Professional Documents
Culture Documents
Duch Rzeczypospolitej. Rozdział 4 - DO PRZYJACIÓŁ MOSKALI, Czyli Polska A Rosja
Duch Rzeczypospolitej. Rozdział 4 - DO PRZYJACIÓŁ MOSKALI, Czyli Polska A Rosja
Oczywiście Polska i Ruś Kijowska ze zmiennym szczęściem prowadziły ze sobą wojny, nie
inaczej niż wszystkie państwa ówczesnego świata, wystarczy wspomnieć walki o tzw. grody
czerwieńskie w okolicach dzisiejszego Przemyśla albo nawet zdobycie Kijowa przez Bolesława
Chrobrego w 1018 roku, choć sławne wyszczerbienie królewskiego miecza na kijowskiej Złotej
Bramie dofantazjowała już zapewne wyobraźnia późniejszego kronikarza. Oba państwa były
czołowymi potęgami tej części Europy, ale nie istniała pomiędzy nimi ani szczególna wrogość,
ani tego typu sprzeczność interesów, która skłaniałaby do zniszczenia lub podboju sąsiada.
Podobnie też jak Polska, popadła Ruś w XII wieku w okres rozbicia dzielnicowego, kiedy
odśrodkowe ambicje pomniejszych książąt okazały się większe od siły centralnej władzy. I tak
samo jak w Polsce na okres ów przypadł miażdżący państwo po państwie najazd imperium
mongolskiego; uderzenie na Ruś było nie tylko wcześniejsze, lecz i jego impet sroższy, dlatego
nie starczyło sił na powstrzymanie prącej ku zachodowi nawały, która utknęła i zawróciła
dopiero po starciu z Polską i Węgrami. W 1223 roku rozgromienie rycerstwa ruskiego
sprzymierzonego z Połowcami nad rzeką Kałką otwiera drogę Tatarom. W 1240 roku pada
Kijów, a po nim księstwa położone dalej na północ. Azja wkracza na Ruś i od czasu przyjętego
z Bizancjum chrztu jest to kolejny słup milowy na drodze prowadzącej ku późniejszemu
imperium sovieticum. Zniszczona została nieodwołalnie nie tylko potęga i pozycja Rusi
Kijowskiej, z racji położenia bardziej zorientowanej ku Zachodowi. Cios, choć jeszcze nie
całkiem śmiertelny, zadano także innej, na pewno bardziej obiecującej propozycji ustrojowej i
państwotwórczej, jaką było księstwo – a faktycznie republika – Nowogrodu. To najstarsze,
oprócz Kijowa, miasto ruskie, położone na skrzyżowaniu ruchliwych szlaków handlowych i z tej
racji bardzo zamożne, rządzone było również przez odłam dynastii Rurykowiczów. Książę był
tu jednak kimś w rodzaju prezydenta i jednocześnie dowódcy wojskowego, uzależnionego w
swych decyzjach od uchwał zebrania przedstawicieli ludowych zwanych „posadnikami".
Ekspansja nowogrodzkich kupców i pionierów sięgała aż na Syberię, lecz była to ekspansja
pokojowa, handlowa, w odróżnieniu od późniejszego podboju ościennych ziem przez Moskwę –
prowadzącego zawsze do narzucenia poddaństwa pokonanym ludom.
Czy ustrojowy eksperyment Nowogrodu mógł wskazać drogę ówczesnej Rusi? Czy miał szansę
przetrwania? Zapewne nie, bo zbyt wyprzedzał swą demokratyczną istotą stan świadomości
ówczesnego świata, tak jak wyprzedzały go inne Rzeczypospolite – od polskiej szlacheckiej aż
po Republikę Wenecką. Zwłaszcza w świecie kształtowanym z jednej strony przez fasadową
pompę bizantyjskiego obrzędu, a z drugiej przez krwawy despotyzm tatarskich najeźdźców
panujących nad całą pobitą Rusią.
W tym świecie jedynym panem życia i śmierci na rozległych obszarach dzisiejszej Rosji
europejskiej był chan Złotej Ordy, rezydujący w Saraju nad Wołgą. Tolerował on władzę
wybranych przez siebie, lojalnych książąt pod warunkiem ich niewolniczej uległości i opłacania
haraczu. Nieposłusznych mordował bez litości. Tolerował też Cerkiew, która odpłacała mu
lojalnością wedle bizantyjskich wzorów personalnej unii państwa z Kościołem. Książąt skłócał
między sobą, nieraz wspierając swymi wojskami łupieżcze wyprawy jednych przeciwko
drugim, podsycając waśnie rodzinne, trzymając swych wasali w niepewności i strachu. Kiedy
chan przybywał do Moskwy, książę witał go pieszo na granicy miasta, a podając puchar
swemu konnemu panu, zlizywał spadające na końską grzywę krople. Trudno, by tak
traktowany władca inaczej traktował poddanych.
Tak właśnie wyglądało w praktyce – a jeśli zadziwiło czymś świat, to przede wszystkim
niepohamowaną srogością realizacji i całkowitym uzależnieniem poddanych od władcy –
ziszczenie idei Trzeciego Rzymu, tym razem (po właściwym Rzymie i Bizancjum)
słowiańskiego, o którym pisał do Wasyla III, ojca Iwana Groźnego, mnich Filoteusz: Tyś car
jedyny dla wszystkich chrześcijan pod tym niebem. [...] Pamiętaj i słuchaj, monarcho
prawosławny. Dwa Rzymy upadły, trzeci «Moskwa» stoi, czwartego nie będzie. Mesjańska idea
miała jeszcze wielokrotnie ożywać zarówno w prawosławiu, jak i w wielkorosyjskim
nacjonalizmie, a skłonna do sentymentalnych uniesień, a nawet wielkich poświęceń, dusza
Rosjanina okazała się żyzną glebą dla marzenia o wszechświatowym posłannictwie nawet za
cenę męki i krwi; nie inaczej zresztą stało się później z rewolucyjnym mesjanizmem rzekomo
„wyzwolonego" proletariatu. Nawet dziś ma ten wielki i straszny sen rosyjski swych
natchnionych apostołów, choćby w osobie wielkiego pisarza, do ostatnich lat emigranta,
[1>Aleksandra Sołżenicyna<1], który postrzega Rosję jako Chrystusa narodów, cierpieniem
odkupującego swoje i cudze grzechy na Kalwarii komunizmu, narzuconego jej jakoby przez
obcych: Żydów, Niemców, Bałtów, a wśród nich i Polaków. Niestety, ów prawosławny, carski
Trzeci Rzym ziścił się i narzucił słabszym lub mniej bezwzględnym ludom swe mesjańskie
władztwo w postaci takiej właśnie, jak pod krwawym berłem Groźnego, „innego nie będzie" –
można rzec, parafrazując Filoteusza. Groźny – ceniony zarówno przez komunistów, w tym
osobiście Stalina, jak i przez nacjonalistów rosyjskich – skonstruował twór państwowy będący
niczym innym jak zapowiedzią i pierwszą udaną próbą realizacji stalinizmu. W XVI wieku do
uzasadnienia wszechwładzy państwa i stojącego na jego czele przywódcy, do nadania sankcji
ubezwłasnowolnieniu przez to państwo nie tylko własnych poddanych, ale także innych
narodów, do łamania charakterów i sumień, tępienia nieprawomyślnych, służyła
mesjanistyczna idea Trzeciego Rzymu, a wizja prawosławnego „królestwa Bożego" na ziemi, z
samowładnym carem na szczycie, miała być jutrzejszym spełnieniem, pozwalającym znieść
marne i okrutne „dziś". W XX wieku tę samą rolę spełniał mesjanizm czerwonego sztandaru,
mamiący swych wiernych wizją wszechświatowej rewolucji, a gdy rewolucja utknęła niedaleko
od rosyjskich granic – przynajmniej wizją sowieckiego posłannictwa niosącego światu pokój,
wyzwolenie i przodujący ustrój. I obie te realizacje rosyjskiego snu o potędze przyniosły
mającym dostąpić „zbawienia" poddanym tylko jeszcze straszniejsze więzienie...
Jednoczenie przez Moskwę podzielonych między pomniejsze księstwa ziem ruskich, prawie od
początku – a już na pewno w czasach Iwana Groźnego – zbiegło się z typowo kolonialnym
podbojem krain niemających nic wspólnego ani z Rosją, ani nawet ze Słowiańszczyzną. Na
pierwszy ogień poszły osłabione i skłócone ze sobą państwa tatarskie w dzisiejszej
południowej i wschodniej Rosji. Potem Ukraina, Białoruś, małe narody południowego wybrzeża
Bałtyku, Finlandia, Kaukaz i muzułmańskie narody środkowej Azji. No i oczywiście bezkresne
przestrzenie Syberii, gdzie trudno było o jakiś zorganizowany opór aż do starcia z Chinami, a
potem z Japonią nad brzegami Amuru. Powstało wielkie imperium kolonialne, którego zarówno
władcy, jak i aparat rządzący za oczywistą uznawali zasadę niewolnictwa; i własnych
poddanych i wcielonych do imperium narodów. Poszli po tej drodze jeszcze dalej niż ich
tatarscy nauczyciele; tamci kontentowali się tylko osadzaniem w roli książąt lojalnych im
wasali oraz punktualnym zdzieraniem nałożonego na podbitych haraczu – władcy nowego
imperium narzucali też swój język, poglądy, a w miarę możliwości i upaństwowione
prawosławie. Dlatego za wojskiem posuwał się policjant, szpicel, urzędnik, ale też i nauczyciel,
przymusowo niosący pokonanym „światło" rosyjskiego alfabetu i języka. Rusyfikacja aż nadto
ciężko dotknęła Polaków, zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku, ale o wiele dotkliwsza
okazała się dla mniejszych narodów, niemających oparcia w wielowiekowej kulturze i potężnej
religii, przez co tracących szybko pod tym naporem odrębną świadomość, rozpływających się
w wielkiej masie rosyjskojęzycznych poddanych cara. Rusyfikacja nie zatrzymała się
bynajmniej ze zwycięstwem rewolucji, dość przypomnieć już porewolucyjne wyeliminowanie
narodowych alfabetów w Azji Środkowej i narzucenie wszystkim rosyjskiej cyrylicy. Powstało
państwo, którego obawiał się nawet Karol Marks – zawsze przekonany, iż jego idee zwyciężą
nie w Rosji, lecz w przemysłowych państwach Zachodu. Twórca marksizmu – obowiązującego
w byłym imperium sovieticum, tak jak prawosławie w imperium carów – wielokrotnie ostrzegał
bowiem Europę (podobnie jak wielu innych dalekich od jego filozofii myślicieli) przed rosyjskim
ekspansjonizmem i niewolniczą doktryną caratu. On to jest autorem słynnego sformułowania
o azjatyckim sposobie produkcji – właściwym dla imperium carskiego – opartym na masowej
pracy niewolniczej, mało efektywnym, niezdolnym zarówno do postępu technicznego, jak i do
wytworzenia wyższych, lepiej zorganizowanych układów społeczno-ekonomicznych. Trudno się
powstrzymać od uwagi, że azjatycki sposób produkcji znalazł najwyższe rozwinięcie właśnie w
marksistowskim państwie stalinowskim, gdzie kilkanaście, a może i dwadzieścia milionów
więźniów obozów pracy przymusowej uzupełniało na wpół niewolnicze zatrudnienie rzesz
robotników i chłopów pozbawionych prawa zmiany miejsca zamieszkania, a nieraz także
pracodawcy.
