygańską twarzą Andrychowa w Polsce i na świecie, wziął na siebie
brzemię poprawy reputacji Cyganów, tak żeby nikt, choćby bardzo chciał, nie miał się do czego
przyczepić. Dlatego bierze chłopaków, uczniów podstawówek i gimnazjów, na treningi do swojego
klubu – razem ćwiczą, wyjeżdżają, uczą się być kumplami. Jeden Cygan z Wadowic powiedział
kiedyś nawet, że dopiero w klubie zobaczył, że z Polakami można się dogadać, a polska matka
przyznała się, że na początku była nieufna, bo jak Cygan coś organizuje, to nie wiadomo, czy to
będzie dobre, ale syn jest bardzo zadowolony, więc trochę się teraz za to wątpienie wstydzi
i bardzo dziękuje Drago trenerowi.
Przy każdym treningu Drago mówi swoim chłopakom, że jeśli tylko się da, unikanie walki to
najlepsze rozwiązanie. Chociaż wie, ale tego już nie mówi, że czasem po prostu inaczej się nie da.
Bo czasem walczy się o zasady. Kiedyś jeden cygański małolat obraził swojego wuja i Drago musiał
zorganizować ustawkę, wystąpić w obronie starszego, bo walczyć musi zawsze równy z równym,
a wśród Cyganów starszemu bić młodszego po prostu nie wypada.

A czasem chodzi o honor. Zjeżdżają do Andrychowa Cyganie z innych miast z Polski, panoszą się, nic
nie robią, klną, wyzywają ludzi pod sklepem i psują dobrą robotę, którą od lat wykonuje tu Drago.
To są ci źli Cyganie. Z takimi nieraz zdarzały się bitki – bił się Drago i jego liczni kuzyni, rozdzielała
ich policja, ale w końcu jako tutejsi zaprowadzili porządek, obronili honor Andrychowa, polsko-
cygańskiego miasta.

Ale zdecydowanie najgorsi są ci z zagranicy. Rumuny, nie Romowie, nie polscy, nie tutejsi,
przyjeżdżają tu tylko i wyłącznie na żebry. Spotkał ich kiedyś Drago na rynku w Andrychowie.
Podchodzi, a ten do niego rękę wyciąga i pojękuje: Daj, daj, pniejezu, na bułke, oj zdrowia, daj.
Żeby Cygan od Cygana żebrał, to już jest katastrofa. Więc Drago mówi do niego: Co ty, głupi
jesteś? Ale on znowu tylko: Daj, daj.
Idiota.

Więc tak jak w życiu, tak i w serialu Drago różni będą bohaterowie – dobrzy i źli Polacy, lepsi
i gorsi Cyganie, ale po równo, sprawiedliwie. Bo w życiu do końca sprawiedliwie ciągle jeszcze nie
jest i Drago się wkurza, że tylko on tak się stara w Andrychowie, eliminuje żebractwo i menelstwo
jak może, ale Polacy swoich meneli jakoś nie chcą zobaczyć. Ostatnio siedemnastolatek poderżnął
tu przed blokiem na osiedlu gardło pięćdziesięciolatkowi. Sprawcy nie odnaleziono. Ale na forach
już i tak ktoś nieśmiało sugerował – chyba jakiś nowy, bo zachowywał stosowną poprawność
polityczną co do nazwy mniejszości użytej w wypowiedzi – że on wcale nie chce niczego sugerować,
ale w tym samym bloku, co zaszlachtowany, mieszkają przecież Romowie.

Odcinek 4 – M iłoś ć
Cały ten pomysł na serial jeszcze się koncepcyjnie układa, jeszcze nie jest ostatecznie
zatwierdzony, ale wiadomo przecież, bo tak jest w każdym dobrym scenariuszu, że tam gdzie są
walka i wrogość, tam musi też być miłość, dla równowagi. Drago superwojownik powinien mieć więc,
w ramach wielu innych wątków, wpleciony do swoich przygód wyrazisty wątek miłosny.
Właściwie, bez zbędnych modyfikacji i przekłamań, można by do scenariusza przenieść historię
z prawdziwego życia Drago. Biegł sobie kiedyś Drago w ramach treningu przez andrychowskie
osiedle, w sile swojego nastoletniego wieku i już z pierwszymi sukcesami w karate, a z naprzeciwka
jechała rowerem Ona. Nagle się przewróciła, więc on pomógł jej wstać, a gdy zobaczył ją z bliska,
zdarzył się ten błysk i już wiedział, że jest na zawsze jego. A jej się wydawało, że to jakiś rycerz ją
podnosi, jak księżniczkę, taka romantyczna to była scena – w sumie nic dziwnego, miała wtedy
dopiero dwanaście, może trzynaście lat, a to jest ten wiek, kiedy chłopcy w większości wstydzą się
stać bliżej niż metr od dziewczyny.

Po pierwszych chwilach uniesień musi jednak nastąpić zapętlenie akcji. Bo ona, Sylwia, była Polką,
a on, Drago, w dokumentach niby był Polakiem, ale w życiu i samopoczuciu jednak Cyganem. Więc
spotykali się dość nieśmiało. Poza wzrokiem matki Sylwii, która mówiła, w zgodzie z ludowym
przekazem, że każdy Cygan to złodziej i wstyd się z takim prowadzać, bo co na to osiedle powie,
a gdy raz odważyła się zaprosić Drago do domu, po kawce i ciasteczku na odchodne dodała: I żebyś
mi tu nigdy więcej nie przychodził!
I kryli się też przed spojrzeniem matki Drago – zawsze za synową chciała mieć Cygankę, bo one
wszystko już wiedzą, nie trzeba niczego tłumaczyć i poza tym po prostu Cyganie nie żenią się
z Polkami, więc gdy Sylwia przychodziła do Drago w odwiedziny, chowała się po różnych kątach,
gdy tylko do domu niespodziewanie wracał ktoś z rodziny.

Ale w końcu, po kilku latach zniechęcania i powtarzania: Daj sobie z nim spokój, matka Drago,
uporem Sylwii przystawiona do ściany, zaczęła ją powoli uczyć różnych zasad. Przede wszystkim:
małe dekolty i długie spódnice (które na początku Sylwia chowała do plecaka i zmieniała na
spodnie, gdy tylko wyjechała wystarczająco daleko od Andrychowa, ale w końcu zrozumiała, że nie
może chodzić jak chłop, bo to byłby wstyd dla Drago i jego rodziny) oraz żadnej golizny na plaży, co
dla Sylwii, wtedy już krawcowej szyjącej kostiumy kąpielowe, było szczególnie dojmującą ironią
losu. Ale czego się nie robi dla tak filmowej miłości. Nauczyła się nie siadać na poduszkach,
przekładać kotlety nie rękami, tylko dwoma widelcami, milczeć przy stole, gdy mówi starszyzna,
i tego, że Drago jako mężczyzna nie może podawać jej butów ani torebki. Z tym że przez kilka
tygodni, tuż po urodzeniu, nie może jako ojciec wziąć na ręce swojego pierwszego syna, jakoś nie
mogła się pogodzić, ale w sumie on też nie, więc gdy starszyzny nie było w domu, razem, po polsku,
się nim zajmowali.

Sylwia i Drago wesele mieli huczne, cygańskie, trwało trzy dni i trzy noce. I żyją już razem
siedemnaście lat, więc jak na współczesne statystyki związków długo oraz zazwyczaj dość
bezpiecznie. Sylwia nie przejmuje się już nawet, że na ulicy krzyczą czasem za nią: O, to ta, co się
zadała z Cyganem.

Odcinek 5 – Os tateczne s tar cie


Drago swój scenariusz ma już prawie skończony. Przydałby się jeszcze tylko wyrazisty punkt
kulminacyjny. Jakaś wielka bitwa, zmasowane siły zła szykują ostateczne starcie, odwieczny wróg
nagle powraca – superbohatera zawsze spotyka coś takiego na końcu jego przygód.

Albo na początku. Tak jak w tej nowej produkcji, do której niespodziewanie załapał się ostatnio
Drago. Twórcy pierwszego w Polsce postapokaliptycznego serialu internetowego sami zaprosili go
do swojej ekipy, przyjechali do Andrychowa i przedstawili pomysł. Świat ulega zagładzie pod
wpływem nieznanej groźnej epidemii, ocaleli tylko nieliczni, a cała reszta zmieniła się w krwiożercze
zombie. Nie ma już szans na powrót do cywilizacji, zanikły międzyludzkie więzi, pozostała tylko
walka o przetrwanie, a jednym z wojowników ma być właśnie Drago.

Drago pomyślał, że filmowa kariera śladami Bruce’a Lee zaczęła się do niego zbliżać szybciej, niż
przypuszczał. I podsunął nawet twórcom pomysł, żeby wśród tych, co przetrwali kataklizm, byli
również, jako większa grupa, Cyganie. Z wozami, taborami, tak jak kiedyś jego dziadek, mogliby
chodzić po wymarłym, postapokaliptycznym świecie – w końcu kto inny potrafi przetrwać wszystko
co najgorsze, jeśli nie właśnie Cyganie.

I dużo się Drago nie pomylił. Bo nie spodziewał się nawet, że małą apokalipsę, zamiast na
serialowym planie, przeżyją najpierw tamtego lata w swoim Andrychowie. Ten scenariusz, na
bieżąco, pisał się już sam.

Na początku czerwca 2014 roku Polacy napadli nad rzeką Wieprzówką na Cygankę w ciąży, która
niczego się nie spodziewając, przyjechała do Andrychowa z Łodzi, z wizytą do rodziny.

Po cygańskiej stronie szybko rozniosło się hasło do wzięcia odwetu. Całą grupą zaatakowali
pałkami dwóch Polaków w parku.

W tym samym czasie Drago z rodziną bawili się spokojnie na wieczornym grillu. Na koniec Sylwia,
żona Drago, rozwoziła wszystkie dzieci, kuzynów i starszyznę samochodem do domu, gdy nagle
zaczęły ich odprowadzać walące w karoserię kamienie. Udało im się dojechać i schować do klatki
w bloku.

Okazało się, że Cyganie się pomylili i zaatakowali nie tych Polaków co trzeba, a w każdym razie nie
tych, którzy napadli na Cygankę z Łodzi.

W obronie polskiej społeczności zagrożonej cygańskim terrorem i w obliczu nieporadności policji


i zdegenerowania urzędników miejskich, niereagujących w imię politycznej poprawności,
przedstawiciele polskiej społeczności musieli wziąć sprawy w swoje ręce i aby zatrzymać szerzącą się
agresję, zorganizowali w mieście obywatelskie patrole, ochraniane przez kibiców lokalnego klubu
piłkarskiego Beskid – napisał w notatce zamieszczonej w internecie jeden z prawicowych
tygodników.

Wszyscy internetowi podpowiadacze i krzykacze będą mogli się w końcu wykazać i pojawić. Prosimy
o włożenie jasnych, najlepiej białych koszulek – tak abyśmy dzieląc się na grupy, mieli łatwiejszy
przegląd sytuacji – napisali na Facebooku kibice Beskidu, skrzykujący uczestników na obywatelskie
patrole.

