You are on page 1of 29

Spójrzmy na dzisiejszą mapę wschodniej części europejskiego kontynentu, w istocie dość

podobną jak w czasach ZSRR: wianuszek małych państewek przyczepionych do bezkresnych


przestrzeni eurazjatyckiego supermocarstwa – wśród nich i Polska. Nie zawsze tak było. Rosja
przez długie wieki zbierała się w sobie – bytując na marginesie Europy i na marginesie historii
– nim zatrzęsła światem. Moskwa bardzo późno stała się ośrodkiem scalającym rozproszone
ziemie ruskie w jeden silny organizm państwowy; o wiele jaśniejszym blaskiem płonęły przez
długie wieki światła Kijowa, Nowogrodu, Pskowa czy Tweru. Pierwszą potęgą na tych ziemiach
była Ruś Kijowska – protoplasta dzisiejszej Ukrainy – uformowana w silne państwo pogańskie
już w IX wieku, nie bez udziału wędrujących przez Europę ku bogatemu Bizancjum łupieskich
drużyn normandzkich wojowników. Z takich właśnie wędrownych wodzów skandynawskich,
mających pod swymi rozkazami drużynę zawodowych rabusiów, wywodzi się panująca w
Kijowie, a potem w Moskwie, dynastia Rurykowiczów.

Przyjęcie w 988 roku chrześcijaństwa z Bizancjum przez Włodzimierza Rurykowicza, zwanego


potem Wielkim, było – podobnie jak w Polsce – decyzją polityczną, państwotwórczą. Zarówno
władca Gniezna, jak i władca Kijowa, w przyjęciu nowej wiary i obaleniu posągów pradawnych
bóstw miejscowych widzieli sposób na umocnienie państwa i swojej w nim pozycji, w religii,
słusznie przeczuwając ideologię scalającą skupione pod swym berłem plemiona, w organizacji
kościelnej drugie – obok siły zbrojnej – ramię utrzymujące w ryzach świeżo zjednoczone ziemie
królestwa. Ale na tym zapewne kończyły się podobieństwa. Mieszko, śmiertelnie zagrożony
przez potężniejsze od Polski Niemcy, musiał prowadzić z nimi subtelną grę polityczną,
unikając zarówno kapitulacji, jak i frontalnego starcia. Co innego Ruś Kijowska, nigdy
niezagrożona bezpośrednio przez potęgę Konstantynopola nie interesującego się tak
odległymi ziemiami; w Kijowie można było bezpiecznie oddawać się rojeniom o
nieprzeliczonych skarbach Cesarstwa Wschodniego, od czasu do czasu w dalekich wyprawach
łupiąc jego przygraniczne prowincje. Bizancjum imponowało nie tylko bogactwem i potęgą, ale
oferowało władcy jeszcze korzystniejszy dlań i jego osobistej pozycji – niż w zachodnim
chrześcijaństwie – system sprawowania rządów, w którym cesarz, stojąc na czele wspaniałego
i obrosłego ceremoniałem dworu, był nie tylko panem wszystkich poddanych, ale także
przywódcą religijnym. Kiedy we wczesnośredniowiecznym feudalizmie zachodnim rosła
niezależność Kościoła, formowały się zalążki praw ludzkich i sfery wolności wasala wobec
pana, Bizancjum zasklepiało się w ceremonialnej, fasadowej biurokracji dworskiej, czerpiącej
swą siłę z personalnej jedności władcy i namiestnika Bożego na ziemi. Trudno powiedzieć, czy
taka właśnie wizja państwa, religii i monarchy szczególnie odpowiadała wojowniczym
Rurykowiczom, utrzymującym w ryzach rozległe władztwo siłą po części skandynawskich, po
części już ruskich drużyn? Czy też zadecydowało olśnienie fasadą bizantyjskiej wspaniałości i
ceremoniału? Dość, że tak się stało, a konsekwencje sięgają dni dzisiejszych...

Oczywiście Polska i Ruś Kijowska ze zmiennym szczęściem prowadziły ze sobą wojny, nie
inaczej niż wszystkie państwa ówczesnego świata, wystarczy wspomnieć walki o tzw. grody
czerwieńskie w okolicach dzisiejszego Przemyśla albo nawet zdobycie Kijowa przez Bolesława
Chrobrego w 1018 roku, choć sławne wyszczerbienie królewskiego miecza na kijowskiej Złotej
Bramie dofantazjowała już zapewne wyobraźnia późniejszego kronikarza. Oba państwa były
czołowymi potęgami tej części Europy, ale nie istniała pomiędzy nimi ani szczególna wrogość,
ani tego typu sprzeczność interesów, która skłaniałaby do zniszczenia lub podboju sąsiada.

Podobnie też jak Polska, popadła Ruś w XII wieku w okres rozbicia dzielnicowego, kiedy
odśrodkowe ambicje pomniejszych książąt okazały się większe od siły centralnej władzy. I tak
samo jak w Polsce na okres ów przypadł miażdżący państwo po państwie najazd imperium
mongolskiego; uderzenie na Ruś było nie tylko wcześniejsze, lecz i jego impet sroższy, dlatego
nie starczyło sił na powstrzymanie prącej ku zachodowi nawały, która utknęła i zawróciła
dopiero po starciu z Polską i Węgrami. W 1223 roku rozgromienie rycerstwa ruskiego
sprzymierzonego z Połowcami nad rzeką Kałką otwiera drogę Tatarom. W 1240 roku pada
Kijów, a po nim księstwa położone dalej na północ. Azja wkracza na Ruś i od czasu przyjętego
z Bizancjum chrztu jest to kolejny słup milowy na drodze prowadzącej ku późniejszemu
imperium sovieticum. Zniszczona została nieodwołalnie nie tylko potęga i pozycja Rusi
Kijowskiej, z racji położenia bardziej zorientowanej ku Zachodowi. Cios, choć jeszcze nie
całkiem śmiertelny, zadano także innej, na pewno bardziej obiecującej propozycji ustrojowej i
państwotwórczej, jaką było księstwo – a faktycznie republika – Nowogrodu. To najstarsze,
oprócz Kijowa, miasto ruskie, położone na skrzyżowaniu ruchliwych szlaków handlowych i z tej
racji bardzo zamożne, rządzone było również przez odłam dynastii Rurykowiczów. Książę był
tu jednak kimś w rodzaju prezydenta i jednocześnie dowódcy wojskowego, uzależnionego w
swych decyzjach od uchwał zebrania przedstawicieli ludowych zwanych „posadnikami".
Ekspansja nowogrodzkich kupców i pionierów sięgała aż na Syberię, lecz była to ekspansja
pokojowa, handlowa, w odróżnieniu od późniejszego podboju ościennych ziem przez Moskwę –
prowadzącego zawsze do narzucenia poddaństwa pokonanym ludom.

Czy ustrojowy eksperyment Nowogrodu mógł wskazać drogę ówczesnej Rusi? Czy miał szansę
przetrwania? Zapewne nie, bo zbyt wyprzedzał swą demokratyczną istotą stan świadomości
ówczesnego świata, tak jak wyprzedzały go inne Rzeczypospolite – od polskiej szlacheckiej aż
po Republikę Wenecką. Zwłaszcza w świecie kształtowanym z jednej strony przez fasadową
pompę bizantyjskiego obrzędu, a z drugiej przez krwawy despotyzm tatarskich najeźdźców
panujących nad całą pobitą Rusią.

Zbyt okrutny był to świat.

W tym świecie jedynym panem życia i śmierci na rozległych obszarach dzisiejszej Rosji
europejskiej był chan Złotej Ordy, rezydujący w Saraju nad Wołgą. Tolerował on władzę
wybranych przez siebie, lojalnych książąt pod warunkiem ich niewolniczej uległości i opłacania
haraczu. Nieposłusznych mordował bez litości. Tolerował też Cerkiew, która odpłacała mu
lojalnością wedle bizantyjskich wzorów personalnej unii państwa z Kościołem. Książąt skłócał
między sobą, nieraz wspierając swymi wojskami łupieżcze wyprawy jednych przeciwko
drugim, podsycając waśnie rodzinne, trzymając swych wasali w niepewności i strachu. Kiedy
chan przybywał do Moskwy, książę witał go pieszo na granicy miasta, a podając puchar
swemu konnemu panu, zlizywał spadające na końską grzywę krople. Trudno, by tak
traktowany władca inaczej traktował poddanych.

Wśród tych okrutnych walk wewnętrznych pomiędzy uzależnionymi od chana książętami –


walk, do których wciąż to mieszała się rosnąca w siłę Litwa, to Tatarzy, to ktokolwiek z
sąsiadów – krzepnie nowy, silniejszy od innych ośrodek władzy – Moskwa. W 1380 roku książę
Dymitr, zwany później Dońskim, na Kulikowych Polach rozbija wojska chana Mamaja, któremu
w ostatniej chwili odmówił pomocy znajdujący się w pobliżu władca Litwy Jagiełło – późniejszy
król Polski i pogromca Zakonu Krzyżackiego. Odwraca się karta historii: Tatarzy słabną,
rozpoczyna się proces powolnego scalania ziem ruskich, tym razem pod władzą
moskiewskiego księcia. Inne ośrodki tracą na znaczeniu – Kijów podbija Litwa, oszczędzony
przez Tatarów republikański Nowogród pada w latach 1471-1478 pod ciosami silniejszej i
bardziej sprawnej moskiewskiej despocji.

Bardzo różniło się zarówno od Rzeczypospolitej, jak i od ówczesnego Zachodu, to rosnące w


siłę państwo, którego cesarzem (carem) obwołał się w 1547 roku książę moskiewski Iwan IV,
znany w historii pod mianem Iwana Groźnego. Nigdy nie ukształtowała się tu silna warstwa
wolnych chłopów, niezależność szlachty została podcięta przez okrutną rozprawę Iwana
Groźnego z bojarami, ich miejsce zajęła warstwa ludzi służebnych, „dworian", ściśle
uzależnionych od panującego władcy. Miasta handlowe i stan mieszczański prosperowały do
najazdu tatarskiego, potem grody stały się bardziej ośrodkami wojskowo-administracyjnymi
niż handlowo-rzemieślniczymi, przez co trudno było zarówno o pęd do bogacenia się, jak i o
pierwociny kapitalizmu. Wzorzec nowogrodzki ostatecznie został zniszczony przez krwawą
łaźnię sprawioną temu miastu przez opryczninę po powstaniu w 1570 roku. Państwo było
wyłącznie własnością panującego, którego zresztą przodkowie jeszcze niedawno byli tylko
namiestnikami tatarskimi zbierającymi podatki i w imieniu najeźdźcy uciskającymi poddanych.
Kościół był częścią monarszej administracji, bo panujący łączył w jednym ręku władzę świecką
i religijną. Do XVIII wieku nieznane było w Rosji pojęcie państwa jako instytucji odrębnej od
własności cara, tym samym nieznane były pojęcia służby publicznej czy dobra wspólnego,
dlatego urzędnicy służyli personalnie monarsze, realizując jego osobisty interes bądź –
mówiąc inaczej – jego osobiste, prawem nieograniczone, zachcianki. Prawo bowiem – w
europejskim rozumieniu – nie mogło się uformować w warunkach braku jakichkolwiek
niezależnych od monarchy sił i instytucji występujących o ograniczenie jego naturalnej
skłonności do samowoli. Nie odróżniano więc tu prawa od bieżących zarządzeń władz (zresztą
kodeks cywilny nigdy tu nie zaistniał), a same pojęcia niezawisłego sądu czy praw człowieka
były niezrozumiałymi abstrakcjami z innej planety. Nie istniało rozróżnienie pomiędzy skarbem
państwowym a monarszym, również sądownictwo aż do 1864 roku stanowiło część carskiej
administracji. Kiedy na Zachodzie chłopi stopniowo zyskiwali wolność, w Rosji coraz głębiej
popadali w poddaństwo pańszczyźniane. Rozwinęła się natomiast w takim państwie
wyjątkowo bujnie tajna policja i donosicielstwo. Pierwowzorem porewolucyjnej czerezwyczajki,
która potem przerodziła się we wszechmocne instytucje GPU, NKWD i KGB, była właśnie
oprycznina Iwana Groźnego – grupa bezwzględnie oddanych mu funkcjonariuszy (a może
raczej rzezimieszków), powołana do rozprawy ze wszystkim, co nieposłuszne lub inaczej niż
władca myślące. Z jej niezawodną pomocą wyeliminował Iwan zarówno niewygodnych
bojarów, jak i krytykujących jego okrucieństwo dostojników Cerkwi oraz członków własnej
rodziny: wszystko, co zagrażało jego absolutnej władzy w państwie i w duszach poddanych.
Donosicielstwu sprzyjał cały system administracyjny. W okresie carskim za przestępstwo
podlegające surowej karze uważano zaniechanie denuncjacji nawet członka własnej rodziny,
gdyby w grę wchodził zamiar naruszenia interesów państwa. Wyznaczanie podatków nie
indywidualnie, lecz na całą gminę sprzyjało wzajemnemu szpiegowaniu się, pilnowaniu, by
nikt nie uciekł, nie wymigał się od haraczu, bo inni musieliby zapłacić jego część. W sposób
niebywały rozkwitła tu państwowa cenzura druku i wypowiedzi, połączona z szykanowaniem
nieprawomyślnych.

Tak właśnie wyglądało w praktyce – a jeśli zadziwiło czymś świat, to przede wszystkim
niepohamowaną srogością realizacji i całkowitym uzależnieniem poddanych od władcy –
ziszczenie idei Trzeciego Rzymu, tym razem (po właściwym Rzymie i Bizancjum)
słowiańskiego, o którym pisał do Wasyla III, ojca Iwana Groźnego, mnich Filoteusz: Tyś car
jedyny dla wszystkich chrześcijan pod tym niebem. [...] Pamiętaj i słuchaj, monarcho
prawosławny. Dwa Rzymy upadły, trzeci «Moskwa» stoi, czwartego nie będzie. Mesjańska idea
miała jeszcze wielokrotnie ożywać zarówno w prawosławiu, jak i w wielkorosyjskim
nacjonalizmie, a skłonna do sentymentalnych uniesień, a nawet wielkich poświęceń, dusza
Rosjanina okazała się żyzną glebą dla marzenia o wszechświatowym posłannictwie nawet za
cenę męki i krwi; nie inaczej zresztą stało się później z rewolucyjnym mesjanizmem rzekomo
„wyzwolonego" proletariatu. Nawet dziś ma ten wielki i straszny sen rosyjski swych
natchnionych apostołów, choćby w osobie wielkiego pisarza, do ostatnich lat emigranta,
[1>Aleksandra Sołżenicyna<1], który postrzega Rosję jako Chrystusa narodów, cierpieniem
odkupującego swoje i cudze grzechy na Kalwarii komunizmu, narzuconego jej jakoby przez
obcych: Żydów, Niemców, Bałtów, a wśród nich i Polaków. Niestety, ów prawosławny, carski
Trzeci Rzym ziścił się i narzucił słabszym lub mniej bezwzględnym ludom swe mesjańskie
władztwo w postaci takiej właśnie, jak pod krwawym berłem Groźnego, „innego nie będzie" –
można rzec, parafrazując Filoteusza. Groźny – ceniony zarówno przez komunistów, w tym
osobiście Stalina, jak i przez nacjonalistów rosyjskich – skonstruował twór państwowy będący
niczym innym jak zapowiedzią i pierwszą udaną próbą realizacji stalinizmu. W XVI wieku do
uzasadnienia wszechwładzy państwa i stojącego na jego czele przywódcy, do nadania sankcji
ubezwłasnowolnieniu przez to państwo nie tylko własnych poddanych, ale także innych
narodów, do łamania charakterów i sumień, tępienia nieprawomyślnych, służyła
mesjanistyczna idea Trzeciego Rzymu, a wizja prawosławnego „królestwa Bożego" na ziemi, z
samowładnym carem na szczycie, miała być jutrzejszym spełnieniem, pozwalającym znieść
marne i okrutne „dziś". W XX wieku tę samą rolę spełniał mesjanizm czerwonego sztandaru,
mamiący swych wiernych wizją wszechświatowej rewolucji, a gdy rewolucja utknęła niedaleko
od rosyjskich granic – przynajmniej wizją sowieckiego posłannictwa niosącego światu pokój,
wyzwolenie i przodujący ustrój. I obie te realizacje rosyjskiego snu o potędze przyniosły
mającym dostąpić „zbawienia" poddanym tylko jeszcze straszniejsze więzienie...

