You are on page 1of 550

Dla Aldony

I
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Nocne powietrze pachniało wilgotnym

kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny

jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się

wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny

jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi.

No a przynajmniej żywych ludzi...

Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło

gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy,

zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już

dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi

prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko

największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy:

Petersburg, Moskwa i Warszawa.

Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca.

Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i


teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i

zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji

Rudnicki wolał się nie zastanawiać, komu – jakby co – przypadnie rola

myśliwego, a komu zwierzyny.

Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki

nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk,

powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na

plecy.

– Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma.

– Al... alchemik. Licencjonowany – dodał Rudnicki pospiesznie. – Moje

dokumenty...

– Leżat'! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu.

Rudnicki skulił się odruchowo, tupot buciorów świadczył, że żandarm nie

jest sam.

– Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych

gwałtownych ruchów!

Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu –

albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie wydawało się

równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy

celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś wyższy
stopniem od sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni.

Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną

powolnością uniósł rękę.

– Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko

że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna.

– Zastrielit'? – spytał obojętnie żandarm, podrzucając kolbę do policzka.

– Jeszcze nie – odparł dowódca z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w

głosie. – Kto wie do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! –

rzucił szorstko.

Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby,

ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na palcach. Krew. Jeszcze tego

brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z

dodatkiem sproszkowanego hematytu.

– Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w

przestrzeń.

– Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć?

– Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do

niańczenia...

– Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo

będzie nam tu marudził do rana.


– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie.

Rudnicki wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu

patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do

wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od kapitana w górę.

Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne,

rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na

oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko

zupełny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i

władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił

mu się niezwyczajny patrol.

Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie

włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę.

– Jeśli ktoś jeszcze jest ranny...? – zawiesił wymownie głos.

– Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer.

– Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki.

Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem.

– Przeżyjemy – zapewnił Matuszkin, klepiąc Rudnickiego po ramieniu.

– Niedługo – wycedził Polak.

Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież

kołnierzyk alchemika zaczął nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę.


– Możecie wyjaśnić? – poprosił oficer ze zwodniczą łagodnością w głosie.

– Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to

Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie.

Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia

problem. A Księżyc Łowcy...

Przerwało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach.

Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że żołnierze przeklinają nie jego,

ale własną głupotę.

– Więc dlatego troszczył się pan o opatrunek?

Tym razem w głosie porucznika nie było protekcjonalnej nutki, a w zdaniu

rosyjskich konstrukcji gramatycznych.

– Owszem. Ten eliksir nie tylko powstrzymuje krwawienie, likwiduje

również zapach krwi.

– Opatrzy pan rannych?

– Oczywiście, ale nie tutaj. Lepiej wejść do jakiegoś mieszkania. Musimy

porozmawiać.

– To na pewno – przyznał oficer wieloznacznym tonem.

Ruszyli naprzód, przynagleni gestem porucznika. Rudnicki szedł środkiem

ulicy, żandarmi zajęli pozycje plecami do ścian budynków. Biorąc pod uwagę,

że i oficer, i każdy z trzech żołnierzy dźwigali po dodatkowym karabinie,


patrol był mocno zdekompletowany. Nic dziwnego w enklawie...

Stopniowo zabudowa stawała się coraz bardziej nierzeczywista, podając w

wątpliwość świadectwo zmysłów. Przysadziste warszawskie kamienice rosły w

górę jak gotyckie katedry, na dachach pojawiało się coraz więcej gargulców i

chimer z rozdziawionymi w drapieżnym grymasie paszczami, okna

przypominały otwory strzelnicze.

– Może tutaj? – zaproponował oficer.

Brama kamienicy zionęła niemal namacalnym mrokiem, niczym wejście do

krypty, tuż obok leżała oblana blaskiem pobliskiej latarni gazeta.

– Nie ruszajcie! – rzucił ostro Rudnicki.

– Gospodin ałchimik. – Porucznik z rewerencją przepuścił go przodem.

– „Kurier Poranny”, kronika kryminalna – przeczytał na głos Rudnicki. –

„Wczoraj o godzinie drugiej w nocy wezwane za rogatki Jerozolimskie

pogotowie zastało w kałuży krwi robotnika, trzydziestoletniego Michalskiego,

z raną kłutą zadaną w okolicę serca. Rannego przewieziono do Szpitala

Dzieciątka Jezus, gdzie wkrótce zmarł”. Idziemy dalej!

– A to dlaczego?

– Bo to ostrzeżenie! – warknął Polak.

– Ostrzeżenie?

Rudnicki westchnął bezradnie: w głosie porucznika nie było agresji, a lufa


trzymanego niedbale karabinu celowała w bruk, jednak nie ulegało

wątpliwości, że mężczyzna oczekuje odpowiedzi. Wyczerpującej odpowiedzi.

– Enklawa żyje – odparł alchemik cicho. – Istnieje mnóstwo mniej i

bardziej prawdopodobnych teorii na temat jej powstania i właściwości, ale to

domena naukowców oraz filozofów. Może teologów... W praktyce najlepiej

traktować ją jak teren łowiecki, obszar, na którym przebywają wyjątkowo

groźne zwierzęta. Żadne z nich nie pozostawia śladów, do jakich jesteśmy

przyzwyczajeni, jednak od czasu do czasu można natrafić na coś w rodzaju

tropu. To – wskazał gazetę – jeden z nich.

– Coś jak ślad wilczej łapy? – odezwał się Matuszkin.

– Owszem. Tyle że w tym przypadku nie wilczej, a raczej tygrysiej.

– Idziemy stąd – zadecydował oficer.

Kolejna brama również nie zachęcała do wejścia, jednak alchemik bez

wahania zagłębił się w ciemność.

– Uwaga, schody – ostrzegł.

Drzwi były otwarte, jak zwykle w enklawie, z salonu dochodziły dźwięki

walca. Żołnierze błyskawicznie rozbiegli się po mieszkaniu, sprawdzili

wszystkie pomieszczenia.

– Nikogo nie ma – zameldował niewysoki, krępy żandarm z zawadiacko

podkręconym wąsem.
– A patefon gra... – wymruczał pod nosem porucznik.

– Niczego nie dotykajcie – uprzedził Rudnicki. – Nie wychodźcie sami z

mieszkania. I uważajcie na wszystko, co wyda wam się dziwne.

– Rozumiem, że nie dotyczy to samonakręcających się patefonów albo

wczorajszych gazet? – upewnił się oficer.

– Nie dotyczy – przyznał sucho Polak. – A teraz bierzmy się do opatrywania

ran. I pamiętajcie, liczy się każde zadrapanie!

Rudnicki zapił suchary herbatą, ponownie przesunął szklankę w stronę

samowara. Wąsaty żołnierz nazwiskiem Jerszow odkręcił kurek.

– To na pewno nam nie zaszkodzi? – spytał.

– Nie, żywność przeważnie jest bezpieczna. No, ta normalna...

– Nie rozumiem.

– Lepiej nie jeść tego, co się zabije – wyjaśnił alchemik.

Na twarzy żandarma odmalowało się obrzydzenie.

– Naprawdę ktoś próbował...?

– Bywało – potwierdził Rudnicki. – Niektórzy uważają, że mięso istot

żyjących w enklawie ma szczególne właściwości.

– To prawda? – spytał szybko oficer.

– Nie mam pojęcia. – Polak wzruszył ramionami. – Nie zajmuję się magią.

Prowadzę aptekę.
Drzemiący do tej pory pod oknem potężnej postury żołnierz uniósł głowę i

obrzucił Rudnickiego taksującym spojrzeniem, w którym nie sposób było

doszukać się sennego otępienia. Oznaki na pagonach olbrzyma identyfikowały

go jako wachmistrza.

– Opowiedzcie, czego tu szukacie, Olafie Arnoldowiczu – poprosił.

Rudnicki odchrząknął niepewnie. Od momentu, kiedy opatrzył żołnierzom

rany, ci traktowali go z uprzedzającą, wręcz nienaturalną grzecznością,

nieprzystającą do stereotypu prostackiego sołdata. I zadawali pytania.

Inteligentne pytania. Do tego zupełnie nie przejmowali się reakcją porucznika,

tak jakby wiedzieli, że nie będzie miał im za złe podobnych indagacji. Nie

pytali nawet o pozwolenie włączenia się do rozmowy, co mocno

kontrastowało z modelem dyscypliny w rosyjskiej armii. I przecież nie

chodziło o lekceważenie dowódcy: wszelkie polecenia oficera spełniali

natychmiast i bez słowa sprzeciwu.

– Co wiecie o medycynie spagirycznej? – odpowiedział pytaniem.

– Niewiele. Nazwa wydaje mi się znajoma i tyle.

– Pewnie chodzi o ogłoszenia w prasie – poddał ze złośliwym uśmiechem

Matuszkin. – Wiecie, te obiecujące błyskawiczne leczenie wstydliwych

chorób. Wachmistrz Baturin czytuje je regularnie...

Baturin odpowiedział nieprzyzwoitym gestem, jednak nie było po nim


widać prawdziwego gniewu, jakby docinki podwładnego w ogóle go nie

dotknęły.

– Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił łagodnie.

– Kiedy to dość skomplikowane...

– Wachmistrz tylko wygląda jak troglodyta, w rzeczywistości potrafi

policzyć do dwudziestu bez użycia palców rąk i nóg – wsparł prośbę

podwładnego oficer. – A i ja chętnie dowiem się czegoś nowego.

Rudnicki uniósł brwi, ale nie skomentował: żołnierze zainteresowani

alchemią? Koń by się uśmiał.

– Jak chcecie. – Wzruszył ramionami. – Samo słowo „spagiryczna”

pochodzi od greckich terminów: spao, oddzielać, i ageiro, gromadzić. W

wielkim skrócie chodzi o oddzielenie energii minerałów, roślin czy zwierząt,

zebranie jej w lekarstwie i scalenie z energią człowieka. Sam proces jest

bardzo skomplikowany i każdy alchemik wykonuje go nieco inaczej, poprzez

wielokrotne destylacje, sublimacje, ekstrahowanie, redestylacje...

– Przecież to wariactwo – wtrącił wąsaty Jerszow. – Energia zwierzęca, też

coś!

– No dobrze – mruknął Rudnicki. – Spróbuję na przykładzie... Niedawno

Polak, Kazimierz Funk, odkrył, a raczej wyodrębnił nową substancję, którą

nazwał witaminą. Jeśli brakuje jej w organizmie człowieka, ten zaczyna


chorować. Leczenie jest proste, wystarczy uzupełnić niedobory. Samo

zjawisko obserwuje się od dawna, choć nie wiadomo dokładnie, czego brakuje

chorym. Od setek lat ludzie leczyli szkorbut, jedząc cytryny czy kiszoną

kapustę, a kurzą ślepotę surową wątrobą. Tyle że nie każdy mógłby i chciał

zażerać się surową wątróbką... Najlepiej byłoby zmagazynować potrzebny

składnik w pigułkach czy, bo ja wiem?... syropie i podać go choremu.

– I tym się zajmujecie? – upewnił się Baturin.

– Niezupełnie. Klasyczna medycyna bada poszczególne składniki wchodzące

w skład leku, alchemia podchodzi do tego bardziej ogólnie, nas nie obchodzi,

co znajduje się w lekarstwie, grunt, żeby medykament działał. Koncentrujemy

się raczej na tym, aby nasycić go jak największą ilością substancji aktywnej i

uczynić ją jak najbardziej przyswajalną dla człowieka. Istnieje jeszcze jedna

różnica dzieląca nas i lekarzy: medycy uważają, że nie ma żadnego związku

między człowiekiem a wszechświatem, my wręcz przeciwnie. Według zasad

alchemii każdy organ został ukształtowany przez inne moce: oczy i serce przez

energię słoneczną, a na przykład części ciała, które podobno tak interesują

wachmistrza Baturina – Rudnicki pozwolił sobie na lekką złośliwość –

podlegają wpływom wenusjańskim. Dlatego problemy z sercem będziemy

leczyć złotem, a choroby weneryczne związkami miedzi, metalu zarządzanego

przez Wenus.
– To działa? – Matuszkin odezwał się z akcentem wątpliwości w głosie.

– Przecież powiedziałem, że prowadzę aptekę. Gdyby moje leki nie

pomagały ludziom, nie miałbym klientów.

– Logiczne – przyznał żandarm.

– A wracając do rzeczy: czego szukacie w enklawie? – przypomniał Baturin.

– Tu wszystko jest... szczególne. Bywa, że preparaty spagiryczne leczą

dolegliwości, wobec których klasyczna medycyna jest bezsilna, ale tak czy

owak, nie zawsze są skuteczne. Natomiast składniki pochodzące z enklawy...

Tu praktycznie nie ma żadnych ograniczeń. Istnieje za to inny problem: trzeba

je zebrać i przeżyć.

– Jakie składniki? – zapytał oficer.

– Niemal wszystko – odpowiedział z rozdrażnieniem Rudnicki.

Porucznik był jedyną osobą, która nie przedstawiła się z imienia, otczestwa

i nazwiska, co zmuszało alchemika do lawirowania w gramatyce. Bo nie miał

zamiaru zwracać się do Rosjanina per wasze wysokobłagorodie.

– A konkretnie? – Dowódca uśmiechnął się leniwie.

– Wszelkiego typu metale: złoto, srebro, miedź. Rośliny... W enklawie jest

kilka ogródków i skwerów, część Ogrodu Saskiego. Do tego...

– To znaczy, że alchemicy kradną własność ludzi, którzy tu kiedyś

mieszkali? – wtrącił oficer.


– Gospodin poruczik – wycedził ze złością Rudnicki – jeszcze jedno słowo

w tym tonie i zażądam satysfakcji! I może przedstawi się pan wreszcie, do

cholery?!

Przez chwilę w pokoju zapanowała pełna zdumienia cisza, żołnierze

wpatrywali się w Polaka, jakby wyrosła mu druga głowa, wreszcie ryknęli

niepowstrzymanym śmiechem.

– Przedstawcie się, wasze wysokobłagorodie, bo gospodin ałchimik porąbie

was szablą, albo i zastrzeli – poradził Baturin, ocierając łzy. – I zostaniemy

jak te sierotki bez dowódcy.

Rozwścieczony Rudnicki zerwał się od stołu. Rzucone przyciszonym

głosem „Mołczat'!” zasyczało zjadliwie, powstrzymało i żandarmów, i

alchemika. Żołnierze wyprężyli się w pozycji „na baczność”, a wszelka

wesołość zniknęła z ich twarzy jak zdmuchnięta.

– Proszę mi wybaczyć – rzucił z ukłonem porucznik. – Aleksander

Borysowicz Samarin. O ile mnie pamięć nie zawodzi, herb Rudnickich to

Jastrzębiec?

Blady jeszcze z gniewu Rudnicki przytaknął.

– I mój.

– Nie rozumiem.

– Ja także pieczętuję się Jastrzębcem. Kto wie? Może jesteśmy


krewniakami? – dodał Samarin z uśmiechem. – I jeszcze raz proszę o...

Przerwał mu hałas dobiegający z klatki schodowej, żołnierze błyskawicznie

sięgnęli po broń.

– Strzelać, jak tylko stanie w progu! – polecił porucznik.

Wyglądała jak kobieta, choć błękitnawy odcień skóry świadczył wyraźnie,

że nie należy do żadnej znanej rasy. Była naga, ale jej widok nie wywoływał

erotycznych skojarzeń, jedynie uczucie obcości i strach. Paraliżujący strach.

Wyśpiewała coś wysokim, podobnym do dźwięku fletu głosem i Matuszkin

runął na podłogę, bluzgając krwią z ust i nosa. Rudnicki odpowiedział

krótkim zaklęciem, stworzenie wzdrygnęło się niczym przypalone

rozżarzonym żelazem i spojrzenie żółtych, kocich oczu spoczęło na alchemiku.

– To demon! – wrzasnął Rudnicki, dobywając niezgrabnie rewolweru.

– Pli! – odkrzyknął Samarin.

Pierś kobietopodobnej istoty rozerwały srebrne kule, skóra pokryła się

czarnymi plamami, zapachniało zgnilizną. Na chwilę. W uderzenie serca

później rany zaczęły zarastać zdrową tkanką.

Żołnierze powstrzymali ją kolejną salwą, zgrzytnęła stal i szabla Samarina

przerąbała obojczyk demona. Tym razem rana się nie zamknęła. Upiorne,

przeraźliwe wycie zmroziło Rudnickiego do szpiku kości i alchemik chybił

sromotnie, strzelając niemal z przyłożenia. Samarin brutalnym chwytem


wydarł mu broń i rozniósł kilkoma pociskami czaszkę istoty.

– Co to, kurwa, było?! – warknął, dysząc ciężko. – Gospodin ałchimik?

Rudnicki podniósł się niemrawo, podszedł do Matuszkina.

– Pomóżcie go dźwignąć – poprosił. – Trzeba mu podać lekarstwo, inaczej

udusi się własną krwią.

– Dacie radę? – spytał z akcentem wątpliwości Baturin. – Widzieliśmy już

takie przypadki, zawsze kończyły się śmiercią.

Alchemik poczekał, aż wachmistrz posadzi kompana, po czym zwilżył wargi

nieprzytomnego mężczyzny paroma kroplami pachnącego mirrą i nardem

eliksiru.

– Zobaczymy – odparł spokojnie. – Im szybciej poda się antidotum, tym

większe szanse.

– Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił porucznik. – Może pan odpowiedzieć na

moje pytanie?

– Zaraz – wymruczał z roztargnieniem alchemik. – Trzeba się pospieszyć,

bo za kilka minut... – nie dokończył. – Szlag! Nie mam narzędzi!

– Chce go pan operować? – Oficer zmarszczył brwi. – Teraz? Bez

znieczulenia?!

– Skąd! Mam zamiar wyciąć serce temu tutaj...

– A mówiliście, żeby nie jeść niczego, co się upoluje – przypomniał


Baturin.

– Aleksandrze Borysowiczu, użyczy mi pan szabli? – poprosił alchemik, nie

zwracając uwagi na żart żołnierza.

– Może lepiej ja sam? – zaproponował dyplomatycznie oficer. – Wydaje mi

się, że mam większą wprawę...

– W takim razie proszę przeciąć mostek, w miarę możliwości nie

uszkadzając serca.

– Cóż...

Samarin podszedł do zwłok i uderzył znad głowy. Cios otworzył mostek z

niewiarygodną precyzją.

– Pomóżcie! – zawołał Rudnicki. – Teraz trzeba rozchylić żebra!

Porucznik i Jerszow, nie wykazując oznak obrzydzenia, pomogli

alchemikowi wydobyć z głębi klatki piersiowej stwora pulsujące jeszcze serce.

– Ono bije – zauważył Samarin.

– To tylko odruch, wiecie, jak u kury z odciętą głową.

– Co pan z nim zrobi?

– Spalę na popiół – wyjaśnił Rudnicki, przechodząc do kuchni.

– W celu?

– Tłumaczyłem już: medycyna spagiryczna wykorzystuje też tkanki

zwierzęce.
– Krzyknął pan, że to demon, a wcześniej rzucił zaklęcie...

– Zaklęcie to za dużo powiedziane, nie jestem magiem. To raczej formuła

pozwalająca rozpoznać poziom zagrożenia, jaki przedstawia miejscowa...

fauna.

– I na ile niebezpieczne było to coś?

– Bardzo.

– Poradziłby pan sobie? Sam?

– Widział pan, jak strzelam – odburknął niechętnie alchemik. –

Pomogliśmy sobie wzajemnie.

– Pomogliśmy?! – Jerszow parsknął śmiechem. – Gdyby nie jego

wysokobłagorodie...

– Gdyby nie moja amunicja, ta dama wypatroszyłaby nas wszystkich –

wpadł mu w słowo Rudnicki. – Niczego nie nauczyło was wcześniejsze

starcie? Ilu z was zginęło? Czterech? Pięciu?

Samarin zacisnął usta i nie odpowiedział, wpatrzony w żarzący się na

żelaznej płycie ochłap mięsa. Serce spalało się błyskawicznie, po kilku

minutach pozostała po nim jedynie szczypta czarnego proszku. Alchemik

zgarnął go do ostatniej drobinki i umieścił w szklanym flakonie.

– Możemy tu odpocząć? – odezwał się oficer. – Dobrze by było doczekać

świtu. A i Matuszkin...
– Możemy. Tylko wywalcie ścierwo przed dom.

– A to dlaczego? Czy zwłoki nie zwabią... padlinożerców?

– Nie. To przesłanie dla istot zamieszkujących enklawę. Coś w rodzaju:

„Zabiliśmy największą sukę w okolicy, jeśli chcesz być następny,

zapraszamy”...

– Baturin, Jerszow – polecił porucznik, nie podnosząc głosu.

Pospieszny tupot podkutych buciorów świadczył, że żołnierze rzucili się

wypełniać rozkaz.

Ze snu wyrwało Rudnickiego delikatne dotknięcie; o dziwo, obudził się

natychmiast, choć bywało, że potrzeba mu było kilkunastu minut, aby

oprzytomnieć. Być może przyczyniła się do tego zmiana otoczenia, w

mieszkaniu nad apteką czuł się bezpieczny, w enklawie wręcz przeciwnie.

– Świta – poinformował Jerszow. – A z Matuszkinem wszystko w porządku.

Ocknął się z godzinę temu, tylko jest słaby jak nowo narodzone szczenię.

– Nic dziwnego – wymruczał Rudnicki. – Stracił dobry litr krwi.

– Gdyby nie wy...

– Dajcie spokój. – Alchemik odżegnał się od podziękowań. – Nie ma sensu

się licytować, gdybym był sam, to coś wyprułoby ze mnie flaki.

– To nie jest wasza pierwsza wyprawa do enklawy, prawda?

– Rzeczywiście – przyznał Rudnicki, nie dając jednak dalszych wyjaśnień.


W salonie o walce przypominał tylko nieprzyjemny zapach przywodzący na

myśl gnijące mięso. Żołnierze nie tylko wynieśli zwłoki, ale i usunęli plamy

krwi. Porucznik powitał alchemika skinieniem głowy, żandarmi wyprężyli się

służbiście.

– Błagodariu, gospodin ałchimik! – wyskandował, stając na baczność,

Matuszkin.

– Proszę siadać. – Samarin zaprosił Rudnickiego do stołu. – Czym chata

bogata...

Tym razem poczęstowano go nie tylko sucharami, ktoś podzielił się też

konserwą i puszką skondensowanego mleka. Najwyraźniej jego akcje poszły w

górę.

– Co robimy? – zagaił po chwili Samarin. – Jak ocenia pan odległość do

granicy enklawy?

– Nie mamy wyjścia, musimy spróbować dotrzeć do muru. Teraz, po

wschodzie słońca, jest względnie bezpiecznie, ponieważ większość żyjących tu

istot to stwory nocy. Niestety, jest też pewne „ale”.

– Tak?

– Te najsilniejsze można spotkać i w dzień...

– Ile nam to zajmie?

– Czort wie. – Rudnicki wzruszył ramionami. – Od paru chwil do


nieskończoności. Według moich obliczeń jesteśmy niedaleko, gdzieś na styku

Bielańskiej i Senatorskiej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę, półtorej

powinniśmy być przy murze. Przy czym naprawdę niebezpieczne będzie tylko

pierwsze pół godziny: te wszystkie gadziny alergicznie reagują na srebro,

większe ilości tego metalu wyczuwają na odległość i żadne nawet nie

podejdzie do granicy enklawy.

Porucznik mruknął potakująco. Wysoki na pięć metrów mur wokół enklawy

wzmocniony był grubymi jak męskie ramię srebrnymi prętami. To właśnie

srebro pozwalało utrzymać enklawy w ryzach, stanowiąc nieprzenikalną barierę

zarówno dla zamieszkujących je stworzeń, jak i ich rozrostu. Stąd i zmiany

kursu metali – obecnie srebro było kilkakrotnie cenniejsze od złota i

ponaddwukrotnie od platyny.

– Jeśli jesteśmy tak blisko muru, to skąd ta godzina marszruty? Bo

wnioskując z mapy, został nam do przejścia góra kilometr.

– I tak, i nie – odpowiedział alchemik, przełknąwszy kęs śniadania. – W

enklawie mapy są niewiele warte i dają co najwyżej przybliżony obraz

rzeczywistości.

– To znaczy? – Oficer zmarszczył brwi.

– Widział pan, jak wyglądają kamienice? Te wszystkie attyki ozdobione

Bóg wie jakimi okropieństwami, dodatkowe piętra...


– Owszem, ale myślałem, że to rodzaj złudzenia optycznego.

– O nie! Bynajmniej. Mógłby pan powiesić się na jednym z tych rzygaczy.

One są najzupełniej realne. Tylko że to realność enklawy. Odwzorowanie

rzeczywistości sprzed koniunkcji, widzianej okiem jakiegoś zupełnie obcego

bytu, z pewnością nie człowieka. Weźmy na przykład mieszkania: ich

wyposażenie przypomina to przedkoniunkcyjne, jednak wszystkie przedmioty

wytworzyła enklawa.

– Nie rozumiem...

– Proszę podejść do patefonu i opisać mi, co pan widzi.

– Nic szczególnego, patefon jak patefon, moja ciotka ma identyczny.

– Doprawdy? Widzi pan gdzieś nazwę firmy?

– Nie.

– A teraz proszę wyjąć płytę.

Porucznik spełnił życzenie alchemika i zamarł w bezruchu, a Matuszkin

przeżegnał się przesądnie – z patefonu nadal dochodziły dźwięki walca „Fale

Amuru”.

– Jak to możliwe? – wymamrotał oszołomiony Samarin.

– W enklawie nie ma ani jednej rzeczy, która zostałaby niezmieniona. Ani

jednej! – podkreślił alchemik. – Wszystko, co widzimy, to wytwory enklawy.

I owszem, podobne do oryginału, ale bynajmniej nie identyczne. Dlatego nie


uważam się za marudera – dodał z ledwie zauważalnym odcieniem

złośliwości.

– Olafie Arnoldowiczu – westchnął z wyrzutem porucznik.

– Nic, nic, ja tylko tak... Wracając do rzeczy: nie wiadomo, czy ulice

wiodące w stronę muru rzeczywiście nas tam zaprowadzą. To się zmienia z

dnia na dzień. To co, ruszamy?

– Jeszcze chwilkę. Co jest nie tak z naszą amunicją? Wczoraj w nocy

straciłem kilku ludzi, bo srebrne pociski niewiele zaszkodziły stworzeniom,

które nas zaatakowały. Tymczasem pańskie momentalnie położyły trupem

tego pseudodemona. No i szable! Teoretycznie posrebrzana stal powinna

działać słabiej niż czyste srebro, ale gdyby nie nasze szaszki, żaden z nas by

nie przeżył. Co tu się dzieje?

Rudnicki gwałtownym gestem sięgnął po puszkę, dopił resztę mleka, widać

było, że nie ma ochoty niczego wyjaśniać.

– Jakie to ma znaczenie? – odburknął. – Niedługo będziemy po tamtej

stronie, a ja nie znam się na broni.

– Najpierw musimy przeżyć tę godzinę – zauważył Samarin. – Co będzie,

jeśli napotkamy po drodze jakiegoś bardziej wyrośniętego przedstawiciela

miejscowej fauny? Nie jestem też pewien, czy problem tkwi w naszej broni.

Proszę, Olafie Arnoldowiczu...


– Nie chcę się mieszać w wasze sprawy!

– W jakie „nasze”, na litość boską?!

– Takie, które dotyczą garnizonu miasta Warszawy, natomiast nie mają nic

wspólnego z alchemią czy aptekarstwem! I po cholerę mi dodatkowe

problemy? Sami łapcie swoich złodziei!

Przez twarz Samarina przeleciała błyskawica gniewu, oficer z chrzęstem

zacisnął pięści.

– Sugeruje pan...

– Ja niczego nie sugeruję! – warknął wyprowadzony z równowagi Rudnicki.

– Informuję was uprzejmie, że pułkownik Krugłow to pierdolony złodziej!

– A Krugłow to...?

– Kwatermistrz garnizonu – odpowiedział Polak ze zdziwieniem w głosie. –

Nie wiedział pan?

Porucznik skrzywił się, jakby właśnie rozgryzł cytrynę. Wyjątkowo kwaśną

cytrynę.

– Dostałem przeniesienie z Petersburga – wyjaśnił. – Nie zorientowałem się

jeszcze w sytuacji. Skąd pan wie, że ten Krugłow to złodziej?

– Dopiero co z Petersburga i od razu wysłali was na patrol? Przecież to

idiotyzm!

– Raczej nie będę tego komentował – odparł z kamiennym wyrazem twarzy


Samarin. – Wracając do Krugłowa: jakie ma pan dowody?

– Poza tym, że regularnie płacę mu łapówki, żeby dostać zezwolenie na

wejście do enklawy? Proszę wyjąć nabój, a najlepiej kilka.

Oficer bez słowa sięgnął do przewieszonej przez pierś ładownicy i rzucił na

stół garść naboi.

– A to jeden z moich. Widzi pan różnicę?

– Pański jest jaśniejszy.

– I owszem. Srebro przeważnie miesza się z miedzią, im jaśniejszy kolor,

tym większa zawartość kruszcu w stopie. Nie mam przy sobie kamienia

probierczego ani chemikaliów, ale wnioskując po barwie, zawartość srebra w

waszej amunicji wynosi nie więcej niż trzydzieści dwa zołotniki.

Czoło Samarina przecięła pionowa zmarszczka, któryś z żołnierzy zaklął.

– Kiedyś przez nieuwagę kupiłem narzeczonej kolczyki o próbie

osiemdziesiąt cztery i dostałem po pysku – powiedział z namysłem Baturin.

– Należało się wam – odburknął alchemik. – To najniższa dozwolona

prawem próba.

Żandarmi zarechotali, napięcie zelżało. Na moment.

– Jak by to wyglądało w promilach? – zapytał porucznik. – Dla jasności?

Rudnicki spojrzał na niego ze zdziwieniem: na terenie całego imperium

zawartość szlachetnych metali oznaczano w zołotnikach. A raczej wątpliwe,


aby oficer z tak niskim stopniem robił zakupy w Paryżu.

– Najwyższa próba to dziewięćdziesiąt sześć zołotników, praktycznie czysty

chemicznie metal. Trzydzieści dwa zołotniki to trzysta trzydzieści trzy

promile. Niestety, na faunę enklawy działają tylko stopy powyżej czterdziestu

ośmiu zołotników.

– Czyli srebro musi być próby większej niż pięćset? – upewnił się Jerszow.

Alchemik przytaknął.

– Zapierdolę tego gnoja – powiedział niskim, przerażająco spokojnym

głosem Baturin. – Tylu chłopaków zginęło. Ja...

Umilkł powstrzymany gestem znaczącym tyle co: „Nie teraz”. Najwyraźniej

Samarin nie miał zamiaru prać armijnych brudów w obecności nie dość, że

cywila, to jeszcze Polaka.

– Przypuszczam, że szable zabraliście ze sobą z Petersburga, a amunicję

wydano wam na miejscu – Rudnicki przerwał niezręczną ciszę.

– Owszem – rzucił posępnie oficer. – Dziękuję za wyjaśnienia. I zapewniam,

że nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Kiedy tylko zamelduję się w

garnizonie, załatwię tę sprawę raz i na zawsze. A teraz w drogę!

Zatrzymali się u wejścia na plac Żelaznej Bramy. Rosjanie bez rozkazu

sięgnęli po broń, Rudnicki wyciągnął sporej wielkości butelkę z matowego

szkła. Próbował przełknąć ślinę, nie wychodziło. Wziął głęboki oddech,


starając się opanować drżenie rąk.

– To najbliższa droga do muru – powiedział, zagryzając wargi, Samarin. –

Widać już wieże strażnicze. Jeśli się cofniemy... – nie dokończył.

Od paru godzin krążyli po ulicach enklawy, co chwila napotykając

nienaniesione na mapę zaułki i meandrujące donikąd aleje.

– Olafie Arnoldowiczu? Da się go jakoś obejść?

– Wątpię – odpowiedział Polak.

Stwór nawet z oddali wydawał się ogromny. Muskularne, bezwłose cielsko

było całkowicie pozbawione płci, jego głowę wieńczyły podobne do byczych

rogi. W ręku trzymał krótki, czarny miecz.

– To bydlę ma przynajmniej trzy arszyny wzrostu – wyszeptał ochryple

Baturin.

– I broń – wtrącił Matuszkin. – To demon? Pseudodemon? – poprawił się

natychmiast, zgromiony surowym spojrzeniem oficera.

Alchemik potwierdził pełnym rezygnacji gestem.

– Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił Samarin.

– Chyba musimy zaryzykować.

– W porządku. Baturin...

– Nie! Ja pierwszy! Wy włączycie się, jak dam znak.

Nie czekając na odpowiedź, Rudnicki wyszedł na plac. Wyciągnął korek,


szepcząc coś cicho, wreszcie cisnął butelkę. Odgłos bitego szkła przyciągnął

uwagę monstrualnej istoty i stwór zaszarżował, tratując bruk rozdwojonymi

kopytami. Naprzeciw wyszedł mu niewyraźny, zamazany kształt

przypominający zgęstek ciemności. Ostrze opadło niczym czarna błyskawica,

jednak najwyraźniej chybiło, bo plac wypełnił ryk pełen bólu i frustracji, a na

brzuchu bezpłciowej istoty pojawiła się bruzda, przez którą bluznęła fala krwi i

wnętrzności.

– Teraz! – wrzasnął Rudnicki.

Żołnierze skoczyli naprzód, strzelając w biegu z rewolwerów. Srebrne

pociski szarpały ciałem stwora – alchemik rozdzielił pomiędzy żandarmów

swoją amunicję – jednak tamten nadal walczył, tkając wokół siebie stalową

pajęczynę, nadal rozdawał śmierć.

Jerszow związał szablę z czarnym ostrzem i upadł w tej samej sekundzie z

odrąbanym ramieniem. Szaszka Baturina wgryzła się w udo potwora, lecz jej

właściciel zapłacił za to wysoką cenę: pięść demona pozbawiła go

przytomności, a odgłos przypominający trzask pękających gałązek świadczył,

że uderzenie skruszyło żebra żandarma.

Samarin uderzył z szerokiego zamachu, starając się ściąć głowę stwora,

jednak mimo że w powietrze trysnęła fontanna jasnego płynu, szabla nie

przecięła do końca kręgosłupa, tak jakby kark monstrum poprzerastany był


zdrewniałymi pędami.
– Matuszkin! – krzyknął rozpaczliwie oficer.

Matuszkin zmylił rogatego pozorowanym natarciem, po czym wykonał

zgrabny unik, uciekając przed ostrzem czarnego miecza. Korzystając z okazji,

Samarin przeciął ścięgna w nogach demona, o włos unikając morderczego

sztychu.

– Strzelaj! – wrzasnął porucznik do Rudnickiego.

Alchemik posłusznie wyjął broń i wypalił, niemal trafiając Matuszkina.

– Z bliska! – zawył oficer.

Tymczasem demon zaatakował żołnierza: ogromny wzrost i długie ręce

zapewniały mu spory zasięg nawet na kolanach. Zaskoczony Matuszkin

usiłował zblokować cięcie, jednak czarny miecz rozrąbał stalową klingę, jakby

była z papieru, i żandarm runął w tył. Spróbował wykonać przewrót przez

bark, ale nie zdążył: krótkie ostrze rozpłatało mu twarz i zatrzymało się na

obojczyku.

Samarin ciął bestię przez plecy, jednak zdawało się, że nadludzka żywotność

stwora nie ma żadnych granic. Cios zadany pazurzastą łapą cisnął oficera na

bruk. Pod skórą demona nabrzmiały sine żyły, a jego rany zaczęły powoli się

zamykać, choć nadal broczyły krwią. Zacisnąwszy zęby, Rudnicki wystrzelił

mu w głowę. Miękki srebrny pocisk zmasakrował twarz potwora. Alchemik

przytknął lufę do zamienionego w krwawy krater oczodołu i kilkakrotnie


nacisnął spust. Na chwilę wszyscy zamarli w bezruchu niczym owady

uwięzione w bursztynie, wreszcie demon zwalił się z łomotem na ziemię.

Nie zwracając uwagi na powalonych Rosjan, Rudnicki przeciął tętnicę

szyjną stwora i nadstawił manierkę.

– Co pan, do diabła, robi?! – wycedził z wściekłością Samarin. Oficer

dźwignął się już z ziemi, porwany na strzępy rękaw munduru i grymas bólu

na twarzy świadczyły, że nie wyszedł z walki bez szwanku. Pokryte krwią

ramię porucznika przybrało sinoczarny kolor.

– Mam jakieś rany na twarzy? – odpowiedział pytaniem alchemik.

– Lekkie zadrapanie i siniaka.

– To nie siniak, tylko coś w rodzaju gangreny. Błyskawicznie rozwijającej

się gangreny. Tak jak i na pańskim ramieniu.

– Ile mamy czasu? – spytał spokojnie Rosjanin.

– Sekundy – odparł równie rzeczowo alchemik. – To bydlę ma pod

pazurami jakieś toksyny. Albo coś podobnego. Pseudodemon i

pseudotoksyny – parsknął niewesołym śmiechem.

– Co zro...

Samarin umilkł i zamarł jak rażony gromem: Polak pociągnął z manierki

spory łyk, przekazał mu naczynie.

– Na co pan czeka? – warknął Rudnicki. – To nasza jedyna szansa. I ich. –


Skinął w stronę nieprzytomnych żołnierzy.

– Ja...

– Pij, do cholery!

Rosjanin posłusznie pociągnął łyk, później drugi. Alchemik

bezceremonialnie zabrał mu manierkę.

– Może bez przesady? – poprosił. – To najdroższy drink świata.

– Nie rozumiem...

– Nie musisz. Pomóż mi ich dźwignąć, nie chcę, żeby się zakrztusili.

Po chwili Matuszkin otworzył oczy. Baturin nadal leżał bezwładny, ale

wydawało się, że lżej oddycha.

– No, temu już nic nie pomoże. – Rudnicki popatrzył bezradnie na

Jerszowa.

Żandarm leżał martwy. Jego twarz przybrała odcień nieba o północy.

– A więc i na mieczu coś było – skonstatował ponuro Polak.

– To nas... wyleczy? Ta krew? – upewnił się Samarin.

– Nie mam zielonego pojęcia. Teoretycznie... – Alchemik wzruszył

ramionami.

Porucznik zerknął na ramię: skóra przybrała niemal normalny kolor.

Zakażenie wyraźnie się cofało. Zacisnął dłoń w pięść.

– To działa! Nic już nie boli.


– Jasne! Zobaczymy tylko, jakie będą skutki uboczne. Kto wie czy nie

pożałujemy, że przeżyliśmy...

– Ruszamy?

– Za chwilę, mamy tu jeszcze coś do zrobienia.

– A jakże – odparł zrezygnowany Samarin. – Mam nadzieję, że to bydlę ma

serce tam, gdzie wszyscy – dodał, wyciągając szablę.


II
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Rudnicki szedł niespiesznie świeżo zamiecionym


chodnikiem – Lipowa to nie centrum miasta, ale

dostatecznie blisko Krakowskiego Przedmieścia, żeby

dozorcy się starali – wymachując w takt kroków

laseczką. Nie było powodu do zmartwień: cenne ingredienty spoczywały w

sejfie, a licencję można wykupić. Niechby i przepłacając. Ba! Żeby tylko

licencję! Powodzenie ostatniej wyprawy przechodziło wszelkie oczekiwania. A

jednak wywoływało niepokój. I ten porucznik...

Na rozkaz Samarina patrol odprowadził go do samego domu, choć Rudnicki

z własnego doświadczenia wiedział, że Rosjanie nie tylko nie przejmowali się

czyhającymi na wracających z enklawy alchemików hienami, ale wręcz

obserwowali ten proceder ze swego rodzaju ironiczną satysfakcją. Nie raz i nie

dwa w rynsztoku znajdowano zwłoki adepta „królewskiej sztuki”. Cóż –

odpowiadały władze – Warszawa to niebezpieczne miasto... A tu proszę:

ochrona dla Olafa Arnoldowicza. Wdzięczność? Być może, jednak Rudnicki


nie mógł pozbyć się niejasnego wrażenia, że chodzi o coś więcej.

Stanął przed zamontowanym w witrynie lustrem, nerwowym gestem

dotknął policzka: pod lewym okiem, tam gdzie drasnęły go pazury demona,

widać było nieregularną plamę. Wczoraj przypominała smoka, dziś kwiat

róży. W odcieniu starego srebra. Wariactwo...

Obrzucił posępnym spojrzeniem sylwetkę w lustrze, udał, że poprawia

kapelusz. Nie żeby było co podziwiać: ot, przeciętnej postury trzydziestolatek

o chudej, wilczej twarzy, z początkami siwizny na skroniach.

Nieduży, żywy jak iskra chłopiec przenikliwym dyszkantem ogłaszał

najnowsze prasowe sensacje, podtrzymując przewieszoną przez ramię torbę z

gazetami. Rudnicki rzucił mu pięć kopiejek i odebrał pachnący jeszcze farbą

drukarską egzemplarz „Kuriera Warszawskiego”. Wśród anonsowanych na

pierwszej stronie artykułów wyróżniał się jeden, informujący o wypadku w

komendanturze. Pułkownik Krugłow postrzelił się śmiertelnie przy

czyszczeniu broni. Znaczy będzie można oszczędzić na łapówkach...

Z sąsiedniej ulicy dobiegały liturgiczne śpiewy przeplatane nawoływaniami

domokrążcy sprzedającego „jedyne skuteczne amulety”. Od koniunkcji

mnóstwo osób przypomniało sobie o obowiązkach religijnych, kościoły i

cerkwie pękały w szwach. Nie żeby to specjalnie pomagało. Swego czasu,

jeszcze przed powstaniem muru, egzarcha Tichon poprowadził uroczystą


procesję do centrum enklawy. Z chorągwiami, ikonami, trybularzami i masą

wody święconej. Nie wrócił ani jeden z kilkuset uczestników.

Stojąca na rogu ulicy prostytutka rozchyliła kosztowne, najprawdopodobniej

kradzione palto, ukazując białe uda i znoszoną, choć, o dziwo, czystą bieliznę.

Rudnicki odgonił ją energicznie laską, starając się zignorować impuls

nakazujący przyjrzeć się dziewczynie uważniej. Najwyższy czas znaleźć jakąś

miłą panienkę, pomyślał smętnie. Bo życie przecieka wam między palcami,

Olafie Arnoldowiczu, ot co!

Rozmyślania przerwał mu turkot dorożki, nie, nie dorożki, lecz ozdobionej

herbem karety, która zatrzymała się tuż obok, niemal wjeżdżając na chodnik.

Rudnicki odskoczył z przekleństwem na ustach.

– Nieładnie zaczynać dzień od inwektyw – zauważył Samarin, otworzywszy

drzwi. – Zapraszam. Musimy porozmawiać.

Alchemik zmrużył podejrzliwie oczy: oficer nie miał na sobie

żandarmskiego płaszcza, a kapiące od złota epolety identyfikowały go jako

pułkownika. Teraz wiadomo, dlaczego żołnierze tytułowali go

wysokobłagorodie...

– Skąd ta karoca? – spytał Polak.

– Należy do mojej ciotki, a ściślej mówiąc, ciotecznej babki. Staruszka

oddała mi powóz do dyspozycji, ma takich kilka.


– To nie jest Jastrzębiec – zauważył Rudnicki, wskazując herb.

– Wsiadaj, człowieku! – ponaglił niecierpliwie Samarin. – Ciotka jest z

domu Kwaszinina-Samarina, to inna gałąź rodu. Z Jastrzębca pozostała im

tylko podkowa na piersi orła. Ciotka wyszła za generała Wołkońskiego, ale po

jego śmierci posługuje się własnym herbem.

Alchemik wdrapał się do powozu i zachęcony gestem oficera, spoczął na

miękkiej, obitej skórą kanapie.

– Słucham, pułkowniku – powiedział neutralnym tonem.

Samarin wyjął z podręcznego barku butelkę koniaku i rozłożywszy podróżny

stolik, rozlał alkohol do kryształowych kieliszków.

– Napijmy się – zaproponował. – I bez ceremonii... kuzynie. Etykieta mnie

męczy.

Rudnicki wybuchnął śmiechem, ale nie zaprotestował, mimo że teza o

pokrewieństwie z Rosjaninem była oczywistym absurdem. Samarin okazał się

nie tylko szlachcicem, ale i arystokratą.

– Kim pan... kim jesteś? – poprawił się, kosztując trunku.

Zapachniało jagodami i wanilią, o podniebienie uderzyła fala ognia z

posmakiem czekolady.

– Oficerem Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoja.

Rudnicki przełknął nerwowo ślinę: żołnierze elitarnej carskiej gwardii


ostatnio odwiedzili Warszawę wraz z imperatorem w tysiąc osiemset

dziewięćdziesiątym siódmym roku. Dopiero teraz alchemik zauważył na piersi

Samarina odznakę z inicjałami Mikołaja II.

– Nie, nie chodzi o przyjazd Jego Wysokości – odpowiedział na niezadane

pytanie Rosjanin. – Problemem jest enklawa.

– Gdzie jedziemy?

– Do ciebie, musimy spokojnie porozmawiać.

– Wybierałem się właśnie do kancelarii generała-gubernatora. Jak wiesz,

moja licencja wygasła, a chciałbym...

– To żaden problem – wszedł mu w słowo Samarin. – Oto twoja licencja.

Rudnicki bez słowa przestudiował oficjalnie wyglądający dokument,

pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Jest ważna rok – powiedział wreszcie. – Tymczasem przepisy mówią, że

tego typu zaświadczenie można wystawić na okres nie dłuższy niż tydzień. I

podpis! Zamiast generała Skałona podpisał się tu jakiś... graf Samarin –

dokończył cicho.

– Czy to ważne? – mruknął Rosjanin. – Tak czy owak, licencja została

wystawiona zgodnie z prawem.

– Czego chcesz w zamian? – zapytał otwarcie alchemik.

– Za licencję? Niczego. Jest twoja bez żadnych warunków. Powiedzmy, że


to odszkodowanie za te wszystkie łapówki, które musiałeś płacić

Krugłowowi. Natomiast istnieje kilka innych kwestii, jakie musimy omówić.

Ważnych kwestii.

– Ważnych dla kogo? – odburknął z rozdrażnieniem Rudnicki. – Wiesz, ja

do tej pory nie mieszałem się w politykę i nie mam zamiaru tego zmieniać.

Nie jestem z tych, co rzucają bombami w policmajstrów, ale i z lojalistami mi

nie po drodze.

– Ważnych dla wszystkich – odparł z naciskiem Samarin. – Dla mnie, dla

ciebie, dla Rosjan i Polaków. A jeśli chodzi o te wszystkie polityczne

podziały, podejrzewam, że niedługo stracą jakiekolwiek znaczenie.

– A to dlaczego?

Powóz szarpnął i stanął w miejscu, pułkownik zaklął cicho, wycierając z

rękawa alkohol.

– Założę się, że zrobił to specjalnie – wymamrotał.

– Kto?

– Stangret. Nigdy mnie nie lubił. Kiedy byłem mały, ciągle targał mnie za

uszy.

– Może byłeś niegrzeczny? – zasugerował Rudnicki, usiłując opanować

uśmiech.

– Bardzo zabawne – skwitował oschle oficer. – Dawno wywaliłbym go na


zbity pysk, ale ciotka nie pozwala. Odnoszę wrażenie, że to ją bawi.

Wysiedli na ulicę, Samarin nadal piastował butelkę koniaku. Kareta

zatrzymała się dokładnie naprzeciw apteki Rudnickiego.

– Wracaj do księżnej – polecił stangretowi oficer. – Chłodno dziś.

W jego głosie nie było gniewu, a jedynie podszyta nutą ostrożności prośba.

– Kak prikażetie, barin – odburknął tamten, ruszając gwałtownie.

Samarin pokręcił bezradnie głową: odjeżdżając, kuczer ochlapał go błotem.

– Nie jestem niegościnny, ale będę musiał wejść pierwszy – poinformował

Rudnicki.

– Oczywiście, mam się odwrócić?

– Nie trzeba – zapewnił alchemik.

Rudnicki otworzył drzwi, wraz z obrotami klucza wykonywał lewą ręką

skomplikowane passy.

– Voilà!

Samarin wszedł za nim i rozejrzał się uważnie: pomieszczenie zastawione

było sięgającymi sufitu regałami, za apteczną ladą znajdowały się przeszklone

szafki zapełnione tajemniczymi preparatami. Pachniało ziołami, karbolem i

wilgotną ziemią.

– Wejdźmy na górę – zaprosił alchemik. – Co prawda moje mieszkanko nie

przypomina komnat, do jakich zapewne pan przywykł, gospodin graf,


jednak...

– Masz tu jeszcze jakieś zabezpieczenia? – przerwał mu Samarin. – Wiesz,

magiczne pułapki i inne takie?

– Dlaczego chcesz wiedzieć? – spytał ostrożnie Rudnicki.

– Wolałbym się nie usmażyć, kiedy cię kopnę w dupę – wyjaśnił oficer. –

Miałem ciężki dzień, przedpołudnie spędziłem w komendanturze, użerając się

z matołami w rodzaju nieodżałowanej pamięci Krugłowa, później terroryzował

mnie osiemdziesięcioletni stangret mojej ciotki, a teraz próbuje obrażać polski

alchemik. Licencjonowany – dodał z sarkazmem. – Najwyższy czas coś z tym

zrobić...

Rudnicki próbował utrzymać poważny wyraz twarzy, wreszcie wybuchnął

śmiechem.

– Pokażę drogę panu hrabiemu – powiedział, wstępując na schody.

Samarin zaklął i podążył za nim.

Alchemik obejrzał pod światło butelkę z ciemnego szkła i nie stwierdziwszy

śladów alkoholu, z westchnieniem sięgnął po następną. Przyniesiony przez

Samarina koniak dawno się skończył.

– Co o tym wszystkim sądzisz? – spytał Rosjanin.

W głosie oficera dawało się słyszeć lekko bełkotliwy ton, jednak precyzyjne

ruchy sugerowały, że nadal się kontroluje.


– Cóż, będziemy mieli kaca, to oczywiste, mimo że wszystkie moje

produkty są wielokrotnie destylowane i...

– Mówię o enklawach, głupku! Myślisz, że ta teoria wieloświata jest coś

warta?

– A bo ja wiem? Wiele religii twierdzi, że obok naszego istnieją i inne

wszechświaty. Hinduizm, buddyzm... Pewnie zresztą jest ich więcej, nie znam

się na tym.

– No dobrze, niech sobie będą, ale co z enklawami? Dlaczego powstały

akurat teraz? – drążył Rosjanin.

– Czort wie czy tylko teraz. Świat pełen jest mitów i legend o magach,

cudotwórcach, kontaktach z zaświatami. Wiele z nich opowiada o czasach,

kiedy po świecie chodzili bogowie i demony. Może to nie jest pierwsza

koniunkcja?

– Zwariowałeś? Przecież magia nie działa! Nie działała – poprawił się po

chwili oficer.

Rudnicki skrzywił się niechętnie, zakołysał szklanką: już kilka godzin

wcześniej uznali kieliszki za nieporęczne.

– Możliwe, że wszystkie te zjawiska mają charakter podobny do

przypływów i odpływów morza. Rozumiesz: następuje koniunkcja i pojawiają

się u nas istoty z obcych wszechświatów, wraz z magią, alchemią i cholera wie
czym jeszcze. Wówczas powstają grymuary, alchemiczne traktaty, być może

nowe religie... Później koniunkcja się kończy, znikają korytarze łączące nas z

innym uniwersum i naukowcy konstatują, że żadnej magii nie ma, a alchemia

to blaga.

– Można tego użyć do ataku? Tych wszystkich alchemicznych ingrediencji i

magii? Wobec ludzi, bo co do zamieszkującej enklawę fauny nie mam

najmniejszych wątpliwości.

– Skąd mam wiedzieć? Enklawy pojawiły się dopiero w zeszłym roku, nie

przeprowadzono żadnych poważnych badań, a ja jestem tylko aptekarzem.

– Olaf, na litość boską! Pytam jako przyjaciel, a nie carski urzędnik! Jak

myślisz, dlaczego pozwoliłem ci zatrzymać te twoje... trofea? Nie mówiąc już

o mieczu. Wydaje ci się, że nie zauważyłem, jak go chowasz? Chciałbym

jedynie...

– Ja też chciałbym otrzymać odpowiedzi na kilka pytań – przerwał mu

bezceremonialnie Rudnicki. – Zanim cokolwiek powiem tobie.

Twarz Samarina przybrała kolor szkarłatu, widać było, że nie jest

przyzwyczajony, aby stawiano mu warunki, ale w końcu opanował się

gigantycznym wysiłkiem woli.

– Pytaj – wycedził.

– Krugłow to twoja robota?


– Moja.

Alchemik skinął głową jak człowiek, którego podejrzenia właśnie się

potwierdziły.

– Co się dzieje? Skąd ta panika? Bo przecież nie znalazłeś się tu

przypadkiem...

– Kojarzysz nazwisko Bloch?

– Chodzi o Jana Blocha, tego bankiera i przedsiębiorcę? Króla kolei

żelaznych? – Rudnicki zmarszczył brwi.

– Tak.

– Przecież on nie żyje, zmarł bodajże w tysiąc dziewięćset drugim.

– Owszem, jednak przed śmiercią wydał książkę „Przyszła wojna” –

poinformował sucho oficer. – W kilku tomach.

– Nie słyszałem.

– Nie ty jeden – mruknął Samarin. – Choć swego czasu narobiła sporo

szumu, wasza Akademia Umiejętności zgłosiła ją nawet do Nagrody Nobla.

– No dobrze, w czym rzecz?

– Zbliża się wojna – powiedział ze znużeniem oficer. – Nie jakaś banalna

awantura, ale wielki, światowy konflikt. Brakuje tylko jednego: pretekstu.

Biorąc pod uwagę sytuację międzynarodową, to kwestia miesięcy, góra roku.

– Ale...
Samarin powstrzymał go, unosząc dłoń.

– Pozwól mi dokończyć – poprosił. – Cała generalicja, te wszystkie stare

pierdziele wierzą w blitzkrieg, przyrodzoną wyższość własnej nacji i nie mają

najmniejszych wątpliwości, że Bóg jest po ich stronie. Książka Blocha to

jedyna rozsądna analiza problemu przyszłej wojny. Niestety, mało

optymistyczna. Masowe, liczące miliony żołnierzy armie, ogromne straty

wynikające z niedostosowania przestarzałej doktryny wojennej do warunków

nowoczesnego pola walki, upadek gospodarczy będący efektem prowadzenia

długotrwałych, wyniszczających walk i wynikające z niego wrzenie w niższych

warstwach społeczeństwa... Wrzenie grożące rewolucją. To tylko niektóre

problemy, jakie nas czekają. I żeby tylko to!

– Nie interesuję się specjalnie polityką, ale myślałem, że koniunkcja

złagodziła spory między mocarstwami – odezwał się z niepokojem w głosie

Rudnicki. – Enklawy to problem dla wszystkich...

Samarin wychylił duszkiem pół szklanki, otarł usta niecierpliwym gestem.

– Tak to wyglądało – przyznał. – Na początku... Jakiś czas temu Niemcy i

Japończycy rozpoczęli eksperymenty w swoich enklawach. To ściśle tajne

projekty, choć wiadomo jedno: mają związek z przyszłą wojną. Do tego

niektóre stworzenia wydostały się na swobodę, a w Moskwie zginął naczelnik

ochrany. Nie od kuli czy bomby, ale w sposób sugerujący... – Oficer zacisnął
zęby, nie kończąc zdania.

Rudnicki poinformował rozmówcę, co sądzi na temat śmierci

moskiewskiego dygnitarza, używając określeń powszechnie uznawanych za

obelżywe. Spokojnie i nie podnosząc głosu, ale z wyzywającym błyskiem w

oku.

– A teraz spytaj mnie, matołku, dlaczego powinieneś się tym martwić? –

zaproponował z kamienną twarzą Samarin.

Alchemik obrzucił go gniewnym spojrzeniem i zamiast kontynuować

dyskusję, zajął się rozlewaniem wódki.

– No? – burknął po chwili. – Dlaczego?

– Bo jeśli można w taki sposób zabić człowieka posiadającego naprawdę

dobrą ochronę, można zabić każdego – wycedził Rosjanin. – I przecież nikt

nie zagwarantuje, że magii będą używać tylko terroryści, nie, pardon!

bojownicy o wolność. A co, jeśli spróbują tego zwykli kryminaliści? Może i

ty kiedyś trafisz na... – Samarin urwał na widok miny gospodarza. – Oni już

próbowali, prawda?

– Miesiąc temu – przyznał Rudnicki. – Tuż po śmierci stryja. Tyle że to nie

byli bandyci.

– Jak to nie bandyci? Mówiłeś, że nie mieszasz się do polityki. I co się

stało twojemu stryjowi? Bo rozumiem, że nie zmarł śmiercią naturalną?


– Nie. Co się stało? Pułkownik Krugłow, ot co! Stryj natrafił w enklawie na

coś, za co zabiłby każdy alchemik. Chciał to złożyć jako depozyt w strażnicy,

ale Krugłow się nie zgodził. Zażądał łapówki. Problem w tym, że stryj nie

miał przy sobie takiej sumy, a tamten z czystej złośliwości! zażyczył sobie

zapłaty z góry. No i zabili go „niezidentyfikowani sprawcy”. W drodze do

domu.

– Olafie Arnoldowiczu – Samarin wstał – jest mi niezmiernie...

Rudnicki powstrzymał go ospałym gestem.

– Daj spokój, nie jesteś niczemu winien, nie było cię tu przecież. Wracając

do sprawy: nie wiem, kto konkretnie próbował mnie zabić, jednak musiał to

być ktoś z branży.

– Alchemik?

– Albo mag.

– Dlaczego?

– Stryj był bibliofilem, wszedł w posiadanie kilku rzadkich grymuarów.

Wtedy, przed koniunkcją, nie miało to wielkiego znaczenia, teraz wręcz

przeciwnie. Rozumiesz, te wszystkie magiczne podręczniki i alchemiczne

traktaty zawierają mnóstwo bzdur. Tylko nieliczne przekazują sensowną

wiedzę. Ci, którzy go zabili, nie tylko zabrali... łup, ale też zrozumieli, że

stryj dysponował pewnymi wskazówkami. Informacjami niedostępnymi dla


innych. Chcieli mnie usunąć, żeby położyć łapę na zbiorach stryjka.

– A to w jaki sposób?

– Każdy alchemik zapisuje majątek gildii, do której należy. Taki przepis. I

gildia go przejmuje, o ile zmarły nie posiada naturalnych spadkobierców. A ja

jestem jedynym krewnym stryja...

– Co to za gildia?

– Srebrny Zamek.

– To filia Północnego Wiatru?

Rudnicki przytaknął.

– Co takiego znalazł twój stryj?

Polak przymknął oczy, zdawało się, że zapadł w drzemkę. Samarin czekał

cierpliwie, nie przerywając ciszy.

– Materia prima – powiedział wreszcie. – Każdy alchemik oddałby duszę,

żeby ją zdobyć. Realizacja odwiecznych marzeń ludzkości, takich jak

transmutacja czy stworzenie panaceum, możliwa jest tylko za jej pomocą. To

Święty Graal alchemii.

– Czym jest ta materia?

– Przez wieki poszukiwano jej bezskutecznie w wodzie, zawiązkach roślin

albo świecie zwierząt. Tymczasem rzeczywistość okazała się dużo mniej

skomplikowana. A jednocześnie bardziej złożona... Niemal wszystko w


enklawie zawiera materia prima. Jednak przeważnie są to ilości śladowe, coś,

co pozwala nagiąć obowiązujące prawa fizyki, lecz ich nie unieważnia. Stąd

sukcesy alchemików, stąd magia. Ale w enklawie jest i materia prima w

najczystszej postaci. Ba! Może nawet więcej niż materia prima. Właśnie ta

substancja pozwala robić prawdziwe cuda. Jedna z ksiąg twierdzi, że to z niej

Bóg stworzył pierwszego człowieka.

– Z „prochu ziemi”? – poddał Samarin.

– Być może, nie jestem teologiem – zastrzegł się Rudnicki. – Jednak

zbieżność jest zastanawiająca: niejaki Olimpiodor łączył coś, co nazwał

„czarną ziemią”, ze stworzeniami określanymi jako theokatáratos, co znaczy

tyle co „przeklęci przez Boga”. A jeden z tekstów ze zbiorów stryja mówi, że

Bóg stworzył nie tylko Adama i Ewę, ale i... inne istoty. Jednak one wybrały

zło i zostały przeklęte. Tyle że nie zabrano im nieśmiertelności jak pierwszym

ludziom, a jedynie wygnano.

– Więc...

– Widzę, że już się domyśliłeś: tak, te demony, czy jak je tam zwać, to

właśnie theokatáratos. Ich ciała zawierają nie tylko pierwiastek

nieśmiertelności, ale i moc, którą można kształtować słowem. A raczej

SŁOWEM. Aktem woli. Dlatego żyjemy, dlatego wylizaliśmy się z ran, które

powinny nas zabić w ciągu kilkudziesięciu uderzeń serca...


– Przecież magia działa i bez użycia ingredientów z enklawy. Sam

widziałem, jak...

– Owszem – przerwał mu Rudnicki. – Jednak to tylko drobne sztuczki. Być

może enklawy wytwarzają coś w rodzaju pola magnetycznego? Pola, które

wpływa na obowiązujące w naszym wszechświecie zasady? Tak czy owak,

tym akurat nie ma co się martwić. Inaczej, jeśli w rytuałach użyje się

składników pochodzących z enklawy. Dopiero one dają prawdziwą moc.

– A przedmioty? Na przykład ten miecz?

Alchemik podszedł do solidnie wyglądającego ściennego sejfu i po

trwających parę minut manipulacjach wyjął czarne ostrze.

– Trzymaj! – Rzucił je Samarinowi.

Oficer odskoczył z przekleństwem na ustach.

– Zwariowałeś?! Mogłem się skaleczyć! Albo zatruć!

– Nie mogłeś – zapewnił Rudnicki. – Weź go za klingę – rozkazał. – No

dalej, ekscelencjo. Śmiało!

Samarin ostrożnie dotknął głowni, przypatrzył jej się pod światło, w końcu

przejechał wzdłuż palcem.

– Ta broń jest tępa jak nieszczęście! – zawołał.

– Owszem – przytaknął alchemik. – A jednak nie do końca...

– Nie rozumiem.
– Chodź ze mną.

Mężczyźni zeszli na parter i Rudnicki otworzył drzwi wiodące na podwórze.

– Widzisz ten trzepak? – zapytał.

– I co?

– Spróbuj odciąć kawałek ramy – zaproponował.

– Kpisz sobie? Jest gruba jak męski przegub. Jeśli ostrze pryśnie...

– Boisz się?

Samarin parsknął gniewnie i ciął, zasłaniając oczy ramieniem. Czarna klinga

rozkroiła grubą rurę tak, jakby ta była z dykty, a nie żelaza.

– Niemożliwe!

– Możliwe, możliwe. Mówiłem, że w kontakcie z pierwotną materią liczy

się intencja. Nie chciałeś obciąć sobie palców, więc ostrze sprawiało wrażenie

tępego. Odwrotnie niż przed chwilą: tu miałeś zamiar coś zniszczyć.

Oficer długo wpatrywał się w miecz, kilka razy przerzucił go z ręki do ręki i

ponownie odrąbał kawał żelaznej rury. Metalowa konstrukcja zaczynała

przypominać wytwór sztuki abstrakcyjnej, a nie prozaiczny przyrząd do

trzepania dywanów.

– Czyli w enklawie można znaleźć broń – stwierdził Samarin z namysłem.

– W pewnym sensie, choć sam rozumiesz, że to nie jest żadna wunderwaffe.

Taki miecz mógł dawać przewagę w średniowieczu, nie teraz.


– Możliwe...

– Wracajmy. – Rudnicki wyciągnął rękę po ostrze.

Oficer oddał je z wyraźnym ociąganiem.

– Pomożesz mi? – spytał.

– W czym?

– W powstrzymaniu ekspansji enklawy, a w czymże jeszcze? Bo wątpię,

żebym mógł cię przekonać do pracy na rzecz Jego Wysokości. A może jednak?

– Słusznie wątpisz – odparł sucho Rudnicki.

– Ta krew, którą wypiliśmy, nie spowoduje jakichś skutków ubocznych? –

podjął temat Samarin, kiedy ponownie zasiedli za stołem.

– Skąd mam wiedzieć? Nikt tego nie badał. Będziemy pierwsi. Grunt, że

przeżyliśmy.

Rosjanin westchnął ciężko. Mina oficera wskazywała, że nie jest specjalnie

zachwycony tym, co usłyszał.

– Co znowu?

– Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, ale stwór, którego zabiliśmy, miał pewne

braki anatomiczne...

– Jakie, do licha, braki? Co ty bredzisz?

– Nie posiadał pewnego detalu, skądinąd ważnego dla każdego mężczyzny...

Rudnicki zmarszczył brwi, najwyraźniej nie pojmując, o co chodzi;


zrozumiawszy, wybuchnął śmiechem.

– Jego ekscelencja boi się o swoją męskość!

– Bardzo zabawne! – warknął Samarin urażony. – Niektórzy z nas mają coś

na kształt życia osobistego.

– Prze... przepraszam – wymamrotał alchemik.

– Wracając do rzeczy: co z moją propozycją?

Rudnicki bezradnie wzruszył ramionami, zakołysał szklanką z alkoholem.

– Nie wiem – powiedział szczerze. – Muszę się zastanowić. Poza tym

wyjazd do Moskwy...

– Jaki wyjazd?

– No mówiłeś przecież, że granica moskiewskiej enklawy została przerwana?

– Mówiłem o zabójstwie moskiewskiego szefa ochrany – poprawił Samarin.

– Granicę enklawy sforsowano w Warszawie.

– Jak to w Warszawie?! Czytuję gazety i żadna z nich...

– Wybuch gazu w kamienicy na Wilczej – przerwał mu Rosjanin. – Zwłoki

leżały w kałużach krwi, ale sekcja nie wykazała żadnych ran. Żeby zatrzeć

ślady i nie wywoływać paniki, budynek wysadzono w powietrze. To dlatego

wezwano mnie z Petersburga.

– Co z murem? – spytał szybko Rudnicki. – Czy wszystkie srebrne pręty są

właściwej próby i żadnego nie brakuje?


– Owszem – odparł ponuro Samarin. – Nawet taka gnida jak Krugłow nie

odważyła się ich ruszyć.

– Niemożliwe! Do tej pory srebro zawsze stanowiło nieprzekraczalną barierę!

– No właśnie: niemożliwe. A jednak się zdarzyło.

Alchemik zerwał się na nogi, jednym szarpnięciem otworzył okno i

rozmasował skronie.

– Cholera by to wzięła! Nie mogę myśleć po tej wódce! Jeśli demony

wyrwały się na wolność, trzeba uprzedzić ludzi!