Kibole stali pod oknami, krzyczeli i klaskali – zapamiętał Gerard, syn Drago, lat siedem, który
w związku z patrolami przez tydzień nie chodził do szkoły.

Kilka dni później do Andrychowa przyjechał Robert Winnicki z Ruchu Narodowego i zorganizował
wiec w parku miejskim, zachęcając zgromadzonych do obrony przed kryminogenną mniejszością
etniczną. Zgromadzonych było od sześćdziesięciu do stu pięćdziesięciu osób,
w zależności od orientacji społeczno-polityczno-ekonomiczno-historycznej źródła.

Komendant wojewódzki policji zdecydował w końcu o wzmożeniu służb patrolowych w Andrychowie


i przekazał komendantowi powiatowemu dodatkowe siły policyjne do dyspozycji, aby wzmocnić
poczucie bezpieczeństwa w mieście – poinformowała w komunikacie Małopolska Komenda Policji.

I tak przy wzmożonej liczbie patroli, raz obywatelskich, a raz policyjnych, minęło w Andrychowie
lato, aż wreszcie przyszła jesień i wszystko się wychłodziło, choć i tak jeszcze długo w mieście
stacjonowała policja, która przy okazji łapała mieszkańców za brak zapiętych pasów i przechodzenie
na czerwonym świetle, za co, jak dało się usłyszeć w podsklepowych szemraniach, znów byli winni ci
cholerni Cyganie.

A Drago, jako cygańska twarz Andrychowa, po serii wystąpień w telewizyjnych programach


publicystycznych oraz śniadaniowych, w których musiał tłumaczyć wszystko i wszystkich
z zaistniałych wydarzeń, mógł wreszcie spokojnie powrócić do filmowych planów. Ale wtedy właśnie
twórcy postapokaliptycznego internetowego serialu poinformowali go z przykrością, że zdjęcia
i premierę, z powodu problemów finansowych, muszą niestety odłożyć na kolejny rok.
I znów Drago musi liczyć tylko na siebie i swój własny serial. Wiadomo jednak, że się nie podda.
Tego przecież nie ma w jego scenariuszu.

Suplem ent
Drago dogaduje sprawę serialu z jedną z polskich telewizji. Jak wszystko dobrze pójdzie,
wyprodukują mu pilota, a jak się widowni spodoba, to nawet cały sezon.
Do tego czasu ma jednak jeszcze sporo do zrobienia. Jest klub i treningi, dostał nominację na
członka komisji wspólnej rządu i mniejszości narodowych i etnicznych, gdzie będzie reprezentował
Romów, choć osobiście Drago uważa, że słowo Cygan samo w sobie wcale nie jest obraźliwe,
wszystko zależy tylko od tego, jak się je wypowie.

Musi się też podszkolić w aktorstwie, zorganizować w Andrychowie jakieś warsztaty, ściągnąć
specjalistów, żeby oszlifowali do występów na planie jego i jeszcze kilka cygańskich talentów. Drago
powinien nauczyć się mimiki, fajnej gadki, żeby gładko szła fabuła, widzowie się wciągnęli
i pokochali Cygana superbohatera – aktorem z wykształcenia Drago przecież nie jest. Przez całe
swoje życie umiał tylko walczyć.

Tylko walczyć i marzyć o boskim Brusie Lee. I to marzenie, nawet szybciej niż serial i dzięki
niebywałej fonetycznej koincydencji, niedługo też mu się w końcu spełni. Bo na świat przyjdzie
wkrótce syn, szóste dziecko Drago, prawdopodobnie już ostatnie, jak twierdzi żona Sylwia. Drago
tak naprawdę nazywa się Gerard Linder. Więc czy mógłby swojemu ostatniemu synowi dać na imię
inaczej niż Bruce? Bruce Linder. Czy można sobie wyobrazić lepsze zakończenie?
SŁOWO NA M.
Po prostu nie umiałaś sama siebie powstrzymać. To było coś w trzewiach. Coś, co ssało, wibrowało
w okolicach żołądka albo trochę niżej, na wysokości miednicy. Wysyłało sygnał do głowy
i zagłuszało wszystkie inne myśli. Tylko to „Chcę! chcę!” miałaś w głowie i nic więcej już się nie
liczyło.

On miał niesamowicie białe zęby. Ciemna skóra i białe zęby, ten kontrast. Czy może być coś
piękniejszego? Był duży. Przystojny. Czarny. Zawsze ich lubiłaś. Ich ruch, taniec, muzykę.
Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że niektórzy na widok czarnej rasy czują niechęć, ale dla ciebie oni
zawsze byli jak pantery w skoku. A na dodatek on był dowcipny, wesoły, mnóstwo wiedział na
temat roślin i zwierząt. Opowiadał, błyskając białymi zębami, a w tle widziałaś słonie, hipopotamy,
żyrafy. I dalej było już filmowo – pojechaliście na wycieczkę pod wodospady Wiktorii i tam właśnie
zaszłaś w ciążę. Dobrze wiesz, że niektórzy mogą o tobie powiedzieć: puściła się z Murzynem,
zdradziła białą rasę (interpretacja rasistowska). A inni: wykorzystała czarnoskórego reprezentanta
społeczności afrykańskiej kolonizowanej symbolicznie przez dominującą cywilizację Zachodu
(interpretacja politycznie poprawna). Ale tak naprawdę uważasz, że oboje coś z tego mieliście. Dla
niego to był seks z Europejką, społeczny awans. A ty po prostu bardzo chciałaś już mieć swoje
dziecko.

No więc przespałaś się z tym zambijskim przewodnikiem po safari pod koniec swojego półrocznego
pobytu na wolontariacie w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne, bo tam pracowałaś jako
pielęgniarka, zgodnie ze swoim powołaniem, którego realizowanie w Polsce wydawało ci się wtedy
jednak dość mało atrakcyjne. A tam, od szóstej rano do szóstej wieczorem, obklejały cię czarnookie
dzieciaki, porzucone przez matki, chore na AIDS albo umierające, które tuliły się do ciebie i na
jakimś dziwnym styku współczucia, troski i zwierzęco-ludzkiego instynktu wyzwoliły w tobie to
niemożliwe do powstrzymania macierzyńskie wołanie. Z katolickiej misji w Zambii, z nieślubnym
dzieckiem w brzuchu wróciłaś do Polski tuż przed Bożym Narodzeniem.

Ale mogło być też tak, że naprawdę zaangażowałaś się w ten związek. Poznaliście się w Polsce. On
był kolegą kolegi twojego kolegi. Zawsze lubił Polki. I oczywiście Polskę. Spotkaliście się zaledwie
kilka razy, ale ty już wiedziałaś, że to jest coś szczególnego – dogadywaliście się trochę po
angielsku, trochę na migi, właściwie bez słów, to zupełnie niesamowite. Miałaś tu pracę, rodziców
i znajomych, ale w ciągu kilku tygodni zdecydowałaś, że zostawiasz to wszystko dla niego.
Wyjeżdżasz do Surinamu. Ale gdzie to właściwie jest?, pytali rodzice. Właściwie sama dobrze nie
wiedziałaś, musiałaś spojrzeć na mapę. Chciałaś, żeby wreszcie coś w tym twoim życiu się zadziało.
Chciałaś mieć to swoje Pożegnanie z Afryką. Tylko tyle.

No i dostałaś. Domek na skraju dżungli, pod precyzyjnym adresem: pięćdziesiąty czwarty kilometr
drogi do Gujany Francuskiej. Tylko na tyle starczyło jego oszczędności, bo wszystko, co miał
odłożone, przepadło wraz z kuzynem, który przechowywał jego pieniądze, ale tuż przed waszym
przyjazdem nieszczęśliwie zginął w strzelaninie. Na przywitanie, w prezencie od sąsiada dostaliście
świeżą rybę, którą ty, jako kobieta, miałaś przyrządzić, chociaż nie wiedziałaś nawet, jak ją
porządnie chwycić. Ale ty jesteś twarda, nie odpuściłaś zbyt łatwo. Przy drodze otworzyliście
restaurację, którą ty prowadziłaś, ale jako że, nie da się ukryć, byłaś biała, miejscowym nawet
przez myśl nie przeszło zatrzymać się u ciebie. Więc skoncentrowałaś się na grupach
zorganizowanych, autokarach z zagranicznymi turystami, którzy doceniali, że w twoim lokalu
jedzenie może nie do końca było miejscowe, ale przynajmniej było czysto. Potem realizowaliście
kolejne plany – rozpoczęliście uprawę piętnastu hektarów manioku, on pracował jako nauczyciel
w szkole, a ty zaangażowałaś się w pracę na rzecz rozbudzania potencjału biznesowego
w miejscowych kobietach analfabetkach.

Przez te osiem lat w Surinamie naprawdę całkiem nieźle ci się żyło – zawsze świeciło słońce, miałaś
swój kawałek dżungli, psy, małpy, papugi, tukany i mrówkojada. Tak, to brzmi nieprawdopodobnie,
ale rzeczywiście tak było.
Nieprawdą natomiast jest to, co mówią ci uprzedzeni rasowo – on, chociaż czarnoskóry, wcale
nie był leniwy, ciężko pracował, wszystko robił własnymi rękami. Dobry człowiek, nie pomyliłaś się
co do niego, ale trzeba jednak przyznać, że w uczuciach był beznadziejny. Nie można powiedzieć, że
to kwestia rasowa, nawet nie kulturowa, po prostu różnica charakterów, powtarzałaś wtedy sobie.
Właściwie całe dnie, a czasem noce, spędzałaś tam sama, śpiąc z maczetą pod łóżkiem, która miała
obronić cię przed włamywaczami. Pomyślałaś więc, że może pora na dziecko, może ono coś między
wami zmieni. Ale zmieniło głównie to, że odtąd byłaś po prostu sama z dzieckiem. Więc skoro sama
z dzieckiem, to może jednak lepiej być w Polsce, u siebie? No i wróciłaś. Przynajmniej nie jako
porzucona. To była twoja decyzja.

Niezależnie od tego, jak do tego doszło, jesteś teraz w Polsce. Jesteś samotną matką z dzieckiem
koloru, no właśnie – jakiego koloru? Jeszcze w ciąży zastanawiałaś się, jakiego ono właściwie będzie
koloru. Bardziej jasne czy bardziej ciemne? Które geny będą silniejsze, twoje czy jego?

Pierwsza rzecz do zrobienia – trzeba powiedzieć rodzicom. Więc weszłaś do ich pokoju, akurat
siedzieli razem przed komputerem. Radosną nowinę cudu narodzin obwieściłaś milcząco – położyłaś
im po prostu przed monitorem dwa czerwone paski testu ciążowego. Ojciec zerwał się z krzesła,
zaczął krzyczeć: Jedziemy do ojca dziecka! Do Zambii? – zapytałaś.