Imperium ukształtowane przez Iwana Groźnego zostało wzmocnione przez Piotra I zwanego
Wielkim. W 1709 roku rozbił pod Połtawą potęgę Karola XII, kładąc kres mocarstwowej pozycji
Szwecji i otwierając Rosji drogę do panowania nad narodami bałtyckimi. Dziś zwłaszcza –
zarówno w okresie reformatorskich usiłowań Gorbaczowa, próbującego ratować schyłkowe
ZSRR, jak i w borykającej się z obecnymi kłopotami Rosji – przypominany bywa ten właśnie
władca, jako car-reformator wprowadzający do Europy azjatyckie dotąd imperium. Jest w tym
gruba przesada: Piotr Wielki przypomina Gorbaczowa, Jelcyna lub Putina zwłaszcza w tym, że
swe reformy inicjował również „odgórnie", bez oglądania się na postawę społeczeństwa i że
jemu także chodziło o wzmocnienie rosyjskiej potęgi. Piotrowe reformy dotyczyły przede
wszystkim armii, policji i administracji, które pragnął upodobnić do europejskich standardów –
uczynić sprawniejszymi, opierając się zresztą głównie na niemieckich wzorach i fachowcach.
Udało mu się to nie najgorzej, co wkrótce odczuły na własnej skórze ościenne narody, w tym
podupadająca już Polska. Piotr Wielki był między innymi twórcą policji politycznej (prikaz
prieobrażeński), która od razu uzyskała nieograniczone pełnomocnictwa i została postawiona
ponad wszystkimi innymi instytucjami państwowymi. Ten pierwowzór KGB, doskonalsza
postać wcześniejszej opryczniny Iwana Groźnego, miał nie tylko tępić nieprawomyślnych, ale
także policyjną siłą przełamywać problemy niedające się rozwiązać zwyczajnymi metodami;
powierzono mu na przykład zarząd budowy nowej stolicy: Petersburga. Jakaż analogia do
przekopania Kanału Białomorskiego siłami masowo ginących na tej „budowie socjalizmu"
więźniów komunistycznej tajnej policji, do nadzorowania przez tę policję wszystkich właściwie
przedsięwzięć i dziedzin życia w dawnym ZSRR. Piotr zwany Wielkim – drugi po Iwanie
Groźnym twórca imperialnej potęgi Rosji – postrzegany dziś jako Europejczyk, jako światły car-
reformator – jest przecież tym budzącym grozę Jeźdźcem miedzianym ze słynnego poematu
Puszkina, który ożywa tylko po to, aby zaszczuć i obezwładnić strachem zwykłego Rosjanina.
Duch rosyjskiego państwa miewa postać upiora: tak było za cara, za komunizmu, a pewnie i
dzisiaj...
Znowu pytanie bez odpowiedzi, jak wszystkie pytania o historię niedokonaną. Rosja nie jest
„imperium zła", choć może Rosjanie są narodem bardziej od innych nieszczęśliwym i srożej
doświadczonym. Stworzyli wspaniałe dzieła kultury, wielką literaturę, przejmującą poezję,
wydali myślicieli wyprzedzających własne epoki, choć zwykle płacących za swą wolność myśli
cenę miażdżącego ich konfliktu z policyjnym państwem. Każdy Polak zaznał od Rosji wiele zła,
ale wielu doznało od Rosjan pomocy i serdeczności. Rosjanie nieraz ścierali się zbrojnie z
Polakami, nieraz dławili polskie dążenia do odebranej przez Rosję niepodległości, ale też
ziemia polska jest zroszona krwią Rosjan, którzy padli tutaj, gromiąc najstraszniejsze z
zagrażających Europie niebezpieczeństw – hitleryzm. Zaprawdę nie ma powodu, by
nienawidzić Rosjan, choć mamy aż nadto wiele argumentów, by obawiać się rosyjskiego
imperium i jego odwiecznego ducha.
Może nad dalszymi losami Rusi zaważyła już tradycja rządzących nią Rurykowiczów –
okrutnych wojowników skandynawskich napadających na kogo się dało ze swą drużyną
zawodowych łupieżców? Może fasadowa pompa, biurokratyczna sztywność i uległość wobec
samowoli władcy, przyniesiona tu wraz ze święconą wodą chrzcielną przez bizantyjskich
mnichów? A na pewno już ponure dziedzictwo panowania tatarskiego i zaszczepionego przez
mongolskich chanów sposobu sprawowania władzy. Do tego jeszcze łatwe podboje kolonialne,
zapożyczona przez Piotra Wielkiego i jego następców pruska organizacja armii i biurokracji.
Czy jeszcze można dodać tu cokolwiek ponadto? Rosyjska myśl od dziesiątków lat boryka się z
dylematem własnego dziedzictwa i imperialnego przekleństwa czyniącego rosyjski naród
faktycznym tyranem narodów ościennych; rosyjska myśl od lat usiłuje odpowiedzieć na
pytanie o to, czy bolszewicki komunizm wyrósł z dorobku imperium carskiego, czy też jest
tworem obcym rosyjskiej tradycji, niewolącym tak samo Rosjan jak Polaków. Ale przecież były
w rosyjskiej tradycji inne wątki i inne światła, rodzące bardziej niż imperium sovieticum
obiecujące nadzieje. Stało się jednak, tak, jak się stało. Warto tylko pamiętać o tym, że były.
Rosnące w siłę i zwiększające swoje terytorium imperium Iwana Groźnego musiało wcześniej
czy później wejść w konflikt z polsko-litewską Rzecząpospolitą, stojącą wówczas u szczytu
potęgi. Pierwszym wielkim starciem była tocząca się przez dwadzieścia pięć lat wojna o
Inflanty, czyli obszar dzisiejszej Łotwy i Estonii, rozpoczęta za panowania Zygmunta Augusta,
zakończona zwycięsko przez króla Stefana Batorego w 1583 roku. Tak zaczęła się długa,
straszna i w ostatecznym rachunku tragiczna przede wszystkim dla Polski epopeja wojen z
Rosją. Były to jednak jeszcze inne czasy i inna Europa: w skład Rzeczypospolitej wchodziła
prawie cała Ukraina, Białoruś i nawet spory kawał ziem rdzennie rosyjskich, armia Iwana
Groźnego ścierała się z wojskami polsko-litewskimi o położone daleko w głębi Rosji miasta
Smoleńsk, Połock czy Psków.
Kolejne starcie przyniósł okres zamętu i walk wewnętrznych na początku XVII wieku, zwany
przez Rosjan wielką smutą, kiedy to pojawiali się kolejni pretendenci do carskiego tronu,
podający się za rzekomo ocalałego najmłodszego syna Iwana Groźnego – Dymitra – którzy
korzystali w swych aspiracjach z polskiego poparcia. Jak wiadomo, Iwan Groźny miał trzech
synów, z których najstarszego, Iwana, sam zabił w napadzie szału w 1581 roku, średni, Fiodor,
panował w latach 1584-1598, najmłodszego – Dymitra – zamordował w 1591 roku w Ugliczu
aspirujący do tronu Borys Godunow; tak wygasła wielka dynastia Rurykowiczów. Pierwszy z
Dymitrów Samozwańców, dzięki poparciu polskich możnowładców kresowych oraz
buntujących się prowincji rosyjskich, w latach 1605-1906 zdobył Moskwę i koronę carską, nim
został zamordowany wraz z towarzyszącymi mu Polakami. Drugi – jeszcze bardziej niż
pierwszy korzystając z poparcia włóczących się w poszukiwaniu łupu bezpańskich wojsk i
zwyczajnych łotrzyków – zdołał stanąć tylko pod Moskwą. Czas zamętu w Rosji, a jednocześnie
cywilizacyjnej i wojskowej przewagi polsko-litewskiej Rzeczypospolitej doprowadził w końcu do
zaproszenia na tron moskiewski polskiego królewicza, późniejszego króla Władysława IV.
Zapraszający bojarzy stawiali tylko jeden warunek: przejście na prawosławie. Ale ojciec
Władysława, panujący w Polsce król elekcyjny Zygmunt III Waza, był jak najgorszym
partnerem do takich rozmów: fanatyczny katolik, opętany nadzieją na odzyskanie korony w
swej macierzystej, a protestanckiej już wtedy Szwecji. Tu znów pojawia się jedna z tych
fascynujących, a niespełnionych możliwości w historii: jak ułożyłyby się wzajemne losy, gdyby
Władysław i jego królewski ojciec uznali, że Moskwa warta jest prawosławnej mszy? Rosnąca
w siłę Rosja, rządzona przez polską dynastię prawosławną o szwedzkim rodowodzie,
zakorzenioną w tradycji i kulturze łacińskiej? Według Zygmunta była to tylko okazja do
„nawrócenia" sąsiada na katolicyzm, choćby i siłą.
Gorzka ironia dziejów zawarta jest w fakcie, że w Rzeczypospolitej właśnie sprawa swobód dla
innowierców staje się pretekstem coraz liczniejszych interwencji Katarzyny i jej zauszników,
występujących teraz w roli obrońców praw obywatelskich i tradycyjnych przywilejów
szlacheckich, w tym fatalnie w owym czasie nadużywanego liberum veto; w ten sposób
Katarzyna zyskuje kolejne preteksty do mieszania się w sprawy polskie i blokowania
niezbędnych reform umacniających słabnące państwo. Nie cofa się jednak – gdy okoliczności
tego wymagają – przed brutalnym porwaniem do Rosji przywódców ówczesnej opozycji albo
przed sprowokowaniem powstania chłopskiego w polskiej części Ukrainy, sprowadzającego się
w głównej mierze do rzezi ludności polskiej i żydowskiej. Najokropniejszy z tych pogromów w
miasteczku Humań i okolicach pochłonął 20 tys. ofiar! Tak właśnie – po części mieczem, po
części przekupstwem, bo Riepnin nie żałował złota do opłacenia zauszników – przygotowuje
Katarzyna grunt dla nadchodzących rozbiorów, które włączą w skład jej imperium większość
ówczesnego terytorium Polski i Litwy. Zapoczątkowana zostaje, ciągnąca się przez następne
stulecia, fatalna tradycja mieszania się Rosji w wewnętrzne sprawy polskie, terroru, skłócania
bądź przekupstwa, a przede wszystkim osłabiania państwa polskiego, likwidacji, a
przynajmniej ograniczania tych sił społecznych, które mogłyby przeforsować ratujące to
państwo reformy. Przeciw panoszeniu się Katarzyny i jej zauszników skierowana była
zawiązana w 1768 roku Konfederacja Barska – pierwsze polskie powstanie antyrosyjskie. Była
ona długotrwałym, choć daremnym i źle zorganizowanym, zrywem patriotycznej szlachty; jej
nietrudnym do przewidzenia finałem okazał się pierwszy rozbiór Polski w 1772 roku pomiędzy
Rosję, Prusy i Austrię, z których oczywiście ta pierwsza wchłonęła największą część
osłabionego kraju. Tak zainicjowany został wciąż się powtarzający cykl polskich powstań i
wojen z Rosją już nie o pogranicza mocarstw, lecz tylko o odzyskanie niepodległości: od
krwawych i ostatecznie zamykających dzieje Pierwszej Rzeczypospolitej starć orężnych pod
koniec XVIII wieku, aż po bezkrwawy, niezbrojny zryw „Solidarności"; walk zazwyczaj
przegrywanych w wyniku rażącej dysproporcji sił, lecz wciąż – z pokolenia na pokolenie –
ponawianych. Jak napisał sto lat później – już po doświadczeniach kolejnych daremnych
zrywów – Joseph Conrad, wielki polski pisarz tworzący w Wielkiej Brytanii po angielsku: Nie
jest mi dozwolone nic, prócz wierności jakiejś sprawie zupełnie straconej, jakiejś idei bez
przyszłości.