Jednoczenie przez Moskwę podzielonych między pomniejsze księstwa ziem ruskich, prawie od
początku – a już na pewno w czasach Iwana Groźnego – zbiegło się z typowo kolonialnym
podbojem krain niemających nic wspólnego ani z Rosją, ani nawet ze Słowiańszczyzną. Na
pierwszy ogień poszły osłabione i skłócone ze sobą państwa tatarskie w dzisiejszej
południowej i wschodniej Rosji. Potem Ukraina, Białoruś, małe narody południowego wybrzeża
Bałtyku, Finlandia, Kaukaz i muzułmańskie narody środkowej Azji. No i oczywiście bezkresne
przestrzenie Syberii, gdzie trudno było o jakiś zorganizowany opór aż do starcia z Chinami, a
potem z Japonią nad brzegami Amuru. Powstało wielkie imperium kolonialne, którego zarówno
władcy, jak i aparat rządzący za oczywistą uznawali zasadę niewolnictwa; i własnych
poddanych i wcielonych do imperium narodów. Poszli po tej drodze jeszcze dalej niż ich
tatarscy nauczyciele; tamci kontentowali się tylko osadzaniem w roli książąt lojalnych im
wasali oraz punktualnym zdzieraniem nałożonego na podbitych haraczu – władcy nowego
imperium narzucali też swój język, poglądy, a w miarę możliwości i upaństwowione
prawosławie. Dlatego za wojskiem posuwał się policjant, szpicel, urzędnik, ale też i nauczyciel,
przymusowo niosący pokonanym „światło" rosyjskiego alfabetu i języka. Rusyfikacja aż nadto
ciężko dotknęła Polaków, zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku, ale o wiele dotkliwsza
okazała się dla mniejszych narodów, niemających oparcia w wielowiekowej kulturze i potężnej
religii, przez co tracących szybko pod tym naporem odrębną świadomość, rozpływających się
w wielkiej masie rosyjskojęzycznych poddanych cara. Rusyfikacja nie zatrzymała się
bynajmniej ze zwycięstwem rewolucji, dość przypomnieć już porewolucyjne wyeliminowanie
narodowych alfabetów w Azji Środkowej i narzucenie wszystkim rosyjskiej cyrylicy. Powstało
państwo, którego obawiał się nawet Karol Marks – zawsze przekonany, iż jego idee zwyciężą
nie w Rosji, lecz w przemysłowych państwach Zachodu. Twórca marksizmu – obowiązującego
w byłym imperium sovieticum, tak jak prawosławie w imperium carów – wielokrotnie ostrzegał
bowiem Europę (podobnie jak wielu innych dalekich od jego filozofii myślicieli) przed rosyjskim
ekspansjonizmem i niewolniczą doktryną caratu. On to jest autorem słynnego sformułowania
o azjatyckim sposobie produkcji – właściwym dla imperium carskiego – opartym na masowej
pracy niewolniczej, mało efektywnym, niezdolnym zarówno do postępu technicznego, jak i do
wytworzenia wyższych, lepiej zorganizowanych układów społeczno-ekonomicznych. Trudno się
powstrzymać od uwagi, że azjatycki sposób produkcji znalazł najwyższe rozwinięcie właśnie w
marksistowskim państwie stalinowskim, gdzie kilkanaście, a może i dwadzieścia milionów
więźniów obozów pracy przymusowej uzupełniało na wpół niewolnicze zatrudnienie rzesz
robotników i chłopów pozbawionych prawa zmiany miejsca zamieszkania, a nieraz także
pracodawcy.

Imperium ukształtowane przez Iwana Groźnego zostało wzmocnione przez Piotra I zwanego
Wielkim. W 1709 roku rozbił pod Połtawą potęgę Karola XII, kładąc kres mocarstwowej pozycji
Szwecji i otwierając Rosji drogę do panowania nad narodami bałtyckimi. Dziś zwłaszcza –
zarówno w okresie reformatorskich usiłowań Gorbaczowa, próbującego ratować schyłkowe
ZSRR, jak i w borykającej się z obecnymi kłopotami Rosji – przypominany bywa ten właśnie
władca, jako car-reformator wprowadzający do Europy azjatyckie dotąd imperium. Jest w tym
gruba przesada: Piotr Wielki przypomina Gorbaczowa, Jelcyna lub Putina zwłaszcza w tym, że
swe reformy inicjował również „odgórnie", bez oglądania się na postawę społeczeństwa i że
jemu także chodziło o wzmocnienie rosyjskiej potęgi. Piotrowe reformy dotyczyły przede
wszystkim armii, policji i administracji, które pragnął upodobnić do europejskich standardów –
uczynić sprawniejszymi, opierając się zresztą głównie na niemieckich wzorach i fachowcach.
Udało mu się to nie najgorzej, co wkrótce odczuły na własnej skórze ościenne narody, w tym
podupadająca już Polska. Piotr Wielki był między innymi twórcą policji politycznej (prikaz
prieobrażeński), która od razu uzyskała nieograniczone pełnomocnictwa i została postawiona
ponad wszystkimi innymi instytucjami państwowymi. Ten pierwowzór KGB, doskonalsza
postać wcześniejszej opryczniny Iwana Groźnego, miał nie tylko tępić nieprawomyślnych, ale
także policyjną siłą przełamywać problemy niedające się rozwiązać zwyczajnymi metodami;
powierzono mu na przykład zarząd budowy nowej stolicy: Petersburga. Jakaż analogia do
przekopania Kanału Białomorskiego siłami masowo ginących na tej „budowie socjalizmu"
więźniów komunistycznej tajnej policji, do nadzorowania przez tę policję wszystkich właściwie
przedsięwzięć i dziedzin życia w dawnym ZSRR. Piotr zwany Wielkim – drugi po Iwanie
Groźnym twórca imperialnej potęgi Rosji – postrzegany dziś jako Europejczyk, jako światły car-
reformator – jest przecież tym budzącym grozę Jeźdźcem miedzianym ze słynnego poematu
Puszkina, który ożywa tylko po to, aby zaszczuć i obezwładnić strachem zwykłego Rosjanina.
Duch rosyjskiego państwa miewa postać upiora: tak było za cara, za komunizmu, a pewnie i
dzisiaj...

Czy tak musiało się stać?

Znowu pytanie bez odpowiedzi, jak wszystkie pytania o historię niedokonaną. Rosja nie jest
„imperium zła", choć może Rosjanie są narodem bardziej od innych nieszczęśliwym i srożej
doświadczonym. Stworzyli wspaniałe dzieła kultury, wielką literaturę, przejmującą poezję,
wydali myślicieli wyprzedzających własne epoki, choć zwykle płacących za swą wolność myśli
cenę miażdżącego ich konfliktu z policyjnym państwem. Każdy Polak zaznał od Rosji wiele zła,
ale wielu doznało od Rosjan pomocy i serdeczności. Rosjanie nieraz ścierali się zbrojnie z
Polakami, nieraz dławili polskie dążenia do odebranej przez Rosję niepodległości, ale też
ziemia polska jest zroszona krwią Rosjan, którzy padli tutaj, gromiąc najstraszniejsze z
zagrażających Europie niebezpieczeństw – hitleryzm. Zaprawdę nie ma powodu, by
nienawidzić Rosjan, choć mamy aż nadto wiele argumentów, by obawiać się rosyjskiego
imperium i jego odwiecznego ducha.

Może nad dalszymi losami Rusi zaważyła już tradycja rządzących nią Rurykowiczów –
okrutnych wojowników skandynawskich napadających na kogo się dało ze swą drużyną
zawodowych łupieżców? Może fasadowa pompa, biurokratyczna sztywność i uległość wobec
samowoli władcy, przyniesiona tu wraz ze święconą wodą chrzcielną przez bizantyjskich
mnichów? A na pewno już ponure dziedzictwo panowania tatarskiego i zaszczepionego przez
mongolskich chanów sposobu sprawowania władzy. Do tego jeszcze łatwe podboje kolonialne,
zapożyczona przez Piotra Wielkiego i jego następców pruska organizacja armii i biurokracji.
Czy jeszcze można dodać tu cokolwiek ponadto? Rosyjska myśl od dziesiątków lat boryka się z
dylematem własnego dziedzictwa i imperialnego przekleństwa czyniącego rosyjski naród
faktycznym tyranem narodów ościennych; rosyjska myśl od lat usiłuje odpowiedzieć na
pytanie o to, czy bolszewicki komunizm wyrósł z dorobku imperium carskiego, czy też jest
tworem obcym rosyjskiej tradycji, niewolącym tak samo Rosjan jak Polaków. Ale przecież były
w rosyjskiej tradycji inne wątki i inne światła, rodzące bardziej niż imperium sovieticum
obiecujące nadzieje. Stało się jednak, tak, jak się stało. Warto tylko pamiętać o tym, że były.
Rosnące w siłę i zwiększające swoje terytorium imperium Iwana Groźnego musiało wcześniej
czy później wejść w konflikt z polsko-litewską Rzecząpospolitą, stojącą wówczas u szczytu
potęgi. Pierwszym wielkim starciem była tocząca się przez dwadzieścia pięć lat wojna o
Inflanty, czyli obszar dzisiejszej Łotwy i Estonii, rozpoczęta za panowania Zygmunta Augusta,
zakończona zwycięsko przez króla Stefana Batorego w 1583 roku. Tak zaczęła się długa,
straszna i w ostatecznym rachunku tragiczna przede wszystkim dla Polski epopeja wojen z
Rosją. Były to jednak jeszcze inne czasy i inna Europa: w skład Rzeczypospolitej wchodziła
prawie cała Ukraina, Białoruś i nawet spory kawał ziem rdzennie rosyjskich, armia Iwana
Groźnego ścierała się z wojskami polsko-litewskimi o położone daleko w głębi Rosji miasta
Smoleńsk, Połock czy Psków.

Kolejne starcie przyniósł okres zamętu i walk wewnętrznych na początku XVII wieku, zwany
przez Rosjan wielką smutą, kiedy to pojawiali się kolejni pretendenci do carskiego tronu,
podający się za rzekomo ocalałego najmłodszego syna Iwana Groźnego – Dymitra – którzy
korzystali w swych aspiracjach z polskiego poparcia. Jak wiadomo, Iwan Groźny miał trzech
synów, z których najstarszego, Iwana, sam zabił w napadzie szału w 1581 roku, średni, Fiodor,
panował w latach 1584-1598, najmłodszego – Dymitra – zamordował w 1591 roku w Ugliczu
aspirujący do tronu Borys Godunow; tak wygasła wielka dynastia Rurykowiczów. Pierwszy z
Dymitrów Samozwańców, dzięki poparciu polskich możnowładców kresowych oraz
buntujących się prowincji rosyjskich, w latach 1605-1906 zdobył Moskwę i koronę carską, nim
został zamordowany wraz z towarzyszącymi mu Polakami. Drugi – jeszcze bardziej niż
pierwszy korzystając z poparcia włóczących się w poszukiwaniu łupu bezpańskich wojsk i
zwyczajnych łotrzyków – zdołał stanąć tylko pod Moskwą. Czas zamętu w Rosji, a jednocześnie
cywilizacyjnej i wojskowej przewagi polsko-litewskiej Rzeczypospolitej doprowadził w końcu do
zaproszenia na tron moskiewski polskiego królewicza, późniejszego króla Władysława IV.
Zapraszający bojarzy stawiali tylko jeden warunek: przejście na prawosławie. Ale ojciec
Władysława, panujący w Polsce król elekcyjny Zygmunt III Waza, był jak najgorszym
partnerem do takich rozmów: fanatyczny katolik, opętany nadzieją na odzyskanie korony w
swej macierzystej, a protestanckiej już wtedy Szwecji. Tu znów pojawia się jedna z tych
fascynujących, a niespełnionych możliwości w historii: jak ułożyłyby się wzajemne losy, gdyby
Władysław i jego królewski ojciec uznali, że Moskwa warta jest prawosławnej mszy? Rosnąca
w siłę Rosja, rządzona przez polską dynastię prawosławną o szwedzkim rodowodzie,
zakorzenioną w tradycji i kulturze łacińskiej? Według Zygmunta była to tylko okazja do
„nawrócenia" sąsiada na katolicyzm, choćby i siłą.

Początkowo podpisano kompromisową umowę i polskie wojska stanęły na Kremlu, wkrótce


jednak okazało się, że Zygmunt jest nieprzejednany w swym dążeniu do narzucenia Rosji
katolicyzmu, a polska armia zajmuje się głównie rabunkiem osłabionego kraju. Krótkie więc i
niesławne było to panowanie: Polakom pozostała tylko kapitulacja przed antykatolickim
powstaniem narodowym. W wyniku ponownej wyprawy na Moskwę zdołano tylko w 1617 roku
stanąć u jej bram, na zdobycie miasta zabrakło sił. Carem był już Michał, pierwszy
przedstawiciel dynastii Romanowów, której panowanie zakończyli dopiero bolszewicy,
mordując w 1918 roku Mikołaja II i jego rodzinę. Zamiast wykorzystać fascynującą szansę,
zapisaliśmy bardzo złą kartę w dziejach obu narodów, fatalnym ciężarem kładącą się na ich
późniejszych stosunkach, bo pozwalającą rozpalać rosyjski patriotyzm przypomnieniem
imperialnej ekspansji „jaśniepanów polskich" i[2> ich aroganckich poczynań na Kremlu,<2]
próby gwałtu na rosyjskiej duszy przez narzucenie obcej jej religii. Tym bardziej złą i daremną,
bo gasło już słońce środkowoeuropejskiej demokracji, chyliła się – jeszcze niedostrzegalnie,
lecz nieuchronnie – ku upadkowi jej żywotność i potęga. Polska i Polacy zapisali się w
rosyjskiej świadomości, jako podstępni najeźdźcy dużo wcześniej niż słabnącą Polskę przydusił
ciemny tuman cierpień niesionych ze Wschodu. Warto o tym pamiętać właśnie teraz, gdy w
wolnej nareszcie Rzeczypospolitej wspominamy wszystko, cośmy wycierpieli najpierw od
caratu, a potem od bolszewików.
Przede wszystkim nie umiała sobie poradzić Rzeczpospolita z problemem Ukrainy, której
zdecydowana większość ziem wchodziła w skład polskiej części dwunarodowego mocarstwa.
Na rozległych i pustych terytoriach dawnej Rusi Kijowskiej osiedlali się wolni chłopi, zbiegowie,
wędrowni żołnierze, a po trosze i rzezimieszki, tworząc niezależny, rządzący się własnymi
prawami ukraiński stan Kozaków. Już od dawna polscy królowie wzięli na swój żołd bitne
wojsko kozackie, jednak – w zależności od zawartości królewskiej szkatuły i od potrzeb
państwa – liczebność tego tak zwanego rejestru kozackiego, gwarantującego wpisanym
opiekę króla i wolność od pańszczyźnianych powinności, zmieniała się ustawicznie. Właściciele
wielkich majątków usiłowali bowiem traktować Kozaków tak samo jak polskie czy litewskie
chłopstwo, podległe zaostrzającym się z biegiem lat ciężarom pańszczyzny. Odpowiedzią były
ustawiczne bunty na Ukrainie, z których najpotężniejszy – zagrażający samemu istnieniu
Rzeczypospolitej, bo przypadający na czas najazdu szwedzkiego – wybuchł w 1648 roku pod
wodzą Bohdana Chmielnickiego i został opisany w wiekopomnej, choć nieco tendencyjnej
powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i mieczem. Obie strony w okrutnych walkach i
wzajemnym wyniszczaniu usiłowały przeprowadzić swoje cele, żadna jednak nie miała dość
sił, by sięgnąć po ostateczne zwycięstwo. Nie znajdując w Polsce zrozumienia dla aspiracji
kozaczyzny i swojej w niej osobistej pozycji, zwrócił się Chmielnicki do cara. W 1654 roku w
Perejasławiu starszyzna kozacka uznała zwierzchnictwo Moskwy nad Ukrainą. Warto
przypomnieć, że o ile poprzednie ugody króla polskiego z Kozakami były przez niego
zaprzysiężone zgodnie z obyczajami politycznymi Rzeczypospolitej, o tyle obecny w
Perejasławiu poseł carski Buturlin stanowczo odmówił zaprzysiężenia w imieniu cara jego
ugody z Chmielnickim, jako że samodzierżca moskiewski wyższy jest ponad rolę strony
prawnej w jakiejkolwiek umowie z poddanymi. To złowrogie memento, na chwilę odsłaniające
prawdziwy charakter reżimu carskiego, nie zostało jednak zrozumiane, a zawarta ugoda –
choć przyniosła Ukrainie wyzwolenie spod ucisku „jaśniepanów polskich" – okazała się
początkiem jej przyszłych nieszczęść i jeszcze okrutniejszego zniewolenia pod jarzmem
carskiej despocji. Rzeczpospolita, uwikłana jednocześnie w obronę przed najazdem szwedzkim
i wojnę z Moskwą, nie miała innego wyjścia niż uznanie straty Ukrainy zadnieprzańskiej wraz z
Kijowem. Datę owego rozejmu adruszowskiego w 1667 roku trzeba uznać za punkt zwrotny w
stosunkach polsko-rosyjskich, za kres potęgi Rzeczypospolitej, za początek okresu jej
stopniowego schodzenia z politycznej sceny europejskiej, popadania w zależność od Moskwy.