Dziecko to błogosławieństwo w rodzinie – mówiła zawsze twoja matka, kobieta z krzyżykiem na


piersi i cytatami z Biblii w głowie. W waszym rodzinnym domu na wsi, w województwie
świętokrzyskim, zawsze był Bóg, wiara i duża, pełna rodzina. Ale po twoim obwieszczeniu w waszej
dużej, pełnej rodzinie zapadła niebłogosławiona cisza. Ojciec milczał, czasem wybuchał, a matka
tylko pytała: Córcia, dlaczego ty nie zaufałaś naszemu Panu Bogu?

W ciąży tylko czasem ogarniał cię niepokój. Nie wydaje się pani, że dziecko ma zbyt szeroki nos? –
zapytałaś podczas kolejnej wizyty lekarkę wpatrzoną w rozmyty kształt na monitorze USG.

Ale za chwilę pomyślałaś sobie – no i co z tego, że będzie inne niż wszyscy, że swoim kolorem,
włosami lub nosem będzie wyróżniać się z tłumu? Przecież zawsze lubiłaś iść pod prąd, więc
i z półafrykańskim dzieckiem w Polsce na pewno dasz sobie radę.

A potem siedziałaś na przystanku autobusowym. Obok ciebie przeszła babcia z wnuczką, kilkuletnią
Mulatką. Zaczęłaś się jej przyglądać, zagapiłaś się na tę dziewczynkę, odprowadzałaś ją nachalnie
wzrokiem, aż w końcu dziewczynka się zawstydziła i odwróciła głowę. No tak, pewnie jestem
kolejną już dziś osobą, która się na nią gapi, pomyślałaś i w tym momencie dotarło do ciebie, że
życie twojego dziecka w Polsce będzie wyglądać tak samo. Za niedługo, od momentu urodzenia, już
nigdy nie przejdzie po ulicy niezauważone.

Gdy ma kilka miesięcy, po najbliższej okolicy wieść bardzo szybko się rozchodzi: tu mieszka
samotna mama z innym dzidziusiem. „Inny dzidziuś” to takie zgrabne określenie – wszystkie
dzidziusie są przecież ładne i niewinne, więc nikt nie odważy się jeszcze powiedzieć coś niemiłego.
Sąsiedzi wpychają tylko głowę do twojego wózka, żeby potwierdzić przepowiadaną w rozmowach
w osiedlowym warzywniaku obecność „Innego”, albo chcą wzrokiem przeniknąć kolorową chustę,
którą zdecydowałaś się nosić, aby pomóc dziecku utrzymać duchową i cielesną łączność z połową
jego korzeni, zapominając jednak, że w małym mieście w województwie świętokrzyskim, w którym
mieszkasz, jesteś pierwszą mamą w historii, która zdecydowała się na tak egzotyczny element
ulicznej mody.

Kiedy trochę podrośnie i samo już chodzi, przychodzi czas na pytania.


Czemu przyjechałaś tu sama z takim dzieckiem, a gdzie jego ojciec? – pyta anonim z listu
w twojej skrzynce pocztowej.
Ojej, jaka śliczna. Czy ona mówi po polsku? – pyta nieznajomy na ulicy, zakładając, że takie
dziecko nie może być przecież Polakiem, chociaż ty z nim jesteś, idziesz, rozmawiasz i masz je
w dokumentach zameldowane przy sobie.
A gdzie jest jej mama? – Widzisz niewypowiedziane na głos pytania rodziców, którzy siedzą na
placu zabaw, gapią się na twoją córkę i szukają wokół niej adekwatnego kolorystycznie opiekuna,
po tobie przelatując obojętnie wzrokiem.
Za to dzieci rodziców z placu zabaw pytają zupełnie wprost: Dlaczego ona jest biała, a ty jesteś
brązowa?
Dlaczego ja jestem brązowa?, pyta twoja córka, którą zabierasz do kuchni i stawiasz przed nią
trzy kubki. W jednym jest czarna kawa – to jest tatuś, mówisz. W drugim jest mleko – to jest
mamusia, mówisz. W trzecim mieszasz czarną kawę z mlekiem i mówisz: to jesteś ty. Bo to
najlepsze wytłumaczenie, jakie przyszło ci do głowy.

Twoja córka idzie do łazienki, siedzi tam długo, słychać szum lecącej z kranu wody. Potem idzie po
raz drugi. A za chwilę po raz trzeci. W końcu przyznaje się, że chciała zmyć ten brązowy kolor ze
swoich rączek, ale niestety jej się nie udało.

I wreszcie przychodzi ten dzień, w którym dowiadujesz się, jakiego twoje dziecko tak naprawdę jest
koloru.
To może być słoneczny dzień na plaży. Bawicie się, a obok przechodzi trzydziestoosobowa
kolonia dzieciaków, każde z nich po kolei odwraca głowę i słyszysz, jak unosi się to echo: Patrzcie,
Murzyn!
Albo zwykły dzień. Idziecie na spacer i nagle, gdy znajdujecie się dokładnie w centrum
krajobrazu przesuwającego się przed oczami wiernych klientów sklepu monopolowego, którzy
codziennie podtrzymują własnymi ciałami jego frontową ścianę, dociera do ciebie bełkotliwy
komentarz: O, Murzyn!
To może zdarzyć się też na basenie w eleganckiej dzielnicy Warszawy. Ludzie, jak zwykle, trochę
się na was gapią, ale bez przesady. Zbieracie się już do wyjścia, a obok was przechodzi rodzina –
mama, tata i dziewczynka w wieku podobnym do twojego dziecka. Dziewczynka mówi do taty:
Patrz, tato, Murzyn! Ojciec się śmieje i idą dalej.

Lub po prostu, podczas zwyczajnego dnia w szkole. Twoje dziecko wraca z płaczem i mówi, że
dzieciaki ze starszych klas wołają za nim: Murzynek Bambo! Ale nie rozumie dlaczego, bo do tej
pory, w przedszkolu, nikt nie zwracał na nie uwagi.

No i co z tym słowem „Murzyn” masz właściwie teraz zrobić?


Możesz tłumaczyć grzecznie, racjonalnie i rzeczowo, tonem lekko, ale nie za bardzo,
moralizującym. Na przykład: Przepraszam, nie chcę, żeby mnie pan źle zrozumiał, ale powinien pan
wytłumaczyć córce, że moje dziecko to nie jakieś zjawisko, małpa w cyrku, tylko dziewczynka, taka
sama jak pana córka.
Albo dobitnie, uświadamiając semantycznie oraz międzykulturowo: Nie. To jest Mulatka i to
jest dziewczynka. Ona na razie jest mała, ale gdyby rozumiała, co powiedziałeś, sprawiłbyś jej dużą
przykrość. I tak przez kilka minut, aż ten ktoś wydusi w końcu z siebie: Sorry.
Albo, po kolejnym dniu, kiedy patrzysz na swoje dziecko, które boi się iść do szkoły, mówi, że nie
chce być czarnym Murzynem, dlaczego ono właściwie jest jedyne i gdzie są inne takie dzieci, nic już
nie mówisz ani nie tłumaczysz. Siadasz przed komputerem i piszesz apel w internecie, że szukasz
mam, które mają dziecko i problemy podobne do twoich.

I nagle okazuje się, że jest was więcej – kilkanaście, potem kilkadziesiąt, aż w końcu kilkaset. Co
jakiś czas spotykacie się w kawiarniach w różnych miastach w Polsce, a na co dzień tworzycie
wirtualną grupę wsparcia w internecie. Nazywacie siebie: mamy kolorowych dzieci. Dlaczego
kolorowych? Bo przecież każde z waszych miksów, miksików, mieszanek, półzambijskich,
półtunezyjskich, w połowie hinduskich, z senegalskimi korzeniami, ma jakiś swój, zupełnie
wyjątkowy kolor.

Wasze dzieci nie są czarne, brązowe ani nawet śniade. Są karmelowe, czekoladowe, piernikowe,
w kolorze kawy z mlekiem, latte albo cappuccino. Najlepsze do opisywania kolorów są nazwy
okołospożywcze, bo one są takie ludzkie, przyziemne, domowe. Wymyślacie je dla dzieci, ale
głównie jednak dla siebie. Bo chcecie zrobić wszystko, żeby tylko wyprzeć to słowo „Murzyn”,
wywalić je na dobre z głowy. „Murzyn” – słowo, które zastąpiło w Polsce wszystkie, oprócz białego,
kolory.

Dotąd byłyście same, ale przecież wiadomo, że łatwiej jest być w grupie. Wreszcie możecie
rozmawiać o tym, co tylko wy najlepiej rozumiecie i co was najbardziej interesuje:
Jak pielęgnować dziecku jego afrowłosy;
Ile w szkołach w waszej okolicy jest kolorowych dzieci;
Czy gorsze jest określenie „bambus”, czy jednak „Murzyn”;
Czy ważna jest intencja, czy słowo samo w sobie;
Jak poprawnie politycznie mówić o osobie z czarną skórą i czy nie byłoby warto zapytać o to
profesora Miodka;
Jak interpretować wiersz Murzynek Bambo i jak dobrze go dziecku wytłumaczyć;
Czym jest dla dziecka werbalne krzywdzenie;
Że przecież czarni wcale nie są w rzeczywistości czarni, biali nie są całkiem biali, a żółci nie są
żółtymi – to wszystko uproszczenia;
Że bohaterkami są te z was, które zdecydowały, że swoje kolorowe dziecko będą wychowywać
w Polsce – to mówią mamy, które wyjechały za granicę;
Bo walka z rasizmem i ksenofobią Polaków to walka z wiatrakami, dodają te, które w Polsce
zostały.

A czasem w przypływie szczerości zbiera się wam na rozmowę o ojcach waszych dzieci. Tak się jakoś
złożyło, że jednak mniej wśród was ma pełne rodziny, więcej jest tych, które są same, z wyboru albo
porzucone.
Te porzucone mają najgorzej, bo przez długi czas bardzo cierpiały. Ale teraz już wiedzą – nie
można ufać Nigeryjczykom. Oni mają kłamstwo we krwi. Obiecują i wykorzystują. Mają wiele
dziewczyn i każdej mówią to samo. Chociaż ci z Ghany też wcale nie są lepsi – kłamcy
i kombinatorzy, jak tylko dowiedzą się o ciąży, to bardzo szybko znikają.
Więc te, które są same z wyboru, były jednak mądrzejsze. Nie zgodziły się na ślub ze względu na
jego muzułmańskie wyznanie albo w porę się zorientowały, że kulturowa bariera jest jednak zbyt
duża. Nie utrudniają kontaktu z dzieckiem – tatuś owszem dzwoni. On mówi coś po angielsku,
dziecko po polsku, przez moment jest nawet zabawnie. Ale potem pojawia się problem, bo dziecko
wypytuje: To gdzie właściwie jest mój tata? Kiedy go zobaczę?