Niespełna rok po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja trzej zdrajcy, zaniepokojeni utratą części
swych przywilejów i wzmocnieniem państwa, magnaci Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i
Franciszek Ksawery Branicki – w porozumieniu z Katarzyną II – przygotowali w carskiej stolicy
akt konfederacji znoszącej uchwały majowe, a następnie ogłosili go w przygranicznym
miasteczku polskim Targowica, po to tylko, aby natychmiast wezwać na pomoc wojska
rosyjskie. Osiemnastego maja 1792 roku prawie stutysięczna armia carska wkroczyła do
Rzeczypospolitej. Ten mechanizm wzywania „bratniej pomocy" przez przepłaconych zdrajców i
zagrożonych upadkiem prominentów starego porządku miał się odtąd powtarzać w tej –
stającej się coraz bardziej rosyjską sferą wpływów – części Europy, nie tylko w Polsce. Tak oto
– zapoczątkowana już wcześniej przez tę samą Katarzynę – nieszczęsna tradycja ingerowania
siłą i przekupstwem w sprawy polskie splata się odtąd z tradycją polskich powstań w jeden
tragiczny węzeł. Odtąd nad wszystkimi polskimi sprawami – aż po „Solidarność" i stan
wojenny, a może i dalej – unosi się ponury cień Targowicy, każąc nade wszystko obawiać się
interwencji obcego interesu realizowanego rękoma sterowanych z zewnątrz marionetek.
Historia – od tamtych czasów aż po dni dzisiejsze – dostarcza aż nadto wielu przykładów
potwierdzających ten typowo polski, lecz jakże uzasadniony lęk. Dzielą go z nami wszystkie
chyba nieposłuszne kraje położone w zasięgu wpływów tego czy innego mocarstwa, a
współcześnie nade wszystko tragiczny (a niegdyś kwitnący) Liban, gdzie wszystkie
wewnętrzne waśnie podszyte są obcą ingerencją, a przez to beznadziejnie przewlekłe. O ile
szczęśliwsze są narody doświadczające nawet najbardziej dramatycznych konfliktów
wewnętrznych, niezniekształcanych jednak przez – wlokącą się jeszcze od czasów sprzed
Targowicy i sterowaną głównie z Rosji – „libanizację".
Tak właśnie dzisiejszy zrąb stosunków polsko-rosyjskich w swej nieszczęsnej i źle wróżącej na
przyszłość postaci ukształtował się już przed z górą dwustu laty.
Aleksander Bezborodko, kanclerz Katarzyny II, architekt rozbiorów Polski, tak je uzasadniał:
Poglądy Polaków są tego rodzaju, ze zaraza dalej rozszerzyć się może. Józef Piłsudski,
architekt niepodległości Polski, wywalczonej nareszcie w XX wieku, odpowiadał mu po latach:
Boi się car polszczyzny nie dlatego, że jest ona polska, lecz dlatego, że niesie ona
najniebezpieczniejszą dla niewoli naukę – naukę o potrzebie i konieczności walki z uciskiem i
wyzyskiem.
W XIX wieku – tym stuleciu wielkiego rozwoju świata, tak straszliwie przegranym przez
pozbawioną państwowego bytu Polskę – największa część jej terytorium znajdowała się
właśnie pod panowaniem Rosji, była włączona w skład rosyjskiego imperium. Najwięcej i
najkrwawszych powstańczych wojen Polaków toczyło się właśnie przeciw Rosji, rosyjskiego
żołnierza i policjanta miał Polak przez sto kilkadziesiąt lat za najbardziej niebezpiecznego i
zażartego przeciwnika.
Po każdym z tych przegranych zrywów zbrojnych pogarszała się sytuacja Polski i Polaków w
rosyjskiej – wydawało się, że nie do zrzucenia – niewoli. Po upadku Konfederacji Barskiej
nastąpił pierwszy rozbiór Polski. Wojna przeciw sprowadzonemu przez Targowicę rosyjskiemu
najazdowi przyniosła kolejny rozbiór, a upadek Powstania Kościuszkowskiego przypieczętował
ostateczną utratę niepodległości. Udział w zakończonej klęską wyprawie Napoleona na Rosję
wykrwawił Polskę, oznaczał kres niezależnego Księstwa Warszawskiego, a z nim nadziei na
odbudowę Rzeczypospolitej. W jego wyniku przypadła Rosji część ziem polskich przyznanych
poprzednio Prusom, gdzie Polacy cieszyli się pewną swobodą. Klęska Powstania
Listopadowego oznaczała koniec autonomii stanowiącego część Rosji Królestwa Polskiego,
które – choć pod berłem carskim i pod carskim uciskiem – miało własną konstytucję, rząd i
armię. Zaczął się okres wynaradawiania, rugowania języka polskiego ze szkół i urzędów, co po
upadku Powstania Styczniowego jeszcze się spotęgowało. Tylko rewolucja 1905 roku
przyniosła na pewien czas ulgę związaną z próbą reform w Rosji, ulga ta wkrótce jednak
została zniweczona przez carat; w 1912 roku – jakby w drodze „uzupełniającego" rozbioru –
przyłączono polską Chełmszczyznę do ziem uznawanych za rdzennie rosyjskie. Po każdym
przegranym starciu rozwiewały się nie tylko narodowe nadzieje i tężał ucisk, ale długie szeregi
pobitych powstańców wędrowały ku miejscom straceń, więzieniom, zesłaniu, a w najlepszym
razie na emigrację. Mnóstwo polskich nazwisk do dziś zachowanych w geograficznych
mianach rosyjskiej Syberii (Dybowski, Czekanowski, Czerski, Przewalski) – podobnie jak zlanie
się w świadomości rdzennych Sybiraków w jeden synonim pojęć „Polak" i „dobry człowiek" – to
po prostu pamięć o dziesiątkach tysięcy uwięzionych tu lub zesłanych powstańców, którzy
potem stawali się pionierami badań i zasiedlania tej mroźnej, rozległej krainy. Nawet jeden z
czołowych odkrywców geograficznych dalekiej Australii, Paweł Strzelecki, który zdobył i
nazwał imieniem Kościuszki najwyższą górę tego kontynentu, to przymusowy emigrant po
antyrosyjskim powstaniu 1830-1831 roku. Pobici polscy powstańcy wrastali we Francję, Anglię
czy Niemcy, szukali szczęścia na amerykańskiej prerii, w rzeźniach Chicago i dżunglach
Brazylii. Ich symbolem jest Ernest Malinowski, żołnierz powstania listopadowego, potem
emigrant, który zdążył jeszcze wziąć udział w powstaniu w 1848 roku w Bawarii, aż wreszcie –
wybitny inżynier, budowniczy najwyżej na świecie położonej kolejowej linii transandyjskiej,
bohater narodowy Peru – upamiętniony został pomnikiem w Limie. Kiedy w szczęśliwszych i
nie tak okrutnie przez los traktowanych krajach najlepsi i najbardziej utalentowani poruszali
tryby naukowego i technicznego postępu, uczestniczyli w wielkiej przygodzie ogólnoświatowej
rewolucji przemysłowej, w Polsce ginęli w rewolucjach zbrojnych albo rozpraszali się po
świecie, służąc swą wiedzą i przedsiębiorczością tym właśnie szczęśliwszym, w
spokojniejszych miejscach żyjącym nacjom.
Czy nic za wielka, zbyt mordercza nawet dla średniej wielkości narodu ofiara krwi, cierpień,
czasu i istnień ludzkich straconych w boju lub na katorgach, kiedy ich przeznaczeniem był
rozwój?
Może lepiej było – wzorem innych, także ościennych, krajów – raczej poddać się przeważającej
przemocy, ugiąć, cofnąć, czekając lepszych czasów lub sposobności, niż wyniszczać się w
straceńczej walce?
Weźmy naród czeski, który – trzeźwo widać oceniając swe siły w ostatnich stuleciach – nie
opierał się najeźdźcom, wyjąwszy praskie powstanie antyaustriackie w 1848 roku: od uległości
Czechów wobec silniejszej Austrii, czy Słowaków wobec Węgier, przez utratę najpierw części
terytorium, a potem i niepodległości na rzecz hitlerowskich Niemiec, przeciw czemu nie
zabrzmiał ani jeden czechosłowacki wystrzał w latach 1938 i 1939, aż po uległość wobec
wspieranego przez ZSRR komunistycznego zamachu stanu w 1948 roku i bezpośredniej
agresji pancernych kolumn w roku 1968. Tak, Czesi i Słowacy na pewno byli mądrzejsi,
chroniąc narodową substancję przed ciosami morderczej potęgi, opowiadając się po stronie
życia, które przecież – choćby na klęczkach – jest lepsze od bohaterskiej nawet śmierci. Ale
nie stawiając zbrojnego oporu jako naród i społeczeństwo, tracą też zdolność stawiania oporu
moralnego jako osoby ludzkie; nie znajdując w swej historii i świadomości wzorów
niezłomności, ulegają sączącemu się zewsząd i rozgrzeszającemu każdą ludzką słabość
przekonaniu, że nic nie jest wiele warte, a wszystko dozwolone. Skoro życie jest wartością
zawsze i za każdą cenę, to rację ma silniejszy, a bierna uległość okazuje się przewidującą
cnotą. Może właśnie dlatego ta najlepiej niegdyś rozwinięta i nigdy nieprzeorana wojnami
prowincja Cesarstwa Austriackiego, to jedno z najlepiej uprzemysłowionych i zorganizowanych
państw przedwojennej Europy w ostatecznym rachunku podzieliło marny w czasach
komunizmu los polski, stając się tak samo zacofanym zaściankiem sowieckiego imperium? Po
upadku zaś narzuconego ze Wschodu ustroju i pozbyciu się jeszcze bardziej zacofanej
Słowacji, Czesi nie stali się Europą, nie wysforowali się przed tak ciężko dotkniętą
powstańczym i wojennym wysiłkiem Polskę. Obie tak różne drogi prowadziły w istocie do tego
samego: do mozolnego gramolenia się krok po kroku z tej samej postkomunistycznej biedy, co
dziś jest po równo udziałem obu narodów podzielonych Sudetami i odmiennym losem
historycznym.
Na pewno zbyt bezlitośnie oceniam Czechów i Słowaków, o ile mniej licznych od Polaków. Ale
może jest też warta uwagi historyczna mądrość w tych nieustannych polskich zrywach –
głównie antyrosyjskich – zmuszających każdego, nawet najbardziej pozbawionego
obywatelskiej świadomości mieszkańca kraju nad Wisłą do samookreślenia, tworzących
niedające się odrzucić wzory patriotyzmu, uniemożliwiające – jak to trafnie ujął Stefan
Żeromski – zabliźnienie się błoną podłości kolejnych narodowych ran.
Ale cena za rozstrzygnięcie „polskie" była dramatycznie wysoka nie tylko w kategoriach
przelanej krwi, straconych nadziei i rozproszonych po świecie powstańców. Czechosłowacja aż
do 1968 roku nie znała kompleksu antyrosyjskiego, jej związki ze wschodnim sąsiadem
układały się naturalnie, opierając się na wspólnocie pochodzenia słowiańskich narodów.