Samarin skrzywił się, słysząc określenie „demony”, ale nie zaprotestował.

– Nie bój się, uprzedzimy – burknął. – Jeśli w ciągu tygodnia nie

załatwimy tej sprawy, generał-gubernator wprowadzi stan wyjątkowy.

– Wykluczyliście wszystkie przyczyny naturalne? To znaczy nienaturalne,

ale niezwiązane z enklawą? Gazy bojowe, trucizny?

– A jakże. Wierz mi, sprawdziliśmy to w pierwszej kolejności. Policja

przeważnie szuka sprawców wśród ludzi, nie demonów. Pseudodemonów –

poprawił się natychmiast Samarin, ignorując ironiczny uśmiech na twarzy

alchemika. – To co? Pomożesz mi czy nie?

Rudnicki usiadł na parapecie i wystawił twarz na podmuchy chłodnego

wieczornego wiatru. Przegadali niemal cały dzień.

– Zdajesz sobie sprawę, że to się może źle skończyć? – powiedział,


oddychając głęboko.

– Co konkretnie?

– Ta nasza... współpraca. Bo jak by na to nie patrzeć, jesteśmy po

przeciwnych stronach barykady. Nie! – Uniósł dłoń. – Pozwól mi dokończyć.

Owszem, mamy wspólny cel: zabezpieczyć granice enklawy. Ale co później?

A i ty stąpasz po ostrzu brzytwy. Wyobraź sobie, co powiedzieliby twoi

przełożeni, gdyby się dowiedzieli, że pozwoliłeś mi zatrzymać miecz. Bo nie

zabierzesz go, prawda?

– Nie zabiorę – przyznał, zagryzając wargi, Samarin. – Tylko wiesz co?

Ufam ci. Tam, w enklawie, mogłeś napuścić nas na tego stwora, a sam

włączyć się dopiero wtedy, gdy go poranimy. Nie musiałbyś się wówczas

kłopotać moim zezwoleniem, bo trupy nie mogą protestować. Dlatego wierzę,

że jeśli nasze drogi się rozejdą, powiesz mi to wprost. Ja obiecuję ci to samo.

Więc?

– Powiedziałem: zastanowię się – odparł po krótkim wahaniu alchemik. –

Daj mi trochę czasu.

– Do pojutrza? Nie chcę naciskać, ale mam nóż na gardle.

– Umowa stoi – obiecał Rudnicki. – A teraz, ekscelencjo, raczy pan

przynieść kolejną butelkę, bo ja już jestem trochę nie tego... Tak, z tej szafy.

Ciemne szkło. Tych z lewej nie ruszaj. To środek na potencję.


Rudnicki przyłożył rozpalone czoło do wielkiego słoja z kiszonymi

ogórkami i jęknął cicho. Tego ranka wszystko robił wolno i po cichu, życie

nie przygotowało go na następstwa gigantycznej popijawy. Rozgoryczenie

alchemika potęgowała świadomość, że cierpi samotnie: Samarin pochrapywał

smacznie na jego łóżku.

Inną niepokojącą kwestią była przedstawiona przez Rosjanina propozycja.

Rudnicki wzdrygnął się na myśl, że będzie musiał po raz kolejny odwiedzić

enklawę, i to bynajmniej nie w celu zdobycia kilku alchemicznych

ingrediencji. Ba! Żeby tylko! Nie ulegało wątpliwości, że Samarin zażąda

pomocy także w sprawie grasujących na wolności bestii. Tymczasem sama

idea zetknięcia się znowu z fauną enklawy wywoływała w nim dreszcz

przerażenia. Nie wszyscy mogą być bohaterami, pomyślał alchemik ze złością.

Smętne rozważania przerwał odgłos ciężkich kroków, najwyraźniej jego

posługaczka stawiła się do pracy. Piskliwy chłopięcy głos świadczył, że w

towarzystwie nieletniego syna. Rudnicki zagryzł wargi – w tym akurat

momencie wolałby, żeby Okoniowa zapomniała o swoich obowiązkach.

Niestety, czterdziestoletnia, krzepka baba z podwarszawskiej Zielonki była

równie gamoniowata, co sumienna. No ale w końcu nie zatrudniał jej ze

względu na walory intelektualne...

– Ło Jezusie najmilejszy! – Kobieta załamała ręce, stanąwszy w progu. –


Piliście! – dodała oskarżycielskim tonem.

– Nie mogłaby Okoniowa mówić nieco ciszej? – poprosił zduszonym

głosem Rudnicki.

Nie próbował się usprawiedliwiać: kolekcja pustych butelek i panujący w

pomieszczeniu bałagan mówiły same za siebie.

– Ankoholikom zawsze za głośno – skomentowała ponuro posługaczka. – A

najgorsze som takie, co pijom same. I jeszcze ze szklanki. Obraza boska!

Rudnicki z wysiłkiem skoncentrował wzrok – na stole poniewierała się

tylko jedna szklanka, być może Rosjanin zabrał swoją do łóżka.

– Marek – powiedział ochrypłym szeptem do chłopaka Okoniowej – leć do

księgarni Szyllera na Nowym Świecie i kup mi książkę Jana Blocha „Przyszła

wojna”. Wszystkie tomy. Zapamiętasz? Jan Bloch.

– Co mam nie zapamiętać? – pociągnął nosem rozczochrany, piegowaty

nastolatek. – Bloch, „Przyszła wojna”. A na cukierki dacie? – spytał chytrze.

– Dam, ale dopiero jak wrócisz. A teraz trzymaj. – Alchemik wyciągnął pięć

rubli.

Złota moneta zniknęła w niezbyt czystej dłoni chłopaka i Marek rzucił się

do drzwi.

– Nic, tylko książki by kupowali – sarknęła kobieta. – I pili. Co teraz

będzie?
– Prosiłem Okoniową, żeby była ciszej! – warknął Rudnicki. – I niech

Okoniowa nie sprząta w sypialni, żeby nie obudzić ekscelencji.

– Jakiej znowu ekscelencji? – wystraszyła się posługaczka. – Takiej z

panów? Co to piją krew robotników i dzieweczki bałamucą?

Alchemik podniósł z wysiłkiem słój i pociągnął kilka łyków

kwaskowatego, cudownie orzeźwiającego płynu.

– Jakiej ekscelencji? Normalnej, ruskiej. Widzę, że Okoniowa znowu

czytała socjalistyczne ulotki i powieści groszowe – zauważył. – Wstyd! A

przecież w kościele mówili, żeby strzec się czerwonej zarazy... I w kimże tym

razem zakochał się przystojny książę? Nie, nie mówcie! Niech sam zgadnę: w

służącej!

– Nie w służącej, tylko córce biednej wdowy – odparła z urazą kobieta. – A

ekscelencjów to ja się bojam. I moja noga nie postanie w tym domu, dopóki

ekscelencje tu bendom! – oświadczyła dobitnie.

Rudnicki przymknął oczy, starając się zignorować łupanie w skroniach.

Mimo wszystkich niedostatków Okoniowa była krystalicznie uczciwa, czego

nie dało się powiedzieć o innych, zatrudnianych jeszcze przez stryja służących.

A w obecnej chwili bardziej niż kiedykolwiek nie mógł sobie pozwolić na

wpuszczanie do domu nieznajomych ludzi. Sprzątanie stwarzało aż nadto

okazji do kradzieży.
– On nie z takich ekscelencjów. Tfu! Ekscelencji – poprawił się Rudnicki.

– Znaczy nie taki zły? – spytała kobieta nieufnie.

– Uhm – przytaknął. – Do tego nieduża z niego ekscelencja. Rozumie

Okoniowa: bywają różne, wielkie i małe. On nie z tych największych, co to

piją krew proletariatu.

– To tak jak z psami? – upewniła się posługaczka. – Doktor Rotter ma

charta, a pani Górkiewiczowa z naprzeciwka ratlerka.

– Dokładnie tak – pochwalił alchemik. – To taki ratlerek wśród

ekscelencji...

– No to nieduże z niego panisko – przyznała Okoniowa z wyraźną ulgą. –

To ja już posprzątam.

Rudnicki niecierpliwie przewrócił kolejną kartkę, prześliznął się wzrokiem

po wykresach i tabelach. W odróżnieniu od wielu innych autorów piszących

na tematy związane z wojskowością Bloch nie podkreślał swojej wiedzy, nie

epatował pewnością siebie, przytaczał tylko dane. Suche, dokładne,

przerażające...

Uporczywa rywalizacya państw na punkcie uzbrojeń, dzięki której

wojna nawet podczas pokoju rujnuje narody, im trwa dłużej, tem staje

się uciążliwszą, dostarcza materyału fermentowi społecznemu, sprzyja

rozwojowi prądów przewrotu, które na Zachodzie Europy działać nie


przestają.

Nie tylko na Zachodzie, pomyślał alchemik. „Prądów przewrotu” nie

brakowało i na Wschodzie: eserowcy, anarchiści, bolszewicy...

A jednak z tych wszystkich narzędzi śmierci wyłania się myśl

pocieszająca dla ludzkości: może nauka zdoła wynaleźć kiedyś

przyrządy tak straszne, tak przerażające, tak wstrząsające istotą

ludzką, że wszelka walka stanie się niepodobieństwem.

Jasne! A pewnego dnia słońce wzejdzie na zachodzie. Jeśli wojna jest tak

nieuchronna, jak twierdzi Samarin, enklawy staną się dla wojskowych większą

pokusą niż sklepy z zabawkami dla małych chłopców. I prędzej czy później

ktoś wpadnie na pomysł, jak wykorzystać pierwotną materię do celów

militarnych. A wtedy nawet krwawe wizje Blocha staną się bajeczkami dla

grzecznych dzieci.

Nie ma rady, trzeba będzie pomóc Samarinowi, postanowił. Bo jeśli padną

otaczające enklawy bariery, a generałowie zaczną bawić się materia prima, nikt

nie będzie bezpieczny. Nikt i nigdzie...


III
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Aleksander Borysowicz Samarin stanął przed

wielkim ściennym lustrem. Półnagi. Obnażony tors

mężczyzny zlany był potem, a pierś i ramiona –

poznaczone starymi bliznami. Na prawym ramieniu

oficera widniało srebrzyste znamię w kształcie dwugłowego orła.

– Co za cholerstwo? – wymamrotał.

– Też bym chciał wiedzieć. – Matuszkin odłożył na stojak treningową

szablę. – Bo to ani blizna, ani tatuaż. Ja mam coś takiego na obojczyku, tylko

Baturinowi się upiekło.

– To się zmienia – burknął Samarin. – Wczoraj przypominało głowę węża.

– Może barin Rudnicki będzie wiedział?

– Możliwe. Gospodin ałchimik w ogóle dużo wie. Więcej, niż powinien.

Matuszkin podał na tacy kieliszek szampana i miseczkę dopiero co wyjętych

z magicznego pakietu truskawek, odczekał stosowną chwilę.

– Zająć się nim?


– W żadnym wypadku! Obserwować, to wszystko. Jak tam Baturin?

– Marudzi. Lekarz twierdzi, że i tak zadziwiająco szybko dochodzi do

zdrowia, ale na razie kazał mu leżeć.

– A ty?

Matuszkin podszedł do lustra i z rezygnacją wzruszył ramionami. Przez

czoło i policzek żołnierza biegła czerwona, napuchnięta blizna.

– Nie będę już taki śliczny – stwierdził sucho.

– Kiedy zdejmą ci szwy?

– Pojutrze.

– Wyjaśniłeś, kto próbował zabić Rudnickiego?

– Nie, nie do końca. To dość hermetyczne środowisko. Ci wszyscy

magowie i alchemicy.

– Jakie środowisko?!

– Proszę wybaczyć, wasze wysokobłagorodie, zapomniałem się – przeprosił

pospiesznie Matuszkin. – Chciałem powiedzieć, że trudno z nich cokolwiek

wyciągnąć.

Samarin bez słowa pomaszerował do łazienki, gdzie rozebrawszy się, wszedł

pod prysznic. Klub sportowy dla oficerów warszawskiego garnizonu był

jednym z najbardziej nowoczesnych w całym imperium: pomieszczenie do

treningu podnoszenia ciężarów, bokserski ring, tatami do jujitsu, sala


szermiercza, strzelnica, sauna. Taaak, w Warszawie żyło się całkiem nieźle. No

i nic dziwnego, nie od parady nazywano ją „trzecią stolicą”...

Alchemik... Samarin niemal od razu polubił Polaka. Nie zmieniało to faktu,

że wierność Rudnickiego dla cesarstwa była problematyczna. Mocno

problematyczna. Bo co do osobistej lojalności Samarin nie miał

najmniejszych zastrzeżeń: Rudnicki udowodnił, że można na nim polegać,

jeszcze w enklawie. A przecież nie sposób zaprzeczyć, że porzucenie „Ruskich”

na pastwę losu mocno ułatwiłoby mu życie. Do tego alchemik znał enklawę

lepiej niż niejeden mistrz gildii. I może nie najchętniej, ale jednak dzielił się

tą wiedzą. To wszystko czyniło go szczególnie cennym, biorąc pod uwagę

misję Samarina. Wreszcie oficer – jak wielu żołnierzy – był nieco przesądny.

Czyż to nie los postawił Polaka na jego drodze? Przecież tylko dzięki niemu

wyszli z enklawy żywi. Nie, zdecydował, nikt nie będzie „zajmował się”

Rudnickim. Nawet jeśli ojciec alchemika brał udział w niesławnym buncie z

tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego...

Samarin zmrużył oczy: niektóre ulice Warszawy oświetlały już latarnie

elektryczne. Ich jasny, brutalny blask przypominał przefiltrowaną przez

kawałek brudnego lodu słoneczną poświatę. Oślepiał. Niechby i na moment.

Aby zabić, wystarczy sekunda. No, może dwie...

Kroki za plecami przypomniały, że jest śledzony. Charakterystyczny zgrzyt


metalu o bruk dowodził, że tajemniczy prześladowca nosi podzelowane buty.

Znaczy amator, dobre i to. A jeśli tak, na pewno nie jest sam. Miejscowi

bandyci nigdy nie działali w pojedynkę – zbyt duże ryzyko. Niestety, istniała

jeszcze jedna opcja: być może nie chodziło wcale o rabunek. Cóż prostszego,

niż wynająć kilku miejscowych osiłków? I sprawdzić, kim naprawdę jest

niejaki Aleksander Borysowicz Samarin? Albo po prostu zatłuc podejrzanego

przybłędę z Petersburga. Nie ma człowieka, nie ma problemu...

Oficer skręcił w Szkolną, skierował się w stronę niedalekiego skweru. Jeżeli

ktoś zechce go zaatakować, to tylko tam. Idąc, rozpiął guziki długiego,

sięgającego niemal kostek płaszcza, przekręcił lekko gałkę laski. Wątpił, żeby

napastnik czy napastnicy odważyli się użyć broni palnej niedaleko centrum

miasta. Zbyt wiele patroli.

Kiedy wszedł w obsadzoną drzewami alejkę, od pnia potężnego kasztanowca

oderwał się smukły cień. Po chwili dołączył do niego jeszcze jeden: zasadzka.

Szczęk sprężynowego noża świadczył, że nie chodzi o bandycki napad,

żadnych żądań, poleceń, gróźb. Tylko śmierć.

Samarin błyskawicznie wyszarpnął szpadę z laski i pchnął napastnika, po

czym nie zwracając uwagi na leżącego – po pewnym czasie człowiek uczy się

rozróżniać, czy cios był śmiertelny – smagnął kolejnego po nadgarstku.

Tamten zaklął i sięgnął do kieszeni. Oficer powalił go podstępnym


kopnięciem pod kolano i ogłuszył masywną rękojeścią.

Ostatni, ten w podzelowanych butach, nie dał się zaskoczyć. Zdążył

wydobyć własną szpadę, przyjął pozycję szermierczą.

– En garde! – wysyczał z obcym akcentem.

Samarin wybadał go szybkim pchnięciem, ale musiał się cofnąć, bo tamten

przeszedł od zasłony do kontry z nieprawdopodobną, niemal nadprzyrodzoną

szybkością. Po chwili oficer zwiększył dystans, odpierając coraz

gwałtowniejsze ataki przeciwnika. Najwyraźniej wróg doszedł do wniosku, że

przewyższa Rosjanina kunsztem szermierczym. Być może zresztą tak było.

Tyle że walczył według reguł pojedynkowych, a Samarin nie miał zamiaru

przestrzegać dżentelmeńskich zasad.

Oficer wyminął broń przeciwnika i zamarkował wypad, prowokując

mężczyznę do przeciwnatarcia, po czym złapał ostrze zabezpieczoną rękawicą

dłonią. Tamten natychmiast wyrwał szpadę z uchwytu, jednak było za późno:

klinga Samarina sięgała już jego serca.

Jeszcze przez moment oficer nasłuchiwał, czy nie usłyszy kroków w

ciemności, ale noc milczała, niebezpieczeństwo minęło.

Samarin obszukał zwłoki i przy świetle zapałki obejrzał dokumenty

zabitego: paszport wystawiono na nazwisko de Ruyter. Rosjanin wątpił, żeby

było prawdziwe. Kolejny trup nie miał przy sobie niczego poza odrobiną
bilonu, ostatni, ogłuszony, właśnie dźwigał się na kolana.

– Kim jesteś? Kto was wynajął? – warknął Samarin.

Tamten zwarł zęby i zadygotał, bezskutecznie próbując opanować dreszcze.

– Odpowiadaj! – Oficer ukłuł go szpadą w szyję.

– Teraz mnie pytaj! – wycharczał przeciwnik drwiąco.

Samarin kopnął go w brzuch, ale spóźnił się o uderzenie serca. Mężczyzna

zdążył rozgryźć kapsułkę z trucizną. Drgawki, piana na ustach i zapach

gorzkich migdałów nie pozwalały na omyłkę: cyjanek.

– No, no – wymruczał Samarin.

To nie mogli być zwykli przestępcy, ci nigdy nie targnęliby się na własne

życie. Wykorzystanie trucizny świadczyło o ogromnej dyscyplinie

operacyjnej, charakterystycznej wyłącznie dla szpiegów najwyższej klasy.

Jeszcze jeden problem, pomyślał smętnie oficer. Kolejne mocarstwo włączyło

się do gry...

Mimo późnej pory okna neogotyckiej kamienicy należącej do ciotki

Samarina rozświetlone były blaskiem wielu świec. Księżna nie lubiła

nowomodnych wynalazków w rodzaju lamp gazowych, nie mówiąc już o

elektryczności. Jedyną nowinką, o której wyrażała się z uznaniem, był telefon,

umożliwiający jej terroryzowanie rodziny i przyjaciół.

Samarin oddał płaszcz i kapelusz lokajowi, po czym ruszył do salonu.


Zastygł przed drzwiami, zatrzymany władczym gestem zaufanego księżnej.

Najwyraźniej zabawa w stangreta przestała wystarczać staruszkowi i teraz

postanowił wcielić się w rolę majordoma.

– Co znowu? – burknął gniewnie oficer. – Za mało masz rozrywki?!

Odziany w wytworną liberię starzec wymownym gestem dotknął przegubu.

Samarin zerknął w dół – mankiet szpeciła krwawa plama.

– Izwoltie, barin – mruknął majordomus, strzelając palcami.

Tuż obok wyrósł nagle jak spod ziemi młody lokajczyk dzierżący

niepokalanie białą koszulę.

– Pewnie krochmalona – powiedział z rezygnacją oficer. Od dziecka

nienawidził sztywnych kołnierzyków.

– Umiarkowanie – zapewnił starszy mężczyzna z fałszywym uśmiechem.

Samarin pozapinał guziki, starając się nie zwracać uwagi na fakt, że

zaimpregnowana krochmalem koszula skrzypi przy każdym ruchu. Kołnierzyk

– a jakżeby inaczej! – dawał mniej swobody niż psia obroża.

– Jesteście zadowoleni, Józefie Andriejewiczu? – spytał z wyrzutem. –

Ciotka u siebie?

– Czeka w salonie – poinformował służący, całkowicie ignorując pierwsze

pytanie. – I nie garb się, huncwocie!

Samarin wyprostował się odruchowo, tak jakby znowu miał siedem lat, a
Józef Czerski udzielał mu pierwszej lekcji szermierki. Oficer do dziś nie

wiedział, kim był dla ciotki udający sługę mężczyzna, z nader mętnych

wzmianek, na jakie pozwalała sobie od czasu do czasu Jej Wysokość,

wywnioskował, że Czerski pojawił się w jej życiu w trakcie ostatniego

polskiego buntu, kiedy Maria Pawłowna Wołkońska była jeszcze młodą

panienką. Od tej pory ufała mu bezgranicznie i trzeba przyznać, że nigdy nie

zawiodła się na jego lojalności. Podobnie jak i sam Samarin.

– Tante Marie... – Oficer ucałował dłoń starszej pani.

Księżna niedawno przekroczyła siedemdziesiątkę, lecz nie wyglądała na

swoje lata: szczupła, dystyngowana, o nadal atrakcyjnych rysach twarzy,

przywodzących na myśl dawną urodę. Wnioskując z portretów –

oszołamiającą urodę.

– Saszka, łobuzie! Gdzieś ty się włóczył?

– Tu i ówdzie – odpowiedział enigmatycznie oficer.

Księżna zdawała sobie sprawę, że wnuk musi przemilczeć pewne kwestie,

ale Samarin nigdy jej nie okłamywał.

– Zaniedbujesz starą ciotkę!

– Skądże znowu! Wygląda ciocia coraz młodziej...

– Pochlebca! – Starsza pani uderzyła go lekko wachlarzem. – Nie

przyszedłeś na bal – dodała z wyrzutem.


– Niestety, nie mogłem, ale teraz nadrobię to z nawiązką – zapewnił.

– To znaczy?

– Chciałem poprosić ciocię o zorganizowanie małego rautu.

– Rautu? Od kiedy to gustujesz w takich rozrywkach?

– Nie gustuję, lecz muszę wybadać... sytuację. Dlatego chciałbym, żeby

ciocia zaprosiła kilku specjalnych gości. Nie wiem, czy przyjdą, bo to dość

specyficzna grupa, jednakże...

– Żadnych śpiewaczek i tancerek! – zastrzegła się księżna. – Co to znaczy, że

nie przyjdą? Do mnie?

Oficer z trudem utrzymał poważny wyraz twarzy, księżna była niesłychanie

wrażliwa na punkcie swojej pozycji towarzyskiej. Bogiem a prawdą

ewentualność, że ktoś odrzuci jej zaproszenie, równała się zeru. No, może

poza jednym wyjątkiem.

– Żadnych tancerek! – obiecał natychmiast. – Sami poważni panowie. Kilku

magów i alchemików. Miejscowa śmietanka fachu. Do tego niejaki Olaf

Rudnicki, z nim może być problem...

– Polak?

– Owszem, jednak nie chodzi o narodowość. To dumny człowiek, obawiam

się, że może uznać zaproszenie za wyraz... jak by to powiedzieć...?

Wdzięczności. I grzecznie je odrzucić. Tymczasem bardzo mi zależy na jego


obecności.

– Wdzięczności? A to za co? – zmarszczyła brwi starsza pani. – Nie

wiedziałam, że masz jakieś znajomości w Warszawie.

– To dość świeża znajomość. Mówiąc krótko, gospodin Rudnicki uratował

mi życie. Kilka dni temu w enklawie.

– Coś ty tam robił, na litość boską?!

Samarin rozłożył ręce w wymownym geście, widząc jednak, że ciotka nadal

oczekuje wyjaśnień, rzucił niechętnie:

– To jedna z tych spraw, o których nie mogę rozmawiać.

– Ach, z tych... – Księżna ściągnęła usta w wyrazie dezaprobaty. – No

dobrze, powiedz mi chociaż parę słów na temat tego swojego przyjaciela. Bo

jak rozumiem, będę musiała zaprosić go osobiście?

– Obawiam się, że tak. Jest szlachcicem, pieczętuje się Jastrzębcem, nie

wiem, co robił wcześniej, ale od mniej więcej roku para się alchemią.

Prowadzi też aptekę. Z tego, co się zorientowałem, z powodzeniem.

– Jastrzębiec... – powiedziała księżna z namysłem. – Ciekawe. Podobno

Samarinowie przejęli ten herb od polskiej szlachty, choć z biegiem czasu

zaszły pewne zmiany w heraldyce.

– Tak, wiem – przyznał oficer. – Dlatego tytułuję go kuzynem. I nie! Niech

ciocia się nie obawia, on na pewno nie będzie pretendował na stanowisko


naszego krewniaka. To tylko żart. A gospodin Rudnicki niespecjalnie

przejmuje się ludźmi z wyższą pozycją społeczną. Przez przypadek

usłyszałem, jak tłumaczy swojej posługaczce, jakie miejsce zajmuję wśród

arystokracji.

– No myślę! Graf Samarin...

– Nie zrozumiała ciocia. Porównał mnie do ratlerka...

– Co takiego?!

Starsza pani przypatrywała się wnukowi z osłupieniem: mężczyzna wyglądał

na rozbawionego, tymczasem nie ulegało wątpliwości, że w każdej innej

sytuacji potraktowałby podobne określenie jako zniewagę i odpłacił

żartownisiowi czymś więcej niż uderzeniem.

– Rozumie ciocia, on nie chciał mnie obrazić, a jedynie uspokoić służącą.

Nie zdawał sobie sprawy, że mogę usłyszeć tę rozmowę. Niemniej obawiam

się, że tytuł cioci nie zrobi na nim większego wrażenia. Co innego uśmiech...

– Pochlebca! – powtórzyła starsza pani. – Coś takiego mogło być prawdą

czterdzieści, no! niechby i trzydzieści lat temu, ale nie teraz.

– Ależ skąd!

– Opowiedz o nim coś więcej – poleciła. – I najważniejsze: jak wygląda?

– Cóż... – odparł niepewnie Samarin. – Przeciętnego wzrostu i postury.

Twarz... Bo ja wiem...? Też przeciętna...


– Saszka!

– Naprawdę nie przyglądałem mu się specjalnie. Może ciocia zapyta mnie

jeszcze o kolor oczu gospodina Rudnickiego?!

– Założę się, że gdyby chodziło o tancerkę egzotyczną, zapamiętałbyś nie

tylko kolor oczu, ale i rozmiar biustu – rzuciła księżna zgryźliwie.

– Touché! – zawołał Samarin, łapiąc się za serce. – Jak ciocia dobrze mnie

zna...

– Znam, znam, hultaju! No dobrze, opowiedz o tym ratlerku.

Samarin powtórzył rozmowę, bezbłędnie naśladując głos i akcent

Okoniowej. Po chwili księżna zaśmiewała się do łez.

– Interesujący młodzieniec – przyznała, ocierając oczy chusteczką. – Z

przyjemnością zaproszę go osobiście.

Samarin poczęstował się kieliszkiem Grande Cuvée – ciotka zamawiała

tylko najlepsze gatunki szampana – i rozejrzał po sali: w przyjęciu

uczestniczyło góra trzydzieści osób. Ani za dużo, ani za mało, w końcu raut to

nie zabawa taneczna, gdzie tłok jest świadectwem pozycji społecznej

gospodarzy. Panie w wieczorowych sukniach, panowie w eleganckich frakach

albo mundurach i przy orderach. No i alchemicy... Łysy, przeraźliwie chudy i

blady, przypominający żywego trupa Markowski, mistrz gildii Srebrnego

Zamku, oraz gospodin Poturin, przedstawiciel Północnego Wiatru prosto z


Petersburga. Ten dla odmiany zażywny, z sumiastymi wąsami, kojarzył się ze

starym morsem.

Rudnicki, o dziwo, trzymał się na dystans od, było nie było, kolegów po

fachu i dzielił uwagę między emerytowanego radcę Szuwałowa oraz kilka

młodych i ładnych panienek. Te ostatnie wyglądały, jakby dopiero co

ukończyły Institut Błagorodnych Diewic... Niewykluczone zresztą, że tak

właśnie było: księżna uwielbiała odgrywać rolę swatki. Samarin miał tylko

nadzieję, że obiektem manipulacji jest Rudnicki, a nie on sam...

Udający ordynansa Matuszkin podsunął mu tacę z przekąskami. Obficie

zaopatrzoną tacę. Mimo że nikt nie żałował sobie jedzenia, blizna odstraszała

od niego większość gości.

– Chyba powinniście rzucić okiem na kuzyna, wasze wysokobłagorodie –

szepnął. – Wydaje się, że zwrócił na siebie uwagę panienek, a to nie podoba

się kilku oficerom.

Samarin podziękował skinieniem i udał się leniwym krokiem w stronę

skupionej wokół alchemika grupki. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że

słowom Rudnickiego przysłuchują się nie tylko młodziutkie dziewczęta, ale i

kilka starszych dam, nie wyłączając księżnej.

– Co pan sądzi o mojej bransoletce? – spytała wysoka, wiotka blondynka,

licząca sobie nie więcej niż dwadzieścia lat.


Rudnicki obejrzał złotą, wysadzaną szlachetnymi kamieniami ozdóbkę i

zwrócił ją z uśmiechem właścicielce.

– Wszystko zgodnie z zasadami, mademoiselle – zapewnił. – Tu akurat

mamy prawidłowe połączenie: szafiry i opale. Oba kamienie należą do chóru

planetarnego. No i szafiry pasują do pani oczu – dodał szarmancko.

Panienka zachichotała, zasłaniając twarz wachlarzem.

– Gospodin Rudnicki, proszę powiedzieć nam coś więcej, to bardzo

interesujące – poprosiła księżna.

– Według starych traktatów drogie kamienie związane są z gwiazdami oraz

planetami i ozdabiając nimi biżuterię, wykorzystujemy reprezentowane przez

nie siły. Jednak istnieją pewne ograniczenia, można je łączyć ze sobą według

ściśle określonych reguł.

– I jakie to reguły?

– Są dość skomplikowane – przyznał alchemik. – Bo oprócz ogólnych zasad

trzeba uwzględnić też pewne cechy jednostkowe, na przykład znak zodiaku,

wiek, a nawet stan cywilny osoby, której darowujemy biżuterię. Generalnie

rzecz biorąc, istnieją trzy chóry: planetarny, gwiezdny i ziemski. Nie wolno

mieszać kamieni pochodzących z różnych chórów, jedynym wyjątkiem jest

perła, która mimo że należy do chóru ziemskiego, może łączyć się z

diamentami.
– Fascynujące! – zawołała tęga matrona pod pięćdziesiątkę. – Zatem

możliwe, że całymi latami nosiłyśmy ozdoby przynoszące nam pecha?

– Niezupełnie, madame. Negatywne oddziaływanie klejnotów może mieć

miejsce dopiero od zeszłego roku. Od momentu pojawienia się enklaw.

Wcześniej był to tylko nieszkodliwy przesąd.

– Więc mamy wierzyć we wszystkie bajki o magii szlachetnych kamieni? –

prychnął wzgardliwie wysoki, postawny mężczyzna w mundurze majora.

– Z pewnością nie we wszystkie. Większość to zwykłe bzdury. I kto wie

które wypada traktować poważnie? Jednak w kręgach zajmujących się magią i

alchemią panuje przekonanie, że lepiej nie kusić losu, nosząc niedobrane

klejnoty.

– A jaki klejnot proponowałby pan dla mężatek? – spytała kokieteryjnie

któraś z pań.

– Tylko rubin, madame. Od dawna uważano, że noszenie rubinów sprzyja

wierności i stałości uczuć. Do rubinów pasują opale, ametysty, turkusy, szafiry

i diamenty.

Po chwili stolik, przy którym siedział Rudnicki, przypominał ladę u

jubilera: większość pań domagała się od alchemika opinii na temat swoich

klejnotów. Ich mężowie przyglądali się całemu zamieszaniu z nieukrywanym

zaniepokojeniem – nie trzeba było jasnowidza, żeby przewidzieć, iż negatywna


ocena może mieć daleko posunięte konsekwencje dla szczęścia rodzinnego i

portfeli panów...

Tymczasem rozzłoszczony chłodną odprawą major pomaszerował do bufetu.

W ślad za nim ruszyła większość wojskowych. Samarin bez zdziwienia

zauważył, że skupili się wokół wazy z ponczem. Najwyraźniej mieli zamiar

potraktować alkohol jak znieczulenie. Niestety, większość z nich już była na

rauszu, jeszcze kieliszek czy dwa i zaczną sprawiać problemy. Kręcący się przy

oficerach Matuszkin ponaglił Samarina ledwie zauważalnym gestem.

– ...sprawiają wiecznie kłopoty – perorował czerwony na twarzy major. –

Jak nie powstania, to żądania większej autonomii. A ten alchemik wygląda

podejrzanie. Dobrze, jeśli nic się nie zawieruszy po tym całym seansie – dodał

zjadliwie.

Towarzysze grubianina z wyjątkiem szczupłego, siwowłosego kapitana

wybuchnęli aprobującym śmiechem. Ten ostatni mierzył majora pełnym

niesmaku spojrzeniem, ale powstrzymał się od komentarza.

– Gospoda oficery... – rzucił Samarin niegłośno.

Mimo że w cywilnym ubraniu, przyciągnął bez trudu uwagę zebranych.

Kilku wojskowych wyprostowało się, przybierając niemal pozycję zasadniczą,

inni spoważnieli. Tylko sprawca całego zamieszania spoglądał spode łba.

– Jeszcze jeden pieprzony cywil – wymamrotał. – O co chodzi?


– Cóż... – udał zastanowienie Samarin. – Mówiąc w skrócie, nie podoba mi

się pańskie zachowanie, majorze. Nie lubię mężczyzn, którzy nie potrafią pić,

arogantów i głupców, a wszystkie te określenia doskonale pana opisują. Mam

rozwinąć czy tyle wystarczy?

Na twarzy majora pojawił się pełen samozadowolenia uśmieszek, zapewne

uznał Samarina za łatwą ofiarę.

– Może pan zacząć od przedstawienia się – zaproponował. – Rozumie pan,

na pojedynek można wyzwać tylko innego szlachcica, mieszczańską hołotę

bije się po prostu po mordzie.

– Gospodin major! – spróbował pohamować grubianina kapitan. – Tak nie

uchodzi! Księżna nie zaprosiłaby osoby niegodnej szacunku.

– Przecież jest tu ten alchemik! – zripostował tamten. – Czekam! – ponaglił

Samarina.

– Aleksander Borysowicz Samarin. – Pułkownik skłonił się lekko.

– Krewny księżnej?

– To moja cioteczna babka. A teraz może mi się pan odwzajemni?

– Zawiałow. Nikołaj Siergiejewicz. Ze względu na szacunek dla naszej

gospodyni pozwolę panu na przeprosiny.

– Obawiam się, że to niemożliwe, obraził pan mojego przyjaciela, pana

Rudnickiego. Nie bez znaczenia jest też fakt, że to właśnie przez panu
podobnych my, Rosjanie, mamy opinię chamów i prostaków.

Zawiałow zacisnął zęby, wylał na Samarina zawartość kieliszka. Pułkownik

bez słowa osuszył twarz, starając się nie okazywać zadowolenia. Było

oczywiste, że prędzej czy później ktoś spróbuje zabić Rudnickiego, choćby po

to, aby tamten nie wyjawił zbyt wielu tajemnic enklawy. Wszyscy inni

alchemicy albo niewiele wiedzieli, albo nie mieli zamiaru dzielić się

informacjami. Tymczasem Samarin potrzebował każdego okrucha wiedzy. W

tej sytuacji trzeba było udzielić lekcji wszelkim obecnym i potencjalnym

wrogom Rudnickiego. Surowej lekcji. Zastanawiało też zachowanie samego

Zawiałowa: gdyby major był pijakiem i chamem, księżna nigdy by go nie

zaprosiła. A żyła dostatecznie długo w Warszawie, aby orientować się w

sytuacji. Tak więc albo miał zły dzień, albo wykonywał misję. Misję zleconą

przez kogoś, komu bardzo zależało, żeby sekrety warszawskiej enklawy nie

wyszły na jaw...

– Moi sekundanci zgłoszą się jutro do pana – poinformował chłodno.

– Och, załatwimy to jakoś – wybełkotał Zawiałow. – A tymczasem, skoro i

tak skłócę się z księżną, wyjaśnię pewnemu alchemikowi, co o nim myślę.

Samarin westchnął i wymierzył majorowi siarczysty policzek.

– Czy teraz przykułem wreszcie pańską uwagę, majorze? Zanim pan

cokolwiek i komukolwiek wyjaśni, udzieli mi pan satysfakcji. Czy zostałem


dobrze zrozumiany?

Zawiałow zamierzył się pięścią, dwóch innych oficerów przytrzymało go

pod ramiona.

– Nie teraz! Nie tutaj! – rzucił ostro siwy kapitan.

– A więc jutro – wycedził major z nienawiścią.

– Panowie? Co tu się dzieje? – spytała władczo księżna. Najwyraźniej

scysja zwróciła jej uwagę.

– Drobne nieporozumienie, ciociu. Pan major już wychodzi. Rozumie

ciocia, chyba zaszkodził mu ten doskonały skądinąd poncz.

– Kniagini... – skłonił się dumnie Zawiałow.

Po chwili zostali sami, major wraz z większością oficerów opuścili salę.

– Aleksandrze Borysowiczu! – powiedziała złowrogim tonem starsza pani.

– To nic wielkiego – zbagatelizował Samarin. – Major przesadził z

alkoholem i zaczął się awanturować. Wolałem interweniować, zanim pozostali

goście zorientują się, w jakim jest stanie.

– Przesadził z alkoholem? Nigdy nie słyszałam, żeby się upijał. Ani

awanturował. Uważaj na siebie, Saszka, Zawiałow uchodzi za świetnego

strzelca i szermierza.

– Będę uważał, jednak nie sądzę, żeby do tego doszło, pewnie przeprosi, jak

tylko wytrzeźwieje – skłamał z zimną krwią Samarin. – Kto chciałby narażać


się najpiękniejszej księżnej w okolicy?

– Tak czy owak, bądź ostrożny – powtórzyła, ignorując pochlebstwo. –

Mam tylko jednego wnuka.

Samarin dopił poranną kawę, z ułożonego schludnie stosiku wziął kolejną

gazetę. Uśmiechnął się mimo woli, czytając ogłoszenia towarzyskie.

– Słuchaj! – rzucił pod adresem Matuszkina. – „Dwie młode figlarki

poznają takichże panów dla wspólnej łobuzerki. Zgłoszenia pod

» Bliźniaczki« ”. Co ty na to?

– Ot, kobieca fantazja! – westchnął tęsknie żołnierz. – Od razu widać, że to

Warszawa... Idą! – dodał już zupełnie innym, rzeczowym tonem.

– Wreszcie! – mruknął pułkownik. – Myślałem, że będę musiał czekać do

południa.

Zgodnie z zeszłowiecznymi jeszcze przepisami sekundanci obu stron musieli

się spotkać w ciągu dwudziestu czterech godzin. Mimo że pojedynki były

nielegalne, ich uczestnicy mogli niemal zawsze liczyć na łaskę cara. Dowódcy

jednostek, w których służyli skonfliktowani oficerowie, przesyłali informacje

na temat pojedynków do Ministerstwa Wojny, a stamtąd wędrowały one

bezpośrednio do imperatora. Co więcej: uchylenie się od pojedynku

skutkowało natychmiastowym zwolnieniem z wojska. Zawiałow nie miał

wyboru...
– Kapitan Adam Warecki i porucznik Siergiej Budakow – zaanonsował

Matuszkin.

Samarin wstał zza stołu i powitał przybyłych oszczędnym ukłonem.

– Wina, a może koniaku? – zaproponował.

– Dziękujemy – odpowiedział szczupły, siwowłosy kapitan. – Niestety,

sprawa, która nas sprowadza, wyklucza przyjemności towarzyskie.

– Słucham panów.

– Rozumiem, że polubowne załatwienie sporu nie wchodzi w grę? –

powiedział z odcieniem rezygnacji Warecki.

– W żadnym wypadku – potwierdził Samarin. – I skąd ta dziwna

propozycja? Przecież doszło do ciężkiej obrazy. Nie bardzo też rozumiem,

dlaczego panowie domagali się widzenia ze mną, zamiast omówić warunki

pojedynku z moimi sekundantami?

– Mieliśmy nadzieję na wynegocjowanie swego rodzaju porozumienia.

Mimo wszystko – włączył się do dyskusji Budakow. – Ma pan rację,

pułkowniku. Obie strony doznały ciężkiej obrazy i starcie jest nieuniknione,

jednak panowie cieszą się nieposzlakowaną reputacją i nikt nie zwróciłby...

Przepraszam, nie zarzuciłby... – urwał, nie wiedząc, jak dokończyć zdanie.

– Mam nadzieję, że nie sugeruje pan, żebym zgodził się na jedną z tych

sztuczek dla tchórzy? – rzucił złowrogo Samarin. – Jak na przykład


maksymalny dystans albo mniejsze ładunki prochowe?

– Skądże znowu! – zaprzeczył Budakow bez przekonania. – Niemniej jednak

naszym obowiązkiem było upewnić się, że żadne porozumienie nie jest

możliwe.

– Czujcie się upewnieni – odparł sucho Samarin. – A teraz...

– Za pozwoleniem – powstrzymał go Warecki. – Jeszcze jedna kwestia.

Skoro już rozmawiamy...

– Tak?

– To prawda, że major Zawiałow zachował się co najmniej niegrzecznie, a

jego zachowanie wobec pana nosi charakter ciężkiej obrazy, jednak i pańska

reakcja wydaje się mocno przesadzona. A w odróżnieniu od Zawiałowa nie był

pan pijany. Rozumiem, że musiał pan interweniować jako krewny gospodyni,

jednak pańskie oburzenie było niewspółmierne do sytuacji. W końcu kogo

obchodzi jakiś alchemik? Dlatego...

– Wydaje się? – przerwał mu Samarin. – Mógłbym wiedzieć komu? I

dlaczego powinno mnie to interesować?

– Nam, oficerom garnizonu – wyjaśnił kapitan, nie spuszczając wzroku. –

Oczywiście nie jest pan obowiązany udzielać mi jakichkolwiek wyjaśnień,

jednak uważam, że przyczyniłoby się to do oczyszczenia atmosfery, a może

nawet powodzenia pańskiej misji. Bo przecież nie znalazł się pan tu


przypadkiem. Nikt z nas, w tym i Zawiałow, nie wiedział, że jest pan oficerem

Konwoja. A to może oznaczać tylko jedno: wypełnia pan zadanie szczególnej

wagi.

Samarin skinął z namysłem głową, Warecki miał rację, nie miało sensu

wchodzić w konflikt z miejscowymi oficerami. Kto wie czym mogłoby się to

zakończyć? Było więcej niż pewne, że prędzej czy później będzie potrzebował

ich pomocy.

– Uznaję ten argument – przyznał. – Jestem osobiście zainteresowany

obroną dobrego imienia gospodina Rudnickiego. Przede wszystkim dlatego,

że jest moim krewniakiem. Co prawda pokrewieństwo jest dość odległe,

jednak... – Rozłożył wymownie ręce.

– Teraz rozumiem – oznajmił Budakow. – Nikt nie może pana winić, krew

nie woda.

– To jeszcze nie wszystko.

– Słuchamy – zachęcił Warecki.

– Niedawno byłem w enklawie. Rudnicki uratował mi życie. Podobnie jak i

moim żołnierzom.

– Alchemik?! – wykrzyknął z niedowierzaniem kapitan.

– To przede wszystkim szlachcic i odważny mężczyzna – zaznaczył z

naciskiem Samarin.
– Pański ordynans też tam był – domyślił się Budakow. – To stąd ta rana?

– Owszem. Wreszcie wzburzyło mnie, że mojemu kuzynowi ubliżył akurat

oficer garnizonu.

– Nie bardzo rozumiem...

– Wszyscy jesteście winni Rudnickiemu dozgonną wdzięczność.

– A to dlaczego? – Warecki zmarszczył brwi. – Poznałem go dopiero

wczoraj.

– Jaką macie śmiertelność w garnizonie? – odpowiedział pytaniem Samarin.

– Jeśli chodzi o patrole?

– Cóż, rzeczywiście jest ona większa niż w innych enklawach, najwyraźniej

ta warszawska jest szczególna.

– Bynajmniej – zaprzeczył pułkownik. – Szczególnego mieliście tylko

kwatermistrza. Gospodin Rudnicki odkrył, że Krugłow fałszuje stop srebra

wykorzystywany do produkcji amunicji. Rozumiecie: zawartość srebra była

poniżej normy. Dlatego ginęły patrole, ich broń była bezużyteczna. Teraz

tylko dzięki niemu macie wreszcie normalne naboje i nowego kwatermistrza.

Rysy twarzy Wareckiego wyostrzyły się, przypominając drapieżnego ptaka,

Budakow zaklął siarczyście.

– A to gnida! – warknął. – Nikomu nie przyszłoby do głowy, że ośmieli się

na coś takiego! Wszyscy wiedzieli, że robi ciemne interesy, ale myśleliśmy, że


ogranicza się do oszukiwania dostawców. Rozumie pan, pułkowniku:

zgłaszano skargi, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. To sprawa sztabu, a nie

oficerów liniowych.

– Kiedy wydały się te fałszerstwa? – spytał przez zaciśnięte zęby Warecki.

– Na dniach. W enklawie przypadkiem porównaliśmy naboje i gospodin

Rudnicki doszedł do wniosku, że nasze zawierają więcej miedzi niż srebra.

– To dlatego ostatnio nie wysyłano patroli! – zawołał Budakow.

– Tak, trzeba było wymienić amunicję.

– Szkoda, że ta gadzina zastrzeliła się przy czyszczeniu broni! Nawet mordy

mu obić nie można!

Warecki spojrzał ze zdziwieniem na młodszego kolegę, pokręcił frasobliwie

głową.

– Oj, Sierioża, Sierioża – westchnął. – Krugłow był świnią, ale przecież nie

pierwszy raz trzymał broń w ręku.

Budakow otworzył usta, żeby zaprotestować, nagle w jego oczach pojawił

się błysk zrozumienia.

– A więc to tak – mruknął. – Dziękuję, panie pułkowniku!

– Nie wiem, o czym pan mówi – odżegnał się Samarin. – Prosiłbym też

panów o dyskrecję, lepiej, żeby informacje dotyczące garnizonu nie wyszły

poza krąg oficerów.


– Ma pan nasze słowo – obiecał Warecki. – Szkoda tylko, że nie spotykamy

się w przyjemniejszych okolicznościach.

– Cóż robić? Takie życie. À propos obrazy: a pan nie poczuł się dotknięty

opinią majora Zawiałowa o Polakach?

Warecki skrzywił się niechętnie, najwyraźniej nie mając ochoty niczego

wyjaśniać, po chwili wzruszył ramionami.

– Służyliśmy razem na Kaukazie – odpowiedział. – Sam pan wie,

pułkowniku, że w gronie towarzyszy broni takie uwagi traktuje się nieco

inaczej. Zapewniam też, że coś podobnego zdarzyło się po raz pierwszy, a sam

major przeprosił mnie natychmiast, jak tylko wytrzeźwiał. Naprawdę szkoda,

że sprawy zaszły tak daleko. A teraz wybaczy pan, rzeczywiście czas spotkać

się z pańskimi sekundantami. Gospodin połkownik...

– Gospoda oficery...

Samarin zerknął na zegarek – dochodziła szósta. Nad niewielką, ale równą

łączką unosiła się poranna mgła, w oddali widać było niewyraźne sylwetki

drzew. Za lasem znajdowała się wioska, kościółek i – jakżeby inaczej! –

cmentarz...

– Zaczynajmy! – ponaglił, przytupując, potężny mężczyzna w wojskowym

szynelu narzuconym na generalski mundur. – Bo zimno.

Zgodnie z przepisami pojedynki nadzorował bądź oficerski sąd honorowy,


bądź – jeśli rzecz dotyczyła oficerów sztabowych – bezpośredni przełożony

zainteresowanych. W tym wypadku dowódca warszawskiego garnizonu,

generał Proskurin.

– Panowie! – Warecki podniósł głos. – Przedstawiciele obu stron uzgodnili,

że pojedynek odbędzie się à volonté. Dystans dwadzieścia sześć kroków,

przeciwnicy zwróceni plecami do siebie. Na komendę „strzelać!” odwrócą się i

odciągną kurki. Każdy może wystrzelić w dowolnym momencie po usłyszeniu

komendy, jednak nie później niż w ciągu dziesięciu sekund. Po komendzie

„stój!” należy natychmiast opuścić broń, niezależnie od tego, czy ktoś strzelił,

czy nie. Czas odliczy na głos pan Czerski. Na stanowiska!

Samarin pomaszerował na wyznaczone miejsce, pod butami chrzęściła

zamarznięta ziemia. Starszy, szpakowaty lekarz spokojnie palił papierosa,

stojąc okrakiem nad czarną skórzaną torbą. Pułkownik od razu wyczuł w nim

wojskowego medyka, przyzwyczajonego do operowania w dużo gorszych

miejscach niż podwarszawska łączka.

Budakow podał Samarinowi nabity pistolet i pułkownik poczuł pod

palcami chłodną stal. Kątem oka zauważył Baturina. Ten pilnował Zawiałowa,

tyle że tym razem ubrany był w mundur Konwoja z epoletami kapitana.

– Gotowo? – krzyknął Warecki.

– Gotów! – zgłosił Samarin.


– Gotów! – jak echo odpowiedział Zawiałow.

– K boju! Strielat'!

Samarin odwrócił się płynnie, uniósł dłoń z pistoletem. Tamten już

wycelował, ale jeszcze nie naciskał spustu.

– Raz, dwa, tri... – odliczał wpatrzony w zegarek Czerski.

Strzelili niemal jednocześnie, Zawiałow o uderzenie serca wcześniej,

Samarin zaraz potem. Obaj utrzymali się na nogach. Pułkownik delikatnie

napiął mięśnie – przestrzelone ramię rwało niczym ropny ząb, ale wyglądało

na to, że kość jest cała. Oddał dymiący jeszcze pistolet sekundantowi i

podążył spiesznym krokiem do Zawiałowa. Major siedział już na ziemi z

bladą jak papier twarzą, lekarz ciął na nim ubranie.

– Kula w barku – zawyrokował po chwili. – Potrzebna będzie operacja.

Cóż, pomyślał Samarin, mocodawca Zawiałowa będzie musiał poszukać

sobie innego najemnika. A gospodin Rudnicki pożyje jeszcze trochę...


IV
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Rudnicki wydobył z atanora szklane, żaroodporne


naczynie: proszek miał jasnoczerwony kolor. Tak jak

podawały traktaty. Alchemik obejrzał go dokładnie i

ostrożnie przesypał do niewielkiego flakonu. Jeśli coś

poszło nie tak, zmarnował kilkanaście łutów materia prima. Chyba że uzyskał

osławioną „czerwoną tynkturę”...

Mężczyzna podszedł do paleniska i wsypał szczyptę krystalicznego

czerwonego proszku do sporych rozmiarów tygla, wypełnionego w trzech

czwartych rtęcią. Po chwili dodał jeszcze węglanu potasu i rozpalił ogień.

– Cóż, zobaczymy – mruknął.

Nagle skrzypnęły drzwi i do urządzonej na poddaszu pracowni wszedł

Samarin.

– Zawsze rozmawiasz sam ze sobą? – spytał ciekawie.

– Nie przeszkadzaj! – odburknął gniewnie Rudnicki.

– Co robisz?
– Transmutuję!

– Więc ty naprawdę...

– Naprawdę! Dołóż węgla – polecił alchemik. – Szybciej! Płomienie muszą

ogarnąć cały tygiel.

– Matuszkin! – zawołał Rosjanin. – Mam niesprawne lewe ramię – rzucił

tytułem usprawiedliwienia.

Rudnicki zaklął i sam podsycił ogień. Pośpieszny tupot ciężkich

wojskowych buciorów świadczył, że przyboczny Samarina wspina się na górę.

Manipulując żelaznymi szczypcami, alchemik obracał tygiel tak, aby naczynie

nagrzewało się równomiernie ze wszystkich stron.

– Będzie z tego złoto? – spytał niepewnie Samarin. – I po czorta ci ono?

Warto tracić tę pierwotną materię, żeby uzyskać bryłkę kruszcu?

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie! – zameldował się zdyszany żołnierz.

– Bądź gotowy dorzucić węgla – rozkazał pułkownik. – Gospodin ałchimik

właśnie robi złoto z ołowiu.

– Z rtęci – odparł z roztargnieniem Rudnicki.

– Wszystko jedno. I po co to wszystko?

– Alchemiczne złoto to zupełnie inny rodzaj metalu. Podobnie jak i srebro –

wyjaśnił Rudnicki. – Traktaty twierdzą, że powstałe na skutek transmutacji

złoto odmładza i leczy wiele chorób, wystarczy go dotknąć. A co do srebra...


Wyobrażasz sobie, jak na taki metal zareagowałaby fauna enklawy? Kto wie?

Może wystarczyłby jeden pocisk?

– Ile to będzie warte? Jeśli się uda? – zainteresował się Matuszkin.

Alchemik ponownie zauważył, że mimo służbistego tonu w głosie żołnierza

nie sposób doszukać się cienia niepewności czy wahania, chociaż włączył się

bezceremonialnie w rozmowę osób o dużo wyższej niż jego pozycji

społecznej. A Samarin – jak zwykle! – nie zareagował. Tak jakby był

przyzwyczajony rozmawiać z Matuszkinem na stopie niemalże przyjacielskiej.

A przy tym wszystkim Rudnicki miał nieodparte wrażenie, że rosyjski

arystokrata nie jest bynajmniej zwolennikiem równości klas...

– A ile jest warte ludzkie życie? – odpowiedział pytaniem. – Jeśli to złoto

rzeczywiście leczy i odmładza, nie ma takiej ceny, jakiej nie zapłaciliby

śmiertelnie chorzy albo starzy ludzie. Sto tysięcy? A może i milion rubli? –

Wzruszył ramionami.

– Jak długo potrwa ten proces? – wtrącił Samarin.

– Nie dłużej niż pół godziny. Może krócej, nigdy wcześniej tego nie

robiłem.

– No, no – mruknął oficer. – Ciekawe, czy...

– Jeszcze węgla! – przerwał mu szorstko Rudnicki.

Pułkownik przewrócił oczyma, ale otworzył drzwiczki pieca, pomagając


podwładnemu. Ten natychmiast sięgnął po szuflę.

– Wystarczy? – upewnił się.

– Na razie tak. Jak tam blizna, Matuszkin?

Żołnierz odruchowo sięgnął do twarzy, skrzywił się, wyczuwając pod

palcami szramę.

– Tak sobie – odparł niewesoło. – Pobolewa. No i raczej wątpliwe, żebym z

takim pyskiem zainteresował dziewczęta.

– Kiedy skończymy transmutację, przypomnijcie mi, żebym wam dał coś na

rany.

– Obawiam się, że nie stać mnie na wasze lekarstwa, gospodin ałchimik.

Widziałem na dole ceny...

– Przecież powiedziałem „dam”, a nie „sprzedam” – wytknął Rudnicki. – I

jeszcze jedno: jak tu weszliście? Kazałem Markowi zamknąć drzwi, żeby mi

nikt nie przeszkadzał.

– Cóż, jego wysokobłagorodie pokazał chłopakowi przez szybę pięć rubli.

Podziałało jak czarodziejska różdżka – wyjaśnił sucho Matuszkin.

– A to huncwot! – mruknął Rudnicki.

– Nie gniewaj się na chłopaka – poprosił Samarin. – Widział mnie już u

ciebie i pewnie tylko dlatego wpuścił.

Alchemik machnął niedbale ręką, choć nie wyglądało na to, żeby przekonały
go argumenty rozmówcy. Cała jego uwaga skupiona była na przybierającym

wiśniowy kolor tyglu.

– Nie mogę przyjąć darmowych lekarstw – oznajmił Matuszkin z urażoną

miną. – Choć prosty żołnierz, mam swój...

– Och, zamknij się, matole! – burknął Rudnicki. – Naprawdę wydaje ci się,

że choć przez chwilę pomyślałem, że jesteś zwykłym sołdatem?

Alchemik parsknął śmiechem: na twarzy obu Rosjan oburzenie walczyło z

niedowierzaniem.

– Zastanawiasz się, co cię wydało? – kontynuował. – Pomyślmy: po

pierwsze słownictwo i akcent, świadczące o tym, że wychowywałeś się w

środowisku, w którym mówiono językiem literackim, bez błędów i

naleciałości, po drugie maniera prowadzenia dyskusji, jakbyś dorównywał

pozycją społeczną wszystkim rozmówcom. Wreszcie kwestia higieny...

– Nie rozumiem. Coś jest nie tak z moją higieną? – zapytał tym razem

naprawdę zły Matuszkin.

– Wręcz przeciwnie – zapewnił alchemik. – Wszystko w porządku. Tylko że

używasz dość ekskluzywnej wody kolońskiej Chevalier d’Orsay. Znam się na

tym, bo sam handluję perfumami. A przeciętnego ruskiego sołdata, wybaczą

panowie, czuć co najwyżej kapustą i niepranymi onucami.

– Gospodin ałchimik... – odezwał się Samarin złowrogo.


– Podajcie wosk! – rzucił ostro Rudnicki, najwyraźniej tracąc

zainteresowanie tematem. – Tam, na stole!

Matuszkin wykonał polecenie i alchemik wrzucił do płynnego metalu

niewielką grudkę wosku.

– No! – Zagryzł wargi. – Teraz zobaczymy...

Za pomocą żelaznych szczypców odstawił naczynie z ognia i uruchomił

potężną dmuchawę, schładzając zawartość tygla. Stopniowo metal przyjmował

trwałą konsystencję i srebrzystobiałą barwę, z lekkim złotawym odcieniem.

– Zbyt jasne na złoto – zauważył Samarin.

Rudnicki w krótkich, żołnierskich słowach wytłumaczył mu, dlaczego

najbardziej próżniacza klasa społeczna, dla niepoznaki zwana arystokracją,

powinna zostawić wszelkiego typu ekspertyzy ludziom wykształconym i

posiadającym – w odróżnieniu od jaśniepaństwa – doświadczenie w dziedzinie

alchemii i metalurgii.

– To elektrum – wyjaśnił. – Stop złota i srebra, być może z niewielką

domieszką innych metali. Trudno wymagać, żeby pierwsza transmutacja

poszła mi idealnie. Prawdopodobnie proporcje poszczególnych składników

były nie takie, jak trzeba. Tylko że to drobiazg, zważywszy, że przemiana się

udała.

– Co teraz? – spytał zafascynowany Matuszkin.


– Rozdzielę metale metodą elektrolizy. To nic trudnego, mam na miejscu

wszystkie potrzebne przyrządy.

– Zbieram grupę w celu wyeliminowania okazów fauny, które wyrwały się z

enklawy – oznajmił Samarin. – Być może to srebro dałoby nam pewną

przewagę...

Alchemik bez słowa wytrząsnął metal z tygla, po czym położył go na

wadze.

– Ponad dwa funty – oznajmił po chwili. – Myślę, że stop zawiera jakieś

osiem, może dziewięć części srebra, reszta to złoto. Zastanowię się nad tym,

co powiedziałeś, przyjdźcie we wtorek.

Wyglądało na to, że Matuszkin chce dyskutować, ale Samarin powstrzymał

go stanowczym gestem.

– Wtorek to wtorek. A za lekarstwa dla Matuszkina mogę zapłacić. I

byłbym wdzięczny, gdybyś zatrzymał dla siebie przypuszczenia na temat jego

statusu. Rozumiesz, nasza misja wymaga daleko posuniętej dyskrecji i...

– Przypuszczenia zachowam dla siebie – przerwał mu Rudnicki. – A leki

wydam bezpłatnie i z gwarancją na wypadek komplikacji.

– Jakich, do licha, komplikacji?!

– Nigdy wcześniej nie leczyłem takiej rany środkami spagirycznymi –

poinformował beztrosko alchemik. – Jakby co, postaram się skorygować


ewentualne skutki uboczne...

– Bo ja wiem? – odchrząknął niepewnie Matuszkin. – Może nie trzeba?

– Jak chcesz, ale wydaje mi się, że twojej twarzy nic już nie zaszkodzi...

Żołnierz pominął milczeniem poufałą formę, w jakiej zwrócił się do niego

Rudnicki, i podszedł do lustra. Długo studiował swoje odbicie w szklanej

tafli. Widok nie należał do przyjemnych: sinoczerwona szrama przecinała

twarz, zamieniając ją w groteskową, budzącą grozę maskę.

– Szlag by to trafił! – mruknął. – Mógłbym bez charakteryzacji grać jednego

z jeźdźców Apokalipsy. Niech będzie! Dawaj, doktorku, swoje maści.

Rudnicki skinął głową i zabrawszy bryłkę elektrum, skierował się do drzwi.

– Napijmy się – zaproponował. – Trzeba uczcić udaną transmutację. Mam

coś specjalnego, stryj próbował kiedyś uzyskać materia prima metodą opisaną

w mało znanym, anonimowym traktacie alchemicznym z siedemnastego

wieku. Wyszła z tego znakomita wódka. Pije się ją jak wodę, za to w żołądku

pali niczym ogień. Co wy na to? Chyba że jesteście na służbie?

– W zasadzie jesteśmy – odpowiedział za siebie i towarzysza Samarin. –

Ale godzinka czy dwie nas nie zbawią. Wypadałoby też omówić to

planowane... polowanie.

Rudnicki westchnął z rezygnacją: można było przewidzieć, że jego udział

nie ograniczy się do konsultacji. Tymczasem sama myśl o kolejnym starciu z


istotami z enklawy wywoływała dreszcz przerażenia. Tyle że nie bardzo mógł

odmówić, ostatnia wyprawa wykazała ponad wszelką wątpliwość, czego

można dokonać, mając u boku zawodowców. Tak, Samarin i jego ludzie byli

mu niezbędni...

Rudnicki ostrożnie przechylił tygiel. Wypełniający formę do odlewania

pocisków metal przypominał srebrne łzy. Dziewięćdziesiąt dwa zołotniki, w

systemie metrycznym próba dziewięćset pięćdziesiąt osiem – niemal czysty

kruszec, w tym jedna setna alchemicznego srebra.

W oczekiwaniu, aż metal zastygnie, alchemik zajął się odmierzaniem prochu

na precyzyjnej wadze szalkowej. Stryj, zapalony myśliwy, nauczył go, jak

samemu wytwarzać amunicję. Niestety, nie zdążył pokazać, jak się strzela...

Rudnicki podszedł do stołu i zmierzył krytycznym wzrokiem ustawione na

blacie, gotowe już naboje: setka do mosina, sto dwadzieścia do nagana. Niby

niewiele, za to można mieć pewność, że żaden z nich nie zawiedzie – jakość

wytwarzanej samodzielnie amunicji była nieporównywalnie wyższa niż

fabrycznej, no i do tego srebro. Alchemiczne srebro... Mężczyzna nie raz i nie

dwa zastanawiał się nad fenomenem wrażliwości tworów enklawy na srebro,

nie doszedł jednak do żadnych konkretnych wniosków. Być może związane to

było z antyseptycznymi właściwościami tego kruszcu? W końcu używana

powszechnie do leczenia niegojących się ran i owrzodzeń maść, opracowana


przez wrocławskiego chirurga Mikulicza-Radeckiego, zawierała azotan srebra.

Z zadumy wyrwał go odległy, natrętny dźwięk dzwonka. Ktoś dobijał się do

apteki, nie bacząc na niedzielny poranek. Rudnicki zaklął bezsilnie, zapewne

Samarin – bo i któż by inny?! – postanowił złożyć mu kolejną

niezapowiedzianą wizytę.

Polowy, a nie paradny mundur gościa nie zapowiadał niczego dobrego.

Podobnie jak trzymany w garści karabin.

– Kolejny atak! – rzucił Samarin, nawet się nie witając. – Tym razem na

Piekarskiej. Policja i wojsko otoczyły kamienicę, za godzinę rozpoczynamy

akcję. Pójdziesz ze mną?

Alchemik wpuścił oficera do apteki, oszczędnym gestem zaprosił na górę.

– Nie jestem żołnierzem – powiedział, wspinając się po schodach. –

Wątpię, żebym mógł wam pomóc. To znaczy pomóc w walce. Jak sam wiesz,

strzelec ze mnie niespecjalny.

– To coś zabija twoich rodaków! – odparł gniewnie Samarin. – A ty chcesz

pozostać na uboczu i patrzyć, jak my, Rosjanie, rozwiązujemy ten problem!

– Po to płacę podatki – przypomniał oschle Rudnicki. – Żeby broniła mnie

policja. I wybaczcie, ekscelencjo, ale o ile pamiętam, nikt tu Rosjan nie

zapraszał. Sami wleźliście. I rządzicie. A skoro jesteśmy z waszej łaski

poddanymi Jego Wysokości Mikołaja Drugiego, obliguje to was do dbania o


nasze bezpieczeństwo.

Obaj stanęli u wejścia na poddasze, mierząc się gniewnym wzrokiem.

– Znaczy nie pójdziesz?!

– Nie pójdę.

– W takim razie proszę wybaczyć, że naruszyłem pański spokój z samego

rana. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy – obiecał z lodowatą

uprzejmością Samarin.

Rudnicki zagryzł usta, wpatrując się w plecy odchodzącego oficera.

– Poczekaj! – zawołał za nim. – Dam ci chociaż naboje.

– Jakie, do licha, naboje?! Spieszy mi się!

– Normalne, do karabinu i rewolweru. Sam odlewałem kule. Czyste srebro

plus to alchemiczne.

– Ile tego masz? – zapytał szybko Samarin.

– Po setce na każdy rodzaj broni. Proszę. – Wskazał ustawione w równych

rzędach naboje.

Rosjanin nachylił się nad stołem, przyjrzał amunicji.

– Wyglądają w porządku – odezwał się z wahaniem. – Jesteś pewien, że

zrobiłeś wszystko, jak trzeba? Wiesz, nie chciałbym, żeby w trakcie strzelania

rozniosło mi lufę albo okazało się, że nabój to niewypał...

– Te w enklawie były także mojej produkcji – oznajmił Rudnicki. – I


zapewniam cię, że są dużo lepsze od fabrycznych. Nawet pomijając to

alchemiczne srebro.

– W porządku! Biorę. I nie krępuj się z rachunkami, mam specjalne

fundusze.

– Jeszcze nie ustalono ceny na srebro otrzymane metodą transmutacji –

wycedził Rudnicki.

Zaalarmowany tonem alchemika oficer uniósł głowę.

– Nie chciałem cię obrazić. Ja...

– Nieważne! – machnął ręką Rudnicki. – Będziesz mi winien przysługę.

Samarin zacisnął usta, lecz po chwili namysłu przytaknął.

– Stoi! – potwierdził. – À propos pomocy, nie proponowałem ci udziału w

walce, jesteś dla mnie zbyt ważny, żeby cię narażać, ale twoje lekarstwa

mogłyby uratować życie rannym. Tak jak moim ludziom w enklawie...