To kolejne trudne pytanie, z którym musisz się zmierzyć. Tak samo jak musisz zmierzyć się z tym,
co ostatnio przeczytałaś na jednym z forów w internecie. Dorosła już Mulatka napisała apel:
„Jako młoda osoba o korzeniach polsko-afrykańskich, wychowana w Polsce, chciałabym
opowiedzieć, przez co my, Mulaci, musimy przechodzić, żyjąc w Polsce.
Po osiągnięciu pełnoletności po prostu uciekamy za granicę i już tam zostajemy. Ja ze względów
zdrowotnych jestem teraz tu, ale niedługo wracam z powrotem. Po długiej nieobecności muszę
stwierdzić, że niewiele się tu zmieniło, jeśli chodzi o rasizm.
Mulatów jest sporo, spotykamy się często, wszyscy w wieku studenckim, ale nie było chyba
takiego naszego wyjścia, które nie zakończyłoby się konfrontacją z dresiarzami.
Niedawno odbyła się sprawa w sądzie – wiosną zostaliśmy zaatakowani przez kiboli, bili się
wszyscy, my również, bo próbowałyśmy bronić kolegów. Szklane butelki poszły w ruch, siniaki,
chłopcy mieli podbite oczy, ale na szczęście na tym się skończyło.
To tylko jeden z wielu przykładów.
Drogie mamy, decydując się na wychowywanie egzotycznego dziecka w Polsce, musicie liczyć się
z tym, że przyjdzie taki dzień, kiedy puszczą mu emocje i wypomni wam, że musiało się tu
wychowywać i znosić ataki nietolerancyjnych ludzi. Wielu Mulatów ma o to żal do rodziców, to
gnębienie zorało nam psyche i borykamy się przez to z problemami emocjonalnymi.
Nie chcę wrzucać wszystkich Polaków do jednego worka, bo sama mam wśród nich wielu
przyjaciół. Niestety po swoich przeżyciach i swoich znajomych wiem, że nie zdecydowałabym się na
wychowywanie swoich dzieci w Polsce”.

Jeśli jesteś mamą z dużego miasta, ofert pomocy masz sporo. Psycholog lub coach
międzykulturowy, który pomoże ci się odnaleźć w meandrach globalnej wioski, czyli współczesnego
świata. Seminaria o wielokulturowości. Albo możesz też chodzić na warsztaty lub spotkania
w kawiarniach z innymi mamami.
Mamie z małego miasteczka lub wsi musi wystarczyć wsparcie przyjaciół oraz najbliższej rodziny.
Na swoją mamę zawsze przecież mogłaś liczyć. Gdy tylko poprosisz, przyjdzie, posiedzi z dzieckiem,
pomoże. A wychodząc, na karmelowo-piernikowym czółku nakreśli palcami krzyżyk i powie: Zostań
z Bogiem.
(NIE)OCZEKIWANE SKUTKI MALEJĄCEGO
PRZYROSTU NATURALNEGO
Ubywa Polaków – przeczytał w internecie legionista44 i poczuł się nieswojo, bo zawsze jakoś
tak z nim było, że najpewniej czuł się wśród rodaków, w dużej, silnej grupie, czuł z powodu siebie
w grupie dumę, można więc powiedzieć, że był patriotą. Uczucia patriotyczne legionista44
najintensywniej skumulowane były w podłużnym kawałku wełny o nieprzypadkowych barwach,
który wisiał na ścianie jego pokoju i używany był tylko na specjalne okazje – spotkań w gronie osób
o zbliżonej wrażliwości na sprawy ojczyzny, które rozstrzygały się w ciągu dziewięćdziesięciu minut
na zielonej murawie, ewentualnie również podczas dogrywki i rozstrzeliwania karnego. W obliczu
uporczywie trwającego od siedemdziesięciu lat pokoju w kraju i braku mobilizacji do męskości
w postaci obowiązkowego poboru do wojska, jak również zmniejszającej się liczby godzin wuefu
w szkole, był to dla legionista44 i jego najbliższych rodaków najlepszy sposób na wyrażanie
głęboko skrywanych, lecz mocno buzujących patriotycznych emocji, które poczuć może tylko
prawdziwy, młody i zdrowy Polak.

Ale Polaków ubywa. Według GUS w 2014 roku było ich dwanaście tysięcy mniej niż w roku 2013 –
czytał dalej legionista44 – co po odpowiednim przeliczeniu daje ubytek trzech osób na każde
dziesięć tysięcy mieszkańców Polski i taka tendencja utrzymuje się już od trzech lat, a jeśli będzie
utrzymywać się dalej, to już w 2035 roku Polaków będzie jedynie 36,5 miliona, a w 2050 roku
niespełna 34 miliony.

Legionista44 szybko w pamięci przeliczył, że według wszelkich demograficznych statystyk –


poznał je dość przypadkiem, bo plątał się przez kilka lat, choć bez finałowego rozstrzygnięcia
w postaci dyplomu, na kierunku zarządzanie sportem, rekreacją i turystyką w zamiejscowej filii
jednej ze szkół wyższych, żeby udowodnić matce, że oprócz miłości do futbolu i ojczyzny, i tych kilku
lat młodzieńczej posługi jako ministrant w parafialnym kościele jest jeszcze jednak zdolny coś
pożytecznego dać z siebie światu – w 2050 roku powinien jeszcze żyć. I ta świadomość, że dane
mu będzie dożywać swojej egzystencji w kraju, o którym nie będzie można, jak do tej pory,
powiedzieć dumnie „czterdziestomilionowy”, wstrząsnęła nim na tyle, że postanowił coś z tym
zrobić. W ten tak ważny dla siebie dzień, w którym tak wiele miało się wydarzyć, o 9:37 wrzucił link
do artykułu na zaprzyjaźnione forum, z dopiskiem „ciekawostka”, dla zachęty. I poczekał chwilę.

Racjonalista5 (9:39)
Witam. Ale w czym problem? Musi nas być więcej niż (tu wstawić dowolną liczebniejszą nację)? Niby
po co?

AirForce (9:40)
No jak to PO CO ja się pytam?!! Naród ginie a ty masz na to wyjebane!!!??
Racjonalista5 (9:41)
@ AirForce Rozmnażanie w imię patriotycznych pobudek nie wydaje się specjalnie atrakcyjne.
Były takie praktyki w III Rzeszy, ale tego rodzaju hodowla jakoś nie stała się świecką tradycją.

Obywatel Polak (9:50)


Niech po-psl zsyła więcej na banicje zachodu to będzie nas jeszcze mniej!!!! Z mojej rodziny
wyjechala rodzona siostra ze szwagrem, siostra cioteczna, bratanek z rodziny ojca, zaraz dojedzie
do niego do Brighton jego dziewczyna, bo już jej załatwił robotę w hurtowni opakowań, sam robi na
wózku widłowym, a ciotka na rencie kursuje co pół roku do Niemiec podcierać starym Szwabom
śmierdzące tyłki. Ja też się niedługo stąd zawijam. KTO MA TROCHE OLEJU W GŁOWIE TEN
WYJEZDZA, ZDROWA TKANKA ODCINA SIĘ OD CHOREJ RESZTY. TO KTO NIBY MA W TYM
KRAJU RODZIĆ I WYCHOWYWAĆ DZIECI?? SAMI DEBILE I ZIDIOCIAŁE MIERNOTY...
NARÓD SAM SIĘ UNICESTWIA!!

polip (10:01)
racja obywatel! ale nie martwcie się przyjeżdżają ukraińcy! niedługo ukraina będzie rosją, polska
ukrainą, a anglia polską! trzeba się tylko zastanowić gdzie wysadzić brytoli:P

xyz (10:03)
Brytoli do Atlantyku:D Razem z „paki”:D:D:D

polip (10:04)
@ xyz hehe dobre:))))

Racjonalista5 (10:44)
Witam ponownie. Tak naprawdę imigracja to jedyne wyjście w naszej sytuacji demograficznej.
Ukraińcy i Białorusini bardzo chcą do nas przyjeżdżać. Byłbym bardziej ostrożny z przybyszami
różniącymi się kulturowo i religijnie od Polaków. Ale nasi sąsiedzi są tacy jak my.

Air Force (10:51)


@ Racjonalista Polski rząd zdrajców sam już przecież zaczal sprowadzać Ukraińców do Polski.
Niby mowią ze to Polacy ale ja jak psu nie wierze kłamcom!! Zrobil sobie TUSK układ z Putinem,
a teraz uciekl na zachód a NAS zostawil z tym SYFEM!!!

Maggi (11:00)
@ Air Force Chyba żółć już ci całkiem mózg wypłukała o ile w ogóle tam był!! To sa Polacy
z Ukrainy, maja Karte Polaka. To ich rodziny byly mordowane na Kresach przez ukrainskich
banderowcow o czym niby wszyscy „prawdziwi Polacy” pamietaja. Ale zeby pomoc, to juz chetnych
nie ma.

DamianKa (11:13)
najpierw trzeba zajac sie swoim podwórkiem a nie sciagać do kraju siódmą wode po kisielu. tacy
z nich Polacy że zaden po polsku słowa nie wyduka. Ja czekam na badania z synkiem 4 miesiac
a oni te same badania od razu maja robione.

Obywatel Polak (11:16)


A ile kasiory na to poszlo to wole nie wiedzieć!!! wszystko za darmo maja – od mieszkania po
srajtasme codziennie i jeszcze w telewizorni mówili że prace tez dostaną. Jakis Polak dostał kiedyś
tyle??!! ja nie znam

Maggi (11:21)
Powinnismy sie cieszyc, ze sa jeszcze ludzie, ktorzy chca byc Polakami. Ja rozumiem, ze w kraju jest
ciezko i przez to taka niechęć, ale Polak w szklance wody by jeden drugiego utopil... Ale
Hamerykanom, Niemcom albo Zydom to w dupe wlaza bez smaru...

DamianKa (11:23)
@ Maggi z tymi żydkami to prawda...

Na samo słowo „Żyd” coś wzdrygnęło wnętrznościami legionista44 – nienawidził kurwów, od


kiedy pamięta, a właściwie to nie pamięta od kiedy, czyli od zawsze. To skomplikowana historia –
w każdym razie temat był w rodzinie. Zakorzenioną od zawsze czuł w sobie obżydliwość. Na
szczęście dość często miał szansę dawać jej ujście. Bo przecież cały czas pełno ich chodzi w Polsce po
ulicach – dobrze się kamuflują, ale i tak łatwo jest rozpoznać. Po nazwisku – jak żona nowego
prezydenta. Po wyglądzie – na przykład po grubości, bo Żydzi są grubi z bogactwa. Po ubiorze –
wiadomo, mycka, wobec mycki od razu stosuje adekwatną pogardę, albo koszulka z czerwoną
gwiazdą lub CCCP. Ostatnio zobaczył na ulicy jednego właśnie w takiej, a to już przeginka ponad
wszelkie możliwe normy, więc od razu wypłacił mu parę razy z liścia, wypłacił mu tych liści więcej,
niż jesienią spada z drzewa.

Z tych nerw legionista44 aż zgłodniał. Dryblując myślowo pomiędzy uczestnikami toczącej się
na ekranie komputera dyskusji, zaczął szykować sobie jednocześnie drugie śniadanie.
Wysokoenergetyczny i bogaty w białko posiłek, szczególnie ważny w taki dzień jak dziś. Dwa jajka
na twardo oraz kromkę pełnoziarnistego chleba z pasztetem przeżuwał, naprzemiennie popijając
dwoma szklankami odtłuszczonego mleka. Odkąd trzy lata temu awansował w chooligańskich
strukturach do rangi bojówki i stał się odpowiedzialny za klubowe barwy, zaczął szczególnie
dbać o żywienie. Cztery posiłki dziennie plus suple plus treningi to podstawa, żeby utrzymać
wysoką przydatność i wartość bojową.