Węgrzy pamiętają udział wojsk carskich w tłumieniu ich antyaustriackiego powstania w latach
1848-1849, potem podczas obu wojen światowych uczestniczyli w bloku antyrosyjskim, ale aż
do wprowadzenia ustroju komunistycznego i zmiażdżenia skierowanej przeciw niemu rewolucji
1956 roku nie zaznali prześladowań z rąk rosyjskich; ponieważ w czasach historycznych Turcja
i Austria były dla nich głównymi wrogami, nieraz zerkali ku Rosji jako sojusznikowi. Tym
bardziej Rumunia i Bułgaria, dla których Rosjanie byli wyzwolicielami z wielowiekowej niewoli
tureckiej, choć ten pierwszy kraj [3>walczył przeciw ZSRR<3] w drugiej wojnie światowej i
utracił na jego rzecz część swego terytorium. Najgorliwszy rusyfikator i tępiciel języka
polskiego, fatalnie zapisany w polskiej pamięci warszawski generał-gubernator Józef Hurko,
jest w Bułgarii bohaterem czczonym pomnikami i nazwami ulic, był bowiem jednym z
dowódców carskiej armii wyzwalającej kraj w antytureckiej wojnie lat 1875-1878. Podobnie jak
rosyjski bohater narodowy generalissimus Aleksander Suworow jest dla Polaków sprawcą
bestialskiej rzezi Pragi – prawobrzeżnego przedmieścia Warszawy zdobytego przez carską
armię podczas tłumienia Powstania Kościuszkowskiego. Przykłady można mnożyć. Nawet dla
Niemiec Rosjanie bywali czasem przeciwnikiem, czasem sojusznikiem w wojnach, ale nigdy
siłą dążącą do pozbawienia żyjącego tu narodu państwowości, a nawet języka. Tylko Polska z
fatalnego zwarcia z Rosją, zapoczątkowanego przez Katarzynę II i ciągnącego się przez cały
wiek XIX, wyszła z najgłębszymi i niedającymi się usunąć urazami antyrosyjskimi. Tak się
stało: wśród państw środkowoeuropejskich Polska jest najbardziej antyrosyjska z ducha.
Wzmacniało to polski opór przeciw narzuconemu z Rosji komunizmowi, ale nie najlepiej
oddziałuje na dzisiejsze współżycie dwóch – tak czy inaczej skazanych na sąsiedztwo i
nareszcie dziś wolnych – narodów.
W 1867 roku – niedługo po upadku kolejnego polskiego powstania – mówił Karol Marks na
wiecu w Londynie: Albo azjatycka barbaria pod władzą Moskwy spadnie jak lawina na połowę
Europy – albo też Europa musi odbudować Polskę, odgradzając się w ten sposób od Azji
dwudziestomilionową barierą i zyskując wytchnienie niezbędne dla dokonania swego
społecznego odrodzenia.
Na początku tego nieszczęsnego dla Polski XIX stulecia pisał o zaborcach Stanisław Staszic:
Jesteśmy gotowi być waszymi braćmi, ale nie waszymi niewolnikami.
Szansą nowego ułożenia stosunków w tej części Europy w duchu rozwiania obaw Marksa i
spełnienia nadziei Staszica była obalająca carat rewolucja w Rosji. Deklaracja Rządu
Tymczasowego z 30 marca 1917 roku uznaje niepodległość Polski ze wszystkimi terytoriami,
na których Polacy tworzą większość. Już wkrótce po przewrocie bolszewickim uchwalona
zostaje Deklaracja Praw Narodów Rosji z 15 listopada 1917 roku, zapewniająca im możliwość
samookreślenia, aż do oderwania się i utworzenia samodzielnego państwa. Dekret Rady
Komisarzy Ludowych z 29 sierpnia następnego roku unieważnia formalnie traktaty rozbiorowe.
Ale w owych czasach ziemie polskie już od dawna nie znajdują się we władzy rosyjskiej,
wojska niemieckie stoją daleko na wschodzie, a losy pozostałych zaborców rozstrzygają się na
froncie zachodnim, we Francji. Ideą bolszewików jest zresztą rewolucja wszechświatowa,
Włodzimierz Lenin uznaje jeszcze tezę Marksa o niemożności zwycięstwa proletariatu w
jednym tylko kraju, więc niepodległość Polski ma znaczenie o tyle, o ile będzie ściśle związana
z systemem, który właśnie wziął górę w Rosji. Ma się zresztą ku końcowi pierwszy, względnie
demokratyczny okres władzy rewolucyjnych rad. W wolnych wyborach do Konstytuanty w
listopadzie 1917 roku bolszewicy uzyskają zaledwie 25% głosów, więc też wkrótce rozpędzą tę
niewygodną reprezentację ludu. Ale lud wciąż jeszcze czuje się wolny; nie po to obalał carat,
aby mu teraz jakiś bolszewicki watażka uniemożliwiał obrady niezależnie i samorządnie
wybranych przedstawicieli! W pokojowym, niezbrojnym pochodzie w obronie Konstytuanty i z
nią ledwie narodzonej rosyjskiej demokracji, idą pod pałac Taurydzki obok siebie: robotnicy,
inteligenci – wszyscy. Na placu wita ich salwa, ciała padają na skrwawiony bruk; oto obróciło
się koło historii – dotąd morderczą komendę wydawał car, jaśniepan, wyzyskiwacz, a rozlana
na bruku krew nasączała czerwone sztandary godłem jutrzejszej nadziei. Teraz – po raz
pierwszy, lecz nie ostatni – spod czerwonego sztandaru strzela do robotników mieniąca się
„robotniczą" władza. Bolszewizm pokazał stalowe kły stalinizmu jeszcze w pięknych i
wzniosłych dniach porewolucyjnego Lenina.
Tak właśnie rozżarza się wojna domowa, która sprawi, że ogłoszona strzałami „Aurory",
zapoczątkowana skromnymi siłami i łatwo przeprowadzona rewolucja w stolicy, przekształci
się w rewolucję najkrwawszą i najokrutniejszą w dziejach świata, pochłaniając kilkanaście
milionów ofiar walk, terroru i głodu, orientacyjnie około 10% ludności imperium (dla
porównania warto przypomnieć, że krwawa wojna domowa lat trzydziestych w Hiszpanii
pochłonęła niecałe 2% ludności, amerykańska wojna secesyjna – 1,6%). Jednym z pierwszych
dekretów rewolucyjnego rządu jest ustanowienie Nadzwyczajnej Komisji (Czeka) –
pierwowzoru sowieckich sił bezpieczeństwa, które zastąpiły opryczninę, prikaz prieobrażeński
i Ochranę – z fanatycznie oddanym sprawie komunizmu Polakiem Feliksem Dzierżyńskim na
czele. Dobry komunista jest jednocześnie dobrym czekistą – napisze w tym czasie Lenin,
utożsamiając partię z jej tajną policją i z metodami tej wyjątkowo okrutnej służby. Trudno się
dziwić, że wśród pierwszych dekretów znalazło się też ustanowienie cenzury prasowej – jak
potem pokazała przyszłość – o wiele bardziej skrupulatnej i wszechogarniającej niż carska.
„Tak hartowała się stal" – można by powiedzieć, przypominając nieco późniejszego
sowieckiego pisarza.
Owszem, bolszewicy – jedyni spośród sił politycznych, jakie się objawiły w rewolucyjnej burzy
rosyjskiej – zdecydowanie opowiedzieli się za niepodległością Polski, zrywając zresztą z
prymitywnie rozumianym „internacjonalizmem" dotychczasowego ruchu komunistycznego,
każącego zapomnieć o niepodległościowych nadziejach i narodowych krzywdach na rzecz
ogólnoświatowego „wyzwolenia proletariatu" mającego zastąpić wyzwolenie uciemiężonych
dotychczas nacji. Sprawa ta zresztą głęboko podzieliła polski ruch socjalistyczny, bo na
skrajnie lewicową i antyniepodległościową mniejszość komunistyczną od razu padło piętno
narodowego zaprzaństwa. Ale tę świtającą dla Polski niepodległość widzieli bolszewicy w
komunistycznej formie ustrojowej, co z kolei nie dawało się pogodzić z nastrojami i dążeniami
przygniatającej większości Polaków, także robotników, chłopów i socjalistów. Z tego powodu
starcie okazało się nieuniknione, a [4>socjalista Józef Piłsudski<4] na czele niepodległego
państwa polskiego okazał się dla nich przeciwnikiem zwalczanym nie mniej bezlitośnie niż
kresowi „jaśniepanowie" drżący o całość swych obszarniczych posiadłości.
Siły zwalczające bolszewików w Rosji też nie okazały się od nich mądrzejsze w kwestii
niepodległości Polski. Najsilniejszy chyba z carskich generałów stojących na czele sił
kontrrewolucyjnych, Anton Denikin, w prowadzonych z nim przez przedstawicieli Piłsudskiego
rokowaniach w Taganrogu pod koniec 1919 roku stał na stanowisku niepodzielności Rosji w
carskich granicach z 1914 roku. Nic więc dziwnego, że do porozumienia nie doszło, a z
kontrrewolucyjnymi generałami – którzy, choć dysponowali o wiele liczniejszymi niż
bolszewicy siłami, nie umieli się też dogadać między sobą – rozprawiono się osobno i
skutecznie. Semen Petlura, przywódca zadnieprzańskiej Ukraińskiej Republiki Ludowej, zawarł
porozumienie z Polską dopiero wówczas, gdy został przez bolszewików pokonany i wyparty na
ostatni skrawek ukraińskiego terytorium. Nie udało się stworzyć jednolitego frontu państw
dopiero co wyzwolonych spod carskiego panowania, a już zagrożonych przez jeszcze bardziej
ekspansywny „czerwony carat" – Polski, Finlandii, Estonii, Łotwy i Litwy – zebranych w
styczniu 1920 roku na konferencji w Helsinkach, górę wzięły partykularne interesy
poszczególnych partnerów. Niewiele przyniosły rozmowy z Borysem Sawinkowem – przywódcą
antybolszewickiej opozycji socjaldemokratycznej w Rosji. W lutym 1920 roku państwa Ententy
wycofały swe ostatnie interweniujące przeciw bolszewikom oddziały z Archangielska i
Murmańska. Wobec naporu wyłaniającego się z rewolucyjnego chaosu nowego mocarstwa –
niosącego na Zachód mesjański ogień „świętej wojny proletariatu", niby dawne mocarstwo
rosyjskie misję Trzeciego Rzymu – Polska znowu stanęła samotna.