– No dobrze – westchnął Rudnicki. – Pójdę z tobą, ale tylko jako

konsultant. I zapłacisz mi za medykamenty.

– Zgoda! A teraz pomóż mi pozbierać te naboje, muszę oszczędzać rękę.

– Co ci się stało? – spytał bez specjalnego zainteresowania alchemik.

– Sprawa honorowa. Na pistolety. Rana goi się dobrze, powiedziałbym

wręcz, że z nadzwyczajną szybkością, ale chciałbym, żebyś później rzucił na

nią okiem. Nie mogę sobie pozwolić na długą rekonwalescencję.


– Rzucę. Kiedy znalazłeś czas na pojedynek?

– Opowiem innym razem. Chodźmy!

– Dobrze, tylko zabiorę broń. Na wszelki wypadek.

– Zabierz. Strzeżonego...

Kamienica nie wyróżniała się niczym szczególnym poza nadmiarem

elementów ozdobnych, najwyraźniej architekt nie trzymał się jednego stylu,

jednak upiększające budynek kariatydy, gzymsy i podpierające dach lwie

głowy sprawiały wrażenie nuworyszowskiej przesady. Nad głównym wejściem

widniała data: tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt trzy.

– Na szczęście to nowy budynek i w urzędzie miejskim mieli jego plany –

poinformował kapitan Warecki. – Mogą nam się przydać w czasie szturmu.

Alchemik skinął głową, poza Samarinem w grupie znajdowało się jeszcze

dwóch oficerów: Warecki i Budakow. Obaj, co dziwne, odnosili się do niego z

uprzedzającą grzecznością. Oficerowie uważali się za klasę wyższą niż cywile i

zazwyczaj demonstrowali to na każdym kroku.

– Jak pan myśli?

– Nie jestem żołnierzem – wymówił się Rudnicki.

– A jednak – ponaglił tamten – bywał pan w enklawie i lepiej od nas wie,

czego się spodziewać.

– Cóż...
– Chwileczkę! – powstrzymał go Samarin i zwrócił się do Budakowa: –

Poruczniku, proszę wezwać do nas podoficerów. Chcę, żeby wszyscy usłyszeli,

co ma do powiedzenia gospodin Rudnicki.

Minutę później alchemika otoczył krąg żołnierzy. Mocno zaniepokojonych

żołnierzy.

– Olafie Arnoldowiczu?

– Przede wszystkim nie oddalajcie się sami nawet na krok. Musicie

poruszać się w trzy-, czteroosobowych zespołach. I nie liczcie za bardzo na

broń, na krótkim dystansie nie da wam aż takiej przewagi, jak się zapewne

spodziewacie. Do tego...

– Czy to znaczy, że nie zadziała? – wtrącił Budakow ze zmarszczonymi

brwiami.

– Zadziała, tyle że nawet srebrne pociski nie zabijają od razu. Nie

oszczędzajcie amunicji! I celujcie w głowę. Radziłbym też założyć bagnety na

karabiny, a oficerom poruszać się z szablą w jednej, a rewolwerem w drugiej

ręce.

– To wszystko? – upewnił się Samarin.

– Jeszcze jedno: każdego rannego natychmiast prowadźcie do mnie.

Nieważne, jak błaha wydałaby wam się rana. Nawet zadrapanie może grozić

śmiercią.
– Słyszeliście! – zakonkludował Samarin. – Zaczynamy! Dzielimy się na

trzyosobowe grupy, najlepszy strzelec z trójki dostanie specjalną amunicję.

Żołnierze sprawnie wykonali rozkaz i po chwili zniknęli we wnętrzu

budynku. Przy Rudnickim został tylko Warecki wraz z kilkoma żołnierzami,

choć kamienicę nadal otaczał policyjny kordon.

– Mamy pana ochraniać – wyjaśnił oficer, widząc pytające spojrzenie

alchemika. – No i zabezpieczyć punkt opatrunkowy. Jak pan myśli, czy uda

nam się...

Przerwały mu odgłosy strzałów i gniewne okrzyki, po chwili rozległo się

przeraźliwe, nieludzkie wycie. Rudnicki nerwowym gestem odchylił połę

płaszcza, dotknął rękojeści nagana.

– Co to jest? – spytał zaskoczony Warecki. – Bo chyba nie człowiek?

– Nie mam zielonego pojęcia – odparł alchemik. – A i co do tej drugiej

kwestii nie byłbym pewien, słyszałem raz, jak krzyczał mężczyzna żywcem

pożerany przez wilki. No, coś w rodzaju wilków...

– Myślałem, że jest pan ekspertem.

– Ekspertem? Nikt z odwiedzających enklawy nie pożył tak długo, żeby

zostać ekspertem.

– Ale walczył pan z tymi... stworzeniami?

– Raz czy dwa – przyznał niechętnie Rudnicki. – Przeważnie uciekałem.


– A ostatnio? Słyszałem, że był pan w enklawie razem z pułkownikiem.

– Owszem, udało nam się zabić dwa stwory. Wyższego rzędu – dodał.

– Opracował pan jakąś systematykę? – spytał z niedowierzaniem Warecki.

– Skąd! O ile mi wiadomo, nikt nie ma takiej wiedzy. To raczej pewne

wrażenie: nawet będąc absolutnym nowicjuszem, potrafi pan na polowaniu

odróżnić lisa od niedźwiedzia. I zagrożenie, jakie mogą przedstawiać.

Trzasnęły drzwi, z kamienicy wybiegło dwóch żołnierzy, wlokąc bezwładne

ciało.

– Tutaj! – zawołał Rudnicki. – Co mu jest?

– Nie znaju! – wymamrotał starszy z mężczyzn, z naszywkami sierżanta na

pagonach. – Ona krzyknęła i Stiepan padł jak ścięty, cały zalany krwią.

Matwieja tylko zadrapała. Ledwo, ledwo, pod okiem. A ten poczerniał na

twarzy i skonał, zanim zdążyliśmy cokolwiek zrobić.

– Przeżyje wasz Stiepan – zawyrokował Rudnicki. – Posadźcie go na ziemi

i przytrzymajcie, nie chcę, żeby się zakrztusił.

Alchemik wydobył z torby eliksir, zapachniało mirrą i nardem.

– To naprawdę pomoże? – upewnił się Warecki.

– Naprawdę. To wypróbowany środek – odparł z roztargnieniem alchemik. –

No, wystarczy! Teraz odwieźcie go do szpitala – polecił. – Potrzebny mu

spokój i parodniowy wypoczynek.


– Słuszajus', wasze błagorodie!

Rudnicki miał ochotę zapytać, na jakiej podstawie sierżant wycenił go na

błagorodie, ale zrezygnował. To nie był najlepszy czas na żarty.

– Punktem medycznym tej rangi przeważnie dowodzi podoficer lub oficer,

do stopnia porucznika włącznie – wyjaśnił szeptem Warecki, widząc minę

alchemika. – Niech pan nie protestuje – poradził. – To łatwiejsze, niż

tłumaczyć każdemu z osobna, kim pan jest.

Rudnicki przyznał kapitanowi rację skinieniem głowy, zerknął na zegarek.

– Ciekawe, ile to jeszcze potrwa – westchnął. – I jakie będą straty.

Dźwięk rozbijanej szyby skruszył nerwową ciszę: przez parterowe okno

wyskoczył średniej wielkości pies. Warecki błyskawicznie wydobył broń z

kabury. I równie szybko ją opuścił.

– To tylko jakiś biedny kundel – roześmiał się z ulgą.

– Strzelać!!! – zawył Rudnicki, niezgrabnie sięgając po nagana.

Tymczasem zwierzę skoczyło w stronę najbliżej stojącego policjanta i w

mgnieniu oka rozerwało mu gardło. Żołnierze wszczęli chaotyczną palbę, ale

pies, a raczej podobna do psa istota, poruszał się długimi na kilka metrów

susami, uniemożliwiając celowanie. Niemal każdy jego ruch znaczyła fontanna

krwi.
Rudnicki czuł się jak w koszmarnym śnie: lufa rewolweru podnosiła się

powoli, niczym zwodzony most, stopy wrosły w ziemię. Ani strzelać, ani

uciekać... Kiedy w końcu pociągnął spust nieczułym jak z drewna palcem,

psopodobny był już przy nim. Uderzeniem barku powalił Wareckiego i

skoczył na alchemika.

Pierwszy strzał chybił celu, a uderzenie o bruk pozbawiło Rudnickiego

oddechu. Zaśliniony pysk demona znalazł się tuż przy jego twarzy. Nie

myśląc, co robi, alchemik wsunął lufę w najeżoną zębami paszczę i ponownie

pociągnął spust. Obryzgało go coś mokrego. Kiedy otworzył oczy, Warecki

ściągał z niego ścierwo potwora.

– Nic panu nie jest? – spytał niespokojnie kapitan.

– Chy... chyba nie – odparł niepewnie alchemik.

– Dzięki Bogu! Kiedy pana dopadł, myślałem, że to koniec. Zabił pięciu

ludzi.

– Wszystko w porządku – zapewnił go już spokojniej Rudnicki. – Czy są

jacyś ranni?

– Wygląda na to, że nie – odparł ponuro Warecki. – I proszę mi wybaczyć:

miałem pana chronić, a tymczasem to pan uratował mi życie. I naszym

żołnierzom...

– Miałem szczęście – powiedział Rudnicki. – Sam nie wiem, jakim cudem


go zastrzeliłem, poruszał się z taką szybkością...

– Teraz rozumiem pułkownika Samarina – mruknął Warecki pod nosem.

– Słucham?

– Nic ważnego, po prostu coś mi się przypomniało. O wilku mowa!

Z kamienicy zaczęli wychodzić żołnierze, wśród nich pojawił się i Samarin.

Pułkownik wyglądał na zmęczonego, ale nie widać było, żeby odniósł jakąś

ranę. Tylko jeden żołnierz miał zakrwawioną twarz, ale Samarin powstrzymał

alchemika stanowczym gestem.

– Spokojnie! – powiedział. – On tylko zwalił się ze schodów. Niestety,

kilku innym nie pomoże już żaden lekarz... Widzę, że i wy mieliście tu

robotę – dodał, patrząc na zwłoki policjantów i stwora, który ich zabił.

– Owszem. Pan Rudnicki zastrzelił tę... istotę – poinformował Warecki. –

Muszę też zameldować, że nie zdołałem wypełnić swojego zadania i w

związku z tym...

– Wrócimy do tego w koszarach – uciął pułkownik chłodno.

– Och, dajcie spokój! – zniecierpliwił się Rudnicki. – Przecież kapitan nie

uciekł, a wręcz przeciwnie, osłaniał mnie do ostatniej chwili, po prostu

demon okazał się zbyt szybki. Powalił go na ziemię i rzucił mi się do gardła.

Nie macie doświadczenia w walce z tymi... stworami. Nikt nie ma.

Wykończyłem bydlaka zupełnym przypadkiem.


Samarin popatrzył na niego ze zdziwieniem, wreszcie pokręcił głową.

– Skoro tak uważasz... W takim razie uznaję sprawę za zamkniętą. Kapitanie

Warecki, proszę odprowadzić pana Rudnickiego do domu.

– Tak jest! – szczeknął służbiście oficer.

– Sam trafię!

– A jak padniesz gdzieś po drodze? Widziałem, jak doświadczeni oficerowie

tracili przytomność po walce. Bądź rozsądny!

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie! – zamarkował salut Rudnicki.

Rudnicki przymknął oczy, wsłuchując się w odtwarzaną z patefonu arię

Walkirii. Muzyka była dobrana do lektury: alchemik studiował książkę

Blocha. Mimo że nigdy nie interesował się kwestiami militarnymi, książka –

niemal wbrew woli – fascynowała go coraz bardziej. Może dlatego, że jej autor

nie był wojskowym i nie rościł sobie prawa do nieomylności? Niestety, wizja

Blocha nie należała do przyjemnych. Zdaniem autora przyszła wojna miała

bardziej przypominać bezmyślną rzeź niż rycerskie starcie. Jatkę, pozbawioną

bitewnej chwały, honoru i nadziei na szybkie rozstrzygnięcie...

Na sto strzałów danych z odległości stu metrów trafia do celu

(podług przyjętych ogólnie obliczeń): z karabinów o lufach gładkich –

6% , gwintowanych – 30% , Chassepot – 50% , nowych typów – 70% .

Rudnicki łyknął kawy, poprawił się w fotelu. Okoniowa nie posiadała


talentów kulinarnych, ale od czasu do czasu wyręczała go w zakupach, co

pozwalało na przedłużenie leniwego poranka. Choć być może nie każdemu

wystarczyłyby na śniadanie słodkie bułeczki.

Zdaniem najkompetentniejszych pisarzów wojennych przyszła wojna

składać się będzie z szeregu walk o pozycye oszańcowane. Atakujący

będą musieli przedzierać się nie tylko przez różne okopy polowe, ale i

przez przeszkody dodatkowe, które napotkają w pobliżu szańców, to

jest w tem właśnie miejscu, w którem najbardziej będą narażeni na

ogień nieprzyjacielski. Do przeszkód tego rodzaju należą: zwalone na

kupy kłody, siatki druciane, wilcze doły itp.

Rudnicki odłożył z westchnieniem książkę i przeszedł do garderoby,

najwyższy czas odwiedzić gildię. Pod koniec każdego kwartału każdy należący

do gildii alchemik – a tylko tacy otrzymywali prawo wejścia na teren enklaw

– musiał zapłacić składkę. Loża Srebrny Zamek należała do najbardziej

ekskluzywnych w imperium. I najdroższych. Kwartalna opłata wynosiła funt

czystego srebra, za coś takiego można było przeżyć rok w dobrobycie.

Już na ulicy alchemik nadstawił twarz pod promienie jesiennego słońca.

Dzień był pogodny, choć wietrzny. Rudnicki uśmiechnął się, kiedy

wyjątkowo porywisty podmuch zerwał kapelusz przechodzącej obok młodej

kobiety, wyswobadzając kaskadę włosów miodowego koloru. Alchemik


błyskawicznie złapał ozdobione zawadiacką egretą nakrycie głowy i podał

poszkodowanej z grzecznym ukłonem. Podziękowała uśmiechem i figlarnym

gestem: pod pretekstem przestąpienia kałuży podciągnęła rąbek sukni,

ukazując zgrabne kostki.

Rudnicki z ociąganiem ruszył dalej, wytworna odzież nieznajomej i

brylantowe kolczyki sugerowały, że obraca się ona w zdecydowanie wyższych

kręgach niż skromny aptekarz. Szkoda czasu na próbę nawiązania znajomości,

którą każe jej zerwać brat czy ojciec.

Siedziba gildii Srebrny Zamek mieściła się przy Krakowskim Przedmieściu,

w dawnym pałacyku Tyszkiewiczów. Okazały budynek był w równym stopniu

symbolem nowej pozycji lekceważonej przez wieki „królewskiej sztuki”, co i

ambicji stojącego na czele warszawskiej loży Markowskiego. Nie stanowiło

tajemnicy, że spory procent składek idzie na utrzymanie siedziby gildii.

Rudnicki minął stojących u wejścia policjantów, skinął głową portierowi.

Nie zdejmując płaszcza, przeszedł do gabinetu sekretarza i bez słowa położył

na stole srebrną sztabkę. Zatłoczona przeważnie poczekalnia tego dnia świeciła

pustkami. Dziwne, zważywszy, że składki można było zapłacić tylko w jeden

konkretny dzień. Markowski tłumaczył to względami bezpieczeństwa – jeszcze

tego samego dnia srebro przewożono pod konwojem do banku – jednak

Rudnicki uważał, że mistrzowi gildii sprawia przyjemność widok tłoczących


się w kolejkach konfratrów. Plotki głosiły, że Markowski ma niewielkie

szanse, aby wygrać kolejne wybory: mistrza powoływało ogólne zgromadzenie

członków loży.

Tymczasem sekretarz, zamiast jak zwykle pokwitować odbiór kruszcu,

wpatrywał się w Rudnickiego tak, jakby jeszcze na coś czekał.

– Gdzie pozostała część opłaty? – zapytał wreszcie.

– Nie rozumiem...

– Przedwczoraj na zebraniu rady uchwalono podniesienie składek

członkowskich do dwóch funtów srebra.

– Rada nie ma prawa podejmować takich decyzji! Tylko walne

zgromadzenie...

Sekretarz, potężnie zbudowany mężczyzna o ogorzałej cerze, powstrzymał

Rudnickiego zmęczonym gestem.

– Wysłuchuję tych argumentów od rana – poinformował sucho. – Istotnie,

regulamin gildii uznaje to za wyłączną prerogatywę walnego zgromadzenia.

Jednak istnieje pewien wyjątek, jak stan wyższej konieczności.

– I cóż się stało?! – warknął Rudnicki. – Wybuchła wojna?!

– Pan powinien wiedzieć o tym najlepiej, był pan przecież na Piekarskiej.

– I co z tego?

– Bariera otaczająca enklawę została przerwana. To powód, żeby zawiesić


część procedur. W takiej sytuacji rada ma prawo...

– Bariera nie została przerwana – wycedził przez zęby Rudnicki. – To tylko

jakaś luka.

– Doprawdy? Oczywiście potrafi pan to udowodnić? Bo fakt obecności

fauny enklawy poza jej granicami raczej nie budzi wątpliwości.

Alchemik zacisnął usta, nie było sensu protestować. Najwyraźniej

Markowski postanowił wykorzystać sytuację i zatroszczyć się, aby

nadchodzące wybory nie przeszkodziły mu w sprawowaniu władzy.

– Panie...

– Budziewicz – podpowiedział tamten. – Nawet nie zapamiętał pan mojego

nazwiska, prawda? A tabliczka na drzwiach wisi niemal od roku. Och, nic

dziwnego, kimże jestem przy wybitnych adeptach alchemii? Skromnym

trybikiem w biurokratycznej maszynie... A jednak dzisiaj ci wszyscy wybitni

nagle zaczęli odmieniać moje nazwisko we wszelkich przypadkach – dodał z

wyraźną ironią.

– Złożymy...

– ...skargę w Petersburgu – wszedł mu w słowo Budziewicz. – A wie pan

co? Inni też na to wpadli. Także pan Markowski.

– Słucham?

– Mistrz właśnie konferuje z przedstawicielem gildii matki, panem


Poturinem – poinformował z satysfakcją sekretarz. – Jak pan myśli?

Porozmawiają i o ewentualnych protestach warszawskich alchemików?

Rudnicki zacisnął pięści, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, w

drzwiach gabinetu Markowskiego stanął Poturin.

– Chciałbym porozmawiać... – zaczął Rudnicki.

– Nic z tego, młody człowieku – odżegnał się Poturin energicznym gestem.

– Jestem już spóźniony. Tak, spóźniony! Mój pociąg odchodzi za pół

godziny.

– Może pan porozmawiać ze mną – oznajmił Markowski, pojawiwszy się w

sekretariacie. – Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia.

– Gospodin Poturin...

Coś w tonie Rudnickiego musiało zaalarmować Rosjanina, bo ten nagle

przystanął i przyjrzał się uważnie alchemikowi. Twarz Markowskiego pokrył

rumieniec gniewu, najwyraźniej mistrz gildii nie lubił być ignorowany.

– Jeśli to coś ważnego...

– Owszem – potwierdził Rudnicki zimno.

– Cóż, w takim razie będę musiał poprosić pana Markowskiego o użyczenie

gabinetu. Czasowe, rzecz jasna.

Mimo uprzejmej formy nie ulegało wątpliwości, że to żądanie, i szkarłat

pogłębił się jeszcze, obejmując łysinę Markowskiego. Wydawało się, że


mistrz loży zaprotestuje, ale w końcu jedynie gwałtownym szarpnięciem

otworzył drzwi.

– Zapraszam – wycedził z przymusem. – Tymczasem zajmę się sprawami

administracyjnymi. Od rana wpłynęło mnóstwo skarg – dodał z kwaśnym

uśmiechem.

– Myślę, że będę mógł rzucić światło i na tę kwestię – poinformował

Rudnicki. – Stąd dobrze by było, żeby był pan obecny przy naszej rozmowie.

– O, to coś nowego. – Poturin poprawił monokl.

Gest nieoczekiwanie rozbawił Rudnickiego: ślad na nosie Rosjanina

świadczył, że na co dzień nosi cwikier lub zwykłe okulary. Monokl zapewne

przydawał mu dostojeństwa. Przynajmniej we własnych oczach...

Rosjanin rozsiadł się na wygodnej sofie, wskazując jednocześnie

Rudnickiemu miejsce naprzeciwko siebie. Mimo że nikt nie zajął fotela

gospodarza, nie ulegało wątpliwości, kto jest najważniejszą personą w

gabinecie. Alchemik poczuł, jak żebra uciska mu niewidzialna obręcz. Plotki

głosiły, że Poturin ma spore wpływy na dworze w Petersburgu. Jeśli go nie

przekona, konsekwencje mogą być znacznie poważniejsze niż konieczność

zapłacenia podwójnej stawki.

– Słucham – zachęcił Rosjanin. – Jak rozumiem, nie ma pan zamiaru

apelować do mnie, żebym zwołał nadzwyczajne zebranie członków gildii i


postawił wniosek o odwołanie pana Markowskiego? Tak jak to zrobiła w

sekrecie! większość pańskich kolegów...

– Nie mam.

– To się chwali! Nie cierpię zakulisowych rozgrywek. W takim razie w

czym mogę pomóc?

– Chciałbym uzyskać obietnicę dożywotniego członkostwa w loży,

gwarantowaną przez mistrza gildii matki.

– Podejmowanie takich decyzji należy wyłącznie do moich kompetencji! –

wtrącił gniewnie Markowski. – To doprawdy...

Poturin powstrzymał go niedbałym ruchem dłoni.

– To wszystko? – zapytał jakby nigdy nic.

– Nie, nie wszystko. – Rudnicki przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, że o

ile pierwsze żądanie może rozwścieczyć Markowskiego, drugie będzie

otwartym wypowiedzeniem wojny. Cóż, za późno się cofać, pomyślał ponuro.

– Do tego zależy mi na zamrożeniu składki na poprzednim poziomie. Z

podobną gwarancją.

– Gildia matka nie może... – zaczął Poturin.

– Może – wszedł mu w słowo Rudnicki. – Paragraf ósmy, podpunkt

dwunasty. Jeśli uzna, że mistrz lokalnej loży działa wbrew jej interesom.

Alchemik spodziewał się protestów, ale ku jego zdziwieniu i Markowski, i


Poturin milczeli. Tyle że twarz mistrza gildii zmieniła kolor z apoplektycznej

czerwieni na barwę kości słoniowej. Rudnicki nie miał złudzeń – właśnie

dorobił się śmiertelnego wroga...

– Jakieś argumenty? – odezwał się wreszcie Rosjanin. – Coś, co kazałoby

mi się zastanowić nad zablokowaniem działań mistrza, z którego jesteśmy

zadowoleni? Tylko proszę bez demagogii i odwołania do moralności –

uprzedził. – Proszę pamiętać, że jakby co, będę musiał przekonać radę

Północnego Wiatru.

– Żadnego odwołania do moralności – obiecał Rudnicki z kamienną twarzą.

– Zamiast tego dwa łuty alchemicznego srebra. Jako materiał dla

eksperymentów, do wyłącznej dyspozycji alchemików gildii matki.

– To... horrendalne... Spisek!... Władze loży położą temu kres! –

Markowski, jąkając się, pluł słowami.

Poturin nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem, koncentrując całkowitą

uwagę na osobie Rudnickiego. Chłodny wzrok Rosjanina zdawał się go

prześwietlać, oceniać według sobie tylko wiadomych kryteriów.

– Srebro po transmutacji? – upewnił się po chwili milczenia.

– Owszem.

– Kiedy mógłby pan je przekazać?

– W każdej chwili, choćby dziś, tyle że przy świadkach i za


pokwitowaniem.

– Jestem zaskoczony – przyznał Poturin. – Do tej pory transmutacja udała

się zaledwie pięciu osobom w imperium. Tymczasem, proszę mi wybaczyć

szczerość, Warszawa nigdy nie była ważnym ośrodkiem, jeśli chodzi o tego

typu badania. Być może dlatego, że wasza enklawa uchodzi za najbardziej

niebezpieczną.

Rudnicki nie skomentował, nie miał zamiaru wyjaśniać, że wysoka

śmiertelność patroli warszawskiego garnizonu wynikała z chciwości

miejscowego kwatermistrza.

– Niemniej jednak – kontynuował Rosjanin – bardzo mi miło, że mogłem

poznać alchemika tej klasy. Osoba o pańskich osiągnięciach byłaby

znakomitością w każdej gildii. Proszę o tym pomyśleć. Tym bardziej że

pański status w Warszawie jest skandalicznie niski. Gospodin Markowski nie

wspomniał mi nawet o pańskich sukcesach...

– Nic nie wiedziałem! – zakwilił Markowski.

Rudnicki z trudem pohamował uśmiech: niecierpiący zakulisowych

rozgrywek przedstawiciel Północnego Wiatru właśnie próbował podkupić go

dla swojej gildii.

– Zastanowię się – obiecał. – A wracając do sprawy...

– Co do pierwszego warunku: pełna zgoda. Ktoś taki jak pan zasługiwałby


na dożywotnie członkostwo nawet bez tej jakże hojnej darowizny. Jeszcze dziś

skontaktuję się z radą i wystawię odpowiednie dokumenty. Natomiast druga

kwestia budzi większe wątpliwości. Bo przecież przerwanie bariery jest

faktem, stwory enklawy wydostały się na wolność. W tej sytuacji

podniesienie składki jest jak najbardziej na miejscu. Kto wie jakie koszta

będzie musiała ponieść gildia, aby pomóc władzom w opanowaniu sytuacji?

A statut gildii nie pozwala nam się od takiej pomocy uchylić. Tak więc... –

Rozłożył wymownie ręce.

Rudnicki zagryzł wargi: argument trudny do zbicia. Tyle że mistrzowi loży

nie chodziło o enklawę, ale pozbycie się niechętnych mu konfratrów. Mało

kogo stać było na zapłacenie podwójnej stawki.

– Gdyby bariera rzeczywiście została sforsowana, miasto stałoby się jednym

wielkim cmentarzem. Tymczasem na wolność wydostało się zaledwie kilka

stworzeń – powiedział. – To oczywiście kłopot, ale na pewno nie powód do

wprowadzenia stanu wyjątkowego.

– Pańskie przemyślenia są bardzo ciekawe, jednak musimy trzymać się

faktów – odparł Poturin. – Nikt nie wie, ile tych istot grasuje na swobodzie.

– Byłem tam! – zripostował gniewnie Rudnicki. – Na Piekarskiej. Jeden

demon wyższego rzędu i jakiś psopodobny. Pozbyliśmy się obu.

– Pan osobiście...?
– Owszem. Zastrzeliłem tego drugiego. Demona wykończył pułkownik

Samarin i jego ludzie. To koniec całej sprawy.

Rosjanin pokręcił przecząco głową.

– W żadnym wypadku! Jeśli nawet ma pan rację, należy zbadać, jakim

cudem te stwory pokonały wzmocniony srebrem mur. I uniemożliwić im to na

przyszłość. Jeśli dokona pan tego w ciągu tygodnia, uznam podniesienie opłat

za przedwczesne...

– Tydzień? – powtórzył z rezygnacją Rudnicki.

– I ani dnia więcej! Otrzyma pan wszelkie pełnomocnictwa.

– I pomoc od gildii – wtrącił Markowski ze złośliwym uśmiechem. –

Biorąc pod uwagę pańskie dotychczasowe dokonania, nikt inny nie zasługuje

bardziej na ten honor.

Rudnicki wstał i skłonił się lekko, nietrudno zgadnąć, skąd zmiana humoru

mistrza loży. Szansa wyjścia cało z walki ze stworami enklawy była bliska

zeru. A jemu już się poszczęściło. Nie raz, ale dwa razy. Jak długo jeszcze

potrwa dobra passa?

Kamienica, w której mieszkała księżna, nie należała do specjalnie okazałych,

choć była znakomicie utrzymana. Najwyraźniej jej właścicielka nie uważała za

stosowne chełpić się swoim bogactwem. Budynek był świadectwem dużych

pieniędzy, lecz pieniędzy z tradycjami.


Rudnicki oddał palto i kapelusz stojącemu przy wejściu lokajowi. U

podnóża wiodących na piętro schodów czekał na niego starszy, elegancko

ubrany mężczyzna. Jego twarz wydała się alchemikowi znajoma. Stangret! Ten

sam, który w czasie ostatniej przejażdżki z Samarinem specjalnie ochlapał

błotem pułkownika...

– Józef Czerski – przedstawił się tamten, wyciągając dłoń.

Rudnicki uścisnął ją niepewnie.

– Olaf Rudnicki.

– Zapraszam, księżna oczekuje pana w salonie. Saszka także.

Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że staruszek miał na myśli

Samarina.

Mimo że nie zapadł jeszcze zmrok, obszerne pomieszczenie rozświetlone

było blaskiem wielu świec. Maria Wołkońska, nie siląc się na dostojeństwo,

wpółleżała w wygodnym fotelu, zabawiana przez ubranego w paradny mundur

Samarina. Na widok Rudnickiego pułkownik pomógł podnieść się ciotce.

– Gospodin Rudnicki! – zawołała księżna z uśmiechem. – Jak miło, że

znowu mnie pan odwiedził.

Rudnicki ucałował wąską, wypielęgnowaną dłoń. Mimo niekłamanej

serdeczności w głosie nie sposób było nie zauważyć na czole księżnej

drobniutkich kropelek potu i ściągniętych w bolesnym wyrazie brwi.


Najwyraźniej starsza pani cierpiała. Alchemik dyskretnie pociągnął nosem,

przez zapach perfum Apres l’Ondee Guerlaina przebijał lekki, niemal

niewyczuwalny aromat alkoholu, szafranu i cynamonu. Laudanum. Klasyczna

receptura Sydenhama.

– Siadaj natychmiast! – rzucił Czerski nieznoszącym sprzeciwu tonem. –

Wiesz, że chodzenie nasila ból.

– Przecież wypada przywitać się z gościem!

– Nie w takim stanie – odburknął staruszek. – Siadaj!

Księżna buntowniczo wydęła usta, jednak wykonała polecenie.

– Proszę wybaczyć – zwróciła się do Rudnickiego. – Rzeczywiście jestem

nieco niedysponowana.

– Przepraszam, że zjawiłem się nie w porę, gdybym wiedział...

– Nic nie szkodzi, to tylko reumatyzm, a czas szybciej mija w towarzystwie

przyjaciół. Wiem, co pan zrobił dla mojego wnuka – dodała, widząc

zdziwione spojrzenie alchemika. – Nie używam takich słów zbyt często. Czy

to się panu podoba czy nie, ma pan przyjaciółkę w księżnej Samarin –

zaznaczyła figlarnie.

– Cóż, skoro jesteśmy przyjaciółmi...

– Jesteśmy – potwierdziła księżna.

– W takim razie proszę przyjąć ode mnie ten drobiazg.


Alchemik wyciągnął z kieszeni niewielki złoty medalion. Księżna

zaczerwieniła się jak dwudziestolatka, a Czerski zmarszczył groźnie brwi.

– Ależ...

– To alchemiczne złoto – powiedział szybko Rudnicki. – I tak miałem je

przetestować, a kto wie...? Może zadziała lepiej niż laudanum?

– Laudanum? Miałaś go nie używać! – rzucił Czerski oskarżycielsko. –

Ostatnio...

Księżna przerwała mu zmęczonym gestem.

– Wzięłam tylko odrobinę – zapewniła. – Skąd pan wiedział? – spytała

alchemika.

– Gospodin Rudnicki ma za sobą studia farmaceutyczne i cztery lata

medycyny – odpowiedział za niego Samarin. – Jest też specjalistą w

dziedzinie medycyny spagirycznej. To działa – podkreślił z naciskiem. –

Powinnaś spróbować, ciociu.

– Oczywiście. Mógłbyś mi to zapiąć?

Samarin spełnił prośbę bez słowa, po czym podsunął ciotce lusterko.

Starsza pani nie zdradziła dezaprobaty nawet najmniejszym gestem, a jednak

Rudnicki wyczuł, że medalion niespecjalnie jej się spodobał.

– To nie ozdoba, tylko środek medyczny – zaakcentował. – Rozumiem, że

nie może konkurować z brylantowymi naszyjnikami, jakie zapewne posiada


Wasza Wysokość, jednak z drugiej strony... – urwał wymownie.

– Tak?

– To złoto otrzymane w wyniku transmutacji, o ile mi wiadomo, podobne

błyskotki posiadają obecnie jedynie dwie osoby: żona imperatora i księżniczka

Olga. Konkludując, nie narobi sobie pani wstydu, nosząc to publicznie –

zakończył z ironią.

– Nie jestem aż taka próżna! – zawołała oburzona księżna. – No dobrze,

może trochę – poprawiła się, patrząc na miny otaczających ją mężczyzn. –

Zaraz, zaraz! – zawołała, dotykając medalionu. – Jeśli to takie rzadkie, to

zapewne warte krocie. Nie mogę tego przyjąć ot tak!

– Mam nadzieję, że nie przyszła pani do głowy myśl o jakiejś

rekompensacie? – odezwał się chłodno Rudnicki. – I pamięta pani? Jesteśmy

przyjaciółmi...

– Tu cię ma! – zarechotał Samarin. – Poddaj się, ciociu!

– Ale...

– Żadne ale – uciął Czerski. – To naprawdę osłabi ból?

– Powinno – odparł Rudnicki. – Niemniej jednak nikt jeszcze tego nie

testował. Księżniczka Olga jest zbyt młoda, żeby jej coś dolegało, chyba że

caryca...

– Nie wypada pytać – oznajmił Czerski z kamienną twarzą.


– Czyli mam być królikiem doświadczalnym? – spytała księżna z lekkim

niepokojem.

– Mogę zagwarantować, że noszenie tego medalionu w niczym nie zaszkodzi

– zapewnił alchemik. – Czy pomoże, okaże się w ciągu kilku dni.

– Zatem postanowione – stwierdził stanowczo Czerski.

– Nie wiem, co powiedzieć. Ja... Dziękuję – powiedziała księżna. – Ale,

ale: dzwoniąc, pytał pan o mojego wnuka. Jak rozumiem, miał pan do niego

sprawę?

– Owszem – przyznał Rudnicki. – Jednak wolałbym... – urwał, nie kończąc

zdania.

– Jeśli chodzi panu o wejście do enklawy, to proszę się nie krępować, od

wczoraj namawiam Saszkę, żeby poprowadził tam patrol.

Alchemik uniósł ze zdziwieniem brwi: w całym imperium nie było chyba

człowieka, który nie orientowałby się, jak niebezpieczne jest wejście do

enklawy. Tymczasem starsza pani chciała tam posłać wnuka.

– Boję się o Saszkę – wyznała, jakby odczytując jego myśli. – Jednak

honor szlachcica wymaga, żeby chociaż spróbować.

– Nie rozumiem...

– Dwa dni temu garnizon odwiedził tajny radca Bragimow – wyręczył

ciotkę Samarin. – Miał przeprowadzić śledztwo w sprawie korupcji w


kwatermistrzostwie. Wczoraj wszedł do enklawy w towarzystwie plutonu

alarmowego i paru pań.

– Pań?! I po jaką... W jakim celu?

– To zapewne pozostanie na zawsze słodką tajemnicą pana radcy – stwierdził

pułkownik posępnie. – Jedno jest pewne: pił całą noc. A panie, które zaprosił

na wycieczkę, no cóż... to nie do końca damy.

– To znaczy...?

– To znaczy, że ten kretyn najprawdopodobniej zabił kilka prostytutek i

ponad dwudziestu chłopa – doprecyzował Czerski bez owijania w bawełnę. –

Bo oni nie wrócili... Problem w tym, że towarzyszyła mu córka chrzestna Jej

Wysokości – dodał z przekąsem. – I nasza droga księżna czuje się za nią

odpowiedzialna.

Rudnicki starał się zachować neutralny wyraz twarzy, ale nie wychodziło:

córka – niechby i chrzestna! – księżnej Samarin kokotą? Rzecz nie mieściła

się w głowie.

– Józefie, proszę...

Czerski parsknął gniewnie, lecz nie kontynuował tyrady. Alchemik

westchnął ciężko, fakt, że księżna zwróciła się do niby-stangreta po imieniu,

nie używając patronimiku, sugerował ponadprzeciętną zażyłość. Podobnie jak

i sposób bycia samego Czerskiego. Najwyraźniej nikt miał zamiaru ukrywać


przed nim rodzinnych sekretów. Tyle że Rudnicki nie był pewien, czy chce je

poznać...

– Na matkę chrzestną poprosiła mnie ukochana niania dwadzieścia lat temu

– powiedziała słabym głosem księżna. – Nie mogłam odmówić. Niestety,

córka Sofii... – Wykonała nieokreślony gest.

– Nie wrodziła się w matkę – uzupełnił Samarin. – Poprowadziłbym tam

patrol – powiedział ze złością – ale to wbrew wszelkim przepisom! Każdy, kto

wejdzie do enklawy bez zezwolenia, może liczyć tylko na własne siły. I sąd

wojenny, o ile przeżyje. Mam odpowiednie pełnomocnictwa, jednak

wolałbym ich nie ujawniać. Nie teraz.

– Jakim cudem go wpuszczono? Przecież nie miał odpowiednich

dokumentów.

– Zastraszył żołnierzy – odparł Czerski. – Pomachał im przed nosem

papierami upoważniającymi do śledztwa w garnizonie i wmówił, że dotyczy

to także możliwości wejścia do enklawy. Większość sołdatów ledwo umie

czytać i pisać. – Wzruszył ramionami.

– Czyli potrzebny ci jest pretekst? – powiedział z namysłem Rudnicki.

– Owszem. Dobry pretekst – zaznaczył Samarin.

– Mam go. Gildia poprosiła mnie o wyjaśnienie, w jaki sposób stwory

enklawy pokonały barierę. Oficjalnie. Tak więc muszę wybrać się na


wycieczkę... Właśnie szukałem jakiegoś oficera, który by mi towarzyszył.

Może znasz takiego?

– Masz to na piśmie?! – spytał szybko Samarin.

– A jakże! Wszelkie władze wojskowe i cywilne muszą mi udzielić pomocy

pod groźbą surowych kar. Czujesz się dostatecznie zastraszony?

– Trzęsę się jak osika! – zapewnił Rosjanin. – Kiedy wyruszamy?

– Ty decyduj, ja jestem tylko pasażerem.

– W takim razie spotykamy się za dwie godziny pod bramą Saską.

– Uważajcie na siebie, chłopcy – poprosiła drżącym głosem księżna.

– Nic im nie będzie! – zapewnił Czerski. – Pan Rudnicki ma szczęście, a to

najważniejsze. Przypilnuje tego twojego hultaja.

– Przypilnuję – obiecał alchemik.

Mimo starań jego głos nie zabrzmiał zbyt pewnie: cóż, enklawa...
V
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Reflektory kroiły mrok niczym nożyce czarny

aksamit, wydobywając z ciemności kształty budynków

i wirujące pasma mgły. Samarin postanowił nie czekać

do rana. Przodem jechał automobil wyposażony w

potężne lampy elektryczne, za nim posuwali się w szyku bojowym żołnierze –

dwa plutony elitarnego Keksholmskiego Pułku Piechoty pod dowództwem

kapitana Wareckiego. Samarin zabrał ze sobą tylko Matuszkina, Baturin

pozostał przy bramie Saskiej jako dowódca posterunku. Ot, dodatkowe

zabezpieczenie.

Mimo że Rudnicki znajdował się w centrum kolumny, wzdragał się przy

każdym głośniejszym dźwięku. Noc nie była najlepszą porą na zwiedzanie

enklawy...

Idący przodem zwiadowca uniósł dłoń, po chwili światło jednego z

reflektorów skierowano na bruk.

– Łuski i krew – zameldował głośno.


Rudnicki westchnął ciężko, kiedy Samarin wezwał go energicznym gestem.

Żołnierze schodzili alchemikowi z drogi bez słowa protestu, traktując go,

jakby był jednym z oficerów. Ktoś, najprawdopodobniej Warecki, rozpuścił

plotkę o jego wyczynach na Piekarskiej i wcześniejszych wyprawach do

enklawy. Dyskretnie pomijając umiejętności strzeleckie alchemika...

– Co o tym sądzisz? – spytał Samarin.

– Nie jestem ekspertem – spróbował wykręcić się Rudnicki.

– Dopóki nie mam nikogo lepszego, jesteś – uciął Rosjanin. – Zatem?

Rudnicki przyklęknął na bruku, przyjrzał się plamom krwi.

– Wygląda na to, że postrzelili coś lub kogoś – powiedział niechętnie. –

Chyba niespecjalnie ciężko, bo krwi jest zbyt mało.

– I?

– Rozgrzani sukcesem, ruszyli dalej. Być może nie zachowując należytej

ostrożności...

– Sugerujesz świadome działanie miejscowej fauny?

– Niczego nie sugeruję! – odburknął gniewnie alchemik. – Ale ta

błękitnoskóra dama, którą spotkaliśmy w enklawie, nie wyglądała mi na

nierozumne stworzenie. Podobnie jak i ten stwór z mieczem.

– Chyba przesadzasz, nie zauważyłem...

– Naprawdę? – przerwał mu Rudnicki rozzłoszczony. – To odpowiedz mi na


pytanie: czy ten rogaty machał mieczem jak cepem, czy też może mało nie

utrupił w parę sekund kilku wytrawnych szermierzy?

– Gdyby nie szczególne właściwości tej broni i nadnaturalna odporność...

– Jasne! – ponownie wszedł mu w słowo Rudnicki. – Tylko pamiętaj, że

nasi poprzednicy też sroce spod ogona nie wypadli. I jak pijany by nie był

pan radca, żołnierze, którzy mu towarzyszyli, potrafili się bić, prawda?

– On ma rację. – Matuszkin niespodziewanie poparł alchemika. – Mam

takie uczucie jak wtedy na Kaukazie. Lepiej się przygotować...

Samarin zmierzył obu ciężkim spojrzeniem, ale nie podjął dyskusji.

– W porządku, niech wam będzie – mruknął wreszcie. – Kapitanie Warecki!

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie!

– Podwoić liczbę zwiadowców, przygotować się do walki!

– Tak jest!

Po chwili znowu ruszyli naprzód, tym razem idący w szpicy żołnierze nie

tyle wypatrywali tropów, co wroga. Przeraźliwe, nabrzmiałe żądzą krwi wycie

rozerwało nocną ciszę, przyprawiając Rudnickiego o dreszcze. Alchemik

nerwowo wyciągnął broń.

– Tows! – szczeknął Samarin.

Zwiadowcy biegiem wrócili do głównej kolumny, żołnierze błyskawicznie

sformowali dwa szeregi. Ci z pierwszego klęczeli, umożliwiając towarzyszom


strzelanie ponad ich głowami.

U wylotu ulicy pojawiło się kilkanaście cieni.

– Pli!

Zahuczała podwójna salwa, później kolejna.

– Primknut' sztyki!

Mdłe błyski bagnetów rozjaśniły mrok. Samarin wyjął szablę i poprowadził

kontratak. Nieliczne żywe jeszcze stwory enklawy nie miały szans, ginęły

cięte i dźgane, przytłoczone przewagą liczebną. Rudnicki posuwał się w ślad

za żołnierzami, zadowolony, że tym razem nie musi brać udziału w walce.

Nagle coś go zaniepokoiło, kątem oka dostrzegł ruch. W oknie pobliskiej

kamienicy zamajaczył jakiś cień. Promień szperacza liznął ścianę budynku i

Rudnicki dostrzegł długą lufę. Ta celowała wyraźnie w znajdującego się przy

wozie Samarina.

– Okno! Drugie piętro! – krzyknął, naciskając spust.

Pocisk, zupełnym przypadkiem, bo alchemik nie miał czasu wycelować,

trafił w okno wyżej i spadające odłamki szyby przestraszyły tajemniczego

strzelca. Cień zniknął.

– Co się stało?! – spytał Samarin, podbiegając.

– Widziałem tam kogoś z bronią!

Pułkownik krótkim warknięciem skierował do kamienicy kilku żołnierzy,


sam pozostał na zewnątrz, obserwując nerwowo okna.

– Niemożliwe! – powiedział. – Chyba żeby ocalał któryś z ludzi

Bragimowa. Ale dlaczego ktoś taki miałby się chować przed nami?

– Może jest w szoku? – zasugerował Warecki.

Kapitan rozstawił posterunki i kazał przesunąć światła reflektorów na

kamienicę.

– Kto wie? Jednak...

Z kamienicy wyszedł jeden z żołnierzy, w ręku niósł karabin z lunetą.

– Znaleźliśmy to na parapecie – zameldował.

– Snajper – mruknął Samarin.

– Słucham? – nie zrozumiał alchemik.

– Strzelec wyposażony w precyzyjny karabin z celownikiem optycznym –

wyjaśnił Warecki. – Podobno w czasie ostatniej wojny burskiej snajperzy

zadali Anglikom ogromne straty. Ale tutaj, w Warszawie?

– W enklawie – poprawił sucho Samarin. – Widziałeś, co on robił? –

zwrócił się do Rudnickiego.

– Wydawało mi się, że celuje do ciebie...

– Pewnie tak było. To standardowa praktyka, najpierw zabija się oficerów –

mruknął Warecki.

– Skąd ta dziwna nazwa?


– Po angielsku snipe to bekas. Sniper to myśliwy polujący na bekasy,

„bekasiarz”, tacy zawsze uchodzili za najlepszych strzelców.

– Może jednak zajmijmy się naszymi problemami? – zaproponował

pułkownik z gryzącą ironią. – Bo jeśli będziemy mieli przeciwko sobie nie

tylko miejscową faunę, ale i ludzi, trzeba się zastanowić, czy nie lepiej

zawrócić. Zanim poniesiemy straty, które uniemożliwią nam odwrót...

– Czy żołnierze, którzy poszli z Bragimowem, mieli taką broń? –

zainteresował się Rudnicki.

– Na pewno nie – odparł stanowczo Samarin. – Po wojnie burskiej ktoś z

naszych napisał memorandum w sprawie szkolenia snajperów, ale z tego, co

mi wiadomo, na razie rzecz pozostaje w sferze teorii. A skoro nie ma

snajperów, nie ma i broni dla nich.

– W takim razie kto to był? Do tej pory do enklawy wpuszczano tylko

licencjonowanych magów i alchemików, a jest mocno wątpliwe, aby ci

posiadali specjalistyczne umiejętności wojskowe – zauważył kapitan. – Do

tego wszyscy z nich wrócili.

– Olaf? Co o tym sądzisz? – spytał Samarin.

– Bo ja wiem? Z jednej strony to absurd, jednak z drugiej...

– Tak?

– Demony wydostały się z enklawy, mimo że bariera im to uniemożliwia.


To fakt. Czy nie oznacza to, że istnieje jakieś przejście? I że przejście to może

działać w obie strony?

O dziwo, Samarin nie oprotestował pojęcia „demony”. Albo przyzwyczaił

się do niego, albo sam doszedł do wniosku, że coś jest na rzeczy. Tak czy

owak, nie podniosło to alchemika na duchu. Konsekwentne odrzucanie

koncepcji, że zamieszkujące enklawę stwory mogą być czymś więcej niż

zwierzętami – na przekór wszelkiej logice – dawało mu poczucie

bezpieczeństwa.

– W takim razie idziemy dalej! – zadecydował pułkownik. – Jeśli jest tu

ktoś rozumny, ktoś, kto wie, jak można opuścić enklawę, przejście musi być

niedaleko.

– A to dlaczego? – zdziwił się alchemik.

– Bo przed paroma minutami zaatakowało nas stado tych pseudowilków.

Kilkanaście sztuk. Tymczasem nigdy nie słyszałem, żeby walczyły w

większych grupach. One nie łączą się w watahy. No i ten strzelec... Trzeba

koniecznie wyjaśnić, kim jest i skąd się tu wziął. Jeżeli w enklawie zaczną

działać snajperzy, żaden patrol nie wróci bez strat.

– No to chodźmy – westchnął Rudnicki.

Następne pół kilometra przeszli bez jakichkolwiek przeszkód, choć alchemik

był pewien, że kilka razy zauważył towarzyszące kolumnie niewyraźne


kształty. Widzieli je i inni, a żołnierze dwukrotnie otwierali ogień, jednak

śledzące ich stworzenia nie pozostawiły po sobie żadnych śladów, a na bruku

nie znaleziono ani kropli krwi.

– Ki czort? – mruknął po kolejnej strzelaninie Warecki. – Przysiągłbym, że

widziałem kogoś w tej bocznej uliczce. Chyba że to halucynacje. Gospodin

ałchimik?

– Wątpię – odpowiedział Rudnicki. – Nie słyszałem, żeby ktoś miał tu

jakieś zwidy. Tyle że mgła łudzi oczy. Na szczęście niedługo zacznie świtać.

– Oby. Bo jeszcze trochę i...

Kapitan nie dokończył zdania, poderwał się do biegu. Jeden ze zwiadowców

podał sygnał: „Stać!”. Rudnicki niechętnie podążył za nim. Cokolwiek by się

stało, zapewne nie obejdzie się bez ekspertyzy Olafa Arnoldowicza.


– Zwłoki – zameldował żołnierz. – To ludzie z plutonu alarmowego.

– Jesteś pewien? – spytał szybko Warecki.

– Tak toczno, wasze wysokobłagorodie! Tych dwóch znałem osobiście, to

Wańka Trifonow i Sierioża Godulin.

Alchemik odwrócił się, słysząc kroki Samarina. Pułkownik obejrzał

dokładnie zwłoki, przywołał go gestem.

– Mógłbyś wydobyć pociski z ciał? – poprosił. – Masz przy sobie chyba

jakieś narzędzia?

Rudnicki skrzywił się niechętnie, nie uśmiechało mu się prowadzenie sekcji

na bruku, w obecności kolegów zabitych.

– Czy to konieczne?

– Konieczne. Zobacz: ktoś ich zastrzelił i to nie są raczej ślady po srebrnych

kulach. Srebro jest zbyt miękkie, żeby rana miała taki kształt.

– Jesteś pewien?

– Nie jestem, dlatego proszę cię o pomoc. Bo teoretycznie któryś mógł

oberwać zabłąkaną kulą. Jednak...

– Nie wygląda na to – zauważył Warecki. – Oni nie walczyli, tylko uciekali.

Tu wlot jest na karku, a nie ma rany wylotowej. Tak jakby ktoś strzelał do

niego z góry. Tu z kolei pocisk przeszedł na wylot. Mało prawdopodobne w

przypadku srebrnej kuli.


– Zależy, jakiej próby i czego dodano do stopu – wtrącił alchemik. – Nikt

nie robi pocisków z czystego srebra.

– Dlatego lepiej sprawdzić.

– No dobrze, niech wam będzie, ale odsuńcie żołnierzy. Muszę mieć trochę

miejsca i światło.

Warecki skinął głową i wydał odpowiednie rozkazy. Alchemik, założywszy

gumowe rękawiczki, zabrał się do pracy. Nie zawracał sobie głowy

sondowaniem rany, a jedynie rozciął ciało w miejscu, gdzie, jak mu się

wydawało, utkwiła kula. Po chwili wyjął kawałek metalu, Warecki pomógł

mu opłukać go z krwi.

– Standardowy pocisk – mruknął Samarin. – Ołowiany, w melchiorowym

płaszczu. Ani śladu srebra...

– Możesz stwierdzić, co to za karabin?

– Nie. Tu trzeba by eksperta, być może badań laboratoryjnych. Jasne jest

jedno, to broń wojskowa.

– Znaczy snajper?

– Snajper – przytaknął ponuro pułkownik.

– To co, idziemy dalej? – rzucił Warecki.

– Tak, proszę zebrać ludzi – polecił Samarin.

– A ciała? – spytał niepewnie alchemik. – Co z nimi?


– Przyjdziemy po nie później, za dnia. Teraz i tak pewnie nie dalibyśmy

rady zabrać wszystkich, mamy tylko jeden automobil.

Przypuszczenia Samarina spełniły się co do joty: na przestrzeni kolejnych

stu metrów ulica zasłana była zwłokami. Żołnierze, cywile, kobiety...

Najwyraźniej radca Bragimow zaprosił na wycieczkę, kogo tylko mógł.

Większość nosiła ślady kłów i pazurów, kilka spoczywało w kałużach krwi,

bez jakichkolwiek obrażeń zewnętrznych. Były i ciała z ranami

postrzałowymi.

Idący przodem Warecki nagle wycelował w ciemność. Podobnie jak

towarzyszący mu żołnierze.

– Tam coś się rusza! – zawołał kapitan.

– Nie strielat'! Eto żenszczina! – krzyknął Matuszkin.

Alchemik jednym ruchem rozerwał wysoki kołnierzyk sukni nieznajomej,

sprawdził puls.

– Żyje – stwierdził zdziwiony. – Jest ranna, ale żyje.

– Możesz coś... – zaczął Samarin.

– Mogę. Światła! I cofnąć się, do cholery! Muszę ją rozebrać, nie potrzebuję

tu widzów!

Żołnierze wykonali polecenie, zanim któryś z oficerów zdążył potwierdzić

rozkaz. Rudnicki rozciął ubranie nieprzytomnej. Nagle ciszę przerwał


pospieszny tupot, wracał jeden ze zwiadowców.

– Wasze wysokobłagorodie! Wasze wysokobłagorodie! Tam jest właz do

kanałów. Otwarty – zameldował.

– No to już wiemy, którędy te bydlęta uciekały – powiedział z namysłem

Samarin. – Olaf!

– Tak?

– Zostawię ci wóz i kilku ludzi, zabieraj ranną i wracaj.

– A ty?

– Ja zejdę do kanałów.

– Tam są kraty. A srebrne pręty w murze powyżej powinny odstraszyć

wszelkie stworzenia.

– Najwyraźniej nie wszystkie – odparł sucho Rosjanin. – Tak czy owak,

trzeba to sprawdzić. Bierz automobil i znikaj!

– Uważaj na siebie – mruknął Rudnicki. – Nie mam zamiaru tłumaczyć się

przed twoją ciotką.

Samarin klepnął go po ramieniu i zniknął w ciemności.

– Stanowis'! – krzyknął Warecki.

Żołnierze karnie ustawili się w dwuszeregu.

– Co z nią? – Do alchemika podszedł Matuszkin. – Wytrzyma transport?

– Powinna, kula utkwiła pod obojczykiem, ale nie uszkodziła tętnicy.


Ułożyli ranną na tylnym siedzeniu, Rudnicki zajął miejsce przy kierowcy.

Zawarczał motor, ruszyli. Alchemik spojrzał na zegarek: do świtu pozostała

godzina. Może będziemy mieli szczęście, pomyślał. Może...

Rudnicki użył skalpela i gładką skórę w odcieniu lipowego miodu przecięła

wąska czerwona linia, pojawiła się krew. Kobieta nie zareagowała, nadal leżała

nieprzytomna. Alchemik ostrożnie wsunął w ranę kleszczyki do wyciągania

kul, skrzywił się, czując rozrywaną przez stalowe narzędzie tkankę. Dopiero za

którymś razem udało mu się uchwycić kawałek metalu. Ostrożnie wydobył

pocisk, sięgnął po tampon nasączony wywarem z szałwii, kadzidła i mirry.

Zaklął, widząc bluzgającą z rany krew. Tamponowanie nie pomagało.

Skoczył do szafki, złapał pojemnik z azotanem srebra. Chemiczna

kauteryzacja miała swoje minusy, ale działała szybko i skutecznie. Posypał

ranę krystalicznym białym proszkiem. Skóra nieznajomej natychmiast

sczerniała, wokół rozszedł się zapach zgnilizny. Kobieta otworzyła oczy,

krzyknęła przeraźliwie i zaczęła się szarpać, omal nie zrywając pasów, którymi

była przypięta do stołu. Rudnicki sięgnął po strzykawkę z morfiną, z

rozmachem wbił ją w udo nieznajomej. Nie podziałało. Po chwili pękł jeden z

pasów, w uderzenie serca później drugi. Oba szerokie, solidnie wykonane.

Zdawałoby się, niezniszczalne. Zostały jeszcze trzy.

Rudnicki sięgnął po butelkę z chloroformem; odsuwając głowę, nasączył


gazę płynem, przytknął do twarzy pacjentki. Pękł kolejny pas, kobieta

wyswobodziła ręce. Alchemik jeszcze raz zerknął na etykietkę, nie było mowy

o pomyłce: Chloroformium anaestheticus.

Rozległ się metaliczny brzęk, kiedy na podłogę spadło naczynie, do którego

alchemik wrzucił wyciągniętą z rany kulę. Pocisk potoczył się pod szafę, ale

Rudnicki zdążył dostrzec jego barwę. Srebro. Nieznajomej nie postrzelił

tajemniczy snajper, lecz jeden z żołnierzy Bragimowa...

Masywny stół operacyjny zadygotał: kobieta poderwała się nagłym rzutem

ciała i rozdarła skórzany pas z taką łatwością, jakby wykonano go z papieru.

Rudnicki formował już ochronny krąg. Nieswoimi, trzęsącymi się ze strachu

rękoma. Azotan srebra. Srebro...

– Olafie Arnoldowiczu! – odezwała się ciepłym, miękkim głosem. –

Przecież nie musimy być dla siebie niemili...

Wyciągnęła się na stole niedbałym, kocim ruchem. Piękna i naga. Dłonią

przejechała po idealnie sformowanym udzie, o krzywiznach przypominających

greckie amfory. Wpadające przez okno promienie słońca otaczały kobietę

świetlistą aurą, podkreślając i tak niezwykłą zmysłowość, doskonałość rysów,

gładkość skóry, wdzięk gestów.

– Nabałaganiliście – powiedziała z wyrozumiałym uśmiechem, wskazując

usypany z białego proszku krąg. – Nie lepiej to sprzątnąć?


– Z pewnością lepiej – przytaknął alchemik. – Tylko dla kogo?

Syknęła gniewnie, widząc, jak tworzy kolejną barierę, tym razem z soli.

– Jestem pewna, że mogłabym przejść przez ten śmieszny krąg...

– Być może. Ile czasu ci to zajmie i jak zaboli?

– Ja...

Rudnicki wybiegł z gabinetu i popędził w dół. Złapał rewolwer, zgarnął

dodatkowe naboje. Po chwili namysłu wziął i czarny miecz. Wrócił do

pomieszczenia na poddaszu, trzymając broń gotową do strzału. Kobieta nadal

siedziała na stole. Wzdrygnęła się na jego widok, sprężyła do skoku.

– Nie radzę – ostrzegł Rudnicki. – To nie jest zwykłe srebro. Wyczuwasz

to, prawda?

Po długiej jak wieczność chwili skinęła głową.

– Ten miecz. Skąd go masz? – spytała.

– Z enklawy.

– Zabiłeś... właściciela.

– Tak.

– No, no – powiedziała. – A nie wyglądasz na wojownika.

– Pozory mylą. Czasami – mruknął.

Wydobył z kieszeni garść naboi i ostrożnie wzmocnił podwójny krąg

alchemicznym srebrem.
– To co, porozmawiamy? – zaproponował.

Mięśnie nieznajomej zwiotczały, twarz przybrała kolor papieru.

– To... mnie dławi – wydusiła z trudem. – Zabierz to srebro! Błagam!

– W takim razie musimy jak najszybciej dojść do porozumienia – stwierdził

Rudnicki z dobrodusznym uśmiechem. – Zanim się zadławisz.

– Czego chcesz?!

– Przysięgi. Magicznej przysięgi – doprecyzował.

– Chodzi ci...

– Owszem. Musisz mi obiecać...

– Wszystko, co zechcesz! – zapewniła gorliwie, choć w jej oczach pojawiły

się złośliwe błyski.

Magiczne księgi proponowały dziesiątki, o ile nie setki wariantów

przysięgi, która miała utrzymać w ryzach przyzwane demony. Jednak Rudnicki

wiedział, że każde dodatkowe słowo osłabia moc zaklęcia. Stąd większość z

nich nie nadawała się do użytku, ponieważ obietnice, do jakich zmuszano

istoty mroku, zajmowały wiele stron, a autorzy grymuarów, którzy demony

widzieli tylko na ilustracjach, popisywali się krasomówstwem bez

opamiętania. Z drugiej strony pominięcie czegokolwiek, niechby i drobiazgu,

mogło skutkować śmiercią w męczarniach. Bo istoty te nie lubiły być

niewolone. A przysięgi traktowały literalnie. Brukowce z regularnością


metronomu informowały o kolejnych magach zabitych przez przyzwane

demony. Do tego Rudnicki podejrzewał, że istota, która sama pojawiła się w

enklawie i zaistniała fizycznie w realnym świecie, może posiadać dużo większą

moc.

– Tak więc czego sobie życzysz? – ponagliła.

Po twarzy spływały jej krople potu, skóra zaczynała sinieć. Najwyraźniej nie

kłamała, skarżąc się na działanie srebra.

Rudnicki zagryzł wargi: wielokrotnie rozmawiał ze stryjem na temat

magicznych rytuałów, ale sam nie był magiem i zdawał sobie sprawę, że

najmniejszy błąd może go kosztować życie. A prawdopodobieństwo pomyłki

było wysokie: do tej pory rzucił tylko kilka zaklęć zabezpieczających dom.

Może lepiej po prostu zastrzelić kłopotliwego gościa?

Nieznajoma musiała wyczuć, w jakim kierunku biegną jego myśli, bo

skuliła się z błagalnym jękiem.

– Proszę! Proszę... Chcę żyć – wyszeptała.

– Dobrze! – zadecydował. – Zaczynaj!

Kobieta natychmiast rozpoczęła inkantację, bezbłędnie wymawiając

skomplikowane formułki pochodzące z dawno zapomnianych języków. Tak

jakby miała w tym sporą wprawę... Wreszcie zawiesiła głos, czekając na

decyzję Rudnickiego.
Alchemik przełknął z wysiłkiem ślinę, to, co powie, miało zadecydować,

czy przeżyje kolejny kwadrans.

– Obsequium – rzucił gwałtownie.

Kobieta powtórzyła słowo, cedząc je przez zaciśnięte zęby.

– Consilium et auxilium.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, byłby już martwy. Zauważył, że

nieznajoma nie jest zachwycona faktem, że użył łaciny. Tu każde słowo miało

szerokie, choć dokładnie sprecyzowane znaczenie. Obsequium – wierność.

Consilium – służenie radą. Auxilium – pomoc, w tym i wsparcie w walce z

wrogami.

– Spondeo – zakończyła.

„Przyrzekam”. Cóż, nadeszła chwila prawdy... Alchemik zebrał z podłogi

naboje, stanął przed usypanym z azotanu srebra i soli kręgiem.

– Olafie Arnoldowiczu – ponagliła łagodnie.

Już się nie kuliła, rana pod obojczykiem zniknęła, jakby była tylko sennym

przywidzeniem, wokół rozszedł się zapach drzewa cedrowego, piżma i

gardenii.

– Jak miło, że mi ufasz – szepnęła. – Bo ufasz, prawda?

Rudnicki cofnął się o krok, położył dłoń na kolbie rewolweru.

– Prędzej czy później będziesz musiał przerwać ten krąg – zauważyła


rozsądnie. – Nie lepiej zrobić to teraz?

Alchemik ostrożnie, czubkiem buta dotknął magicznej bariery, zamarł w pół

ruchu.

– Jeszcze trochę – zachęciła tonem, jakim niania mogłaby nakłaniać dziecko

do zjedzenia kaszki. – Jeszcze troszeczkę...

Rudnicki zacisnął zęby, zniszczył krąg.

– Jak miło! – powtórzyła, zeskakując ze stołu. – Tylko wiesz co?

Wolałabym, żebyś nie wymachiwał tak tą bronią. Nie jest ci potrzebna,

zawarliśmy układ, pamiętasz? A gdybym chciała cię zabić, zrobiłabym to,

zanim zdążyłbyś nacisnąć spust! – wysyczała ze złością.

Nagle złapała go za gardło i przyparła do ściany. To wszystko z oślepiającą,

nieprawdopodobną szybkością. Jej palce były twarde i zimne niczym stalowe

pręty.

– Przysięga! – wycharczał alchemik.

– Och, przecież pamiętam – zapewniła. – Dlatego jeszcze żyjesz. Ale nie

przypominam sobie, żebym obiecywała być miła. Na to musisz sobie

zasłużyć.

– Czego chcesz?

– Teraz? Przydałoby się coś zjeść, jestem strasznie głodna. No i nie mam w

co się ubrać, z mojej sukienki zostały strzępy. Kupisz mi nową, prawda? A


najlepiej kilka. Albo kilkanaście. Nie ma sensu co chwila biegać do sklepu –

stwierdziła z uroczym uśmiechem.

– Oczywiście! – zapewnił pospiesznie Rudnicki.

– No to chodźmy do kuchni – zadysponowała. – I nie bądź skąpy, myślę, że

wolałbyś mnie nie zmuszać do szukania mniej... tradycyjnych źródeł

pożywienia?

– W żadnym wypadku! Ja...

Rudnicki urwał, widząc otwarte drzwi do spiżarni. Zamek wyglądał na

nienaruszony, choć przysiągłby, że rano zamykał go osobiście.

– Niebogato tu u ciebie – skomentowała kobieta, patrząc na wiszące u

powały szynki i kiełbasy. – No i koniecznie trzeba dokupić szampana, nie

lubię koniaku, a to piwo jest naprawdę obrzydliwe. Jak możesz pić coś

takiego? Ach, jeszcze jedno: zatroszcz się, proszę, o jakieś świeże owoce.

Mogą być truskawki, nie jestem wybredna. Trudno żywić się samym mięsem

i chlebem. Taka dieta jest wybitnie szkodliwa dla zdrowia. Wierz mi, w

końcu przysięgłam ci consilium...

Rudnicki poluźnił kołnierzyk. Konserwowane magicznie owoce kosztowały

krocie, lecz alchemik nagle doszedł do wniosku, że najwyższy czas urozmaicić

dietę. I udać się do salonu mody. Damskiego salonu mody.

Rudnicki posmakował szampana, zakąsił grzanką z kawiorem. Maria


Wołkońska z macierzyńskim uśmiechem podsunęła mu paterę z owocami.

Zapachniało latem. Alchemik podziękował gestem, dyskretnie zerknął na

zegar.

– Saszka zaraz zejdzie – poinformowała. – Kąpie się. Wrócił wczoraj nad

ranem i przespał niemal dobę. Dzięki Bogu, że nic wam się nie stało.

– Czy Aleksander znalazł...?

– Znalazł. – Księżna zagryzła wargi. – Martwą. Jak i wszystkich innych.

Rudnicki odchrząknął, usiłując ukryć zmieszanie. Dlaczego Samarin nie

powiedział ciotce o ocalałej kobiecie? I o czym rozmawiać z księżną, zanim

pułkownik raczy pojawić się w salonie? Wątpliwe, aby była zainteresowana

alchemią czy medycyną spagiryczną...

– Jak zdrowie Waszej Wysokości? – rzucił wreszcie.