To tyle, jeśli chodzi o ciało. Co do ducha i sumienia, to legionista44 kupował i spożywał


jedynie polskie produkty, bo nie wierzył, że jakikolwiek inny naród jest w stanie wytwarzać
żywność w równie naturalny i bezpieczny sposób, bez użycia genetycznych modyfikatorów, tak
szkodliwych dla zdrowia i kondycji, i odpowiedzialnych za wszelkie choroby ludzkości. Musiał jednak
przyznać, że coraz częściej w sklepach natrafiał na towary obcego pochodzenia, z polskimi
naklejkami zasłaniającymi dla niepoznaki liternictwo zza wschodniej, a nawet dalekowschodniej
granicy, odszukiwał na odwrocie drobnym druczkiem pisane Made in wcale nie Poland albo, to lubił
tropić najbardziej, początek kodu kreskowego inny niż 590, który zarezerwowany jest tylko
i wyłącznie dla Polski i Polaków.

Tak naprawdę, pomyślał legionista44 ożywiony nagłym dopływem glukozy do mózgu, to jest
zupełna racja, co piszą na forum o tych Ukraińcach, którzy ostatnio coraz bardziej zalewają sobą
Polskę. Ostatnio kumpel z osiedla mu opowiadał, że już pół roku szuka roboty na budowie, chodzi
od jednej do drugiej, ale wszędzie ful albo za taką stawkę, że pocałuj się w dupę, no i chuj, nie ma
roboty dla niego. A kto tam na tych budowach robi? Ruscy właśnie. Na czarno, za połowę stawki,
i tak wygryzają Polaków, którzy są bez pracy. Upowcy, banderowcy jedni. I co teraz kumpel
planuje? Pojechać do Norwegii, na wycince drzew może wyciągnąć nawet sto sześćdziesiąt
ichniejszych koron za godzinę. I w ten właśnie sposób kolejny Polak niedługo opuści Polskę.

Na szczęście legionista44 nie musi w ten sposób szukać dla siebie roboty ani narażać się na
konfrontacje uwłaczające jego polskiej dumie. Bo oprócz działalności pro bono w bojówce
równolegle zajął się dystrybucją supli i sterydów, a na to teraz jest megassanie. Ponad cztery tysie
miesięcznie wyciąga z palcem w dupie, więc na razie nie musi się zamartwiać bytem.
Ale tak po koleżeńsku, w imię solidarności, gdyby tylko takiego Ruskiego legionista44
spotkał dzisiaj wieczorem, wszystko jedno czy polskiego, czy nie pochodzenia, bo ważne jest, kto po
polsku mówi, wygląda jak Polak i kto się tutaj urodził, to zaraz by mu powiedział: Masz może jakiś
problem?! Albo nie, inaczej: Ty, Ruski, masz może jakiś problem?! – żeby wiedział od razu, że to
o niego chodzi. Albo jeszcze lepiej, krócej i dosadniej: Ty banderowskie ścierwo, masz problem?! –
bo im krócej i dosadniej, tym lepiej, wiadomo.
Jak dzisiaj wieczorem legionista44 spotka Ruskiego, to tak mu właśnie powie.
Tymczasem czytał dalej.

Air Force (12:19)


przecierz to nadal są spadkobiercy BANDERY!!! Ukraińcy nigdy nie przeprosili za Wołyń! W czasie
Powstania Warszawskiego co niektórzy Ukraińcy byli gorsi od Niemców

Podlasiak (12:27)
Pomścimy Wołyń, Kresy odzyskamy!!

Air Force (12:28)


Ukraińscy NAZIŚCI tylko marzą żeby dalej mordować Polaków I zająć Przemyśl I Rzeszów wraz
z przyległościami!!!

casper (11:48)
Elo, kumpel zsharował mi linka do tego forum więc dolaczam się do dyskusji.
Po pierwsze, otwarcie granicy przyciągnie do nas również ukraińską i białoruską przestępczość.
Tak więc sito jeśli chodzi o wjazd być musi.
Po drugie, jeśli będą oni mieli tak łatwy dostęp, to szybko zaczną wyłudzać pieniądze. My może
tego nie dostrzegamy – ale dla nich złotówka jest o wiele pewniejszą walutą od ich własnej.

Obywatel Polak (12:07)


Po trzecie wpuścimy jednych, to zaraz zjadą się następni!! tak jak zrobili sobie Angole. widziałem
jak byłem u siostry i szwagra w odwiedziny

Witold (12:08)
Popieram Obywatel. Przyjmując kogo popadnie możemy co najwyżej stać się stadem
wielogatunkowego bydła. Po co powtarzać błędy Zachodu?

emigrant666 (12:12)
Chcecie posluchac o bledach zachodu? To ja wam z mila kurwa checia opowiem. Osiem lat juz
charuje za granicą, to sie napatrzylem. Trzy lata w UK, a teraz od prawie pieciu we Francji. W tych
krajach UK FR nie da się zyc normalnie. Wszedzie sie panosza kolorowi, zamiataja ulice tymi
tlustymi murzynskimi dupami. Jedziesz sobie dla przykladu na dzielnie w polnocnym Paryzu i tam
sami czarni i arabusy dookola, dra mordy, pchaja sie, stoja na ulicy i podpieraja sciany, smrud wieje
od tego ich zarcia, zasyfione knajpy, bałbym się tam nawet buta postawic, bo zaraz syf oblezie,
i jestes tam jedyny bialy, pierdolona afryka się zrobiła w tej Europie. Tak wogule to witam
wszystkich rodakow.

casper (13:00)
@ emigrant @ Obywatel Polak Czyli jedno jest pewne – byle nie Murzyni
i Arabowie...

Obywatel Polak (13:04)


Ani Chinole ani Wietnamcy

xyz (13:19)
Wietnamki tak Wietnamczycy nie J))))

polip (13:21)
@ xyz hehe dobre:))))

casper (13:43)
@ Obywatel Polak ja bym jednak zostawił po tych skośnych tanie sklepy z badziewiem
i budy z żarciem.
Ostatnio kupiłem w chińskim centrum słuchawki do mojego starego ericssona, nigdzie już takich
nie było, a ci skubańce mieli uniwersalne. Z miesiąc ich używałem, chociaż ostatni tydzień to już
tylko przez jedną było słychać, ale chuj, mógłbym nakupić 50 sztuk, a i tak byłoby taniej niż za
jedne w normalnym sklepie.
A co do żarcia to na mojej ulicy na rogu jest jeden kitajec – zawsze biore chrupiący kurczak
słodko-kwasny z furą ryżu i kapuchy. Taniej ani więcej w żadnej kebabowni nie dostaniesz.

Obywatel Polak (13:52)


A wiesz wogole z czego ten twój kurczak jest robiony??? Przecież oni w wólce kosowskiej pod wawą
psy na mięso przerabiają!! wiem bo czytałem niedawno artykuł na Onecie

Air Force (13:54)


OHYDAAA!!111 DEPORTOWAĆ WSZYSTKICH ZOLTKÓW!!!!

casper (14:00)
O KURWA! Słyszałem o przekrętach w wólce, ale o psach nie słyszałem!

Legionista44 też nie słyszał i aż mu podskoczyło i tak już podniesione ciśnienie. Na szczęście
chwilę później uspokoił się trochę, bo zdał sobie sprawę, że już od dawna nie jadł w wietnamskich
barach, ale i tak czuł, że przesiąka na wskroś wkurwieniem, bo jak można tak truć ludzi,
a w szczególności Polaków.

Z przystępnej cenowo kuchni legionista44 zawsze o wiele bardziej cenił sobie kebaba, którego
można wziąć na wynos, a mięso jest w nim treściwsze, więc energii z białka starcza na dłużej.
Pamięta, jak raz kebab prawie uratował mu życie. Z kumplami kilka lat temu wybrali się na marsz
niepodległości do Warszawy, bo to święto narodowe, szczytna idea i warto ją wspierać. Byli po raz
pierwszy, ale od razu wkręcili się w akcję. Wtedy ostatecznie utwierdził się w słusznym
przekonaniu, że psy to jednak jest porażka i nie zasługują na jego szacunek. Biegną z chłopakami
przez most Poniatowskiego, a tu wyskakuje na nich policjantka. Za chuj nie wiedziała co robić,
machała tą swoją tomfą, ale legionista44 nawet siniaka nie miał po jej uderzeniu. Chwilę
później dostała gonga. Obok stały dwie inne, to kolega rozpiął rozporek i zaczął sikać na nie – nic
nie mogły zrobić, tak były wystraszone. Biegną dalej przez most, następna się trafiła, nie wie
legionista44, po co tyle tych sierot wystawili, no to z kolegą kopnęli ją w tym samym czasie,
przeleciała przez barierkę mostu i poleciała do rzeki, a za chwilę jej kolegę policjanta poprawili tak
samo. Bo zasada jest taka – jak masz sytuację podbramkową, to jebnij policjanta tak, żeby cię nie
zapamiętał i za nic nie będziesz odpowiadał – tak mu poradziła kiedyś znajoma prawniczka.

Ale wracając do głównego wątku – tak się wkręcili, że aż się zgubili i w końcu razem z Pyrusami
z Lecha wylądowali po drugiej stronie Wisły. Późno, noc prawie, pociąg do Sochaczewa odjeżdżał za
niecałą godzinę, a oni od południa, czyli od przyjazdu, nic nie jedli, byli jedynie na adrenalinie. Na
szczęście trafił się kebabiarz po drodze, zgarnęli po baranim XXL w łapę i udało im się nawet
zdążyć na pociąg. Tak właśnie kebab uratował mu życie.

Ale ostatnio nawet w stosunku do kebaba legionista44 zaczął się czuć obrzydliwie. Kristina,
jego osiedlowa miłość z dzieciństwa, choć już dawno stracił wszystkie uczucia do niej, zaczęła
prowadzać się z takim jednym Arabem. Gdy legionista44 widzi ich razem, to aż nim zaczyna
trząchać coś głęboko w środku, podobnie jak przy Żydach, choć jednak nieco mniej. Kristina to tak
naprawdę Kryśka, ale odkąd się zadała z ciapatym, tak każe na siebie mówić, bo chce być bardziej
światowa. Nie rozumie legionista44, co ciągnie laski do tych kolorowych – narody i kolory nie
powinny się mieszać, trzeba wzmacniać swoją siłę, a Kristina osłabia swój naród, bo jak zajdzie
w ciążę, to kogo właściwie urodzi – jakiegoś mieszańca, kundla bez rasy. Zdrajczyni i kiedyś jej to
przy okazji wygarnął na klatce schodowej, a ona mu na to wygarnęła, że tego kebaba, którego tak
lubi, właśnie ten jej Arabus robi.