Zapewne kwietniowa ofensywa polska 1920 roku powodowana była nadzieją odbudowy
jagiellońskiej idei federacyjnej, stworzenia z pomocą polskiego oręża samodzielnych, lecz
złączonych unią z Polską państw narodowych: Litwy, Białorusi, Ukrainy. Zapewne, ledwie
powstała, a już uwikłana w wojny, Polska wzięła na siebie zadanie ponad siły, choć taki
ciągnący się od Bałtyku po Morze Czarne łańcuch nierosyjskich państw raz na zawsze
odgrodziłby Rosję od Europy. Być może też ofensywa ta była spowodowana chęcią
uprzedzenia przygotowywanej ofensywy sowieckiej. Dość, że przyniosła nadspodziewane
powodzenie: armia polska przekroczyła granicę przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a z
początkiem maja jej oddziały, wraz z oddziałami wojsk niepodległej Ukrainy atamana Semena
Petlury, weszły do Kijowa, wypierając stamtąd rząd pod kierownictwem komunisty nawet nie
ukraińskiego, lecz bułgarskiego – Christiana Rakowskiego. Wyzwolono Białoruś, Litwa już
wcześniej cieszyła się niepodległością, a w stolicy Ukrainy znowu rezydowało jej narodowe
przedstawicielstwo. Trudno, by wszyscy patrzyli przychylnie na tę naszą nagłą materializację –
wydawało się, dawno już pogrzebanej – idei jagiellońskiej, mogącej teraz niespodziewanie
przekształcić oblicze i historię Europy Środkowej. Dla Rosjan była to agresja odwiecznego
wroga, zagrożenie całości ukształtowanego w carskich czasach państwa, odbudowa potęgi na
Zachodzie, z którą nie mógł dać sobie rady Iwan Groźny i jego następcy, zatrważające
przypomnienie strasznych dla Rosji czasów wielkiej smuty. Toteż do Armii Czerwonej masowo
zgłaszali się kontrrewolucyjni dotąd oficerowie, z głównodowodzącym armii carskiej
generałem Aleksiejem Brusiłowem na czele. Ogłoszona przez bolszewików mobilizacja
skupiała Rosjan pod sztandarem już nie tylko rewolucyjnym, lecz narodowym. Dla wielu
Polaków (zwłaszcza dla silnej w ówczesnej Polsce prawicy nacjonalistycznej) ofensywa na
wschód i sięgnięcie po ideę jagiellońską były czystym szaleństwem, bo nie widzieli potrzeby
ani jakiejkolwiek federacji, ani liczenia się z czyimikolwiek aspiracjami niepodległościowymi,
chodziło im jedynie o wcielenie do Polski skromniejszych obszarów na wschodzie, i tylko tak,
by dało się je całkowicie spolonizować w ramach jednolicie narodowego państwa. Dla
nacjonalistycznie usposobionych grup Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców Polska była
zagrożeniem nie mniejszym niż Rosja, a jej rosnąca w tej wojnie siła – zwiastunem przejścia
spod dominacji Wschodu w nie mniej obcą dominację Zachodu. Dla rzesz chłopskich, dla mas
zrewoltowanego żołnierstwa, nadciągająca armia polska, wraz z przetrzebionymi już wcześniej
przez bolszewików oddziałami atamana Petlury, była zapowiedzią cofnięcia bolszewickiej
obietnicy obdzielenia ziemią wszystkich potrzebujących, powrotu „jaśniepanów" – właścicieli
kresowych majątków. Jednocześnie negatywnie przyjęły polskie działania ówczesne Niemcy,
ich rząd odmówił pomocy, a zrewoltowani robotnicy podjęli blokadę dostaw dla Polski.
Sympatyzowała z nami jedynie Francja, nieżyczliwe stanowisko zajęła Anglia, gdzie robotnicy
również ogłosili strajk przeciw dostawom wspomagającym polską armię. Od niedawna
niepodległa Czechosłowacja w zamian za neutralność i przepuszczenie dostaw dla Polski
żądała uznania dokonanego w styczniu 1919 roku zaboru części Śląska Cieszyńskiego, Spiszą i
Orawy, a gdy to otrzymała w lipcu 1920 roku, szybko przywróciła blokadę.
Zaiste, dalekowzroczność nie jest powszechną cechą ludzką, ale rzadko kiedy Europa miała
możność przekonania się o tym równie oczywiście i dotkliwie jak właśnie tu. Tymczasem o
dalszym biegu wydarzeń miało decydować nie starcie idei, lecz frontowych oddziałów
osamotnionej Polski z wielokrotnie przeważającą liczebnie nawałą bolszewicką.
Dowódca sowieckiego frontu zachodniego, dawny oficer carski, późniejszy marszałek ZSRR,
Michaił Tuchaczewski, miał 27 lat – tyle co Napoleon podczas kampanii włoskiej – kiedy
wyruszył na czele wymierzonej przeciwko dalekiej jeszcze Warszawie ofensywy. Na południu,
w kierunku Lwowa, ruszyła słynna „konarmia" – najsławniejszego chyba, bo jedynego
ocalałego z późniejszych stalinowskich represji, dowódcy z czasów rewolucji i wojny domowej
– [5>marszałka Siemiona Budionnego<5]. Front wojsk polskich załamał się. Na południu
oddziały sowieckie zajęły Zamość i podeszły pod Lwów. O wiele znamienitsze były na północy
sukcesy Tuchaczewskiego, który, rozpoczynając 12 sierpnia 1920 roku decydującą bitwę o
Warszawę, podchodził już pod Toruń i Włocławek, będąc tylko o krok od przekroczenia granicy
niemieckiej, co roznieciłoby tlący się wciąż płomień stłumionej w 1918 roku tamtejszej
rewolucji, realizując nareszcie mesjańskie nadzieje moskiewskich przywódców „światowego
proletariatu". Zaprawdę, mógł Tuchaczewski wierzyć, że oto – na trupie pobitej Polski – staje
się czerwonym Napoleonem XX stulecia. Jeszcze kilka dni zwycięskiej ofensywy Armii
Czerwonej, a nie tylko Warszawa byłaby zdobyta [...] lecz rozbity byłby pokój wersalski – pisał
później z żalem Lenin.
Cud ten nastąpił 16 sierpnia 1920 roku, kiedy to – realizując plan przeciwuderzenia
opracowany pod kierownictwem Piłsudskiego – pięć polskich dywizji wyszło znad rzeki Wieprz
na tyły atakujących Warszawę wojsk Tuchaczewskiego, kompletnie je zaskakując i zmuszając
do odwrotu. Ten „cud nad Wisłą" obrósł przez lata legendą o księdzu Ignacym Skorupce,
bohatersko poległym 15 sierpnia, gdy z krzyżem w ręku prowadził żołnierzy do boju na
przedmieściach Warszawy. O Matce Boskiej, która jakoby ukazała się w owe dni na polskim
niebie. O geniuszu wojskowym Piłsudskiego, który w istocie w przełomowych dniach
zachowywał się raczej chwiejnie, i na pewno wielka w konstruowaniu przyszłego zwycięstwa
musiała być rola jego pomniejszych dowódców i sztabowców – co oczywiście pomijali późniejsi
hagiografowie Marszałka. Cokolwiek jednak by powiedzieć, to na przedpolach Warszawy
rozegrała się tamtego sierpnia jedna z tych bitew, które decydują o losach świata i kształtują
historię. Przy kompletnej obojętności, a nawet niechęci Europy bitwa przyniosła jej ocalenie
przed bolszewizmem; płomień światowej rewolucji został zdeptany, Rosja sowiecka odsunięta
na wschód i zmuszona do budowania „przodującego ustroju" na własną rękę i rachunek.
Przede wszystkim wzmocnione zostały Niemcy, które właśnie – wykorzystując zaabsorbowanie
Polski wojną – rozstrzygnęły na swoją korzyść plebiscyty graniczne, które już za
dziewiętnaście lat miały odpłacić Polsce napadem we wrześniu 1939 roku i krwawą nocą
okupacji. Ciężar zaś tego zwycięstwa poniósł – jak to zazwyczaj bywa – polski szeregowy
żołnierz, zwykle robotnik lub chłop, i tak do ostatka sterany toczącą się na naszych ziemiach
już od sześciu lat z górą, niszczącą wszystko i wszystkich, bezustanną wojną. W świadomości
zwycięskich Polaków zostały umocnione wszystkie wyniesione z kolejnych powstań
antyrosyjskie uprzedzenia, oczywiste dla każdego stało się przekonanie o tożsamości
czerwonego imperializmu z carskim, o odpartym tylko na pewien czas zagrożeniu ze
Wschodu, którego symbolem – w miejsce dwugłowego orła dawnej Rosji – miała być teraz
czerwona gwiazda rewolucji. Wszystko to miało już niedługo jak najfatalniej zaważyć na
kolejnych epizodach w historii obu narodów.
Do umocnienia obrazu nowej Rosji jako „czerwonego caratu", jeszcze okrutniejszego i bardziej
nieprzejednanego niż obalony carat niegdysiejszy, walnie przyczynił się stalinizm. Państwo
dyktatury proletariatu szybko stało się państwem dyktatury nad proletariatem. Ziemię –
wymarzoną, a potem krwawo wywalczoną w ogniu rewolucji i wojny domowej – zabrano
chłopom szybciej, niż zdołali się nią nacieszyć. Przymusowa kolektywizacja była w Rosji o
wiele ważniejszym i dalej w swych skutkach sięgającym zwycięstwem bolszewizmu niż sama
rewolucja, choć przyniosła głód, cierpienia i straszliwe straty gospodarcze. Jeśliby przetrwali
chłopi – przetrwałyby w życiu społecznym: niezależność, indywidualizm, religia, a może i
liberalizm. Kolektywizacja całkowicie zniszczyła klasę wolnych chłopów, powołując w to
miejsce nową: kołchoźników, pozbawionych miłości do ziemi, bezwolnych, niegospodarnych,
całkowicie – jak od powietrza i wody – zależnych od bezustannie im potrzebnego
„kierownictwa" partyjnych biurokratów. Unicestwione zostały także klasy kapitalistów,
właścicieli, kupców, indywidualnych rzemieślników w miastach. System carski kontentował się
niepodzielną władzą polityczną, niszczeniem lub zmuszaniem do emigracji co głośniejszych
opozycjonistów, brutalnym tłumieniem niepodległościowych dążeń podbitych narodów; jednak
jego ideologom nawet przez myśl nie przeszło podporządkowanie gospodarki władzy
politycznej i nadanie jej jednolitego, scentralizowanego na carskim dworze kierownictwa. To
szaleństwo – usiłowanie całkowitego unieważnienia praw ekonomicznych – przyniósł dopiero
stalinizm. Nawet przesławna i tak dotkliwie dająca się we znaki Polakom carska cenzura
tolerowała – zwłaszcza w ostatnim okresie istnienia caratu – pewien zakres wolności słowa,
przede wszystkim w dziedzinie kultury. Po stłumionej rewolucji 1905 roku – mimo cierpień i
represji, jakie ona przyniosła – Rosja była państwem reformującym się w kierunku monarchii
konstytucyjnej, z legalnie działającymi partiami politycznymi, opozycją w parlamencie,
względnie niezależną prasą i coraz aktywniejszą opinią publiczną. Bujnie rozwijało się życie
artystyczne i kulturalne, migocąc wszelkimi możliwymi barwami najróżniejszych kształtów i
idei. Rosja przedrewolucyjna szła wielkimi krokami ku Europie i z tej drogi nie zawróciła jej
nawet rewolucja bolszewicka; pod pewnymi względami nawet przyśpieszyła, bo kultura wtedy
zwłaszcza obrodziła mnóstwem wspaniałych dokonań i wielkich nazwisk. Ostatecznie i
nieodwołalnie zawrócił Rosję z tej obiecującej drogi dopiero stalinizm, miażdżąc wszelki
pluralizm, niezależność, różnorodność i wolną myśl. Dopiero dzisiejsza Rosja Jelcyna i Putina
wraca do stanu, jaki istniał pod koniec caratu. Tak oto rewolucyjne nieszczęście cofnęło
wielkie mocarstwo i wielki naród o osiemdziesiąt lat, i to w XX wieku, epoce bezprzykładnego
postępu i osiągnięć cywilizacji.