– Och, proszę bez tytułów – upomniała. – Wystarczy imię i otczestwo, w

końcu jesteśmy przyjaciółmi. A co do zdrowia, to czuję się dużo lepiej.

Najwyraźniej pański medalion działa.

– Znakomicie. – Alchemik ponownie zerknął na zegar.

– Jest pan dziś wyjątkowo niespokojny, Olafie Arnoldowiczu. Czyżby moje

towarzystwo pana męczyło? – spytała figlarnie.

– W żadnym wypadku! Choć rzeczywiście jestem nieco nerwowy –

przyznał. – Mam wrażenie, że pewne sprawy mnie przerastają.


– A mianowicie?

– Zakupy – powiedział ponuro. – Damskie fatałaszki.

Księżna roześmiała się, zakrywając usta dłonią i symulując atak kaszlu.

– Chce pan zrobić prezent ukochanej czy też...

– Olafa odwiedziła daleka krewna. – Do salonu wszedł Samarin. – Rozumie

ciocia: dziewczyna jest z prowincji i raczej nie może pokazać się w tym, w

czym przyjechała.

– Z przyjemnością panu pomogę – zadeklarowała gospodyni. – Mogłabym

wybrać się z nią do sklepu.

– Niestety, kuzynka chwilowo jest niedysponowana – powiedział szybko

Rudnicki. – Przeziębiła się w podróży. Tymczasem nieopatrznie obiecałem jej

kilka nowych sukien i... – Rozłożył bezradnie ręce.

– Mężczyźni! – westchnęła księżna. – Ma pan chociaż jej wymiary?

– Owszem. – Rudnicki podał gospodyni kartkę.

– Pańska krewna ma przyjemną figurę – stwierdziła, popatrując na niego

spod oka. – Nie trzeba będzie niczego przerabiać. Chętnie zajmę się zakupami,

pozostaje tylko kwestia, na ile jest pan hojny, Olafie Arnoldowiczu? Bo tu

potrzebne będą nie tylko suknie, ale i dodatki: pończoszki, buciki, bielizna.

– Ciociu, jak możesz wymawiać słowo „bielizna” w obecności dwóch

wrażliwych młodzieńców? A nuż dostaniemy palpitacji? – zapytał z udanym


oburzeniem Samarin.

Maria Wołkońska pogroziła mu wachlarzem.

– Olafie Arnoldowiczu? – ponagliła.

– Pięćset rubli wystarczy?

– Cóż...

– Ależ, ciociu, to miesięczna pensja tajnego radcy! Pułkownik w Warszawie

dostaje niewiele ponad trzysta rubli!

– Niech będzie – roześmiała się księżna. – A teraz zostawię was samych,

wszystkie sklepy powinny być już otwarte...

– Widzę, że dziewucha ci się spodobała – zauważył Samarin po wyjściu

ciotki.

– Może jestem hojny z natury?! – warknął alchemik. – Dlaczego nie

powiedziałeś księżnej, że jedna z przyjaciółek pana radcy przeżyła?

– Lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział.

– Boisz się, że ktoś ją wykończy, zanim dziewczyna zdąży zdać ci relację z

tego, co się stało w enklawie?

– To także – odparł chłodno Samarin. – No i nie chcę denerwować cioci. Jej

podopieczna zginęła. W takiej sytuacji wiadomość, że komuś jednak udało się

przeżyć, mogłaby ją przygnębić. À propos, co z ranną?

– Doszła do siebie, ale niewiele pamięta.


– Tak też przypuszczałem – mruknął smętnie pułkownik. – Zajdę do ciebie

w najbliższych dniach, i tak muszę ją przesłuchać. To prostytutka?

– Raczej służąca jednej z kokot.

– Jesteś pewien?

– Nie prowadziłem śledztwa, miałem inne zajęcia – odburknął Rudnicki. –

Jednak strój, jaki miała na sobie tam, w enklawie, raczej nie wskazuje na to,

żeby zajmowała się tym... rzemiosłem.

– Rzeczywiście – przyznał Samarin.

– A co z żołnierzami? Przecież oni wiedzą, że ktoś przeżył. Nie wygadają?

– Matuszkin i Warecki potrafią trzymać język za zębami, a pozostałych

wysłałem na ćwiczenia do Petersburga.

– Nie dziwili się?

– Przedstawiłem ich do awansu – poinformował Rosjanin sucho. – W

takich przypadkach dodatkowe szkolenie to norma. Nie sądzę, żeby coś

podejrzewali.

– No dobrze, a teraz gadaj, co odkryliście w kanałach. Jeszcze dzisiaj muszę

złożyć sprawozdanie w gildii.

Samarin nalał sobie szampana, uzupełnił kieliszek alchemika.

– Sytuacja jest niewesoła – powiedział. – Ktoś przepiłował kraty...

Rudnicki rozejrzał się po sali: była wypełniona do ostatniego miejsca. No i


nic dziwnego, korzystając z pełnomocnictw udzielonych mu przez radę gildii

matki, Poturin zwołał walne zebranie. W pierwszym rzędzie siedział

Markowski w otoczeniu swoich sojuszników. Choć mistrz Srebrnego Zamku

nadrabiał miną, widać było, że jest zaniepokojony.

– Gospoda... – zagaił bez wstępu Poturin. – Pozwoliłem sobie wezwać was

wszystkich, bo sytuacja w enklawie wymyka się spod kontroli. Najnowsze

doniesienia wskazują, że nie tylko w Warszawie. Detale wyjaśni nam pan

Rudnicki.

Alchemik odchrząknął, wszedł na mównicę.

– Szanowni koledzy. Ponieważ w ostatnim czasie zanotowano kilka

przypadków ataku demonów poza enklawą, władze gildii postanowiły

wyjaśnić tę sprawę... W tym celu udałem się do enklawy w towarzystwie

pułkownika Samarina. Rzecz jasna, pod eskortą oddziału wojska.

– To prawda, że wcześniej zaginął inny patrol? – zapytał ktoś z sali.

– Niestety, prawda – potwierdził Rudnicki. – Wszyscy zginęli – dodał,

uprzedzając kolejne pytanie. – Wracając do rzeczy: mimo że mur pozostał

nienaruszony, niektórym stworom udało się przedostać do miasta. Jak się

okazało, kanałami...

Przyciszony szmer rozmów zamienił się we wrzawę i alchemik długo musiał

uspokajać zebranych.
– Z pozoru wydawałoby się to niemożliwe – kontynuował. – Wszyscy

wiemy, że srebro stanowi nieprzekraczalną barierę dla tych istot. Jednak...

– Władze gildii od dawna proponowały pokrycie krat zabezpieczających

kanały srebrem! – rzucił gniewnie Markowski. – Jednak pomysł ten został

odrzucony na poprzednim zebraniu, w tym także głosem pana Rudnickiego.

Efekt, jak widać, jest nienadzwyczajny!

Rudnicki zacisnął zęby, najwyraźniej mistrz loży postanowił winą za

ostatnie wydarzenia obciążyć opozycję.

– Koledzy! – interweniował Poturin. – Dajmy skończyć panu Rudnickiemu.

Później, jeśli zajdzie taka potrzeba, rozpoczniemy dyskusję.

– Mimo że kraty w kanałach nie zostały pokryte srebrem, granica enklawy

przez długi czas pozostawała nienaruszona – wycedził Rudnicki. – Z prostego

powodu: żaden demon nie był w stanie podejść blisko muru. Ani przejść pod

nim. Posrebrzenie krat niczego by nie zmieniło. Co najwyżej sprowokowało

złodziei. A i skład ścieków nie gwarantował, że srebrna powłoka przetrwa

dłużej niż parę miesięcy. Konkludując, nie ma to żadnego związku z

naruszeniem bariery.

– W takim razie czekamy na wyjawienie prawdziwych przyczyn, które do

tego doprowadziły – rzucił z ironią Markowski.

– To celowe działanie – wyjaśnił chłodno Rudnicki. – Dywersja. Ktoś nie


tylko przepiłował kraty, co pozwoliło mu wejść nielegalnie na teren enklawy,

ale i pokrył sklepienia kanałów glifami częściowo neutralizującymi działanie

srebra. To dlatego kilka demonów dało radę przedostać się na drugą stronę.

Co więcej: niektórzy żołnierze zostali zastrzeleni. Mam na myśli ten

zaginiony patrol. Zabił ich ktoś, kto nawiązał kontakt ze stworami enklawy...

Tym razem w sali zapadła głucha cisza. Jedynie Poturin nie wyglądał na

zaskoczonego.

– To... jakaś bzdura! – powiedział wreszcie Markowski. – Te stworzenia są

bezrozumne jak zwierzęta! Nie można się z nimi porozumieć! A żołnierze

musieli pozabijać się sami. W ferworze walki...

– Wykluczone! – uciął Rudnicki. – Oni mieli tylko srebrną amunicję,

tymczasem pociski znalezione w ciałach zabitych wykonano z ołowiu

pokrytego melchiorem.

– Udział osób trzecich w osłabieniu bariery nie ulega najmniejszej

wątpliwości – wtrącił Poturin. – Podobne zdarzenia miały miejsce w

Moskwie i Petersburgu. Dziś rano otrzymałem telefonogram ze stolicy. Na

szczęście działania Olafa Arnoldowicza pozwoliły ustabilizować sytuację w

Warszawie. Niestety, nie ma żadnej pewności, czy za tydzień lub dwa nie

dojdzie do kolejnych ataków... W tej sytuacji władze Północnego Wiatru

postanowiły zaaprobować wprowadzone przez gospodina Markowskiego


ograniczenia.

– Co to znaczy? – Rudnicki zmarszczył brwi.

– To znaczy, że pełnię władzy przejmuje mistrz loży. Na czas nieokreślony,

bo nie wiemy, jak długo potrwa kryzys.

– Mieliśmy umowę! – warknął Rudnicki. – Obiecał pan powrót do

poprzednich składek. Wielu członków gildii nie stać na płacenie podwójnych.

– Owszem, mieliśmy – przyznał Rosjanin. – Nie możemy też zignorować

skarg, jakie złożono na dotychczasowego mistrza. Z drugiej strony to

naprawdę nie czas na demokrację. Loża potrzebuje mistrza cieszącego się

zaufaniem kolegów, ale też potrafiącego poradzić sobie z problemami. Dlatego

jako przedstawiciel gildii matki proponuję głosowanie w sprawie wyboru

nowego mistrza.

Markowski zerwał się, krzycząc coś z oburzeniem, ale jego podniesiony głos

utonął w ogólnej wrzawie. Dopiero po dłuższej chwili Rosjaninowi udało się

uciszyć zgromadzonych.

– To nie będą swobodne wybory – zaznaczył stanowczo. – Nie można

proponować na stanowisko mistrza kogoś, kto się nie sprawdził. Nie w tym

momencie. Dlatego pod głosowanie poddaję jedynie dwie kandydatury:

panów Markowskiego i Rudnickiego.

– Chwileczkę! – zawołał Rudnicki. – Ja chciałem tylko obniżenia składek!


Nigdy nie pretendowałem...

– Decyzja należy do pana – wszedł mu w słowo Poturin. – Tyle że w

sytuacji, kiedy grożą nam Bóg wie jakie komplikacje, mistrz gildii musi mieć

pełnię władzy. Tak więc albo zgodzi się pan kandydować, albo na stanowisku

pozostanie pan Markowski.

Rudnicki zagryzł wargi: nie ulegało wątpliwości, że Rosjanin – z sobie

tylko wiadomych powodów – chce, aby to właśnie on zastąpił

dotychczasowego mistrza loży. I nie cofnie się przed niczym, żeby to osiągnąć.

Alchemik zdawał sobie sprawę, że jeśli zrezygnuje na rzecz Markowskiego,

połowa obecnych straci prawa członków gildii, bo nie będzie w stanie zapłacić

nowej, wyższej składki. I wszyscy obwinią tym właśnie Rudnickiego...

– No dobrze – wycedził. – Zgadzam się.

Odpowiedział mu aplauz zebranych. Markowski nie zaprotestował. Siedział

spokojnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, mierząc rywala zimnym

wzrokiem.

– W takim razie zarządzam głosowanie – zadecydował Poturin.

Medalion pokryty był alchemicznymi znakami, wśród których królowały

symbole soli, rtęci i siarki, zwane Trzema Pierwszymi. Łańcuch mistrza

gildii... Rudnicki przesunął między palcami ciężkie złote ogniwa, westchnął

bezradnie. Nie ulegało wątpliwości, że Markowski nie daruje mu upokorzenia


i utraty stanowiska, a jednak poza niepokojem odczuwał głęboką wewnętrzną

satysfakcję. Najwyraźniej nie był aż tak odporny na pokusy władzy, jak

przypuszczał...

Stanowisko mistrza gildii stawiało go na równi z warszawskimi

dygnitarzami, nie wyłączając władz wojskowych. Niestety, przywódca

alchemików miał też pewne obowiązki. Najważniejszy z nich dotyczył

zabezpieczenia enklawy. Biorąc pod uwagę ostatnie wypadki, można było

przypuszczać, że godność ta jeszcze nie raz przysporzy mu kłopotów.

– Pycha to poważna wada, nawet dla wielikogo magistra – wymruczał

cicho.

Nie usłyszał najmniejszego szmeru, a jednak w jakiś sposób wyczuł jej

obecność.

– Często rozmawiasz sam ze sobą? – spytała z ciekawością.

Ubrana była według najnowszej paryskiej mody, w sięgającą stóp białą

suknię z miękkiego jedwabiu, ozdobioną koronkami i gazą bramowaną czarną

riuszką. Jej włosy podtrzymywała wyszywana perłami opaska. Wiedząc, kto

zatroszczył się o garderobę jego gościa, mało prawdopodobne, żeby perły były

fałszywe.

– Może następnym razem zapukaj? – odburknął gniewnie. – Nie wchodzi

się do cudzej garderoby bez zaproszenia.


Dopiero po chwili pomyślał o konsekwencjach. Jeśli nieznajoma poczuje się

urażona...

– Przepraszam – powiedziała nieoczekiwanie. – Nie wiedziałam. Muszę się

jeszcze wiele nauczyć. Pomożesz mi?

– Oczywiście – obiecał, starając się ukryć ulgę. – Co sądzisz o sukniach?

– Jak ci się podobam? – odbiła pytanie.

Zawirowała na jednej nodze niczym baletnica, wykonała dworski ukłon.

– Wyglądasz znakomicie – zapewnił, odwracając wzrok.

– Co tak skąpo? Nie uczono cię mówić dziewczętom komplementów?

– Nie jestem w tym zbyt dobry – przyznał. – A ty nie potrzebujesz

komplementów.

– No, tak już lepiej – oznajmiła z zadowoleniem. – Można? – Wskazała

gestem fotel.

– Oczywiście! Przepraszam, powinienem sam zaproponować.

Usiadła, zakładając nogę na nogę, ukazała kształtną łydkę w jedwabnej

pończoszce. Dopiero teraz zauważył, że jej twarz, choć nadal piękna, nie jest

już idealnie symetryczna. Lekko uniesiony kącik ust nadawał jej figlarny

wygląd, sprawiał, że wydawała się bardziej przystępna. Już nie bogini, ale

kobieta z krwi i kości.

– Tak jest lepiej, prawda? – stwierdziła, jakby wiedziała, o czym myśli.


Przytaknął bez słowa.

– Co to za łańcuch?

– Zostałem mistrzem loży.

– To dobrze – powiedziała w zamyśleniu. – To bardzo dobrze.

– Niedługo przyjdzie cię przesłuchać pułkownik Samarin. Powierzono mu

zabezpieczenie warszawskiej enklawy.

– I co w związku z tym?

– Nic specjalnego, on uważa, że jesteś jedną z ofiar. Jednak...

– Tak?

– Dlaczego zjawiłaś się w enklawie? Czego chcesz?! – wybuchnął nagle

Rudnicki. – Co mnie podkusiło, żeby zostawić cię przy życiu?! I jak, do

cholery, mam cię przedstawić Samarinowi?!

Wbrew spodziewaniu alchemika kobieta nie rozgniewała się, wręcz

przeciwnie: przygasła, posmutniała.

– Nie jestem bezlitosnym monstrum – powiedziała po chwili.

– Więc kim? I dlaczego mam ci wierzyć?

– A dlaczego wierzysz mojej przysiędze?

– Bo zawiera magiczne formuły – odparł niepewnie.

– Magiczne formuły? Dobre sobie! To wszystko bzdury. Nie zastanawiałeś

się nigdy, dlaczego większość zaklęć zawiera terminy z kilku języków? Gdzie
tu logika? Przecież nie każdy mag był lingwistą.

Rudnicki poluźnił kołnierzyk i usiadł naprzeciwko kobiety.

– Chcesz powiedzieć, że te wszystkie zaklęcia to blaga? – zapytał z

niedowierzaniem.

– Zaklęcia tak. Te wszystkie abraxasy i abrakadabry. My oczywiście

możemy kłamać, ale nie potrafimy składać fałszywych obietnic. To nie jest

kwestia moralności, ale raczej fizjologii. Swego rodzaju fizjologii. Nasze

słowa kształtują rzeczywistość. Nie potrzebujemy magii, sami jesteśmy

magią.

– Ale pewne formuły działają! Widziałem, jak...

– Nie formuły, tylko dźwięki bądź zbiory dźwięków – przerwała mu

bezceremonialnie. – Wszystko, co istnieje, zostało stworzone za pomocą

słowa. A raczej SŁOWA. Dlatego istnieje pewien rdzeń, nazwa, dzięki której

można osiągnąć władzę nad przedmiotem, zjawiskiem lub żywą istotą.

Względną władzę, bo to, co nazywasz magią, jest jedynie dalekim echem

słowa, za pomocą którego On stworzył świat.

– Więc... Bóg istnieje, a wy naprawdę jesteście theokatáratos?

– Przeklęci? – parsknęła gniewnie. – Raczej okaleczeni! Stworzeni na Jego

wzór i podobieństwo, tyle że pozbawieni boskiej mocy. Zatruci potrzebą

dominacji, której nie jesteśmy w stanie zaspokoić, bo On zazdrośnie strzeże


swoich przywilejów...

– To skąd te wszystkie zaklęcia w grymuarach?

Kobieta zachichotała niczym mała dziewczynka.

– A jak myślisz? Większość z nich to głupota, fantazja, narkotyczne wizje...

Wybierz sobie, co ci się podoba.

– Więc tak naprawdę nie ma żadnych ograniczeń? Wystarczy przysięga?

– Wystarczy. A ograniczenia? Istnieją, i owszem. Wiele ograniczeń. To coś

w rodzaju praw wyższego rzędu. Na przykład, odbierając od kogoś

przyrzeczenie, trzeba wymówić słowo, które go określa. Tylko wówczas

obietnica jest ważna.

– Słowo?

– Tak, na przykład „demon”.

– I w ten sposób mamy już formułkę – zauważył alchemik. – „Obiecaj,

demonie”...

– Niezupełnie. Nie liczy się słowo „demon”, tylko dźwięki wchodzące w

jego skład. Rdzeń. Głoski „d”, „m” i „n”. Możesz to wymówić równie

dobrze jako „demon”, jak i na przykład „dahamann”.

– I to podziała?

– Podziała.

– A sama obietnica? Czy jej zakres jest w jakiś sposób ograniczony?


– Owszem. Jeżeli ma być wiążąca, nie może składać się z większej liczby

słów niż liter w użytym wcześniej określeniu. Ty użyłeś terminu „demon”,

tak więc miałeś do dyspozycji dokładnie pięć słów.

Rudnicki poczuł spływające po karku krople potu. Obsequium, consilium et

auxilium – cztery słowa. Jeszcze dwa i...

– I co, gdybym przekroczył ten limit? Zabiłabyś mnie?

– Nie – powiedziała beztrosko, kręcąc stopą w eleganckim buciku. – Chyba

nie. Jesteś mi potrzebny. No i polubiłam cię. Odrobinę...

– Potrzebny? I jak mam się do ciebie zwracać?

– Och, możesz nazywać mnie Anastazją. Anastazja Rudnicka, całkiem nieźle

brzmi, nie uważasz? A o tej pierwszej kwestii porozmawiamy kiedy indziej,

to skomplikowana sprawa.

– Anastazja? Brzmi nieco pretensjonalnie. Córka cara także...

– To moje imię w tym świecie. Znasz grekę?

– Nie, tylko łacinę.

– „Anastazja” znaczy po grecku „zmartwychwstała”, „wskrzeszona”, co w

pewnym sensie opisuje moją sytuację.

– Tylko o to chodzi? A może w tym imieniu znajdują się jakieś magiczne

głoski? Coś, co cię określa w większym stopniu niż ogólny termin „demon”?

Dziwnie dziecięcym gestem uniosła ręce, aby zasłonić uszy, zacisnęła usta.
Milczała przez chwilę, wreszcie z rezygnacją pokręciła głową.

– Nie pytaj mnie o to, proszę – wyszeptała. – Nie jestem jeszcze... gotowa.

Powierzenie komuś takiej informacji jest jak obnażenie. A może i coś więcej.

Możesz mnie zmusić, bo złożyłam ci przysięgę, ale...

– W porządku, nie będę – obiecał alchemik. – Wyglądasz na zmęczoną –

zauważył. – Może porozmawiamy jutro?

– Tak, jutro – przytaknęła z wyraźną ulgą.

Rudnicki zatrzymał się przy księgarni Szyllera, zerknął przez szybę:

właściciel, starszy, nobliwie wyglądający mężczyzna z sumiastymi wąsami,

właśnie układał książki na półkach. Zapewne przyszła nowa dostawa. Przez

chwilę zastanawiał się, czy nie przejrzeć nowości, ale otrzeźwił go dźwięk

kościelnego zegara wybijającego dziewiętnastą. Do domu jeszcze kawałek

drogi, a tak czy owak, przyjdzie posiedzieć nad papierami do późnej nocy. Nie

ma czasu na rozrywki, ani nawet rozmowę z gościem. Z Anastazją,

doprecyzował. Lepiej przyzwyczajać się do jej imienia...

Skręcił w Oboźną, później w Browarną, obejrzał się za siebie. W

wieczornym półmroku zamajaczyły jakieś niewyraźne sylwetki. Alchemik

ścisnął mocniej laskę, ale nie wyglądało na to, aby ktoś go ścigał.

– Nerwy – mruknął, podejmując marsz.

Jak się okazało, sprawy personalne były nie mniejszym problemem niż
enklawa. Niemal cały dzień Rudnicki spędził na porządkowaniu

pozostawionej przez poprzednika dokumentacji: należało przywrócić prawa

członkowskie niemal pięćdziesięciu relegowanym z gildii alchemikom i zająć

się kolejnymi kilkunastoma, którzy nie płacili nawet normalnej stawki. A

których z sobie tylko wiadomych powodów Markowski nie wyrzucił z loży.

Rudnicki przetarł oczy, zmęczone wielogodzinnym ślęczeniem nad

papierami, i przełożył do drugiej ręki ciężką, wypchaną dokumentami teczkę.

U wylotu ulicy zapłonęła najpierw jedna, potem druga latarnia. Latarnik,

młody, barczysty mężczyzna w charakterystycznej czapce z metalowym

znaczkiem, pozdrowił go jowialnie i ustąpił z drogi. Rudnicki zauważył z

rozbawieniem, że regulaminowa czapka ledwo trzyma się na czubku potężnej,

podobnej do byczej głowy latarnika. Wtedy go dopadli.

Z pobliskiej bramy wychynęło dwóch mężczyzn w kaszkietach głęboko

nasuniętych na oczy, chwycili go pod ramiona. W tym samym momencie

Rudnicki usłyszał charakterystyczny szczęk. Otworzył usta do krzyku, ale

zimne ostrze sprężynowego noża wniknęło już pod łopatkę i torowało sobie

drogę ku sercu. Fala bólu odebrała mu głos i sparaliżowała mięśnie. Runął w

czarną, bezdenną otchłań.


VI
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Samarin zmierzył uważnym spojrzeniem stojącego


na baczność oficera: kapitan Plewsze, Samodzielny

Korpus Żandarmów. Summa summarum – ochrana.

Granatowy służbowy mundur, odznaczenia bojowe,

błyszczące jak lustro buty i dobrze utrzymana, choć wyraźnie używana kabura,

szabla u boku. Nie sposób było nie zauważyć, że żandarm przytrzymuje

szaszkę niezupełnie regulaminowym chwytem, tak jakby był gotowy wydobyć

ją w ułamku sekundy. Widać, że adiutant szefa warszawskiej ochrany nie

ogranicza się jedynie do siedzenia za biurkiem.

– Spocznij! – rzucił sucho. – Czego życzy sobie ode mnie ochrana? –

spytał, wskazując gościowi fotel.

Przez wąską, przystojną twarz żandarma przewinął się skąpy uśmiech,

najwyraźniej oficer świetnie zdawał sobie sprawę, że on i jego koledzy nie

cieszą się w armii specjalną popularnością.

– To coś z obszaru pańskich zainteresowań, pułkowniku. Prawdopodobnie –


dodał z niemal nieuchwytnym wahaniem. – Proszę. – Położył na stole cienką

tekturową teczkę.

Samarin rozwiązał tasiemki, wewnątrz znajdowało się kilka fotografii i

ekspertyza medyczna. Zdjęcia przedstawiały nagą kobietę. A raczej korpus

kobiety. Na jej brzuchu wycięto pięcioramienną gwiazdę i przypominające

hieroglify znaki.

– Gdzie głowa?

– Prawdopodobnie zabrał ją morderca.

Kapitan sięgnął do kieszeni i podał Samarinowi kolejną fotografię.

– Zdjęcie portretowe ofiary – wyjaśnił. – Zdobyłem je w ostatniej chwili,

dlatego nie ma go w teczce.

– Dlaczego ochrana interesuje się tą zbrodnią? Podejrzewacie, że motywem

mogły być kwestie... okultystyczne?

– Nie tylko dlatego. Zabita była uczennicą Aleksandryjsko-Maryjskiego

Instytutu Wychowania Panien.

Pułkownik zmarszczył brwi, tego typu placówki przyjmowały głównie

uczennice z wyższych sfer. Wyjątki od tej zasady były nieliczne i ściśle

określone regulaminem. I nic dziwnego, dziewczęta przygotowywano do roli

żon dla najwyższych urzędników imperium.

– To ktoś znany?
– Córka generała Dragunowa...

Samarin zaklął pod nosem. Generał-porucznik Dragunow był dowódcą

Piętnastego Korpusu Armijnego, jednego z pięciu rozlokowanych na terenie

Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Dziw, że sam Dragunow nie dobijał się

jeszcze do jego drzwi.

– Generał jest na ćwiczeniach – odpowiedział na niezadane pytanie Plewsze.

– Jeszcze o niczym nie wie. Wysłaliśmy telegram, to kwestia godzin.

– Rozumiem, że pańscy przełożeni chcieliby wywrzeć pozytywne wrażenie

na generale. Dać mu do zrozumienia, że robią wszystko, co w ich mocy,

łącznie z zaangażowaniem mojej skromnej osoby?

– To także – przyznał żandarm. – Jednak nie chodzi wyłącznie o asekurację.

Nie wiemy tego na pewno, nie możemy wiedzieć na tym etapie śledztwa, ale

być może sprawa ma związek z enklawą. A w tej dziedzinie wyrobił pan sobie

opinię eksperta.

Samarin podniósł zdjęcie, na odwrocie znajdowało się nazwisko fotografa i

adres atelier: Miodowa jeden.

– Maurycy Pusch – przeczytał na głos. – Co to za jeden?

– Fotograf. Dość znany – poinformował kapitan. – Niemal wszystkie

institutki robią sobie u niego zdjęcia. Sentimentalnyje krasotki – mruknął pod

nosem.
Samarin westchnął ciężko, nie wiedział, czy córka generała Dragunowa była

sentymentalna, choć na pewno zasługiwała na miano ślicznotki. Ciemne,

przepastne oczy, alabastrowa cera, prosty, delikatny nosek i szelmowski

uśmiech zainteresowałyby każdego mężczyznę. A teraz jej zwłoki poniewierały

się w jakiejś szpitalnej kostnicy. Pozbawione głowy...

– Mogę zatrzymać to zdjęcie? – spytał.

– Wolałbym zrobić odbitki – stwierdził nieco zmieszany Plewsze. – Ten

cały Pusch na pewno zachował klisze. To ostatnia fotografia Wiery

Dragunowej, dziewczyna zrobiła ją ledwo dwa tygodnie temu. Rodzice pewnie

będą chcieli...

– Rozumiem – przerwał mu Samarin. – W takim razie proszę na jutro

zorganizować kilka odbitek.

– Słuszajus'! – poderwał się kapitan.

– No, no, bez gimnastyki. Co pan o tym sądzi? O całej tej sprawie –

doprecyzował. – Przypuszczam, że ochrana ma już jakieś podejrzenia?

– Cóż... nic konkretnego.

– A jednak? – ponaglił Samarin.

– Chodzą słuchy o nowej gildii magicznej. Niezarejestrowanej gildii.

– Nie każdy lubi płacić podatki – zauważył pułkownik.

– Niby tak, lecz w tej akurat gildii jest coś niepokojącego.


– Co takiego?

– Mówi się, że ci magowie nie są zbyt wybredni, jeśli chodzi o dobór...

metod. Liczą się dla nich tylko rezultaty. No i nazwa. Amici Mortis.

– Przyjaciele Śmierci?

– Tak właśnie się nazwali – potwierdził posępnie Plewsze.

– Znacie jakieś nazwiska albo adresy?

– Nic z tych rzeczy, to głęboko zakonspirowana grupa. Oczywiście istnieją

pewne procedury i prędzej czy później wpadniemy na ich trop. Niestety,

wymaga to czasu. Dlatego moi przełożeni byliby wdzięczni, gdyby i pan zajął

się tą sprawą. Być może wówczas rodzicom Wiery wystarczyłoby cierpliwości

na dłużej...

Samarin spojrzał ostro na rozmówcę, ten najwyraźniej czegoś nie

dopowiedział.

– Rodzicom? – podchwycił.

– Żona generała zna osobiście cesarzową – wyjaśnił nieco zmieszany

żandarm. – Jeśli się jej poskarży, polecą głowy. Tyle że w niczym nie pomoże

to śledztwu. Warszawa to nasz najważniejszy oddział po Petersburgu i

Moskwie, ze względu na problemy, jakie sprawiają Polacy, pracują tu najlepsi

śledczy imperium.

– Co pan proponuje?
– Zbrodni dokonano poza terenem Instytutu, ale tak czy owak, trzeba będzie

przesłuchać panienki i personel. Myślę, że dobrze byłoby zrobić to

równolegle. Niektórzy, ci bardziej bojaźliwi, powiedzą nam więcej niż panu, z

drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że nie wszystkim podoba się działalność

ochrany. Być może pozostali wykażą się większą szczerością wobec oficera

Konwoja...

– To rozsądna propozycja – przyznał po krótkim namyśle Samarin. –

Pozostaje kwestia: co będę z tego miał?

Plewsze sapnął z rozdrażnieniem, jego ręka odruchowo powędrowała do

kieszeni munduru.

– Proszę się nie krępować – zachęcił go pułkownik z dobrodusznym

uśmiechem.

Żandarm wyciągnął srebrną papierośnicę, podsunął wymownym gestem.

Samarin odmówił.

– Rozumiem, że nie chodzi panu o gratyfikację finansową? – powiedział

Plewsze z rezygnacją.

– Błyskotliwa dedukcja! – pochwalił pułkownik.

– Więc o co?

– Będziecie mi winni przysługę.

– My?
– Wy, ochrana. Posiadam dość szerokie pełnomocnictwa, jednak wiem, ile

czasu mogą zająć przepychanki między resortami. Pomogę wam, o ile będę

mógł liczyć na wzajemność.

– Zgoda! – odparł żandarm bez namysłu. – W takim razie proponuję

bezzwłocznie udać się do Instytutu.

Samarin podszedł do okna: z placu apelowego dochodziły okrzyki

podoficerów prowadzących musztrę, nigdzie nie było widać Matuszkina,

mimo że ten powinien zameldować się już godzinę temu. Pułkownik zmełł w

ustach przekleństwo, nieobecność podwładnego budziła niepokój, w Konwoje

służyli tylko najlepsi z najlepszych. Coś musiało się stać. Biorąc pod uwagę,

że Matuszkin miał obserwować Rudnickiego, wnioski nasuwały się same.

Pułkownik zacisnął zęby i podniósł słuchawkę telefonu.

– Oficer dyżurny? Natychmiast wysłać wzmocniony patrol do mieszkania

Olafa Arnoldowicza Rudnickiego, adres macie w księdze rozkazów. Sprawdzić

wszystkie szpitale i kostnice. Informować mnie na bieżąco. Teraz jadę do

Instytutu Aleksandryjsko-Maryjskiego, później wracam do koszar.

– Jakieś problemy? – odezwał się Plewsze. – Może pomóc?

– Dziękuję – odburknął Samarin. – Nie trzeba. Przynajmniej na razie.

Chodźmy – polecił, sięgając po szablę.

Gmach Instytutu nie wyróżniał się niczym szczególnym, ot, średniej


wielkości piętrowy budynek z zadaszonym wejściem, otoczony niewysokim

metalowym ogrodzeniem. Zdawałoby się, typowa szkoła. Także wewnątrz nie

było nijakich luksusów: kilkudziesięcioosobowe sypialnie zastawione

prostymi metalowymi łóżkami, niewiele lepszymi niż wojskowe prycze. Przy

każdym stała niewielka szafka. Starsze dziewczęta rozlokowano w nieco

mniejszych pomieszczeniach, wyposażonych dodatkowo w stół. Najwyraźniej

dyrekcja placówki nie miała zamiaru rozpieszczać uczennic.

W budynku roiło się od policjantów i pracowników ochrany. Dobiegające

od czasu do czasu pełne oburzenia piski świadczyły, że pensjonarkom

niespecjalnie podoba się ten najazd. Również przemykające pospiesznie po

korytarzach nauczycielki wyglądały na zaniepokojone.

– Rewizja – wyjaśnił Plewsze, widząc pytające spojrzenie Samarina. –

Panienki obawiają się, że wyjdą na jaw ich dziewicze sekrety...

Pułkownik uśmiechnął się z rozbawieniem: do tego typu szkół

przyjmowano jedynie dziewczęta z dobrych domów i wychowywano je w

duchu wierności państwu i przyszłemu mężowi. Przy tym wszystkim

institutki obowiązywała żelazna, iście wojskowa dyscyplina. Jakie mogły

mieć sekrety? Nielegalnie przemycone do szkoły słodycze?

– Gospodin kapitan! Gospodin kapitan! – Na korytarzu pojawił się wyraźnie

wzburzony wachmistrz w żandarmskim mundurze. – Dyrektorka nie chce nas


wpuścić do biblioteki! – zameldował, stając na baczność.

– Wygląda na to, że będę musiał wyjaśnić to i owo kierownictwu –

zauważył Plewsze. – Oni jeszcze o niczym nie wiedzą – dodał ciszej.

– Oczywiście – przyzwolił Samarin.

Pułkownik niespiesznie powrócił do westybulu. Centralna część holu

ozdobiona była portretami rodziny carskiej i dobroczyńców Instytutu, na

posadzce umieszczono kwiaty w doniczkach. Wszystkie szkoły są takie same,

pomyślał, wspominając Korpus Kadetów. Nieoczekiwanie stanęły mu przed

oczyma twarze przyjaciół, wrócił pamięcią do młodzieńczych marzeń i

szczeniackich psikusów. Ile to już lat minęło?

– Wspomina pan szkolne czasy?

Samarin odwrócił się błyskawicznie, z dłonią na rękojeści szabli. Mimo

szczupłej i zgrabnej sylwetki oraz atrakcyjnych, szarych niczym zamglone

niebo oczu nieznajoma reprezentowała chłodny, nieskłaniający do poufałości

typ urody. Jednak było w niej coś, co przyciągało męską uwagę. Suknia w

ciemnych, stonowanych barwach – uczennice nosiły białe fartuszki –

świadczyła, że należała do personelu.

– Przepraszam, nie chciałam pana wystraszyć.

– To ja przepraszam. Pułkownik Samarin – przedstawił się z lekkim

ukłonem.
– Anna Ostrowska. Jest pan z ochrany?

– Skąd! Sobstwiennyj Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoj.

– Mogłabym pana prosić o przysługę? Jako oficera i gentlemana?

Samarin uniósł nieznacznie brwi: na tak postawione pytanie można było

odpowiedzieć tylko w jeden sposób, ale jego rozmówczyni nie sprawiała

wrażenia osoby korzystającej z tego typu sztuczek. Choć niewątpliwie

wiedziała, jakie guziczki nacisnąć. Stężałe w napięciu rysy twarzy Ostrowskiej

świadczyły o zdenerwowaniu, nieledwie desperacji.

– Słucham – rzucił krótko.

– Mógłby pan to dla mnie przechować? – spytała, przygryzając wargi.

Dopiero teraz zauważył, że trzyma w dłoni niewielką, owiniętą w szary

papier paczkę.

– Jest pani nauczycielką?

– Tak! – odparła niecierpliwie.

– Co tam jest?

– Prosiłam pana...

– Nie jestem nastolatkiem, któremu można pochlebić, odwołując się do

męskiej próżności – przerwał jej zimno. – Ochrana nie znalazła się tu

przypadkiem, zamordowano jedną z waszych uczennic. Dlatego pytam jeszcze

raz: co jest w tym pakunku?


– Zamordowano? Niemożliwe! Wszystkie dziewczęta są na miejscu.

Brakuje tylko Niny Troszczenko i Wiery Dragunowej, ale one przebywają z

rodzicami. Nasz woźnica odwiózł jedną i drugą do domu. Nie pozwalamy

dziewczętom chodzić po ulicach bez opieki!

Mina pułkownika powiedziała jej więcej niż słowa. Kobieta pobladła,

przyciskając dłoń do ust.

– Która... która z nich? – wyszeptała słabo.

– Wiera.

Upuściła paczkę, wsparła się ciężko na ramieniu Samarina.

– Wierka... Niemożliwe. To nie może być prawda! – krzyknęła z rozpaczą.

Samarin podniósł pakunek i zaprowadził nauczycielkę do najbliższego

pomieszczenia. Wiszące na ścianach mapy sugerowały, że trafili do gabinetu

geograficznego. Oficer podsunął kobiecie krzesło, a sam rozwinął papier.

Wewnątrz znajdowały się książki. „Dzieje narodu polskiego” Stanisława

Smolki w dwóch tomach. Dlaczego sudarnia Ostrowska chciała ukryć

podręcznik przed policją?

– Co z Wierą? – spytała bez tchu.

– Niestety, ze względu na dobro śledztwa nie mogę rozmawiać na ten temat.

Te książki to jakieś szyfry? Należy pani do bolszewików, a może jest

anarchistką?
Ostrowska spiorunowała go wzrokiem, choć nadal blada, powoli dochodziła

do siebie.

– To książki historyczne, nic więcej! Tyle że ich treść pewnie

zainteresowałaby pańskich kolegów – dodała z akcentem wyraźnej złośliwości.

– Przecież uczycie tu historii Polski. Oficjalnie.

– Owszem – przyznała. – Ale to historia Polski w rosyjskim ujęciu. Część

naszych wychowanek to Polki, uważam więc, że zasługują, aby poznać i

polski punkt widzenia.

– Rozumiem...

– Wyda mnie pan żandarmom?

– Cóż, skoro nie ma pani zamiaru wysadzić szkoły w powietrze, ani nawet

nie czyta Marksa do poduszki...

– Nie chcę, żeby miał pan przeze mnie kłopoty – powiedziała szybko.

– Boi się pani problemów w pracy?

– Owszem. Jeśli sprawa się wyda, dyrektorka będzie musiała mnie zwolnić.

Ponownie zakryła usta dłonią, z wysiłkiem opanowała mdłości.

– Wiera... – wymamrotała. – Ja... nie najlepiej się czuję.

– Chodźmy. – Wyciągnął do niej dłoń. – Przyda się pani odrobina świeżego

powietrza.

Posłusznie podała mu rękę, pozwoliła wyprowadzić się z klasy. Przy


wyjściu Samarin odebrał swój szynel, okrył ramiona nauczycielki.

– Zmarznie pan – zauważyła.

– Przeżyję. – Wzruszył ramionami. – Nie jest aż tak zimno. Stacjonowałem

kiedyś w Archangielsku, tam dopiero panowały mrozy. Bywało, że w maju

temperatura dochodziła do kilkunastu stopni poniżej zera.

– Próbuje mnie pan emablować czy specjalnie zagaduje, żeby odwrócić

uwagę od...

– Oczywiście to pierwsze – odparł z udanym oburzeniem. – My, żołnierze,

nie jesteśmy zbyt subtelni.

Skwitowała żart zmęczonym uśmiechem, pokręciła bezradnie głową.

– Znam matkę Wiery. Będę musiała jej powiedzieć. Jestem... byłam

wychowawczynią Wieroczki.

– Ochrana wysłała już telegram do generała Dragunowa – powiedział. –

Przypuszczam, że jeszcze dziś kapitan Plewsze albo i sam naczelnik ochrany

odwiedzi matkę dziewczynki. Nie musi pani brać na siebie tego przykrego

obowiązku.

– Muszę. Myślę, że Augusta Nikołajewna wolałaby usłyszeć tę nowinę ode

mnie, a nie z ust jakiegoś urzędasa, który nawet nie znał jej córki.

Samarin odchrząknął z aprobatą: w głosie nauczycielki zabrzmiała stal.

– W takim razie służę pani swoim powozem. Możemy pojechać choćby


zaraz – zaproponował.

– Ochrana zabroniła nam opuszczać teren szkoły.

– To drobiazg – machnął ręką Samarin. – Załatwię to z kapitanem Plewsze.

Proszę tu na mnie poczekać.

Pułkownik szybkim krokiem udał się na piętro, wszedł bez pukania do

gabinetu dyrekcji. Tak jak się spodziewał, zastał tam żandarma. Po krótkiej

prezentacji, kiedy to Plewsze przedstawił Samarina dyrektorce, wywołał

kapitana na korytarz.

– Jak rezultaty rewizji? – zapytał.

– Nic specjalnego – skrzywił się żandarm. – W szafce jednej z uczennic,

Polki, znaleźliśmy nielegalny podręcznik historii. Do tego panienki

przechowywały kilka powieści erotycznych i mnóstwo listów miłosnych od

wszelkiego autoramentu uczniaków, w tym junkrów Wileńskiej Szkoły

Wojskowej.

– Co z tymi powieściami?

– Także nic szczególnego, żadnych motywów okultystycznych czy

perwersyjnych wątków obyczajowych. To jakieś starocie z początków zeszłego

wieku, do żeńskiej szkoły przybywa lowelas i proponuje niewinnym

panienkom kakao. Zdaje się, że ten napój uchodził wówczas za afrodyzjak. No

a później rozpoczyna się orgia pełna „spazmatycznych jęków i dzikich


westchnień” – zacytował. – Podejrzewam, że to nie jest literatura najwyższego

lotu, nawet w swoim gatunku.

– Co pan chce zrobić z tym podręcznikiem?

– Bo ja wiem? Nie zajmuję się takimi drobiazgami, wątpię też, żeby

panienka Zofia Dąbrowska stanowiła zagrożenie dla imperium, ale pewnie

trzeba będzie przekazać sprawę odpowiednim władzom.

– Lepiej chyba tego nie nagłaśniać. Bo narobimy sobie wrogów wśród

institutek i personelu.

– Ma pan lepszy pomysł?

– Chyba tak. Wezmę tę książkę i oddam nauczycielce, która kolportuje tu

tego typu literaturę. Być może dzięki temu zyskam jej zaufanie i dowiem się

czegoś, czego pensjonarki nie powiedzą pańskim ludziom.

– Skąd pan wie, że ona się tym zajmuje? Ta nauczycielka?

– Poprosiła mnie o przechowanie dwóch podobnych książek.

– Kim jest ta przedsiębiorcza dama?

– To Anna Ostrowska, wychowawczyni Wiery Dragunowej.

– W porządku – zgodził się żandarm. – To rzeczywiście może zadziałać.

Zaraz przyniosę panu podręcznik.

– Pojedziemy teraz do rezydencji Dragunowów, ona chce sama

poinformować o tragedii żonę generała.


– Rozumiem... To też dobry pomysł. Nie czuję się najlepiej w takich

sytuacjach, a będę musiał przesłuchać Dragunowów. Lepiej, żeby ktoś

wcześniej uprzedził matkę Wiery.

Choć sudarnia Ostrowska udawała, że drzemie, Samarin wiedział, że kobieta

obserwuje go spod wpółprzymkniętych powiek. Monotonny stukot kół

pociągu rzeczywiście działał usypiająco. Wcześniej podjechali do mieszkania

nauczycielki, aby pozbyć się kompromitujących książek, po czym pułkownik

polecił stangretowi ruszyć na dworzec. Rezydencja Dragunowów znajdowała

się w Otwocku.

Anna Ostrowska... Plewsze poinformował Samarina, że nauczycielka jest

córką drobnego szlachcica, skończyła niedawno dwadzieścia osiem lat i nie ma

męża ani narzeczonego. Nie żeby ta ostatnia informacja była mu do czegoś

potrzebna. Samarin liczył co prawda na wdzięczność nauczycielki, jednak

raczej w sprawach związanych ze śledztwem. Inna rzecz, że panna Ostrowska

raczej nie wyglądała na rozrywkową dziewczynę. Nie wydawała się też

specjalnie poruszona uczynnością oficera i ograniczyła się do zdawkowych

podziękowań.

– Wejdzie pan ze mną? – spytała niespodziewanie.

– Oczywiście. I ja muszę porozmawiać z madame Dragunową.

– A to dlaczego?
– Będę prowadził śledztwo równolegle z ochraną.

– No tak – powiedziała z goryczą. – Generał to ważna figura. Gdyby było

inaczej, pofatygowałby się co najwyżej jakiś stójkowy.

Samarin ziewnął ostentacyjnie i zamknął oczy.

– Zawsze unika pan odpowiedzi na niewygodne pytania? – rzuciła ze

złością.

– Tylko wtedy, gdy rozmawiam z kobietą i szczera odpowiedź byłaby dla

niej obraźliwa – odparł chłodno oficer. – No i to był raczej komentarz, a nie

pytanie.

– Proszę się nie krępować, nie jestem mimozą – podniosła głos.

Samarin westchnął ciężko: znajdowali się w przedziale tylko we dwoje i

najwyraźniej panna Ostrowska postanowiła wykorzystać sytuację.

– Naprawdę mogę?

– Naprawdę!

– Nie wiem nawet, od czego zacząć, pani przypuszczenia są tak absurdalne...

– Czekam na argumenty, nie inwektywy.

– No dobrze, zacznijmy od tego stójkowego: morderstwami zawsze zajmują

się policjanci o sporo wyższej randze i doświadczeniu. Choćby z tego

powodu, że jeśli zabójca nie zostanie schwytany, może zaatakować ponownie.

Ochrana włącza się w przypadku, jeżeli sposób popełnienia zbrodni sugeruje,


że sprawca lub sprawcy mogą być szczególnie niebezpieczni. Tak więc nawet

gdyby zamordowana dziewczyna była skromną, bo ja wiem?... służącą,

śledztwo przebiegałoby dokładnie tak samo, a może nawet sprawniej.

– Sprawniej?

– Owszem, bo rodzice ofiary nie mogliby skarżyć się imperatorowej –

wyjaśnił cierpkim tonem Samarin. – I jeszcze jedno: nie jestem upoważniony,

żeby rozmawiać z panią o detalach, jednak to akurat dochodzenie zapowiada

się na wyjątkowo niebezpieczne. I nie pani stawi temu czoła, tylko ja i tak

bardzo przez panią pogardzani pracownicy ochrany. Po to, żeby ochronić

pozostałe uczennice, w tym Polki...

Wzdrygnęła się, jakby uderzył ją w twarz, ale po chwili zacisnęła z uporem

usta.

– Jest pan w zmowie z tym żandarmem! – wybuchnęła. – Uważa pan, że nie

domyśliłam się, co chcecie osiągnąć?! Mam zostać waszym informatorem w

zamian za dyskrecję w sprawie tych podręczników. Naprawdę sądzicie, że

uwierzę w waszą bezinteresowność?

– Oczywiście, że jestem w zmowie z kapitanem Plewsze – odburknął

niecierpliwie Samarin. – A jak inaczej mógłbym pani pomóc uniknąć kary?

Obaj jesteśmy też lojalnymi poddanymi Jego Wysokości. Już sam ten fakt

czyni nas wspólnikami. Co do reszty, to bzdury. Nie jest nam potrzebny


informator w Instytucie, a jedynie ktoś, kto pomoże w dochodzeniu. Chciałem

tylko, żeby rozmawiając ze mną, wyszła pani poza stereotyp paskudnego

„Moskala”. Bo najmniejsza zwłoka w przekazaniu ważnych dla śledztwa

informacji może zaowocować kolejną śmiercią.

– Oczywiście kolportowanie nielegalnej literatury zupełnie nie obchodzi

lojalnych poddanych Jego Wysokości – stwierdziła z przekąsem.

– Niespecjalnie – przyznał pułkownik.

– I skąd taka wyrozumiałość?

– To nie wyrozumiałość, tylko rzeczowa ocena sytuacji – sprostował

Rosjanin. – Kilka institutek dowie się, że były czasy, kiedy rosyjscy carowie

klękali przed polskim królem? Z Panem Bogiem! – Wzruszył ramionami. –

Pewnie nie zastanawiała się pani specjalnie, komu przekazuje te informacje?

– Nie rozumiem?

– Wychowanki podobnych szkół kształcone są na żony dla wysokich rangą

urzędników, prawda? Rodzice tych dziewcząt podjęli decyzję, że ich córki

zwiążą swój los z osobami, które będą rządziły imperium, i wszystkie

uczennice świetnie zdają sobie z tego sprawę. Naprawdę uważa pani, że z

powodu kilku książek sprzeciwią się rodzinie i zniweczą szanse na błyskotliwą

karierę? Wolne żarty!

Tym razem nauczycielka umilkła na dłużej, choć jej mina sugerowała, że


wywody Samarina zdecydowanie nie przypadły jej do gustu.

– Być może jest w tym trochę racji – przyznała niechętnie.

– Nie „trochę” i nie „być może”. A teraz do rzeczy: co zataiła pani przed

ochraną?

– Odpowiedziałam na wszystkie pytania kapitana Plewsze – odparła

wymijająco.

– Anno...

– ...Piotrowna – dopowiedziała spokojnie.

– Proszę nie bawić się ze mną w kotka i myszkę, Anno Piotrowna! Wie

pani świetnie, o co mi chodzi.

– Naprawdę nic nie przychodzi mi na myśl – zapewniła. – Wiera była

bardzo spokojną dziewczynką. Niektóre uczennice sprawiały kłopoty, ale nie

ona.

– Interesowała się okultyzmem?

– Skąd! Czasem dziewczynki z nudów wymyślają różne dziwactwa: próbują

wróżyć z kart czy wosku, wywoływać duchy, ale Wiera nigdy w czymś takim

nie uczestniczyła.

– Czy sympatyzowała z jakimś młodzieńcem?

– Tak, nie znam nazwiska tego chłopca, wiem tylko, że ma na imię Kola.

To znaczy: Nikołaj. Uczy się w korpusie gardemarinów w Petersburgu.


Kilkakrotnie opowiadała mi o nim.

– Jakieś ekstrawagancje? Coś, co mogłoby sprowadzić na nią

niebezpieczeństwo?

– Niestety, nie przypominam sobie niczego podobnego. Najbardziej

ryzykownym postępkiem Wiery było zabranie ciastka z talerza Tatiany

Romanowej.

– Doprawdy?

– Cóż, w szkole panuje powszechna opinia, że lepiej nie stawać pomiędzy

jedzeniem a Romanową. Tak czy owak, to raczej nie ta skala zagrożenia.

Przelotny uśmiech całkowicie odmienił twarz nauczycielki, jej rysy

złagodniały, w policzkach pojawiły się dołeczki.

Samarin podziękował Ostrowskiej skinieniem głowy, wyjrzał przez okno.

– Dojeżdżamy – poinformował.

– Chciałabym mieć to już za sobą – powiedziała, nerwowo wyłamując

palce. – Weźmiemy dorożkę i...

– To nie jest białe tango – stwierdził pułkownik z udaną surowością. – Tu

ja prowadzę. Najpierw zajdziemy do bufetu. Zgłodniałem.

– Ja nie! – zadeklarowała gniewnie.

– Trudno, będzie mi pani towarzyszyła, bo nie wypada zajadać się samemu

– odparł, otwierając drzwi przedziału.


Spiorunowała go wzrokiem, ale powstrzymała się od komentarza. Zapewne

doszła do wniosku, że nauczycielce renomowanej szkoły nie wypada kłócić się

publicznie.

Dworzec w Otwocku, piętrowy budynek z zegarową wieżą, nie imponował

wielkością, ale widać było, że jest zadbany. Na peronach przeważali wojskowi,

Kolej Nadwiślańska miała znaczenie strategiczne, łączyła wiele ważnych

twierdz imperium, pozwalając na szybki transport wojska, sprzętu i amunicji.

Samarin przestudiował kartę dań, pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Rozumiem, że bufet kolejowy nie może serwować dań jak restauracja, a

Otwock to nie Warszawa czy Petersburg, jednak taka uboga oferta woła o

pomstę do nieba. Proszę zobaczyć – zwrócił się do nauczycielki. – Tylko

osiem zup do wyboru i pięć rodzajów majonezu. Właściciel powinien się

wstydzić!

Młody, szczupły kelner pobladł z wrażenia i nerwowo poprawił muszkę.

– Zapewniam, że nasze potrawy zostały przyrządzone przez doświadczonego

szefa kuchni z pierwszorzędnej jakości produktów – zapewnił żarliwie. –

Wasze wysokobłagorodie raczy...

– Nie, nie! – wszedł mu w słowo Samarin. – Proszę samemu wybrać. Skoro

wszystko jest takie znakomite, nie powinno to sprawić żadnego problemu.

Obiad z trzech dań dla mnie i dla damy, do tego deser.


– Słuszajus'!

Kelner zniknął jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Na twarzy Anny

Ostrowskiej oburzenie walczyło z rozbawieniem.

– Po co ten cyrk? – spytała. – Nie mógł pan po prostu złożyć zamówienia?

A może nie lubi pan kelnerów Polaków? Bo pewnie zwrócił pan uwagę na

akcent tego chłopca?

– Widać, że nie była pani zmuszona do stołowania się w nieznanych

knajpach – odparł z uśmiechem Samarin.

– A co to ma do rzeczy?

– Nie ufam żadnemu kelnerowi, niezależnie od narodowości. W gruncie

rzeczy wszyscy oni biorą udział w ogólnoświatowym spisku mającym na celu

karmienie klientów potrawami podejrzanej jakości. Szczególnie dotyczy to

przejezdnych. Nie wyobraża sobie pani nawet, z czym można spotkać się w

takich lokalach. Teraz przynajmniej mamy pewność, że nie podadzą nam

gulaszu zrobionego z resztek wczorajszych kotletów...

– Więc dlatego pan...?

– Tak. Ten kelner wie, co jest pierwszej, a co drugiej świeżości. Ja, niestety,

nie.

Nauczycielka heroicznym wysiłkiem woli opanowała uśmiech.

– Wystraszył pan tego chłopca – powiedziała z wyrzutem.


– Przeżyje – stwierdził niedbale Samarin. – Kto wie? Może dzięki temu i

my przeżyjemy obiad?

Dalszą rozmowę przerwała im obsługa. Dwóch kelnerów dźwigało

zastawione potrawami tace, nadzorował ich otyły, starszy mężczyzna,

najprawdopodobniej właściciel zakładu.

– Moskiewska solanka, chateaubriand z sosem berneńskim, jesiotr z rusztu,

szparagi z masłem i zielona sałata jako dodatki do głównego dania, na deser

szarlotka z jabłek – zameldował zacinającym się ze zdenerwowania głosem

młody kelner. – Jeśli chodzi o alkohole...

– Dziękujemy – uciął stanowczo Samarin. – Nie bardzo jest z czego

wybierać. Trzy gatunki wódki i cztery wina? Do tego „koniak kaukaski” i

alasz? Wolne żarty...

– Mamy jeszcze piwo – wtrącił nieśmiało młody kelner.

– O tak! Całe trzy rodzaje...

Chłopak spojrzał na pryncypała, pułkownik odniósł wrażenie, że

porozumieli się bez słów.

– Jest jeszcze listopadówka – poinformował dyskretnym szeptem

korpulentny właściciel. – Z prywatnych zapasów szefa kuchni.

– To już coś – przyznał z przyjemnym zaskoczeniem Samarin. – Poproszę

dwa kieliszki.
– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie!

– Nie pijam mocnych alkoholi! – zaprotestowała nauczycielka. – Bo

rozumiem, że nie chodzi o lemoniadę?

– Tego akurat warto spróbować. Bedzie pani opowiadała wnukom, że piła

listopadową wódkę.

– To jakiś szczególny gatunek?

– W pewnym sensie, ale proszę się częstować, zanim wystygnie, opowiem

przy posiłku.

– Znakomita! – uznała Ostrowska, próbując zupy.

– Nic nadzwyczajnego, ale ujdzie – przyznał pułkownik.

– To co z tą wódką? Dlaczego nazywa się listopadowa?

– Uprzedzam z góry, że historia związana z powstaniem tego alkoholu może

się pani nie spodobać. Nazwa pochodzi...

Przy stoliku wyrósł jak spod ziemi młody kelner, ostrożnie postawił dwa

kieliszki napełnione po brzegi alkoholem.

– Dziękujemy – powiedział Samarin, widząc, że Polak nie odchodzi.

– Proszę mi wybaczyć, nie powinienem mieszać się do rozmowy –

przeprosił czerwony ze zmieszania chłopak. – Czasami zapominam, że gości

nie interesuje moja opinia.

– Nie powinieneś nigdy przepraszać za to, że wystąpiłeś w czyjejś obronie –


odparł po polsku pułkownik. – No i gdyby nie ty, nie napilibyśmy się

listopadówki. To pewnie rodzinny skarb?

– Tak. Szef kuchni ma dwie butelki...

– Dziękuję za informację, nie będziemy wykorzystywali sytuacji.

Młodzieniec ukłonił się niezgrabnie i z widoczną na twarzy ulgą oddalił do

kuchni.

– To było miłe – zauważyła nauczycielka. – Wracając do wódki...

– W tysiąc osiemset trzydziestym wybuchł bunt, o, przepraszam! Powstanie

listopadowe. Kiedy nasze wojska pokonały... powstańców, niektórzy

arystokraci wpadli na pomysł, aby uczcić zwycięstwo specjalnym trunkiem.

Nakazali więc swoim gorzelniom wyprodukowanie kilku gatunków alkoholi,

w tym i wódki. Jusupowowie, familie Kurakinów, Szeremietiewych,

Razumowskich... Kierujący manufakturami mistrzowie wybrali idealnie

dojrzałe żyto, powstały z niego alkohol wielokrotnie destylowano i

filtrowano, nie przejmując się kosztami, reszta procesu jest tajemnicą

poszczególnych gorzelni. Ze względu na okoliczności nazwano ten rocznik

„listopadowym”. Bardzo szybko stał się legendą i dziś jest już rzadko

spotykany. Koneserzy płacą za niego krocie.

– Skąd taki trunek w bufecie kolejowym?

– Nie mam pojęcia i wolę nie pytać. A nuż okazałoby się, że został zdobyty
na jakimś rosyjskim oficerze w czasie ostatniego polskiego... powstania.

Samarin roześmiał się, widząc gniewne spojrzenie nauczycielki.

– Co pana tak bawi?

– Nie bardzo wypada mi odpowiadać...

– A może jednak?

– Pani apetyt. Biorąc pod uwagę pani wcześniejsze deklaracje, odczuwam

pewien dysonans poznawczy – wyjaśnił posłusznie.

Anna Ostrowska z konsternacją spojrzała na opróżnione talerze:

niepostrzeżenie skończyła zupę, zjadła befsztyk i właśnie zabierała się do

jesiotra.

– Nie przypuszczałam, że w tej sytuacji dam radę cokolwiek przełknąć –

wyznała, kryjąc twarz w dłoniach. – Nigdy tak dużo nie jem. Ja...

– Proszę się nie przejmować – powiedział już poważnie Samarin. – To

nerwy. Przeżyła pani szok z samego rana, a teraz czeka nas jeszcze wizyta u

rodziców Wiery. Napięcie psychiczne wyczerpuje równie szybko jak wysiłek

fizyczny. Taki apetyt to normalna reakcja organizmu.

– Chyba już więcej nie zjem. Straciłam ochotę.

– Rozumiem, proszę jednak skosztować listopadówki.

– Mam pić wódkę wyprodukowaną dla uczczenia klęski...?

– Jest pani strasznie blada, to zalecenie medyczne – uciął stanowczo


Samarin.

Nauczycielka niechętnie sięgnęła po kieliszek, ostrożnie posmakowała

trunku, po czym wypiła go dwoma łykami.

– Dziwne – powiedziała. – Zupełnie nie czuć, że to alkohol.

Samarin wychylił swoją porcję, przymknął z zadowoleniem oczy.

– Tak to już jest – przytaknął. – Przynajmniej z początku.

Uniesieniem dłoni zwrócił na siebie uwagę kelnera, zapłacił rachunek,

pozostawiając hojny napiwek. W chwilę później złapał pod ramię chwiejącą

się Ostrowską.

– Przepraszam, zakręciło mi się w głowie, a przecież nie wypiłam wiele. To

naprawdę jest takie mocne?

– Owszem. Jeszcze trochę i nie mogłaby pani iść o własnych siłach.

Mówiłem: listopadowa wódka to legenda.

– Przecież mamy składać kondolencje! Nie możemy pokazać się w takim

stanie w domu Dragunowów!

– Spokojnie, to zaraz minie. A u Dragunowów przyda się nam każde

wsparcie – zapewnił z ponurą miną.

– Zdarzyło się panu kiedyś rozmawiać z rodzicami poległych żołnierzy?

– Bywało – potwierdził tonem niezachęcającym do dalszej konwersacji. –

Chodźmy – powiedział szorstko. – Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.


Augusta Nikołajewna Dragunowa przywitała serdecznie Ostrowską i choć

dało się zauważyć, że obecność Samarina nieco ją dziwi, nie wykazywała

najmniejszej obawy co do celu ich wizyty. Najwyraźniej nie martwiła się o

córkę.

Matka zamordowanej uczennicy była ładną czterdziestolatką o posągowych

kształtach. Bujne ciemne włosy i radosny, nieco figlarny uśmiech dodawały

jej uroku. Bogaty wystrój willi świadczył o zamożności, jednak gospodyni

przyjęła ich w prostej, domowej sukni, osobiście nalała herbaty. Nie było w

niej cienia pretensjonalności ani charakterystycznego dla arystokracji chłodu.

– Znam pańską ciocię, pułkowniku – oznajmiła, podsuwając mu świeżo

upieczone ciasteczka. – Nie to, żeby blisko, za wysokie progi dla żony

zwykłego generała, jednak spotykamy się czasem na balach i rautach.

Samarin zerknął na nauczycielkę – Ostrowska siedziała z nieszczęśliwą

miną, popatrując na niego błagalnie. Pułkownik westchnął ciężko i podniósł

się zza stołu.

– Sudarnia, niezmiernie mi przykro, jednak zmuszony jestem panią

poinformować...

W jednej chwili uśmiech spłynął z ust gospodyni, złocista cera przybrała

odcień świeżo pobielonej ściany.

– Piotr! – krzyknęła. – Nie, Wiera!


– ...że pani córka zginęła – dokończył oficer.

Augusta Nikołajewna sięgnęła po dzbanek z herbatą, nieświadomym,

lunatycznym ruchem dolała do filiżanek, nie rozlewając ani kropli.

– Niech pan siada, pułkowniku – poprosiła bezbarwnym szeptem.

Samarin usiadł na brzeżku krzesła, gotowy ją podtrzymać, gdyby zemdlała.

– Jak to się stało?

Mimo spokojnego na pozór tonu w słowach kobiety pobrzmiewał

przeraźliwy strach. Pułkownik wiedział, że matka Wiery boi się zapytać

wprost, czy córka cierpiała.

– To była nagła śmierć – skłamał bez namysłu. – Uderzenie nożem prosto w

serce. Od tyłu.

Wzdrygnęła się niczym smagnięta batem, ale już w moment później jej

twarz znieruchomiała znowu jak porcelanowa maska. Podziękowała

skinieniem.

– Zanim wyjdziemy, madame... Proszę mi wybaczyć, prowadzę śledztwo...

Domyślam się, że pani córka nie przebywała ostatnio w domu?

– Wiera pojechała przedwczoraj do Ninki Troszczenko, chciała z nią spędzić

trochę czasu. Przyjaźnią... przyjaźniły się – poprawiła. – Wiem, że dotarła

tam bezpiecznie, telefonowałam...

Straciła przytomność bez najmniejszego ostrzeżenia, to nie było eleganckie,


damskie omdlenie, Samarin ledwo zdążył podtrzymać jej głowę.

– Służba! – zawołał. – Służba!

Olaf Arnoldowicz Rudnicki leżał w szpitalnym łożu blady jak sama śmierć.

Lekarze twierdzili, że miał szczęście: ostrze o włos minęło serce, tyle że żaden

nie chciał ręczyć za życie i zdrowie pacjenta. Takie to i szczęście...

– Wiem, że miałem się nie mieszać – powtórzył po raz nie wiadomo który

Matuszkin. – Ale oni chcieli go zabić...

– Jesteś pewien, że to nie przypadek? Może zamierzali po prostu

obrabować? – spytał Samarin.

– Nie ma mowy! To byli zawodowcy. No, swego rodzaju zawodowcy –

doprecyzował. – Miejscowe męty, choć dało się zauważyć, że taka robota to

dla nich nie pierwszyzna. Jeden przebrał się za latarnika i przepuścił

Rudnickiego przodem, dwóch innych chwyciło za ręce, żeby się nie szarpał.

Wtedy ten łżelatarnik pchnął go nożem w plecy. Koordynacja pierwsza klasa!

Jak w balecie.

– Wątpię, żeby gospodin ałchimik naraził się miejscowym bandytom. To

raczej nie jego sfery. Ktoś musiał ich wynająć – stwierdził pułkownik. –

Miejmy nadzieję, że przeżyje.

– Rozumiem, że status Olafa Arnoldowicza zmienił się z „obiektu pod

obserwacją” na „obiekt chroniony”? – upewnił się Matuszkin.


Samarin potwierdził skinieniem.

– Tylko dyskretnie – polecił. – Żeby nie spłoszyć tych bandziorów, na

wypadek gdyby chcieli dokończyć robotę.

– Zdiełajem! – obiecał podwładny.

– To moja wina, powinienem przydzielić mu ochronę zaraz po tym, jak

został mistrzem gildii – kontynuował Samarin. – Nie jest co prawda lojalistą,

ale to przyzwoity człowiek. Tymczasem większość tych magów i alchemików

to straszne szumowiny.