Wkurwił się legionista44 na samo wspomnienie kebaba i Kristiny. Bo tu tak naprawdę nie
chodzi tylko o niego. Tu się pojawia też inna ważna kwestia – czy ktoś w ogóle bada tych
kolorowych, zanim się ich wpuszcza do naszego kraju? Przecież oni mogą z innej kultury nawieźć tu
jakiego syfa, hifa albo innego gówna, a potem Polakom przygotowują jedzenie, do łóżek włażą
i wszystkie inne rzeczy. Ale nikogo to oprócz niego najwidoczniej nie obchodzi, a nawet słyszał, że
chcą zwozić następnych, tym razem Murzynów z Afryki, bo teraz taka moda. No i Unia, czyli
żydostwo, oczywiście każe.

Ale spokojnie, dzisiaj wieczorem to wszystko zejdzie z niego. Na razie dla rozładowania napięcia
zrobi sobie krótki trening siły uścisku dłoni – ściskaczami robi trzy serie po trzydzieści ściśnięć, dwie
powoli, a trzecią na szybkości i w ten sposób robi sobie niezłą pompę pięści i przedramienia,
wyrabia straszliwą siłę, jednocześnie nie przerywając zerkania na ekran komputera.

Obywatel Polak (14:14)


Nie słyszałeś??!! To poczytaj sobie!! Ja nie wiem, ja to bym teraz nawet kijem nie tknal tego ich
wietnamskiego syfu, ale warszawiaki to może lubią sobie pieski pojeść, tak swiatowo w końcu, a oni
tacy eleganccy. Cipy a nie faceci łarzą po ulicach w obcisłych spodniach giejostwo az boli!!
Widziałem tam na ulicach jak byłem kiedyś przejazdem.

Maggi (14:41)
Obywatel a Ty z jakiej zadupnej wsi jesteś? Z takiej co to psy na łańcuchu trzymają? Jak nie jesteś
warszawiakiem to nie wypowiadaj się co lubimy, a czego nie. Od stolicy słoikom wara!

Witold (15:03)
Dajcie już spokój Wietnamczykom. Są od dawna, siedzą cicho, trzymają się ze swoimi, nie robią
problemów. A kto się boi mięsa, niech nie je. Ja o wiele bardziej bałbym się niekontrolowanego
wjazdu muzułmanów. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

emigrant666 (15:07)
Zgoda Witold! Po tej rzezni w zimie na lewacka gazete w Paryzewie zabojady teraz laza po ulicach
z karabinami, bo w koncu sie dowiedzieli co potrafia muzulmany i teraz wreszcie zaczeli ich
pilnowac, i bardzo dobrze, niech odstrzela scierwo, bo znowu gdzies jakies swiry islamskie
zaatakuja. Ale tu wszystko od poczatku jest ostro pojebane – bo te wszystkie brudasy napierdalaja
plynnie po francusku i to wszystko sa francuzi, normalnie juz od pokolen, a ty kurwa, chociaz
z Europy, z cywilizowanego kraju, sobie możesz pomarzyc tylko, zeby ci prace na legalu dali albo
mieszkanie wynajeli. Francuskie brudasy kierują autobusami, metrem, a co jak jakiemus nagle
odpierdoli i wysadzi wszystkich w powietrze, albo znowu zacznie napierdalac z karabinu naokolo,
jak w tej lewackiej gazecie, ktos w ogóle mysli o tym???

Obywatel Polak (15:13)


Przecież w Polsce też od dawna siedzą muzułmanie!! Na podlasiu, w gdańsku, nawet w warszawie
mają meczet, jak nie dwa. Na dżihadystów niby nie wyglądają, ale nie wiadomo co tam po cichu
kombinują... Widziałem program o nich w telewizji
C hrystus_Królem_Polski (15:22)
Witam wszystkich forumowiczów. Do czasu nie są dżihadystami, ale jak przybiorą w siłę liczebnie, to
pokażą na co ich stać i o co im chodzi tak naprawdę, tak jak w powyższym przykładzie. A tak
w ogóle – to bardzo ważne pytanie w obliczu postępującego kryzysu wiary – czy ich Bóg jest tym
samym, w którego My-Katolicy wierzymy? Z Bogiem.

Racjonalista5 (15:27)
Witam ponownie. Islam, tak samo jak Chrześcijaństwo, jest religią monoteistyczną. Monoteizm
zakłada wiarę w jednego boga. W Islamie bóg nazywa się Allah.

C hrystus_Królem_Polski (15:41)
Nasz Bóg jest Jedyny Prawdziwy i poza Nim nie ma innego. A oprócz tego jest Trynitarny, a ich,
z tego co wiem, nie. To już wystarczy by obalić tezę o jednym i tym samym Bogu. Z Bogiem.

Air Force (15:44)


O KURWA jeszcze KLECHY tu tylko brakowało!!!111!

Racjonalista5 (15:48)
@ C hrystus_Królem_Polski Nie wchodzę w dyskusje religijne ani światopoglądowe. Na
razie dla radykalnych muzułmanów Polska nie jest specjalnie atrakcyjna. Siłą rzeczy na tle innych
krajów nadal jesteśmy bastionem katolicyzmu w Europie.

C hrystus_Królem_Polski (15:59)
@ Racjonalista5 – zupełnie się z tobą nie zgodzę. To katolicy są w Polsce najbardziej obecnie
dyskryminowaną mniejszością, chociaż lewactwo i judeopolonia a zwłaszcza tefałen próbuje
wmawiać nam inaczej. Boże chroń Polskę przed tefałenem! Gdy na polskiej ulicy pobity zostanie
murzyn, zwłaszcza homoseksualny, to najwyższa zbrodnia, ale gdy pobita jest staruszka, zwłaszcza
jeśli słucha Radia Maryja lub zakwalifikowana zostanie do moherów – to nic się nie stało.
Z Bogiem.

Przerwa, bo telefon. Nieznany numer. To dzwoni Qrak, kumpel w barwach z chooligansów. Poznali
się w Warszawie na tajskim boksie, a stamtąd ich obu starsi szybko zwerbowali do legionów. Teraz
takich właśnie szukają – nie napakowanych, tylko wyszkolonych, technicznie sprawnych, bo w tym
tkwi wartość bojowa. Jesteś niski, krępy, zbity – nikt nie wie, czego się po tobie spodziewać. Tak
jak po Qraku – małym skurwysynie.

Qrak ostro podjarany, drze się do telefonu, że nie może się już doczekać dzisiejszego wieczoru.
Chwali się, że ma świeży zapas gazu, chce obgadać szczegóły. Stąd ten nieznany numer – kupił
nową kartę, nie można przecież ryzykować sprzedawania ważnych info do internetu. Bo zaraz
znajdą się kreciki – węszą, ryją po forach, i wywęszą. I z zaplanowanej akcji nici.
Ale dzisiaj będzie raczej na spontanie – najpierw ważny mecz, dobry doping, ful wypas oprawa,
a potem coś się trafi, a coś trafi się na pewno, więc trzeba być uzbrojonym.

Legionista44 z szafy wyciąga swoją zbroję. Rycerska kolczuga – gęsty splot, nie ma bata,
żaden nóż się nie przebije. Co prawda piętnaście dodatkowych kilo kładzie sobie w ten sposób na
klatę, ale warto. Bo legionista44 takie już widział w swoim życiu akcje, że woli nie ryzykować.
Widział śrubokręty w barku, młotki, kilofy, miecze samurajskie, piłę „moja-twoja” – nazwa od tego,
że raz ty ciągniesz, a raz do siebie ciągnie w parze kolega. Nawet kopię rycerską widział wbitą
u gościa w udzie. I takiego jednego, co jak odsłonił plecy, to od szyi do kości ogonowej, wzdłuż
kręgosłupa, miał ponad siedemdziesiąt szwów, bo od tyłu mu ktoś przejechał siekierą z zaskoczenia.
Jak cerata chodzą niektórzy, przykro patrzeć czasem.
Więc kolczuga i gaz to dla legionista44 zbroja obowiązkowa.

Na razie ma jeszcze trochę czasu, więc skręci sobie gibona – przyjemnie działa, niweluje strach,
a nie zaciera granicy błędu jak wóda. Szybki relaksik, jeszcze sobie poczyta.

DamianKa (16:07)
sorki za dłuższą nieobecność musiałem synka z przedszkola przyprowadzić. A to u nas biją
Murzynów? kolejny głupawy wykwit politpoprawności rozdmuchującej marginalne problemy
w duchu lewicowych fobii

Podlasiak (16:23)
RACZEJ!!! U nas w Białymstoku żyć się przez to już nie da!!!11 Parę razy coś tam się wydarzyło,
ktoś tam jakiś filmik nagrał i wrzucił do netu, trochę napisów na murach. Ale co komu szkodzą
napisy??!! były, są i będą. Z tym podpalaniem drzwi może trochę tylko była przeginka, ale kurwa
nie dzieje się tu nic co by się nie działo w każdym innym mieście w Polsce! Ale już uznali że
Białystok to ciemnogród i miasto kiboli i rasistów!! NO SORY nawet prokuratorów zaczęli
specjalnie szkolić do wykrywania rasizmu

emigrant666 (16:30)
Lewactwa nie cenie, ale brudasow jeszcze mniej. A to pierdolenie o tolerancji wkurwia mnie juz na
maksa!! Na lotnisku raz bylem, szarpnałem się na tanie linie bo szef dal przed swietami premie, ide
se normalnie z walizka, sera francuskiego nakupilem, na prezenty, matka w zyciu takiego nie jadla
to chcialem zeby zobaczyla, skoro syn na zagranicy robi i na tym skanerze zatrzymuje mnie jakas
brudaska z Algierii czy innego kurwa brudaskiego kraju i mnie rozpierdala te walizke. Ale kurwa
zero szacunku, nic, tylko na pelnym wkurwie, wywala mi gacie, skarpety, paluchami mi maca po
tych serach i zgadnijcie co mi odpierdolila – wywalila mi wszystko do smieci, bo nie wolno. Kurwa,
jak się wkurwilem!!! Od kurw ja zaczalem wyzywac, ale po cichu, bo zaraz by mnie zgarneli gdzies do
pokoju i kazali się do naga rozbierac. Juz slyszalem takie historie wiec sie powstrzymalem. Ale
swiateczna premia w pizdu poszla – rok zapierdalalem kurwa na hali przy mrozonkach zeby kurwa
dostac te premie, a taka arabuska se w cieple siedzi i pewnie trzy razy tyle kasy ma z tego.
I jeszcze mi tymi brudnymi murzynskimi paluchami czyste gacie wymacala – wszystko do pralki
potem wrzucilem. Swoich niech sprawdza a nie naszych. Pierdolona terrorytystka sobie terrorysty
szuka. I badz tu kurwa tolerancyjny!!

Podlasiak (16:36)
O KURWA, ja bym jak nic w morde strzelił!!!

xyz (16:37)
Pracowałem u Niemca z Rumunami, jeden z nich wygrał ze mną w szachy, więc się zdenerwowałem
i dostał wpierdol. Czy jestem Rasistą?:D:D

DanielKa (16:43)
Polakom naokrągło się wmawia że są rasistami, homofobami i antysemitami. Na siłę szuka się
dowodów że jesteśmy tymi rasistami itd.