„Wielkie budowy socjalizmu", jakimi zasłynął okres prowadzonej pod kierownictwem Stalina
wielkiej industrializacji – huty, kopalnie, zapory wodne, linie kolejowe – wznoszone były
rękoma nie tylko zmobilizowanych do przemysłowego czynu, wyrwanych ze wsi chłopów,
przekształconych właśnie w przyśpieszonym tempie w robotników, lecz też rękoma
nieprzeliczonych rzesz mieszkańców najbardziej ponurej katowni, jaką stworzył świat, systemu
sowieckich obozów koncentracyjnych nazwanych przez wielkiego pisarza Aleksandra
Sołżenicyna archipelagiem Gułag (od Gławnoje Uprawlenije Łagieriej), mieszczącego w
czasach swej stalinowskiej świetności do 20 min przymusowych mieszkańców. „Azjatycki
sposób produkcji", do którego skłonności Karol Marks przypisywał carskiej Rosji i którego
rozprzestrzenienia na Europę dzięki militarnym sukcesom carskiego samowładztwa tak się
obawiał, stał się ekonomicznym i politycznym faktem w państwie marksistowskim. Jego
symbolem jest Kanał Białomorski, kopany przez mrące masowo z mrozu i wyczerpania setki
tysięcy więźniów, podczas gdy sowieccy pisarze pod „artystycznym kierownictwem" sławnego
Maksyma Gorkiego kolektywnie tworzyli cykl reportaży sławiących zarówno ową budowę, jak i
stosowane tam [6>metody reedukacji przestępców oraz kontrrewolucjonistów<6]. Trudno o
przykład bardziej haniebnej literatury. W bezmiarze stalinowskich represji, w wyniku których
bądź od razu posyłano na śmierć, bądź kazano jeszcze odcierpieć piekło Gułagu, przepadli
między innymi niedoszły pogromca, „jaśniepańskiej Polski" – marszałek Tuchaczewski,
pierwszy szef sowieckiej Ukrainy Christian Rakowski, przytłaczająca większość przywódców
rewolucji i państwa sowieckiego, z rehabilitowanym dopiero pod koniec ZSRR Nikołajem
Bucharinem na czele, wyżsi dowódcy wojskowi, ideowi komuniści, a także ich kontrrewolucyjni
przeciwnicy. Ginęli tam najświetniejsi artyści porewolucyjnej Rosji, jak wielki poeta Osip
Mandelsztam, światowej sławy uczeni, jak Nikołaj Kondratiew, twórca teorii cykli
ekonomicznych, czy twórca podstaw nowoczesnej genetyki Nikołaj Wawiłow. Nawet ojciec
sowieckiej potęgi rakietowej, człowiek, który wysłał w kosmos Jurija Gagarina – nieżyjący już
Sergiusz Korolów – spędził dziesięć lat w łagrach, podobnie jak Aleksander Tupolew, późniejszy
konstruktor bombowców odrzutowych.
Simone Weil pisała kiedyś: Różnica między niewolnikiem a obywatelem: niewolnik poddany
jest swemu panu, a obywatel prawu. Pan zresztą może być bardzo łagodny, a prawo surowe,
jednak to sprawy nie zmienia. Wszystko polega na wielkiej różnicy, jaka występuje między
kaprysem a zasadą. Jest to najjaśniej i najzwięźlej ujęta przez francuską pisarkę istota nie
tylko stalinizmu, lecz wszelkich systemów despotycznych, w których „prawo" staje się
pochodną zachcianek i lęków indywidualnego bądź zbiorowego dyktatora. Nie inaczej stało się
z „dyktaturą proletariatu", która odziedziczyła wszystkie najgorsze tradycje bizantyjskiego,
tatarskiego, a potem carskiego imperium.
Oznaczało to wolną drogę komunizmu do samego serca Europy i jeszcze dalej. Za wzięcie na
siebie głównego ciężaru wojny z hitleryzmem, za poniesione w tej wojnie milionowe straty
ludzkie, zachodni alianci skłonni byli zapłacić Rosji nawet tak wygórowaną cenę; tym bardziej,
że nie płacili ze swego.
Trzeciego stycznia 1944 roku wojska sowieckie przekroczyły koło Sarn granicę polską sprzed
1939 roku. Pomimo nieuznawania przez ZSRR londyńskiego rządu Rzeczypospolitej, kampanii
propagandowej prowadzonej przeciw temu rządowi, jego krajowej Delegaturze i innym
organom podziemnego państwa polskiego, kwestionowania wschodniej granicy państwowej,
wyraźnych przygotowań do utworzenia podporządkowanych Moskwie organów władzy
komunistycznej, Armia Krajowa rozpoczęła wspólnie z Armią Czerwoną działania bojowe, a
podziemne organy władzy usiłowały podjąć jawne działanie na wyzwolonych terenach. Był to
zarówno oczywisty odruch żołnierza, który nareszcie doczekał się szansy skutecznej, wspólnej
walki, jak i dyrektywa podziemnego dowództwa AK, znana w postaci akcji „Burza".
Odpowiedzią okazały się represje sowieckie.
Od lutego 1944 roku 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej walczyła ramię w ramię z
Armią Czerwoną. Gdy została wykrwawiona i poległ jej dowódca, major Jan Oliwa-Kiwerski,
przedstawiciele sowieccy nie uznali poprzednio zawartego porozumienia, żądając
natychmiastowego podporządkowania – kierowanej przez komunistów i nieuznającej
legalnego rządu Rzeczypospolitej – Pierwszej Armii Ludowego Wojska Polskiego generała
Zygmunta Berlinga, utworzonej w ZSRR po zerwaniu stosunków z państwem polskim. Część
pododdziałów Dywizji przebiła się na zachód, za Bug, część została otoczona i rozbrojona,
oficerowie zaś aresztowani lub nawet rozstrzelani.
W nocy z 6 na 7 lipca 1944 roku oddziały AK w sile 5,5 tys. ludzi uderzyły na Wilno, gdzie
jednocześnie Niemcy zostali zaatakowani od środka. Następnego dnia do akcji włączyła się
Armia Czerwona i po zaciętych walkach, trwających do 13 lipca, stolica Litwy została zdobyta,
a władzę objęła tam polska administracja. Szesnastego lipca dowódca AK pułkownik
Aleksander Wilk-Krzyżanowski nie wrócił ze spotkania z sowieckim generałem
Czerniachowskim, a oficerowie, omawiający w tym czasie z przedstawicielami sowieckimi
sprawę przekształcenia wileńskiego AK w samodzielną dywizję polską, zostali aresztowani i
osadzeni w więzieniu w Wilnie. Aresztowano delegata rządu, jego zastępcę i urzędników
Delegatury. Zgrupowane w okolicach miasta wojsko rozproszyło się, ostrzeliwane przez
samoloty i tropione przez nadciągające oddziały sowieckie. 5,7 tys. żołnierzy i oficerów
wileńskiego AK, którym nie udało się zbiec, zostało wywiezionych do łagrów.
W dniach 23-27 lipca 1944 roku 5 Dywizja Piechoty AK i 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich,
wspierane przez sowieckie oddziały pancerne, zajęły Lwów, przy czym 14 Pułk otrzymał
pochwałę dowódcy 1 Armii Frontu Ukraińskiego za męstwo i braterską współpracę. Również
tu, po zwycięstwie, zostało aresztowane dowództwo AK i personel cywilny Delegatury, a
pododdziały, które odmówiły złożenia broni w ciągu dwóch godzin i wstąpienia do Armii
Czerwonej lub Ludowego Wojska Polskiego, zostały otoczone i wywiezione. Na Lubelszczyźnie,
w najsilniejszym okręgu AK, do walki weszły 3 i 9 Dywizja Piechoty oraz ewakuowane
niedobitki wołyńskiej 27 Dywizji AK. W lipcu opanowano samodzielnie Bełżec, Lubartów,
Poniatów i Kock, a wespół z oddziałami Armii Czerwonej – Białą Podlaską, Chełm, Międzyrzecz
Podlaski, Łuków, Radzyń, Puławy, Dęblin, Zamość i Lublin. W uwolnionych miastach
obejmowały rządy ujawniające się władze podziemne, w Lublinie rozpoczął urzędowanie
delegat rządu Władysław Cholewa; wydawało się, że okręg wraca do normalnego życia
polskiego. Tymczasem, gdy tylko za frontem nadciągnęły komórki NKWD i sowieckich „władz
politycznych", postawiono dowództwu Okręgu tę samą jak gdzie indziej alternatywę:
wstąpienie do armii Berlinga albo rozwiązanie oddziałów. Gdy – nie chcąc się oddawać pod
komendę komunistów – wybrano drugą możliwość, uwięziono pracowników Delegatury wraz z
Władysławem Cholewą oraz dowództwo AK pod absurdalnym zarzutem „współpracy z
Niemcami". Żołnierzy stopniowo rozbrajano i wywożono do ZSRR. Więźniów przeznaczonych
do wywózki gromadzono w dopiero co oswobodzonym hitlerowskim obozie śmierci w
Majdanku.
W Rzeszowie, zajętym przez Armię Czerwoną wspólnie z oddziałami 24 Dywizji Piechoty AK,
ujawnił się delegat rządu, objął urzędowanie prezydent miasta, a oddział AK przejął rolę policji
państwowej. Wszyscy zostali aresztowani i wywiezieni do łagrów. Podobnych przykładów jest
aż nadto wiele. Nic więc dziwnego, że w miarę posuwania się Armii Czerwonej na zachód
jednostki Armii Krajowej i organy polskiego państwa podziemnego albo rozwiązywały się i
rozpraszały, albo od razu przechodziły do antysowieckiej konspiracji, widząc w nadciągających
wyzwolicielach kolejnych okupantów. Moskwa – mimo przychylnej Polakom postawy
większości oddziałów frontowych i ich dowódców – była zdecydowana zgnieść niezależną od
komunistów organizację państwową, polityczną i wojskową, poczynając sobie w Polsce jak w
kraju nieprzyjacielskim. Oczywiście niczym były dla Moskwy obowiązujące nadal układy z
rządem Rzeczypospolitej, jak układ ryski z 1921 roku w sprawie granicy wschodniej, pakt o
nieagresji z 1934 roku czy porozumienie z Sikorskim z 1941 roku. Jedyną uznawaną tu
reprezentacją narodową była komunistyczna – ściśle uzależniona od Stalina. Warto
przypomnieć, że nawet Niemcy po stłumieniu Powstania Warszawskiego osadzali wziętych do
niewoli żołnierzy i oficerów AK w obozach jenieckich, nie zaś w obozach zagłady; poza
incydentami obciążającymi głównie kolaborantów rosyjskich i ukraińskich, nie rozstrzeliwali
oficerów.
Trudno się dziwić staremu wydze politycznemu, jakim był moskiewski generalissimus, że
zatrzymał sowieckie natarcie u wrót Warszawy, pozostawiając Niemcom – nim sami zginą –
rozprawę z niewygodnymi politycznie powstańcami. Czy inaczej postąpił z powstaniem
słowackim między sierpniem a październikiem 1944 roku, czy z krótkotrwałym zrywem
powstańczym w Pradze czeskiej kilka miesięcy później? Na pewno odegrała swoją rolę klęska,
jaką na przedpolach prawobrzeżnej Warszawy poniosła 3 sierpnia sowiecka 2 Armia Pancerna;
przecież 31 lipca, gdy dowódca AK generał Tadeusz Bór-Komorowski i delegat rządu Jan
Stanisław Jankowski podejmowali ostateczną decyzję o wybuchu powstania w dniu jutrzejszym
– Niemcy ewakuowali się w panice, a sowieckie czołgi widziano już na przedmieściach stolicy.