Ta zależność, drugorzędność gasnącej Rzeczypospolitej wobec imperium rosyjskiego na


ówczesnej europejskiej scenie, najpełniej uwidoczniła się w czasach panowania Katarzyny II
(1762-1796), jednej z bez wątpienia wielkich postaci na carskim tronie, fatalnie jednak
zapisanej w historii Polski. Księżniczka podrzędnego niemieckiego rodu Anhalt-Zerbst
(urodzona w Szczecinie w 1729 roku) dostała się na tron petersburski dzięki obaleniu (a
potem zamordowaniu) przy pomocy swych faworytów własnego męża – cara Piotra III. Po niej,
panującej w Rosji rodzinie już tylko formalnie może przysługiwać nazwisko Romanowów,
ponieważ i Piotr III – w zasadzie Niemiec – tylko w niewielkim stopniu po kądzieli dziedziczył
krew tej dynastii. Jeśli w czasach Iwana Groźnego i pierwszych Romanowów wojny polsko-
rosyjskie były starciem dwóch mocarstw europejskich spierających się o swe pogranicza, lecz
niezdolnych do rzucenia przeciwnika na kolana, to w czasach Katarzyny II Rzeczpospolita była
już tylko rozległym, osłabionym, a przez to łatwym do zawładnięcia i bez wątpienia smacznym
kąskiem. Stąd nowa i zabójcza dla Polski wraz z Litwą perspektywa takiego starcia, którą być
mogła tylko ostateczna klęska państwa i rosyjska niewola. Katarzyna – tak jak i jej
poprzednicy – nie miała w tej mierze skrupułów: imperium rosyjskie z dziesięciolecia na
dziesięciolecie powiększało się o nowe ziemie i nowe narody, ciemiężone nie mniej bezlitośnie
niż jeszcze niedawno Tatarzy ciemiężyli Ruś. Polska w obrębie tej polityki była kolejnym
łupem, który należało tylko jeszcze bardziej osłabić i stopniowo wchłonąć. Dlatego już w 1763
roku, wykorzystując przekupstwo i presję wojskową, osadza Kataryna na polskim tronie swego
byłego kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego, ograniczając jednocześnie próby reform
i wzmocnienia państwa podejmowane przez światlejszą część szlachty. Stanisław August
okaże się wkrótce rozumnym, choć słabym, królem-reformatorem, ale faktycznie przez cały
okres nieszczęśliwie zakończonego panowania tego ostatniego władcy Rzeczypospolitej
narzucać będzie swą wolę i dyktować polityczne rozwiązania, coraz bardziej sprzeczne z
polską racją stanu, właśnie Katarzyna i jej smutnej sławy wszechmocny ambasador w
Warszawie – Mikołaj Riepnin.

Gorzka ironia dziejów zawarta jest w fakcie, że w Rzeczypospolitej właśnie sprawa swobód dla
innowierców staje się pretekstem coraz liczniejszych interwencji Katarzyny i jej zauszników,
występujących teraz w roli obrońców praw obywatelskich i tradycyjnych przywilejów
szlacheckich, w tym fatalnie w owym czasie nadużywanego liberum veto; w ten sposób
Katarzyna zyskuje kolejne preteksty do mieszania się w sprawy polskie i blokowania
niezbędnych reform umacniających słabnące państwo. Nie cofa się jednak – gdy okoliczności
tego wymagają – przed brutalnym porwaniem do Rosji przywódców ówczesnej opozycji albo
przed sprowokowaniem powstania chłopskiego w polskiej części Ukrainy, sprowadzającego się
w głównej mierze do rzezi ludności polskiej i żydowskiej. Najokropniejszy z tych pogromów w
miasteczku Humań i okolicach pochłonął 20 tys. ofiar! Tak właśnie – po części mieczem, po
części przekupstwem, bo Riepnin nie żałował złota do opłacenia zauszników – przygotowuje
Katarzyna grunt dla nadchodzących rozbiorów, które włączą w skład jej imperium większość
ówczesnego terytorium Polski i Litwy. Zapoczątkowana zostaje, ciągnąca się przez następne
stulecia, fatalna tradycja mieszania się Rosji w wewnętrzne sprawy polskie, terroru, skłócania
bądź przekupstwa, a przede wszystkim osłabiania państwa polskiego, likwidacji, a
przynajmniej ograniczania tych sił społecznych, które mogłyby przeforsować ratujące to
państwo reformy. Przeciw panoszeniu się Katarzyny i jej zauszników skierowana była
zawiązana w 1768 roku Konfederacja Barska – pierwsze polskie powstanie antyrosyjskie. Była
ona długotrwałym, choć daremnym i źle zorganizowanym, zrywem patriotycznej szlachty; jej
nietrudnym do przewidzenia finałem okazał się pierwszy rozbiór Polski w 1772 roku pomiędzy
Rosję, Prusy i Austrię, z których oczywiście ta pierwsza wchłonęła największą część
osłabionego kraju. Tak zainicjowany został wciąż się powtarzający cykl polskich powstań i
wojen z Rosją już nie o pogranicza mocarstw, lecz tylko o odzyskanie niepodległości: od
krwawych i ostatecznie zamykających dzieje Pierwszej Rzeczypospolitej starć orężnych pod
koniec XVIII wieku, aż po bezkrwawy, niezbrojny zryw „Solidarności"; walk zazwyczaj
przegrywanych w wyniku rażącej dysproporcji sił, lecz wciąż – z pokolenia na pokolenie –
ponawianych. Jak napisał sto lat później – już po doświadczeniach kolejnych daremnych
zrywów – Joseph Conrad, wielki polski pisarz tworzący w Wielkiej Brytanii po angielsku: Nie
jest mi dozwolone nic, prócz wierności jakiejś sprawie zupełnie straconej, jakiejś idei bez
przyszłości.

Niespełna rok po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja trzej zdrajcy, zaniepokojeni utratą części
swych przywilejów i wzmocnieniem państwa, magnaci Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i
Franciszek Ksawery Branicki – w porozumieniu z Katarzyną II – przygotowali w carskiej stolicy
akt konfederacji znoszącej uchwały majowe, a następnie ogłosili go w przygranicznym
miasteczku polskim Targowica, po to tylko, aby natychmiast wezwać na pomoc wojska
rosyjskie. Osiemnastego maja 1792 roku prawie stutysięczna armia carska wkroczyła do
Rzeczypospolitej. Ten mechanizm wzywania „bratniej pomocy" przez przepłaconych zdrajców i
zagrożonych upadkiem prominentów starego porządku miał się odtąd powtarzać w tej –
stającej się coraz bardziej rosyjską sferą wpływów – części Europy, nie tylko w Polsce. Tak oto
– zapoczątkowana już wcześniej przez tę samą Katarzynę – nieszczęsna tradycja ingerowania
siłą i przekupstwem w sprawy polskie splata się odtąd z tradycją polskich powstań w jeden
tragiczny węzeł. Odtąd nad wszystkimi polskimi sprawami – aż po „Solidarność" i stan
wojenny, a może i dalej – unosi się ponury cień Targowicy, każąc nade wszystko obawiać się
interwencji obcego interesu realizowanego rękoma sterowanych z zewnątrz marionetek.
Historia – od tamtych czasów aż po dni dzisiejsze – dostarcza aż nadto wielu przykładów
potwierdzających ten typowo polski, lecz jakże uzasadniony lęk. Dzielą go z nami wszystkie
chyba nieposłuszne kraje położone w zasięgu wpływów tego czy innego mocarstwa, a
współcześnie nade wszystko tragiczny (a niegdyś kwitnący) Liban, gdzie wszystkie
wewnętrzne waśnie podszyte są obcą ingerencją, a przez to beznadziejnie przewlekłe. O ile
szczęśliwsze są narody doświadczające nawet najbardziej dramatycznych konfliktów
wewnętrznych, niezniekształcanych jednak przez – wlokącą się jeszcze od czasów sprzed
Targowicy i sterowaną głównie z Rosji – „libanizację".

Tak właśnie dzisiejszy zrąb stosunków polsko-rosyjskich w swej nieszczęsnej i źle wróżącej na
przyszłość postaci ukształtował się już przed z górą dwustu laty.

Aleksander Bezborodko, kanclerz Katarzyny II, architekt rozbiorów Polski, tak je uzasadniał:
Poglądy Polaków są tego rodzaju, ze zaraza dalej rozszerzyć się może. Józef Piłsudski,
architekt niepodległości Polski, wywalczonej nareszcie w XX wieku, odpowiadał mu po latach:
Boi się car polszczyzny nie dlatego, że jest ona polska, lecz dlatego, że niesie ona
najniebezpieczniejszą dla niewoli naukę – naukę o potrzebie i konieczności walki z uciskiem i
wyzyskiem.

W XIX wieku – tym stuleciu wielkiego rozwoju świata, tak straszliwie przegranym przez
pozbawioną państwowego bytu Polskę – największa część jej terytorium znajdowała się
właśnie pod panowaniem Rosji, była włączona w skład rosyjskiego imperium. Najwięcej i
najkrwawszych powstańczych wojen Polaków toczyło się właśnie przeciw Rosji, rosyjskiego
żołnierza i policjanta miał Polak przez sto kilkadziesiąt lat za najbardziej niebezpiecznego i
zażartego przeciwnika.

Konfederacja Barska (1768-1772).


Wojna w obronie Konstytucji 3 Maja (1792).
Powstanie Kościuszkowskie (1794).
Wojna z Rosją u boku Napoleona (1812-1813).
Powstanie Listopadowe (1830-1831).
Powstanie Styczniowe (1863-1864).
Rewolucja 1905 roku.

Po każdym z tych przegranych zrywów zbrojnych pogarszała się sytuacja Polski i Polaków w
rosyjskiej – wydawało się, że nie do zrzucenia – niewoli. Po upadku Konfederacji Barskiej
nastąpił pierwszy rozbiór Polski. Wojna przeciw sprowadzonemu przez Targowicę rosyjskiemu
najazdowi przyniosła kolejny rozbiór, a upadek Powstania Kościuszkowskiego przypieczętował
ostateczną utratę niepodległości. Udział w zakończonej klęską wyprawie Napoleona na Rosję
wykrwawił Polskę, oznaczał kres niezależnego Księstwa Warszawskiego, a z nim nadziei na
odbudowę Rzeczypospolitej. W jego wyniku przypadła Rosji część ziem polskich przyznanych
poprzednio Prusom, gdzie Polacy cieszyli się pewną swobodą. Klęska Powstania
Listopadowego oznaczała koniec autonomii stanowiącego część Rosji Królestwa Polskiego,
które – choć pod berłem carskim i pod carskim uciskiem – miało własną konstytucję, rząd i
armię. Zaczął się okres wynaradawiania, rugowania języka polskiego ze szkół i urzędów, co po
upadku Powstania Styczniowego jeszcze się spotęgowało. Tylko rewolucja 1905 roku
przyniosła na pewien czas ulgę związaną z próbą reform w Rosji, ulga ta wkrótce jednak
została zniweczona przez carat; w 1912 roku – jakby w drodze „uzupełniającego" rozbioru –
przyłączono polską Chełmszczyznę do ziem uznawanych za rdzennie rosyjskie. Po każdym
przegranym starciu rozwiewały się nie tylko narodowe nadzieje i tężał ucisk, ale długie szeregi
pobitych powstańców wędrowały ku miejscom straceń, więzieniom, zesłaniu, a w najlepszym
razie na emigrację. Mnóstwo polskich nazwisk do dziś zachowanych w geograficznych
mianach rosyjskiej Syberii (Dybowski, Czekanowski, Czerski, Przewalski) – podobnie jak zlanie
się w świadomości rdzennych Sybiraków w jeden synonim pojęć „Polak" i „dobry człowiek" – to
po prostu pamięć o dziesiątkach tysięcy uwięzionych tu lub zesłanych powstańców, którzy
potem stawali się pionierami badań i zasiedlania tej mroźnej, rozległej krainy. Nawet jeden z
czołowych odkrywców geograficznych dalekiej Australii, Paweł Strzelecki, który zdobył i
nazwał imieniem Kościuszki najwyższą górę tego kontynentu, to przymusowy emigrant po
antyrosyjskim powstaniu 1830-1831 roku. Pobici polscy powstańcy wrastali we Francję, Anglię
czy Niemcy, szukali szczęścia na amerykańskiej prerii, w rzeźniach Chicago i dżunglach
Brazylii. Ich symbolem jest Ernest Malinowski, żołnierz powstania listopadowego, potem
emigrant, który zdążył jeszcze wziąć udział w powstaniu w 1848 roku w Bawarii, aż wreszcie –
wybitny inżynier, budowniczy najwyżej na świecie położonej kolejowej linii transandyjskiej,
bohater narodowy Peru – upamiętniony został pomnikiem w Limie. Kiedy w szczęśliwszych i
nie tak okrutnie przez los traktowanych krajach najlepsi i najbardziej utalentowani poruszali
tryby naukowego i technicznego postępu, uczestniczyli w wielkiej przygodzie ogólnoświatowej
rewolucji przemysłowej, w Polsce ginęli w rewolucjach zbrojnych albo rozpraszali się po
świecie, służąc swą wiedzą i przedsiębiorczością tym właśnie szczęśliwszym, w
spokojniejszych miejscach żyjącym nacjom.

Czy warto było?

Czy nic za wielka, zbyt mordercza nawet dla średniej wielkości narodu ofiara krwi, cierpień,
czasu i istnień ludzkich straconych w boju lub na katorgach, kiedy ich przeznaczeniem był
rozwój?

Może lepiej było – wzorem innych, także ościennych, krajów – raczej poddać się przeważającej
przemocy, ugiąć, cofnąć, czekając lepszych czasów lub sposobności, niż wyniszczać się w
straceńczej walce?

Weźmy naród czeski, który – trzeźwo widać oceniając swe siły w ostatnich stuleciach – nie
opierał się najeźdźcom, wyjąwszy praskie powstanie antyaustriackie w 1848 roku: od uległości
Czechów wobec silniejszej Austrii, czy Słowaków wobec Węgier, przez utratę najpierw części
terytorium, a potem i niepodległości na rzecz hitlerowskich Niemiec, przeciw czemu nie
zabrzmiał ani jeden czechosłowacki wystrzał w latach 1938 i 1939, aż po uległość wobec
wspieranego przez ZSRR komunistycznego zamachu stanu w 1948 roku i bezpośredniej
agresji pancernych kolumn w roku 1968. Tak, Czesi i Słowacy na pewno byli mądrzejsi,
chroniąc narodową substancję przed ciosami morderczej potęgi, opowiadając się po stronie
życia, które przecież – choćby na klęczkach – jest lepsze od bohaterskiej nawet śmierci. Ale
nie stawiając zbrojnego oporu jako naród i społeczeństwo, tracą też zdolność stawiania oporu
moralnego jako osoby ludzkie; nie znajdując w swej historii i świadomości wzorów
niezłomności, ulegają sączącemu się zewsząd i rozgrzeszającemu każdą ludzką słabość
przekonaniu, że nic nie jest wiele warte, a wszystko dozwolone. Skoro życie jest wartością
zawsze i za każdą cenę, to rację ma silniejszy, a bierna uległość okazuje się przewidującą
cnotą. Może właśnie dlatego ta najlepiej niegdyś rozwinięta i nigdy nieprzeorana wojnami
prowincja Cesarstwa Austriackiego, to jedno z najlepiej uprzemysłowionych i zorganizowanych
państw przedwojennej Europy w ostatecznym rachunku podzieliło marny w czasach
komunizmu los polski, stając się tak samo zacofanym zaściankiem sowieckiego imperium? Po
upadku zaś narzuconego ze Wschodu ustroju i pozbyciu się jeszcze bardziej zacofanej
Słowacji, Czesi nie stali się Europą, nie wysforowali się przed tak ciężko dotkniętą
powstańczym i wojennym wysiłkiem Polskę. Obie tak różne drogi prowadziły w istocie do tego
samego: do mozolnego gramolenia się krok po kroku z tej samej postkomunistycznej biedy, co
dziś jest po równo udziałem obu narodów podzielonych Sudetami i odmiennym losem
historycznym.

Na pewno zbyt bezlitośnie oceniam Czechów i Słowaków, o ile mniej licznych od Polaków. Ale
może jest też warta uwagi historyczna mądrość w tych nieustannych polskich zrywach –
głównie antyrosyjskich – zmuszających każdego, nawet najbardziej pozbawionego
obywatelskiej świadomości mieszkańca kraju nad Wisłą do samookreślenia, tworzących
niedające się odrzucić wzory patriotyzmu, uniemożliwiające – jak to trafnie ujął Stefan
Żeromski – zabliźnienie się błoną podłości kolejnych narodowych ran.