Air Force (16:46)


RZygaĆ sie chce!!! KtoŚ jawnie pracuje nad zniszczeniem polskiego NARODU!!!!1

xyz (16:52)
No ciekawe kto... pejsaci pożeracze macy:DD

polip (16:57)
@ xyz hehe dobre:))
Legionista44 siedzi już przy stole – umyty, pachnący, w barwy ze ściany swojego pokoju
przystrojony, pod spodem uzbrojony. Jarek!!! – woła na obiad matka, już któryś raz, ale nie ma
mowy, legionista44 nawet drzwi do pokoju nie otworzy. Przed akcją trzeba się wypróżnić,
w końcu to emocje, a nie jeszcze obżerać. Tyle razy już jej mówił, ale chyba nigdy się tego nie
nauczy.
Woli sobie w samotności pokroić surowego tuńczyka – taki rarytas, od czasu do czasu kupuje,
gdy dobrze zejdą mu sterydy, suple i trafi się ekstrazarobek. Trzy stówy za dwa i pół kilo mięsa –
to i tak tanio, bo po znajomości kupione.
Ostatnie spojrzenie na dyskusję na forum, którą sam sprowokował – analizę przyczyn,
okoliczności i możliwych skutków słabnącej w Polsce polskości, wizji tak dla niego przerażającej
i bolesnej. Nabrzmiała żyłka pulsuje na jego prawej skroni. Od dzieciństwa tak mu się robiło, gdy
płakał albo był zdenerwowany. Na początku matkę bardzo to rozczulało, ale szybko się przekonała,
że żyłka nie zapowiada tak naprawdę niczego dobrego.
Skalpelem legionista44 powoli odcina cienkie, na wpół przezroczyste plasterki tuńczyka,
połyka na surowo, zagryza cytryną.

emigrant666 (17:00)
Ja wam jedno mogę powiedziec – im mniej brudasow tym lepiej. Wy w Polsce w porownaniu z FR
macie swiety spokoj, nie najechalo się wam tego jeszcze za duzo. Ja gdyby nie kasa to w zyciu bym
w FR nie siedział!! Chociaz jak tylko przyjade to slysze jak zydostwo z wybiórczej i TVN rznie głupa
ze to niby nic groznego, zeby sobie przyjezdzali, ze to dobre niby. Jak by zobaczyl jeden z drugim
jak się zyje jak kurwa w autobusie nie mozesz oddychac bo czarne dupy cie w porecz wgniataja albo
ci kurwa arabski pies mandat wlepia to dopiero by ich chuj strzelil. Rzną madrali, ale chuj tak
naprawdę wiedza!!

DanielKa (17:04)
Polakom nie potrzeba żadnych obcych. Mamy dość swoich problemów, dzieci za mało się rodzi –
ktoś o tym pisał parę postów temu. Myślicie, że byle Rusek albo Arab będzie płacił na nasze
emerytury?? To chwast wrastający w polską ziemię i należy go wyrywać, gdy jeszcze się nie rozrósł,
i jak to z chwastem, potrzebne są radykalne środki.

Wiadomo, lepiej zapobiegać, niż leczyć.

Legionista44 jest gotowy. Nasączony całodzienną dawką różnorodnych poglądów, o 17:07


zamyka komputer i wychodzi z domu. Dziś wreszcie ten dzień – początek sezonu ligowego.
Tak się tylko składa, tak już zupełnie szczerze, że legionista44 nie wie nawet, kto gra
obecnie w składzie jego drużyny. Nie śpiewa podczas spotkań, z rzadka dopinguje. Koledzy
chooligansi mówią o nim, że mecz zawsze ogląda plecami do murawy. Bo legionista44, znany
w kręgach kibolskiego światka stolicy, obrońca barw i herbu z kawałka wełny na ścianie, nie lubi
wcale piłki nożnej. Nigdy tak naprawdę go nie interesowała.
Z innych ciekawostek – jego babcia była Ukrainką z Kijowa. A rodzinna żydowska historia jest
bardzo tajemnicza. Podobno cztery jego ciotki w czasie drugiej wojny ukrywały się przed
Niemcami. Zginęły, bo zostały wydane. Do tej pory nie wiadomo przez kogo.
ROZMÓWKI MURZYŃSKIE
Na Ziemiach Odzyskanych, tam gdzie nazwy miasteczek i wsi wymawia się dwujęzycznie, po polsku
lub po niemiecku, w zależności od intencji, stoją dwa biało-czerwone domy, jeden biały, drugi
czerwony, metr może dwa od siebie. Biały dom powstał pierwszy – mieszkał w nim ojciec, matka
i pięcioro dzieci. Ojciec, lekarz chirurg, właściciel wybudowanej siłą własnych mięśni i determinacji
przychodni medycznej na tyłach białego domu, zapowiedział kiedyś, że może mieć dziewięć córek,
ale dziesiąty ma być syn, więc matka, pracownica medyczna średniego szczebla, która
własnoręcznie mieszała w betoniarce cement pod budowę przychodni, urodziła mu najpierw trzy
córki, potem dwóch synów i na tym już poprzestali. Po latach, w białym domu, z ojcem i matką
został już tylko starszy syn, a obok stanął dom czerwony, do którego wprowadziła się najmłodsza
córka ze świeżo poślubionym mężem. I od tego momentu w biało-czerwonym życiu dwóch domów na
obrzeżach średniej wielkości miasta pojawił się problem.
Cór ka: Wszystko zaczęło się od chwili, kiedy w 2005 roku wprowadziłam się razem z mężem do
nowego domu. Mój brat nie wiedział wtedy jeszcze, że jesteśmy po ślubie. Nagle zaczął mnie
wyzywać – od dziwek i kurew, i że jak chciałam czarnego, to mogłam iść do burdelu. On już
wcześniej miał rasistowskie poglądy względem Żydów, ale nic nie wiedziałam o tym, żeby miał też
coś do Murzynów. Tym bardziej że mój mąż wcale nie jest czarny ani nie jest Murzynem, urodził się
w Oranie i jest Algierczykiem. Ale w sumie ja też byłam wyzywana przez mojego brata od
czarnuchów. Nie wiem w ogóle, skąd to wszystko się wzięło – na pewno nie z powodu pieniędzy ani
kłótni osobistych – nie utrzymywaliśmy nigdy z moim bratem żadnych bliższych kontaktów. Nie
jestem w stanie podać dokładnych dat zdarzeń, to znaczy dat wyzwisk brata w stosunku do mnie
i męża – było ich tak dużo, że nie potrafimy tego wszystkiego zapamiętać.
M ąż: To zdarzało się średnio raz na dwa miesiące. Po raz pierwszy w lipcu 2005 roku, więc
w sumie minimum dziesięć, piętnaście razy, ale tak naprawdę nigdy tego nie liczyłem. W każdym
razie zawsze działo się to przed naszym domem, gdy z niego wychodziłem lub wracałem, albo
w obrębie posesji, bo brat mojej żony mieszka w domu obok, z rodzicami.
Cór ka: Brat zaczynał zwykle od wyzywania któregoś z nas od czarnuchów i Murzynów albo
krzyczał, stojąc przed naszym domem: Zajebię cię! Starał się sprowokować mojego męża do bójki.
Raz nawet doszło między nimi do przepychanki, którą sprowokował mój brat.
M ąż: Jakoś na przełomie września i października 2005 roku brat mojej żony remontował dom,
który należy do mojego drugiego szwagra i od tyłu przylega do naszego domu. Nocą, około północy
albo trochę później, kiedy już spaliśmy, on nie pracował, ale puścił bardzo głośno muzykę.
Poszedłem zwrócić mu uwagę, a wtedy on kazał mi się wynosić, zaczął wyzywać od czarnuchów
i wylał na mnie brudną wodę. Zaczął się mnie czepiać i uderzył mnie ręką w twarz. Zaczęliśmy się
szarpać i przewróciliśmy się na ziemię. Bijatykę przerwał drugi szwagier, który na czas remontu
również mieszkał u teściów.
Szw agier : Nigdy nie byłem świadkiem żadnej bójki między moim bratem a mężem siostry.
W 2005 roku nie mieszkałem u rodziców. Nigdy też nie słyszałem żadnego znieważania w stosunku
do męża siostry ani by ktokolwiek wyzywał go od czarnuchów. Mąż mojej siostry ma metr
dziewięćdziesiąt i wątpię, żeby mój brat go wyzywał. Nie wiem w ogóle, o co chodzi w tej sprawie,
bo nie utrzymuję z siostrą i jej mężem żadnych bliższych kontaktów.

M ąż: Ja wiem, że ani teściowie, ani szwagrowie nic na brata żony nie powiedzą, nie będą
występować przeciwko niemu, chociaż są jedyni, którzy mogli kiedykolwiek coś słyszeć.
Cór ka: Z kolei wśród najbliższych sąsiadów na pewno nikt niczego nie zauważył – z jednej strony
posesji mamy cmentarz, a z drugiej zaraz obok mieszkają rodzice.
M ąż: Tak naprawdę tylko żona jest jedynym świadkiem tych zdarzeń, który cokolwiek może
powiedzieć.

Cór ka: Na początku listopada 2012 roku byłam świadkiem, jak po raz kolejny mój brat wyzywa
mojego męża. Z okna widziałam męża wracającego do domu. Nie słyszałam rozmowy między nimi
od początku, tylko część kłótni. Otworzyłam okno i usłyszałam, jak mój brat krzyczy: No chodź,
Murzynie!
M ąż: Zapytałem go wtedy, czy ma jakiś problem, a on odpowiedział, że ma problem z Murzynem.
Chciałem uniknąć awantury, więc poszedłem do domu, ale on nadal stał pod domem i krzyczał, więc
w końcu wyszedłem i powiedziałem: No to chodź. Chciałem się z nim bić, załatwić sprawę po męsku,
ale on nie reagował. Chciał mnie sprowokować i zmusić, żebym to ja pierwszy go uderzył, żeby
wyszło na to, że bójka została wywołana przeze mnie. W końcu niczego nie zrobiłem, tylko za
namową żony wróciłem do domu. Wtedy brat żony zaczął walić do drzwi, dzwonić dzwonkiem. My
jednak zgasiliśmy światło i poszliśmy spać. Następnego dnia zobaczyliśmy, że drzwi wejściowe są
uszkodzone, były na nich głębokie rysy i pocięta blacha, która wzmacniała jedno skrzydło.
Cór ka: Po tym zdarzeniu zaczęliśmy się bać o naszego trzyletniego syna – że w napadzie szału
brat może też jemu zrobić krzywdę. Tym bardziej że przypomniałam sobie inną, trochę wcześniejszą
sytuację – pewnego popołudnia byłam z synem u moich rodziców i był tam też mój brat, siedział
w kuchni. W pewnym momencie mój syn pobiegł do niego i po chwili wrócił z płaczem. Nie wiem
dokładnie, do czego tam doszło, raczej nie było to nic groźnego, ale te ostatnie zajścia dały mi do
myślenia.