Ale czym wytłumaczyć rozbrajanie przez Armię Czerwoną oddziałów AK śpieszących w
sierpniu na pomoc walczącej Warszawie? Jak rozumieć decyzję Stalina zakazującą aż do
[7>10 września<7] – gdy powstanie [8>dogorywało<8] – lądowania alianckich samolotów na
położonych tuż za frontem lotniskach sowieckich? Załogi lotnicze zachodnich sojuszników,
które by się tam pojawiły, miały zostać internowane w ZSRR aż do końca wojny! Dlatego, aby
zrzucać broń i zaopatrzenie dla powstania, latano aż z Brindisi, pokonując, z ogromnymi
stratami maszyn i ludzi, gigantyczną trasę 2 tys. km. Co oznaczało zatrzymanie na ziemi
sowieckiego lotnictwa, podczas gdy pozbawione osłony myśliwców i przez to łatwe do
zestrzelenia bombowce niemieckie bezkarnie niszczyły dom za domem? Dlaczego, gdy
wreszcie w połowie września wzięta została Praga, pozwolono oddziałom 1 Armii LWP generała
Berlinga dokonać tylko dwóch słabiutkich i niczym nie wspartych – a więc skazanych na
wystrzelanie przez Niemców – desantów małych pododdziałów na Czerniakowie i Żoliborzu?
Odpowiedzi nie ma albo też jest jedna i bardzo dla Polaków gorzka, ta sama, która stała za
wszystkimi poprzednimi rozbiorami Rzeczypospolitej.
W marcu 1945 roku delegat rządu Jan Stanisław Jankowski i dowódca AK generał Leopold
Okulicki otrzymali w swych kryjówkach listy zapraszające do odbycia rozmów generałem
Iwanowem, czyli generałem [9>Iwanem Sierowem<9]. Po pewnych wahaniach doszło do
spotkania, w wyniku którego 27 i 28 marca – podczas rzekomych „rozmów" – aresztowano
piętnaście czołowych osobistości AK, Delegatury i Rady Jedności Narodowej. Byli to: Jan
Stanisław Jankowski (wicepremier i delegat rządu na kraj), Kazimierz Pużak (powszechnie
szanowany działacz PPS, więzień carski i przewodniczący Rady Jedności Narodowej), generał
Leopold Okulicki (komendant główny AK), Adam Bień, Stanisław Jasiukowicz i Antoni Pajdak
(członkowie Krajowej Rady Ministrów), Józef Stemler-Dąbski (urzędnik Departamentu
Informacji) oraz przedstawiciele czterech głównych stronnictw politycznych wchodzących w
skład Rady Jedności Narodowej. Dołączono do nich, aresztowanego wcześniej, jednego z
przedstawicieli Stronnictwa Narodowego, wywieziono do Moskwy i wytoczono proces przed
sowieckim sądem wojskowym, w wyniku którego większość z nich nigdy nie wyszła z
sowieckich więzień.
Pamięta jednak nie tylko poeta. Nic, nawet upływ czasu, nie jest w stanie wymazać narodowej
– przekazywanej z pokolenia na pokolenie – pamięci. I to jest właśnie najbardziej beznadziejny
problem, najstraszniejsze przekleństwo stosunków między dwoma tak blisko ze sobą
sąsiadującymi, a więc przez historię skazanymi na siebie, narodami.
No i czym jest ta dzisiejsza Rosja w osiemdziesiąt z górą lat po tamtej strasznej, lecz budzącej
tyle nadziei rewolucji, w czterdzieści pięć lat po śmierci Stalina, dziesięć lat po upadku ZSRR,
na progu XXI wieku? Rosji rozumem nie pojmiesz – napisał ponad sto trzydzieści lat temu
rosyjski poeta-romantyk Fiodor Tiutczew, i miał rację aż do dzisiaj.
Tak upadło imperium sovieticum. Inaczej niż powinny rozlatywać się imperia odchodzące
wśród grzmotów dziejowej zawieruchy, w huku wystrzałów, dymie pożarów i wrzawie
triumfujących barbarzyńców. To skapitulowało po cichutku, zdławione gospodarczą niemocą i
ideologiczną pustką, w niesławie. Nie było już groźne, najwyżej odrażające. Jego ostatni
obrońcy nie umieli nawet skutecznie przeprowadzić latem 1991 roku przewrotu pałacowego,
tak jak skrępowana monstrualnym centralizmem gospodarka nie potrafiła już wytwarzać ani
chleba, ani narzędzi przemocy. Mająca być ostatecznym lekarstwem gorbaczowowska
pierestrojka okazała się zabójczą trucizną, bo nadwerężonego monstrum nie da się
zreformować, można je najwyżej do reszty zepsuć. Co się i stało. Gorbaczow zainicjował w
Związku Sowieckim to samo, czego próbowała w 1968 roku „praska wiosna" pod wodzą
Aleksandra Dubczeka, ale do Moskwy nie było komu wjechać czołgami. Dla osłabionego
kolosa, który jeszcze przed z górą dziesięcioleciem terroryzował pół świata, takie wyzwania
jak amerykańskie zbrojenia, interwencja w Afganistanie i „Solidarność" w Polsce okazały się
ponad siły. Czy hitleryzm, gdyby wygrał wojnę i opanował pół świata, też byłby skazany na
stopniowe przegrywanie pokoju, a upadałby równie niesławnie i prawie bezkrwawo?
Czym jest dzisiejsza Rosja? Kraj straszny i urzekający. Ludzie nie nawykli do bycia
obywatelami. Władza nie nawykła do traktowania ludzi, jako obywateli. W połowie drogi
między Azją a Europą... Nie, nie w połowie. Zupełnie gdzie indziej. Duch Rosji nie jest duchem
cywilizacyjnego zapóźnienia. Jest inny. Wyrósł z bizantyjskiego prawosławia, azjatyckiej Tatarii,
słowiańskiej tęsknoty, chrystusowego mesjanizmu i imperialnych ambicji stepowego watażki,
który gorąco wierzy, że swą męką i krwią zasłużył na panowanie nad światem. Rosja nie jest
bynajmniej biedniejszą Ameryką, jak naiwnie sądził Henry Ford, budując Sowietom pierwszą
fabrykę samochodów. Rosja to osobny świat, który w pełni pojmuje zapewne tylko Rosjanin.
Jaka więc jest? Jak z nią żyć?
Czy dzisiejsza Rosja jest tylko odchudzoną wersją sowieckiego imperium, wyzwoloną z
konieczności utrzymywania siłą jedności coraz mocniej buntujących się prowincji i z
nieporęcznego dziś bagażu komunistycznej ideologii? Bo przecież wciąż tłamsi pomniejsze,
wcielone doń siłą narody, o czym świadczą choćby dwie okrutne wojny w Czeczenii... Czy
może jednak krajem podobnie wyzwolonym jak Ukraina, Polska, Litwa czy Uzbekistan, tylko
jeszcze ciężej doświadczonym, bo przez tyle dziesięcioleci stumanionym fałszywą ideologią,
która zamiast „nowego wspaniałego świata" przyniosła bezmiar cierpień zarówno zdobywcom,
jak i podbitym? Narodem jak inne pragnącym nareszcie zbudować jakieś podstawy spokoju,
demokracji i dobrobytu, ale tylko jeszcze gorzej niż inni dającym sobie radę z dzisiejszymi
wyzwaniami, cierpiącym na brak jakichkolwiek tradycji demokratycznych i wzorców
społeczeństwa obywatelskiego? A może to po prostu tylko kolejna w okrutnych nawrotach
historii wielka smuta, jak za samozwańców i za najazdu „polskich jaśniepanów", po której
wcześniej czy później zaświeci słońce Wielkiej Rusi i nowe znaki poprowadzą ruskie hufce ku
ich dziejowemu przeznaczeniu? Jeśli nie upadłe symbole sierpa i młota, to może cerkiewne
ikony albo inne rozpalające krew złudy, które już za kolejne dziesięciolecie postawią przed
spragnionym wielkości narodem kolejni fałszywi prorocy?
Bo rozmaicie można tłumaczyć dzisiejsze nieszczęścia Rosji. Zabrano jej wiele: rubieże nad
Wisłą, a nawet Łabą, tanią wódkę i przodownictwo w rakietowym wyścigu w kosmos. Ale
najstraszniejszą rzeczą dla wielkiego narodu jest utrata poczucia swojej wielkiej misji.
Zwłaszcza dla narodu głodnego i sponiewieranego, który zamiast chlebem syci się
przekonaniem, że wytycza światu nowe horyzonty. Dlatego Rosjanie tak cierpią, ale tego bólu
nie jesteśmy w stanie zrozumieć my, mniejsze narody.
Dzisiejsza Rosja – dziesięć lat po rozpadzie ZSRR i ostatecznym upadku komunizmu – nie
przeszła jeszcze nawet połowy drogi do demokracji i wolnego rynku, choć takie właśnie cele
oficjalnie sobie stawia. Jeszcze nie wie, kim chce być. Raz rozpaczliwie broni resztek
imperium, masakrując krnąbrną Czeczenię i uparcie sprzeciwiając się rozszerzeniu NATO.
Innym razem – w akcie odwagi (a może beztroski?), na którą nie było stać nawet Polski lub
Czech – prywatyzuje jednym pociągnięciem prezydenckiego pióra [10>olbrzymie połacie
scentralizowanej dotąd gospodarki<10]. My możemy wesprzeć się na naszych historycznych
związkach z Zachodem, na tradycji niepodległościowej i antykomunistycznej, na
niepokonanym nawet w najczarniejszych czasach komunistycznych zmyśle przedsiębiorczości
drobnych właścicieli i jeszcze drobniejszych półlegalnych „kombinatorów", na przekazywanym
wraz z pamięcią pokoleń dziedzictwie „ducha Rzeczypospolitej". A na czym oni? Nawet wolne
chłopstwo wdeptano tam stalinowskim butem w syberyjską tundrę i od trzech pokoleń
przekształcano w bezwolnych, ściśle zależnych od wszechmocnego, państwa kołchoźników.
Oprzeć się tylko na wątłym światełku – zniszczonej jeszcze przez carów – zaradnej, kupieckiej i
demokratycznej tradycji Wielkiego Nowogrodu, nawiasem mówiąc miasta, w którym dzisiaj
znowu najlepiej w Rosji kwitnie przedsiębiorczość i prywatyzacja? Bo na czymś trzeba
budować, od czegoś zacząć... Dlatego nieraz jedyną zorganizowaną strukturą – rozumiejącą i
stosującą w praktyce zasady inwestycji, ryzyka i zysku – okazuje się w dzisiejszej Rosji
gangsterska mafia.
Dla nas, Polaków, te lata przyniosły prezenty wspaniałe. Związek Sowiecki jest tylko
wspomnieniem bardziej dla dzisiejszych pokoleń anegdotycznym niż złowrogim. Od kilku lat
nie stoją nad Wisłą i Odrą rosyjskie wojska, choć początkowo Moskwa odgrażała się, że
pozostaną dłużej, niż miały pozostać w Niemczech. Z Rosją graniczymy tylko na północy, w
małej enklawie Kaliningradu, od wielkiego sąsiada oddziela nas łańcuch niepodległych państw:
Litwy, Białorusi, Ukrainy. Ale nadal w Polsce nie można niczego ważnego zrobić bez Rosji.