Jest to wielki i nigdy nierozstrzygnięty dylemat narodów „niekochanych przez historię",


poddanych obcej presji.

Ale cena za rozstrzygnięcie „polskie" była dramatycznie wysoka nie tylko w kategoriach
przelanej krwi, straconych nadziei i rozproszonych po świecie powstańców. Czechosłowacja aż
do 1968 roku nie znała kompleksu antyrosyjskiego, jej związki ze wschodnim sąsiadem
układały się naturalnie, opierając się na wspólnocie pochodzenia słowiańskich narodów.
Węgrzy pamiętają udział wojsk carskich w tłumieniu ich antyaustriackiego powstania w latach
1848-1849, potem podczas obu wojen światowych uczestniczyli w bloku antyrosyjskim, ale aż
do wprowadzenia ustroju komunistycznego i zmiażdżenia skierowanej przeciw niemu rewolucji
1956 roku nie zaznali prześladowań z rąk rosyjskich; ponieważ w czasach historycznych Turcja
i Austria były dla nich głównymi wrogami, nieraz zerkali ku Rosji jako sojusznikowi. Tym
bardziej Rumunia i Bułgaria, dla których Rosjanie byli wyzwolicielami z wielowiekowej niewoli
tureckiej, choć ten pierwszy kraj [3>walczył przeciw ZSRR<3] w drugiej wojnie światowej i
utracił na jego rzecz część swego terytorium. Najgorliwszy rusyfikator i tępiciel języka
polskiego, fatalnie zapisany w polskiej pamięci warszawski generał-gubernator Józef Hurko,
jest w Bułgarii bohaterem czczonym pomnikami i nazwami ulic, był bowiem jednym z
dowódców carskiej armii wyzwalającej kraj w antytureckiej wojnie lat 1875-1878. Podobnie jak
rosyjski bohater narodowy generalissimus Aleksander Suworow jest dla Polaków sprawcą
bestialskiej rzezi Pragi – prawobrzeżnego przedmieścia Warszawy zdobytego przez carską
armię podczas tłumienia Powstania Kościuszkowskiego. Przykłady można mnożyć. Nawet dla
Niemiec Rosjanie bywali czasem przeciwnikiem, czasem sojusznikiem w wojnach, ale nigdy
siłą dążącą do pozbawienia żyjącego tu narodu państwowości, a nawet języka. Tylko Polska z
fatalnego zwarcia z Rosją, zapoczątkowanego przez Katarzynę II i ciągnącego się przez cały
wiek XIX, wyszła z najgłębszymi i niedającymi się usunąć urazami antyrosyjskimi. Tak się
stało: wśród państw środkowoeuropejskich Polska jest najbardziej antyrosyjska z ducha.
Wzmacniało to polski opór przeciw narzuconemu z Rosji komunizmowi, ale nie najlepiej
oddziałuje na dzisiejsze współżycie dwóch – tak czy inaczej skazanych na sąsiedztwo i
nareszcie dziś wolnych – narodów.

W 1867 roku – niedługo po upadku kolejnego polskiego powstania – mówił Karol Marks na
wiecu w Londynie: Albo azjatycka barbaria pod władzą Moskwy spadnie jak lawina na połowę
Europy – albo też Europa musi odbudować Polskę, odgradzając się w ten sposób od Azji
dwudziestomilionową barierą i zyskując wytchnienie niezbędne dla dokonania swego
społecznego odrodzenia.

Na początku tego nieszczęsnego dla Polski XIX stulecia pisał o zaborcach Stanisław Staszic:
Jesteśmy gotowi być waszymi braćmi, ale nie waszymi niewolnikami.

Szansą nowego ułożenia stosunków w tej części Europy w duchu rozwiania obaw Marksa i
spełnienia nadziei Staszica była obalająca carat rewolucja w Rosji. Deklaracja Rządu
Tymczasowego z 30 marca 1917 roku uznaje niepodległość Polski ze wszystkimi terytoriami,
na których Polacy tworzą większość. Już wkrótce po przewrocie bolszewickim uchwalona
zostaje Deklaracja Praw Narodów Rosji z 15 listopada 1917 roku, zapewniająca im możliwość
samookreślenia, aż do oderwania się i utworzenia samodzielnego państwa. Dekret Rady
Komisarzy Ludowych z 29 sierpnia następnego roku unieważnia formalnie traktaty rozbiorowe.
Ale w owych czasach ziemie polskie już od dawna nie znajdują się we władzy rosyjskiej,
wojska niemieckie stoją daleko na wschodzie, a losy pozostałych zaborców rozstrzygają się na
froncie zachodnim, we Francji. Ideą bolszewików jest zresztą rewolucja wszechświatowa,
Włodzimierz Lenin uznaje jeszcze tezę Marksa o niemożności zwycięstwa proletariatu w
jednym tylko kraju, więc niepodległość Polski ma znaczenie o tyle, o ile będzie ściśle związana
z systemem, który właśnie wziął górę w Rosji. Ma się zresztą ku końcowi pierwszy, względnie
demokratyczny okres władzy rewolucyjnych rad. W wolnych wyborach do Konstytuanty w
listopadzie 1917 roku bolszewicy uzyskają zaledwie 25% głosów, więc też wkrótce rozpędzą tę
niewygodną reprezentację ludu. Ale lud wciąż jeszcze czuje się wolny; nie po to obalał carat,
aby mu teraz jakiś bolszewicki watażka uniemożliwiał obrady niezależnie i samorządnie
wybranych przedstawicieli! W pokojowym, niezbrojnym pochodzie w obronie Konstytuanty i z
nią ledwie narodzonej rosyjskiej demokracji, idą pod pałac Taurydzki obok siebie: robotnicy,
inteligenci – wszyscy. Na placu wita ich salwa, ciała padają na skrwawiony bruk; oto obróciło
się koło historii – dotąd morderczą komendę wydawał car, jaśniepan, wyzyskiwacz, a rozlana
na bruku krew nasączała czerwone sztandary godłem jutrzejszej nadziei. Teraz – po raz
pierwszy, lecz nie ostatni – spod czerwonego sztandaru strzela do robotników mieniąca się
„robotniczą" władza. Bolszewizm pokazał stalowe kły stalinizmu jeszcze w pięknych i
wzniosłych dniach porewolucyjnego Lenina.

Tak właśnie rozżarza się wojna domowa, która sprawi, że ogłoszona strzałami „Aurory",
zapoczątkowana skromnymi siłami i łatwo przeprowadzona rewolucja w stolicy, przekształci
się w rewolucję najkrwawszą i najokrutniejszą w dziejach świata, pochłaniając kilkanaście
milionów ofiar walk, terroru i głodu, orientacyjnie około 10% ludności imperium (dla
porównania warto przypomnieć, że krwawa wojna domowa lat trzydziestych w Hiszpanii
pochłonęła niecałe 2% ludności, amerykańska wojna secesyjna – 1,6%). Jednym z pierwszych
dekretów rewolucyjnego rządu jest ustanowienie Nadzwyczajnej Komisji (Czeka) –
pierwowzoru sowieckich sił bezpieczeństwa, które zastąpiły opryczninę, prikaz prieobrażeński
i Ochranę – z fanatycznie oddanym sprawie komunizmu Polakiem Feliksem Dzierżyńskim na
czele. Dobry komunista jest jednocześnie dobrym czekistą – napisze w tym czasie Lenin,
utożsamiając partię z jej tajną policją i z metodami tej wyjątkowo okrutnej służby. Trudno się
dziwić, że wśród pierwszych dekretów znalazło się też ustanowienie cenzury prasowej – jak
potem pokazała przyszłość – o wiele bardziej skrupulatnej i wszechogarniającej niż carska.
„Tak hartowała się stal" – można by powiedzieć, przypominając nieco późniejszego
sowieckiego pisarza.

Tak – w rewolucyjnym opakowaniu – wracało całe straszne dziedzictwo obalonego imperium.


Czerwony carat miał się okazać nie mniej absolutny i bezlitosny niż ten, przeciwko któremu
wzniósł swój sierp i młot.

Pierwsze starcie u nieustalonych jeszcze wschodnich granic formującej się Rzeczypospolitej


wynikało jednak nie z zetknięcia z Czerwoną Rosją, lecz z „białą" Ukrainą. Słynny i bohaterski
epizod „orląt lwowskich" to walka o Lwów pod koniec 1918 roku, w której nie brakło kobiet i
dzieci, bo najbardziej zawzięte i krwawe są wojny o wspólny dom. A w lwowskim domu
zamieszkiwali od wieków zarówno Ukraińcy, jak i Polacy. Tymczasem ze wschodu nadciągały
rewolucyjne oddziały bolszewickie, które ustanowiły republikę sowiecką na Białorusi i Litwie.
Po zajęciu Wilna i Mińska rozpoczęto – wraz z miejscowymi rewolucjonistami – grabież dworów
„jaśniepanów polskich", ustanawianie surowych i natychmiastowym rozstrzelaniem popartych
dekretów przeciw „wyzyskiwaczom" i „burżujom". Nic dziwnego, że pierwsi chwycili za broń
tamtejsi ziemianie, tworząc Komitet Obrony Kresów i organizując własne siły wojskowe –
Samoobronę Litwy i Białorusi. W początkach 1919 roku utworzył się front polsko-sowiecki,
wkrótce potem – bo bolszewicy szybko rozbijali wojska niezależnej Ukrainy – rozszerzony na
południe po Karpaty. Polska i Rosja znowu stanęły zbrojnie naprzeciw siebie w kolejnym akcie
wciąż tego samego morderczego zwarcia. Tak rozwiały się krótkotrwałe porewolucyjne
nadzieje, każące widzieć na gruzach carskiego „więzienia narodów" szansę niepodległego i
zgodnego z sąsiadami bytu dla wszystkich: Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów,
Polaków. Konsekwencją zgody na dalszy pochód wojsk rewolucji byłoby faktyczne uzależnienie
Polski od ZSRR w myśl nieuznającej niepodległości recepty ówczesnych nielicznych, lecz
aktywnych komunistów polskich z SDKPiL oraz eksterminacja „wyzyskiwaczy" na Kresach.
Krzepnące państwo polskie było silniejsze, toteż wojska sowieckie zostały odrzucone na
wschód.

Owszem, bolszewicy – jedyni spośród sił politycznych, jakie się objawiły w rewolucyjnej burzy
rosyjskiej – zdecydowanie opowiedzieli się za niepodległością Polski, zrywając zresztą z
prymitywnie rozumianym „internacjonalizmem" dotychczasowego ruchu komunistycznego,
każącego zapomnieć o niepodległościowych nadziejach i narodowych krzywdach na rzecz
ogólnoświatowego „wyzwolenia proletariatu" mającego zastąpić wyzwolenie uciemiężonych
dotychczas nacji. Sprawa ta zresztą głęboko podzieliła polski ruch socjalistyczny, bo na
skrajnie lewicową i antyniepodległościową mniejszość komunistyczną od razu padło piętno
narodowego zaprzaństwa. Ale tę świtającą dla Polski niepodległość widzieli bolszewicy w
komunistycznej formie ustrojowej, co z kolei nie dawało się pogodzić z nastrojami i dążeniami
przygniatającej większości Polaków, także robotników, chłopów i socjalistów. Z tego powodu
starcie okazało się nieuniknione, a [4>socjalista Józef Piłsudski<4] na czele niepodległego
państwa polskiego okazał się dla nich przeciwnikiem zwalczanym nie mniej bezlitośnie niż
kresowi „jaśniepanowie" drżący o całość swych obszarniczych posiadłości.

Siły zwalczające bolszewików w Rosji też nie okazały się od nich mądrzejsze w kwestii
niepodległości Polski. Najsilniejszy chyba z carskich generałów stojących na czele sił
kontrrewolucyjnych, Anton Denikin, w prowadzonych z nim przez przedstawicieli Piłsudskiego
rokowaniach w Taganrogu pod koniec 1919 roku stał na stanowisku niepodzielności Rosji w
carskich granicach z 1914 roku. Nic więc dziwnego, że do porozumienia nie doszło, a z
kontrrewolucyjnymi generałami – którzy, choć dysponowali o wiele liczniejszymi niż
bolszewicy siłami, nie umieli się też dogadać między sobą – rozprawiono się osobno i
skutecznie. Semen Petlura, przywódca zadnieprzańskiej Ukraińskiej Republiki Ludowej, zawarł
porozumienie z Polską dopiero wówczas, gdy został przez bolszewików pokonany i wyparty na
ostatni skrawek ukraińskiego terytorium. Nie udało się stworzyć jednolitego frontu państw
dopiero co wyzwolonych spod carskiego panowania, a już zagrożonych przez jeszcze bardziej
ekspansywny „czerwony carat" – Polski, Finlandii, Estonii, Łotwy i Litwy – zebranych w
styczniu 1920 roku na konferencji w Helsinkach, górę wzięły partykularne interesy
poszczególnych partnerów. Niewiele przyniosły rozmowy z Borysem Sawinkowem – przywódcą
antybolszewickiej opozycji socjaldemokratycznej w Rosji. W lutym 1920 roku państwa Ententy
wycofały swe ostatnie interweniujące przeciw bolszewikom oddziały z Archangielska i
Murmańska. Wobec naporu wyłaniającego się z rewolucyjnego chaosu nowego mocarstwa –
niosącego na Zachód mesjański ogień „świętej wojny proletariatu", niby dawne mocarstwo
rosyjskie misję Trzeciego Rzymu – Polska znowu stanęła samotna.
Zapewne kwietniowa ofensywa polska 1920 roku powodowana była nadzieją odbudowy
jagiellońskiej idei federacyjnej, stworzenia z pomocą polskiego oręża samodzielnych, lecz
złączonych unią z Polską państw narodowych: Litwy, Białorusi, Ukrainy. Zapewne, ledwie
powstała, a już uwikłana w wojny, Polska wzięła na siebie zadanie ponad siły, choć taki
ciągnący się od Bałtyku po Morze Czarne łańcuch nierosyjskich państw raz na zawsze
odgrodziłby Rosję od Europy. Być może też ofensywa ta była spowodowana chęcią
uprzedzenia przygotowywanej ofensywy sowieckiej. Dość, że przyniosła nadspodziewane
powodzenie: armia polska przekroczyła granicę przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a z
początkiem maja jej oddziały, wraz z oddziałami wojsk niepodległej Ukrainy atamana Semena
Petlury, weszły do Kijowa, wypierając stamtąd rząd pod kierownictwem komunisty nawet nie
ukraińskiego, lecz bułgarskiego – Christiana Rakowskiego. Wyzwolono Białoruś, Litwa już
wcześniej cieszyła się niepodległością, a w stolicy Ukrainy znowu rezydowało jej narodowe
przedstawicielstwo. Trudno, by wszyscy patrzyli przychylnie na tę naszą nagłą materializację –
wydawało się, dawno już pogrzebanej – idei jagiellońskiej, mogącej teraz niespodziewanie
przekształcić oblicze i historię Europy Środkowej. Dla Rosjan była to agresja odwiecznego
wroga, zagrożenie całości ukształtowanego w carskich czasach państwa, odbudowa potęgi na
Zachodzie, z którą nie mógł dać sobie rady Iwan Groźny i jego następcy, zatrważające
przypomnienie strasznych dla Rosji czasów wielkiej smuty. Toteż do Armii Czerwonej masowo
zgłaszali się kontrrewolucyjni dotąd oficerowie, z głównodowodzącym armii carskiej
generałem Aleksiejem Brusiłowem na czele. Ogłoszona przez bolszewików mobilizacja
skupiała Rosjan pod sztandarem już nie tylko rewolucyjnym, lecz narodowym. Dla wielu
Polaków (zwłaszcza dla silnej w ówczesnej Polsce prawicy nacjonalistycznej) ofensywa na
wschód i sięgnięcie po ideę jagiellońską były czystym szaleństwem, bo nie widzieli potrzeby
ani jakiejkolwiek federacji, ani liczenia się z czyimikolwiek aspiracjami niepodległościowymi,
chodziło im jedynie o wcielenie do Polski skromniejszych obszarów na wschodzie, i tylko tak,
by dało się je całkowicie spolonizować w ramach jednolicie narodowego państwa. Dla
nacjonalistycznie usposobionych grup Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców Polska była
zagrożeniem nie mniejszym niż Rosja, a jej rosnąca w tej wojnie siła – zwiastunem przejścia
spod dominacji Wschodu w nie mniej obcą dominację Zachodu. Dla rzesz chłopskich, dla mas
zrewoltowanego żołnierstwa, nadciągająca armia polska, wraz z przetrzebionymi już wcześniej
przez bolszewików oddziałami atamana Petlury, była zapowiedzią cofnięcia bolszewickiej
obietnicy obdzielenia ziemią wszystkich potrzebujących, powrotu „jaśniepanów" – właścicieli
kresowych majątków. Jednocześnie negatywnie przyjęły polskie działania ówczesne Niemcy,
ich rząd odmówił pomocy, a zrewoltowani robotnicy podjęli blokadę dostaw dla Polski.
Sympatyzowała z nami jedynie Francja, nieżyczliwe stanowisko zajęła Anglia, gdzie robotnicy
również ogłosili strajk przeciw dostawom wspomagającym polską armię. Od niedawna
niepodległa Czechosłowacja w zamian za neutralność i przepuszczenie dostaw dla Polski
żądała uznania dokonanego w styczniu 1919 roku zaboru części Śląska Cieszyńskiego, Spiszą i
Orawy, a gdy to otrzymała w lipcu 1920 roku, szybko przywróciła blokadę.