– Doprawdy? Poznałem kilku alchemików i wywarli na mnie dość

pozytywne wrażenie.

– Widać miałeś szczęście – odburknął pułkownik. – Przeglądałem kiedyś

akta kilkunastu osób ubiegających się o stanowisko wykładowcy w liceum w

Carskim Siole. Rozumiesz, imperator uznał, że trzeba iść z duchem czasu, i

wprowadzono nowy przedmiot. Komisja musiała odrzucić wszystkich i

ogłosić kolejny nabór, nauczyciela znaleziono dopiero za trzecim razem.

– A to dlaczego?

– Zastanawiałeś się kiedyś nad pobudkami osób zainteresowanych magią

czy alchemią? Nie teraz, bo obecnie korzyści są oczywiste, ale przed

pojawieniem się enklaw? Oni wszyscy liczyli na cud. Syfilitycy, impotenci,

wariaci chcący wyrównać rachunki z całym światem, wzywający sukuby


erotomani... I tacy właśnie tworzyli pierwsze gildie, bo nikt inny nie miał

pojęcia, co się dzieje.

– Myślę, że trochę przesadzacie, wasze...

Kobieta wyglądała na góra dwadzieścia lat, lecz sprawiała wrażenie dojrzałej

nad wiek. Tak jakby widziała rzeczy, o których nie śniło się przeciętnej

dwudziestolatce. Zielone oczy prześliznęły się po nich bez zainteresowania, po

czym spoczęły na nieprzytomnym alchemiku. Nieznajoma ubrana była

zgodnie z nakazami najnowszej paryskiej mody, zadziwiał jedynie

niecodzienny dobór kolorów: czerń, biel i srebro.

– Gospoda? – powiedziała, unosząc lekko brwi.

Dopiero teraz pułkownik przypomniał sobie, gdzie widział podobny zestaw

barw; na portrecie przedstawiającym młodą księżnę Wołkońską. Panienka

musiała być podopieczną Rudnickiego, służącą jednej z kokot, które zabrał do

enklawy radca Bragimow. Teoretycznie. Bo w niczym nie przypominała osoby

nawet pośrednio związanej z najstarszym zawodem świata...

Samarin dokonał pospiesznej prezentacji, przedstawiając siebie i

Matuszkina. W pozycji na baczność, tonem zarezerwowanym dla osób

stojących wyżej w hierarchii społecznej. Został nagrodzony lekkim ukłonem i

uśmiechem, który rozświetlił pokój niczym miniaturowe słońce.

– Rozumiem, że są panowie przyjaciółmi Olafa Arnoldowicza.


– Owszem, panienko – przytaknął Matuszkin. – Proszę wybaczyć, ale kim

panienka jest dla gospodina Rudnickiego?

– Chyba krewną – odparła z roztargnieniem.

Usiadła na łóżku, przesunęła po czole alchemika wąską, wypielęgnowaną

dłonią.

– Kiepsko z nim, prawda? – stwierdziła.

– Nie najlepiej – potwierdził Samarin, ignorując irracjonalny odruch

zazdrości.

W końcu nieznajoma miała prawo okazać zainteresowanie człowiekowi,

któremu zawdzięczała życie. Nawet jeśli jej widok przywoływał na myśl strofy

o twarzy, która wysłała w morze tysiąc okrętów. A może przede wszystkim

wtedy...

– Moglibyśmy porozmawiać o tym, co zaszło w enklawie? – zaproponował.

– Oczywiście, tyle że nie bardzo wiem, co się stało – odparła.

– Jak pani godność? My się przedstawiliśmy...

– Nie pamiętam. Gospodin Rudnicki pozwolił mi używać swojego

nazwiska. Imię wymyśliłam sama. Anastazja Rudnicka – dodała, widząc

pytającą minę rozmówcy.

– A Bragimow? Może przypomina pani sobie chociaż, jak wyglądał?

– Taki mały, obleśny człowieczek? – upewniła się z wahaniem w głosie.


– Doskonale panienka go opisała – pochwalił Matuszkin. – Coś jeszcze?

– Cóż... Chyba z nim rozmawiałam? A może kłóciłam się? Jakoś

nieprzyjemnie mi się kojarzy.

– To akurat nic dziwnego, większość osób, które go znały, ma podobne

wrażenia – zapewnił z kamienną twarzą Samarin. – A enklawa? Pamięta pani

walkę? Jak się zaczęła? Kto was zaatakował?

– Zaatakował? – Rozmasowała skronie. – Nie mogę sobie przypomnieć

niczego konkretnego. Tylko jakieś fragmenty, pojedyncze sceny...

– Tak? – zachęcił pułkownik. – Wszystko może mieć dla nas znaczenie.

Dosłownie wszystko.

– Pamiętam strzały i padających na bruk ludzi. Ognie rozjaśniające

ciemność. Bieg. Chyba starałam się uciec.

– Przed kim? – wtrącił szybko Samarin.

Kobieta pokręciła bezradnie głową.

– Nie pamiętam.

– Kto do was strzelał? Towarzyszący wam żołnierze?

– Nie. Żołnierze starali się nas chronić, ale zginęli pierwsi: wystrzały

dochodziły ze wszystkich stron. Tak jakby...

– Słucham – ponaglił Samarin.

– To chyba była zasadzka...


– Dlaczego pani tak uważa?

– Wszyscy staraliśmy się uciec przed napastnikami. Ale nie mieliśmy gdzie

uciekać. Oni byli wszędzie.

– No właśnie, ilu ich było? Może tylko jeden albo dwóch? W tym całym

zamieszaniu, jeśli atak nastąpił w nocy...?

– Nie – zaprzeczyła stanowczo. – Na pewno było ich więcej. Nasi

żołnierze... Pamiętam, szli dwójkami. To znaczy na początku, zaraz jak

weszliśmy do enklawy. Musiało być ich ze dwudziestu, może więcej.

Tymczasem, kiedy rozpoczął się atak, padali jak kręgle. Jedna czy dwie osoby

raczej nie dałyby rady strzelać w takim tempie.

– Pamięta pani coś jeszcze?

– Nic specjalnego. Strach, zapach prochu i wilgotnego kamienia. Chyba

pełzłam po bruku. – Wzdrygnęła się wyraźnie.

– A jak pani rana?

– Goi się znakomicie. To chyba nie było nic poważnego.

Samarin odchrząknął dyplomatycznie, nie widział sensu opisywać pannie

Anastazji, jak niewiele brakowało jej do śmierci. I tak miała dosyć

problemów.

– Dziękuję, to na razie wszystko – powiedział. – Gdyby pani coś sobie

przypomniała, proszę do mnie zadzwonić. O każdej porze dnia i nocy –


zaznaczył z naciskiem, podając kobiecie bilet wizytowy.

– Oczywiście. Czy i ja mogłabym o coś poprosić? Widzi pan, nie mam

żadnych dokumentów, a na ulicach jest tyle patroli...

– Chyba mógłbym załatwić pani tymczasowy paszport i akt zameldowania.

Przedzwonię też do kancelarii oberpolicmajstra, żeby policja pani nie

nachodziła.

– Dziękuję. I jeszcze jedno pytanie: kto mu to zrobił? – Wskazała

alchemika.

– W tym momencie trudno...

– Ma mnie pan za idiotkę? – przerwała mu bezceremonialnie. – Ja

odpowiedziałam na pańskie pytania.

Przez chwilę Samarin poczuł strach – kolejne absurdalne uczucie! – bo

przecież filigranowa panienka nie mogła mu niczym zagrozić. Jednak tylko

świadomym wysiłkiem woli powstrzymał opadającą do kabury rękę. A

wydawałoby się, że po niemal dwudziestu latach wojaczki człowiek powinien

wyrobić sobie intuicję ostrzegającą go przed prawdziwym, a nie

wyimaginowanym niebezpieczeństwem, pomyślał kwaśno.

– Niestety, na tym etapie śledztwa nie możemy jeszcze udzielać informacji –

oznajmił stanowczo.

– Ale zatroszczycie się chociaż o jego bezpieczeństwo?


– Będzie pod całodobową ochroną – zapewnił Matuszkin.

– Znakomicie! Muszę wyjść, mam kilka spraw do załatwienia – dodała,

widząc niezrozumienie na twarzy żołnierza.

– Myślałem, że panienka przyszła odwiedzić chorego.

– Przecież odwiedziłam – odparła. – I niedługo wrócę. Wypadałoby jednak

złożyć wizytę księżnej Samarin. Winna jej jestem podziękowanie za pomoc w

doborze garderoby, trzeba też poinformować ją o... wypadku Olafa

Arnoldowicza. Bo panowie nie zdążyli jej jeszcze o tym powiedzieć, prawda?

Samarin westchnął z rezygnacją: a to mała bestia! Najwyraźniej barysznia

Anastazja nie tylko troszczyła się o alchemika, ale i miała spore

doświadczenie w manipulowaniu ludźmi. Bo nietrudno się domyślić, jak

zareaguje księżna na wieść o ranieniu gospodina Rudnickiego. Przy swoich

wpływach ciotka mogła postawić na baczność nie tylko policję i ochranę, ale i

armię Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Pułkownik nie miał złudzeń:

jeżeli Jej Wysokość zażyczy sobie pułku piechoty dla ochrony Rudnickiego,

generałowie zapytają tylko, czy przydałby się jej do kompletu dywizjon

artylerii... W tej sytuacji można było jedynie starać się zminimalizować

straty.

– Mój powóz jest do pani dyspozycji – zadeklarował. – Właśnie miałem

jechać do cioci.
Dyskretnym uniesieniem brwi dała mu odczuć, co sądzi na temat jego

oświadczenia, ale łaskawie przyjęła ofiarowane ramię. Samarin obiecał sobie

solennie, że przy pierwszej okazji postara się ustalić tożsamość podopiecznej

alchemika. Panienka Anastazja nijak nie pasowała do towarzystwa, jakie

zabrał ze sobą Bragimow. Bo też i kompania była nieszczególna: kilku

szulerów, paru pijaków, alfons, jakiś zubożały hrabia, no i oczywiście dziwki.

Większość najtańszego sortu. Z rodzaju tych, które stoją po bramach,

wyśpiewując:

Nie będzie mnie mama biła,

że sto złotych zarobiłam...

Anastazja Rudnicka różniła się od nich niczym łabędź od szczurów, każdy

jej ruch, słownictwo, wygląd, wszystko to krzyczało o szlacheckim, jeśli nie

arystokratycznym pochodzeniu. Oczywiście garderobę wybrała jej księżna, tyle

że nawet najdroższa suknia nie zamieni kuchty w królewnę. A podopieczna

Rudnickiego zachowywała się jak królewna i nie było w tym nijakiej pozy.

Samarina ciekawiło, czy ciotka podzieli jego zdanie. Jej Wysokość wyczuwała

fałszywych arystokratów przez ścianę. Może to i dobrze, że złożą wizytę

księżnej? Zapowiadało się ciekawe popołudnie...

Ku zdziwieniu oficera wiadomość o wypadku Rudnickiego panienka

Anastazja przekazała w bardzo oględnym tonie, a następny kwadrans


poświęciła na uspokajanie księżnej. I wyjaśnianie, kim jest. Złowieszczy

wzrok ciotki uświadomił Samarinowi, że czeka go niezła bura za to, że od

razu nie powiedział prawdy. Za pozwoleniem Jej Wysokości podopieczna

alchemika wzięła też na siebie obowiązki pani domu, niczym wnuczka

pomagająca ukochanej babci. Oficer musiał przyznać, że dawno nie widział,

aby ktoś podawał herbatę z takim wdziękiem. Wreszcie stanowczo, choć z

uśmiechem odprawiła lokaja i sama pomogła starszej pani usadzić się w

ulubionym fotelu, podsunęła pod plecy poduszkę.


– Dziękuję, Anastazjo...

– Niestety, nie wymyśliłam jeszcze patronimiku – wyjaśniła dziewczyna,

marszcząc zabawnie nosek. – Nie pamiętam, kim jestem. Gospodin Rudnicki

pozwolił mi na razie używać swojego nazwiska. Z czasem zapewne przypomnę

sobie wszystko – dodała, widząc pytający wzrok starszej pani.

– Nie pamiętasz choćby rodziców, nie kojarzysz żadnych miejsc, głosów,

twarzy? – zmarszczyła brwi księżna.

– Niestety nie. Zapewne byłam służącą jednej z towarzyszek radcy

Bragimowa – stwierdziła Anastazja z westchnieniem.

– Wykluczone! Absolutnie wykluczone! Nie masz nic wspólnego z tymi...

okropnymi kobietami!

– Kto wie?

– Jestem tego pewna! Na początek musimy wymyślić ci jakieś otczestwo.

Co byś powiedziała na „Anastazja Aleksandrowna”?

Samarin odchrząknął z rozbawieniem: najwyraźniej ciotka uznała

podopieczną Rudnickiego za arystokratkę. Rosyjską arystokratkę. Wysoko

postawione familie często nadawały swoim dzieciom imiona carów.

– Gustowne – pochwaliła Anastazja Rudnicka.

– Wydaje mi się, że jesteś Rosjanką – kontynuowała starsza pani. – Polka,

nawet znająca dobrze rosyjski, wymawiałaby twardo niektóre głoski. Tyle że


masz dziwny akcent. Staroświecki. Podobny miała moja prababcia. Nie

rozumiem tego. – Pokręciła głową. – Bo taka maniera przestała być modna na

początku zeszłego wieku...

Anastazja bezradnie wzruszyła ramionami.

– Może i barysznia Rudnicka miała w rodzinie kogoś starej daty? – wtrącił

Samarin. – Pamiętasz moją pierwszą nianię? Jako młoda dziewczyna widziała

Napoleona i cara Aleksandra Pierwszego.

– I zamiast zajmować się swoimi obowiązkami, opowiadała ci niestworzone

historie – skomentowała kąśliwie księżna.

– Cóż...

Nie dokończył, bo do pokoju wszedł Józef Czerski. Jak zwykle, bez

pukania. Znowu w liberii lokaja i białych pończochach opinających chude

łydki.

– Przybył goniec ze sztabu Piętnastego Korpusu – oznajmił. – Domaga się

widzenia z Saszką. To adiutant generała Dragunowa.

Potem usiadł przy stoliku i poczęstował się herbatą księżnej.

– Co znowu nabroiłeś? – rzucił pod adresem Samarina. – Uwiodłeś jakąś

pensjonarkę? A może cudzą żonę?

– Nic z tych rzeczy, tym razem to sprawa służbowa – odparł pułkownik, nie

spuszczając oczu z Anastazji.


Oficer świetnie zdawał sobie sprawę, że niespodziewane najście i obcesowe

zachowanie totumfackiego księżnej to część testu, któremu poddawana jest

podopieczna alchemika. Jak zareaguje? Czy oburzą ją maniery rzekomego

lokaja? A może spłonie dziewiczym rumieńcem?

– Anastazja Aleksandrowna Rudnicka – przedstawiła się dziewczyna z

ukłonem.

Dygnięcie było bezbłędne, jakby ćwiczyła z mistrzem ceremonii cesarskiego

dworu. Znaczy błyskawicznie oceniła pozycję Czerskiego, nie bacząc na jego

błazeński strój, i odpowiednio do tego zareagowała. Żadnych rumieńców ani

śladu pruderii. Ciekawe...

– Józef Andriejewicz Czerski – odwzajemnił się starzec. – Jesteś niemal

równie ładna jak księżna w twoim wieku – dodał, nie trudząc się stosowaniem

żadnych form grzecznościowych.

Niezmieszana bynajmniej dziewczyna podziękowała za komplement

uśmiechem, dolała mu herbaty.

– Co to za sprawa służbowa? – spytała niespokojnie księżna.

Samarin łyknął aromatycznego napoju, zakołysał delikatnie filiżanką. Nie

chciał denerwować ciotki, choć zdawał sobie sprawę, że informacja o śmierci

córki generała prędzej czy później przesączy się do wiadomości publicznej.

Biorąc pod uwagę pozycję społeczną rodziców zamordowanej dziewczyny,


raczej prędzej niż później.

– Wiera Dragunowa została zamordowana – powiedział wreszcie. –

Pomagam w śledztwie.

Maria Wołkońska dotknęła nerwowo medalionu z alchemicznego złota,

wyglądało na to, że nie zdejmowała go od ostatniej wizyty Rudnickiego.

– To coś związanego z enklawą? – stwierdziła domyślnie.

– Być może. Na razie trudno powiedzieć.

– Muszę odwiedzić biedną Augustę, pewnie odchodzi od zmysłów. Bardzo

kochała Wieroczkę.

Czerski wyciągnął z kieszeni niewielki kryształowy flakonik, kapnął do

herbaty rubinowego płynu.

– Krople na uspokojenie – wyjaśnił niepytany. – Pij! – Podsunął filiżankę

księżnej.

Maria Wołkońska bez protestu wykonała polecenie.

– Co to za środek? – zainteresował się Samarin. – Bo chyba nie waleriana?

– Nie, coś dużo mocniejszego, ale podobno nieszkodliwego. Działa

uspokajająco i przeciwbólowo. Dlatego Jej Wysokość – zaakcentował

staruszek ironicznie – od tygodnia nie tknęła laudanum.

– Nie słyszałem o czymś takim. Skąd to...?

– Od Rudnickiego – wyjaśnił Czerski. – Trzeba przyznać, że gospodin


ałchimik zna się na rzeczy. Nie wiem, czy to leki, czy medalion, ale twojej

ciotce naprawdę się poprawiło. A i mnie przepisał kilka specyfików.

Skutecznych specyfików – doprecyzował.

Samarin odwrócił wzrok, dziewczęcy rumieniec na twarzy księżnej

sugerował, że lepiej nie pytać, o jakie medykamenty chodzi.

– Muszę się zbierać – wymamrotał. – Nie wypada kazać czekać generałowi.

– W takim razie i na mnie czas – oznajmiła księżna. – Każ przygotować

powóz, Józefie. Muszę złożyć Auguście kondolencje.

– Wszystko gotowe – odparł spokojnie Czerski. – Możemy jechać w każdej

chwili.

– Czy byłbyś uprzejmy... – Maria Wołkońska bezradnym gestem wskazała

szamerowaną złotem liberię.

– Nie będę się przebierał. Nie lubię Dragunowów. Poczekam na zewnątrz.

– Ale samej...

– Nie chciałabym się narzucać, ale może pojechałabym z panią? – wtrąciła

Anastazja. – Mogłaby mnie pani przedstawić jako swoją służącą.

– W żadnym wypadku! Choć rzeczywiście byłoby mi raźniej. Cóż, skoro

zrobiliśmy Olafa Arnoldowicza naszym krewniakiem, to nic nie stoi na

przeszkodzie, aby i ciebie zaprezentować jako daleką krewną. Jak myślisz,

Saszka?
– Dlaczego nie? – wzruszył ramionami Samarin. – Jestem pewien, że

panienka Anastazja przyniesie nam chlubę...

– Później pojedziemy odwiedzić Olafa Arnoldowicza – zadecydowała

księżna. – Zadzwonię też do policmajstra...

– Tylko nie to! – poprosił pułkownik. – Zapewniam cię, szpital jest dobrze

chroniony. Policja będzie jedynie przeszkadzać.

– A jeśli ci niegodziwcy spróbują jeszcze raz? Nie darowałabym sobie...

– Niech spróbują – wtrąciła mściwie Anastazja. – Ludzie Aleksandra

Borysowicza tylko na to czekają. A i ja zostanę tam do wieczora. Naprawdę

nie ma powodu do niepokoju.

– Mówisz, że mój wnuk zastawił pułapkę na tych bandytów? Dlaczego

dowiaduję się o tym ostatnia?

– Aleksander Borysowicz nic mi nie powiedział – zaręczyła Anastazja. –

Sama się domyśliłam. To nic trudnego. Rozumie pani: te wszystkie

tajemnicze miny, pobłażliwy wzrok sugerujący, żebym nie zaprzątała sobie

niepotrzebnie ślicznej, choć pustej główki...

Starsza pani popatrzyła na zakłopotanego pułkownika, po czym wybuchnęła

niepowstrzymanym śmiechem.

– Skoro mamy być krewnymi, mów mi po imieniu albo „ciociu” –

zadysponowała.
– Oui, ma tante – odpowiedziała posłusznie Anastazja.

No to mam nową kuzynkę, pomyślał smętnie Samarin. Co by nie

powiedzieć, nader przedsiębiorczą. Jeśli ciotka przedstawi ją na salonach,

nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, aby powątpiewać w arystokratyczne

koligacje panienki Anastazji. Tego nie da się już odkręcić. Żeby nam tylko

oko nie zbielało, kiedy wyjdzie na jaw jej prawdziwa tożsamość...

Generał Piotr Dragunow liczył sobie pod sześćdziesiątkę, przetykane siwizną

włosy i broda kontrastowały z szerokimi barami i sprężystą sylwetką oficera.

Tylko zastygłe w bezruchu rysy twarzy przypominające zaciśniętą pięść i

szarawy odcień cery przywodziły na myśl pacjenta po długotrwałej chorobie.

Ojciec Wiery poczęstował Samarina koniakiem i cygarem, dobry kwadrans

prowadził rozmowę o wszystkim i o niczym. Wreszcie zamilkł, najwyraźniej

zastanawiając się, czy zadośćuczynił już konwenansom: wnuka księżnej

Samarin nie można było potraktować jak zwykłego policjanta czy agenta

ochrany.

– Na pewno ma pan wiele pytań – ułatwił mu sprawę pułkownik. –

Chciałem tylko zastrzec z góry, że śledztwo w sprawie śmierci pańskiej córki

prowadzi ochrana. Ja jestem jedynie kimś w rodzaju konsultanta.

Dragunow skwitował informację potakującym gestem, choć nie wyglądało

na to, żeby zrobiła na nim wrażenie.


– Mam rozumieć, że odrzuca pan wszelką odpowiedzialność? – spytał

chrapliwym szeptem.

– Nie, jednak chciałbym, aby pan zrozumiał, że wszelkie wątki kryminalne

pozostają w kompetencji ochrany, ewentualnie policji. Ja nie wiedziałbym

nawet, czego szukać, jestem w Warszawie od niedawna.

– W takim razie czym pan się zajmuje?

– Dochodzenie prowadzone jest wielotorowo, jednym z motywów mogą być

kwestie... okultystyczne. Możliwe, że związane z enklawą. To mój obszar

odpowiedzialności.

– No tak, słyszałem o pańskich wyczynach na Piekarskiej...

Dragunow zaciągnął się cygarem, osłonił chmurą tytoniowego dymu. Przez

chwilę zdawało się, że stracił zainteresowanie tematem, ale wyblakłe, siwe

oczy w odcieniu hartowanej stali nadal spoczywały bez drgnienia na twarzy

Samarina. Badały, drążyły, oceniały.

– Rozmawiałem z ochraną – odezwał się wreszcie. – Kapitan Plewsze zrobił

na mnie wrażenie kompetentnego oficera, lecz nie do końca mu ufam, rozumie

pan: ochrana ma swoje cele, a armia swoje. Jeśli okaże się, że sprawa ma

wydźwięk polityczny, śledztwo zostanie utajnione i nikt mi nawet nie powie,

kto i dlaczego zamordował Wierę...

– Czego pan ode mnie oczekuje? – zapytał Samarin wprost.


– Elementarnej solidarności, pułkowniku. Niczego więcej.

– Jeśli będę w stanie pomóc...

Dragunow skinął głową, dolał koniaku. Samarin skosztował alkoholu,

bezwiednie poruszył barkiem. Ukryte pod mundurem znamię pulsowało

boleśnie. Coś było nie tak, mocno nie tak. I nie chodziło bynajmniej o

zawoalowaną groźbę, pułkownik zdawał sobie sprawę, że imperialny korpus

oficerski to środowisko rządzące się własnymi prawami. Jeśli Dragunow

przedstawi go jako osobę, która nie pomogła mu w wyjaśnieniu okoliczności

śmierci córki, Samarin stanie się pariasem wśród swoich, być może będzie

musiał wystąpić z armii. I nie uratują go nawet wpływy ciotki: oficerowie z

równą pogardą traktowali hierarchię urzędniczą, jak i dworskie elity. Taaak,

sytuacja stawała się niewesoła. A jednak Samarin nie mógł oprzeć się

podejrzeniu, że dochodzenie nie będzie jego jedynym ani nawet największym

problemem. Najwyższy czas wracać do szpitala.

Samarin uniósł opadające powieki, spojrzał na zegarek: dochodziła północ.

Matuszkin pochrapywał cicho przy stole, ze wspartą na dłoni głową,

wydawało się, że tylko panienka Anastazja nie ma problemów z sennością. W

półmroku, rozjaśnianym jedynie przez niewielką lampę naftową, jej oczy

błyszczały, uważne i czujne jak u polującego kota.

– Chyba dzisiaj już nie przyjdą – stwierdził, zasłaniając usta.


– Akurat! Chciałbyś! Jeden ziewa, drugi chrapie, prawdziwi z was

zawodowcy!

Od momentu „adoptowania” podopieczna alchemika traktowała go jak

kuzyna. Niespecjalnie bystrego kuzyna...

– Ależ, ma chère Anastasie...

Przerwał mu pojedynczy wystrzał, w chwilę później dzwonek telefonu.

– Idą! – zameldował Baturin z ulokowanej naprzeciwko szpitala kamienicy.

– Zabili wartownika, jest ich około dwudziestu, mają rewolwery.

Samarin rzucił słuchawkę i sięgnął po gwizdek. Przeraźliwy świst zakłócił

nocną ciszę. Tupot ciężkich wojskowych butów świadczył, że z sąsiedniego

pomieszczenia wybiegają żołnierze. Pułkownik bez pośpiechu wyszedł na

korytarz. Warecki ustawił swoich ludzi w podwójnym szeregu, całkowicie

blokując przejście.

– Tows! – rzucił Polak ostro.

Błysnęły złowrogo lufy karabinów, zgrzytnęły wydobywane przez oficerów

szable.

Strzały i przeraźliwe wycie uprzedziły o przybyciu napastników.

Najwyraźniej bandyci chcieli przerazić personel szpitala.

U wylotu korytarza pojawiło się trzech zamaskowanych zbirów z

rewolwerami w dłoniach. Osłupieli, znalazłszy się naprzeciwko zastygłych w


zimnym oczekiwaniu żołnierzy.

– Pierwaja szerienga, pli! – zakomenderował złym głosem Warecki.

Zagrzmiała salwa, półmrok rozjaśniła ognista błyskawica, szczęknęła

przeładowywana broń. W korytarzu pojawiły się kolejne cienie.

– Wtoraja szerienga, pli!

Tym razem bandyci odpowiedzieli strzałami, padło dwóch żołnierzy.

– Pierwaja szerienga, pli!

Zahuczał kolejny grom, zewsząd rozlegały się krzyki przerażonych

pacjentów.

– Primknut' sztyki! – rozkazał Warecki.

Żołnierze ruszyli ławą, ostatni żywi bandyci zginęli pod ciosami bagnetów.

Zza załomu wyskoczył rosły mężczyzna, wypalił Wareckiemu prosto w twarz.

Pocisk przeorał Polakowi policzek, kapitan odpowiedział cięciem na odlew,

niemal odrąbując napastnikowi głowę. Trysnęła fontanna krwi. Niesiony

bitewną adrenaliną Warecki poprowadził swoich ludzi na parter.

– Wracajcie! To pułapka! – zawołała Anastazja, wybiegając na korytarz.

– Jazda stąd! – warknął Samarin. – To nie miejsce dla młodej...

Przerwała mu chaotyczna palba.

– Wracajcie! – powtórzyła dziewczyna. – On tu zaraz będzie!

– Kto taki?!
Podtrzymywany przez krępego sierżanta Warecki pojawił się na szczycie

schodów, osłaniało go kilku żołnierzy. Ci strzelali w dół, mierząc do

niewidocznego dla Samarina celu. W ich ruchach wyraźnie widać było

niepokój, nieledwie panikę. A przecież wszyscy należeli do zaprawionego w

bojach elitarnego Keksholmskiego Pułku Piechoty.

Stworzenie przypominało noworodka, tyle że jego rozmiary bardziej

pasowałyby do dwu- albo trzyletniego dziecka. Wielka głowa z zarośniętymi

błoną oczodołami obracała się na boki, jakby czegoś szukała. Wreszcie

znalazła i potwór skoczył naprzód niczym ogromna, niezgrabna żaba. Jednym

ruchem wątłej, dziecięcej rączki roztrącił rosłych żołnierzy i wpił się w gardło

sierżanta. Samarin dźwignął z podłogi Wareckiego, powlókł do

pomieszczenia, w którym leżał Rudnicki. Makabryczny bulgot i wrzaski

mordowanych żołnierzy świadczyły, że dowodzony przez niego oddział

właśnie przestał istnieć.

– Ma pan jeszcze szansę, pułkowniku – wymamrotał półprzytomnie

Warecki. – Okno...

Samarin przygryzł wargi: wielkie, łukowe okno rzeczywiście mogło

stanowić drogę ucieczki. Tyle że nie dla wszystkich. Musiałby zostawić obu

Polaków i Anastazję, od kilku godzin przyszywaną kuzynkę. Nie potrafił

sobie wyobrazić, aby któreś z nich dało radę wyskoczyć z pierwszego piętra...
– Wszyscy nie żyją! – zameldował Matuszkin. – To coś zaraz tu będzie.

– Ostrzegałam was – przypomniała z wyrzutem Anastazja.

Dziewczyna wyglądała na zdenerwowaną, lecz w jej głosie nie słychać było

paniki. Prawą dłoń zaciskała na zabranym skądś lancecie.

– Cofnijcie się od wejścia! – poleciła.

– Musisz...

– Może choć raz zrobisz to, o co cię proszę, kuzynie?! – warknęła. – No już!

Czując się jak ostatni głupek, Samarin stanął tuż przy łóżku Rudnickiego,

wydobył szablę i rewolwer. Matuszkin i ledwie trzymający się na nogach

Warecki chronili mu boki. U drzwi pozostała tylko panienka Anastazja. Co

prawda Matuszkin podparł klamkę krzesłem, ale pułkownik nie spodziewał

się, żeby ta przeszkoda dała im więcej niż kilka sekund.

Pomylił się, nie dała im nawet tyle. Niespodziewanie drzwi rozpadły się w

drzazgi, a w progu stanął podobny do przerośniętego niemowlęcia demon.

Przez chwilę cisza wierciła w uszach, później przerwał ją odgłos

rozpryskujących się na posadzce kropel: stworzenie od stóp do głów pokryte

było krwią. Samarin wystrzelił, mierząc w pierś potwora, zawtórowała mu

broń towarzyszy. Wszystkie pociski chybiły, jakby odwróciła je jakaś

niewidzialna ręka.

Demon zawył gniewnie i ruszył naprzód. A raczej chciał ruszyć, bo nagle


zatrzymał się, jakby wpadł na jakąś przeszkodę. Anastazja z zaciśniętymi w

skupieniu ustami kreśliła na posadzce linię. Własną krwią.

– Nie przejdziesz – wycedziła głuchym, nieludzkim głosem. – Nie

przejdziesz.

Stwór odpowiedział modulowanym wyciem, linia krwi wygięła się w tył,

jakby odepchnął ją wiatr. Tyle że w pokoju nie czuć było najmniejszego

powiewu.

Samarin ponownie użył broni, tym razem starannie mierzył w głowę.

Pocisk trafił w nadproże drzwi. Znaczy znosi w górę przynajmniej o półtora

metra, pomyślał oficer. Kiedy znowu nacisnął spust, kula wyrwała kawał

mięsa z barku potwora. Rana nie poczerniała, najwyraźniej srebro nie działało

na tego akurat demona, ale stworzenie cofnęło się, skrzecząc boleśnie.

Samarin skoczył naprzód, przekraczając krwawą linię, zamarkował cięcie z

góry, uderzył podstępnie podlewem. Potwór przechwycił ostrze i wyrwał

pułkownikowi szaszkę, zamierzył się pazurzastą dłonią. Oficer odepchnął go

rozpaczliwie, spodziewając się w każdej chwili śmiertelnego ciosu.

Niepodziewanie jego ramię przeniknął dreszcz, a demon runął w tył niczym

kopnięty przez konia. Pułkownik odruchowo poprawił lewą, ale nie wywarło

to na potworze żadnego wrażenia. Za to prawy bark pulsował gorącą energią,

jak podłączony do prądu.


Samarin zacisnął pięść i uderzył dźwigającego się demona. Skowyt i chrzęst

łamanych kości dowiodły, że cios okazał się skuteczny. Więc rąbnął z góry

jeszcze raz i jeszcze. Brutalnie, powtarzając w nieskończoność ten sam ruch.

W końcu ktoś odciągnął go w tył, poczuł zapach perfum: panienka Anastazja.

– Wystarczy – powiedziała cierpko. – Zrobiłeś z niego krwawą miazgę.

Samarin przyjrzał się z osłupieniem swojej dłoni i temu, co pozostało z

potwora.

– Ale jakim cudem? – wymamrotał. – Przecież widziałem, jak to coś

rozrywa żołnierzy na strzępy! Gmitruk trzasnął go kolbą, a on nic...

– Chyba o czymś zapomniałeś – odparła Anastazja ironicznie.

– Mianowicie?

– Pieczęć krwi – wyjaśniła zwięźle.

– Jaka, do licha, pieczęć?!

– Zdejmij mundur – poleciła.

– Mam się rozebrać w obecności...

– Tylko górę – doprecyzowała, wywracając oczyma.

Samarin niechętnie ściągnął bluzę, zaklął, ujrzawszy prawy bark. Znamię,

znowu w kształcie dwugłowego orła, pulsowało. Zdawało się, że lada moment

symbol imperium ożyje.

– Co to ma znaczyć, do cholery?!
– Zabiłeś w enklawie coś dużego, prawda? – stwierdziła Anastazja. –

Zostałeś ranny, a później wypiłeś jego krew...

– I co z tego? Potwór zahaczył mnie pazurami, zaczęła się gangrena. Olaf

powiedział, że nie ma innego wyjścia.

– Przejąłeś część jego siły – wzruszyła ramionami dziewczyna. – Inna rzecz,

że miałeś niesamowite szczęście. Gdyby demon ranił cię w kilku miejscach,

krew by cię zabiła. Ten proces to coś w rodzaju wymiany: krew stworów

enklawy błyskawicznie leczy zadane przez nie rany, ale ludzkie ciało ma

niewielkie możliwości adaptacyjne. Im więcej ran, tym więcej energii potrzeba

do ich zapieczętowania. A wtedy... – Rozłożyła ręce wymownym gestem.

– Co się dzieje, jeśli tej energii jest zbyt wiele? – wtrącił zaniepokojony

Matuszkin.

– Rozsadza naczynia krwionośne, efektem jest śmierć w męczarniach.

– Mogłaby panienka obejrzeć i moje znamię i powiedzieć, czy...

– Co to było? – Samarin zignorował podwładnego. – To, co zrobiłaś temu

demonowi? Jesteś wiedźmą? Tylko nie mów, że niczego nie pamiętasz!

– Widać zareagowałam odruchowo, tak jak ty.

– Nie chciałbym przerywać tej jakże interesującej dyskusji – odezwał się

słabym głosem Warecki – ale może ktoś by się mną zajął? Chyba mam

połamane żebra.
– Matuszkin, leć po doktora – rozkazał pułkownik. – A z tobą, kuzyneczko,

jeszcze porozmawiamy...

– Nie mogę się doczekać – odcięła się Anastazja.

Ton dziewczyny wyraźnie wskazywał, że nie przejęła się groźbą, no i nic

dziwnego, bo co mógł jej zrobić? Oskarżyć o czary? W najgorszym wypadku

odpowiedni urząd ukarałby ją grzywną za brak przynależności do gildii i

wezwał do zapłaty zaległych podatków. Nie wypadało nawet poskarżyć się

ciotce, w końcu dziewczyna uratowała mu życie. Cóż, nie ulegało

wątpliwości, że nowa krewniaczka wniesie spore ożywienie w rodzinę

Samarinów...
VII
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Olaf Rudnicki chciał otworzyć oczy, jego powieki


jedynie drgnęły spazmatycznie. Tak jakby na każdej

spoczywała ołowiana moneta. Ciężka ołowiana

moneta. Wspomnienia ostatnich świadomych chwil:

przeraźliwy ból i zapach krwi wskazywały, że skojarzenie było jak najbardziej

na czasie.

Mężczyzna spróbował zacisnąć pięści, ale mięśnie nie chciały słuchać. Po

chwili doszedł go szmer cichej rozmowy, a twarz musnął lekki powiew. Ktoś

musiał otworzyć drzwi, domyślił się alchemik. A więc nie leży w trumnie,

dobre i to...

Stopniowo dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze, mógł już rozróżnić

poszczególne słowa.

– ...krwawa magia...

– ...drogi kuzynie...

– ...ze mną, panienko!


Jęknął cicho, oblizał spierzchnięte usta.

– Odzyskał przytomność – stwierdził rzeczowy kobiecy głos. – Chcesz pić?

Potwierdził nieartykułowanym pomrukiem. Poczuł wilgoć na wargach,

wessał łapczywie kilka kropli wody. W końcu udało mu się otworzyć oczy.

Nad jego łóżkiem pochylała się Anastazja, z boku majaczyła sylwetka w

wojskowym mundurze.

– Sasza? – wyszeptał.

– To ja – powiedział dziwnie nieswoim głosem Samarin.

– Co... ze mną?

– Zostałeś ranny, pchnęli cię nożem. Jesteś już bezpieczny, w szpitalu.

– Przeżyję?

– Na to wygląda...

– Przeżyjesz – wtrąciła Anastazja autorytatywnym tonem. – Ale musisz

odpoczywać. Porozmawiamy jutro.

Rudnicki chciał protestować, żądać odpowiedzi na kłębiące się w głowie

pytania, jednak wraz z dotykiem chłodnej dłoni spłynęła na niego

nieprzezwyciężona słabość. Odzyskał świadomość ciała, ale jego mięśnie

ogarnął bezwład, a mózg pogrążył się we śnie między jedną a drugą myślą.

Tym razem ocknął się od razu świadomy i czujny, bez śladu sennego

otępienia. Nocny mrok rozjaśniała lampa naftowa, w jej świetle widać było
twarz siedzącej w wygodnym fotelu Anastazji. Dziewczyna miała zamknięte

oczy, lecz Rudnicki był pewien, że czuwa.

– Jak się czujesz? – spytała, potwierdzając jego podejrzenia.

– Nieźle. Nic mnie nie boli.

– Dostajesz środki znieczulające – wyjaśniła. – Za dzień lub dwa zmniejszą

ci dawkę, wtedy nie będzie już tak przyjemnie.

– Co się stało?

– Ktoś chciał cię wykończyć. Najpierw na ulicy, później tu, w szpitalu.

Ledwo daliśmy sobie radę. Zastosowali magię wyższego rzędu. Musisz mieć

niebezpiecznych wrogów.

– Wrogów? Jestem tylko aptekarzem!

– Byłeś aptekarzem – poprawiła. – Teraz jesteś mistrzem gildii.

– Myślisz, że to Markowski?

Swego czasu alchemik opowiedział Anastazji o swoich problemach z byłym

mistrzem.

– Możliwe. Choć jest jeszcze kilka innych opcji.

– Ciekawe jakich?!

– Najpierw zwykły bandycki napad. Wiesz, jak miejscowe męty traktują

alchemików. A ty miałeś przy sobie sporą teczkę, mogli się spodziewać

obfitego łupu.
– Zabrali jakieś papiery? – spytał szybko Rudnicki.

– Nie, tylko dokumenty trochę się pobrudziły, bo wywalili wszystko na

bruk. No i twoja krew...

– To wszystko?

– Nie. Magowie i alchemicy niechętnie rozmawiają z władzami,

podejrzewam, że jesteś dla Saszki jednym z głównych, o ile nie głównym

źródłem informacji. Być może któryś z twoich konfratrów doszedł do

wniosku, że za bardzo chlapiesz jęzorem.

– Co to za wyrażenie „chlapiesz jęzorem”? I dlaczego „Saszki”? Skąd ta

familiarność?

– Wyboczcie, wasze sijatielstwo, mom nieuczonom mowe – powiedziała

Anastazja z idealnym knajackim akcentem. – A teraz pewnie zastanawiasz się,

czy aby na pewno nie byłam służącą jednej z kokot Bragimowa? – Parsknęła

śmiechem.

– Cóż...

– Co do mojej poufałości z gospodinem grafem, niedawno zostałam niejako

adoptowana przez Marię Pawłownę, więc niezręcznie by mi było zwracać się

oficjalnie do własnego kuzyna.

– Szybka jesteś – wymamrotał alchemik.

– Prawda? Wracając do sprawy, pozostaje jeszcze jedna możliwość:


Szepczący.

– Nie rozumiem...

– Pamiętasz swoją ostatnią wycieczkę do enklawy?

– Owszem.

– Większość żołnierzy zabili ludzie, nie demony. Ludzie zwabieni

obietnicami Szepczących. Ci ostatni to potężne byty z naszego świata. Potrafią

sięgać do waszych umysłów poprzez bariery czasu i przestrzeni. W ten sposób

werbują akolitów, przygotowują ich na swoje przybycie.

– Myślałem, że w czasie koniunkcji każdy mieszkaniec waszego świata...

– To nie jest żadna koniunkcja! – skrzywiła się Anastazja. – Nasze

wszechświaty cały czas są połączone, być może dlatego, że stworzyła je ta

sama dłoń. To raczej kwestia szerokości łączących je... korytarzy. Przez wąskie

mogą prześliznąć się tylko małe rybki. Później przychodzi czas na większe,

wreszcie rekiny. A na koniec przejdą nimi prawdziwi władcy. Szepczący...

– Od czego to zależy?

– Od pewnych działań po obu stronach. Ty pewnie nazwałbyś je magią.

Jedynie Szepczący posiadają dostatecznie dużo mocy, aby poszerzyć istniejące

przejścia. Reszta z nas po prostu korzysta z okazji.

– Pomagacie im?

– Skąd! Nasz... dom jest miejscem wiecznej wojny, jesteśmy skazani na


rywalizację. Och, znamy i inne uczucia: miłość, przyjaźń, poświęcenie, ale

wszystkie one pozostają w cieniu niekończącej się walki o władzę. To

przekleństwo, jakim On nas obdarzył – dodała z goryczą dziewczyna. – Bo

rządzić może tylko jeden...

– Co będzie, jeśli Szepczący pojawią się w naszym świecie?

– Najpierw nastąpi krwawe starcie, przy którym wasze dotychczasowe wojny

okażą się niewartymi wzmianki, błahymi incydentami. Później zwycięzca

zapanuje nad wszystkim, co żyje, i rzuci wyzwanie Bogu. A wówczas nastąpi

koniec świata, gdyż On będzie musiał udowodnić, że nadal jest wszechmocny

i jedyny...

– Myślisz, że Szepczący o mnie wiedzą?

– Nie mam pojęcia. Jeśli tak, z pewnością będą chcieli cię zabić. Jak i

wszystkich próbujących utrzymać w ryzach enklawy.

– Zabić?! Przecież mówiłaś, że nie mogą jeszcze...

– Nie osobiście. Wystarczy, że wydadzą rozkaz swoim wyznawcom. Im

bardziej poszerzają się korytarze, tym więcej mocy mogą przesłać tu

Szepczący.

– W jaki sposób werbują zwolenników? Potrafią zapanować nad czyimś

umysłem?

– Owszem, ale nie w taki sposób, jak myślisz. Nie mogą rozkazywać, nikt
nie jest w stanie odebrać wam wolnej woli. Oni kuszą. Obiecują. Zapewniam

cię, że to wystarczy. Dadzą ci, co zechcesz: młodość, urodę, zdrowie,

powodzenie u płci przeciwnej. Oczywiście nie za darmo, najpierw musisz

spełnić ich życzenia...

– Co możemy zrobić? Czy można ich powstrzymać? Czy kiedykolwiek

pojawili się w naszym świecie?

Anastazja rozmasowała skronie, ziewnęła, zasłaniając usta dłonią.

– Forma, którą przybrałam, ogranicza mnie pod wieloma względami –

wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie Rudnickiego. – Nie jestem w pełni

człowiekiem, ale też i nie w pełni sobą.

– Wracając do moich pytań...

– Nie wiem, czy damy radę ich powstrzymać – przyznała. – Potrzeba czasu,

żebym rozeznała się w sytuacji. Tak czy owak, musimy spróbować. Oni nie są

wszechmocni. Jeszcze nie. Możemy likwidować ich akolitów, wzmocnić

obwarowania wokół enklawy, możemy...

– Likwidować?! – przerwał jej alchemik. – Oszalałaś?! Kto da nam do tego

prawo? Na jakiej podstawie? Oskarżymy ich, że słyszą głosy?! Teraz takich

się leczy, a nie zabija. To nie średniowiecze!

– Szkoda – odparła zimno Anastazja. – Przydałaby nam się inkwizycja.

Albo i zwykli łowcy czarownic. Widzę, że nadal nie rozumiesz: to walka na


śmierć i życie, ba! żeby tylko. Jeśli przegramy, będziesz marzył o śmierci.

Tyle że śmierć będzie już służyć Szepczącemu.

– Przegramy? My?

Dziewczyna westchnęła, przyjrzała się z namysłem Rudnickiemu, jakby

zastanawiała się, ile może mu powiedzieć.

– Jak powiedziałam, w naszym wszechświecie toczy się wieczna wojna o

dominację. Jednak istnieją pewne ograniczenia, gdyby nie one, dawno

wyniszczylibyśmy się wzajemnie. Tu, u was, nie ma żadnych. Jeżeli

Szepczący przedostaną się przez korytarze, staną się tak potężni, że

podporządkują sobie wszystkich, także i nas. Wolę zginąć w walce, niż przez

eony znosić poniżenie, jakiego nie jesteś nawet w stanie sobie wyobrazić.

– Mówiłaś, że kiedy pozostanie już tylko jeden Szepczący, nastanie koniec

świata.

– Owszem. Nastanie. Kiedyś. Za tysiąc lat. A może milion? Bo czymże jest

czas dla Boga? – spytała z goryczą. – Poza tym...

– Tak?

– Nieważne. – Machnęła ręką.

– A jednak? Przyrzekłaś mi consilium et auxilium – przypomniał alchemik.

– Nie jestem u was pierwszy raz. Odwiedzałam i wcześniej wasz świat.

Byłam tu, kiedy ledwo wyszliście z jaskiń, kiedy Cheops budował swoją
piramidę, widziałam Karola Wielkiego, piłam wino z Medyceuszem

Wspaniałym i Rodrigiem Borgią. W Egipcie... – urwała, zagryzając wargi.

Rudnicki zachęcił ją ruchem głowy, podziękował, kiedy poprawiła mu

poduszkę.

– Wówczas korytarze były wyjątkowo szerokie, w końcu przeszedł przez nie

pewien prawie-Szepczący. Jednym z jego akolitów był faraon. Echnaton...

Zaczęto niszczyć świątynie, zabijać kapłanów starych bogów, skuwać z

kamienia imiona innych bóstw niż Aton. Bo on nazwał się Atonem, ten

prawie-Szepczący.

– Ale przecież po śmierci Echnatona przywrócono kult dawnych bogów!

– Owszem. Kto wie co by się stało, gdyby Aton uczynił faraona

nieśmiertelnym, kazał mu podbić świat, zdobył więcej wyznawców, stał się

Szepczącym? Jednak on zachłysnął się władzą i rzucił wyzwanie Bogu.

Przedwcześnie. Wszyscy poczuliśmy Jego odpowiedź...

– Rozumiem, że ów prawie-Szepczący został unicestwiony?

– O tak! Tylko wiesz co? On się opierał. Przez moment, mgnienie, trwał

otoczony wirem Jego potęgi i stawiał opór. A przecież powinien zostać

wymazany jedną Jego myślą!

– Więc uważasz, że ktoś z Szepczących mógłby...

– Nie wiem! Mam nadzieję, że nie.


– Co zrobimy? – spytał niepewnie Rudnicki.

– Najpierw musisz powrócić do zdrowia.

Dziewczyna sięgnęła po znajdującą się na stoliku karafkę, napełniła szklankę

wodą, po czym ukłuła się w palec.

– To jakiś rytuał?

– Mam zamiar postawić cię na nogi. Nie ma sensu, żebyś tu leżał przez

miesiąc czy dwa.

– Ale... – umilkł, widząc, jak krew kapie do wody.

– Wypij to – poleciła.

Rudnicki ostrożnie sięgnął po szklankę i spojrzał na nią pod światło,

starając się zignorować drżenie osłabionych mięśni. Krew Anastazji nie

rozpuściła się w wodzie, każda kropla pływała niczym kijanka w stawie.

– Wiesz...

Dziewczyna pochyliła się i pocałowała go w usta. W chwilę później

alchemik ocknął się, trzymając w ręku puste naczynie.

– Jak to zrobiłaś?!

– Czy to ważne? Przecież przyrzekłam ci auxilium, pamiętasz? A teraz nie

ma ważniejszej sprawy, musisz jak najszybciej dojść do siebie. Szepczący nie

będą czekali, aż wyzdrowiejesz. Podobnie gospodin Markowski...

– Chciałbym jednak...
– Jutro – przerwała mu Anastazja. – Porozmawiamy jutro. Teraz śpij.

Dziewczyna wyszeptała kilka sylab, zdawało się, że każda z nich trwa

powtarzana w półmroku przez niewidzialne echo, świadomość Rudnickiego

zgasła jak zdmuchnięta świeczka. Zasnął.

Rudnicki z westchnieniem odsunął filiżankę herbaty, przełknął marcepanowe

ciasteczko. Od samego rana wizytowali go włodarze miasta i damy z

warszawskich wyższych sfer. Nie dało się ukryć ataku na szpital, cała sprawa

była sensacją dnia. Kiedy jeszcze okazało się, że odwiedziła go księżna

Wołkońska, alchemik stał się, przynajmniej chwilowo, najbardziej popularną

osobą w okolicy. Sytuacji nie poprawiło też oświadczenie arystokratki o

rzekomym pokrewieństwie z nowo mianowanym mistrzem gildii.

– Graf Samarin – zaanonsował lokaj.

Księżna nie tylko załatwiła mu przenosiny do izolatki dla prominentów, ale

pozostawiła też do dyspozycji jednego z własnych służących.

– Prosić – zadecydował Rudnicki.

Ubrany w mundur polowy oficer wyglądał na zmęczonego, nie sposób było

też nie zauważyć, że prawa ręka pułkownika nieustannie spoczywa w pobliżu

kabury.

– Spodziewasz się jeszcze jakichś kłopotów? – zapytał po krótkim

powitaniu Rudnicki.
– Bo ja wiem? – westchnął Samarin. – Szpitala pilnuje kompania żołnierzy,

a nasza... kuzynka zatroszczyła się o zabezpieczenia magiczne, lecz po tym

ostatnim ataku wolę dmuchać na zimne. Jak się czujesz? Bo lekarze twierdzą,

że odzyskujesz siły w niesamowitym tempie.

– Nie narzekam – potwierdził Rudnicki. – Jeszcze kilka dni i będę mógł

wrócić do domu.

– Nie za wcześnie?

– A mam inne wyjście? Wiadomo już coś o napastnikach?

– Tak, udało nam się ustalić to i owo. To miejscowa banda. Przewodzi im

niejaki Szaber. W złodziejskiej gwarze to słowo znaczy tyle co „łom” – dodał

wyjaśniająco.

– I?

– Co „i”?

– Policja go aresztowała?

– Nie, gość się ukrywa. Prędzej czy później wpadnie, tyle że nic nam to nie

da. Wątpię, żeby przyznał się do ataku na szpital, a wszyscy, którzy mogliby

coś na ten temat wiedzieć, są martwi.

– To co, mam czekać, aż mu się poszczęści?!

– Stracił niemal wszystkich ludzi, kolejny zamach na twoje życie jest mało

prawdopodobny. No, przynajmniej z jego strony...


– Tak, zdaję sobie sprawę, że ten bandzior wykonywał czyjeś zlecenie –

odburknął Rudnicki. – I co z tego? Nie mogę do końca życia chować się przed

nie wiadomo kim.

– Mogę przydzielić ci ochronę – zaproponował Samarin. – Oficjalną

ochronę.

– Dziękuję, nie skorzystam. Już i tak niektórzy zastanawiają się mocno nad

moim pokrewieństwem z twoją ciotką. Dasz mi ochronę i wezmą mnie za

carskiego dygnitarza.

– To taka straszna perspektywa?

– Niewygodna. Nie chcę być postrzegany jako zausznik zaborcy.

– Do tej pory niespecjalnie angażowałeś się w działania buntowników, o,

pardon: patriotów! – zauważył oficer.

– W ogóle się nie angażowałem. Co nie znaczy, że chcę przejść na waszą

stronę. Nie lubię polityki. Wiesz, jest podobno taki język, w którym słowo

„polityk” wymawia się tak samo jak „kurwa”. Moim zdaniem, nie bez

powodu...

Samarin przez moment usiłował zachować powagę, wreszcie nie wytrzymał i

zarechotał na całe gardło.

– Chętnie bym się go nauczył – powiedział. – Co do twoich obaw, to

spieszę cię poinformować, że moja ciotka zawsze pozostawała w opozycji do


dworu, tak więc znajomość z Jej Wysokością nie zrobi z ciebie lojalisty.

– Niech zgadnę, Maria Pawłowna uważa większość dworzan za nic

niewartych parweniuszy?

– Cóż...

– Tak też myślałem. Tymczasem ja, jako mieszkaniec Kraju

Nadwiślańskiego...

– Dałbyś spokój – powstrzymał go gestem Samarin. – Doskonale wiesz, że

to nazwa nieoficjalna, choć pojawia się w niektórych dokumentach. Obecnie

mamy większe problemy niż jakieś przebrzmiałe i zupełnie nieistotne

pretensje.

– Nieistotne?

– Zupełnie nieistotne. Jeśli bariery chroniące enklawę zawiodą, będziecie

modlić się o zwiększenie liczebności naszych oddziałów w Królestwie.

Oddziałów, w których notabene spory procent stanowią Polacy. Bo wiesz, nie

wszyscy twoi rodacy są tak pryncypialni jak ty...

– Sugerujesz, że zagrożenie dotyczy tylko Warszawy?

– Skąd! Dotyczy i Moskwy, i Petersburga, tyle że to nie zmienia sytuacji:

jesteśmy w Warszawie i najpierw musimy zaradzić naszym kłopotom. Tu, na

miejscu. Później ewentualnie przyjdzie czas na rozmowy o polityce.

– Zdarzyło się coś ważnego?


– Poza atakiem na szpital? Nic tego kalibru, choć nie ulega wątpliwości, że

są ludzie, którzy z sobie tylko wiadomych powodów chcą osłabić

zabezpieczenia enklawy. Do tego dochodzą ataki magiczne, mamy coraz więcej

podejrzanych zgonów. No i morderstwa na tle, bo ja wiem?...

okultystycznym. W związku z tą ostatnią kwestią miałbym do ciebie

pytanie...

– Tak?

– Kojarzysz te symbole?

Rudnicki spojrzał na podane przez Samarina zdjęcie, zacisnął usta: fotografia

przedstawiała nagi kobiecy korpus, na którym wycięto pięcioramienną

gwiazdę i dziwaczne hieroglify.

– Co to, na litość boską?!

– Zwłoki jednej z ofiar – odparł posępnie oficer.

– Rozumiem, że to ktoś ważny.

Samarin zaklął gniewnie, ale nie zaprzeczył.

– Córka generała Dragunowa.

– Tego Dragunowa, który zmasakrował robotników w tysiąc dziewięćset

piątym w Łodzi?

– Tego samego! I co? Mam rozumieć, że nie pomożesz?

– Pomogę, oczywiście, że pomogę – mruknął alchemik. – Nikt nie


powinien tak umierać. Jednak te symbole nic mi nie mówią. Musiałbym się

zastanowić, może przejrzeć grymuary.

– Dobrze, zostawię ci zdjęcie. Zastanawiałem się nawet, czy nie pokazać go

naszej kuzyneczce? Z jednej strony nie bardzo wypada podsuwać coś takiego

kobiecie, z drugiej...

– Sam jej pokażę – rzucił prędko Rudnicki. – À propos ochrony: podobno

uratował mnie Matuszkin. Czyżby chronił mnie już wcześniej? Nieoficjalnie?

Na twój rozkaz?

– Wiesz, że nie odpowiem na to pytanie.

– No dobrze, to też swego rodzaju odpowiedź.

Samarin wzruszył ramionami, nie wyglądało na to, żeby miał ochotę

kontynuować temat.

– Co do naszej kuzyneczki...

– Tak?

– Kim jest ta twoja podopieczna? Bo wiadomo, że magiem. Potężnym

magiem. Naprawdę niczego nie pamięta?

– Wiesz tyle samo co ja – odparł obojętnie Rudnicki. – I w czym problem?

Przecież jest po naszej stronie.

– Niby tak – skrzywił się oficer. – Jednak jest w niej coś, co mnie niepokoi.

W czasie tego ataku zachowywała się jak... – nie dokończył, najwyraźniej nie
potrafił dobrać odpowiedniego słowa.

– Ale to nie ona zatłukła gołymi rękoma demona – zauważył alchemik.

– Owszem, tylko że w moim przypadku wszystko jest jasne: zostałem

naznaczony przez to bydlę w enklawie, wypiłem jego krew, stąd i nadnaturalna

siła. Szkoda, że dotyczy to wyłącznie jednej ręki, w drugiej nie ma ani

odrobinę więcej siły niż dawniej.

– Może enklawa wpłynęła też na Anastazję?

– Możliwe – przyznał Samarin bez specjalnego przekonania. – A co z tobą?

To znamię pod okiem nie uaktywniło się jakoś?

– Nie. Czasem zmienia kształt, to wszystko.

– No tak, podobnie u mnie.

– Kiedyś trzeba by sprawdzić, czy to nie jest jakoś związane ze sobą.

– To znaczy? – zmarszczył brwi Rosjanin.

– No wiesz, chodzi mi o to, czy zmiana kształtu śladu u jednego nie

odpowiada czasem zmianie u innych.

– Aha. A dlaczego nie teraz? Twoje jest w tym momencie podobne do róży.

Ledwo je widać, nie to, co moje.

– A co z tobą?

– Zaraz zobaczymy.

Samarin zdjął bluzę i stanął przed lustrem.


– Bo ja wiem? – powiedział z wahaniem. – Jakieś niewyraźne. Ni to dwa

puchary, ni to czort wie co.

– Pokaż – zażądał Rudnicki.

Samarin usiadł na krześle, demonstrując bark.

– No? – ponaglił. – Co ci to przypomina?

Zamiast odpowiedzieć, alchemik parsknął śmiechem.

– Nie chciałbym was martwić, dorogoj graf...

– No gadaj, matołku!

– Przypomina małpę.

– Jaką, do licha, małpę?! Nie widać głowy ani ogona!

– Bo patrzysz nie od tej strony. Wiesz, widziałem kiedyś w zoo mandryla.

Zwierzak nie lubił publiki i od czasu do czasu to demonstrował.

– A to w jaki sposób?

– Wypinał pewną część ciała i...

– Rudnicki! Pogadamy o tym, jak tylko wyzdrowiejesz – obiecał złowrogo

Samarin. – Ja ci... – urwał, widząc tężejącą twarz alchemika.

– Przejrzyj się w lustrze! – rozkazał nieswoim głosem Rudnicki. – Już!

Oficer zaklął: znamię zmieniało się w oczach, po chwili przypominało do

złudzenia jeden z ideogramów wyrytych na ciele córki Dragunowa.

Rudnicki zacisnął zęby i postąpił krok naprzód. Czuł pulsowanie w


skroniach, nogi uginały się pod nim, jakby były z gumy. Przed upadkiem

ratowała go tylko laska.

– Może już wystarczy? – poprosił.

– Jeszcze kilka kroków – poleciła Anastazja.

– Lekarze zabronili mi...

– A ja ci pozwalam – przerwała mu bezceremonialnie. – Jakby co,

podtrzymam cię, zanim upadniesz.

– Ważę osiemdziesiąt kilogramów, nie dasz rady.

– Mam ci zademonstrować? – spytała chłodno.

Alchemik sapnął gniewnie, ale nie skomentował, po chwili odpoczynku

ruszył dalej.

– Na razie wystarczy, jeśli dojdziesz do stołu – powiedziała Anastazja.

– Wielkie dzięki! Bo przecież mógłbym zrobić jeszcze kilka okrążeń i

dostać ruptury w trzech miejscach!

– Marudzisz. Nic ci nie będzie.

Rudnicki dotarł do stołu i z westchnieniem ulgi opadł na krzesło.

– Musimy porozmawiać.

– Myślałem, że rozmawiamy.

– Trzeba coś zrobić z tymi bandziorami. Inaczej nigdy nie będziesz

bezpieczny.
– Czy nie moglibyśmy odłożyć tego na później?

– Nie!

– A co ja mogę zrobić? – warknął ze złością Rudnicki. – Nie jestem

żołnierzem ani policjantem. Nie potrafię ich ani wytropić, ani przekonać, żeby

dali mi spokój. No i jest jeszcze ich mocodawca. Gdybym nawet jakimś

cudem dał sobie z nimi radę, ten człowiek po prostu wynajmie innych. Albo

naśle na mnie jakiegoś demona.

– To nie był demon, tylko homunkulus. To coś, co zabił Sasza.

– Więc...

– Tak, jakiś alchemik bardzo cię nie lubi.

– Ależ to bzdura! Homunkulus to tylko idea, marzenie!

– Podobnie jak materia prima i transmutacja...

– Ale one są dokładnie opisane, tymczasem wzmianki na temat

homunkulusów to stek bredni, nic więcej!

– Doprawdy?

– A jakże! Nikt chyba nie traktuje poważnie tych idiotyzmów o współżyciu

ze zwierzętami.

– Jasne! A możesz mi przypomnieć, jak nazwaliście mieszkańców enklawy?

Czy nie było mowy o zwierzętach i faunie?

Alchemik spojrzał na dziewczynę z przerażeniem, z wysiłkiem przełknął


ślinę.

– Ale przecież Sędziwój nie mógł zetknąć się...

– Jesteś pewien? – przerwała mu Anastazja. – Może zresztą powtarzał tylko

to, co usłyszał lub przeczytał? To zresztą mało ważne, grunt, że napisał

prawdę. Jak to szło? „Z łatwością pojmie zwierzę siemię męża, wżdy bowiem

Przyroda jest jedna; i wtedy nie Człowiek się zrodzi, lecz zwierzę i potwór,

jako że siemię nie znalazło dla się miejsca przystojnego. Z takiego

nieludzkiego i obrzydliwego mężów ze zwierzętami złączenia mogłyby

powstawać różne zwierzęta do ludzi podobne”.

– Na litość boską, Sędziwój wspomina tam o krowach!

– Owszem, a mity mówią, że demony, takie jak na przykład greckie

Empuzy, potrafiły przybierać postać suk, krów albo pięknych kobiet –

odparowała Anastazja. – Dobrze wiesz, że tego typu dzieła pisano językiem

hermetycznym, zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych.

– Chcesz powiedzieć, że jakiś adept alchemii dogadał się z sukubem i

płodzi teraz masowo homunkulusy? Z mojego doświadczenia, prawda, że

skromnego! wynika, iż każde spotkanie z kobiecym demonem, nieważne, w

enklawie czy poza nią, kończyło się walką!

– Przecież rozmawiamy, mimo że nie jestem człowiekiem – zwróciła mu

uwagę dziewczyna. – Nie wiem, czy twój wróg dogadał się z demonem, czy
go zniewolił, fakt pozostaje faktem: jest tylko jeden sposób powołania do

życia homunkulusa.

– Więc możecie mieć dzieci?

– Nie w dosłownym znaczeniu. Nieśmiertelni nie mogą mieć potomstwa.

Homunkulus jest potworem zarówno z naszego, jak i waszego punktu

widzenia. Potężną, nieznającą strachu i trudną do zabicia hybrydą.

– I jak mam walczyć z adeptem, który ma na usługach demony i

homunkulusy? Niepodobieństwo! Może jednak poprosić Samarina o ochronę?

– To nic nie da, zginiesz prędzej czy później, tyle że w towarzystwie.

Trzeba dotrzeć do źródła problemu. Musisz zidentyfikować wroga.

– I co dalej?

– To oczywiste. Zabijesz go – wzruszyła ramionami Anastazja.

– Ja?! Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka! Nawet nie uderzyłem!

– Saszka mówił, że całkiem nieźle radziłeś sobie w enklawie.

– Sam nie wiem, jakim cudem. Byłem śmiertelnie przerażony –

wymamrotał alchemik.

Anastazja wydęła wargi, popatrzyła na niego z politowaniem.

– Co znowu? – burknął.

– Zastanawiałeś się kiedyś, czym jest odwaga? – odpowiedziała pytaniem.

– Niespecjalnie. Wiesz, w moim zawodzie raczej nieczęsto zdarzają się


sytuacje wymagające męstwa. Owszem, bywa, że odczuwam pewien niepokój,

kiedy zapisuję jakiemuś dziadkowi proszek na potencję, ale dzielnie daję sobie

z tym radę. Walka, nie mówiąc już o zabijaniu, to nie mój poziom.

– Każdy może zabić – odparła spokojnie. – Każdy. Także i ty. To tylko

kwestia motywacji. No i, rzecz jasna, instynktu samozachowawczego. Myślisz

pewnie, że tacy ludzie jak Samarin nie czują lęku? Błąd! I oni się boją. Choć

niekoniecznie tego, co ty. Gdyby to Saszkę napadło tych trzech, to leżeliby w

szpitalu, o ile nie w kostnicy. Bo Sasza przeszedł odpowiednie przeszkolenie,

no i nabył trochę wprawy na tych swoich wojnach. Ty nie. To jedyna różnica.

Gdybyś był tchórzem, uciekłbyś tam, w enklawie. A przecież zostałeś i

walczyłeś do końca. Nie, gospodin ałchimik, jedyne, czego wam brakuje, to

odpowiednich nawyków i doświadczenia. Ale tym zajmiemy się później. Gdy

wyzdrowiejesz.

Rudnicki zaklął wściekle i poderwał się ze stęknięciem na nogi.

– Wydaje ci się, że będziesz...

– Będę – przerwała mu po raz kolejny Anastazja. – Bo odkąd złożyłam ci

przysięgę, nasze losy są ze sobą związane. Jeśli cię zabiją, i ja nie pożyję zbyt

długo. Dlatego dopilnuję, żebyś się starał. Bardzo, bardzo starał. A gdyby

było trzeba, dostarczę odpowiedniej motywacji...

Rudnicki starannie odmierzył łyżeczkę brązowego proszku, dosypał do


butelki. Zakorkował piętnastoletnie portugalskie wino i wymieszał energicznie

zawartość.

– To na pewno podziała? – spytał nieufnie Czerski. – Nie chciałbym, żeby

znowu wzięła się do laudanum.