Chociaż polskie decyzje zapadają dziś w Warszawie, a nie w Moskwie, to potężne, choć na
szczęście odsunięte nieco na wschód sąsiedztwo musi ważyć na naszych sprawach. Jako
przykład może posłużyć wejście Polski do NATO, kiedy sam Zachód zaofiarował Rosji sporą
cenę za jej niechętną obojętność, innym przykładem jest zależność polskiej gospodarki od
rosyjskich surowców: ropy, gazu czy rudy. Dlatego nie jest nam obojętne, jaka będzie Rosja i
dokąd pójdzie. Najlepsza byłaby dla nas Rosja demokratyczna i europejska. Ale jest ona słaba
i ma się kiepsko; znacznie gorzej, niż miała się w tej pełnej nadziei chwili, gdy upadał
Gorbaczow, a dźwigał się Jelcyn. O wiele lepiej mają się w Rosji nacjonalizm i – budzące
odwieczne lęki wszystkich, tak doświadczonych przez los, sąsiadów – mrzonki o odbudowie
imperium. Bo demokracja nie oferuje wiary, najwyżej dobrobyt, i to nie od razu. A tym, czego
potrzebuje niewyzwolony z mesjanizmu były człowiek sowiecki jest nade wszystko wiara.
My, Polacy, mamy, czegośmy chcieli: niepodległość, NATO, Unię Europejską. W katyńskim
lesie cześć prochom pomordowanych oddają pospołu przedstawiciele władz Rzeczypospolitej i
Federacji Rosyjskiej. Ale właśnie teraz, kiedy niełaskawa dotąd historia zaczęła nam nagle
sprzyjać, przed Polakami stoi dziejowe wyzwanie: względem Rosji. Przez całe wieki byliśmy –
raz mocniejszym, a innym razem zupełnie bezbronnym – państwem między dwiema
potęgami, bożym igrzyskiem, jak napisał w tytule swej książki Norman Davies. Nasz
najważniejszy cel narodowy był trudny jak kwadratura koła – zachowanie skóry wśród wilków,
utrzymanie równego dystansu wobec obydwu. Udawało się go osiągnąć tylko korzystając z
przejściowej słabości choć jednego z odwiecznych wrogów. Dziś – stając się integralną częścią
wojskowych i gospodarczych struktur Zachodu – uzyskujemy nie tylko poczucie
bezpieczeństwa wobec możliwych w przyszłości rosyjskich zakusów. Stajemy się jednocześnie
najdalej na wschód wysuniętym krajem tego bloku, i to krajem silnym, choćby liczbą ludności,
obszarem i potencjałem. A więc – chcemy czy nie chcemy – stajemy się w NATO i Unii
Europejskiej zwornikiem prowadzonej przez Zachód polityki rosyjskiej, niezależnie od tego,
jaka ta polityka będzie. Czy jesteśmy do tego przygotowani? Dopiero wejście do NATO obnaża
wszystkie słabości i kompleksy naszej polityki wschodniej. Polska na Wschodzie musi wymyślić
się na nowo. Nie przeciw Rosji i nie na pasku Rosji, ale jako przyjazny członek ugrupowania
obcego w stosunku do Rosji. A najgorsze, co mogłoby tu zapanować, jest odreagowywanie z
tej pozycji polskich resentymentów i historycznych krzywd, okazanie Rosji poczucia wyższości,
a nawet pogardy dla „przegonionych nareszcie na wschód Kacapów".
Wycierpieliśmy od Rosji wiele, ale ten, do którego uśmiechnął się szczęśliwszy los, jest już z
tego tylko tytułu zobowiązany do wielkoduszności i do zwrócenia oczu w przyszłość, nie na
rozpamiętywanie udręk zaprzeszłych. Z godnością, ale bez urazy. Z gorzką pewnością co do
tego, że Rosja nie zapłaci ani wydziedziczonym ziemianom, ani wywiezionym łagiernikom, ani
rodzinom katyńskim. Ani nikomu...
Rosja z kolei musi pozbyć się równie zastarzałych kompleksów antypolskich, zaprzestać
traktowania Polaków jak zdrajców wielkiej sprawy słowiańskiej, a ich państwa jak buntującej
się prowincji, którą trzeba podstępem lub siłą znów sprowadzić na jedynie słuszną orbitę
imperialnej zależności. Rosja musi krytycznie przyjrzeć się własnej przeszłości, musi pomyśleć
o sobie słowami swego wielkiego XIX-wiecznego krytyka i buntownika przeciw caratowi Piotra
Czaadajewa: Nie nauczyłem się kochać Ojczyzny z zamkniętymi oczami, kornie pochyloną
głową, zaciśniętymi ustami. Lub też nestora rosyjskich dysydentów, Andrieja Siniawskiego,
który jeszcze w głębokich czasach breżniewowskiego „zamrożenia" (w 1982 roku) mówił
proroczo w Bostonie: Nacjonalizm może mieć różne oblicza i w różnych okresach
historycznych grać różne role. Niekiedy nacjonalizm narodów małych i uciskanych jest czymś
wielkim. Ale nacjonalizm wielkich i potężnych narodów jest potwornością. Sam jestem
prawosławny, ale boję się rosyjskiego nacjonalizmu, bo może wydać z siebie wszystko. Jest to
realne zagrożenie, bo marksizm w Rosji jest skończony, a Rosjanie muszą żyć jakąś ideą
wielką lub radykalną. Może nawet przyjdzie kiedyś czas na krytyczną analizę innej myśli
Czaadajewa: Nigdy nie szliśmy razem z innymi narodami. Nie należymy do żadnej wielkiej
rodziny ludzkiej – ani do Zachodu, ani do Wschodu, nie mamy tradycji ani jednego, ani
drugiego. Istniejemy jak gdyby poza czasem i wszechświatowe wychowanie rodu ludzkiego
nie tknęło nas.
Ale to już [11>muszą przemyśleć sami Rosjanie<11]. Każdy zresztą naród ma w swej kulturze
równie okrutne maksymy, tak jak my mamy zdanie Cypriana Kamila Norwida: Polacy uważają
sobie za patriotyzm słabych stron swoich nie znać. I powinniśmy to sobie powtarzać;
zwłaszcza w sprawach tak obustronnie bolesnych i żywotnie ważnych jak polsko-rosyjskie.
Rosji nie trzeba przepraszać, ale koniecznie trzeba ją zrozumieć. Zrozumieć i uszanować.
Zrozumieć ogrom jej cierpień. Jej wielkość jako narodu. Piękno i wzniosłość rosyjskiej kultury,
wobec której nie można przejść obojętnym. Każdy, kto choć trochę ją pozna, kto zakosztuje
serdeczności rosyjskiego narodu, zostawi kawałek serca pod Moskwą albo nad Bajkałem.
Nawet, jeśli zaznał na własnej skórze bezosobowego okrucieństwa sowieckich instytucji. Choć
jakże często – nie umiejąc lub nawet nie usiłując okazać prostego umiaru – bywamy wobec
Rosjan bezmyślnie wyniośli albo równie bezmyślnie uniżeni. A przecież można się
porozumiewać inaczej. My, Polacy, jako Słowianie, mamy wszelkie dane po temu, aby
zrozumieć Rosję i nauczyć się z rozmawiać Rosjanami. Nie po angielsku lub niemiecku, ale w
języku Puszkina, Tołstoja, Mandelsztama i Sołżenicyna. Czas znowu zacząć się go uczyć; już
nie przymusowo, jak za komunizmu, ale w dobrze rozumianym interesie gospodarczym,
politycznym i narodowym. Jako wolni Europejczycy.
A więc jednak możemy być potrzebni i niezastąpieni w naszym nowym historycznym miejscu:
na wschodzie Zachodu. A na tej drodze niech nam przyświeca wspomnienie wyciągniętej do
Rosjan dłoni Stanisława Staszica, pamięć bohaterskiej walki i śmierci rosyjskiego oficera
Andrieja Potebni w obronie polskiego Powstania Styczniowego, hekatomba sowieckich,
głównie rosyjskich, żołnierzy, których krew użyźniła prawie każdą piędź dzisiejszej polskiej
ziemi. Nie ich wina, że powalając jednego okupanta, otworzyli drogę drugiemu. I pamiętajmy o
słynnym wierszu Adama Mickiewicza Do przyjaciół Moskali, w którym pisał:
Pisał bowiem o wspólnym losie poddanych tego samego despoty, z myślą o przyszłości, która
– jak wierzył – nadejdzie. Właśnie nadeszła.
[1] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 7:37 p.m.
(published)
Zmarł w 2008 roku.
[2] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:04 p.m.
(published)
Od 2004 roku świętem państwowym Rosji jest przypadająca 4 listopada rocznica wyparcia z Kremla w
1612 roku wojsk polskich. Przedtem obchodzono w tym czasie (7 listopad) rocznicę rewolucji
bolszewickiej.
[3] Przypis do wydania z 2001r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:20 p.m.
(published)
Bułgaria też była członkiem koalicji hitlerowskiej, lecz nie wysłała żołnierzy na front wschodni.
[4] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:26 p.m.
(published)
Choć już wówczas faktycznie odszedł od socjalizmu, był postrzegany, jako socjalista, niedawny
przywódca PPS. Trudno jednak nazwać socjalistą Piłsudskiego w późniejszym okresie jego rządów.
[5] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:29 p.m.
(published)
W czerwcu 1920 roku Kozacy Budionnego po zdobyciu Żytomierza spalili szpital z sześciuset polskimi
rannymi, wraz z obsługą i siostrami miłosierdzia.
[6] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:32 p.m.
(published)
"BiełomorskoBałtijskij Kanał im. Stalina", Moskwa 1934.
[7] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:42 p.m.
(published)
Pierwsza akcja zrzutowa z wykorzystaniem lotnisk sowieckich została opóźniona przez Stalina aż do 18
września.
[8] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:44 p.m.
(published)
Lotnictwo amerykańskie od czerwca 1944 miało na kilku lotniskach sowieckich swoje bazy
przeznaczone do obsługi samolotów bombardujących niemieckie cele w Europie Środkowej, co
wielokrotnie wykorzystywano przed wybuchem powstania. Alianci zabiegali w Moskwie o zgodę na
użycie tych lotnisk do zrzutów zaopatrzenia dla walczącej Warszawy. Sprzeciw sowiecki był stanowczy.
W odpowiedzi na list Roosevelta i Churchilla z 20 sierpnia w tej sprawie Stalin napisał: „Wcześniej czy
później prawda o garstce przestępców, którzy wszczęli awanturę warszawską w celu uchwycenia
władzy, stanie się wszystkim znana”. Decyzja pozytywna nadeszła do Londynu po kolejnych
interwencjach dopiero w nocy z 12 na 13 września. Stalin zgodził się wiedząc, że Powstanie nie ma już
żadnych szans zwycięstwa. Z tego samego powodu tak długo wstrzymywał własne zrzuty dla Powstania
oraz bombardowanie lotnisk niemieckich.
[9] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 9:11 p.m.
(published)
Jeden ze czołowych przestępców stalinowskich, prawdopodobnie współodpowiedzialny za morderstwo
oficerów polskich w Katyniu i wiele innych zbrodni w ZSRR, Polsce i na Węgrzech. W owym czasie
zastępca szefa NKWD i specjalny doradca sowiecki przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w
Polsce. Później szef KGB i potem GRU (wywiad wojskowy). Zmarł w 1990 roku.
[10] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:58 p.m.
(published)
W czasach Jelcyna.
[11] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 9:00 p.m.
(published)
Podobnie jak to, czy obecna data ich święta narodowego jest aż tak ważna dla Rosji, czy tylko wybrana
na złość Polsce?