Zaiste, dalekowzroczność nie jest powszechną cechą ludzką, ale rzadko kiedy Europa miała
możność przekonania się o tym równie oczywiście i dotkliwie jak właśnie tu. Tymczasem o
dalszym biegu wydarzeń miało decydować nie starcie idei, lecz frontowych oddziałów
osamotnionej Polski z wielokrotnie przeważającą liczebnie nawałą bolszewicką.

Dowódca sowieckiego frontu zachodniego, dawny oficer carski, późniejszy marszałek ZSRR,
Michaił Tuchaczewski, miał 27 lat – tyle co Napoleon podczas kampanii włoskiej – kiedy
wyruszył na czele wymierzonej przeciwko dalekiej jeszcze Warszawie ofensywy. Na południu,
w kierunku Lwowa, ruszyła słynna „konarmia" – najsławniejszego chyba, bo jedynego
ocalałego z późniejszych stalinowskich represji, dowódcy z czasów rewolucji i wojny domowej
– [5>marszałka Siemiona Budionnego<5]. Front wojsk polskich załamał się. Na południu
oddziały sowieckie zajęły Zamość i podeszły pod Lwów. O wiele znamienitsze były na północy
sukcesy Tuchaczewskiego, który, rozpoczynając 12 sierpnia 1920 roku decydującą bitwę o
Warszawę, podchodził już pod Toruń i Włocławek, będąc tylko o krok od przekroczenia granicy
niemieckiej, co roznieciłoby tlący się wciąż płomień stłumionej w 1918 roku tamtejszej
rewolucji, realizując nareszcie mesjańskie nadzieje moskiewskich przywódców „światowego
proletariatu". Zaprawdę, mógł Tuchaczewski wierzyć, że oto – na trupie pobitej Polski – staje
się czerwonym Napoleonem XX stulecia. Jeszcze kilka dni zwycięskiej ofensywy Armii
Czerwonej, a nie tylko Warszawa byłaby zdobyta [...] lecz rozbity byłby pokój wersalski – pisał
później z żalem Lenin.

Wraz z postępami ofensywy Budionnego i Tuchaczewskiego instalowała się w Polsce


uzależniona od Moskwy władza sowiecka, realizująca ten model „niepodległości", jaki
zapewne przyświecał autorom Deklaracji Praw Narodów Rosji z listopada 1917 roku. W
połowie lipca powstaje w Tarnopolu Galicyjski Komitet Rewolucyjny, jako rząd tymczasowy
Galicyjskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Pierwszego sierpnia instaluje się w Mińsku
bolszewicki rząd Białoruskiej SSR i – podobnie jak w Galicji – rozpoczyna działalność od
ustanowienia „rewolucyjnej sprawiedliwości" realizowanej przez sprowadzone natychmiast
oddziały sowieckiej policji politycznej, kierowanej wszak przez Polaka – Feliksa Dzierżyńskiego.
Tegoż 1 sierpnia do zajętego właśnie przez Armię Czerwoną Białegostoku przybywa inny polski
komunista – Julian Marchlewski – z przygotowanym wcześniej (zapewne w Moskwie)
manifestem „Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski". Komunistyczny rząd – z
Marchlewskim, Dzierżyńskim, Feliksem Konem, Edwardem Próchniakiem i Józefem
Unszlichterem na czele – instaluje się (nomen omen!) w pałacu Branickich, organizując
administrację nowego państwa bolszewickiego i ustanawiając trybunały rewolucyjne wydające
wyroki śmierci z natychmiastową egzekucją. Choć trudno negować komunistyczną ideowość
członków tego marionetkowego rządu, po raz kolejny odtworzył on haniebny mechanizm
Targowicy.

W opustoszałej Warszawie, z której uciekły wszystkie przedstawicielstwa dyplomatyczne,


pozostał tylko nuncjusz papieski – późniejszy papież Pius XI – Achille Ratti, zagrzewający do
walki polskich żołnierzy pod Radzyminem, jak gdyby pragnął wymazać pamięć Piusa VI
udzielającego błogosławieństwa Targowicy, czy potępiającego Powstanie Listopadowe
Grzegorza XVI. Powstały w końcu lipca – wobec bezpośredniego zagrożenia napierającej ze
wschodu nawały – Rząd Jedności Narodowej pod kierownictwem radykalnego przywódcy
chłopskiego Wincentego Witosa, z przywódcą socjalistów Ignacym Daszyńskim jako
wicepremierem, a jednocześnie z arystokratą Eustachym ks. Sapiehą jako ministrem spraw
zagranicznych, miał być żywym symbolem zjednoczenia całego narodu w wysiłku ratowania
niepodległości. Zważywszy, że funkcję naczelnika państwa i naczelnego dowódcy sprawował
wywodzący się bezpośrednio z ruchu socjalistycznego Józef Piłsudski (mianowany właśnie
przez Sejm marszałkiem Polski), siłom światowej rewolucji swoje stanowcze NIE! mówiła
przede wszystkim Polska robotnicza i chłopska. Ale tę Polskę, jednocześnie ludową i
niepodległą, mógł wtedy uratować tylko cud.

Cud ten nastąpił 16 sierpnia 1920 roku, kiedy to – realizując plan przeciwuderzenia
opracowany pod kierownictwem Piłsudskiego – pięć polskich dywizji wyszło znad rzeki Wieprz
na tyły atakujących Warszawę wojsk Tuchaczewskiego, kompletnie je zaskakując i zmuszając
do odwrotu. Ten „cud nad Wisłą" obrósł przez lata legendą o księdzu Ignacym Skorupce,
bohatersko poległym 15 sierpnia, gdy z krzyżem w ręku prowadził żołnierzy do boju na
przedmieściach Warszawy. O Matce Boskiej, która jakoby ukazała się w owe dni na polskim
niebie. O geniuszu wojskowym Piłsudskiego, który w istocie w przełomowych dniach
zachowywał się raczej chwiejnie, i na pewno wielka w konstruowaniu przyszłego zwycięstwa
musiała być rola jego pomniejszych dowódców i sztabowców – co oczywiście pomijali późniejsi
hagiografowie Marszałka. Cokolwiek jednak by powiedzieć, to na przedpolach Warszawy
rozegrała się tamtego sierpnia jedna z tych bitew, które decydują o losach świata i kształtują
historię. Przy kompletnej obojętności, a nawet niechęci Europy bitwa przyniosła jej ocalenie
przed bolszewizmem; płomień światowej rewolucji został zdeptany, Rosja sowiecka odsunięta
na wschód i zmuszona do budowania „przodującego ustroju" na własną rękę i rachunek.
Przede wszystkim wzmocnione zostały Niemcy, które właśnie – wykorzystując zaabsorbowanie
Polski wojną – rozstrzygnęły na swoją korzyść plebiscyty graniczne, które już za
dziewiętnaście lat miały odpłacić Polsce napadem we wrześniu 1939 roku i krwawą nocą
okupacji. Ciężar zaś tego zwycięstwa poniósł – jak to zazwyczaj bywa – polski szeregowy
żołnierz, zwykle robotnik lub chłop, i tak do ostatka sterany toczącą się na naszych ziemiach
już od sześciu lat z górą, niszczącą wszystko i wszystkich, bezustanną wojną. W świadomości
zwycięskich Polaków zostały umocnione wszystkie wyniesione z kolejnych powstań
antyrosyjskie uprzedzenia, oczywiste dla każdego stało się przekonanie o tożsamości
czerwonego imperializmu z carskim, o odpartym tylko na pewien czas zagrożeniu ze
Wschodu, którego symbolem – w miejsce dwugłowego orła dawnej Rosji – miała być teraz
czerwona gwiazda rewolucji. Wszystko to miało już niedługo jak najfatalniej zaważyć na
kolejnych epizodach w historii obu narodów.

Do umocnienia obrazu nowej Rosji jako „czerwonego caratu", jeszcze okrutniejszego i bardziej
nieprzejednanego niż obalony carat niegdysiejszy, walnie przyczynił się stalinizm. Państwo
dyktatury proletariatu szybko stało się państwem dyktatury nad proletariatem. Ziemię –
wymarzoną, a potem krwawo wywalczoną w ogniu rewolucji i wojny domowej – zabrano
chłopom szybciej, niż zdołali się nią nacieszyć. Przymusowa kolektywizacja była w Rosji o
wiele ważniejszym i dalej w swych skutkach sięgającym zwycięstwem bolszewizmu niż sama
rewolucja, choć przyniosła głód, cierpienia i straszliwe straty gospodarcze. Jeśliby przetrwali
chłopi – przetrwałyby w życiu społecznym: niezależność, indywidualizm, religia, a może i
liberalizm. Kolektywizacja całkowicie zniszczyła klasę wolnych chłopów, powołując w to
miejsce nową: kołchoźników, pozbawionych miłości do ziemi, bezwolnych, niegospodarnych,
całkowicie – jak od powietrza i wody – zależnych od bezustannie im potrzebnego
„kierownictwa" partyjnych biurokratów. Unicestwione zostały także klasy kapitalistów,
właścicieli, kupców, indywidualnych rzemieślników w miastach. System carski kontentował się
niepodzielną władzą polityczną, niszczeniem lub zmuszaniem do emigracji co głośniejszych
opozycjonistów, brutalnym tłumieniem niepodległościowych dążeń podbitych narodów; jednak
jego ideologom nawet przez myśl nie przeszło podporządkowanie gospodarki władzy
politycznej i nadanie jej jednolitego, scentralizowanego na carskim dworze kierownictwa. To
szaleństwo – usiłowanie całkowitego unieważnienia praw ekonomicznych – przyniósł dopiero
stalinizm. Nawet przesławna i tak dotkliwie dająca się we znaki Polakom carska cenzura
tolerowała – zwłaszcza w ostatnim okresie istnienia caratu – pewien zakres wolności słowa,
przede wszystkim w dziedzinie kultury. Po stłumionej rewolucji 1905 roku – mimo cierpień i
represji, jakie ona przyniosła – Rosja była państwem reformującym się w kierunku monarchii
konstytucyjnej, z legalnie działającymi partiami politycznymi, opozycją w parlamencie,
względnie niezależną prasą i coraz aktywniejszą opinią publiczną. Bujnie rozwijało się życie
artystyczne i kulturalne, migocąc wszelkimi możliwymi barwami najróżniejszych kształtów i
idei. Rosja przedrewolucyjna szła wielkimi krokami ku Europie i z tej drogi nie zawróciła jej
nawet rewolucja bolszewicka; pod pewnymi względami nawet przyśpieszyła, bo kultura wtedy
zwłaszcza obrodziła mnóstwem wspaniałych dokonań i wielkich nazwisk. Ostatecznie i
nieodwołalnie zawrócił Rosję z tej obiecującej drogi dopiero stalinizm, miażdżąc wszelki
pluralizm, niezależność, różnorodność i wolną myśl. Dopiero dzisiejsza Rosja Jelcyna i Putina
wraca do stanu, jaki istniał pod koniec caratu. Tak oto rewolucyjne nieszczęście cofnęło
wielkie mocarstwo i wielki naród o osiemdziesiąt lat, i to w XX wieku, epoce bezprzykładnego
postępu i osiągnięć cywilizacji.

Michaił Bakunin – jeden z najbardziej nieprzejednanych XIX-wiecznych przeciwników caratu


(ale jednocześnie bardzo przewidujący krytyk pojawiających się już w ówczesnym ruchu
socjalistycznym zwiastunów przyszłej „dyktatury aparatu") – gniewnie zarzucał rosyjskiemu
samowładztwu wytracenie w ciągu ostatnich dwustu lat panowania ponad miliona ludzi
wskutek bydlęcego lekceważenia ludzkich praw i ludzkiego życia. Tymczasem „czerwony
carat" tylko w okresie przymusowej kolektywizacji, związanego z nią głodu i represji, wytracił
(wedle różnych ocen) od 5 do może nawet 15 min ludzi.

„Wielkie budowy socjalizmu", jakimi zasłynął okres prowadzonej pod kierownictwem Stalina
wielkiej industrializacji – huty, kopalnie, zapory wodne, linie kolejowe – wznoszone były
rękoma nie tylko zmobilizowanych do przemysłowego czynu, wyrwanych ze wsi chłopów,
przekształconych właśnie w przyśpieszonym tempie w robotników, lecz też rękoma
nieprzeliczonych rzesz mieszkańców najbardziej ponurej katowni, jaką stworzył świat, systemu
sowieckich obozów koncentracyjnych nazwanych przez wielkiego pisarza Aleksandra
Sołżenicyna archipelagiem Gułag (od Gławnoje Uprawlenije Łagieriej), mieszczącego w
czasach swej stalinowskiej świetności do 20 min przymusowych mieszkańców. „Azjatycki
sposób produkcji", do którego skłonności Karol Marks przypisywał carskiej Rosji i którego
rozprzestrzenienia na Europę dzięki militarnym sukcesom carskiego samowładztwa tak się
obawiał, stał się ekonomicznym i politycznym faktem w państwie marksistowskim. Jego
symbolem jest Kanał Białomorski, kopany przez mrące masowo z mrozu i wyczerpania setki
tysięcy więźniów, podczas gdy sowieccy pisarze pod „artystycznym kierownictwem" sławnego
Maksyma Gorkiego kolektywnie tworzyli cykl reportaży sławiących zarówno ową budowę, jak i
stosowane tam [6>metody reedukacji przestępców oraz kontrrewolucjonistów<6]. Trudno o
przykład bardziej haniebnej literatury. W bezmiarze stalinowskich represji, w wyniku których
bądź od razu posyłano na śmierć, bądź kazano jeszcze odcierpieć piekło Gułagu, przepadli
między innymi niedoszły pogromca, „jaśniepańskiej Polski" – marszałek Tuchaczewski,
pierwszy szef sowieckiej Ukrainy Christian Rakowski, przytłaczająca większość przywódców
rewolucji i państwa sowieckiego, z rehabilitowanym dopiero pod koniec ZSRR Nikołajem
Bucharinem na czele, wyżsi dowódcy wojskowi, ideowi komuniści, a także ich kontrrewolucyjni
przeciwnicy. Ginęli tam najświetniejsi artyści porewolucyjnej Rosji, jak wielki poeta Osip
Mandelsztam, światowej sławy uczeni, jak Nikołaj Kondratiew, twórca teorii cykli
ekonomicznych, czy twórca podstaw nowoczesnej genetyki Nikołaj Wawiłow. Nawet ojciec
sowieckiej potęgi rakietowej, człowiek, który wysłał w kosmos Jurija Gagarina – nieżyjący już
Sergiusz Korolów – spędził dziesięć lat w łagrach, podobnie jak Aleksander Tupolew, późniejszy
konstruktor bombowców odrzutowych.

Simone Weil pisała kiedyś: Różnica między niewolnikiem a obywatelem: niewolnik poddany
jest swemu panu, a obywatel prawu. Pan zresztą może być bardzo łagodny, a prawo surowe,
jednak to sprawy nie zmienia. Wszystko polega na wielkiej różnicy, jaka występuje między
kaprysem a zasadą. Jest to najjaśniej i najzwięźlej ujęta przez francuską pisarkę istota nie
tylko stalinizmu, lecz wszelkich systemów despotycznych, w których „prawo" staje się
pochodną zachcianek i lęków indywidualnego bądź zbiorowego dyktatora. Nie inaczej stało się
z „dyktaturą proletariatu", która odziedziczyła wszystkie najgorsze tradycje bizantyjskiego,
tatarskiego, a potem carskiego imperium.