Zaufany Marii Pawłowny odwiedził go z samego rana: księżna skręciła nogę

i – jakżeby inaczej! – natychmiast przypomniała sobie o świeżo upieczonym

krewniaku...

– Podziała – zapewnił alchemik. – To mirra eletta. Pierwszy gatunek. Ma

silne właściwości przeciwbólowe. Zaraz sporządzę też maść.

– Jak tego używać?

– Kieliszek wina co dwie, trzy godziny. Maść nakładać na bolący staw. To

wszystko.

Alchemik pokręcił głową, widząc, że Czerski sięga po pugilares.

– Proszę to schować – polecił. – Rodzina to rodzina.

– Kiedy tak nie wypada. Zwrócę choćby koszty...

– W żadnym wypadku! Nie pchałem się do rodziny Samarinów, to była

decyzja gospodina grafa i księżnej. Teraz muszą ponosić konsekwencje

swojego dowcipu.

– Bawi to pana – powiedział oskarżycielsko Czerski.

– I owszem. Co nieco – przyznał alchemik. – Przypuszczam, że Jej


Wysokość nigdy nie była nikomu nic dłużna. Niemożność odwzajemnienia

przysługi wyrządzonej przez zwykłego aptekarza musi rozdzierać jej duszę...

– Rozdziera. Co prawda nie aż tak bardzo, jak pan przypuszcza. Ona

naprawdę pana polubiła. Niemniej jednak to dla niej zupełnie nowe

doświadczenie.

Mężczyźni popatrzyli na siebie, po czym wybuchnęli śmiechem.

– Jest pan bardzo podobny do swojego ojca – stwierdził niespodziewanie

Czerski. – On też miał takie sarkastyczne poczucie humoru.

Rudnicki nie odpowiedział, pozornie zajęty sporządzaniem maści. Przez

jakiś czas słychać było tylko zgrzyt tłuczka trącego o ścianki aptekarskiego

moździerza.

– Do maści oprócz mirry dodałem olibanum i arniki. Mają działanie

przeciwzapalne. Kilka dni i Maria Pawłowna będzie mogła tańczyć.

Czerski skwitował informację potakującym gestem.

– Jaki on był? Mój ojciec? Skąd pan go zna?

Starszy mężczyzna poprawił się w fotelu, zapatrzył niewidzącym wzrokiem

w okno.

– Z powstania – odparł. – Poznaliśmy się w sześćdziesiątym trzecim. Obaj

walczyliśmy pod dowództwem Langiewicza, później każdy z nas dowodził

własnym oddziałem.
– Niewiele wiem o ojcu – przyznał Rudnicki. – Zmarł, gdy miałem sześć

lat. A i stryj rzadko kiedy o nim wspominał. Nie wiem nawet, czy sam stryj

brał udział w walkach.

Mina Czerskiego świadczyła wyraźnie, że nie ma ochoty kontynuować

tematu.

– Brał – odburknął w końcu. – I to jeszcze jak...

– To znaczy?

– Pański stryj należał do tajnej żandarmerii. Był sztyletnikiem – dodał,

widząc, że Rudnicki nie rozumie. – Wykonywał wyroki śmierci na zdrajcach i

nie tylko. O to w końcu poróżnili się z pańskim ojcem.

– Poróżnili się?

– Nie wszyscy popierali powstanie. Mam na myśli Polaków. Sztyletnicy

uważali, że jedyną metodą, dzięki której można pokonać opór

niezdecydowanych i przeciwników powstania, jest terror. Więc zabijali. Pod

koniec sześćdziesiątego trzeciego ja i Arnold próbowaliśmy przebić się do

Austrii. Wtedy spotkaliśmy Marię Pawłownę.

– Ile ona miała wtedy lat? Co robiła na terenach objętych walkami?

– Niewiele ponad dwadzieścia. Zmarł jej opiekun i Maria musiała załatwić

formalności spadkowe. W Warszawie. Dostała, rzecz jasna, eskortę, ale ta

została rozbita w przypadkowym starciu z jakimś oddziałem partyzanckim


niedaleko Lubienia. Większość żołnierzy zginęła, a na resztę zaczęli polować

chłopi.

– Patrioci?

– Wątpię, czy można by ich tak nazwać – odparł sucho Czerski. – Raczej

chcieli skorzystać z okazji. Zjawiliśmy się w ostatnim momencie. To była

niewielka wioska, nazywała się bodajże Jabłonna. Rosjanie bronili się w

jakiejś chałupie, a chłopstwo czekało, aż tamtym skończą się naboje. Mieli

swoje plany co do dobytku Rosjan i samej Marii...

– Co było dalej?

– Nic specjalnego: rozgoniliśmy maruderów i wzięliśmy Rosjan do niewoli.

Ku ich ogromnej uldze. Wypadało też coś zrobić z Marią. Ostatecznie

zdecydowaliśmy, że odeskortujemy ją do najbliższej stacji kolejowej.

Podobnie jak rannych Rosjan. Na nogach trzymał się tylko pewien

podporucznik, a ten dał słowo oficera, że nas nie zdradzi przed swoimi.

– I co? Dotrzymał obietnicy?

– Dotrzymał.

– To wszystko?

– Niezupełnie. I ja, i Arnold zakochaliśmy się w Marii.

– Rozumiem, że ojciec miał mniej szczęścia niż pan?

– Owszem. Później spotkał pańską matkę.


– Ona wie, kim jestem? Księżna?

– Oczywiście, poznała pana od razu, przy pierwszym spotkaniu, jest pan

bardzo podobny do ojca.

– Więc ta cała historia z rzekomym pokrewieństwem...

– Tak, to nie był dowcip, no a przynajmniej nie do końca... Maria chciała

się panem zaopiekować.

– Wariactwo – wymamrotał Rudnicki. – A co ze stryjem? O co się pokłócili

z ojcem?

– O Marię, rzecz jasna. Pański stryj uważał, że Arnold powinien zostawić ją

na pastwę losu, wtedy w tej wiosce. A pański ojciec nie akceptował metod

stosowanych przez sztyletników.

– Dziękuję, że powiedział mi pan o tym. Proszę, wszystko gotowe.

Czerski skinął głową, sięgnął po kapelusz.

– Niech pan nas odwiedzi – zaprosił. – Maria się ucieszy.

– Odwiedzę – obiecał Rudnicki.

Chyba rzeczywiście trzeba będzie to zrobić, pomyślał. Jeśli ojciec ubiegał

się o względy Marii Pawłowny, księżna naprawdę jest kimś w rodzaju niemal

krewnej. Szlag, jeszcze tego mi brakowało...

Rudnicki odłożył ze zniechęceniem kolejną księgę. W żadnym grymuarze

nie znalazł niczego, co przypominałoby choć w przybliżeniu symbol, jaki


został wyryty na ciele córki generała Dragunowa, a później pojawił się na

barku Samarina.

Zdarzało się, że magowie tworzyli tajne alfabety na własny użytek, jednak

hieroglif nie sprawiał wrażenia wymyślonego na poczekaniu. Przeciwnie:

wydawał się częścią jakiegoś systemu, choć Rudnicki w żaden sposób nie

mógłby uzasadnić swoich podejrzeń. Co więcej, przy dłuższej obserwacji

nabierał nagle trójwymiarowej głębi i zaczynał wirować wokół własnej osi,

tak jakby nie dotyczyły go powszechnie obowiązujące zasady perspektywy i

optyki.

Delikatne pukanie do drzwi gabinetu zapowiedziało wizytę Anastazji. Kiedy

Rudnicki wyszedł ze szpitala, dziewczyna nie narzucała mu swojego

towarzystwa, jednak alchemik nie wątpił, że ma wobec niego swoje plany.

– Czego szukasz? – Popatrzyła na porozkładane wszędzie księgi. –

Zainteresowałeś się magią?

– Niezupełnie – odburknął Rudnicki. – Chodzi mi o pewien symbol.

– A konkretnie?

Alchemik podał jej otrzymane od Samarina zdjęcie.

– Ten na splocie słonecznym – poinformował sucho.

Anastazja wymamrotała coś w nieznanym mu języku, jej słowa zasyczały

niczym wrzucone do wody rozpalone żelazo.


– Dobrali się do bibliotek! – warknęła.

– Jakich, do licha, bibliotek?! O co tu chodzi?

Dziewczyna odetchnęła głęboko, starając się opanować.

– Zauważyłeś, że niektóre ze znajdujących się w enklawie kamienic mają

dodatkowe piętra?

– Owszem.

– To biblioteki. Dla nas magia, to, co nazywacie magią, jest czymś

wrodzonym. Wy musicie się jej uczyć. Im szersze korytarze, tym więcej magii

przedostaje się do waszego wszechświata. Jednak tę moc trzeba jeszcze

ukierunkować. Mówiłam ci o dźwiękach, za pomocą których można wpływać

na rzeczywistość, istnieją też podobnie działające symbole. Nie ma ich w

żadnym grymuarze, pojawiają się za to w bibliotekach. I zmieniają

odpowiednio do sytuacji. Kiedy moc Szepczących rośnie, symboli przybywa.

Kiedy korytarze zaczynają się zamykać, znikają i symbole.

– Ale znasz je wszystkie, prawda?

– Nie. Przy każdej... wizycie przypominam je sobie od nowa. To trudno

wytłumaczyć, ale spróbuję: każdemu dźwiękowi odpowiada konkretny kształt.

Żyjący w osiemnastym wieku fizyk Ernst Chladni opracował metodę, dzięki

której można „ujrzeć” dźwięki. Na pudle rezonansowym skrzypiec umieścił

metalową płytkę posypaną piaskiem. Każde pociągnięcie smyczka


powodowało ruch drobinek piasku, układających się w rozmaite wzory. Były

one zależne od siły wymuszającej drgania i właściwości samej płytki. Z magią

jest podobnie, cały wszechświat jest czymś w rodzaju płytki Chladniego, a

ilość mocy, która przedostała się przez korytarze, określa częstotliwość drgań.

Dlatego mimo że dźwięki pozostają te same, odpowiadające im kształty

nieustannie ulegają zmianie.

– Czyli symbol aktywny dzisiaj za tydzień może być już bezużyteczny?

– Niezupełnie. Te zmiany nie następują zbyt szybko. To kwestia lat, być

może dziesięcioleci. Wreszcie dany symbol nigdy nie zmienia się całkowicie.

Przykładowo, linie proste z biegiem czasu mogą przekształcić się w faliste.

One nie tyle przestaną działać, co staną się mniej skuteczne.

– Co nam to da? Znajomość tych symboli? I tak najważniejsze są dźwięki,

a tych możesz mnie nauczyć.

– Nie mogę. Generalnie rzecz biorąc, to kwestia dostosowania organizmu.

Umarłbyś, wymawiając pewne głoski. Dopiero kiedy ujrzysz symbol

odpowiadający określonemu dźwiękowi, będziesz w stanie go użyć. I na

pewno nie w sposób doskonały. Nie od razu. A same symbole możesz

wykorzystać na przykład przy tworzeniu amuletów. Dopiero one dadzą im

prawdziwą moc.

– Czy istnieją jakieś... ograniczenia?


– I tak, i nie. Teoretycznie nie ma żadnych. Te dźwięki to odpryski

SŁOWA, za pomocą którego On stworzył wszystko, co istnieje, symbole są

ich materialnym wyrazem. To dłuto, za pomocą którego można dowolnie

kształtować rzeczywistość. Jednak nie każdy jest jednakowo uzdolniony. –

Wzruszyła ramionami.

– Co zrobimy? – spytał Rudnicki. – Bo Sasza będzie chciał wyjaśnić

morderstwo tej dziewczyny. A rozumiem, że naszym priorytetem są

biblioteki?

– Jedno drugiemu nie wadzi – odparła Anastazja z roztargnieniem. –

Magowie, którzy ją zabili, muszą odwiedzać enklawę. Nie mogą sobie

pozwolić na przeoczenie jakiegoś nowo powstałego symbolu. To jak wyścig

zbrojeń, kto pierwszy, ten lepszy...

– Rozumiem, że powiemy mu o bibliotekach?

– Powiemy. Ale wiesz co? Postaraj się pominąć mój udział w tym

wszystkim.

Alchemik niechętnie skinął głową. Nie miał ochoty okłamywać Samarina,

jednak lepiej było nie eksponować roli panienki Anastazji. Kto wie jak

zareagowałby Rosjanin na wieść, że dziewczyna nie jest człowiekiem?

Wbrew obawom alchemika Samarin bez mrugnięcia okiem przyjął rewelacje

na temat bibliotek i Szepczących, nie miał też nic przeciwko kolejnej


wycieczce do enklawy. Tyle że koniecznie chciał poznać źródło informacji.

– Nie mogę ci powiedzieć – stwierdził po raz kolejny Rudnicki. – Statut

gildii gwarantuje nam prawo do zachowania tajemnicy.

– Odnośnie do spraw związanych z działalnością loży! – zripostował

gniewnie Rosjanin. – Z alchemią, nie magią!

– Zarówno symbole, jak i pewne... manipulacje, magiczne manipulacje,

stosowane są w celu intensyfikacji pewnych procedur. Potwierdzi to każdy

alchemik. To kwestia rozłożenia akcentów, nie istnieje ścisły podział między

magią i alchemią. My wykorzystujemy elementy magii, oni sięgają po

alchemiczne teorie.

– Brednie! Unikasz odpowiedzi!

– Być może – odparł chłodno Rudnicki. – Jednak daję ci wskazówki. I

tylko od ciebie zależy, czy je wykorzystasz.

Samarin zmełł przekleństwo, na policzkach oficera zagrały mięśnie.

– Mam poprowadzić patrol w nadziei, że gdzieś tam, w enklawie, być może,

natrafię na kogoś związanego ze śmiercią małej Dragunowej? A co, jeśli

spotkamy tylko faunę enklawy? Jaką mam gwarancję?

– Żadnej – przyznał Rudnicki. – Ja oczywiście...

Przerwał im odgłos otwieranych drzwi.

– Wasze wysokobłagorodie, macie gościa – zameldował Matuszkin. –


Barysznia Anastazja.

Spowita jak zwykle w czerń i srebro dziewczyna powitała ich niedbałym

skinieniem głowy, po czym bez zaproszenia usadowiła się za stołem.

– Tracimy czas – stwierdziła sucho. – Jeszcze dzisiaj musimy być w

enklawie.

– A to dlaczego? – uniósł brwi Samarin.

– Powiedzmy, że mam przeczucie.

– Znowu tajemnice! – Oficer zgrzytnął zębami. – Ciekawe, czy doczekam

czasów, kiedy mag lub alchemik powie mi wprost, o co chodzi?!

– Wątpię, kuzynie. Sam wiesz, jak to jest: rozmowni są tylko ci, którzy

niewiele wiedzą, a reszta milczy. Gdyby było inaczej, Olaf i ja nie bylibyśmy

ci do niczego potrzebni.

– Może przejdźmy do rzeczy? – zaproponował Rudnicki i zwrócił się do

Matuszkina: – Nie stój tak w drzwiach. Myślę, że powinieneś uczestniczyć w

naszej naradzie wojennej – dorzucił z przekąsem.

– Wasze wysokobłagorodie?

– Och, siadajże już! – burknął Samarin. – Wracając do sprawy: potrzebne mi

gwarancje. Nie poprowadzę żołnierzy na śmierć tylko dlatego, że ktoś miał

przeczucie.

– Co proponujesz? – westchnął Rudnicki.


– Idziesz ze mną.

Alchemik przełknął ślinę, przez chwilę miał wrażenie, że na gardle zaciska

mu się niewidzialna pętla. Enklawa. Po raz kolejny...

– No dobrze, niech ci będzie – powiedział.

Stanowczy wyraz twarzy pułkownika sugerował, że protesty i tak nie mają

sensu.

– Ja także będę wam towarzyszyć – oznajmiła Anastazja.

– Zwariowałaś?! To nie miejsce dla kobiety!

– Przypomnij sobie szpital – zripostowała. – I kto powstrzymał to

monstrum, które chciało zabić Olafa.

– To dobry pomysł – nieoczekiwanie poparł ją Matuszkin. – Umiejętności

baryszni Anastazji mogą nam się przydać. Podobnie jak wiedza gospodina

ałchimika.

– Co powiem ciotce?

– Nic specjalnego, po prostu przemilczysz to i owo – odparła niedbale

dziewczyna. – Przecież nie pierwszy raz.

Pułkownik skrzywił się z niesmakiem, lecz nie zaprotestował.

– Jak rozumiem, lepiej to zorganizować, nie przyciągając niczyjej uwagi?

Anastazja potwierdziła stanowczym gestem.

– No dobrze – powiedział. – W takim razie macie być gotowi na wieczór.


Wyślę po was patrol.

– Wystarczy, że powiesz, gdzie się mamy stawić – zaprotestował Rudnicki.

– Nie wystarczy. I bez dyskusji, mam powyżej uszu przemądrzałych

cywilów!

– Niech będzie – wzruszyła ramionami dziewczyna.

Alchemik obrzucił ich ponurym spojrzeniem: najwyraźniej nikt nie liczył

się specjalnie ze zdaniem Olafa Arnoldowicza. Cóż, bywa. W tym momencie i

tak miał ważniejsze problemy. Trzeba będzie przeżyć kolejną wycieczkę do

enklawy...

Rudnicki uniósł ociężałe powieki, szum motoru niemal go uśpił. Czuć było

zapach benzyny i perfum Anastazji. Z okazji wypadu do enklawy dziewczyna

zmieniła suknię na spodnie, a damskie buciki na praktyczne, turystyczne

obuwie, co w niczym nie odbierało jej urody, ale krępowało nieco alchemika –

ze względu na ciasnotę zmuszeni byli siedzieć przytuleni do siebie.

Jazda w dusznym przedziale automobilu nie była zbyt komfortowa, jednak

wszelkie niewygody rekompensowało poczucie bezpieczeństwa. Jak Samarin

nazwał ten pojazd? Samochód pancerny? Gruba stalowa blacha, z której

wykonano nadwozie i wyposażoną w ciężki karabin maszynowy wieżyczkę, w

pełni uzasadniała tę nazwę. Być może maszyna da im przewagę w walce z

akolitami Szepczących. A może i nie. Kto wie co tamci potrafią? Relacja z


masakry w szpitalu nie nastrajała optymistycznie.

Samochód zatrzymał się gwałtownie, choć kierowca nie wyłączył silnika, a

czyjaś pięść zabębniła po pancerzu.

– Wyłaźcie! – krzyknął Samarin.

Nie słychać strzałów, a więc to zwykły postój, pomyślał Rudnicki.

Alchemik wysiadł pierwszy, później pomógł wydostać się dziewczynie. Mimo

niecodziennego stroju żołnierze traktowali ją z szacunkiem, najwyraźniej

doszły do nich plotki na temat zdolności panienki Anastazji. Albo ktoś

wygłosił pogadankę dyscyplinującą... Cóż, jeden kłopot mniej.

Samarin rozłożył mapę na masce samochodu, przywołał ich niecierpliwym

gestem.

– Zwiadowcy zameldowali, że w oknach jednej z kamienic pali się światło.

W samym centrum enklawy. To kilka ulic dalej. Co robimy?

– Na którym piętrze? – spytała Anastazja.

– Na pierwszym – odparł Matuszkin. – I na szóstym. W tym samym

budynku.

Żołnierz oświetlał mapę za pomocą dziwnej tekturowej tuby z mosiężnym

reflektorem. A więc to prawda, że rosyjska armia testuje latarki elektryczne...

– Tu nigdy nie było takich wysokich kamienic – powiedział posępnie

Rudnicki.
– To biblioteka – stwierdziła dziewczyna. – Jeśli mam rację, tam na pewno

będą jacyś wartownicy.

– Jakiego oporu możemy oczekiwać? – wtrącił Baturin.

Kilka dni wcześniej komisja lekarska uznała go za całkowicie zdrowego i

Samarin z widoczną ulgą dokooptował olbrzyma do ekipy.

– Trudno powiedzieć, zależy, czego się spodziewają – odparła z namysłem

dziewczyna. – Tak czy owak, nie ma sensu czekać.

Samarin skinął głową, rozpiął kaburę.

– Masz rację – mruknął. – Zbieramy się. Wy tu poczekacie. Baturin!

Zajmiesz się nimi!

– Tak toczno! – westchnął tamten z rezygnacją.

Żołnierze ruszyli naprzód, w ślad za nimi potoczył się samochód pancerny,

tym razem bez pasażerów. Obracająca się na boki wieżyczka świadczyła, że

załoga jest gotowa do walki.

– Teraz my – rzucił Baturin. – Tylko pamiętajcie, żeby zachować dystans i

nie wyrywać się do przodu.

Rosjanin trzymał gotowy do strzału karabin, podobnie jak otaczający ich

żołnierze. Rudnicki przełknął ślinę i oparł dłoń na kolbie rewolweru. Tylko

panienka Anastazja zdawała się nie przejmować sytuacją.

Nocną ciszę mącił jedynie cichy szum silnika i odgłos ostrożnych kroków.
Chmury zakryły księżyc, a Samarin rozkazał wyłączyć reflektory automobilu,

ale gazowe latarnie rozświetlały mrok, unosząc się w ciemnościach niczym

miniaturowe księżyce. Nad brukiem pełzła mgła.

– Paskudna noc – mruknął Baturin.

– Nieprzyjemna – przyznał alchemik. – Ale przy takiej liczbie uzbrojonych

po zęby...

Przeraźliwy wrzask zjeżył mu włosy na głowie, w chwilę później krzyk

zagłuszyła seria z karabinu.

– Magia! – zawołała dziewczyna. – Musimy im pomóc!

Baturin złapał ją za rękę.

– W żadnym wypadku! Słyszeliście rozkazy!

– Oni sobie nie poradzą – powiedziała spokojnie Anastazja. – To magia –

powtórzyła.

Zza rogu ulicy dobiegały krzyki i chaotyczna palba, w końcu zabrzmiały

rozkazy oficerów, ale wrzawa nie cichła, wręcz przeciwnie: znowu rozległo się

obłąkańcze, nabrzmiałe cierpieniem wycie. Tyle że krzyczał już kto inny...

– No dobrze! – warknął z desperacją Baturin. – Trzymajcie się blisko mnie!

Pobiegli. Rudnicki wydobył rewolwer, jednak gardło nadal ściskał mu

paraliżujący strach. W końcu żołnierze też mieli broń i z pewnością

posługiwali się nią lepiej niż on...


Kamienica przypominała bardziej gotycką katedrę niż zwykłą warszawską

czynszówkę. Kunsztowna fasada przywodziła na myśl dzieła średniowiecznych

mistrzów, choć ozdabiające ją rzeźby przedstawiały okropieństwa, przy jakich

gargulce czy chimery zdawały się uosobieniem piękna i harmonii. Na

szczęście półmrok nie pozwalał dojrzeć detali.

Żołnierze zajęli stanowiska w budynku naprzeciwko, część kryła się za

wozem pancernym. Tuż pod portalowym wejściem spoczywało kilka tylko z

grubsza rozpoznawalnych ciał. Zapewne zwiadowcy albo grupa szturmowa...

– Co im się stało? – wymamrotał zdezorientowany Rudnicki.

– Ogień – syknęła ze złością Anastazja. – Ten mag jest naprawdę dobry. No

i wiadomo już, że nie pierwszy dzień studiuje symbole w bibliotece. Masz

przy sobie trochę materia prima?

– Owszem, ale co chcesz...

– Dawaj!

– Ja...

Dziewczyna niecierpliwym gestem sięgnęła po kryształowy flakon, odsypała

na dłoń odrobinę czarnego proszku.

– Tyle powinno wystarczyć – mruknęła.

– Co chcesz zrobić?

– Zobaczysz. Baturin!
– Tak, panienko?

– Sprowokuję go, a kiedy mnie zaatakuje, spróbujcie wedrzeć się do środka.

Aha, nie bierzcie jeńców. To nie ma sensu, oni się nie poddadzą.

Rosjanin wychylił się zza węgła, obrzucił ponurym spojrzeniem

pobojowisko.

– W porządku! – burknął. – Mam tylko nadzieję, że panienka wie, co robi.

– To tak jak ja – odpowiedziała. – Też mam taką nadzieję...

Rudnicki wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać, ale Anastazja uchyliła się

błyskawicznym, niemal nieuchwytnym ruchem, i postąpiła kilka kroków

naprzód.

– Co robisz?! – warknął ukryty za automobilem Samarin. – Wracaj

natychmiast!

– Cicho! Nie przeszkadzaj!

Dziewczyna rozłożyła ramiona i zaczęła kreślić w powietrzu skomplikowane

figury, jej palce rozbłysły światłem, igrając w mroku nocy niczym stado

świetlików. Rudnicki poczuł mdłości i wilgoć na policzku: lewe oko łzawiło.

– Co, do cholery? – wymamrotał z niedowierzaniem.

W ciemności rozkwitały nieznane, obce geometrii kształty, by w końcu

połączyć się ze sobą, tworząc zawiłą, oszołamiająco piękną konstrukcję.

Alchemik zakrył dłonią lewe oko i wszystko zniknęło. Kiedy je odsłonił,


wizja powróciła, wraz z nią zawroty głowy.

W oświetlonym latarnią naftową oknie pojawił się cień ludzkiej sylwetki.

Żołnierze natychmiast otworzyli ogień, ale nie mogli trafić stojącego w głębi

pokoju człowieka. Nieznajomy wykrzyczał w noc kilka sylab i z okna spłynął

zgęstek ciemności.

– Teraz! – zawołała Anastazja.

Gwałtowny tupot ciężkich wojskowych butów świadczył, że ludzie Baturina

ruszyli do ataku. Po chwili odezwał się karabin maszynowy, smagając fasadę

kamienicy ołowianym deszczem. Tymczasem cień przybrał kształt kuli i

zawisnął w powietrzu na wysokości głowy Anastazji. Dźwięk, który

zdominował strzelaninę, przypominał odgłos zapalanego gazu, tyle że był

głośniejszy. Dużo głośniejszy. Nagle dziewczyna stanęła w ogniu. Rudnicki

poczuł liźnięcie żaru i smród palonych włosów.

Samarin zerwał się do biegu, Matuszkin i dwaj inni żołnierze przytrzymali

go za ramiona.

– Ona nie żyje! – krzyknął Matuszkin. – Nikt nie mógłby...

Anastazja wynurzyła się z ognistego piekła i wyskandowała coś

podniesionym, wibrującym głosem. Alchemik nie rozpoznał żadnego słowa,

ani nawet języka, w jakim je wypowiedziano, lecz fraza zabrzmiała niczym

zgrzyt żelaza po szkle. Zawtórował jej nabrzmiały cierpieniem wrzask. Nie


trzeba było maga, aby zgadnąć, że to nie błogosławieństwo.

Przeraźliwy świst oficerskiego gwizdka poderwał żołnierzy do szturmu:

najwyraźniej Samarin postanowił skorzystać z okazji. Rudnicki podbiegł do

Anastazji, jej twarz była pokryta pęcherzami, a włosy i ubranie nadpalone, ale

wyglądało na to, że nie poniosła większego uszczerbku.

– Nic ci nie jest? – spytał szybko.

– Jak widzisz – odburknęła.

– Mam maść przeciwko oparzeniom. Mógłbym...

– Później! – przerwała mu niecierpliwie. – Idziemy!

Rudnicki westchnął bezradnie i podążył za dziewczyną, mimo że z

kamienicy nadal dobiegały bojowe okrzyki i pojedyncze strzały. Zapewne nie

był to najlepszy moment, aby wyrazić przekonanie, że żołnierze poradzą sobie

sami...

Na kolejne zwłoki natknęli się na schodach: dwóch żołnierzy zamienionych

w osmalone bryły mięsa i cywil zadźgany bagnetami. Dalej było jeszcze

gorzej, wejście na trzecie piętro blokowała sterta ciał, w większości żołnierzy,

rozpoznawalnych jedynie po elementach wyposażenia.

– Musiał tu rezydować ktoś ważny, z samej góry hierarchii, inaczej nie

stawialiby aż takiego oporu – stwierdziła dziewczyna.

Rudnicki nie odpowiedział, starał się opanować mdłości. Smród spalonego


mięsa sprawiał, że żołądek podchodził mu do gardła. Jak zauważył, Anastazja

nie miała takich problemów, odniósł wrażenie, że nie przeszkadza jej ani

widok, ani zapach.

– No chodźże! – ponagliła. – Nie będziemy wdawać się w walkę, trzeba

jednak sprawdzić wszystkie pomieszczenia. Na wszelki wypadek.

Rudnicki przestąpił zwłoki i ścisnął mocniej broń: dziewczyna wyraźnie

oczekiwała, że pójdzie przodem.

– Zaczynamy od lewej – poleciła.

Alchemik ostrożnie przestąpił próg, podziurawione jak sito drzwi pozwalały

przypuszczać, że wewnątrz nikogo nie ma. No a przynajmniej nikogo

żywego...

Otyły wąsacz siedział w fotelu, na jego twarzy zamarł grymas przerażenia.

Rana na szyi wskazywała, jak zginął: ktoś poderżnął mu gardło. Rudnicki

poczuł w ustach smak żółci.

– Co się tak gapisz? – zbeształa go Anastazja. – Ten już nie wstanie.

Idziemy dalej!

Dwa kolejne mieszkania były puste, choć pewien nieład sugerował, że

niedawno ktoś w nich przebywał. Kiedy wyszli na korytarz, usłyszeli, jak

Samarin rozkazuje dokładnie przeszukać kamienicę. Alchemik odetchnął z

ulgą – odgłosy walki ucichły.


– Chyba już po wszystkim – zauważył.

Po chwili pojawił się Matuszkin i poprowadził ich na górę.

– Oczyściliśmy z grubsza budynek, zostało tylko ostatnie piętro –

poinformował. – Wydaje się, że nikogo tam nie ma, ale lepiej zachować

ostrożność. Szczególnie jeśli to ta czytelnia.

– Biblioteka – poprawiła Anastazja.

– Jeden czort! – odburknął żołnierz ze złością.

– Coś się stało? – spytał Rudnicki. – Przecież wygraliśmy.

– Połowa ludzi gryzie ziemię! Ot, co się stało! To Warszawa, nie

pogranicze, a straty większe niż na Kaukazie!

W miarę wspinaczki wygląd kamienicy zmieniał się coraz bardziej. Tynki i

sztukaterie zastąpiły cegły, tak jakby rzeczywiście wrócili do średniowiecza, a

zwykłe okna zamieniły się w ozdobione witrażami rozety. Na prośbę

alchemika Matuszkin oświetlił jedną z nich, lecz przedstawione na szkle ni to

ludzkie, ni to zwierzęce postacie nieustannie zmieniały kształt, powodując

przy dłuższym wpatrywaniu się ostry ból oczu.

– Co za diabelstwo? – wymamrotał żołnierz.

– Architekturą enklawy możemy zająć się później – rzuciła zgryźliwie

Anastazja. – Teraz mamy jeszcze coś do zrobienia.

– Racja – przyznał Matuszkin. – Musimy zbadać tę bibliotekę.


Kamienne, nieposiadające żadnych zdobień ściany powodowały, że

pomieszczenie przypominało klasztorną celę. Ogromną celę: „biblioteka”

przewyższała rozmiarami niejedną salę balową. Wszystkie kamienie były

idealnie dopasowane i wypolerowane, błyszczały, jakby dopiero co zmoczył je

deszcz. Wrażenie potęgował wyraźnie wyczuwalny zapach mokrej ziemi.

– Co mamy robić? – spytał niepewnie Rudnicki. – Gdzie te symbole?

Anastazja zamknęła oczy i długo badała ściany, wodząc po nich opuszkami

palców.

– Są – oznajmiła z satysfakcją.

– Gdzie? – zniecierpliwił się pułkownik.

Ostatecznie weszli do biblioteki tylko w trójkę, Samarin nie chciał

niepotrzebnie ryzykować, oddział był i tak mocno zdekompletowany.


– Tutaj, na ścianach.

– Nic nie widać.

– Siadajcie, obaj – poleciła dziewczyna.

– Co dalej?

– Symbole są wszędzie: w ścianach, suficie, podłodze. Trzeba je tylko

dostrzec. Od razu uprzedzam, że odczucie nie będzie przyjemne. Te znaki to

czysta moc, zanim wasze organizmy przyzwyczają się do tego rodzaju...

energii, minie sporo czasu.

– Czego możemy się spodziewać? – wtrącił z niepokojem alchemik.

– Przede wszystkim bólu oczu i głowy, być może koszmarów, napadów

paniki albo euforii. Trudno powiedzieć, bo każdy reaguje indywidualnie.

Jedno jest pewne: procesowi towarzyszy cierpienie. Nie zostaliście stworzeni

do posługiwania się magią, sięgacie po coś, co do was nie należy, i będziecie

musieli za to zapłacić. I jeszcze jedno: możecie przerwać w każdej chwili,

wystarczy zamknąć oczy, ale pamiętajcie, że nie dostaniecie drugiej szansy,

przy kolejnej próbie biblioteka was odrzuci.

– Jak mogłem się nie domyślić. Oto i źródło wiedzy na temat bibliotek,

magii i czort wie czego jeszcze – powiedział zjadliwym tonem Samarin. –

Kim ty, do cholery, jesteś?! To jakaś pułapka?!

Rudnicki zacisnął usta, sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli.


Cokolwiek by o nim mówić, Aleksander Borysowicz z pewnością nie był

głupcem, prędzej czy później domyśli się, kim jest dziewczyna.

– Kimś, kto chce ci pomóc. Jeszcze mi nie ufasz? Przecież uratowałam ci

życie w szpitalu, a i teraz nie dałbyś sobie rady beze mnie – odparła spokojnie

Anastazja. – Pułapka? Wolne żarty! Gdybym chciała cię zabić, już dawno

byłbyś martwy!

– W to akurat wierzę – przyznał Samarin. – Tyle że nie zmienia to w

niczym sytuacji. Jak mogę ufać komuś, kto nie mówi mi prawdy?

– Powiedz jeszcze, że ty niczego przed nami nie zataiłeś!

Ku zdziwieniu alchemika Samarin spuścił wzrok i skrzywił się niechętnie.

– Mniejsza z tym – burknął. – Jak mamy dostrzec te znaki?

– Wybierz sobie jakiś kamień i wpatruj się w niego, to wszystko –

wzruszyła ramionami dziewczyna.

– No dobrze, w takim razie zaczynajmy – westchnął Rosjanin.

W kamieniu nie było niczego dziwnego, nawet lewe oko ukazywało obraz

zwykłego brukowca. Żadnych niespodzianek, zmiany koloru czy kształtu,

żadnej magii. Przez godzinę czy dwie – Rudnicki stracił poczucie czasu –

wpatrywał się tępo w szarą powierzchnię, prawda, że nie czując

zniecierpliwienia ani niewygody. Tak jakby udzieliła mu się cierpliwość skały.

Stawał się kamieniem. Był kamieniem.


Ciemność przyszła znienacka i – oczywiście! – wraz z bólem. Alchemik

zatonął w czerni rozjaśnianej z rzadka przez iskry podobne do spadających

gwiazd. Z czasem świetlne drobinki pojawiały się coraz częściej, wirowały

unoszone niewidzialnym i niewyczuwalnym wiatrem, rozjaśniały mrok.

Wreszcie ujrzał znaki. Wyłaniały się powoli, o ton bledsze od nocy, emanując

niewysłowioną, wymykającą się wszelkiemu poznaniu potęgą.

Przeraźliwy ból rozdzierał ciało alchemika, wypalał nerwy, nawracając

niczym fala przyboju. Każdy oddech, każde uderzenie serca niosły go dalej i

dalej po rzece cierpienia. A jednak za żadną cenę nie potrafiłby odwrócić

wzroku od coraz wyraźniej widocznych symboli. Umysł wypełniały mu

wywołujące zawrót głowy wzory, w skroniach tętniła krew.

Dźwięk poraził go z mocą gromu, równie nagle jak wcześniej ciemność.

Niemal bez udziału woli otworzył usta i wypowiedział sylabę będącą

odzwierciedleniem ujrzanego znaku. T’CHAAANG!

Poczuł na języku smak krwi, tak jakby dźwięk rozsypał się na ostre,

podobne do ziaren żwiru odłamki i pokaleczył mu usta. T’CHAAANG!

Głowę przeszyła błyskawica bólu, wreszcie zdołał oderwać wzrok od

kamienia. Pomieszczenie jaśniało niezwykłą błękitną poświatą, która

przyćmiła pełgającą niepewnie lampę naftową. Anastazja krzyczała coś

bezgłośnie, biegnąc ku niemu, jednak poruszała się w zwolnionym tempie,


jakby powietrze uzyskało nagle konsystencję syropu.

Rudnicki odetchnął głęboko, wiedział, że zdąży jeszcze raz wymówić

SŁOWO, zanim go powstrzymają. Dźwięk niósł w sobie trudne do nazwania

uczucia: wspomnienie chwały, przedwiecznej potęgi, nieznającej ograniczeń

mocy. Był jak dotknięcie Boskiej dłoni. T’CHAAANG!

Jego świadomość zgasła w kolejnym spazmie bólu, jednak tym razem

Rudnicki zagłębił się w mrok z uśmiechem.


VIII
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Rudnicki otworzył oczy i zamrugał, usiłując

wyostrzyć wzrok. Leżał w wygodnym łóżku, pachnąca

czystością pościel i zimny kompres na czole

sugerowały, że ktoś się o niego zatroszczył. Szpital?

Mężczyzna z jękiem uniósł się na łokciach i rozejrzał: ceglane ściany,

zeszłowieczne meble, świeca zamiast lampy naftowej czy gazowego

oświetlenia. Enklawa. Nadal był w enklawie.

Jakiś cień oderwał się od ściany, alchemik poczuł zapach gardenii i cedru.

– Poczekaj, pomogę ci usiąść – powiedziała Anastazja.

– Co się stało? – spytał.

– Nic specjalnego – westchnęła. – Poznaliście symbole, a później

odpowiadające im dźwięki. No i zaczęliście się nimi napawać, powtarzać jak

dzieci brzydkie słowa. To moja wina, powinnam was uprzedzić.

Zapomniałam, jakie to może wywrzeć wrażenie na słabszych umysłach...

– A ty? Ty coś zobaczyłaś? – rzucił gorączkowo, ignorując przytyk.


– Owszem – potwierdziła sucho.

Podsunęła pod plecy alchemika kilka poduszek, pomogła mu się usadowić.

Dopiero teraz Rudnicki zauważył drugie łóżko, po przeciwległej stronie

pomieszczenia. Samarin leżał bezwładnie, z zamkniętymi oczyma, na jego

twarzy zastygł grymas śmiertelnego znużenia.

– Co z nim?

– Nic mu nie będzie, ale trzeba czasu, żeby doszedł do siebie. Dobrze by

było, gdybyś zrobił użytek ze swoich lekarstw. O ile masz jakieś na taką

okazję.

– To znaczy?

– Wyczerpanie, nadwerężenie strun głosowych, krwawienie w przełyku i

ustach.

– Coś się znajdzie – wymamrotał alchemik. – Przynieś moją torbę... To

powinno powstrzymać krwawienie – powiedział, kiedy już przegrzebał między

flakonikami.

– Co to jest? – rzuciła nieufnie Anastazja.

Rudnicki wyciągnął niewielką butelkę ze szkła hialitowego, powąchał

korek.

– Jeszcze świeże – stwierdził z zadowoleniem.

– Więc? – ponagliła dziewczyna.


– To lek spagiryczny...

– Znam tę nazwę. Wystarczy, że wymienisz składniki.

– Szałwia, babka lancetowata, krwawnik, wyciąg z cykorii, proszek z

czarnego obsydianu, owoc kaliny koralowej...

Anastazja machnęła niedbale dłonią.

– Nie otrujesz się.

– Wielkie dzięki! – warknął Rudnicki. – Teraz będzie mnie pouczać

dwudziestoletnia... – urwał, przypomniawszy sobie, kim jest Anastazja.

– Zajmowałam się alchemią, kiedy twoi przodkowie skakali jeszcze po

drzewach – skomentowała spokojnie. – Pijże wreszcie!

Mężczyzna posłusznie przełknął łyk gorzkiej mikstury, przepłukał usta

wodą.

– Podaj to Saszce, dobrze? – zaproponował.

– Podam. A teraz śpij. Musisz odpocząć.

Rudnicki otworzył usta, aby powiedzieć, co sądzi o odpoczynku w

enklawie, ale zrezygnował, napotkawszy wzrok Anastazji.

– Nic wam nie grozi – zapewniła dziewczyna. – Żołnierze zabarykadowali

wejście do kamienicy, a ja ustawiłam kilka... pułapek. Tak czy owak, wątpię,

żeby ktokolwiek ośmielił się nas zaatakować. Nie po tej masakrze. Zginęło

piętnastu żołnierzy, ale i tamci ponieśli straty. Naliczyliśmy jedenaście ciał.


Tymczasem Szepczący nie mogą mieć wielu akolitów. Jeszcze nie.

– Dlaczego?

– Moc, jaka przechodzi przez korytarze, jest zbyt mała, żeby robić

prawdziwe cuda. A tylko to może spowodować masowy napływ chętnych. Na

razie to zabawa dla nielicznych, stąd przypuszczam, że mocno zredukowaliśmy

pogłowie wszelkiej maści maniaków.

Alchemik zanurzył dłoń w torbie i namacał rękojeść dwulufowego

derringera. Jak to nazwał Samarin? Broń ostatniej szansy? Pistolet

załadowany był kulami dużego kalibru. Alchemiczne srebro pół na pół z

ołowiem. O celnym strzelaniu nie ma co marzyć, nie przy tej konstrukcji, lecz

ze względu na niewielkie rozmiary tego rodzaju broń i tak noszono przy sobie,

a w razie potrzeby strzelano niemal z przyłożenia.

Anastazja łagodnie rozgięła mu palce, zabrała pistolet.

– To niepotrzebne. Nie dam zrobić ci krzywdy i popilnuję twojego snu –

obiecała. – Odpoczywaj.

Rudnicki przymknął powieki, nie tyle z przekonania, co nie chcąc drażnić

dziewczyny, ale zmęczenie spadło na niego z impetem górskiej lawiny i

momentalnie pogrążyło go w nieświadomości. Jakimś sposobem wyczuwał

obecność Anastazji i – co jeszcze dziwniejsze – dawała mu ona poczucie

bezpieczeństwa. Spał spokojnie do rana.


Rudnicki rozgrzebał widelcem nieapetyczną papkę, łyknął herbaty. Śniadanie

było typowo wojskowe: jajecznica z jajek w proszku, konserwa mięsna i

odrobina suszonych owoców. Choć reakcja współbiesiadników – Samarin i

jego przyboczny zmiatali wszystko z apetytem – świadczyła, że i tak powyżej

armijnych standardów.

– Co nam to da? – spytał Samarin, zaspokoiwszy pierwszy głód. – Te

symbole i dźwięki?

– One coś znaczą? – zawtórował mu alchemik.

Cały czas walczył z przemożną chęcią wymówienia nowo poznanej formuły.

Mimo pokaleczonych dziąseł i opuchniętego gardła...

– I tak, i nie – odparła z namysłem Anastazja. – To nie są zaklęcia, słowa

mocy nie mają ściśle określonego działania. Tylko od was zależy, co z nimi

zrobicie.

– To znaczy? – zmarszczył brwi alchemik.

– Twoja formuła oznacza tyle co „koncentracja”, „zdecydowanie”,

„pokonywanie przeszkód”. To nie jest magiczna różdżka, wymówienie jej

wywołuje pewien stan umysłowy. Załóżmy, że masz przed sobą jakieś trudne

zadanie, ta sylaba pomoże ci przełamać opór innych i własne wątpliwości albo

kompleksy.

– A w praktyce?
– Bo ja wiem? Powiedzmy, że spotkasz kobietę, która ci się podoba, ale

obiektywnie rzecz biorąc, nie masz u niej żadnych szans. Wymawiając na głos

dźwięk związany z poznanym przez ciebie symbolem, jesteś w stanie sprawić,

że wszystko zacznie ci sprzyjać. Ona zwróci na ciebie uwagę, ty pozbędziesz

się wszelkich wątpliwości i skrupułów, a jej mąż wpadnie nagle na pomysł, że

najwyższy czas odwiedzić dawno niewidzianą ciocię w Argentynie – dodała

drwiąco. – To nie jest gwarancja sukcesu – zastrzegła natychmiast, już bez

uśmiechu. – Raczej zwiększenie szans. No i wiele zależy zarówno od ciebie,

jak i od obiektu, na który oddziałujesz. Liczą się wola, samokrytycyzm,

inteligencja, a nawet poziom wiedzy. Pozostając przy naszym przykładzie:

każda kelnerka będzie twoja, kobiety z wyższych warstw społecznych

niekoniecznie.

– To wszystko żarty – burknął niechętnie Rudnicki. – A ja pytałem

poważnie.

– Mówiłam całkiem poważnie – zapewniła dziewczyna. – Ale jeśli chcesz

innego przykładu, proszę bardzo. Weźmy twoją celność, strzelasz jak...

– Olaf Arnoldowicz robi postępy – zauważył dyplomatycznie Matuszkin.

– Rzeczywiście – przyznał z rozbawieniem Samarin. – Ostatnio trafił w

kamienicę, a nie budynek obok.

Alchemik obrzucił Rosjanina ponurym spojrzeniem, lecz nie zaprotestował;


do tej pory celne strzały udało mu się oddać jedynie na odległość wyciągniętej

ręki.

– Słowo mocy pomoże ci skoncentrować się na celu i wzmocni prawidłowe

nawyki, w efekcie osiągniesz lepsze rezultaty – powiedziała Anastazja.

– Nawyki?! – parsknął Samarin. – On nie ma żadnych nawyków. Tym

bardziej prawidłowych. Wyciąga broń, zamyka oczy i strzela.

– Wcale nie! Ja...

– Gospoda! – interweniował przyboczny pułkownika. – Może wrócimy do

tematu?

– Niech będzie, a co ze mną?

Anastazja przechyliła do ust puszkę mleka, po czym z grymasem

niezadowolenia odstawiła ją na blat.

– Pusta – rzuciła w przestrzeń, po czym zagarnęła bezceremonialnie mleko

Samarina.

– Proszę bardzo! I nie, nie ma za co!

– Przecież i tak nie odmówiłbyś damie – rzuciła z roztargnieniem.

– No dobrze, co z moim słowem?

– To dość skomplikowana sprawa.

– Znaczy nici z podbojów wśród kelnerek? Mogę zamienić się z Olafem?

– Nie, możesz użyć tylko formuł poznanych w bibliotece. Poznanych


osobiście – zaznaczyła. – A na to, co odkryjesz, nie masz żadnego wpływu.

Twoje słowo oznacza tyle co „wydłużenie czasu”, „powolność”, „bezruch”.

– Do czego mogę go użyć?

– To już zależy od ciebie, formuły się nie zmieniają, lecz każdy człowiek

wykorzystuje je nieco inaczej. Możesz skupić się na spowolnieniu czasu albo

spróbować ograniczyć szybkość przeciwnika w walce. Liczy się intencja. Tak

czy owak, na razie rezultaty nie będą zbyt widowiskowe, bo opanowanie

słowa mocy zajmuje lata.

Samarin westchnął ciężko, sięgnął po suchara, ale natychmiast odłożył go z

powrotem, tylko Matuszkin mógł sobie pozwolić na jedzenie twardego

pieczywa. Pozostali musieli zadowalać się potrawami niewymagającymi

gryzienia.

– A ci magowie? – powiedział. – Oni też ćwiczyli latami? Przecież spalili

żywcem kilkunastu chłopa! To nie wyglądało na zabawy początkujących!

– Prawdopodobnie pomagali im Szepczący – wyjaśniła Anastazja. – My

raczej nie możemy na to liczyć.

Pułkownik skrzywił się wymownie, odpowiedź nie wprawiła go w dobry

nastrój.

– Szepczący tu, Szepczący tam – warknął. – A co ja mam robić? Muszę

zabezpieczyć enklawę i znaleźć winnych śmierci córki Dragunowa. Tymczasem


zabijam czas, studiując jakieś mistyczne idiotyzmy!

– Te, jak je nazywasz, mistyczne idiotyzmy mogą kiedyś uratować ci życie

– odparła chłodno dziewczyna. – A co do pozostałych kwestii, jesteś na dobrej

drodze. Wykończyliśmy grupę nielicencjonowanych i z pewnością wrogich

magów, przez jakiś czas w enklawie będzie spokojniej. Co do morderców tej

institutki...

– Tak?

– Mówiłeś, że ochrana podejrzewa niezarejestrowaną lożę magiczną, tych

Przyjaciół Śmierci?

– Owszem, lecz to nic pewnego. I jaki to może mieć związek z tym tutaj?

– Ile może być nielegalnych gildii w Warszawie? – odpowiedziała pytaniem

Anastazja. – Mam na myśli te poważne, dysponujące mocą? Bo symbole

wyryte na ciele Wiery Dragunowej dowodzą wyraźnie, że nie chodzi o zabawę

lub zaspokojenie nawet najbardziej perwersyjnych żądz.

– Myślisz, że magowie, których zabiliśmy, to Przyjaciele Śmierci?

– Możliwe.

– Możliwe? Ja nie mogę bawić się w hipotezy, potrzebuję dowodów!

Twardych dowodów!

– Wszyscy zabici magowie mieli tatuaże – wtrącił Matuszkin. – W okolicy

serca. Trzy litery: DVN.


– I co z tego? – warknął ze złością Samarin. – Nigdy nie byłem dobry z

łaciny, ale wydaje mi się, że nazwa tej gildii to Amici Mortis. Gdyby to byli

oni, skrót składałby się z liter A i M!

– Niekoniecznie – sprzeciwiła się dziewczyna. – Jeżeli to tajna organizacja,

nie chcieliby w tak bezpośredni sposób nawiązywać do nazwy loży. Jesteś

pewien, że ta druga litera to V, a nie W? – zwróciła się do Matuszkina.

– Bez wątpienia – potwierdził żołnierz.

– Dominus vitae necisque.

– Co takiego?

– Pan życia i śmierci – przetłumaczył alchemik.

– Bo ja wiem?

Samarin nie wyglądał na przekonanego.

– Jest sposób, żeby to sprawdzić – powiedziała Anastazja.

– Taak, a jaki?

– Możemy przygotować zasadzkę.

– Akurat! Jeśli to rzeczywiście oni, na pewno obserwują posterunki wokół

enklawy i wiedzą, że tu jesteśmy. Nawet jeżeli zależy im na bibliotekach i

potrafią jakoś tu przeniknąć, nie zaryzykują, dopóki nie wrócimy do miasta.

– Więc wrócimy – zripostowała Anastazja. – Baturin przejmie dowództwo i

wyprowadzi patrol z enklawy, a my tu zostaniemy, w czwórkę. Biorąc pod


uwagę straty, nikt nie będzie podejrzewał podstępu. Bo żołnierze zabiorą

zwłoki.

– Ciekawe jak?! Nie mam tylu noszy, a gdyby nawet, trudno walczyć,

transportując jednocześnie ciała! Ten pomysł to absurd!

Rudnicki zacisnął usta ze złością: zasadzka. I co jeszcze wymyśli panienka

Anastazja? Jedyna nadzieja w tym, że Samarin odrzuci idiotyczny plan.

– Niezupełnie – powiedział Matuszkin. – W jednej z bocznych uliczek

zwiadowcy odkryli furę. Konie, o ile jakieś tu były, dawno zjadła miejscowa

fauna, ale żołnierze mogliby pociągnąć wóz. Wystarczyłoby czterech chłopa,

na zmianę. Wtedy większość mogłaby walczyć. Do tego samochód pancerny...

– Nie – przerwała stanowczo Anastazja. – Samochód musi pozostać tutaj,

jako nasz środek transportu i gwarancja bezpiecznego powrotu. Zmieścimy się

w nim wszyscy, a pewnie dałoby się upchnąć nawet jednego czy dwóch

jeńców. Sytuacja w enklawie jest niestabilna i może się zmienić z minuty na

minutę.

– To ty proponujesz zasadzkę – zwrócił uwagę pułkownik.

– Owszem, ale co innego ryzyko, a co innego samobójstwo. Ten wóz to

nasz as w rękawie. I chyba nikt go nie widział?

– Tylko paru żołnierzy. Sprowadziłem go niedawno z Petersburga i

dowiozłem pociągiem, na lawecie. Cały czas był przykryty brezentem i pod


ochroną.

Dziewczyna skinęła z aprobatą. Do posterunku przy placu Saskim

doprowadzono bocznicę kolejową, co pozwalało na transport zaopatrzenia dla

oddziałów ochraniających enklawę.

– Świetnie! To co robimy?

Rosjanin westchnął i zmęczonym gestem rozmasował skronie.

– Matuszkin, co o tym myślisz? – zapytał. – Dałbyś radę poprowadzić tego

potwora? Przeszedłeś jakiś kurs?

– Spotkałem kiedyś Nakaszidze, kiedy jeszcze miał swój warsztat w

Warszawie, ale nigdy nie jeździłem pojazdem pancernym. Z drugiej strony to

nie może być wiele trudniejsze niż kierowanie zwykłym automobilem –

odparł żołnierz z wahaniem. – Wreszcie kierowca może mi udzielić kilku

wskazówek. Niestety, tak czy owak, trzeba będzie rozwiązać pewne problemy.

– A mianowicie? – rzuciła dziewczyna.

– Nawet jeśli ja poprowadzę, a gospodin połkownik zajmie miejsce strzelca,

ktoś będzie musiał obracać wieżyczkę. Na wypadek walki. Służy do tego

specjalna maszyneria, ale...

– Może dam radę się nauczyć? – wtrącił cierpko alchemik. – Mamy jeszcze

trochę czasu na przygotowania. I co za Nakaszidze?

– Konstruktor tego pojazdu – wyjaśnił krótko Samarin.


– Wasze wysokobłagorodie? Jeśli się zdecydujemy, trzeba natychmiast

rozpocząć szkolenie – ponaglił Matuszkin.

– Idźcie – zadecydował oficer. – Tylko oszczędzajcie benzynę, nie mamy jej

za wiele.

Rudnicki z trudem zachował obojętny wyraz twarzy, możliwość

uczestniczenia w kierowaniu pancernym kolosem sprawiła, że czuł niemal

dziecięcą ekscytację. Nie bez znaczenia była też kwestia bezpieczeństwa, co

innego przekradać się ulicami w kilka zaledwie osób, a co innego podróżować

pod pancerzem pojazdu dysponującego potężną siłą ognia. Już nawet nie miał

za złe Anastazji pomysłu z zasadzką...

Rudnicki otulił się płaszczem, poranny chłód szczególnie dawał się we

znaki na parterze, gdzie w czasie szturmu wybito większość okien. No i nic

dziwnego, w końcu to grudzień. Pełnili warty dwójkami, dziś przypadła kolej

jego i Anastazji. Tyle że dziewczyna przebywała w drugiej części budynku.

Alchemik zdjął rękawiczki i usiłował rozgrzać oddechem zdrętwiałe od

chłodu palce. Bez specjalnego skutku, warstwa zlodowaciałego śniegu na

parapetach i bruku świadczyła, że temperatura spadła sporo poniżej zera.

Gdzieś z oddali dochodziło głuche dudnienie podobne do odgłosu

przejeżdżającego pociągu, ale wokół panowała nienaturalna, martwa cisza.

Wschodzące słońce barwiło purpurą pokryte szronem dachy, czasem przemknął


gdzieś czarny cień. Ptaki były jedynymi żywymi istotami, jakie pojawiały się

w pobliżu kamienicy. Tak jakby mieszkańcy enklawy wyczuwali kryjące się w

niej zagrożenie.

Ochrypłe krakanie wyrwało Rudnickiego z sennego odrętwienia. Kruki. Po

raz kolejny. W chwilę później alchemik zamarł w bezruchu, zaalarmował go

cichy chrzęst. Delikatna lodowa skorupa łamała się pod lekkim naciskiem, ale

z pewnością nie mógł tego dokonać żaden ptak. Ktoś skradał się pod ścianą

kamienicy.

Rudnicki cofnął się szybko w głąb pomieszczenia, teraz wystarczyło wyjść

na korytarz i wdrapać się po schodach: Samarin i jego przyboczny

odpoczywali w pokoju na pierwszym piętrze.

Szelest, tym razem dobiegający z korytarza, uzmysłowił alchemikowi, że ta

droga jest odcięta. Rudnicki zaklął w duchu i sięgnął po rewolwer, jednak

zatrzymał się w pół gestu, jeśli wystrzeli, ostrzeże co prawda towarzyszy, ale

też zwróci na siebie uwagę nieprzyjaciół. Jeżeli nic nie zrobi, tamci zaskoczą i

być może zabiją Rosjan...

Metaliczny szczęk odbezpieczanej broni uświadomił mu, że na podjęcie

decyzji zostało niewiele czasu. Rudnicki schował nagana i z desperacją

zacisnął pięści. Gdyby miał chociaż nóż...

Zerknął na korytarz: solidnie zbudowany mężczyzna podchodził do stopni,


trzymając gotowy do strzału karabin. Jego poza i ruchy sugerowały, że wie,

jak go użyć. Rudnicki rozejrzał się z desperacją, lecz w pobliżu nie było

żadnego przedmiotu, który mógłby posłużyć mu do walki. Chyba żeby uznać

za takowy miotełkę z piór albo prawidło do kapeluszy. Pozostała tylko jedna

możliwość.

Alchemik wziął głęboki oddech i wyszeptał słowo mocy. T’CHAAANG

zasyczało mu w ustach i pchnęło naprzód, wszelkie wątpliwości, zahamowania

i wpajane latami zasady zniknęły nagle niczym kropla wody na rozgrzanej

płycie. Szarpnięciem za kołnierz powalił intruza, klęknął mu na piersi i

kilkakrotnie uderzył głową wroga o posadzkę. Mężczyzna nie stawiał żadnego

oporu, bądź to zaskoczony gwałtownym atakiem, bądź oszołomiony

upadkiem.

Rudnicki przetoczył bezwładne ciało i zabrał karabin. Broń niewiele

powiedziała mu o napastniku, ot, zwykły mosin, wersja ze skróconą lufą.

Dobry wybór, jeśli chodzi o walkę w mieście, tu strzela się przeważnie na

odległość kilkudziesięciu metrów.

Jakiś cień na moment przesłonił wejście, Rudnicki poderwał broń do

ramienia jednym płynnym ruchem. I nacisnął spust.

Wystrzał zahuczał mu w uszach, dłoń sparzyła gorąca łuska. Mężczyzna w

nasuniętym na oczy kaszkiecie zgiął się wpół i runął na kamienne płytki. To


już drugi, pomyślał z zadziwiającym chłodem alchemik. Ciekawe, czy to

wszyscy?

Załomotały schody i po chwili w korytarzu pojawił się Matuszkin. Bosy i

w bieliźnie, ale z karabinem w garści. Żołnierz popędził do wyjścia i nie

bacząc na mróz, wybiegł na ulicę.

– Nikogo więcej nie widać – zameldował.

Samarin zbiegł pospiesznie w ślad za przybocznym, pochylił się nad

powalonym przez alchemika intruzem.

– Niemal rozbiłeś mu czaszkę – oznajmił z niezadowoleniem. – Na

przyszłość spróbuj bardziej uważać, potrzebujemy kogoś, kto odpowie nam na

kilka pytań, a nie kolejnego trupa. A ten drugi? – zwrócił się do Matuszkina.

– Kula prosto w serce – odpowiedział żołnierz. – Mówiłem, że Olaf

Arnoldowicz nabiera wprawy.

– Rzeczywiście – przyznała Anastazja.

Dziewczyna pojawiła się znikąd, niczym za skinieniem czarodziejskiej

różdżki.

– I jak? – rzuciła Rudnickiemu wymowne spojrzenie. – Nie bolało jak

poprzednio?

Alchemik przesunął językiem po dziąsłach, przełknął ślinę.

– Trochę pobolewa – przyznał – ale prawie nie krwawi.


– Świetnie!

– Wymówiłeś to słowo? – zainteresował się pułkownik.

Rudnicki potwierdził skinieniem głowy.

– I jak było? No wiesz, w praktyce? – doprecyzował.

– Nie poczułem niczego specjalnego – wzruszył ramionami alchemik. – Po

prostu byłem zdecydowany ich powstrzymać.

– Rzeczywiście, nic nadzwyczajnego – parsknął Samarin. – Szczególnie przy

twoich umiejętnościach, a raczej braku tychże. Ale o tym pogadamy później,

teraz trzeba doprowadzić do przytomności tego tutaj. I przesłuchać.

Matuszkin, pomóż mi go podnieść!

– Na pewno od razu wszystko wam powie! – burknął Rudnicki.

– Może nie od razu, ale powie – zapewnił pułkownik. – Nie sądzę, żeby

opierał się zbyt długo.

– Chcesz go...?

– Owszem – przyznał Rosjanin zimno. – Jesteśmy w strefie walk, tu nie ma

czasu na sentymenty. A on nie jest jeńcem wojennym.

– Jak możesz! To niegodne oficera!

Samarin przełożył ciężar nieprzytomnego na barki Matuszkina i odwrócił się

z budzącą grozę powolnością. Jego twarz zastygła w grymasie ledwo

kontrolowanej furii.
– Wiesz, co jest niegodne oficera? – wycedził. – Dać zginąć swoim ludziom

i pozwolić mordować niewinnych cywilów. Nie wiemy, czy w tym momencie

nie maszeruje tu następny oddział szturmowy tych gnojków i czy Przyjaciele

Śmierci nie szykują się do porwania kolejnej młodej dziewczyny. Dlatego

zrobię wszystko, żeby odpowiedział na moje pytania.

– A jeśli nie ma z tym nic wspólnego? I jest po prostu zwykłym

szabrownikiem?

– To będzie mi przykro! – wrzasnął rozwścieczony Samarin. – Tylko że

niesankcjonowane przeniknięcie na teren enklawy i tak karane jest śmiercią!

– Nie ma sensu teoretyzować – włączyła się do rozmowy Anastazja. –

Zaciągnijcie go wreszcie na górę i zobaczmy, czy nie ma tatuażu.

– A ten zastrzelony? – zapytał Matuszkin. – Moglibyście sprawdzić, Olafie

Arnoldowiczu? No i trzeba by go przeszukać.

Rudnicki ruszył niechętnie w stronę trupa, nie miał ochoty dotykać zwłok

zastrzelonego przez siebie człowieka, ale obaj Rosjanie byli zajęci, a nie

wypadało prosić o pomoc Anastazji. Nie przy postronnych. Co innego, gdyby

byli sami...

Twarz zabitego pokrywał parodniowy zarost, niskie czoło i brutalne w

wyrazie, grubo ciosane rysy sprawiały odrażające wrażenie. Rudnicki odwrócił

wzrok, starając się opanować mdłości. Pobieżnie przeszukał kieszenie


obszernego zimowego płaszcza, rozpiął guziki koszuli.

– Jest! – powiedziała z zadowoleniem Anastazja. – Tatuaż, identyczny jak u

tamtych. I wisior. – Dziewczyna bez śladu obrzydzenia zerwała z szyi trupa

złotą zawieszkę. – Zobacz: nieoszlifowany diament, rubin i ametyst. I jakieś

znaki.

Alchemik zamrugał, prawe oko zaszło mu łzami, lewe ukazywało plątaninę

linii i węzłów skupionych wokół medalionu.

– To amulet ochronny – odparł z przekonaniem.

– Możesz coś powiedzieć na temat jego działania?

– Nie rozpoznaję tych znaków, choć to pewnie symbole z biblioteki...

Anastazja mruknęła potakująco.

– Z kolei kamienie... Diament chroni przed wrogami, trucizną i dodaje

odwagi. Rubin wzmacnia zdrowie, odpędza straszne sny i obdarza siłą,

ametyst to pewnie kamień urodzenia.

– Nie rozumiem...

– Myślałem, że znasz magię klejnotów.

– Nie jestem wszechwiedząca. – Anastazja przewróciła oczyma. – Do tego

część mojej wiedzy i umiejętności powróci do mnie dopiero za jakiś czas. To

cena, jaką płacę za przybranie tej... formy – dodała ciszej.

– Jednym z elementów każdego amuletu jest kamień urodzenia – wyjaśnił


alchemik. – Nazywamy tak klejnot, który patronuje miesiącowi, w jakim

urodziła się dana osoba. Ametyst to kamień lutego. Swoim posiadaczom

zapewnia spokój ducha. No i wzmacnia działanie całego amuletu.

– Nasz gość raczej nie wygląda na takiego, którego dręczyłyby dylematy

moralne...

– Tak czy owak, przypuszczam, że urodził się w lutym.

– Anastazjo Aleksandrowna, Olafie Arnoldowiczu! – zawołał z góry

Matuszkin. – Czekamy tylko na was.

Rudnicki przepuścił przodem dziewczynę i krzywiąc się niechętnie, ruszył

na piętro. Podejrzewał, że przesłuchanie nieznajomego niespecjalnie

przypadnie mu do gustu.

Wbrew obawom alchemika i ku skrywanej uldze Samarina jeniec bez

żadnych nacisków odpowiedział na wszystkie pytania. Tyle że o wielu

kwestiach nie miał najmniejszego pojęcia. Był typowym najemnikiem i jego

zadanie polegało na zapewnieniu bezpieczeństwa znajdującym się w enklawie

magom. Od razu potwierdził, że inicjały DVN oznaczają Dominus vitae

necisque, ale nic nie wiedział na temat Przyjaciół Śmierci. Nazwisko,

Novotny, sugerowało, że jest Czechem.

Rudnicki zmierzył uważnym spojrzeniem przywiązanego do krzesła

mężczyznę: ostre, kanciaste rysy przeciętej szramą twarzy nie dały rady
zamaskować rozumnego wyrazu bladoniebieskich, wyblakłych oczu. Zapewne

mężczyzna nie był intelektualistą, ale daleko mu było i do tępego,

wykonującego jedynie rozkazy prostaka.

– To amulet, prawda? – odezwał się alchemik, demonstrując wisior.

– Tak – potwierdził jeniec.

– Jakie ma działanie?

– Dodaje sił i odwagi, niektóre stwory potrafią wpływać na psychikę, budzić

przerażenie – wyjaśnił. – Ta błyskotka zapobiega panice. Do pewnego

stopnia...

– A jak wpływa na faunę enklawy? – zapytał Samarin. – To znaczy...

– Wiem, co to fauna – przerwał mu Novotny. – Jak wpływa? Tu sprawa jest

bardziej skomplikowana i o ile zrozumiałem, chodzi nie tyle o klejnoty, co o

wyryte na medalionie znaki. Nie są w stanie odstraszyć demonów, ale

wywołują u nich coś w rodzaju chwilowego wstrząsu czy odrazy. To daje

posiadaczowi amuletu dodatkową sekundę lub dwie.

– Dlaczego nam pomagasz? – zainteresowała się Anastazja. – Nie

próbowałeś kręcić ani unikać odpowiedzi.

– Pomagam?! – parsknął jeniec. – Ratuję życie. Znam takich jak ci tutaj. –

Ruchem głowy wskazał Rosjan. – Służyłem w Legii Cudzoziemskiej, biłem

się z Rifenami i żółtymi dzikusami w Indochinach. Wiem, jak się rozwiązuje


języki w podobnych sytuacjach.