M ąż: Przez te kilka lat nie zgłaszaliśmy żadnych skarg na zachowanie brata żony na policję.
W końcu to jednak rodzina.
Cór ka: Nie chcieliśmy żadnych dodatkowych awantur, a ja trochę bałam się reakcji rodziców.
Jednak ze względu na dziecko zmieniliśmy zdanie.
Starszy syn i brat, lat trzydzieści jeden, wykształcenie średnie, kawaler, bezdzietny, bez
wyuczonego zawodu, miejsce pracy: działalność gospodarcza, dwukrotnie karany: za jazdę po
pijanemu i pobicie, sylwetka szczupła, włosy krótkie blond, niesympatyzujący z jakimkolwiek
ruchem lub organizacją nacjonalistyczną (jak ustalił zespół do spraw kibiców przy wydziale
dochodzeniowo-śledczym komendy miejskiej policji), w marcu 2013 roku został oskarżony przez
prokuraturę rejonową o to, że od lipca 2005 roku do listopada 2012 przynajmniej
kilkunastokrotnie znieważył męża swojej siostry, lat trzydzieści pięć, urodzony w Algierii,
posiadający ważną kartę pobytu w Polsce, miejsce pracy: fitness klub i siłownia, używając pod jego
adresem słowa „czarnuch”.

Br at: Ja nigdy w żaden sposób nie obrażałem mojego szwagra. Nie pamiętam, jak długo się
znamy, w każdym razie od momentu, kiedy zamieszkał razem z moją siostrą w domu obok.
Pamiętam, że jeszcze przed przyjazdem szwagra do Polski rozmawiałem z nim przez skype’a. Już
wtedy wiedziałem, że to osoba o ciemnym kolorze skóry, w związku z tym nie było to dla mnie
niespodzianką, gdy go zobaczyłem.
Z tego, co wiem, po przyjeździe do Polski mój szwagier był prześwietlany przez ABW albo
prokuraturę ze względu na to, że może być terrorystą. Ja nigdy z nim nie rozmawiałem. Nigdy
z nim nie rozmawiałem dlatego, że on jest muzułmaninem. Nie pije alkoholu, nie pali papierosów,
w związku z czym uważam, że nie mielibyśmy wspólnych tematów do rozmowy. Nie uczestniczy
w żadnych polskich świętach, więc nawet nie było okazji, żeby się spotkać.
Więc nie było między nami żadnych rozmów, ale i tak zdarzało się, że on zwracał się do mnie
słowami powszechnie uznawanymi za obelżywe, a ja nie pozostawałem mu dłużny i również go
obrażałem, ale nigdy nie zwróciłem się do niego słowem „czarnuch”. Ja nie wiem, czemu on mnie
obrażał, chociaż wydaje mi się, że wie, że ja go nie akceptuję. Ja go nie akceptuję, bo on jest
muzułmaninem i jest nieprzewidywalny. Dałem mu to odczuć. Powiedziałem wszystkim w rodzinie,
że nie chcę go widzieć i nie chcę, żeby nas odwiedzał. Siostra tylko czasem do nas przychodziła z ich
wspólnym dzieckiem, ale nie utrzymujemy z siostrą zbyt zażyłych relacji. Nie było na pewno takiej
sytuacji, żebym dobijał się do drzwi wejściowych domu szwagra i siostry – nie wiem, po co miałbym
coś takiego robić. Szwagier jest mężczyzną postawnym, regularnie uczęszczającym na siłownię,
czuję przed nim respekt i nigdy się z nim nie biłem. Nie nadużywam alkoholu, bardzo rzadko się
upijam, tylko w związku z jakimiś uroczystościami. Po alkoholu zachowuję się spokojnie, nie tracę
pamięci, więc nie mogło być tak, że czegoś nie pamiętam.
Nie mam w stosunku do szwagra żadnych roszczeń finansowych. Gdy się spotykamy, mijam go
bez słowa, on też się wtedy nie odzywa. Nie wiem, dlaczego szwagier twierdzi, że ja go obrażam
słowem „czarnuch”. Chyba ma kompleks niższości. Moja siostra również przeszła na muzułmanizm,
dlatego pozostaje pod jego wpływem.
Ja nie mam rasistowskich poglądów, nie należę do żadnej organizacji nacjonalistycznej,
przeszkadza mi tylko, że mój szwagier jest muzułmaninem.

W kwietniu 2014 roku sąd rejonowy uznał starszego syna i brata za winnego i skazał go na grzywnę
tysiąca złotych. Pomimo apelacji wyrok został utrzymany. Córka z mężem i dzieckiem wyjechali za
granicę. Mieszkają i pracują w Wielkiej Brytanii. Czerwony dom stoi pusty. W ogrodzie przed
białym domem stoi matka. W puchowej kurtce i wełnianej czapce rąbie drewno na opał, narzekając
po cichu na bolącą nogę, którą powoli, od dużego palca, zżera martwica.

M atka: Boli ta noga i nic już jej nie pomoże. Ani tabletki, ani zastrzyki. Nic już jej nie uratuje.
Najwyżej mąż utnie nogę, zna się na tym, i będzie po bólu. Ale ból, że dziecko coś robi w tajemnicy
przed matką, już na zawsze zostaje.
Córka potajemnie wzięła ten ślub. Żebyśmy się nie dowiedzieli. Mówiła, że jedzie w odwiedziny
do koleżanki do innego miasta, a wróciła już z mężem. On nawet miły był i grzeczny, zawsze
uśmiechnięty, taki mięśniak trochę. Pracował na siłowni na umowę-zlecenie, za sześćset złotych na
miesiąc, a musiał sobie jeszcze kupować odżywki. No więc co z tego, że miły i grzeczny, skoro córka
musiała go utrzymywać. Dwa fakultety, nauczycielka angielskiego w szkole podstawowej, było jej
ciężko. Myśmy z mężem im za wodę, za prąd, za wszystko w domu płacili. Szkoda córki. Mieliśmy
wspaniałą córkę – taką co upierze, posprząta, ugotuje. Ale poznała sobie tego męża przez internet,
on dla niej tu przyjechał, a potem ona musiała go utrzymywać. Ale ja zawsze mówiłam moim
dzieciom – niech sobie wybierają, kogo chcą, ale do mnie niech na skargę nie przychodzą potem.
Z mężem wiedzieliśmy, że starszy syn zaczepiał zięcia, ciężko było nie wiedzieć, nie słyszeć. Ale
nigdy nic przeciwko niemu nie zeznaliśmy, ani na policji, ani sądowi. Jak to tak donosić na własne
dziecko?
Syn zawsze trochę był dziwny, jakiś inny. On chyba ma chorobę komputerową. Od czwartego
roku życia siedzi w komputerze, literki poznawał na atari, aż w końcu nauczył się czytać i sam
prosił, żeby z nim do biblioteki chodzić po książki. Bardzo lubił czytać, inteligentne dziecko, ale
oprócz tego ciągle w tym komputerze. Wyrósł na taką złotą rączkę. Wszystko umie naprawić, więc
dorabia sobie to tu, to tam, ale bez żadnej stałej pracy. Właściwie prawie go nie ma w domu. Widzę
go tylko czasem, jak wraca, po piwku albo dwóch. To po tym piwku tak gadał na męża córki i ich
zaczepiał, rzucał mięsem. Chociaż on był przy tym cwany, bo nigdy tego nie robił przy nas.
Jakakolwiek okazja, święta, imieniny, on zawsze wtedy siedział cicho i się nie odzywał. Nie wiem
właściwie, skąd mu się wzięły takie uprzedzenia. Czy to przez ten komputer, czy przez piwko? Ale
on na szczęście za swoje pije, więc w sumie mnie to nie interesuje. Upiorę mu tylko, ugotuję,
ważne, że jest z nami.
Już się przyzwyczailiśmy z mężem, że córki nie ma. Ani wnuczka. Wnuczek ma takie arabskie
imię, po ojcu. My chociaż na drugie chcieliśmy mu dać Adam. W końcu urodził się w Wigilię,
w Adama i Ewy. Taką ciemniejszą ma skórkę, ale teraz, tam w Anglii, to zrobił się zupełnie blady.
Widzę go czasem przez skype’a, bledziutki jest, tam nie ma przecież wcale słońca, tylko ten deszcz
pada. Córka przez skype’a mówi, że dobrze im się żyje, oboje mają pracę, dobrze zarabiają, na
wszystko im wystarcza, wynajmują mieszkanie, nawet zmienili ostatnio. Mówi, że nie wrócą tu już
nigdy. Ja się w sumie nie dziwię.

Nie da się żyć w tej Polsce.


21.07.2015 Warszawa – Polska przyjmie dwa tysiące uchodźców: 1100 osób
w ramach relokacji z Unii Europejskiej i 900 w ramach przesiedleń spoza UE –
poinformowała we wtorek premier Ewa Kopacz po posiedzeniu rządu.
Do Polski mają trafić głównie obywatele Syrii oraz Erytrei. Przedsięwzięcie
rozłożone będzie na lata 2016−2017. Uchodźcy przed przyjazdem zostaną
sprawdzeni przez polskie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo. Następnie
trafią do ośrodków Urzędu do spraw Cudzoziemców, gdzie zostaną objęci
opieką medyczną, nauką języka polskiego oraz programami integracyjnymi.
(PAP)
Król kebabów
Spis tr eś ci

Okładka
Karta tytułowa
BAZARU DUŻO, A CZASU MAŁO
O WIEMY O WIELOKULTUROWOŚCI, A CZEGO CHCIELIBYŚMY SIĘ DOWIEDZIEĆ
KRÓL KEBABÓW
LEKCJA CZECZEŃSKA
MIRIAM CHODZI Z WALIZKĄ PO WARSZAWIE
NAS TU NIE MA
JAK POZYTYWNIE PODEJŚĆ DO CUDZOZIEMCA, TAK ABY I JEMU, I NAM ŻYŁO SIĘ
LEPIEJ
CZŁOWIEK, KTÓRY CHCIAŁ ZOSTAĆ ŚWIĘTYM
PERFORMANS
GDZIE LEŻY GRANICA NASZEJ GOŚCINNOŚCI
SKANDAŁ
56
JAK POPIERAĆ RÓŻNORODNOŚĆ I WOLNOŚĆ SŁOWA ORAZ POZOSTAĆ WIERNYM
SOBIE
DRAGO
SŁOWO NA M.
(NIE)OCZEKIWANE SKUTKI MALEJĄCEGO PRZYROSTU NATURALNEGO
ROZMÓWKI MURZYŃSKIE
***
Karta redakcyjna
Projekt graficzny okładki
Ania Kowalska

Zdjęcie na okładce
Piotr Malecki/Napo Images/FORUM

Zdjęcie autorki
Jan Brykczyński

Redakcja
Maja Lipowska

Korekta
Jadwiga Piller
Bogusława Jędrasik

Copyright © Marta Mazuś, 2015


Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., 2015

Wielka Litera Sp. z o.o.


ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
www.wielkalitera.pl

ISBN 978-83-8032-046-8
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: kontakt@elib.pl
www.eLib.pl

You might also like