Dzień 17 września 1939 roku, kolejna straszna data w niepocieszającym kalendarzu


stosunków polsko-rosyjskich, oznaczał zarówno kontynuację ducha rozbiorów Polski, jak i
traktatu brzeskiego, zawartego w marcu 1918 roku przez rewolucyjną Rosję ze zwycięskimi na
wschodnim froncie Niemcami i Austro-Węgrami. Traktat ten, oddając całą Europę Środkową
pod panowanie mocarstw centralnych, traktował problem polski jako wewnątrzniemiecki. Pakt
Ribbentrop-Mołotow, zawarty tuż przed wybuchem wojny, był zapewne korzystną z punktu
widzenia ZSRR próbą odsunięcia wiszącego w powietrzu konfliktu dwóch totalitaryzmów,
zręcznym manewrem przechytrzającym też skłonny do paktowania z Hitlerem Zachód i tam
kierunkującym ekspansję niemiecką. Ale dla przyszłego ułożenia stosunków między narodami
tej części Europy był tylko aktem fatalnej krótkowzroczności politycznej, przypieczętowanej
przesławnym powiedzeniem Mołotowa o bękarcie traktatu wersalskiego. Rosja – tym razem
sowiecka – dawała światu pokazową lekcję nie tylko gwałcenia obowiązujących między nią a
Polską paktów, ale także deptania podstawowych praw moralnych, ludzkich, narodowych. Za
Armią Czerwoną szło na zachód NKWD, rozrosłe w potężny aparat zbrodni z porewolucyjnej
Czeka Dzierżyńskiego. Ponieważ ZSRR nie uznawał konwencji genewskiej o traktowaniu
jeńców wojennych, uznając ją za burżuazyjny przeżytek, 230 tys. polskich żołnierzy i oficerów,
którzy wpadli w ręce Armii Czerwonej zesłano do obozów pracy niewolniczej bądź
umieszczono w więzieniach. Rozpoczęły się aresztowania, mordy, wywózki, uderzające przede
wszystkim w najaktywniejszych i najlepiej wykształconych Polaków i w ich rodziny, niszczące
w pierwszej kolejności potencjalne grupy przywódcze: inteligencję, urzędników, wojskowych,
policjantów, księży, nauczycieli. Dokładnie to samo zastosowali Niemcy po swojej stronie
rozbiorowego kordonu, ale stalinowskie władze sowieckie przystąpiły do działania
natychmiast, bez jakichkolwiek skrupułów. Antypolskie akcje hitlerowskie wzmogły się dopiero
w krytycznych latach 1942-1944 i dopiero wówczas liczba ofiar niemieckich przewyższyła
rzeszę zamordowanych i zagłodzonych na Wschodzie. Pod hasłami „proletariackiej wolności" i
„samostanowienia narodów" rozpoczęła się rusyfikacja nie mniej bezwzględna niż w czasach
carskich: zamknięto polskie księgarnie, biblioteki i większość instytucji kulturalnych.
Posługiwanie się językiem polskim w szkołach lub urzędach było utrudnione, zresztą nauka
szkolna polegała głównie na komunistycznej indoktrynacji. Konfiskowano kościoły i klasztory,
przekształcając je w magazyny, warsztaty lub więzienia. Zawarty już 28 września w Moskwie
układ rozbiorowy, zwany oficjalnie radziecko-niemieckim traktatem o granicach i przyjaźni,
oddawał Niemcom 48,4% obszaru i 58% ludności Rzeczypospolitej, Związkowi Sowieckiemu
50% obszaru i nieco ponad 40% ludności (prawie jej połowę w tym zaborze stanowili rdzenni
Polacy). Niepodległej do 1940 roku Litwie przypadło Wilno z okolicami, stanowiące 1,6%
obszaru z 2% ludności rozdrapanego państwa. Już w początku października na okupowanych
terenach zorganizowano farsę „wyborczą", w której, pod presją oddziałów NKWD, można było
„głosować” na z góry wytypowanych kandydatów. Sformowane w ten sposób reprezentacje
ogłosiły oczywiście akces do ZSRR, łaskawie przyjęty przez Radę Najwyższą. Wszyscy
mieszkańcy zagarniętych ziem – bez względu na narodowość – ogłoszeni zostali obywatelami
sowieckimi. Młodych mężczyzn wcielono do Armii Czerwonej. Osoby uznane za
„wyzyskiwaczy" można było – bez prawa obrony – skazywać na wieloletnie wyroki na
podstawie sowieckiego kodeksu karnego, a wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z
aparatem państwowym Rzeczypospolitej – za „współpracę z państwem kapitalistycznym" albo
roztrwonienie mienia społecznego. Tak wyglądała pierwsza udzielona Polakom praktyczna
lekcja funkcjonowania dyktatury proletariatu. Trzydziestego września moskiewska „Prawda"
nazwała Niemcy i ZSRR „obrońcami pokoju", a Anglię i Francję „imperialistycznymi
podżegaczami wojennymi". Przywódca Kominternu – bułgarski komunista Georgi Dymitrow –
dowodził, że wojna wrześniowa była dla Polski „imperialistyczną", ale ZSRR wraz z
sojuszniczymi Niemcami „obronili pokój". Ten sam Komintern – skupiający partie
komunistyczne ówczesnego świata – w apelu ogłoszonym 7 listopada 1939 roku w 22-gą
rocznicę rewolucji, przedstawił sojusz sowiecko-niemiecki, jako „przykład współpracy państw
socjalistycznych" Nic dziwnego, że Polacy ze wschodu najlepiej i najdokładniej byli
poinformowani o tym, do czego prowadzi dominacja Rosji w tej części Europy. Nic też
dziwnego, że w przełomowych latach 1944-1945 nie zawsze byli rozumiani przez resztę ich
rodaków, śmiertelnie wymęczonych okrucieństwem hitlerowskiej okupacji i nieznających
jeszcze praktycznej rzeczywistości komunizmu.

Być może – na co zwraca uwagę najkonsekwentniej antykomunistyczny z polskich pisarzy


Józef Mackiewicz – lepiej by było, gdyby 17 września Polacy podjęli straceńczą walkę na dwa
fronty, a przebywający jeszcze w południowo-wschodniej Polsce rząd ogłosił ZSRR agresorem
na równi z hitlerowskimi Niemcami. Wówczas – zapewne – niemożliwy stałby się sojusz
sowieckiego państwa z zachodnimi aliantami, a socjalizm komunistyczny zlałby się
nieodwołalnie z równie zbrodniczym „narodowym socjalizmem" hitlerowców. Nie wiem, do
czego by to prowadziło i czy odwróciłoby nieszczęsny bieg dziejów; pewny byłby tylko jeszcze
straszniejszy upływ krwi i jeszcze większe przepełnienie Gułagu. Z drugiej strony, do zerwania
stosunków ZSRR z przebywającym w Londynie legalnym rządem Rzeczypospolitej, do
zepchnięcia Polski do roli strony pokonanej, do podporządkowania tej części Europy
imperialnym interesom sowieckim i tak musiało dojść, stało się to tylko cichaczem, stopniowo
i na coraz bardziej niekorzystnych dla Polski warunkach.

Tak więc – mimo dramatycznych doświadczeń „czwartego rozbioru" – po napaści hitlerowców


na ZSRR w czerwcu 1941 roku, Polska znowu podniesiona została do roli sojusznika, a
rozbiorowe układy niemiecko-sowieckie unieważnione, choć setki tysięcy Polaków nadal
cierpiały w bezkresnych przestrzeniach największego więzienia świata. Z tych właśnie
nieszczęsnych zesłańców i więźniów Gułagu, zwolnionych na mocy „amnestii" (choć słowo
„amnestia" brzmi jak ironia wobec niewinnych ofiar), tworzono na południu ZSRR armię polską
pod dowództwem właśnie wypuszczonego z więzienia na moskiewskiej Łubiance generała
Władysława Andersa. Broń otrzymała zresztą tylko jedna dywizja, a całość armii była zbyt
wygłodzona i słaba, by wziąć udział w walce. Co więcej, władze sowieckie zmniejszyły racje
żywnościowe i, wobec widma głodu, nie było innego wyjścia niż ewakuacja prawie
stutysięcznego wojska do Iranu (przy okazji udało się wywieźć kilkanaście tysięcy cywilów –
głównie starców, kobiet i dzieci, dla których ewakuacja oznaczała ratunek przed niechybną
zagładą). Nawiasem mówiąc, odbywało się to wszystko w warunkach śmiertelnie groźnej dla
Rosji ofensywy niemieckiej, na kilka miesięcy przed decydującą bitwą stalingradzką, co
zresztą zostało później przez stronę sowiecką wykorzystane propagandowo, jako „zdrada"
Andersa. Ewakuacja była jednak ostatnim aktem wyprowadzenia na Zachód, choć części rzesz
polskich ze śmiertelnego bezkresu Gułagu; stosunki polsko-sowieckie pogarszały się, znowu
gwałtownie cofnięto amnestię, zamknięto bramy obozów, zlikwidowano polskie
przedstawicielstwa niosące pomoc zwalnianym więźniom, ponownie objęto Polaków
przymusowym obywatelstwem ZSRR. Coraz otwarciej Stalin i jego ludzie zaczęli mówić o
przyszłej wschodniej granicy Polski przebiegającej na Linii Curzona, od nazwiska brytyjskiego
dyplomaty z okresu pierwszej wojny światowej, który zaproponował ją jako linię demarkacyjną
w niekorzystnym dla Polski momencie wojny 1920 roku i która (znowu nomen omen!) zgodna
była akurat z granicą rosyjsko-prusko-austriacką po haniebnym trzecim rozbiorze, jak i
zbliżona do granicy rozbiorowej wyznaczonej paktem Ribbentrop-Mołotow. Stalin wiedział, co
robi: odsuwało się widmo zajęcia Moskwy przez hitlerowców i klęski ZSRR, jaśniej świtało
dalekie jeszcze zwycięstwo, a w tym blasku czerwonego świtu ponownie jawiła się
zaprzepaszczona w 1920 roku droga rewolucji na Zachód, droga przez Polskę, która w takich
warunkach – niezależnie od jej woli, siłą lub sposobem – musiała się stać komunistycznym
satelitą. Narastające wobec takiej polityki nastroje antysowieckie – w emigracyjnym rządzie i
wojsku, w okupowanej Polsce, wszędzie – nie miały oczywiście znaczenia.

Ostatecznym pretekstem do zerwania stosunków z legalnym rządem Rzeczypospolitej było


odkrycie przez Niemców w 1943 roku w lesie katyńskim koło Smoleńska masowych grobów
4253 oficerów zamordowanych przez NKWD trzy lata wcześniej. Dowody były zbyt
przekonywające, aby utrzymać pośpiesznie skonstruowaną wersję sowiecką o morderstwie
popełnionym przez Niemców po zagarnięciu przez nich obozów jenieckich opuszczonych przez
wycofującą się w 1941 roku Armię Czerwoną. Tym bardziej, że – mimo bezustannych
poszukiwań polskich – strona sowiecka nigdy nie wspomniała o takim przejęciu polskich
jeńców przez Niemcy, pomijając ich sprawę milczeniem, podobnie jak sprawę zaginionych bez
wieści dalszych 10 tys. oficerów, policjantów i cywilów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie,
również wywożonych niewielkimi partiami w nieznanym kierunku, jak jeńcy z Kozielska do lasu
katyńskiego. Zwrócenie się rządu Rzeczypospolitej do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża
o bezstronne wyjaśnienie sprawy Stalin potraktował jako akt nieprzyjazny, dowód knowań z
hitlerowcami, i ten sam Mołotow, radujący się ze zgonu bękarta traktatu wersalskiego,
wręczył ambasadorowi rządu RP w Moskwie notę o zerwaniu stosunków. Z końcem kwietnia
1943 roku Rzeczpospolita przestała być aliantem ZSRR i choć trwał, wciąż potężniejąc,
wysiłek zbrojny walczących z hitleryzmem Polaków, choć ta sama – uratowana od głodu i
tyfusu w ZSRR – armia generała Andersa biła Niemców we Włoszech, wyrąbując pod Monte
Cassino drogę alianckich wojsk do Rzymu, los Polski i Polaków miał być losem pobitych. Droga
do utworzenia polskiego wojska i rządu podporządkowanych „czerwonemu caratowi",
kierowanych przez działaczy komunistycznych o sprawdzonej lojalności została otwarta.

Oznaczało to wolną drogę komunizmu do samego serca Europy i jeszcze dalej. Za wzięcie na
siebie głównego ciężaru wojny z hitleryzmem, za poniesione w tej wojnie milionowe straty
ludzkie, zachodni alianci skłonni byli zapłacić Rosji nawet tak wygórowaną cenę; tym bardziej,
że nie płacili ze swego.

Trzeciego stycznia 1944 roku wojska sowieckie przekroczyły koło Sarn granicę polską sprzed
1939 roku. Pomimo nieuznawania przez ZSRR londyńskiego rządu Rzeczypospolitej, kampanii
propagandowej prowadzonej przeciw temu rządowi, jego krajowej Delegaturze i innym
organom podziemnego państwa polskiego, kwestionowania wschodniej granicy państwowej,
wyraźnych przygotowań do utworzenia podporządkowanych Moskwie organów władzy
komunistycznej, Armia Krajowa rozpoczęła wspólnie z Armią Czerwoną działania bojowe, a
podziemne organy władzy usiłowały podjąć jawne działanie na wyzwolonych terenach. Był to
zarówno oczywisty odruch żołnierza, który nareszcie doczekał się szansy skutecznej, wspólnej
walki, jak i dyrektywa podziemnego dowództwa AK, znana w postaci akcji „Burza".
Odpowiedzią okazały się represje sowieckie.

Od lutego 1944 roku 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej walczyła ramię w ramię z
Armią Czerwoną. Gdy została wykrwawiona i poległ jej dowódca, major Jan Oliwa-Kiwerski,
przedstawiciele sowieccy nie uznali poprzednio zawartego porozumienia, żądając
natychmiastowego podporządkowania – kierowanej przez komunistów i nieuznającej
legalnego rządu Rzeczypospolitej – Pierwszej Armii Ludowego Wojska Polskiego generała
Zygmunta Berlinga, utworzonej w ZSRR po zerwaniu stosunków z państwem polskim. Część
pododdziałów Dywizji przebiła się na zachód, za Bug, część została otoczona i rozbrojona,
oficerowie zaś aresztowani lub nawet rozstrzelani.

W nocy z 6 na 7 lipca 1944 roku oddziały AK w sile 5,5 tys. ludzi uderzyły na Wilno, gdzie
jednocześnie Niemcy zostali zaatakowani od środka. Następnego dnia do akcji włączyła się
Armia Czerwona i po zaciętych walkach, trwających do 13 lipca, stolica Litwy została zdobyta,
a władzę objęła tam polska administracja. Szesnastego lipca dowódca AK pułkownik
Aleksander Wilk-Krzyżanowski nie wrócił ze spotkania z sowieckim generałem
Czerniachowskim, a oficerowie, omawiający w tym czasie z przedstawicielami sowieckimi
sprawę przekształcenia wileńskiego AK w samodzielną dywizję polską, zostali aresztowani i
osadzeni w więzieniu w Wilnie. Aresztowano delegata rządu, jego zastępcę i urzędników
Delegatury. Zgrupowane w okolicach miasta wojsko rozproszyło się, ostrzeliwane przez
samoloty i tropione przez nadciągające oddziały sowieckie. 5,7 tys. żołnierzy i oficerów
wileńskiego AK, którym nie udało się zbiec, zostało wywiezionych do łagrów.

W dniach 23-27 lipca 1944 roku 5 Dywizja Piechoty AK i 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich,
wspierane przez sowieckie oddziały pancerne, zajęły Lwów, przy czym 14 Pułk otrzymał
pochwałę dowódcy 1 Armii Frontu Ukraińskiego za męstwo i braterską współpracę. Również
tu, po zwycięstwie, zostało aresztowane dowództwo AK i personel cywilny Delegatury, a
pododdziały, które odmówiły złożenia broni w ciągu dwóch godzin i wstąpienia do Armii
Czerwonej lub Ludowego Wojska Polskiego, zostały otoczone i wywiezione. Na Lubelszczyźnie,
w najsilniejszym okręgu AK, do walki weszły 3 i 9 Dywizja Piechoty oraz ewakuowane
niedobitki wołyńskiej 27 Dywizji AK. W lipcu opanowano samodzielnie Bełżec, Lubartów,
Poniatów i Kock, a wespół z oddziałami Armii Czerwonej – Białą Podlaską, Chełm, Międzyrzecz
Podlaski, Łuków, Radzyń, Puławy, Dęblin, Zamość i Lublin. W uwolnionych miastach
obejmowały rządy ujawniające się władze podziemne, w Lublinie rozpoczął urzędowanie
delegat rządu Władysław Cholewa; wydawało się, że okręg wraca do normalnego życia
polskiego. Tymczasem, gdy tylko za frontem nadciągnęły komórki NKWD i sowieckich „władz
politycznych", postawiono dowództwu Okręgu tę samą jak gdzie indziej alternatywę:
wstąpienie do armii Berlinga albo rozwiązanie oddziałów. Gdy – nie chcąc się oddawać pod
komendę komunistów – wybrano drugą możliwość, uwięziono pracowników Delegatury wraz z
Władysławem Cholewą oraz dowództwo AK pod absurdalnym zarzutem „współpracy z
Niemcami". Żołnierzy stopniowo rozbrajano i wywożono do ZSRR. Więźniów przeznaczonych
do wywózki gromadzono w dopiero co oswobodzonym hitlerowskim obozie śmierci w
Majdanku.