– Nie boisz się swoich mocodawców?

– Boję się. Jeszcze jak się boję! Widziałem, co potrafią. Mam jednak

nadzieję, że trafiła kosa na kamień i będziecie mogli mnie ochronić. Ci

magowie są strasznie aroganccy, ale kiedy wysyłali nas na zwiady, wyglądali

na wystraszonych.

– Było was tylko dwóch? – upewnił się pułkownik.

– Tak. Moi... mocodawcy mogą oczywiście ściągnąć posiłki, ale na pewno

nie w najbliższym czasie.

– Do czego możesz nam się przydać? – rzucił pogardliwie Samarin. – Nie

znasz nazwisk ani adresów, nie wiesz nawet, jak nazywa się gildia, której

służysz. A na terenie enklawy obowiązuje prawo wojenne, możliwości są

zatem dwie: śmierć albo uniewinnienie. Biorąc pod uwagę, co do tej pory

robiłeś, to drugie raczej ci nie grozi...

Na czole Novotnego pojawiły się grube krople potu.

– Mogę wam wydać przekupionych strażników! – zawołał. – Nie

zastanawialiście się, jakim cudem przeszedłem przez posterunki? Co do

nazwisk, to rzeczywiście ich nie znam, ale mam coś niemal równie dobrego:

twarze – dodał już spokojniej.

– Twarze?
– Studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium – wyjaśnił. –

Dwa lata. Potrafię sportretować każdego, kogo widziałem.

– Matuszkin, przynieś mu kartkę i coś do rysowania!

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie!

Po chwili przyboczny Samarina wrócił z na wpół zapisanym zeszytem i

ogryzkiem ołówka.

– Nie znalazłeś niczego lepszego? – burknął pułkownik.

– Nikak niet!

– To wystarczy – zapewnił Novotny.

Samarin rozwiązał ręce najemnika i wydobył rewolwer.

– Do roboty! – rozkazał.

– Pytaliście wcześniej o zabitą dziewczynę – powiedział najemnik. – Nic o

tym nie wiem, lecz jednego z magów nazywano „Ofiarnikiem”. Widziałem go

tylko dwa razy i zawsze w masce, ale zdjął ją, wychodząc z budynku, w

którym się spotykaliśmy. Zobaczyłem przez moment jego twarz w świetle

latarni gazowej.

Rudnicki zerknął na portret. Novotny rysował szybkimi, wprawnymi

ruchami, widać było, że nie kłamał, kiedy mówił o studiach plastycznych. Na

kartce pojawiła się szczupła, ascetyczna twarz o płonących szaleństwem

oczach.
– Trudno kogoś takiego przeoczyć – odezwał się alchemik.

– Jeśli to nie wymysł! – zaznaczył Samarin.

Jednak w jego głosie nie słychać było prawdziwego gniewu, najwyraźniej i

on docenił umiejętności jeńca.

– Gotowe – oznajmił Novotny. – Gdybym miał więcej czasu, mógłbym

dopracować ten portret.

Pułkownik bez słowa przyjrzał się szkicowi.

– Odwróć się, kuzynko – poprosił.

Dziewczyna posłusznie wykonała polecenie.

– Teraz zajmij się podobizną naszej towarzyszki – rozkazał najemnikowi. –

Mogłeś obserwować ją dobrą chwilę.

Novotny wzruszył ramionami, po czym sięgnął po ołówek.

– To łatwe – powiedział. – Rzadko widzi się takie piękno.

Potężna, pokryta zastarzałymi bliznami dłoń śmigała nad kartką papieru z

wdziękiem motyla, wydobywając każdy detal urody Anastazji: świetlistą cerę,

przepastne oczy, figlarne skrzywienie warg, ciemne jak skrzydło kruka włosy.

– Znakomicie! – ocenił Matuszkin. – Sudarnia Anastazja? Wasze

wysokobłagorodie?

Samarin mruknął potakująco, jednak coś go niepokoiło. Rudnicki nie miał

wątpliwości, w czym rzecz: Novotnemu udało się nie tylko oddać wiernie
wygląd Anastazji, ale też charakter dziewczyny. Twarz z portretu emanowała

niepokojącą aurą.

– Wspaniały portret! Absolutnie wspaniały! – zawołała z zachwytem

Anastazja. – On musi koniecznie narysować Marię Pawłownę!

– Pozwolisz, że ja o tym zadecyduję? – wycedził Samarin.

– Och, jakoś się dogadamy – stwierdziła beztrosko dziewczyna, klepiąc go

po policzku. – To co teraz? Wracamy?

– Wracamy – zadecydował Samarin. – Zbierajcie się.

Rudnicki pospiesznie spakował swoje rzeczy i zbiegł po schodach. Z

podwórza dochodził warkot silnika. Przeżyliśmy, pomyślał z ulgą. Najgorsze

za nami.

Rudnicki sprawdził linie sił na diagramie, jeszcze raz przeczytał fragment

starego zielnika:

Diamentowa moc więtsza jest we złocie i we srebrze, i w stali. A

gdy będzie przywiązan u myszki lewej, przynosi zwycięstwo nad

nieprzyjacielem i zwierz szkodliwy skromni, pokusy odgania, czyni

człowieka sprawnego i śmiałego, mocując go w rzeczach zaczętych.

Między wszelakim kamieniem jest ten najtwardszym, tak, iż mu i stal

nie zdoła, tylko mocz kozłowy, a jego krew. Miesięcznikom i też

opętanym ludziom jest pożyteczny. Diament czyni człowieka mocnego


przeciw nieprzyjacielom, sny próżne odpędza, truciznę oddala,

bowiem tak powiadają, iż się poci, jeśli będzie jad blisko położon.

Wszakże kto by ten kamień pił, byłby mu sam trucizną śmiertelną.

Trzaśnięcie drzwi wejściowych i odgłos kroków na schodach świadczyły, że

panienka Anastazja wróciła do domu. Alchemik wyjrzał przez okno, spod

apteki odjeżdżał elegancki powóz bez oznaczeń. W ostatnich dniach

dziewczyna znikała na całe godziny. Początkowo Rudnicki podejrzewał, że

odwiedza księżnę Samarin, jednak kiedy sam złożył jej wizytę, okazało się, że

Jej Wysokość nie widziała Anastazji od tygodnia. Jeszcze bardziej

niepokojący był fakt, że od dłuższego czasu dziewczyna poprzestaje na

skromnym kieszonkowym i nie prosi go o pieniądze, a jednocześnie

prezentuje się w coraz to nowych kreacjach.

Ponure rozmyślania przerwało mu dyskretne pukanie.

– Proszę! – zawołał.

Anastazja przywitała go siostrzanym – no, niemal siostrzanym –

pocałunkiem i z zainteresowaniem pochyliła się nad wykresem.

– Co to jest?

– To coś w rodzaju pola otaczającego amulety, które zdobyliśmy w

enklawie. Myślę, jak je udoskonalić – wyjaśnił.

– Ciekawe. Ja nie jestem w stanie tego dostrzec. Skąd ta mina? Wyglądasz


na zmartwionego.

– Odwiedziłem dziś rano gildię – wymamrotał. – W ciągu ostatnich dwóch

tygodni zginęło kilku alchemików. Ludzie boją się wchodzić do enklawy. Jak

tak dalej pójdzie, loża będzie musiała zawiesić działalność.

– Uważasz, że te amulety pomogą?

– Owszem.

Ku jego rozdrażnieniu Anastazja pokręciła przecząco głową.

– Co znowu? – burknął.

– To niezły pomysł, ale nie wystarczy. Brakuje wam zawodowców.

– Jakim „wam”?!

– Alchemikom. Nawet magowie z tej tajemniczej gildii, a sam widziałeś, co

potrafią! zorganizowali sobie profesjonalną ochronę.

– Mam werbować najemników?!

– Oczywiście! Pamiętaj, że to rozwiązałoby większość twoich problemów,

bo ci ludzie mogliby zapewnić wam bezpieczeństwo nie tylko w enklawie, ale

i poza nią. Nie musielibyście się już obawiać bandyckich napadów.

– Nie znam nikogo takiego. Być może Saszka...

– To nie najlepszy pomysł – przerwała mu bezceremonialnie dziewczyna. –

Niby nie jest to nic nielegalnego, ale pamiętaj, że byłaby to pierwsza taka

gildia w imperium. Do tego polska i w Warszawie. Nawet gdyby Saszka ci


pomógł, nie mógłbyś mieć pewności, że wszyscy poleceni przez niego ludzie

są wobec ciebie lojalni. Nie, tą sprawą musisz zająć się osobiście!

– Zająłbym się, gdybym miał odpowiednie kontakty – powtórzył. – A nie

mam.

– Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc. Zresztą nie tylko w tej kwestii.

– A w czymże jeszcze?

Anastazja przygryzła wargi, widać było, że zastanawia się, jak sformułować

odpowiedź.

– Musisz nauczyć się walczyć. Inaczej długo nie pożyjesz – powiedziała

wreszcie. – I znowu, z tych samych powodów, Saszka i jego ludzie to nie

najlepszy wybór. Człowiek, którego mam na myśli, jest Polakiem. Prowadzi

coś w rodzaju szkoły. Mógłby cię uczyć, a jednocześnie zorganizować grupę

najemników.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. No i pozostaje kwestia zapłaty.

Niby skąd mam wziąć pieniądze? Pewnie dałbym radę opłacić kilka lekcji

strzelania czy szermierki, ale nie sformować prywatną armię! A jeśli podniosę

składki, przestanę być mistrzem gildii...

– Czas rozszerzyć działalność – odparła stanowczo dziewczyna. – Nie masz

wyjścia. Myślę, że na razie wystarczy, jeśli sprzedasz trochę magicznej

biżuterii, wiesz: alchemiczne złoto lub srebro, odpowiednio dobrane klejnoty,


do tego symbol, który odkryłeś w enklawie.

– Symbol?

– Tak, on wzmocni działanie tych błyskotek.

Rudnicki odchrząknął niepewnie, kusiło go wykorzystanie nowo poznanego

znaku, a i dodatkowe pieniądze z pewnością by się przydały, jednak w całej tej

sprawie było coś dziwnego. Do tej pory Anastazja raczej nie narzucała się z

radami, tymczasem teraz niemal wychodziła ze skóry, żeby przekonać go do

swoich racji. Nie wątpił w jej lojalność – dziewczyna kilkakrotnie uratowała

mu życie – mimo to w jej zachowaniu było coś, co kazało zachować

ostrożność.

– Mam znajomego jubilera, który mógłby wykonać to, co zaprojektuję,

ale...

– Symbolem musiałbyś zająć się osobiście – przerwała mu dziewczyna.

– Dałbym radę, mam narzędzia grawerskie i potrafię się nimi posługiwać.

Jednak...

– Znakomicie! – ucięła. – W takim razie zajmiesz się tym w najbliższym

czasie.

– Dlaczego nie zaraz? – spytał nieufnie alchemik. – Co się stało? Bo coś się

stało, prawda?

– Owszem – przyznała Anastazja. – Wiem, gdzie jest Szaber.


– Co takiego?!

– Wiem, gdzie jest Szaber – powtórzyła cierpliwie. – Przywódca bandy,

która chciała cię zabić.

– Trzeba natychmiast poinformować Saszę!

Dziewczyna pokręciła przecząco głową.

– Nic z tego – powiedziała. – To kolejna sprawa, którą musisz załatwić

sam.

– Zwariowałaś! Nie jestem żołnierzem ani policjantem! Zabiją mnie! I co to

znaczy „załatwić”?

– Musisz się ich pozbyć – wyjaśniła spokojnie. – Nie zostało ich wielu,

raptem pięciu czy sześciu.

– Zwariowałaś – powtórzył bezradnie.

– Nie masz wyboru – powiedziała. – Zawiadomisz Saszkę? Powiedzmy, że

jego ludzie zajmą się Szabrem i jego wesołą kompanią. I co z tego?

Zniknięcie tych szumowin w niczym nie zmieni twojej sytuacji. Bo w

Warszawie takich band jest na pęczki. Jego mocodawca po prostu wynajmie

innych, być może bardziej skutecznych bandziorów. Gdybym mogła,

załatwiłabym to sama. Z przyjemnością. Problem w tym, że to musisz być ty.

Trzeba ich nie tylko zlikwidować, ale i wysłać sygnał, że nie opłaca się

zadzierać z gospodinem Rudnickim.


– Na litość boską, jestem aptekarzem, nie zabójcą!

– Jesteś adeptem – odpowiedziała twardo. – Poznawszy pierwszy symbol,

wstąpiłeś na drogę magii. Prawdziwej, przedwiecznej magii, wchłonąłeś

cząstkę boskiej mocy.

– Nie dam rady!

– Całkiem możliwe. Wtedy zginiesz. Nie potrafię odczytywać przyszłości,

ale miewam przeczucia. Stoisz na rozdrożu, Olafie. Decyzja należy do ciebie,

lecz jestem pewna, że jeśli nie zajmiesz się tymi bandziorami, oni zajmą się

tobą. I tym razem nie będziesz miał tyle szczęścia, co ostatnio...

Rudnicki wyciągnął zębami korek i łyknął nieprzyjemnie pachnącego,

zielonkawego płynu. Rozkaszlał się rozpaczliwie: nalewka okazała się

przeraźliwie gorzka.

– Nie przesadź z tym! – warknęła Anastazja. – Masz być trzeźwy!

Alchemik spojrzał na dziewczynę z urazą, jednak schował buteleczkę do

kieszeni. Po chwili poczuł rozlewające się po całym ciele mrowienie. Uderzył

pięścią w udo, ale nie poczuł bólu. Najwyraźniej specyfik działał.

Powóz zakręcił, końskie kopyta stukały po bruku w coraz wolniejszym

tempie.

– Jesteśmy prawie na miejscu – poinformowała Anastazja.

– Jakim cudem znalazłaś kryjówkę Szabra wcześniej niż policja czy


ochrana?

– Pomogli mi... znajomi.

– Jacy, do licha, znajomi?!

– Och, zorganizowałam coś w rodzaju kultu. Nie tylko Szepczący mogą

pomagać swoim wyznawcom. Ja także, choć oczywiście na dużo mniejszą

skalę. Nie każdego mogę uzdrowić, ale niektórym wystarczy uwolnienie od

bólu. Do tego...

– Oszalałaś?! Co będzie, jeśli Samarin dowie się, że jego „kuzynka” stoi na

czele jakiejś pseudoreligijnej sekty?! Co powie księżna?!

– Cóż, to mogłoby być krępujące – zgodziła się dziewczyna. – Dlatego

będziemy musieli utrzymać to w tajemnicy, prawda?

Powóz szarpnął i stanął w miejscu, alchemik roztarł dłonie. Drżały i były

zimne. Lodowato zimne.

– Już czas! – powiedziała Anastazja. – Dojechaliśmy.

Rudnicki wysiadł z powozu, rozejrzał się. Zmierzchało. Ulicę pokrywała

warstwa brudnego śniegu zmieszanego z błotem, obdrapane ściany pobliskich

budynków i wyraźnie wyczuwalny mimo lekkiego mrozu smród świadczyły,

że miejscowi nie przykładają specjalnej wagi ani do higieny, ani do wyglądu

swoich domostw.

– To ta chałupa po lewej – rzucił woźnica.


Obszerny kaptur skrywał niemal całą twarz mężczyzny. Kuczer strzepnął

lejcami i powóz powoli potoczył się dalej. Po chwili Rudnicki został sam.

Niepewnym krokiem podszedł do zniszczonego bardziej niż inne budynku,

nacisnął klamkę. Zbite z nieoheblowanych desek drzwi otworzyły się

gwałtownie, w progu stanął liczący sobie nie więcej niż piętnaście lat chłopak.

Wyglądający na wygłodzonego, chudy wyrostek splunął mu pod nogi.

– Czego tu, frajerze?! – warknął. – To sztamacka chawira. Poganiaj ligary,

bo stuknę w ślip!

Alchemik niewiele zrozumiał, acz sens przemowy był jasny. Nieoczekiwanie

zalała go fala wściekłości. Złapał chłopaka za gardło, wyciągnął na ulicę i

rzucił na bruk.

– Poleż sobie tutaj, gówniarzu – wysyczał. – A ja zajmę się twoimi

kumplami.

– Chcesz iść na grandę? – wymamrotał podrostek z niedowierzaniem. –

Objuchcić Szabra? Nie strugaj jura...

Rudnicki uciszył go solidnym kopniakiem. Wszedł do ciemnej sieni i

rozpiął płaszcz tak, żeby mógł sięgnąć po przytroczony do pasa miecz.

Wymówił szeptem słowo mocy, zapiekło go w gardle, ale tym razem dziąsła

nie krwawiły. Magiczna fraza pozbawiła alchemika strachu, nie odczuwał też

żadnych dylematów moralnych. Nie zastanawiał się, czy zabić, myślał tylko,
jak i kiedy. Stanowczym gestem pchnął koślawe drzwi do izby i niemal

natychmiast runął na ziemię, uderzony z ogromną siłą w głowę. Krew zalała

mu oczy, napiął mięśnie w oczekiwaniu na ból, lecz ten nie nadchodził.

Najwyraźniej narkotyczna nalewka działała, jak należy. Podniósł się

niezgrabnie i dźgnął na oślep. Przeraźliwe wycie świadczyło, że cios okazał się

celny. Z sąsiedniego pomieszczenia wypadło dwóch mężczyzn, jeden z nich

niósł lampę naftową, drugi wymachiwał pogrzebaczem.

Rudnicki otarł krew z oczu i uderzył z szerokiego zamachu. Krępy, solidnie

zbudowany zbir zasłonił się pogrzebaczem, ale krótka czarna klinga bez trudu

przecięła żelazny pręt i odrąbała głowę bandyty. Gorąca tętnicza krew zbryzgała

twarz alchemika.

Pozostały przy życiu rzezimieszek cisnął w niego lampą i rzucił się do

ucieczki. Rudnicki złapał go za kołnierz i przebił sztychem.

– To już chyba wszyscy – powiedział na głos.

Zza pleców dobiegł go cichy jęk. Alchemik podniósł z klepiska naftówkę z

pękniętym kloszem i po krótkich poszukiwaniach powiesił ją na

podsufitowym haku. Klęczący tuż przy wejściu łysy mężczyzna o bladej,

nalanej twarzy trzymał się za brzuch.

– Ty jesteś Szaber? – zapytał.

Bandyta otworzył usta, ale nie mógł wydobyć głosu. Zagryzając z bólu
wargi, wskazał trzęsącą się dłonią zdekapitowane zwłoki.

– To był Szaber? – upewnił się Rudnicki.

Ranny przytaknął, jego wargi poruszyły się w niemej prośbie. Rudnicki

stanął za jego plecami i jednym ruchem poderżnął mu gardło.

Alchemik był świadomy otoczenia, jego zmysły rejestrowały metaliczny

zapach krwi i smród rozprutych jelit, leżące na ziemi trupy, jednak

przyjmował to obojętnie, tak jakby był jedynie obserwatorem zajścia, a nie

sprawcą jatki.

Stał długo, wsłuchany w swój oddech, przypatrując się upapranej na

czerwono klindze. W końcu otarł ostrze o kapotę trupa i ruszył do wyjścia.

Czekali na niego na ulicy: chudy wyrostek i starszy mężczyzna o pokrytej

bliznami twarzy. Obaj z nożami w ręku. Rudnicki podniósł miecz, ale kiedy

tylko stanął w świetle pobliskiej latarni, tamci rzucili broń i uciekli,

przepychając się w szaleńczym pośpiechu.

– Chyba mógłbym się do tego przyzwyczaić – mruknął pod nosem.


Odetchnął głęboko i uniósł twarz, poddając się pieszczocie opadających

płatków śniegu. Dźwięk końskich kopyt stukających o bruk zmusił go do

otwarcia oczu: nadjeżdżał powóz. Anastazja uchyliła drzwi, pomogła mu

wejść do środka. Dopiero teraz poczuł pierwsze muśnięcie bólu.

– Łyknij. – Podała niewielki flakonik.

Płyn był gęsty i słodki niczym miód, pachniał wiosennym wiatrem i

delikatnie ziołami.

– Co to takiego?

– Gedże iksiri – odparła niedbale. – Eliksir nocy.

– Ale...

Zamilkł, kiedy położyła mu palec na ustach.

– Żadnych pytań – poprosiła. – Nie teraz.

Zaczęło się niewinnie; ogarnęła go fala ciepła, wszystkie doznania stały się

bardziej intensywne. Obrazy, dźwięki, zapachy. Poczuł woń rozgrzanej

kobiecej skóry zmieszaną z aromatem piżma i nardu. Dopiero teraz zauważył,

że Anastazja rozpięła futro. Kusa czarna sukienka ukazywała smukłe łydki i

kuszące krągłości ud. Uliczne latarnie to oświetlały wnętrze powozu, to

pogrążały go w mroku. Dziewczyna wsunęła palce we włosy i wyjęła szpilki,

pozwalając ciężkim splotom osunąć się na ramiona.

Rudnicki zacisnął usta, jakieś przemożne, choć utajone pragnienie kazało


mu sięgnąć w stronę Anastazji. Dziewczyna pozwoliła mu dotknąć włosów,

nie protestowała, kiedy jego dłoń ześliznęła się wzdłuż szyi, spoczęła na

obojczyku. Jej skóra parzyła. Po chwili poczuł delikatne muśnięcie: szorstki,

podobny do kociego język przesunął się po jego nadgarstku.

– Pachniesz krwią i śmiercią – wyszeptała. – Uwielbiam ten zapach...

Ponownie po nią sięgnął, tym razem bez wahania, niecierpliwie. Na podłogę

poleciały guziki, trzasnęła rozerwana koronka, jego dłonie wypełniły białe

półkule piersi. Dziewczyna wiła się jak wąż, usiłując wyswobodzić się z

resztek tego, co jeszcze przed chwilą było wytworną sukienką. Pomógł jej,

zdzierając ostatki tkaniny z bioder. Po chwili została w samych pończochach.

Poznawał jej ciało dotykiem, badał niczym ślepiec mapę nieznanych lądów,

smakował, bawił się jak lalkarz kukiełką. Godziła się na wszystko, posłuszna

jego woli. Wreszcie złapał ją za włosy, przemocą zmusił do uniesienia głowy.

– Dlaczego? – zapytał.

– Dzisiejsza noc jest szczególna – odparła cicho. – Zabijając Szabra,

przekroczyłeś granicę. Teraz możesz przekroczyć inną. Proszę cię, zrób to. Dla

siebie. Dla mnie.

Rudnicki sięgnął po miecz, przyłożył do gardła dziewczyny.

– To jakiś podstęp?

– Sprawdź. Jeden twój ruch i umrę.


Alchemik poczekał, aż kolejna latarnia rozjaśni nocny mrok. W oczach

Anastazji nie zobaczył strachu. Tylko pragnienie.

– Niech tak będzie – powiedział. – Niech tak będzie...

Mężczyzna miał swoje lata, choć dało się zauważyć, że nadal dysponuje

niebagatelną siłą. Każdy jego ruch był płynny i celowy jak u młodzieńca.

Szczupły, żylasty, przypominał klingę z hartowanej stali. Tylko spalona

słońcem, poorana zmarszczkami twarz mówiła o wieku, podobnie jak pokryte

starczymi plamami dłonie. Przynajmniej sześćdziesiąt lat, ocenił alchemik. O

ile nie więcej. Zygmunt Ankwicz, polecony przez Anastazję instruktor

szermierki.

– Czym mogę służyć? – zapytał Ankwicz.

– Chciałbym nauczyć się walczyć – odparł alchemik. – Ma pan dobrą

opinię, maestro.

Przez usta starszego mężczyzny przewinął się trwający mgnienie uśmiech.

– Nie uczę niczego, co mogłoby przydać się w pojedynku – oznajmił. –

Interesuje mnie tylko walka. Realna walka. Nazwałem swój system szermierką

totalną, z braku innych określeń. Pokazuję, jak zabijać dowolnym ostrzem,

pałką, rękoma i nogami, a nawet przedmiotami codziennego użytku. Nie

szkolę gentlemanów, tylko zabójców.

– O coś takiego właśnie mi chodzi – odparł bez mrugnięcia okiem


Rudnicki. – I o sformowanie grupy najemników.

Mimo że we wzroku Ankwicza pojawił się błysk zainteresowania,

mężczyzna pokręcił przecząco głową.

– Starzeję się – stwierdził. – Niedługo będę musiał ograniczyć aktywność, a

może i porzucić treningi. Szkoda mi czasu na uczenie kogoś podstaw, nie

mówiąc już o wdawaniu się w podejrzane interesy. Więzienie to nie najlepsze

miejsce do ćwiczeń...

– Zapłacę.

– Nie potrzebuję pieniędzy.

– Nie miałem na myśli pieniędzy. – Rudnicki wyjął z kieszeni przezroczystą

fiolkę wypełnioną rubinowoczerwonym płynem. – Jestem alchemikiem –

poinformował. – Mistrzem gildii. A to jest aurum potabile. Pitne złoto. Leczy

większość chorób i dolegliwości oraz odmładza.

– Dlaczego płyn ma taką dziwną barwę? I skąd mam wiedzieć, że mówi pan

prawdę?

– Nie będziemy wdawać się w detale techniczne – odpowiedział chłodno

Rudnicki. – Kolor preparatu jest wynikiem reakcji, za pomocą których go

uzyskałem. Co do mojej prawdomówności, nie wymagam, żeby uwierzył mi

pan na słowo.

– Nie rozumiem – zmarszczył brwi fechmistrz.


– Proszę spróbować. Jeśli nie podziała, nie będzie miał pan wobec mnie

żadnych zobowiązań.

– W takim razie pan pierwszy...

Rudnicki odkorkował fiolkę i pociągnął niewielki łyk.

– Wystarczy?

Ankwicz przytaknął i wypił resztę preparatu.

– Jak to działa? – rzucił.

– Nie mam zielonego pojęcia. – Alchemik wzruszył ramionami. – Dowiemy

się za kilka dni.

– Mam rozumieć, że nie wypróbował pan tej... substancji?

– Ależ wypróbowałem! Na myszach, psie sąsiada i swojej posługaczce –

zapewnił z kamienną twarzą.

Fechmistrz zacisnął pięści, wydawało się, że zaatakuje rozmówcę, lecz po

chwili jego rysy złagodniały, a wąskie wargi drgnęły w powstrzymywanym

uśmiechu.

– Pytanie o samopoczucie myszek czy pieska jest poniżej mojej godności,

ale co z posługaczką? – wycedził.

– Po dwóch dniach przeszło jej lumbago i chroniczna kontuzja barku.

– Po czorta panu banda najemników? – Ankwicz nieoczekiwanie zmienił

temat.
– Przede wszystkim jako ochrona w enklawie. Miejscowa fauna jest dość

agresywna, a moi konfratrzy nie potrafią walczyć.

– A pan? Był pan po drugiej stronie?

– Owszem.

– Zetknął się pan z tymi stworami?

Alchemik skinął głową.

– Z jakim skutkiem?

– Przeżyłem.

– To ciekawa propozycja – przyznał Ankwicz. – Jednak potrzebne mi będzie

odpowiednie wyposażenie, nie poślę swoich ludzi na śmierć.

– Jestem w stanie dostarczyć specjalną amunicję – zadeklarował Rudnicki. –

Lepszą niż fabryczna. Do tego amulety ochronne. Te ostatnie to absolutna

nowość.

– Wynagrodzenie?

– Na początek dziesięć tysięcy rubli do pańskiej dyspozycji. Pan dobierze

ludzi i pan będzie im płacił.

– Kto wydaje rozkazy?

– Ja. Jednak nie będę się wtrącał w detale. Znam swoje możliwości,

dowodzenie to nie moja działka.

– Rozsądnie – przyznał fechmistrz. – Kiedy zaczynamy?


– Natychmiast, kiedy zawiadomi mnie pan, że preparat podziałał.

– W takim razie do zobaczenia – zakończył rozmowę Ankwicz.

Rudnicki pożegnał się uściskiem dłoni, ręka fechmistrza była równie twarda

jak jego wzrok. Alchemik nie miał wątpliwości: jeżeli aurum potabile nie

spełni pokładanych w nim nadziei, będzie miał problem. I to poważny.

Opuściwszy posiadłość Ankwicza, wsiadł do powozu. Odkąd za radą

Anastazji zaczął sprzedawać magiczną biżuterię, jego dochody gwałtownie

wzrosły. Własny powóz był tylko jednym z udogodnień, na jakie sobie

pozwolił.

– Do domu! – polecił stangretowi.

Anastazja... Od kiedy zabił Szabra, dziewczyna wyraźnie go unikała, choć

jak przypuszczał, miało to związek nie tyle ze śmiercią opryszka, co z

późniejszymi wydarzeniami. Z drugiej strony przecież sama podała mu eliksir

nocy, preparat, którego recepturę opracowano w sułtańskim haremie...

– Kobiety... – mruknął pod nosem.

Alchemik postawił kołnierz płaszcza i nasunął czapkę na uszy, w powozie

było niemal tak samo zimno jak na ulicy. Rudnickiemu nie poprawiała też

humoru perspektywa wizyty u księżnej. Jej Wysokość zażyczyła sobie

kategorycznie obecności Olafa Arnoldowicza na, jak to się wyraziła,

spóźnionym przyjęciu noworocznym. Rzecz jasna, zaproszenie obejmowało


też Anastazję.

Stangret wysadził go przed apteką, a sam skręcił w bramę, żeby odstawić

pojazd do powozowni. Rudnicki otrzepał buty ze śniegu i uniósł dłoń, chcąc

wykonać passy dezaktywujące zaklęcie ochronne, jednak drzwi otworzyły się,

zanim zdążył sięgnąć do klamki.

– Czekałam na ciebie – powiedziała Anastazja.

– Coś się stało? – spytał zaniepokojony.

– Owszem. Nie! – Powstrzymała go gwałtownym gestem. – Nie będziemy

dyskutować w korytarzu! Rozbierz się i chodź ze mną do pracowni.

Alchemik pospiesznie zrzucił okrycie i pomaszerował w ślad za dziewczyną.

– Umówiłem się z Ankwiczem – poinformował, idąc na górę. – Jeśli

preparat podziała...

– Podziała – ucięła Anastazja.

Rudnicki zamknął drzwi i rozejrzał się po laboratorium, momentalnie

wychwycił zmiany. W centrum stołu pojawiła się olbrzymia retorta na

specjalnym stelażu umożliwiającym podgrzewanie jej za pomocą łaźni wodnej

lub gazowego palnika.

– Co to ma znaczyć?! – warknął. – Nie możesz prowadzić doświadczeń

gdzie indziej? To moja pracownia.

– Twoja pracownia i twoje doświadczenie, choć i ja miałam w tym swój


udział – zapewniła sucho dziewczyna.

Rudnicki wzdrygnął się nerwowo: w głosie Anastazji zabrzmiały nuty,

jakich jeszcze u niej nie słyszał. Każde słowo dźwięczało głucho niczym

kawałek żelaza wypluwanego na stalową blachę.

– Podejdź bliżej – zachęciła.

Alchemik pochylił się nad stołem. Na dnie retorty spoczywała grudka krwi

wielkości pięści.

– To jest...

Na jego oczach skrzep drgnął spazmatycznie, ukazały się miniaturowe

kończyny i nieproporcjonalnie duża głowa.

– O tak! – odpowiedziała Anastazja. – To hybryda. Homunkulus. Nasze

dziecko...
IX
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Dragunow podliczył punkty, po czym ogłosił

wygraną Samarina i Anny Ostrowskiej: pułkownik grał

w parze z nauczycielką. Nieobecny wyraz twarzy żony

gospodarza świadczył, że ta zasiadła do wista tylko z

towarzyskiego obowiązku. Sam generał nie okazywał w żaden sposób bólu po

śmierci córki, ale Samarin czuł drzemiący w nim utajony gniew, nie ulegało

wątpliwości, że Dragunow prędzej czy później zażąda wyjaśnień.

– Ma pan ochotę na cygaro? – zapytał generał.

– Oczywiście! – zgodził się pospiesznie Samarin.

– W takim razie panie napiją się herbaty – oznajmiła z bladym uśmiechem

Augusta Nikołajewna.

Wychodząc, Samarin złowił gniewne spojrzenie nauczycielki, najwyraźniej

Ostrowska nie była zachwycona jego wizytą. Czyżby domyśliła się, że nie

przyjechał wspierać pogrążonej w żałobie rodziny? Cóż, cokolwiek by o niej

powiedzieć, Anna Piotrowna z pewnością nie była głupia.


– Tędy – wskazał drzwi generał.

Palarnia była niewielka i urządzona po spartańsku: intarsjowany stolik, trzy

wygodne fotele i niewielka, bogato zdobiona szafka. Ot, i całe wyposażenie.

Dragunow wyciągnął butelkę koniaku, rozlał alkohol do kryształowych

kieliszków i podsunął gościowi paczkę kubańskich cygar. To wszystko z

dobrodusznym, choć niesięgającym oczu uśmiechem i bez jednego słowa.

Samarin zakołysał szkłem, skosztował pachnącego czekoladą i wanilią

trunku.

– Znakomity! – pochwalił.

Dragunow nie skomentował. Czekał.

– Mam dla pana propozycję, generale. I informację.

– Tak?

– Wiem, kto i dlaczego zamordował pańską córkę – oznajmił Samarin.

Dragunow zachęcił gestem, aby kontynuował, tymczasem sam skrył się za

chmurą tytoniowego dymu.

– To magiczny rytuał, w którym wykorzystywano młode dziewczęta.

– Dlaczego ofiarą padła moja córka? – spytał Dragunow. – Nie łatwiej

byłoby porwać jakąś służącą czy panienkę lekkich obyczajów?

– I tak, i nie – odparł z wahaniem Samarin. – Oni potrzebowali dziewic.

Uczennice Instituta...
Generał przerwał mu gwałtownym gestem, na jego skroniach uwydatniły się

żyły.

– Rozumiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Co to za propozycja?

– Udział w zatrzymaniu mordercy – oświadczył bez owijania w bawełnę

Samarin. – To niejaki Istvan Nyikos, teoretycznie poddany austriacki.

Teoretycznie, bo nie gwarantuję, że nazwisko czy paszport są autentyczne.

Natomiast nie ulega wątpliwości, że jest on członkiem nielegalnej gildii

magicznej Amici Mortis.

– Jaki mają cel?

– To dość skomplikowane...

– Nie szkodzi, mamy czas – zapewnił Dragunow.

Samarin westchnął ze zniecierpliwieniem, lecz nie zaoponował.

– Chcą nawiązać kontakt z demonami. A ściślej mówiąc: władcami

demonów.

– Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?

– Nie mam pojęcia, nie zajmuję się magią. Jednak uważam, że nie warto

ryzykować. Lepiej zlikwidować tę całą hołotę, zanim będzie za późno.

– Chce pan ich aresztować?

– Nie. Mam na myśli fizyczną likwidację – wyjaśnił sucho Samarin. – Czy

nam się to podoba czy nie, magia rzeczywiście istnieje. Nie wiem, jak długo
to potrwa, ale na dziś więzienie nie jest rozwiązaniem. Nie dla tych ludzi.

Dragunow skinął głową, choć trudno było pojąć, czy potakuje swoim

myślom, czy zgadza się z rozmówcą.

– Jak pan sobie wyobraża tę... akcję?

– Ustalenie miejsca pobytu pana Nyikosa to kwestia dni, może godzin, jego

podobizna została przekazana służbie filerskiej, w takiej sytuacji... – urwał,

widząc uniesione brwi generała.

– Służba filerska?

– To policyjni szpicle – odparł rzeczowo Samarin. – Ludzie przeszkoleni w

identyfikacji podejrzanych. Każdy z nich nosi przy sobie książeczkę z

rysunkami lub fotografiami przedstawiającymi aktualnie poszukiwane osoby.

Kapitan Plewsze zapewnił mnie, że są naprawdę skuteczni.

– No tak, ochrana... – mruknął Dragunow bardziej do siebie niż do

Samarina. – I co dalej?

– Musimy wziąć go żywcem. To nie podlega negocjacjom – zaznaczył z

naciskiem pułkownik. – Za to później będzie do pańskiej dyspozycji. Kiedy

go przesłuchamy.

– Gdzie jest haczyk?

– Nie ma żadnego, choć przydałaby mi się pańska pomoc.

– A to dlaczego? Czy nie ma pan do dyspozycji policji, ochrany i żołnierzy


Keksholmskiego Pułku?

– Owszem. Niestety, zwróciłem na siebie uwagę tych magów. Złapaliśmy

jednego, kiedy kręcił się wokół koszar keksholmczyków. Dlatego wolałbym

mieć pewność, że nie doszło do infiltracji. Widziałem w enklawie, na co ich

stać. Nie dostaniemy drugiej szansy.

Dragunow odłożył niedopałek cygara niespiesznym, precyzyjnym ruchem.

Tylko zroszone potem czoło pozwalało się domyślać, ile kosztuje go ten

pozorny spokój.

– Odda mi pan mordercę córki? – upewnił się.

Samarin potwierdził.

– W takim razie zgoda. Proszę tylko powiedzieć, gdzie i kiedy, ja zajmę się

resztą.

Samarin wsiadł do powozu, stuknął laską w sufit. Końskie kopyta zastukały

po bruku i pojazd ruszył naprzód. I zaraz równie szybko się zatrzymał.

Pułkownik sięgnął błyskawicznie po broń, wycelował w drzwi.

– Mógłby pan to zabrać? – odezwała się słabym głosem Ostrowska.

Samarin zaklął i wciągnął dziewczynę do środka.

– Co pani przyszło do głowy?! – warknął. – Jeszcze chwila i nacisnąłbym

spust!

– Naprawdę jestem taka groźna? – spytała z wątłym uśmiechem.


– To nie jest powód do żartów! Zapomniała pani, że prowadzę śledztwo w

sprawie morderstwa?

– Przepraszam. – Przymknęła oczy. – Ja właśnie w tej sprawie...

Pułkownik schował pistolet do kabury, rozcięcie w kieszeni zimowego

płaszcza pozwalało mu w każdej chwili sięgnąć po broń. Tym razem

zrezygnował z nagana na rzecz nieco wygodniejszego do noszenia colta 1911.

– Słucham – zachęcił.

– Właśnie dostałam wiadomość ze szkoły, że zaginęła druga dziewczynka.

Być może to za dużo powiedziane, wygląda na to, że odłączyła się od grupy w

czasie spaceru. Jednak po śmierci Wiery...

– Rozumiem – mruknął oficer. – Proszę kontynuować.

– Niestety, nic więcej nie wiem. Ja...

– Imię, nazwisko, kto i kiedy zauważył zniknięcie tej uczennicy – rzucił

zniecierpliwiony Samarin. – Chyba znała ją pani?

– Oczywiście. – Ostrowska odetchnęła głęboko, usiłowała się opanować. –

Ja zaraz...

– Jedziemy do Instytutu! – rozkazał stangretowi Samarin.

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie!

Pułkownik bez słowa zdjął rękawiczki z dłoni nauczycielki, rozmasował jej

przeraźliwie zimne palce.


– To tylko szok – powiedział uspokajająco. – Musi pani się rozgrzać. I

uspokoić.

Ostrowska przytaknęła znużonym gestem, ponownie przymknęła oczy.

– Źle sypiam – wyznała po chwili. – Cały czas zastanawiam się, czy nie

mogłam uratować Wieroczki. Gdybym nie pozwoliła jej na wyjazd...

– A miała pani powody ku temu? – wtrącił Samarin. – O ile mi wiadomo,

wizyty u rodziny można wstrzymać tylko ze względów dyscyplinarnych. A

ona przecież nie stwarzała żadnych problemów, prawda?

– Była bardzo grzeczna. – Niespodziewanie Ostrowska rozszlochała się

bezradnie. – Jeśli i Nataszce coś się stanie...

Samarin przesiadł się na miejsce obok nauczycielki, objął ją ramieniem. Jej

włosy pachniały kwiatami i słońcem. Wczepiła się w palto oficera niczym

dziecko szukające opieki dorosłego.

– Wszystko będzie dobrze. – Pogładził ją po głowie.

Jego dłoń musnęła skórę na karku dziewczyny. Ostrowska zamarła, po czym

odsunęła się pospiesznie z pąsowym rumieńcem na policzkach.

– Już dobrze – zapewniła, unikając wzroku Samarina.

– Skoro pani tak twierdzi – odparł z lekką kpiną w głosie.

– Zaginiona uczennica to Natasza Klimowa, córka tajnego radcy Aleksieja

Siergiejewicza Klimowa – poinformowała wciąż zaczerwieniona Ostrowska.


Samarin westchnął ciężko, nazwisko nic mu nie mówiło, ale tytuł tajnego

radcy odpowiadał randze generała-lejtnanta. Znaczy następna panienka z

dobrej, utytułowanej rodziny. Jeżeli coś jej się stanie, polecą głowy. Być

może nie tylko żandarmskie i policyjne...

– No dobrze, kto pierwszy zauważył nieobecność baryszni Klimowej?

– Moja przyjaciółka, Weronika Żukrowska. To ona była na spacerze z

dziewczynkami – dodała wyjaśniająco.

– Polka?

– Owszem, ale przyjaźnię się także z Rosjankami!

– Miło mi to słyszeć – zapewnił Samarin.

– Gospodin połkownik!

Oficer odpowiedział jej niewinnym spojrzeniem.

– Czyżbym powiedział coś nie tak? – zapytał z uśmiechem.

– Jak pan może żartować w takiej chwili?!

– Staram się panią uspokoić. Przypuszczam też, że sytuacja wcale nie jest

tak tragiczna, jak się pani wydaje.

– Ciekawe, skąd ten wniosek?!

– O tym za moment. Mam jeszcze kilka pytań.

– Niewiele wiem o całym zdarzeniu. Dyrektorka domyśliła się, że mogę być

u Augusty Nikołajewny, więc zadzwoniła, żeby poinformować mnie o


zniknięciu Nataszki.

– To także pani podopieczna?

– Tak.

– Czy przesłuchano wszystkie dziewczęta?

– Przesłuchano? Weronika spytała, czy któraś nie zauważyła, co się stało z

Nataszą, ale trudno to nazwać przesłuchaniem.

– Niech zgadnę: żadna z panienek niczego nie widziała?

Ostrowska przygryzła wargi, obrzuciła Samarina taksującym i, jak się

wydawało, nieco spłoszonym spojrzeniem.

– Nic dziwnego – powiedziała z wahaniem.

– A to dlaczego?

– Po drodze jest sklep jubilerski. Regulamin szkoły mówi, że nie wolno

zatrzymywać się w takich miejscach, ale mało kto przestrzega tego akurat

punktu. Rozumie pan, tam jest ogromna przeszklona witryna, a dziewczęta

rzadko wychodzą poza teren szkoły i...

– I zapewne przy każdej okazji proszą opiekunkę, żeby ta zatrzymała się przy

sklepie?

Nauczycielka nie odpowiedziała, jej mina jednak mówiła więcej niż słowa.

– Ta pani przyjaciółka, Weronika, także to robiła?

– Weronika jest mężatką, za dwa miesiące będzie obchodziła rocznicę ślubu,


więc...

– ...nie potrafi powstrzymać się przed oglądaniem biżuterii i wyobrażaniem

sobie, co kupi jej w prezencie kochający mąż – dokończył sarkastycznie

Samarin. – Założę się, że wszystkie panienki o tym wiedziały!

– O rocznicy ślubu Weroniki? Na pewno, rozmawiamy z dziewczynkami o

takich sprawach.

– A to lisica!

– Kto? Weronika?

– Skąd! Panienka Klimowa.

– Myśli pan, że sama uciekła? Niemożliwe! Regulamin szkoły stanowczo

zakazuje oddalania się od grupy.

– Podobnie jak i oglądania wystaw pod pretekstem spacerów – zauważył z

naciskiem Samarin.

– To dużo poważniejsze i surowo karane wykroczenie. Chodzi przecież o

bezpieczeństwo dziewcząt. Najmniejsze, co czekałoby taką uczennicę, to

półroczny zakaz widzenia się z rodzicami. Niemożliwe – powtórzyła. –

Dziewczynki bardzo tęsknią za domem. Żadna nie odważyłaby się na ucieczkę.

– Chyba że byłaby zdesperowana.

– Zdesperowana? O czym pan mówi, na litość boską?!

– Nie mam pojęcia – przyznał Samarin. – Jednak bardzo wątpię, czy


panienka Klimowa została porwana. Jak pani to sobie wyobraża? W biały

dzień, na ruchliwej ulicy, wmieszana w tłum, niechby i niezdrowo

zafascynowanych błyskotkami pensjonarek? Bzdura! Zdążyłaby chociaż

krzyknąć.

– A Wiera Dragunowa? Wyszła z domu przyjaciółki do oddalonej o

dwieście metrów cukierni! I już nie wróciła...

– To co innego – odparł ponuro Samarin. – Była sama. Prawdopodobnie

wciągnięto ją do przejeżdżającego powozu. Jeśli porywacze wybrali

odpowiedni moment, nikt tego nie zauważył.

Ostrowska spojrzała na niego z przerażeniem.

– Jak to możliwe? Przecież krzyczałaby albo...

– Niekoniecznie. Mogli oszołomić ją chloroformem, uderzyć lub po prostu

zaatakować tętnicę.

– Nie rozumiem. Co ma z tym wspólnego tętnica?

– Tętnica szyjna wspólna to największe naczynie tętnicze zaopatrujące

głowę. Transportuje utlenioną krew. Po łacinie nazywa się arteria carotis

communis. Słowo carotis pochodzi z greki i oznacza „oszołomienie” albo

„sen”. Już dawno temu zaobserwowano, że nacisk w tym miejscu powoduje

utratę przytomności.

– Nie wiedziałam.
– Nic dziwnego, tego nie uczą w Institutie Błagorodnych Diewic.

– Istotnie – uśmiechnęła się nauczycielka. – Więc wystarczy nacisnąć tutaj?

– Dotknęła swojej szyi.

– Niezupełnie. Raczej tu. – Pokazał.

Skóra dziewczyny parzyła, oficer czuł pod palcami gwałtowne pulsowanie.

Tego nie można udawać, pomyślał.

Przeciągnął kciukiem po policzku Ostrowskiej, nachylił się i rozgniótł jej

wargi w zaborczym pocałunku.

– Anna – wyszeptał. – Anna...

Odpowiedziała mu zadziwiająco silnym uściskiem ramion. Jego dłonie

wśliznęły się pod futro dziewczyny, dotknęły piersi i talii, osunęły się na uda.

Nie uciekła przed tym dotykiem, wręcz przeciwnie: naparła biodrami.

Zadarł rąbek długiej, sięgającej kostek sukni, przesunął dłoń wzdłuż jej

łydki, czując pod palcami śliski jedwab. Powstrzymało go gwałtowne

szarpnięcie – powóz stanął. Dojechali do Instytutu. Samarin zmełł w ustach

przekleństwo, przesiadł się na swoje miejsce.

– Gdybym nie była damą, poddałabym panu jeszcze kilka brzydkich

wyrazów – odezwała się nauczycielka. – Szkoda, że nie jechaliśmy okrężną

drogą – dodała figlarnie.

Oficer odchrząknął niepewnie, panienka Ostrowska zdecydowanie


wyłamywała się z wszelkich stereotypów. Z jednej strony zapoznawała

uczennice z zakazanymi przez cenzurę kartami historii Polski, z drugiej nie

miała nic przeciwko pocałunkom Rosjanina. Ba! żeby chodziło tylko o

pocałunki... Nie wyglądało też na to, aby dręczyły ją wyrzuty sumienia, wręcz

przeciwnie – promieniała. Z malinowymi rumieńcami na policzkach

wyglądała jak uosobienie grzechu.

– Gdzie ja miałem oczy? – wymamrotał Samarin.

– Słucham?

– Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem – powiedział

szczerze.

– Ostrzegamy pensjonarki przed lowelasami usiłującymi uwodzić niewinne

panienki za pomocą słodkich słówek – oznajmiła z udaną powagą.

Odpowiedział jej uśmiechem i wyskoczył z powozu. Od strony szkoły

nadchodził kapitan Plewsze. Wnioskując z wyglądu, mocno nieszczęśliwy

kapitan Plewsze.

– Wiedzą już państwo o zniknięciu Klimowej? – rzucił bez powitania

żandarm.

Samarin potwierdził gestem.

– Co pan o tym sądzi? – kontynuował kapitan, ignorując nauczycielkę.

– Trudno powiedzieć. – Samarin wzruszył ramionami. – Nie jestem


śledczym, a baryszni Klimowej nie widziałem na oczy. Teoretycznie istnieją

chyba tylko dwie opcje: albo rzeczywiście ją porwano, albo to jakaś miłosna

afera.

– Anno Piotrowna? Zauważyła pani coś dziwnego w jej zachowaniu? –

spytał Plewsze. – Miała narzeczonego czy choćby sympatię?

– Nie – zaprzeczyła zdecydowanie nauczycielka. – Dziewczynki rozmawiają

o tym nieustannie. No, przynajmniej te starsze. Pokazują sobie fotografie,

czasem czytają na głos listy. Nataszka nigdy tego nie robiła. Bywało nawet, że

koleżanki z niej pokpiwały, ale kwitowała to uśmiechem.

– Robiła dobrą minę do złej gry czy też rzeczywiście jej to nie obchodziło?

Sprawy sercowe są ważne dla młodych panienek.

Ostrowska zmarszczyła brwi, przygryzła w zamyśleniu wargę.

– Nie zwracałam na to uwagi – przyznała. – Jednak teraz, kiedy pan spytał...

– urwała.

– Tak?

– Wydaje mi się, że to był taki pobłażliwy uśmieszek. Tak jakby Natasza

miała jakąś tajemnicę.

– Co robimy? – tym razem żandarm zwrócił się do Samarina.

Pułkownik uniósł brwi: ochrana nie musiała się tłumaczyć żadnemu

wojskowemu, a jego pełnomocnictwa dotyczyły wyłącznie enklawy, o czym


Plewsze świetnie wiedział. Różnica stopnia nie miała tu nic do rzeczy;

zapraszając pułkownika do udziału w śledztwie, żandarm próbował podzielić

się z nim odpowiedzialnością. Jakby co, winna będzie nie tylko ochrana, ale i

armia. W normalnej sytuacji Samarin z dziecinną łatwością, i niemałą

przyjemnością, odżegnałby się od udziału w dochodzeniu. Tyle że sytuacja nie

była normalna. Już nie. Bo oczy Anny Piotrowny pociemniały z niepokoju, a

sama kobieta wpatrywała się w niego, jakby był światowej sławy ekspertem w

dziedzinie odnajdywania zagubionych pensjonarek. Z ufnością i podziwem...

– Proszę porozmawiać z koleżankami zaginionej, a my przeszukamy jej

rzeczy – polecił.

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie!

– Jej rzeczy? Kiedy to nie wypada – zaprotestowała Ostrowska.

Samarin bezceremonialnie złapał nauczycielkę za rękę i pociągnął za sobą.

– Chcesz, żebyśmy ją znaleźli? To mi pomóż!

– Dobrze, Sasza – powiedziała pokornie. – Zrobię, co zechcesz. Żeby tylko

Natasza się znalazła.

– Gdzie jest jej pokój?

– Na pierwszym piętrze. Natasza mieszka z kilkoma innymi dziewczynkami.

To tutaj – powiedziała po chwili.

Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym: umieszczone wzdłuż ścian


łóżka przedzielono niewielkimi szafkami na osobiste rzeczy uczennic, w rogu

stał piec, a na środku pomieszczenia spory okrągły stół. Siedzące za stołem

dziewczęta mogły mieć około dziewiętnastu lat. Na widok Ostrowskiej

wszystkie wstały i powitały ją ukłonem, dopiero później ich uwaga przeniosła

się na oficera.

– To pułkownik Samarin – przedstawiła go krótko nauczycielka. – Pomaga

nam znaleźć Nataszkę. Panienki: Bestużewa, Korsakowa, von Rennenkampf,

Golicyn, Szeremietiewa i Bujnicka.

Dziewczęta dygnęły ponownie, obrzucając go pełnymi ciekawości

spojrzeniami.

– Która szafka należy do Nataszy? – zapytał Samarin.

– Tamta – wskazała smukła, ciemnooka dziewczyna.

– A łóżko?

– Z lewej od szafki.

Oficer zerwał z posłania prostą, niewyszukaną kapę, rozścielił na podłodze,

po czym wysypał na nią wszystkie rzeczy z szafki Klimowej.

– Może dziewczynki powinny wyjść? – odezwała się Ostrowska niepewnie.

– Nie, nie, niech zostaną! Może będą w stanie nam pomóc.

Wśród rzeczy zaginionej uczennicy nie znalazł niczego szczególnego, reakcję

pensjonarek wywołało tylko pudełko czekoladek.


– A mówiła, że wszystko zjadła – odezwała się z wyrzutem drobna

blondynka.

– Mademoiselle Korsakowa! – Surowy głos nauczycielki sugerował, że

przemycanie słodyczy na teren szkoły nie cieszy się aprobatą kierownictwa

Instytutu.

Samarin potrząsnął pudełkiem: zagrzechotało. Wewnątrz nie było

czekoladek, a jedynie złoty, ozdobny guzik.

– Posieti winograd siej – przeczytał na głos pułkownik.

– Nawiedź tę winorośl – powtórzyła Ostrowska. – Co to takiego?

– Napis na guziku. Poniżej wytłoczono winnicę w promieniach słońca.

– To fragment cytatu z Biblii – odezwała się szybko jedna z uczennic. –

„Powróć, Boże Zastępów, wejrzyj z nieba, spójrz i nawiedź tę winorośl. I

chroń to, co zasadziła Twoja prawica, latorośl, którą umocniłeś dla siebie”.

– Brawo, mademoiselle...

– Bujnicka – dopowiedziała dziewczyna.

– Bardzo nam pani pomogła – pochwalił Samarin. – Teraz pozostaje ustalić,

do kogo należał ten guzik.

– Mogę zobaczyć? – spytała pensjonarka.

Oficer bez słowa podał jej drobiazg.

– Coś takiego było popularne w zeszłym wieku – powiedziała z namysłem


dziewczyna. – Mój papa ma stary mundur z podobnymi guzikami. Tylko

napis jest inny.

– To chyba rzeczywiście element munduru – stwierdziła Ostrowska. –

Kiedyś takie stroje nosili nauczyciele w prywatnych szkołach.

– Ale teraz już nie? – upewnił się Samarin.

– Skąd! Dziś ubieramy się mniej formalnie. Ale dawniej uwielbiano takie

biblijne aluzje.

– Tu są jeszcze końcówki nitek. Guzik został odcięty, a nie oderwany –

powiedział Samarin. – Zastanówcie się, panienki, kto mógł nosić taki

mundur?

– Na co dzień? Nikt – odparła zdecydowanie Ostrowska. – Zapamiętałabym.

Pensjonarki poparły słowa nauczycielki.

– A od święta albo z jakiejś okazji? – zasugerował oficer. – Nitki są

niebieskiego koloru, a więc i mundur pewnie też.

– Niebieski mundur? Pamiętacie zeszłoroczny bal maskowy? – zwróciła się

do koleżanek blondynka. – Signor Rossi miał taki. Ze złotymi guzikami!

Mówił, że to pamiątka po dziadku!

– To nasz nauczyciel tańca – wyjaśniła Ostrowska. – Jest Włochem z

pochodzenia, ale jego rodzina od kilku pokoleń mieszka w Rosji.

– Niech zgadnę: młody, przystojny i szarmancki?


– Skąd pan wie? – wyszeptała z nabożnym podziwem blondynka.

– Domyśliłem się – westchnął Samarin. – Gdzie mieszka ten wzór

wszelkich cnót?

– Na Wileńskiej! – odpowiedziały zgodnym chórem pensjonarki.

– To na Pradze? Nie za dobrze znam Warszawę.

– Tak, za mostem Kier... Aleksandrowskim, niedaleko Dworca

Petersburskiego – potwierdziła nauczycielka. – Ale pan Rossi powinien być

na zajęciach, nie ma potrzeby... – urwała, widząc miny uczennic. – Co

znowu? Mademoiselle Bujnicka?

– Signor Rossi złamał nogę – poinformowała dziewczyna. – Pośliznął się na

oblodzonych schodach. Dziś rano przesłał wiadomość przez służącego.

– No to wszystko jasne – stwierdził cierpko Samarin. – Panienka Klimowa

po prostu nie mogła się powstrzymać, żeby nie odwiedzić chorego. Zapewne

teraz go... pociesza.

– Gospodin połkownik!

– Nie miałem niczego zdrożnego na myśli – zastrzegł się natychmiast. –

Jednak wypadałoby chyba przerwać to romantyczne tête-à-tête. Jak pani

myśli?

– Romantyczne?! – wykrzyknęła blondynka z afektacją. – Więc Natasza i

signor Rossi...
Rzut oka na nauczycielkę przekonał ją, że lepiej nie kontynuować tematu.

Ostrowska wyglądała na mocno zbulwersowaną, żeby nie powiedzieć

wściekłą.

– A to lisica! – wymamrotała ze złością. – Dobrze, że nie poinformowałam

jeszcze rodziny.

– Przecież mówiłem – zauważył Samarin. – Jedziemy?

– Za chwilkę, muszę uspokoić dyrektorkę. Proszę tu poczekać. Dziewczęta,

zajmijcie się gościem – poleciła.

Samarin z wahaniem zajął miejsce przy stole. Pozostawanie sam na sam z

młodziutkimi i najwyraźniej podekscytowanymi całą sprawą pensjonarkami

nie budziło jego entuzjazmu.

– Niech pan się nie obawia – zachichotała pulchna szatynka o okrągłej, na

poły dziecięcej buzi. – Nie zrobimy panu krzywdy. Kawy, herbaty, a może

ciasteczek?

– Dziękuję, mademoiselle... Bujnicka. Może być kawa.

Uśmiech na twarzy institutki przekonał go, że nie pomylił nazwisk. W

chwilę później na stole pojawiła się elegancka porcelanowa zastawa, wypieki i

kawa.

– Proszę się częstować – szepnęła dziewczyna. – Kiedy przyjmujemy gości,

kuchnia wydaje nam wiktuały bez ograniczeń.


Oficer posłusznie sięgnął po ciastko, skosztował kawy. Dziewczęta poszły za

jego przykładem, choć dało się zauważyć, że interesują je głównie słodycze.

– Uwielbiam bitą śmietanę! – wymruczała drobna blondynka, oblizując

palce.

Samarin odchrząknął z rozbawieniem: ciastka z kremem znikały w

zastraszającym tempie. Spora, dwupoziomowa patera była już niemal pusta.

– Chciałby pan dokładkę? – spytała z nadzieją panienka Bujnicka. – Mogę

skoczyć do kuchni.

Zanim Samarin zdążył odpowiedzieć, pospieszny stukot obcasików

zaanonsował Ostrowską.

– Aleksandrze Borysowiczu...

Pułkownik pospiesznie pożegnał się z dziewczętami i wyszedł na korytarz.

– Jedziemy? – upewnił się, dopinając palto.

– Ja jadę – odparła kwaśno nauczycielka. – Pani dyrektor zwróciła mi

uwagę, że nie wypada, aby niezamężna kobieta przebywała w powozie sam na

sam z mężczyzną.

– A co z Rossim? Jego możesz wizytować, nie obawiając się

kompromitacji?

– Pojedzie ze mną Weronika i szkolny kuczer. Przepraszam, Sasza –

powiedziała, muskając jego dłoń. – Zobaczymy się jeszcze?


– Na pewno – obiecał oficer.

Samarin poczekał, aż szkolny powóz wyjedzie za bramę, po czym

energicznym gestem przywołał własny ekwipaż.

– Do domu! – polecił.

W drodze myślał tylko o Annie. Kilkakrotnie próbował skoncentrować się

na śledztwie, nie wychodziło. Cały czas widział szare jak jesienna mgła oczy,

wspominał zapach jej włosów, smak ust.

Samarin zaciągnął się po raz ostatni papierosem, zdusił niedopałek w

popielniczce. Zegar wybił północ, ustawiona na parapecie świeca podświetlała

fantastyczne wzory na szybie: termometr pokazywał dziesięć stopni poniżej

zera. Oficer wpatrywał się w zadumie w lecące z nieba białe płatki, wsłuchiwał

w nocną ciszę. Noc otulała miasto jak ciepła, puchowa kołdra, stwarzając

wrażenie spokoju i bezpieczeństwa, kreowała rzeczywistość, w której nie było

miejsca na enklawę czy rytualne morderstwa. Samarin wiedział, że to jedynie

ułuda, wyczuwał, że już niedługo przyjdzie mu po raz kolejny postawić na

kartę życie, ale napawał się chwilą.

Dyskretne pukanie wybiło go z zadumy, z pełnym rezygnacji westchnieniem

podniósł się z fotela.

– Wejdźcie, Józefie Andriejewiczu – powiedział.

Biorąc pod uwagę, że księżna spała, tylko jedna osoba mogła niepokoić go
o tej porze. Totumfacki ciotki wyglądał na poirytowanego, siwe, rozczochrane

włosy świadczyły, że zerwano go z łóżka.

– Telefon – burknął. – Do ciebie. Będę musiał poinstruować służbę, żeby

nie zawracała mi głowy, kiedy jesteś w domu.

– Kobieta? – zapytał szybko Samarin.

Czyżby okazało się, że panienki Klimowej nie było jednak w mieszkaniu

Rossiego? Ale wtedy Anna zaalarmowałaby go wcześniej.

– Mężczyzna – odparł kwaśno starzec. – Z ochrany.

Oficer pospieszył do westybulu. Telefon w środku nocy? Coś musiało się

stać, inaczej Plewsze nie dzwoniłby o tej porze.

– Samarin! – rzucił do słuchawki.

– Mam nowe informacje na temat tego bandyty, Szabra – oznajmił po

krótkim powitaniu Plewsze. – I nie tylko... Niestety, to nie rozmowa na

telefon.

Samarin zastanowił się, czy zaprosić żandarma do siebie, a raczej do domu

ciotki. Bo nie ulegało wątpliwości, że Plewsze nalega na rozmowę w cztery

oczy. Był tylko jeden problem – Jej Wysokość nie znosiła ochrany...

– Wie pan, gdzie mieszkam? – zapytał.

– Oczywiście.

– W takim razie czekam.


– Będę w ciągu kwadransa – zapewnił żandarm.

Oficer odłożył słuchawkę i odwrócił się gwałtownie, czując czyjąś obecność.

– Wystraszyliście mnie, Józefie Andriejewiczu – powiedział z wyrzutem.

Starszy mężczyzna pojawił się za plecami Samarina bezszelestnie jak duch.

– Mam nadzieję, że Maria nie dowie się o tym – powiedział posępnie.

– Gdzie mógłbym z nim porozmawiać?

– W małym salonie, zaraz wyślę tam lokaja i pokojówkę. I nie przebieraj

się, wystarczy, jak przyjmiesz go w szlafroku. Ochrana – dodał z akcentem

bezbrzeżnej pogardy.

Kapitan Plewsze zaczął od powinszowania: akcja poszukiwawcza zakończyła

się sukcesem. Panienka Klimowa znalazła się u signora Rossiego. Zaskoczony

rozwojem wypadków nauczyciel poinformował, że dziewczyna przyjechała do

niego około południa, twierdząc, że została wysłana w delegacji przez szkołę.

Niespecjalnie go to zdziwiło, bo uczennice i wcześniej odwiedzały chorych

pracowników Instytutu, prawda, że w towarzystwie nauczycieli.

– I jak mademoiselle Klimowa wytłumaczyła, że zjawiła się bez opieki? –

spytał mimo woli zainteresowany Samarin.

– Och, poradziła sobie znakomicie! – zapewnił Plewsze. – Powiedziała, że

jej koleżanka źle się poczuła i wychowawczyni musiała odwieźć ją do szpitala.

Przy okazji wyjaśniało to i brak szkolnego powozu na ulicy.


– A to mała spryciara! Strach pomyśleć, co z niej wyrośnie!

– Myślę, że jej mąż nie będzie się nudził – przytaknął żandarm.

Samarin łyknął kawy – pokojówka przygotowała skromny poczęstunek, i

czekał cierpliwie na ruch żandarma. Prędzej czy później Plewsze wyjaśni, o co

chodzi. Nie miał zamiaru ponaglać gościa, w końcu to on nalegał na

spotkanie.

– Przechodząc do sprawy... – odezwał się żandarm z wahaniem.

– Tak?

– Szaber nie żyje. Jego wspólnicy także.

– To dobra wiadomość, a mimo to mam wrażenie, że nie jest pan

zachwycony?

– Chodzi o okoliczności – wyjaśnił Plewsze z nieszczęśliwą miną.

– A konkretnie?

– Nasi agenci trafili w końcu na trop Szabra i przeszukaliśmy dom, w

którym się ukrywał. Niestety, znaleźliśmy tam tylko ciała. Zabito ich jakiś

czas temu, ale mróz zakonserwował zwłoki tak, że można było przeprowadzić

dokładne badania. Wszyscy zginęli w walce wręcz, od broni w rodzaju miecza

lub szabli. Ślady wskazują, że ten, kto ich zabił, musiał być świetnym i

niezwykle silnym szermierzem.

– To akurat nic dziwnego, ja sam niemalże zginąłem w podobnej sytuacji –


mruknął w zamyśleniu Samarin.

– Nie rozumiem – zmarszczył brwi żandarm.

Pułkownik opowiedział o zasadzce, jaką na niego zastawiono, i podzielił się

podejrzeniami na temat mocodawców Szabra.

– Obcy wywiad? Możliwe – przyznał Plewsze. – Jednak to raczej nie oni

zabili tych bandytów. Mamy dwóch naocznych świadków, którzy widzieli

mordercę. Kilkunastoletniego wyrostka i starca, który ze względu na wiek

wypadł z branży. Nie należeli do bandy, pilnowali im chałupy.

– I któż to taki?

– Nasz rysownik sporządził portret pamięciowy. Proszę.

Samarin podkręcił knot lampy naftowej i pochylił się nad stołem. Z kartki

patrzyła na niego twarz Rudnickiego...

– Niemożliwe! Jesteście pewni, że to on?

– Nie jesteśmy, dlatego zwróciłem się do pana.

– Chcecie go aresztować?

– Nie. A przynajmniej nie na tym etapie.

– To znaczy?

Plewsze odetchnął głęboko i postukał palcami w blat, w jego ruchach widać

było zdenerwowanie.