W Rzeszowie, zajętym przez Armię Czerwoną wspólnie z oddziałami 24 Dywizji Piechoty AK,
ujawnił się delegat rządu, objął urzędowanie prezydent miasta, a oddział AK przejął rolę policji
państwowej. Wszyscy zostali aresztowani i wywiezieni do łagrów. Podobnych przykładów jest
aż nadto wiele. Nic więc dziwnego, że w miarę posuwania się Armii Czerwonej na zachód
jednostki Armii Krajowej i organy polskiego państwa podziemnego albo rozwiązywały się i
rozpraszały, albo od razu przechodziły do antysowieckiej konspiracji, widząc w nadciągających
wyzwolicielach kolejnych okupantów. Moskwa – mimo przychylnej Polakom postawy
większości oddziałów frontowych i ich dowódców – była zdecydowana zgnieść niezależną od
komunistów organizację państwową, polityczną i wojskową, poczynając sobie w Polsce jak w
kraju nieprzyjacielskim. Oczywiście niczym były dla Moskwy obowiązujące nadal układy z
rządem Rzeczypospolitej, jak układ ryski z 1921 roku w sprawie granicy wschodniej, pakt o
nieagresji z 1934 roku czy porozumienie z Sikorskim z 1941 roku. Jedyną uznawaną tu
reprezentacją narodową była komunistyczna – ściśle uzależniona od Stalina. Warto
przypomnieć, że nawet Niemcy po stłumieniu Powstania Warszawskiego osadzali wziętych do
niewoli żołnierzy i oficerów AK w obozach jenieckich, nie zaś w obozach zagłady; poza
incydentami obciążającymi głównie kolaborantów rosyjskich i ukraińskich, nie rozstrzeliwali
oficerów.

Kolejnym aktem umacniania władzy komunistycznej niemającej nawet pozorów legalności i


reprezentującej tylko znikomą część społeczeństwa było powstanie 21 lipca 1944 roku –
rzekomo w wyzwolonym Chełmie Lubelskim, a faktycznie w Moskwie – Polskiego Komitetu
Wyzwolenia Narodowego, jako prowizorycznego rządu krajowego. Znów powtórzył się
mechanizm Targowicy: manifest PKWN z 22 lipca był przygotowany i wydrukowany w Związku
Sowieckim, a warunkiem zgody Stalina na wyjazd PKWN do Polski było podpisanie
(niepodanego na razie do publicznej wiadomości) protokołu o uznaniu Linii Curzona, a więc
pozostawieniu poza granicą takich ośrodków polskości jak Wileńszczyzna, Lwów czy Wołyń.
Dopiero po akceptacji kolejnego rozbioru moskiewskie namiestnictwo – uznające w swym
manifeście rząd londyński za „nielegalny" i oparty na „faszystowskiej konstytucji" – mogło
zainstalować się 28 lipca w Chełmie, zastając tam zresztą już działające legalne władze
Delegatury i AK – szybko teraz aresztowane i odtransportowane do łagrów. Podobnie odbywało
się instalowanie nowej władzy w Lublinie i stopniowo coraz dalej za posuwającym się frontem.
Najlepsi synowie Rzeczypospolitej, do końca jej wierni – opluci i odarci z należnej im chwały
żołnierskiej – szli na wschód do łagrów i więzień, podczas gdy na zachód parły namiestnicze
władze, ciągnąc za sobą szybko utworzone, zgodnie z komunistyczną tradycją rewolucyjną,
organy bezpieczeństwa i policji politycznej.
Ostatnim zrywem umierającej Rzeczypospolitej było Powstanie Warszawskie: równie
antyniemieckie, co antyrosyjskie. Antyniemieckie – jako oczywista wola walki żołnierza AK
bądź komunistycznej AL, każdego wręcz Polaka, ze znienawidzonym i nareszcie ginącym
okupantem. Ale czym innym, jeśli nie rozpaczliwym spazmem – może nie tyle samej
antyrosyjskości, ile antysowieckości po prostu – była, w obliczu tak strasznych doświadczeń
wypływających z akcji „Burza", ta próba stworzenia w wyzwolonej stolicy przedstawicielstwa
polskiej, legalnej, przez większość narodu uznawanej władzy, z którą będzie się musiał
nareszcie liczyć nadciągający ze wschodu kolejny okupant? Próba, jak wiemy, daremna...

Trudno się dziwić staremu wydze politycznemu, jakim był moskiewski generalissimus, że
zatrzymał sowieckie natarcie u wrót Warszawy, pozostawiając Niemcom – nim sami zginą –
rozprawę z niewygodnymi politycznie powstańcami. Czy inaczej postąpił z powstaniem
słowackim między sierpniem a październikiem 1944 roku, czy z krótkotrwałym zrywem
powstańczym w Pradze czeskiej kilka miesięcy później? Na pewno odegrała swoją rolę klęska,
jaką na przedpolach prawobrzeżnej Warszawy poniosła 3 sierpnia sowiecka 2 Armia Pancerna;
przecież 31 lipca, gdy dowódca AK generał Tadeusz Bór-Komorowski i delegat rządu Jan
Stanisław Jankowski podejmowali ostateczną decyzję o wybuchu powstania w dniu jutrzejszym
– Niemcy ewakuowali się w panice, a sowieckie czołgi widziano już na przedmieściach stolicy.
Ale czym wytłumaczyć rozbrajanie przez Armię Czerwoną oddziałów AK śpieszących w
sierpniu na pomoc walczącej Warszawie? Jak rozumieć decyzję Stalina zakazującą aż do
[7>10 września<7] – gdy powstanie [8>dogorywało<8] – lądowania alianckich samolotów na
położonych tuż za frontem lotniskach sowieckich? Załogi lotnicze zachodnich sojuszników,
które by się tam pojawiły, miały zostać internowane w ZSRR aż do końca wojny! Dlatego, aby
zrzucać broń i zaopatrzenie dla powstania, latano aż z Brindisi, pokonując, z ogromnymi
stratami maszyn i ludzi, gigantyczną trasę 2 tys. km. Co oznaczało zatrzymanie na ziemi
sowieckiego lotnictwa, podczas gdy pozbawione osłony myśliwców i przez to łatwe do
zestrzelenia bombowce niemieckie bezkarnie niszczyły dom za domem? Dlaczego, gdy
wreszcie w połowie września wzięta została Praga, pozwolono oddziałom 1 Armii LWP generała
Berlinga dokonać tylko dwóch słabiutkich i niczym nie wspartych – a więc skazanych na
wystrzelanie przez Niemców – desantów małych pododdziałów na Czerniakowie i Żoliborzu?
Odpowiedzi nie ma albo też jest jedna i bardzo dla Polaków gorzka, ta sama, która stała za
wszystkimi poprzednimi rozbiorami Rzeczypospolitej.

W marcu 1945 roku delegat rządu Jan Stanisław Jankowski i dowódca AK generał Leopold
Okulicki otrzymali w swych kryjówkach listy zapraszające do odbycia rozmów generałem
Iwanowem, czyli generałem [9>Iwanem Sierowem<9]. Po pewnych wahaniach doszło do
spotkania, w wyniku którego 27 i 28 marca – podczas rzekomych „rozmów" – aresztowano
piętnaście czołowych osobistości AK, Delegatury i Rady Jedności Narodowej. Byli to: Jan
Stanisław Jankowski (wicepremier i delegat rządu na kraj), Kazimierz Pużak (powszechnie
szanowany działacz PPS, więzień carski i przewodniczący Rady Jedności Narodowej), generał
Leopold Okulicki (komendant główny AK), Adam Bień, Stanisław Jasiukowicz i Antoni Pajdak
(członkowie Krajowej Rady Ministrów), Józef Stemler-Dąbski (urzędnik Departamentu
Informacji) oraz przedstawiciele czterech głównych stronnictw politycznych wchodzących w
skład Rady Jedności Narodowej. Dołączono do nich, aresztowanego wcześniej, jednego z
przedstawicieli Stronnictwa Narodowego, wywieziono do Moskwy i wytoczono proces przed
sowieckim sądem wojskowym, w wyniku którego większość z nich nigdy nie wyszła z
sowieckich więzień.

Sięgająca początków Polski legenda o książętach podstępnie zwabionych przez Niemców na


ucztę i tam otrutych miała się zmaterializować po tysiącleciu ze strony słowiańskiego tym
razem przeciwnika. W tym dokładnie czasie, kiedy się toczył haniebny „proces szesnastu"
Stanisław Mikołajczyk prowadził w tejże Moskwie pertraktacje ze Stalinem w sprawie swego
wejścia do rządu podporządkowanej temuż Stalinowi Polski. Cztery niezależne – choć
niekoniecznie reprezentatywne – osobistości, upokorzone przez milczącą akceptację procesu
moskiewskiego, wystarczyły akurat za listek figowy umożliwiający przekształcenie
moskiewskiego namiestnictwa w Rząd Jedności Narodowej, uznany przez jałtańskie
mocarstwa przy ich solidarnym milczeniu wobec losu zamykanych właśnie w sowieckich
więzieniach rzeczywistych przedstawicieli Polaków. Reszta – łącznie ze sfałszowaniem
wyborów w 1947 roku, likwidacją resztek podziemia wojskowego i politycznego, zniszczeniem
opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego i usunięciem z kraju samego Mikołajczyka –
była do wykonania przy pomocy sił bezpieczeństwa, zastraszonych lub sprzedajnych sądów,
cenzury prewencyjnej, no i za sprawą wielkiego, przeogromnego zmęczenia wyniszczonego
wojną narodu. Stało się tak, jak w wierszu Czesława Miłosza:

Moskal czołgami wjechał w gruzy miasta


Prawa nadawał, nakładał obroże
Prowincja nowa w imperium już wrasta
Niosąc w daninie tłuszcz, węgiel i zboże

Pamięta jednak nie tylko poeta. Nic, nawet upływ czasu, nie jest w stanie wymazać narodowej
– przekazywanej z pokolenia na pokolenie – pamięci. I to jest właśnie najbardziej beznadziejny
problem, najstraszniejsze przekleństwo stosunków między dwoma tak blisko ze sobą
sąsiadującymi, a więc przez historię skazanymi na siebie, narodami.

Jak żyć z Rosją? Jak istnieć w środkowej Europie?

No i czym jest ta dzisiejsza Rosja w osiemdziesiąt z górą lat po tamtej strasznej, lecz budzącej
tyle nadziei rewolucji, w czterdzieści pięć lat po śmierci Stalina, dziesięć lat po upadku ZSRR,
na progu XXI wieku? Rosji rozumem nie pojmiesz – napisał ponad sto trzydzieści lat temu
rosyjski poeta-romantyk Fiodor Tiutczew, i miał rację aż do dzisiaj.

Jeśli w czasach Tuchaczewskiego, zbrojnie niosącego na Zachód święty ogień komunistycznej


wiary, na pewno jeszcze w czasach zwyciężającego hitleryzm Stalina, no... może jeszcze w
krótkim okresie promowanej przez Nikitę Chruszczowa „odwilży" obalającej kult tegoż Stalina i
ożywiającej nadzieje na socjalizm bardziej humanistyczny – Związek Sowiecki mógł się jeszcze
(nawet w tradycyjnie antyrosyjskiej Polsce) wielu lewicowo nastawionym ludziom wydawać
czymś atrakcyjnym, to na pewno już nie w neostalinizmie Leonida Breżniewa ani nawet za
osławionej pierestrojki Michaiła Gorbaczowa. A mocarstwo pretendujące do światowego
przywództwa powinno być atrakcyjne: nie tylko miażdżącą siłą wojskowej potęgi, ale także
kulturą, sposobem życia, bogactwem, nauką, inwencją, duchem, ideologią, wizją jutra i
koncepcją człowieka. W czym mogły być atrakcyjne wyrosłe w czasach stalinowskich i potem
zakrzepłe w uświęcającym je konserwatyzmie struktury sowieckiego państwa, gospodarki,
życia publicznego? Czyż może porwać kogokolwiek ideologia, która nie odpowiada na żadne z
ważnych ludzkich pytań, a wypowiada się przez powtarzanie nudnych, urzędowych sloganów?
Czyż może być pociągający blok państw, do których – wyjąwszy czasem szpiegów i
zdemaskowanych przestępców – nikt z zewnątrz nie pragnie uciec, ale które zmuszone są
odgradzać swych obywateli od świata policyjnym kordonem, by ci nie pouciekali? Dlatego tak
szybko uwiędły partie komunistyczne na świecie, nawet tam, gdzie były jeszcze niedawno
całkiem potężne, dlatego komunistyczna gospodarka musiała się ratować przez dolewanie
kapitalizmu do swego doktrynalnego kotła, dlatego ludzie albo buntowali się, albo,
wymęczeni, uciekali w zniechęcenie i prywatność, dlatego na tej samej glebie, na której
więdła ideologia, tak bujnie rozkwitała – skazana już dawno na wymarcie – religia.

Tak upadło imperium sovieticum. Inaczej niż powinny rozlatywać się imperia odchodzące
wśród grzmotów dziejowej zawieruchy, w huku wystrzałów, dymie pożarów i wrzawie
triumfujących barbarzyńców. To skapitulowało po cichutku, zdławione gospodarczą niemocą i
ideologiczną pustką, w niesławie. Nie było już groźne, najwyżej odrażające. Jego ostatni
obrońcy nie umieli nawet skutecznie przeprowadzić latem 1991 roku przewrotu pałacowego,
tak jak skrępowana monstrualnym centralizmem gospodarka nie potrafiła już wytwarzać ani
chleba, ani narzędzi przemocy. Mająca być ostatecznym lekarstwem gorbaczowowska
pierestrojka okazała się zabójczą trucizną, bo nadwerężonego monstrum nie da się
zreformować, można je najwyżej do reszty zepsuć. Co się i stało. Gorbaczow zainicjował w
Związku Sowieckim to samo, czego próbowała w 1968 roku „praska wiosna" pod wodzą
Aleksandra Dubczeka, ale do Moskwy nie było komu wjechać czołgami. Dla osłabionego
kolosa, który jeszcze przed z górą dziesięcioleciem terroryzował pół świata, takie wyzwania
jak amerykańskie zbrojenia, interwencja w Afganistanie i „Solidarność" w Polsce okazały się
ponad siły. Czy hitleryzm, gdyby wygrał wojnę i opanował pół świata, też byłby skazany na
stopniowe przegrywanie pokoju, a upadałby równie niesławnie i prawie bezkrwawo?

Albo inaczej. W okresie powojennym – po trosze z własnej woli, po trosze przymuszone


zamieszkami w koloniach – pozbyły się stopniowo swoich zamorskich posiadłości takie
wspaniałe niegdyś imperia kolonialne jak Francja czy Wielka Brytania. A oprócz nich
pomniejsze: Belgia, Holandia, Portugalia... Związek Sowiecki i jego satelici to było rosyjskie
imperium kolonialne, tylko nie zamorskie, ale lądowe. W latach 1989-1991 byliśmy po prostu
świadkami ostatniej w dziejach świata dekolonizacji. Ot i wszystko.

Czym jest dzisiejsza Rosja? Kraj straszny i urzekający. Ludzie nie nawykli do bycia
obywatelami. Władza nie nawykła do traktowania ludzi, jako obywateli. W połowie drogi
między Azją a Europą... Nie, nie w połowie. Zupełnie gdzie indziej. Duch Rosji nie jest duchem
cywilizacyjnego zapóźnienia. Jest inny. Wyrósł z bizantyjskiego prawosławia, azjatyckiej Tatarii,
słowiańskiej tęsknoty, chrystusowego mesjanizmu i imperialnych ambicji stepowego watażki,
który gorąco wierzy, że swą męką i krwią zasłużył na panowanie nad światem. Rosja nie jest
bynajmniej biedniejszą Ameryką, jak naiwnie sądził Henry Ford, budując Sowietom pierwszą
fabrykę samochodów. Rosja to osobny świat, który w pełni pojmuje zapewne tylko Rosjanin.
Jaka więc jest? Jak z nią żyć?

Czy dzisiejsza Rosja jest tylko odchudzoną wersją sowieckiego imperium, wyzwoloną z
konieczności utrzymywania siłą jedności coraz mocniej buntujących się prowincji i z
nieporęcznego dziś bagażu komunistycznej ideologii? Bo przecież wciąż tłamsi pomniejsze,
wcielone doń siłą narody, o czym świadczą choćby dwie okrutne wojny w Czeczenii... Czy
może jednak krajem podobnie wyzwolonym jak Ukraina, Polska, Litwa czy Uzbekistan, tylko
jeszcze ciężej doświadczonym, bo przez tyle dziesięcioleci stumanionym fałszywą ideologią,
która zamiast „nowego wspaniałego świata" przyniosła bezmiar cierpień zarówno zdobywcom,
jak i podbitym? Narodem jak inne pragnącym nareszcie zbudować jakieś podstawy spokoju,
demokracji i dobrobytu, ale tylko jeszcze gorzej niż inni dającym sobie radę z dzisiejszymi
wyzwaniami, cierpiącym na brak jakichkolwiek tradycji demokratycznych i wzorców
społeczeństwa obywatelskiego? A może to po prostu tylko kolejna w okrutnych nawrotach
historii wielka smuta, jak za samozwańców i za najazdu „polskich jaśniepanów", po której
wcześniej czy później zaświeci słońce Wielkiej Rusi i nowe znaki poprowadzą ruskie hufce ku
ich dziejowemu przeznaczeniu? Jeśli nie upadłe symbole sierpa i młota, to może cerkiewne
ikony albo inne rozpalające krew złudy, które już za kolejne dziesięciolecie postawią przed
spragnionym wielkości narodem kolejni fałszywi prorocy?
Bo rozmaicie można tłumaczyć dzisiejsze nieszczęścia Rosji. Zabrano jej wiele: rubieże nad
Wisłą, a nawet Łabą, tanią wódkę i przodownictwo w rakietowym wyścigu w kosmos. Ale
najstraszniejszą rzeczą dla wielkiego narodu jest utrata poczucia swojej wielkiej misji.
Zwłaszcza dla narodu głodnego i sponiewieranego, który zamiast chlebem syci się
przekonaniem, że wytycza światu nowe horyzonty. Dlatego Rosjanie tak cierpią, ale tego bólu
nie jesteśmy w stanie zrozumieć my, mniejsze narody.

Dzisiejsza Rosja – dziesięć lat po rozpadzie ZSRR i ostatecznym upadku komunizmu – nie
przeszła jeszcze nawet połowy drogi do demokracji i wolnego rynku, choć takie właśnie cele
oficjalnie sobie stawia. Jeszcze nie wie, kim chce być. Raz rozpaczliwie broni resztek
imperium, masakrując krnąbrną Czeczenię i uparcie sprzeciwiając się rozszerzeniu NATO.
Innym razem – w akcie odwagi (a może beztroski?), na którą nie było stać nawet Polski lub
Czech – prywatyzuje jednym pociągnięciem prezydenckiego pióra [10>olbrzymie połacie
scentralizowanej dotąd gospodarki<10]. My możemy wesprzeć się na naszych historycznych
związkach z Zachodem, na tradycji niepodległościowej i antykomunistycznej, na
niepokonanym nawet w najczarniejszych czasach komunistycznych zmyśle przedsiębiorczości
drobnych właścicieli i jeszcze drobniejszych półlegalnych „kombinatorów", na przekazywanym
wraz z pamięcią pokoleń dziedzictwie „ducha Rzeczypospolitej". A na czym oni? Nawet wolne
chłopstwo wdeptano tam stalinowskim butem w syberyjską tundrę i od trzech pokoleń
przekształcano w bezwolnych, ściśle zależnych od wszechmocnego, państwa kołchoźników.
Oprzeć się tylko na wątłym światełku – zniszczonej jeszcze przez carów – zaradnej, kupieckiej i
demokratycznej tradycji Wielkiego Nowogrodu, nawiasem mówiąc miasta, w którym dzisiaj
znowu najlepiej w Rosji kwitnie przedsiębiorczość i prywatyzacja? Bo na czymś trzeba
budować, od czegoś zacząć... Dlatego nieraz jedyną zorganizowaną strukturą – rozumiejącą i
stosującą w praktyce zasady inwestycji, ryzyka i zysku – okazuje się w dzisiejszej Rosji
gangsterska mafia.

Dla nas, Polaków, te lata przyniosły prezenty wspaniałe. Związek Sowiecki jest tylko
wspomnieniem bardziej dla dzisiejszych pokoleń anegdotycznym niż złowrogim. Od kilku lat
nie stoją nad Wisłą i Odrą rosyjskie wojska, choć początkowo Moskwa odgrażała się, że
pozostaną dłużej, niż miały pozostać w Niemczech. Z Rosją graniczymy tylko na północy, w
małej enklawie Kaliningradu, od wielkiego sąsiada oddziela nas łańcuch niepodległych państw:
Litwy, Białorusi, Ukrainy. Ale nadal w Polsce nie można niczego ważnego zrobić bez Rosji.
Chociaż polskie decyzje zapadają dziś w Warszawie, a nie w Moskwie, to potężne, choć na
szczęście odsunięte nieco na wschód sąsiedztwo musi ważyć na naszych sprawach. Jako
przykład może posłużyć wejście Polski do NATO, kiedy sam Zachód zaofiarował Rosji sporą
cenę za jej niechętną obojętność, innym przykładem jest zależność polskiej gospodarki od
rosyjskich surowców: ropy, gazu czy rudy. Dlatego nie jest nam obojętne, jaka będzie Rosja i
dokąd pójdzie. Najlepsza byłaby dla nas Rosja demokratyczna i europejska. Ale jest ona słaba
i ma się kiepsko; znacznie gorzej, niż miała się w tej pełnej nadziei chwili, gdy upadał
Gorbaczow, a dźwigał się Jelcyn. O wiele lepiej mają się w Rosji nacjonalizm i – budzące
odwieczne lęki wszystkich, tak doświadczonych przez los, sąsiadów – mrzonki o odbudowie
imperium. Bo demokracja nie oferuje wiary, najwyżej dobrobyt, i to nie od razu. A tym, czego
potrzebuje niewyzwolony z mesjanizmu były człowiek sowiecki jest nade wszystko wiara.

My, Polacy, mamy, czegośmy chcieli: niepodległość, NATO, Unię Europejską. W katyńskim
lesie cześć prochom pomordowanych oddają pospołu przedstawiciele władz Rzeczypospolitej i
Federacji Rosyjskiej. Ale właśnie teraz, kiedy niełaskawa dotąd historia zaczęła nam nagle
sprzyjać, przed Polakami stoi dziejowe wyzwanie: względem Rosji. Przez całe wieki byliśmy –
raz mocniejszym, a innym razem zupełnie bezbronnym – państwem między dwiema
potęgami, bożym igrzyskiem, jak napisał w tytule swej książki Norman Davies. Nasz
najważniejszy cel narodowy był trudny jak kwadratura koła – zachowanie skóry wśród wilków,
utrzymanie równego dystansu wobec obydwu. Udawało się go osiągnąć tylko korzystając z
przejściowej słabości choć jednego z odwiecznych wrogów. Dziś – stając się integralną częścią
wojskowych i gospodarczych struktur Zachodu – uzyskujemy nie tylko poczucie
bezpieczeństwa wobec możliwych w przyszłości rosyjskich zakusów. Stajemy się jednocześnie
najdalej na wschód wysuniętym krajem tego bloku, i to krajem silnym, choćby liczbą ludności,
obszarem i potencjałem. A więc – chcemy czy nie chcemy – stajemy się w NATO i Unii
Europejskiej zwornikiem prowadzonej przez Zachód polityki rosyjskiej, niezależnie od tego,
jaka ta polityka będzie. Czy jesteśmy do tego przygotowani? Dopiero wejście do NATO obnaża
wszystkie słabości i kompleksy naszej polityki wschodniej. Polska na Wschodzie musi wymyślić
się na nowo. Nie przeciw Rosji i nie na pasku Rosji, ale jako przyjazny członek ugrupowania
obcego w stosunku do Rosji. A najgorsze, co mogłoby tu zapanować, jest odreagowywanie z
tej pozycji polskich resentymentów i historycznych krzywd, okazanie Rosji poczucia wyższości,
a nawet pogardy dla „przegonionych nareszcie na wschód Kacapów".

Wycierpieliśmy od Rosji wiele, ale ten, do którego uśmiechnął się szczęśliwszy los, jest już z
tego tylko tytułu zobowiązany do wielkoduszności i do zwrócenia oczu w przyszłość, nie na
rozpamiętywanie udręk zaprzeszłych. Z godnością, ale bez urazy. Z gorzką pewnością co do
tego, że Rosja nie zapłaci ani wydziedziczonym ziemianom, ani wywiezionym łagiernikom, ani
rodzinom katyńskim. Ani nikomu...

Rosja z kolei musi pozbyć się równie zastarzałych kompleksów antypolskich, zaprzestać
traktowania Polaków jak zdrajców wielkiej sprawy słowiańskiej, a ich państwa jak buntującej
się prowincji, którą trzeba podstępem lub siłą znów sprowadzić na jedynie słuszną orbitę
imperialnej zależności. Rosja musi krytycznie przyjrzeć się własnej przeszłości, musi pomyśleć
o sobie słowami swego wielkiego XIX-wiecznego krytyka i buntownika przeciw caratowi Piotra
Czaadajewa: Nie nauczyłem się kochać Ojczyzny z zamkniętymi oczami, kornie pochyloną
głową, zaciśniętymi ustami. Lub też nestora rosyjskich dysydentów, Andrieja Siniawskiego,
który jeszcze w głębokich czasach breżniewowskiego „zamrożenia" (w 1982 roku) mówił
proroczo w Bostonie: Nacjonalizm może mieć różne oblicza i w różnych okresach
historycznych grać różne role. Niekiedy nacjonalizm narodów małych i uciskanych jest czymś
wielkim. Ale nacjonalizm wielkich i potężnych narodów jest potwornością. Sam jestem
prawosławny, ale boję się rosyjskiego nacjonalizmu, bo może wydać z siebie wszystko. Jest to
realne zagrożenie, bo marksizm w Rosji jest skończony, a Rosjanie muszą żyć jakąś ideą
wielką lub radykalną. Może nawet przyjdzie kiedyś czas na krytyczną analizę innej myśli
Czaadajewa: Nigdy nie szliśmy razem z innymi narodami. Nie należymy do żadnej wielkiej
rodziny ludzkiej – ani do Zachodu, ani do Wschodu, nie mamy tradycji ani jednego, ani
drugiego. Istniejemy jak gdyby poza czasem i wszechświatowe wychowanie rodu ludzkiego
nie tknęło nas.

Ale to już [11>muszą przemyśleć sami Rosjanie<11]. Każdy zresztą naród ma w swej kulturze
równie okrutne maksymy, tak jak my mamy zdanie Cypriana Kamila Norwida: Polacy uważają
sobie za patriotyzm słabych stron swoich nie znać. I powinniśmy to sobie powtarzać;
zwłaszcza w sprawach tak obustronnie bolesnych i żywotnie ważnych jak polsko-rosyjskie.

Rosji nie trzeba przepraszać, ale koniecznie trzeba ją zrozumieć. Zrozumieć i uszanować.
Zrozumieć ogrom jej cierpień. Jej wielkość jako narodu. Piękno i wzniosłość rosyjskiej kultury,
wobec której nie można przejść obojętnym. Każdy, kto choć trochę ją pozna, kto zakosztuje
serdeczności rosyjskiego narodu, zostawi kawałek serca pod Moskwą albo nad Bajkałem.
Nawet, jeśli zaznał na własnej skórze bezosobowego okrucieństwa sowieckich instytucji. Choć
jakże często – nie umiejąc lub nawet nie usiłując okazać prostego umiaru – bywamy wobec
Rosjan bezmyślnie wyniośli albo równie bezmyślnie uniżeni. A przecież można się
porozumiewać inaczej. My, Polacy, jako Słowianie, mamy wszelkie dane po temu, aby
zrozumieć Rosję i nauczyć się z rozmawiać Rosjanami. Nie po angielsku lub niemiecku, ale w
języku Puszkina, Tołstoja, Mandelsztama i Sołżenicyna. Czas znowu zacząć się go uczyć; już
nie przymusowo, jak za komunizmu, ale w dobrze rozumianym interesie gospodarczym,
politycznym i narodowym. Jako wolni Europejczycy.

A więc jednak możemy być potrzebni i niezastąpieni w naszym nowym historycznym miejscu:
na wschodzie Zachodu. A na tej drodze niech nam przyświeca wspomnienie wyciągniętej do
Rosjan dłoni Stanisława Staszica, pamięć bohaterskiej walki i śmierci rosyjskiego oficera
Andrieja Potebni w obronie polskiego Powstania Styczniowego, hekatomba sowieckich,
głównie rosyjskich, żołnierzy, których krew użyźniła prawie każdą piędź dzisiejszej polskiej
ziemi. Nie ich wina, że powalając jednego okupanta, otworzyli drogę drugiemu. I pamiętajmy o
słynnym wierszu Adama Mickiewicza Do przyjaciół Moskali, w którym pisał:

Wy - czy mnie wspominacie! ja, ilekroć marzę


O mych przyjaciół śmierciach, wygnaniach, więzieniach,
I o was myślę: wasze cudzoziemskie twarze
Mają obywatelstwa prawo w mych marzeniach

Pisał bowiem o wspólnym losie poddanych tego samego despoty, z myślą o przyszłości, która
– jak wierzył – nadejdzie. Właśnie nadeszła.

[1] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 7:37 p.m.
(published)
Zmarł w 2008 roku.

[2] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:04 p.m.
(published)
Od 2004 roku świętem państwowym Rosji jest przypadająca 4 listopada rocznica wyparcia z Kremla w 
1612 roku wojsk polskich. Przedtem obchodzono w tym czasie (7 listopad) rocznicę rewolucji 
bolszewickiej.

[3] Przypis do wydania z 2001r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:20 p.m.
(published)
Bułgaria też była członkiem koalicji hitlerowskiej, lecz nie wysłała żołnierzy na front wschodni.
[4] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:26 p.m.
(published)
Choć już wówczas faktycznie odszedł od socjalizmu, był postrzegany, jako socjalista, niedawny 
przywódca PPS. Trudno jednak nazwać socjalistą Piłsudskiego w późniejszym okresie jego rządów.

[5] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:29 p.m.
(published)
W czerwcu 1920 roku Kozacy Budionnego po zdobyciu Żytomierza spalili szpital z sześciuset polskimi 
rannymi, wraz z obsługą i siostrami miłosierdzia.

[6] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:32 p.m.
(published)
"Biełomorsko­Bałtijskij Kanał im. Stalina", Moskwa 1934.

[7] Przypis do wydania z 2001 r.
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:42 p.m.
(published)
Pierwsza akcja zrzutowa z wykorzystaniem lotnisk sowieckich została opóźniona przez Stalina aż do 18 
września.

[8] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:44 p.m.
(published)
Lotnictwo amerykańskie od czerwca 1944 miało na kilku lotniskach sowieckich swoje bazy 
przeznaczone do obsługi samolotów bombardujących niemieckie cele w Europie Środkowej, co 
wielokrotnie wykorzystywano przed wybuchem powstania. Alianci zabiegali w Moskwie o zgodę na 
użycie tych lotnisk do zrzutów zaopatrzenia dla walczącej Warszawy. Sprzeciw sowiecki był stanowczy. 
W odpowiedzi na list Roosevelta i Churchilla z 20 sierpnia w tej sprawie Stalin napisał: „Wcześniej czy 
później prawda o garstce przestępców, którzy wszczęli awanturę warszawską w celu uchwycenia 
władzy, stanie się wszystkim znana”. Decyzja pozytywna nadeszła do Londynu po kolejnych 
interwencjach dopiero w nocy z 12 na 13 września. Stalin zgodził się wiedząc, że Powstanie nie ma już 
żadnych szans zwycięstwa. Z tego samego powodu tak długo wstrzymywał własne zrzuty dla Powstania 
oraz bombardowanie lotnisk niemieckich.

[9] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 9:11 p.m.
(published)
Jeden ze czołowych przestępców stalinowskich, prawdopodobnie współodpowiedzialny za morderstwo 
oficerów polskich w Katyniu i wiele innych zbrodni w ZSRR, Polsce i na Węgrzech. W owym czasie 
zastępca szefa NKWD i specjalny doradca sowiecki przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w 
Polsce. Później szef KGB i potem GRU (wywiad wojskowy). Zmarł w 1990 roku.
[10] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 8:58 p.m.
(published)
W czasach Jelcyna.

[11] Od Autora
by jerzysurdykowski on the February 16, 2010 at 9:00 p.m.
(published)
Podobnie jak to, czy obecna data ich święta narodowego jest aż tak ważna dla Rosji, czy tylko wybrana 
na złość Polsce? 

You might also like