– Przede wszystkim Szaber chciał zamordować gospodina ałchimika, to nie


ulega najmniejszej wątpliwości. Nawet jeśli zarzucilibyśmy Rudnickiemu, że

zabił kilku bandziorów, każdy sąd go uniewinni, wystarczy, że powoła się na

prawo do obrony, ba! mało tego, zostanie bohaterem! Trzeba też pamiętać, że

pański... kuzyn jest już mistrzem gildii, a nie zwykłym aptekarzem, i jako

taki ma prawo poprosić o osobistą audiencję u Jego Wysokości. Wyobraża

pan sobie, jak imperator zareagowałby na wieść, że jednego z wielkich

mistrzów aresztowano z powodu śmierci paru bandytów? Bandytów, którzy o

mało go nie zabili, a do tego napadli na szpital? Rudnicki otrzymałby order, a

ja i szef warszawskiej ochrany zostalibyśmy przeniesieni karnie do jakiejś

zapadłej wioski na Syberii...

– Błyskotliwa dedukcja – zgodził się Samarin. – Co jeszcze wstrzymuje

pana przed aresztowaniem gospodina Rudnickiego? Bo to nie wszystko,

prawda?

– Owszem. Od pewnego czasu interesujemy się Rudnickim. Nie twierdzę,

że wszystko o nim wiemy, ale pewnych rzeczy jesteśmy pewni. Na przykład

tego, że nigdy nie wykazywał nijakich talentów militarnych. A tu nagle zabił

trzech urków. Niepodobieństwo...

– Istotnie trudno w to uwierzyć – przyznał pułkownik.

– Do tego Rudnicki zawsze był umiarkowany w poglądach, czego nie

można powiedzieć o niektórych jego kolegach z gildii. Nie muszę chyba panu
tłumaczyć, jakich kłopotów mógłby nam narobić jakiś radykał na tym

stanowisku? Warszawa to beczka prochu, a przy obecnych możliwościach

magów i alchemików... – urwał znacząco Plewsze.

– Ma pan na myśli coś konkretnego?

– Trudno mówić o konkretach, lecz w pewnych środowiskach chodzą

słuchy, że szykuje się coś poważnego. Nie znamy detali, może to kolejna

akcja ekspropriacyjna, a może zamach? Tak czy owak, wolelibyśmy nie

niepokoić w takim momencie gospodina ałchimika. Wreszcie czort z

Szabrem, jednego bandziora mniej! Problem z Rudnickim, bo jeżeli to

rzeczywiście on zabił tych ludzi, to znaczy, że nie znamy go tak dobrze, jak

nam się wydawało. A to niepokojąca myśl...

– Istotnie – przyznał po chwili zastanowienia Samarin. – Z drugiej strony

czy to na pewno on? A jeśli ktoś posłużył się magią? Rudnicki ma potężnych

wrogów, wystarczy wspomnieć magów z Amici Mortis...

– Myśli pan? – Żandarm uniósł powątpiewająco brwi. – Zmiana wyglądu?

– Nie znam się na tym, ale sam widziałem, jak palili żywcem moich

żołnierzy. Kto wie co jeszcze potrafią?

Plewsze przytaknął z ociąganiem, przez chwilę bawił się srebrną łyżeczką do

kawy.

– On tworzy prywatną armię – wypalił wreszcie.


– Kto? Rudnicki?

– We własnej osobie. Tłumaczy to koniecznością ochrony alchemików w

enklawie i poza nią. Nie możemy nic zrobić, bo przepisy pozwalają na coś

takiego, ale...

– To przecież żadna nowość, gildia Czerwony Smok już od kilku miesięcy

prowadzi szkolenie wojskowe dla swoich członków – przerwał mu Samarin. –

Zapewne ci mniej zdolni będą ochraniać bardziej utalentowanych konfratrów.

Dziwię się, że Polacy dopiero teraz na to wpadli. Wiedział pan, że stryj

Rudnickiego zginął, wracając z enklawy? Zabito go i obrabowano. I nie był

pierwszą ani ostatnią ofiarą.

– To niezupełnie to samo – sprzeciwił się żandarm. – Wynajęci przez

Rudnickiego ludzie to najemnicy. Wysoko wykwalifikowani najemnicy. Tak

więc polska gildia jako pierwsza i do tej pory jedyna tworzy straż, która

pozwoli jej intensywnie eksplorować enklawę i zapewni ochronę przed

czyhającymi na alchemików bandytami, jej mistrz zabija prześladujących go

morderców, a tymczasem buntownicy szykują jakąś dużą akcję. Nie wydaje się

to panu podejrzane, a przynajmniej zastanawiające? Co, jeśli to nie

przypadek? Być może gospodin Rudnicki maskował się do tej pory i w

rzeczywistości jest...

– Gospodin Rudnicki jest zwykłym aptekarzem – zaakcentował mocno


Samarin. – No, może nie takim zwykłym – poprawił się. – Widziałem, jak

walczy, a raczej usiłuje walczyć. On nawet nie potrafi strzelać! Niech mi pan

wierzy, tego nie można udawać. Nie w sytuacji zagrożenia życia. Jest odważny

i posiada ogromną wiedzę, ale żaden z niego agent czy buntownik. Niemniej

jednak – dodał, uprzedzając protest żandarma – jutro odwiedzę kuzyna i

spróbuję się czegoś dowiedzieć.

– Będziemy panu wdzięczni – zapewnił żandarm.

Samarin spojrzał na niego ostro, użycie liczby mnogiej świadczyło

wyraźnie, że osobą alchemika zainteresowana jest ochrana, a nie tylko sam

kapitan Plewsze. To był jasny i czytelny sygnał: albo ty załatwisz tę sprawę,

albo my.

– Jak idą poszukiwania? – zapytał, zmieniając temat.

– To kwestia godzin – odparł Plewsze. – Góra dzień, dwa.

Żaden z nich nie użył nazwiska mordercy Wiery Dragunowej, obaj

wiedzieli, o kogo chodzi.

– To wszystko, dziękuję panu, kapitanie – zakończył rozmowę Samarin.

Maria Wołkońska z idealną precyzją ścięła czubek jajka, po czym sięgnęła

po łyżeczkę. Samarin skończył pieczyste i niemal niezauważalnym gestem

zasygnalizował, że można zabrać talerz. Czujny jak ważka lokaj natychmiast

wymienił go na czysty. W domu księżnej podawano do stołu à la russe, co


wymagało licznej i dobrze wyszkolonej służby, która serwowała kolejne dania

i zabierała brudne naczynia. Ciotka decydowała się na styl angielski jedynie w

trakcie podwieczorków: wówczas gospodyni osobiście kroiła ciasto i

usługiwała gościom.

– Podobno ktoś cię odwiedził – odezwała się księżna. – W nocy –

doprecyzowała.

Samarin jęknął w duchu – służący byli całkowicie oddani ciotce, zapewne z

samego rana pokojówka poinformowała starszą panią o wizycie żandarma.

– Owszem – przyznał. – Kapitan Plewsze przekazał mi pewne informacje.

– A konkretnie? To nie mogło poczekać?

– Rzecz dotyczy Wiery Dragunowej – odparł krótko Samarin.

Księżna uniesieniem dłoni pozbyła się służby, w jadalni został tylko

kamerdyner. Ubrany w modny garnitur i kamizelkę, postawny famulus – do

tej profesji wybierano wyłącznie wysokich mężczyzn i płacono im według

wzrostu – sprawiał imponujące wrażenie. Tylko czarny krawat odróżniał go od

gości. Teraz podał wino, po czym wycofał się, zamykając za sobą drzwi.

– Słucham! – powiedziała ostro księżna. – Musiałeś sprowadzić tu tego

żandarma?

– Jesteśmy bliscy schwytania mordercy małej Dragunowej – wyjaśnił oficer.

– Na tym etapie konsultacje z ochraną to konieczność. Do tego kapitan


Plewsze przyniósł mi też inną wiadomość: bandyci, którzy chcieli zabić Olafa,

nie żyją.

– To wspaniała nowina! – oświadczyła rozpromieniona księżna. –

Powiedziałeś o tym kuzynowi?

– Nie zdążyłem, trudno, żebym dzwonił do niego w nocy.

– Zadzwoń teraz!

Pułkownik wstał posłusznie i pomaszerował do westybulu. Telefony w

prywatnych domach nadal spotykało się rzadko, lecz księżna była entuzjastką

tego akurat wynalazku, drugi aparat kazała zamontować u siebie w sypialni.

– Zaprosiłem go na obiad – zameldował po chwili. – Oczywiście razem z

Anastazją.

– Znakomicie! – pochwaliła Maria Wołkońska. – Akurat zdążę się przebrać i

wydać dyspozycje kucharce.

Samarin zmarszczył w zamyśleniu brwi, ciotka zachowywała się, jakby

Rudnicki był rzeczywiście jej krewnym. Najwyraźniej coś przegapił: słynąca

ze snobizmu i niechęci do osób spoza jej sfery księżna nagle zaczęła traktować

alchemika jak ulubionego wnuczka. O ile nie syna...

– Wariactwo – wymamrotał.

– Co tam mruczysz? Dokończ śniadanie i załatw swoje sprawy, chcę cię

widzieć przy stole punktualnie o szesnastej. I pamiętaj: pełna gala! – poleciła


stanowczo Maria Wołkońska.

– Oui, ma tante – odparł bez namysłu Samarin.

Z doświadczenia wiedział, że kiedy ciotka mówi takim tonem, sprzeciw jest

stratą czasu. Cóż, cokolwiek by o tym powiedzieć, obiad z pewnością nie

będzie nudny, pomyślał.

Samarin odsunął od siebie talerz z resztkami sufletu i dyskretnie poluźnił

pas. Galowy mundur Konwoja robił wrażenie, niestety, nie był

najwygodniejszy, szczególnie jeśli przesadziło się z jedzeniem... Główne

danie, dzik faszerowany kaszą gryczaną, zniknęło w mgnieniu oka, teraz nieco

przejedzeni biesiadnicy zmagali się z deserem.

– Kawy? – zaproponowała Maria Wołkońska.

Służba błyskawicznie uprzątnęła stół i podała aromatyczny napój. Samarin z

przyjemnością wypił kilka łyków, potem całą uwagę skoncentrował na

alchemiku. Rudnicki nie dość, że nie wyglądał na skrępowanego

towarzystwem księżnej, to odnosił się do niej dość familiarnie, żeby nie

powiedzieć poufale. To wszystko ku nieskrywanej radości gospodyni. A Józef

Andriejewicz, surowy Józef Andriejewicz przyglądał się temu z aprobatą!

Jedynie Anastazja zachowywała się normalnie, to znaczy traktowała

wszystkich prócz księżnej jak niedorozwinięte umysłowo dzieci...

– Może przejdziemy do palarni, kuzynie? – poddał oficer. – Panie sobie


poplotkują, a my...

– Napijemy się koniaku – wtrąciła ironicznie księżna. – No idźcie, tylko

żebyście nie przesadzili – uprzedziła.

Samarin skłonił się ciotce i poprowadził alchemika do swojego

apartamentu.

– Mieliśmy iść do palarni – zauważył Rudnicki.

– Musimy omówić kilka spraw, a tam bez przerwy kręci się służba –

wyjaśnił Samarin. – A napić się czy zapalić możemy i u mnie.

– Bo ja wiem? Strasznie się objadłem.

– No, ja też. Proszę, tędy.

Samarin zamknął starannie drzwi i uniósł w pytającym geście butelkę

koniaku. Rudnicki odmówił ruchem głowy.

– Jak chcesz... A teraz do rzeczy: wiesz już o śmierci Szabra?

– Poniekąd – potwierdził powściągliwie Polak. – Mam swoje źródła.

– Ty go zabiłeś? – rzucił bez ogródek Samarin.

– A gdyby nawet? – odparł wyzywająco Rudnicki. – Miałem prawo się

bronić.

Samarin zagryzł wargi: Plewsze miał rację. Oficer poznał alchemika na tyle,

aby mieć pewność, że ten nigdy nie przypisałby sobie cudzych osiągnięć. O

ile, rzecz jasna, likwidację bandy Szabra można było nazwać osiągnięciem...
Ale jakim cudem zwykły, choćby i ponadprzeciętnie inteligentny aptekarz

mógł dać radę kilku zimnokrwistym mordercom? Czyżby użył magii?

– Ochrana ma na ciebie oko – ostrzegł.

– Mam się bać?

– To zależy. Jeśli nie planujesz jakichś antypaństwowych akcji, to nie.

– Nie planuję! – zapewnił go gniewnie Rudnicki. – W ogóle niewiele

ostatnio planuję, poza tym, żeby nie dać się zabić.

– Jakieś problemy?

– Nic specjalnego: Markowski knuje, jak odzyskać władzę w gildii, na

ulicach polują na mnie bandyci, a gdzieś tam czają się magowie z Amici

Mortis. Och, prawie bym zapomniał, jest jeszcze ochrana! Zapewne głęboko

zaniepokojona faktem, że jeszcze żyję...

– Nie przesadzaj, Szaber nie sprawi ci już kłopotów, a co do magów, to

niedługo i oni...

– Szaber wykonywał tylko rozkazy! – przerwał Rudnicki. – I nie mam

żadnej gwarancji, że ten, kto go na mnie nasłał, nie wynajmie kolejnego, być

może sprawniejszego mordercy. Albo nie załatwi sprawy osobiście.

Oficer wysłuchał alchemika cierpliwie, nalał koniaku na dwa palce.

– To na trawienie – mruknął. – Nie trzeba było brać dokładki, ale dziczyzna

była przepyszna. O czym to ja...? Aha, co do magów możesz być spokojny,


lada moment załatwię tę sprawę.

– Co to znaczy? Aresztujesz ich?

– Załatwię w sposób ostateczny – doprecyzował chłodno Samarin. –

Chętnie bym ich przesłuchał, w szczególności tego Ofiarnika, obawiam się

jednak, że trzeba by dopiero stworzyć procedury, które pozwoliłyby więzić

takich jak oni. Wolę nie ryzykować.

Alchemik skrzywił się niechętnie, ale zaraz skinął głową.

– Chyba masz rację – przyznał.

– To prawda, że wynająłeś ludzi do ochrony? – spytał Samarin.

– Przecież wiesz, że tak, inaczej byś nie pytał. A co, masz coś przeciwko?

– Nie ja – zastrzegł oficer. – Ochrana. I jak to działa? Wydatek się opłacił?

Rudnicki wzruszył ramionami i zerknął w okno: na ulicy płonęły gazowe

latarnie, ale ich blask tłumiła śnieżna zawieja.

– Pieska pogoda – mruknął. – Co do najemników, to trudno powiedzieć –

stwierdził ostrożnie. – Do tej pory konwojowali ledwo trzy wyprawy, jednak

rezultaty są obiecujące.

– A konkretnie?

– Nikt nie zginął.

– Tylko tyle? Co ze składnikami, jakich szukacie w enklawie? Zebraliście

tyle co zwykle, czy może jednak więcej?


– To wewnętrzne sprawy gildii – odpowiedział beznamiętnie Rudnicki.

– Odpowiesz na moje pytanie czy nie?

– Zdecydowanie: nie! – wycedził alchemik.

– A co z Anastazją? Ustaliłeś wreszcie, kim jest?

– Pierwsze słyszę, że miałem coś ustalać! – warknął Polak. – To raczej

domena twoich przyjaciół z ochrany.

Samarin zacisnął zęby, gigantycznym wysiłkiem woli pohamował wybuch.

– Uważaj! – wysyczał. – Moja cierpliwość ma swoje granice.

Rudnicki odpowiedział mu wyzywającym spojrzeniem, jakby chciał

powiedzieć: „Tylko spróbuj!”. Nie dało się nie zauważyć, że Olaf Arnoldowicz

zdecydowanie się zmienił. I nie była to zmiana na lepsze, doszedł do wniosku

oficer. Nie ulegało też wątpliwości, że alchemik osobiście zabił Szabra,

pewnych rzeczy nie można udawać. Na przykład pewności siebie, jaka

przychodzi tylko wraz z wygraniem pierwszej walki...

– Nie sądzę, żebyśmy mieli sobie jeszcze coś do powiedzenia – oznajmił

sucho. – Wracajmy do pań.

Wzrok Rudnickiego złagodniał, mężczyzna sięgnął do kieszeni, po czym

położył na stole złoty wisior.

– Trzymaj!

– Co to takiego? Amulet?
– Owszem.

– Wygląda inaczej niż te znalezione w enklawie.

– Bo stworzyłem go dla ciebie – westchnął z przesadnym

zniecierpliwieniem Rudnicki. – Jest dużo lepszy niż tamte – zapewnił. –

Odstraszy pomniejsze demony i powstrzyma silniejsze. Na chwilę...

Kiedy Samarin podniósł błyskotkę, poczuł ciepło w prawej dłoni, później

po jego ciele rozlała się fala gorąca.

– Zrobisz mi kilkanaście podobnych dla żołnierzy? – poprosił szybko. –

Cena nie gra roli.

– Nie zrobię – odpowiedział stanowczo alchemik. – Macie swoich

rosyjskich magów. Możesz im go pokazać, jako wzór – dodał ze złośliwym

uśmieszkiem.

– To chociaż dla Matuszkina? A i Baturinowi pewnie by się przydał.

– Targujesz się niczym żydowski handlarz starzyzną – powiedział z

niesmakiem Rudnicki.

– Więc?

– No dobrze, ale tylko dla nich.

Wracając do jadalni, Samarin starał się ignorować nieprzyjemne mrowienie

wzdłuż kręgosłupa, objaw, jaki od ponad dwudziestu lat towarzyszył mu

podczas wojaczki. Najwyraźniej jego podświadomość wyczuwała zagrożenie.


Poważne zagrożenie. Oficer miał nadzieję, że chodzi o magów z Amici Mortis.

Bo istniała jeszcze jedna opcja: Rudnicki...

Samarin zamarkował uderzenie lewą, po czym błyskawicznie przerzucił broń

do prawicy i pchnął, wymijając gardę Matuszkina. Ten zmylił go nagłym

zwodem i posłał na matę podstępnym podcięciem. Po chwili oficer poczuł na

szyi ostrze treningowego noża. Zaklął z rezygnacją: przyboczny znowu go

pokonał.

– Co robię nie tak? – zapytał.

– Nie popełniliście żadnego błędu, wasze wysokobłagorodie – pocieszył go

Matuszkin. – Po prostu jestem lepszy.

– Jeszcze raz! – zarządził Samarin.

– Niektórzy nie wiedzą, kiedy zrezygnować – rzucił w przestrzeń żołnierz.

Samarin przezornie zwiększył dystans, stanął bokiem do przeciwnika,

starając się wystawiać na atak jak najmniejszą powierzchnię ciała. Matuszkin

zbliżał się, trzymając ostrze za udem, tak że nie było widać, jakim chwytem

dzierży nóż.

– ISH’AAR!

Samarin poczuł krew w ustach, płuca zareagowały bólem, jakby

wymówione przez niego sylaby składały się z wykutych w stali, rozżarzonych

do czerwoności głosek.
Matuszkin skoczył naprzód, uderzając znad głowy, w ostatniej chwili

zmienił uchwyt i pchnął w podbrzusze oficera. Samarin zblokował cios

skrzyżowanymi przedramionami i pchnięciem barku odrzucił napastnika.

Matuszkin desperacko osłonił się przed kontrą, ale oficer zdążył przejechać

klingą po nadgarstku żołnierza.

– Rozbrojenie! – zawołał.

– Rozbrojenie – przyznał Matuszkin. – Co to było? Wasze

wysokobłagorodie?

– Słowo mocy.

– Tego nauczyliście się w bibliotece? To może i ja bym mógł?

– Następnym razem – zadecydował Samarin. – Najpierw ty, później Baturin.

Procedura jest dość niebezpieczna – wyjaśnił.

– Praktyka chyba też. – Żołnierz podał mu białą chusteczkę.

Oficer otarł usta.

– Jest coraz lepiej – zapewnił. – Z początku plułem krwią przez tydzień.

– To co teraz? Sauna?

– Nie mam czasu, wezmę prysznic, a ty jak chcesz. Do wieczora masz

wolne.

– Błagodariu – podziękował bez przekonania Matuszkin.

– Może odwiedź jeszcze raz Rudnickiego? On cię lubi.


– I co mi z tego? Nie wątpię w jego kompetencje i dobrą wolę: rana zagoiła

się znakomicie, ale blizna jak była, tak i została.

– To nie jest już ten sam człowiek, któregośmy znali. Poszedł w górę.

– No wiem, został mistrzem gildii.

– Niezupełnie o to mi chodzi. Gospodin Rudnicki potrafi robić rzeczy, o

jakich innym alchemikom nawet się nie śniło. A ostatnio zabił trzech

bandytów. W pojedynkę.

– Rudnicki?!

– On sam.

– Cóż, może rzeczywiście spróbuję.

Samarin skinął głową i wszedł pod prysznic. Stojąc pod strugami gorącej

wody, nie myślał o treningu, magach ani Rudnickim. Przed południem

przyniesiono mu pachnący fiołkami i paczulą liścik. Wszystkiego kilka

linijek: adres i godzina. Oficer nie potrzebował niczego więcej, autorką mogła

być tylko jedna osoba. Ostrowska. Anna...

Otworzyła mu drzwi w kostiumie Agnes Drecoli i fantazyjnym kapeluszu z

kitką. Narzucone na ramiona futro sugerowało, że sudarnia Ostrowska raczej

nie ma zamiaru zaprosić go do środka. Nie broniła się, kiedy ją objął, żarliwie

oddała pocałunek, ale nie ustąpiła z drogi.

– Chodźmy stąd – poprosiła. – Do restauracji albo kawiarni.


– Rozumiem, że masz na myśli miejsce, w którym nie będę mógł składać ci

nieskromnych propozycji? – westchnął z rezygnacją Samarin.

– Mam na myśli miejsce, w którym nie będę mogła zgodzić się na twoje

propozycje – doprecyzowała z uśmiechem. – Natomiast byłabym mocno

rozczarowana, gdybym nie usłyszała przynajmniej kilku.

Oficer chciał odpowiedzieć żartem, lecz powstrzymał go wyraz oczu Anny.

W jej spojrzeniu dostrzegł obawę.

– Czego się boisz? – zapytał wprost.

– Ciebie, siebie, sama nie wiem... Ja nigdy jeszcze...

Powstrzymał ją pocałunkiem, jego dłonie wśliznęły się pod bluzkę

dziewczyny, musnęły piersi.

– Sasza!

– Nie zrobię niczego, czego sama nie będziesz chciała – zapewnił. – Ale

między piciem herbatki a tym, o czym myślisz, jest miejsce na wiele innych

rzeczy.

– Nie wątpię – mruknęła, poprawiając ubranie. – W tym momencie pomysł,

żeby gdzieś iść, nie wydaje mi się już taki genialny.

Samarin bez słowa podał Annie ramię.

– Ależ jestem głupia – wymamrotała.

– A to dlaczego?
– Czy to normalne, że czuję jednocześnie zadowolenie i rozczarowanie?

– Dla kobiety? W zupełności.

Dziewczyna spróbowała zepchnąć pułkownika ze schodów, co skończyło się

kolejnym pocałunkiem.

– Chodźmy! – ponagliła po chwili. – Bo jeszcze trochę i cię...

wykorzystam.

– Trochę tu niewygodnie – zauważył Samarin. – Z drugiej strony żołnierz

nie może unikać trudności. Co by powiedział imperator?

Oficer zaklął w duchu: dowcip nie wypalił. Anna wzdrygnęła się na słowo

„imperator”.

– To naprawdę jest dla ciebie takie ważne?! – rzucił gniewnie. – Nadal

postrzegasz mnie jako Moskala?

Nauczycielka wybiegła na ulicę, odetchnęła mroźnym powietrzem. Samarin

podążył za nią, wezwał gestem powóz.

– Do „Bristolu” – zadysponował.

– To nie tak – powiedziała, kiedy znaleźli się już w przytulnym wnętrzu. –

Gdybyś był prawnikiem lub inżynierem, fakt, że jesteś Rosjaninem, nie

miałby żadnego znaczenia. I nie, nie widzę w tobie Moskala! Jesteś dobrym

człowiekiem, Sasza, i podobasz mi się. Aż za bardzo... Lecz nadchodzą

zmiany, a ty jesteś żołnierzem. Nie znam się na polityce, ale czytuję gazety i
wiem, że zbliża się krwawa zawierucha, która skruszy stare potęgi i wyłoni

nowe. Wiem też, że nie uchylisz się od walki.

– Nie, nie uchylę się – przyznał zduszonym głosem. – I całkiem możliwe,

że obowiązek każe mi wystąpić przeciwko twoim rodakom. Jednak czy

naprawdę musimy o tym nieustannie pamiętać? Zadręczać się myślami o

przyszłości, która być może nigdy nie nadejdzie? Na razie jeszcze gwiazda

imperium świeci jasno, a orkiestra gra.

– Jak na Titanicu – odparła, przymykając ze znużeniem oczy. – Nie! Nic nie

mów. Przytul mnie – poprosiła.

Zanim zdążył to uczynić, powóz zatrzymał się gwałtownie, przy

akompaniamencie wojskowych komend i przekleństw.

– Zostań tu! – poprosił, wychodząc na zewnątrz.

Ulicę blokowali żołnierze, za kordonem stał wysoki, postawny oficer. Kiedy

odwrócił się profilem, Samarin go rozpoznał: major Zawiałow...

– Imię, nazwisko, cel podróży? – usłyszał za plecami szorstki głos.

Zadający pytanie porucznik wyglądał młodo, Samarin nie dałby mu więcej

niż dwadzieścia pięć lat, ale znużony wyraz twarzy sugerował, że nie ekscytuje

się swoim zadaniem, jakiekolwiek by było. Widać, że nie pierwszy dzień na

służbie. Widoczny spod zarzuconego na ramiona szynela galowy mundur

świadczył, że raczej nie wybierał się na patrol. Wniosek? Coś się stało. Coś
poważnego. Potwierdzał to znak pułkowy na piersi młodzieńca, z

monogramami carów Piotra I i Mikołaja II – 22. Niżegorodzki Pułk Piechoty

Jej Imperatorskiej Wysokości Wielkiej Księżnej Wiery Konstantynowny

Romanowej stacjonował w Ostrołęce, jeśli ściągnięto go do Warszawy...

Pułkownik podał dokumenty powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów

– za plecami oficera stało dwóch żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału.

– Aleksander Borysowicz Samarin – przedstawił się posłusznie. – Trudno

to nazwać podróżą, jechałem na kolację do „Bristolu”.

– Sam?

Samarin odchrząknął, starając się nie okazywać zaniepokojenia: porucznik

zdążył zerknąć w papiery, a tu żadnego „wasze wysokobłagorodie” czy choćby

„panie pułkowniku”.

– W towarzystwie damy.

– W takim razie chciałbym obejrzeć i jej dokumenty.

Ostrowska wysiadła z powozu i podała młodemu oficerowi paszport.

– Polka?

– Poddana Jego Wysokości Mikołaja Drugiego – zripostował gniewnie

Samarin.

– Będę musiał poprosić państwa o...

– To naprawdę niepotrzebne, poruczniku – powiedział, podchodząc,


Zawiałow. – Sudarnia Ostrowska jest nauczycielką w Instytucie

Aleksandryjsko-Maryjskim i przyjaciółką żony generała Dragunowa, a graf

Samarin oficerem Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa

Konwoja.

Porucznik przygryzł usta, najwyraźniej strzał okazał się celny. I nic

dziwnego, to właśnie Dragunow był dowódcą 15. Korpusu, w skład którego

wchodził 22. Niżegorodzki Pułk Piechoty.

– Co się stało? – spytał Samarin.

– Dwie godziny temu zabito generała Skałona – poinformował Zawiałow. –

Polacy z PPS – dodał, odpowiadając na niezadane pytanie. – Dokładnie w

tym samym czasie ktoś wysadził w powietrze fragment muru otaczającego

moskiewską enklawę. To, co tam żyje, rozpełzło się po całym mieście. W

Moskwie wprowadzono stan wojenny, a w Warszawskim Okręgu Wojskowym

ogłoszono pełną mobilizację. Trudno powiedzieć, czego jeszcze można się

spodziewać...

– Muszę natychmiast skontaktować się z Petersburgiem – powiedział

szybko Samarin. – Poruczniku?

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie! – wyskandował młodzieniec

służbiście.

– Mógłbym poprosić o eskortę dla sudarni Ostrowskiej? – skorzystał z


okazji Samarin. – W mieście może być niespokojnie.

– Oczywiście.

– Sama dojadę do domu! – zadeklarowała gniewnie Ostrowska.

– W żadnym wypadku – uciął Samarin. – Wsiadaj!

Pułkownik poczekał, aż powóz odjedzie w asyście kilku konnych, po czym

pomaszerował w kierunku stojącego na poboczu, najwyraźniej

zarekwirowanego auta. Zanim ruszył, Zawiałow ponownie pojawił się u jego

boku.

– To nie wszystko – szepnął konfidencjonalnie. – Ataku dokonano na

zamku, a tam ochrona składa się wyłącznie z Rosjan. Ktoś z naszych musiał

wpuścić zamachowców. Stąd też całe zamieszanie: nie wiadomo, komu ufać.

– Zastrzelili go?

– Skąd! Użyli magii.

– A konkretnie?

– Czort wie! Mówią, że się udusił.

– Polacy uciekli?

– Nie, złapano wszystkich trzech. Dobrze, jeśli nie wyniknie z tego jeszcze

większy kłopot – powiedział ponuro.

– Co pan ma na myśli?

– Trudno uwierzyć, że to wszystko zorganizowali Polacy. Być może gdzieś


tam, na górze, trwa walka, o której nic nie wiemy.

Samarin skinął głową w podziękowaniu, uruchomił silnik. W drodze do

koszar rozmyślał nad słowami Zawiałowa. Walka na górze? Wszystko

możliwe, jednak skąd u Zawiałowa takie przekonanie? Z drugiej strony kto

wie? Nie ulega wątpliwości, że sam major zamieszany jest w jakieś

zakulisowe rozgrywki, inaczej nie próbowałby zabić nieznanego mu przecież

wcześniej Rudnickiego. Zatem dlaczego teraz pomógł mu w starciu z

nadmiernie służbistym porucznikiem? Przecież nie z sympatii do człowieka,

który, było nie było, postrzelił go w pojedynku... Do tego nie wyglądało na

to, żeby miał coś przeciwko Polakom, mimo że Skałona zabili bojowcy z

PPS. Dziwne... Najwyższy czas przyjrzeć się bliżej panu majorowi,

zadecydował.

Samarin wszedł do swojej kwatery w koszarach Keksholmskiego Pułku

Piechoty i widząc, że obaj podwładni zrywają się z miejsca, powstrzymał ich

stanowczym gestem.

– Bez gimnastyki – poprosił.

– Jakie wieści z Petersburga? – zainteresował się Baturin.

– Mamy wszelkie pełnomocnictwa – odparł niechętnie Samarin.

– Co w tym złego?

– Niby nic, tylko że trochę tego za dużo...


– Nie rozumiem – przyznał potężnie zbudowany oficer w mundurze

kapitana. – Co znaczy „za dużo”?

– Dostałem awans na generała. Papiery przyszły dziś rano, z adnotacją, że

chwilowo nie muszę chwalić się nowym stopniem.

– Jak rozumiem, awans nie jest jedynie wyrazem uznania dla pańskiej

dotychczasowej służby, wasze wysokobłagorodie? O, przepraszam: wasze

priewoschoditielstwo – rzucił domyślnie Matuszkin.

– Rzeczywiście. Od jutra w Warszawie zostanie wprowadzony stan wojenny,

generałem-gubernatorem został mianowany Dragunow.

– I co z tego?

– Ano to, że w każdej chwili mogę go odwołać i sam przejąć władzę –

wyjaśnił chmurnie Samarin. – A kto wie czy nie będę musiał. On nie znosi

Polaków, a teraz, po tym zamachu...

Matuszkin podszedł do szafki i wyjął butelkę wódki, ustawił na stole trzy

szklanki.

– Tak czy owak, wypada to opić – zauważył.

Samarin przytaknął, poczekał, aż żołnierz rozleje alkohol.

– Owszem – przyznał. – Tym bardziej że i wy awansowaliście. Gospodin

Baturin do stopnia majora, a sztabskapitan Matuszkin do stopnia pełnego

kapitana.
– Żebym jeszcze mógł nosić mundur – westchnął Matuszkin.

– Możesz! – przyzwolił Samarin z uśmiechem. – Najwyższy czas

zainteresować się bliżej Zawiałowem, a trudno byłoby ci cokolwiek uzyskać,

gdybyś nadal uchodził za zwykłego sołdata.

– Ciekawe, jak bym wyglądał w nowym...

– Paczka, w przedpokoju – wszedł mu w słowo Samarin. – Kupiłem wam

po drodze mundury galowe. Polowe dostaniecie w garnizonie.

Matuszkin wybiegł z pomieszczenia i po chwili powrócił z zarzuconym na

ramiona nowiutkim mundurem. Na pagonach pysznił się złoty monogram cara

Mikołaja II.

– Zdecydowanie lepiej – powiedział z zadowoleniem, przeglądając się w

lustrze. – Co innego brzydki szeregowy, a co innego niezbyt przystojny

kapitan.

Samarin przewrócił oczyma, ale nie skomentował słów podwładnego.

– Co z Nyikosem? – zwrócił się do Baturina.

– Ochrana wreszcie go znalazła. Ukrywa się na Woli, na Okopowej.

– Cóż – powiedział z namysłem Samarin. – Lepiej tam niż w centrum

miasta. W takim razie jutro ostatecznie zamkniemy tę sprawę. Kiedy ogłoszą

stan wojenny, nikogo nie zdziwi widok żołnierzy na ulicach.

– Wasze priewoschoditielstwo?
Samarin zareagował z opóźnieniem, nieprzyzwyczajony do nowego tytułu.

– Tak?

– Co do Zawiałowa: włączyć w to Konwoj czy wystarczą nam dane

ochrany? – zapytał Matuszkin. – A może zwrócić się do... – Oficer wykonał

wieloznaczny gest.

Samarin potarł frasobliwie skronie, Sobstwiennyj Jego Impieratorskogo

Wieliczestwa Konwoj posiadał własny wywiad, niezależny od pozostałych

służb i agend. Tyle że wykorzystywał go jedynie w celu zapewnienia

bezpieczeństwa władcy i jego rodzinie. Tylko i wyłącznie. Jeśli poleci

sprawdzić Zawiałowa poprzez kanały Konwoja, następnego dnia będzie o tym

wiedział dowódca jednostki, a może i sam imperator. O ostatniej

zaproponowanej przez podwładnego opcji wolał nawet nie myśleć. Z drugiej

strony priorytetem było zabezpieczenie warszawskiej enklawy, a w tej grze

Zawiałow mógł się okazać ważną figurą.

– Masz wolną rękę – zadecydował w końcu.

Matuszkin skinął głową, nie okazując najmniejszego zdziwienia.

Najwyraźniej i on doszedł do wniosku, że sytuacja jest zbyt poważna, aby

przejmować się zasadami.

Kamienice na Okopowej zbudowano w drugiej połowie zeszłego wieku, dla

robotników fabryki Pfeiffera. Bure od fabrycznych wyziewów, jednopiętrowe i


obdrapane, nie sprawiały przyjemnego wrażenia. Podobnie jak ludzie, którzy

je zamieszkiwali.

Samarin chwiejnym krokiem przeszedł przez ulicę. Ubrany w liche,

pożyczone od ogrodnika ciotki paletko, z podniesionym kołnierzem i

nasuniętą na oczy czapką w niczym nie przypominał arystokraty. Stojący w

bramie potężny, nieogolony typ o wyglądzie troglodyty obrzucił go ponurym

spojrzeniem, ale powstrzymał się od zaczepki. Najwyraźniej kamuflaż

Rosjanina nie wzbudził w nim żadnych podejrzeń, podobnie jak otaczający go

zapach. Tuż przed akcją Samarin przeżuł zapobiegliwie kilka ząbków czosnku

i popił je kieliszkiem wódki.

– Sze... To Szenatorszka? – wybełkotał.

– Paszoł won, mendo!

Odepchnięty brutalnie Samarin wyłożył się jak długi, niezbornie podniósł

na kolana.

– Czo ty...

Wielkolud ruszył na niego, zamierzył się solidną drewnianą pałką. Samarin

wyczekał do ostatniej chwili, po czym uderzył napastnika pięścią w krocze.

Kiedy tamten zgiął się wpół, wstał i poprawił kolanem. Głowa nieznajomego

odskoczyła w tył z suchym trzaskiem.

Oficer zdjął czapkę i pomachał nią energicznie, nie przejmując się leżącą na
bruku ofiarą. Z doświadczenia wiedział, że złamanie karku kończy się

paraliżem, o ile nie śmiercią, a tu i teraz oczekiwali go groźniejsi przeciwnicy.

Bogiem a prawdą, dużo groźniejsi...

Zza rogu wyskoczyli żołnierze, kolejni zbliżali się ukryci za pudłem

nadjeżdżającego ambulansu. Samarin zacisnął zęby i liczył w myślach wlokące

się ślamazarnie sekundy. Likwidacja wartownika mogła dać im kilka chwil,

ale nic ponadto. Tupot podkutych wojskowych butów i szczęk repetowanych

karabinów były jak walenie pięścią w drzwi: prędzej czy później obudzą

gospodarza.

Ktoś otworzył z trzaskiem okno i wychylił się, wywrzaskując w niebo

przekleństwa. Żołnierze odpowiedzieli chaotyczną palbą. Samarin zaklął

wściekle, ale nie zareagował – akcją dowodził bezpośrednio Dragunow. W

sekundę później długi, przenikliwy świst oficerskiego gwizdka dał sygnał do

ataku. Otaczający ciąg kamienic żołnierze ruszyli do natarcia ze wszystkich

stron – budynki połączone były ze sobą piwnicami, tworząc labirynt na

podobieństwo króliczych nor. W niebo wzleciała czerwona rakieta, od strony

Gęsiej rozległ się tętent kopyt: nadciągali kozacy.

Do Samarina podbiegł oficer o pociągłej, surowej twarzy.

– Kapitan Iwan Aleksiejew, adiutant generała Dragunowa – przypomniał

zwięźle. – Jego wysokopriewoschoditielstwo wzywa pana do siebie –


poinformował.

Samarin zaklął ponownie i schował na wpół wydobyty rewolwer. Wolałby

wziąć udział w szturmie, ale najwyraźniej nowy generał-gubernator przewidział

dla niego inną rolę.

– Idę – powiedział z westchnieniem. – Już idę.

Dragunow stał za kordonem żołnierzy, naprzeciwko kamienicy, w której

miał znajdować się Nyikos. Samarin zauważył, że z okien kilku pobliskich

chałup – w okolicach Okopowej nadal dominowała drewniana zabudowa –

wystają lufy karabinów. Snajperzy. Znaczy ktoś wyciągnął wnioski z wydarzeń

w enklawie...

– Wasze wysokopriewoschoditielstwo, pułkownik Samarin melduje się...

– Nie słyszałem, aby pana zdegradowano, generale – wszedł mu w słowo

Dragunow, odgoniwszy wpierw gestem adiutanta.

– Więc wie pan już o...

– Wiem – uciął twardo Dragunow. – I nie tylko to. Znana mi jest nawet

rola, jaką ma pan do odegrania, gdybym stracił zaufanie imperatora.

– Wszyscy wypełniamy rozkazy Jego Wysokości. – Samarin nie spuścił

wzroku. – A mnie niespecjalnie podoba się owa rola i mam szczerą nadzieję,

że nie będę musiał...

Przerwały mu krzyki i wybuch granatu. Z pierwszego piętra wyskoczył przez


okno spowity płomieniami mężczyzna w wojskowym mundurze.

Zabezpieczający ulice żołnierze ruszyli mu na pomoc.

– Granaty?! – krzyknął Samarin. – Prosiłem przecież...

Dragunow powstrzymał oficera leniwym gestem, przez moment wsłuchiwał

się w odgłosy starcia niczym miłośnik muzyki w ulubioną uwerturę.

– Na razie wszystko przebiega według plan – zapewnił. – Proszę się nie

niepokoić, moi żołnierze otrzymali ścisłe polecenia. Sam ich wybierałem.

Prędzej umrą, niż wypuszczą z rąk Nyikosa.

– Mam nadzieję, że cały czas mówimy o żywym Nyikosie?

Samarin wzdrygnął się, widząc uśmiech rozmówcy. Na kilka uderzeń serca

twarz generała-gubernatora zastygła w wyrazie zwierzęcego okrucieństwa.

– Nie ma pan dzieci, prawda? – stwierdził Dragunow. – Nie jestem nikim

szczególnym – wyznał bez emocji. – Mój ojciec był pańszczyźnianym

chłopem i dosłużył się ledwo stopnia majora. Ja poszedłem wyżej, ale nadal

jest we mnie coś z chłopskiego pragmatyzmu przodków. Wszystko, co dobre,

zawdzięczam żonie i córce. Wiera była światłem moich oczu. Kimś, dla kogo

żyłem. A teraz jej nie ma, bo zabrał mi ją gospodin Nyikos. I wiem, że

umierała w strachu, rozpaczy i upodleniu. Pyta pan, hrabio, czy wezmę go

żywcem? Wezmę, choćbym miał przy tym zginąć wraz z całym warszawskim

garnizonem. Bo pan Nyikos ma dług do spłacenia i ja go odbiorę. Z


procentami.

Z bramy pobliskiej kamienicy wyszedł kapitan Aleksiejew. Osmalony

mundur i ślady krwi na twarzy mężczyzny sugerowały, że brał udział w walce.

– Miałeś tylko obserwować! – warknął Dragunow na adiutanta.

– Niczego... – machnął ręką oficer. – To drobiazg. Mamy go! – zameldował

z widoczną satysfakcją.

– Straty?

– Sześciu ludzi. Dziesięciu rannych. Myślę, że większość z nich przeżyje.

– Gdzie on jest?

– Właśnie go prowadzą.

Samarin ocenił, że człowiek, którego Novotny nazwał Ofiarnikiem, musi

mieć pod siedemdziesiątkę, blada cera i bezwłosa, pokryta starczymi plamami

czaszka czyniły go podobnym do żywego trupa. Żołnierze skuli mu ręce i

nogi, w usta włożyli knebel. Samarin zmarszczył brwi, dojrzawszy błysk złota

– na szyi maga wisiało kilka amuletów.

– Natychmiast mu je zdejmijcie! – polecił.

Dragunow odwrócił się z niewróżącym niczego dobrego wyrazem twarzy.

– Może nie tym tonem, dorogoj graf – wycedził. – Mimo wszystko na razie

jest pan jedynie...

Pochłonięty konfrontacją z generałem-gubernatorem, Samarin niemal


przeoczył zgrzyt odsuwanego włazu. Istota, która wyszła z kanału, wyglądała

jak człowiek, ale szybkość, z jaką znalazła się za plecami Dragunowa,

świadczyła, że pochodzi z enklawy.

Pierwszy zareagował Aleksiejew: błyskawicznie wydobył szablę i

przedłużając ruch ramienia, zaatakował demona. Powietrze zawyło pod

ostrzem, ale demon był szybszy, odpowiedział niedbałym, niemal

pogardliwym gestem i szaszka kapitana z brzękiem upadła na bruk, a on sam

chwycił się za gardło, jakby nieoczekiwanie zabrakło mu tchu.

Odruchowo, bez udziału woli Samarin wypowiedział słowo mocy. Widział,

jak żołnierze z kordonu rzucają się do biegu, a demon sięga w kierunku

Dragunowa. Cały świat zamarł, oficer miał wrażenie, że tylko on się porusza,

a pozostali zastygli w miejscu, jakby zatrzymała ich ręka Boga.

Uderzył demona w krtań, po czym złapał go za głowę i wcisnął mu palce w

oczy. Poczuł wilgoć, prawy kciuk wszedł w oczodół po nasadę, lewy natrafił

na opór, jakby powieka wroga zrobiona była ze stali. Nagle było po

wszystkim, Aleksiejew zaczął spazmatycznie dyszeć, a stwór zwiotczał i upadł

na ziemię. Samarin wyciągnął chusteczkę i z obrzydzeniem wytarł rękę

pokrytą krwią i galaretowatą mazią.

– Dzię... dziękuję – wymamrotał oszołomiony Dragunow. – Gdyby nie pan,

to ja bym tu leżał. Nie mówiąc o Wańce. Co to, do cholery, było?!


– Nie mam pojęcia – przyznał Samarin. – Ale chyba znam kogoś, kto może

odpowiedzieć na to pytanie, wasze wysokopriewoschoditielstwo.

– Piotrze Gieorgiewiczu – poprawił go z roztargnieniem Dragunow. –

Pewnie ma pan rację. Do koszar z nim! – rozkazał, obrzucając jeńca ponurym

spojrzeniem.

Kilku żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału natychmiast otoczyło

Nyikosa. Jeden z nich zarzucił pętlę na szyję maga.

– A to po co? – wyrwało się Samarinowi.

Dragunow gestem scedował pytanie na adiutanta.

– Nauczyłem się tej sztuczki na Kaukazie – wyjaśnił Aleksiejew. – Jeden

ruch i gospodin Nyikos straci przytomność, a przecież chcemy go żywego.

Jakiekolwiek by moce posiadał, w tym stanie nie rzuci żadnego czaru...

– Rozsądny środek ostrożności – pochwalił Samarin. – Mogę? – Wskazał

wisiory na piersi jeńca.

– Oczywiście – przyzwolił Dragunow. – I przepraszam za swój wybuch, pan

lepiej wie, jak traktować takich jak ten tutaj.

– Nie ma za co, wasze... Piotrze Gieorgiewiczu. To moja wina, powinienem

najpierw zapytać.

Samarin podszedł do więźnia i jednym szarpnięciem zerwał mu z szyi

amulety. Odwrócił się, słysząc podniesione głosy: blokujący ulice kozacy


zatrzymali jakiegoś jeźdźca, który głośno domagał się widzenia z generałem-

gubernatorem.

– Przepuścić! – polecił szorstko Dragunow.

Porucznik w huzarskim mundurze zeskoczył z konia, stanął na baczność.

– Wasze wysokopriewoschoditielstwo, wiadomość z Petersburga –

zameldował.

Spod rozchylonego płaszcza widać było znak w formie złotej oficerskiej

torby. Znaczy Lejbgwardyjski Pułk Huzarów Jego Wysokości z Petersburga.

Samarin wiedział, że oficerów tej jednostki wykorzystywano często do

przekazywania informacji, które nie mogły zostać wysłane normalną drogą.

– Co za wiadomość? – zmarszczył brwi Dragunow.

– Z osobistej kancelarii imperatora. – Porucznik podał zapieczętowany

pakiet.

Dragunow przebiegł wzrokiem tekst i bez słowa przekazał list Samarinowi.

– Zamieszki w Petersburgu? Ewakuacja urzędów? – wymamrotał ten,

oszołomiony. – To nie może być przypadek! – wykrzyknął. – Ten sam

schemat, co i w Moskwie. Dywersanci zniszczyli mur otaczający enklawę, aby

wypuścić te... stworzenia na wolność. To spisek!

– Wy prawy, gospodin graf – zgodził się Dragunow. – To nie może być

przypadek. Trzeba jak najszybciej przesłuchać Nyikosa, no i nie dopuścić,


żeby coś podobnego zdarzyło się i w Warszawie. Wiem, że nie podlega mi

pan, generale, ale czy mogę liczyć na pańską pomoc? Jak pan widzi, sytuacja

wymyka się spod kontroli.

– Jestem do pańskiej dyspozycji, Piotrze Gieorgiewiczu – zadeklarował

Samarin.

– Dziękuję. Zajmie się pan Nyikosem. Proszę wyciągnąć z niego, ile się da.

Ma pan carte blanche, ale jeśli tylko będzie to możliwe, proszę go nie zabijać.

Chciałbym później zająć się nim osobiście. Tymczasem ja postaram się

zabezpieczyć enklawę.

Żołnierze wrzucili Nyikosa do więziennej karetki, a pojazd natychmiast

otoczyli kozacy. Aleksiejew skinął dłonią i jeden z żołnierzy zeskoczył z

konia, by w chwilę później podać wodze Samarinowi. Oficer podziękował

gestem i usadowił się w siodle. Dowodzący eskortą przysadzisty esauł o

nawoskowanych, zawadiacko podkręconych wąsach podjechał do Samarina.

– Wszystko gotowe! – zameldował.

– W drogę! – zadecydował Samarin.

Konwój ruszył w szyku bojowym, z kozakami flankującymi powóz, niczym

w trakcie przejazdu przez wrogi teren. I nic dziwnego, uświadomił sobie

Samarin, to jest wrogi teren. Szczególnie teraz...

Mężczyzna, który wpuścił Samarina do apteki, nie wyglądał na lokaja:


chudy, żylasty, o ogorzałej, pokrytej bliznami twarzy, sprawiał wrażenie

zawodowego żołnierza. Odebrał od oficera płaszcz i kapelusz, po czym

oszczędnym ruchem wskazał mu schody. Najwyraźniej zajmowanie się gośćmi

nie należało do jego zadań.

Rudnicki i Anastazja siedzieli w salonie, alchemik w wygodnym domowym

szlafroku, dziewczyna we wspaniałej wieczorowej toalecie. Oboje wyglądali na

zaskoczonych, żeby nie powiedzieć: zaniepokojonych wizytą.


– Co cię sprowadza o tej porze? – Rudnicki uścisnął mu dłoń.

– Pytania – odburknął Samarin. – Wiele pytań.

– Jeśli tylko będę mógł...

– Jestem pewien, że będziesz – wszedł mu w słowo oficer. – A jak nie ty, to

kuzynka Anastazja.

– Masz krew na rękach – powiedziała zimnym jak styczniowy wiatr tonem

dziewczyna.

Samarin spojrzał w dół: mankiety były czyste.

– Co to za brednie?!

– Przesiąkłeś cały zapachem krwi. Albo kogoś zabiłeś, albo przyglądałeś

się, jak to robią inni.

– Nie zaprzeczam – przyznał obojętnie Samarin. – Dorwaliśmy mordercę

Wiery Dragunowej.

– Więc w czym problem? Dorwaliście, zabiliście, sprawa zakończona –

wtrącił alchemik.

– Może zaproponujesz coś do picia? – odparł Samarin rozdrażniony. – Albo

do jedzenia? Ledwo trzymam się na nogach.

– Przynieś mu zupy – polecił Rudnicki.

Ku zdumieniu oficera Anastazja bez słowa protestu wstała od stołu. Dopiero

teraz Samarin zauważył, że między dziewczyną a alchemikiem pojawiła się


jakaś zażyłość, może nawet intymność. Tyle że podszyta niepokojem.

– Proszę, częstuj się. – Rudnicki nalał pułkownikowi wina.

Samarin opróżnił kieliszek dwoma łykami, odetchnął, czując, jak alkohol

zmywa z niego znużenie.

– Pinot Noir. Znakomity rocznik! – pochwalił.

Alchemik wzruszył ramionami i ponownie napełnił szkło.

– Wino jak wino – mruknął. – Nie znam się na tym.

Zanim Samarin zdążył odpowiedzieć, wróciła Anastazja. Niosła wazę z

zupą, balansując nią jak wytrawny kelner, zręcznie postawiła na stole, po

czym bez słowa napełniła talerz i podsunęła oficerowi srebrną łyżkę. To

ostatnie błyskawicznym, niemal niezauważalnym ruchem.

Gęsta, smakowita solanka z grzybami i mięsem szybko nasyciła Samarina i

rozgrzała, mimo to poprosił o dokładkę. Dawno już żadna potrawa tak mu nie

smakowała.

– Pyszności! – wymruczał. – Komu mam dziękować? Czyżby kuzynka

Anastazja odkryła w sobie talent kulinarny? – zażartował.

Dziewczyna podziękowała zdawkowym uśmiechem, ale w jej oczach

pojawiły się iskierki satysfakcji.

– Działa – oznajmiła, zwracając się do Rudnickiego. – Mówiłam, że wysoka

temperatura w niczym nie zaszkodzi.


Samarin zamarł, odłożył łyżkę i nachylił się do dziewczyny z budzącą grozę

powolnością.

– Co znaczy „nie zaszkodzi”? – wycedził. – Czego dodaliście do zupy? Bo,

jak rozumiem, nie chodzi o nawet najbardziej egzotyczne przyprawy?

– Aurum potabile – odparł krótko Rudnicki. – Pitne złoto. Wzmacnia

organizm, leczy i przedłuża życie. Nie obawiaj się, nic ci nie będzie,

zażywamy je od tygodnia.

– Istnieją trucizny, które mogą kumulować się latami!

– To nie trucizna, tylko uniwersalny lek – powiedziała dziewczyna. –

Przestań histeryzować. I może powiesz wreszcie, co cię do nas sprowadza?

Samarin poluźnił kołnierzyk koszuli, podniósł w górę kieliszek i przyjrzał

mu się nieufnie.

– W winie też jest to złoto?

Alchemik przytaknął.

– Martwiłem się, czy można je łączyć z alkoholem, ale wygląda na to, że

wszystko w porządku. Nie pij za dużo, bo możesz mieć problemy z

zaśnięciem. To jedyny skutek uboczny, jaki do tej pory wykryliśmy – dodał.

– To akurat nie byłoby takie złe – odburknął Samarin. – Pytacie, co się

stało? Nieznani sprawcy zniszczyli mur otaczający petersburską enklawę. W

Moskwie i Petersburgu trwają walki uliczne, wojsko nie daje sobie rady,
trzeba było ewakuować wiele urzędów i instytucji. Na ulicach szaleją stwory,

które uciekły z enklawy, do tego wśród dywersantów zauważono ludzi

odpornych na wszystko poza srebrem. Ludzi, a nie człekopodobne demony! –

podkreślił. – Mało tego: wielu alchemików i magów nagle zniknęło, jakby

zapadli się pod ziemię, a innych znaleziono martwych. Magazyny gildii

zostały ograbione i nigdzie nie ma materia prima, a więc jedynej rzeczy, która

mogłaby powstrzymać demony. Ot, i wszystko...

Ani alchemik, ani Anastazja nie wyglądali na zaskoczonych. Rudnicki

westchnął głęboko i rzucił dziewczynie porozumiewawcze spojrzenie, jakby

chciał powiedzieć: „miałaś rację”.

– Co to za miny? – nie wytrzymał Samarin. – Może oświecicie mnie, co się

dzieje?

– Powiedz mu – burknął Rudnicki.

– Zwariowałeś! Ja...

– Powiedz!

Samarin uniósł brwi – w głosie alchemika dźwięczał nowy, nieznany ton:

władza. Rudnicki nie prosił, ale rozkazywał. A Anastazja, ta sama Anastazja,

która jeszcze niedawno traktowała go protekcjonalnie niczym małe dziecko,

pochyliła z pokorą głowę.

– Theokatáratos sprzymierzyli się z Szepczącymi. A przynajmniej część z


nich – wyjaśniła.

– Ja mówiłem o ludziach, nie demonach. Ludziach dysponujących

nadnaturalnymi mocami. Jednego zabiłem tu, w Warszawie. Wyglądało na to,

że ma coś wspólnego z magami z Amici Mortis.

– I pewnie miał – przyznała Anastazja. – Tylko że to nie był człowiek, ale

Przeklęty. Nie wszyscy theokatáratos posiadają rogi, kopyta lub trzy metry

wzrostu. Niektórzy mogą wyglądać jak ludzie, w końcu i oni zostali stworzeni

na Jego podobieństwo...

– A te niby-wilki?

– Miejscowa fauna. Więcej niż zwierzęta, mniej niż Przeklęci.

– Skąd to wszystko wiesz? I co to za bzdury o demonach, które mogą

wyglądać jak ludzie? Nie tak dawno nasz drogi Olaf Arnoldowicz zapewniał

mnie, że niewiele wiadomo na temat stworów enklawy. A tu proszę, jakie

precyzyjne informacje! Jedyny podobny do kobiety demon, jakiego

widziałem, miał niebieską skórę, żółte oczy i rysy twarzy, przy których

Matuszkin byłby ideałem piękności. Na pewno ktoś taki nie zgubiłby się w

tłumie!

Samarin spodziewał się protestów, ale Anastazja tylko wzruszyła ramionami

i przechyliła lekko głowę, patrząc na Rudnickiego. Oficer ponownie odniósł

wrażenie, że ta dwójka porozumiewa się, nie używając słów.


– Co znowu? – rzucił agresywnie.

– Ta nasza błękitnoskóra znajoma mogłaby bez problemu zmienić karnację,

rysy twarzy i kolor tęczówki – powiedział zmęczonym tonem Rudnicki. –

Gdyby tylko chciała. Nie odróżniłbyś jej wtedy od innych kobiet.

– Jasne! Zaraz mi wyznasz, że sam jesteś theokatáratos!

– Pudło – powiedział beznamiętnie alchemik. – Choć chybiłeś tylko o pół

metra.

– To masz już drugi skutek uboczny pitnego złota: halucynacje – odciął się

Samarin.

Rudnicki wykonał nieokreślony gest, najwyraźniej adresowany do

Anastazji.

– Naprawdę muszę? – odezwała się dziewczyna.

– Inaczej nie przekonamy tego matoła. A wolałbym, żeby Warszawa nie

podzieliła losu Moskwy i Petersburga.

Anastazja podniosła srebrną łyżkę, przytrzymała przez chwilę. Kiedy

rozwarła palce, wokół rozszedł się zapach zgnilizny, a na dłoni dziewczyny

powstała pręga jak po oparzeniu.

– Pamiętasz, jak ją znaleźliśmy ranną w enklawie? Kiedy wyciągnąłem z

niej kulę, okazało się, że to był srebrny, a nie ołowiany pocisk –

poinformował Rudnicki.
Samarin przełknął z wysiłkiem ślinę, jego ręka ześliznęła się do biodra.

– Nie rób tego – poprosił alchemik. – Żadne z nas nie jest twoim wrogiem.

– Jakim cudem...?

– To naprawdę nic nadzwyczajnego – zapewniła dziewczyna, obserwując

błyskawicznie gojącą się skórę. – Przedostałam się korytarzem do waszego

świata, jak wielu innych przede mną i po mnie. Jednak w odróżnieniu od nich

wiedziałam, co mnie czeka: to nie była moja pierwsza wycieczka. Zmieniłam

wygląd, zdobyłam ubranie, to wszystko. – Wzruszyła ramionami.

– Suknia leżała na tobie jak ulał!

– Bragimow przybył do enklawy w towarzystwie – przypomniała Anastazja.

– Znalazłam kobietę mojej postury i zabrałam jej szmatki. Niestety, zaskoczył

mnie jeden z żołnierzy, stąd ta kula.

– Zaskoczył?

– Musiałam ją zabić – powiedziała zwyczajnie.

Samarin jęknął i ścisnął rękoma skronie.

– I co mam z wami zrobić?! Udawać, że nic się nie stało? Tolerować

kuzynkę-demona? Morderczynię?!

– Ta kobieta była moją ostatnią niewinną ofiarą – zapewniła Anastazja. – I

chciałabym, żeby tak pozostało.

– A to z jakiego powodu? I dlaczego mam ci wierzyć?


Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, wydawało się, że rośnie. Kiedy

wreszcie się odezwała, jej głos chłostał jak bicz.

– Dałam słowo. To wystarczy.

– Słowo demona?

– A kimże jesteś ty i twoja błękitnokrwista arystokracja przy kimś, kogo On

stworzył na początku czasu i kto pamięta jeszcze dotyk Jego dłoni?

Hrabiowie, książęta, carowie... – parsknęła pogardliwie. – Wydawało ci się, że

przyjmując mnie do rodziny, wyrządzasz łaskę dziewczynie z nizin

społecznych? Nie, Saszka! To ja wyrządziłam ci łaskę! Łaskę, której nie jesteś

w stanie pojąć swoim ograniczonym rozumem!

Samarin zacisnął zęby, poczerwieniał, na jego skroniach pojawiły się

nabrzmiałe żyły. Wydawało się, że wybuchnie, ale powstrzymał gniew

ostatnim wysiłkiem woli.

– Tak lepiej! – powiedziała chłodno Anastazja. – Szczególnie jeśli chcesz

nas prosić o pomoc. Bo przecież po to przyszedłeś, prawda?

– Prawda! – warknął Samarin. – Choć nie wiem, co moglibyście zrobić.

Sytuacja jest rozpaczliwa, jeszcze tydzień lub dwa i wojsko będzie musiało

porzucić stolicę! Gildie zdradziły albo zostały rozbite, pomagają nam tylko

Północny Wiatr i Imperia, ale i one straciły w zamieszkach większość

zapasów.
– Imperia? To ci magowie z Nowonikołajewska? – upewnił się Rudnicki.

– Owszem, ale jakie ma to teraz znaczenie? – odparł niecierpliwie Samarin.

– Powiedzcie lepiej, czy macie jakiś pomysł? Bo jeśli nie powstrzymamy

spiskowców, Warszawa będzie następna...

– Możesz mi załatwić audiencję u generała-gubernatora? – odpowiedział

pytaniem alchemik.

– Na kiedy?

– Jak najszybciej, sam wiesz, że liczy się każda godzina.

– Dziś już raczej nie da rady. – Samarin zerknął na zegar. – Dochodzi

dwudziesta pierwsza. Jutro z samego rana – zadecydował. – Zajadę po ciebie

przed ósmą.

Rudnicki wyraził zgodę nieartykułowanym pomrukiem i napełnił kieliszki.

– Wypijmy – zaproponował. – I żadnych pytań! – uprzedził, widząc minę

Samarina. – Wszystkiego dowiesz się jutro. Choć jest jeszcze jedna sprawa,

którą muszę poruszyć – dodał z wahaniem.

Samarin zamarł, w głosie alchemika słychać było niepewność, niemalże

obawę.

– Rozumiem, że to nic przyjemnego?

– Niestety – przytaknął ponuro Rudnicki. – Lepiej będzie, jeśli pozbędziesz

się nas z rodziny. Powiesz, że to był dowcip i o żadnym pokrewieństwie nie


ma mowy. Albo że zostałeś oszukany i...

– O co chodzi? – przerwał mu ostro Samarin. – Co się dzieje?

– Przypominasz sobie naszą pierwszą rozmowę? Powiedziałeś mi wtedy o

książce Blocha.

– Oczywiście! W życiu tak się nie spiłem, kac męczył mnie przez tydzień.

Dlaczego pytasz?

– Obiecaliśmy sobie wtedy, że nie będziemy się oszukiwać. Dlatego

informuję cię, że nasze drogi się rozchodzą.

– A to z jakiego powodu? Czymś cię obraziłem? Jeżeli...

Rudnicki powstrzymał go ospałym gestem.

– Nie w tym rzecz. Okoliczności się zmieniły. A w tych nowych

okolicznościach ty musisz zachować się jak carski oficer, a ja jak Polak.

– Zwariowałeś?! Do pełni szczęścia brakuje nam jeszcze polskiego buntu!

O, przepraszam: powstania! A mówiłeś, że nie mieszasz się do polityki!

Rudnicki jednym haustem wypił wino i ponownie sięgnął po butelkę.

– I nadal nie mam zamiaru – zapewnił. – Niestety, w obecnej sytuacji

wszystko ma wydźwięk polityczny. A przynajmniej tak zostanie potraktowane.

Dlatego...

– Zwariowałeś! – powtórzył bezradnie Samarin.

– Nie kłóćcie się – poprosiła Anastazja. – I pamiętaj, Saszka, że my cię z


rodziny nie wypisujemy.

– Rozumiem, że ta szczodra oferta dotyczy Saszki Samarina jako osoby

prywatnej, a nie generała Sobstwiennogo Jego Wieliczestwa Konwoja

Aleksandra Samarina?

– Dokładnie tak – potwierdziła dziewczyna ze smutnym uśmiechem. – Ale

dość tych dyskusji, wypijmy!

– Dostałeś awans...? – zauważył Rudnicki. – A więc za twoje nowe szlify!

Oficer zaklął, lecz spełnił toast. Ciepły, miodowy blask lampy naftowej

rozświetlił rubinowy płyn, zapalił iskry w rżniętym szkle. Wino, tak

znakomite jeszcze przed chwilą, miało smak popiołu.


X
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Homunkulus krzyczał. Cienki, świdrujący pisk

wiercił w uszach, a przepełnione przeraźliwą udręką

oczy nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że

stworzenie cierpi. Podobnie jak broczące krwią i

osoczem ciało, przypominające ochłap surowego mięsa.

Rudnicki za pomocą specjalnego urządzenia wypompował z naczynia kwas i

wyciągnąwszy brzytwę, zaciął się w palec. Stworzenie natychmiast zlizało

ślizgające się po szkle szkarłatne krople. Wszelkie oznaki bólu natychmiast

ustały, skóra przypominającej miniaturowe niemowlę istoty stała się gładka i

różowa. Po chwili spojrzenie homunkulusa spoczęło na Rudnickim.

Nieruchome, nieludzkie i nieodgadnione. Alchemik pierwszy odwrócił wzrok.

Niepewnie, z wahaniem sięgnął do kieszeni i wydobył niewielki flakonik.

Eliksir z mandragory. Ostrożnie odmierzył pipetką dawkę i, tak jak wcześniej

krew, wlał do retorty. Szorstki, nieproporcjonalnie długi język zlizał każdą

kroplę.
– Marnowanie pieniędzy – odezwała się za jego plecami Anastazja. –

Wystarczy twoja krew, aby w pełni się zregenerował. Nie ma powodu podawać

mu środków znieczulających.

– Taki już ze mnie dziwak! – odburknął niegrzecznie alchemik. – Jeśli mogę

mu w jakikolwiek sposób ulżyć, pieniądze nie grają roli.

– Akurat! Wiesz dobrze, że musimy oszczędzać.

Rudnicki odgonił dziewczynę niecierpliwym gestem. Nalewka z mandragory

była na wagę złota. Nie to, żeby zbiednieli, przygotowywane przez alchemika

leki cieszyły się niesłabnącym powodzeniem, podobnie jak wykonywane na

zamówienie amulety i talizmany. Tyle że panienka Anastazja miała plan.

Pomysł przyszedł jej do głowy, kiedy usłyszała o wypadkach w Moskwie.

Otóż postanowiła stworzyć hotel. Nie byle jaki hotel, ale miejsce, gdzie

goście byliby bezpieczni przed fauną enklawy, nawet jeśli demony sforsują

otaczający ją mur. Pomysł wydawał się niezły, alchemik nie wątpił, że po

ostatnich wydarzeniach wielu zapłaciłoby srebrem za gwarancję bezpiecznego

snu. Problem polegał na braku gotówki. Zabezpieczenie budynku

wymagałoby nieprawdopodobnych ilości kruszcu, nie mówiąc już o

konwencjonalnej ochronie. A cena srebra szła w górę i nic nie wskazywało,

aby w najbliższym czasie coś zmieniło tę tendencję.

– Spokojnie – mruknął. – Prędzej czy później uzbieramy te trzysta tysięcy


rubli.

– W takim tempie raczej później niż prędzej – zauważyła z ironią. –

Naprawdę niepotrzebnie martwisz się o niego, nic mu nie będzie. Kwas, ogień

czy lód to standardowe procedury. On wszystko wytrzyma, potrzebna mu

tylko twoja krew. A jeśli go odpowiednio nie zahartujesz, zginie w pierwszej

walce.

– Jasne! – warknął gniewnie Rudnicki. – Więc mam go palić żywcem, topić

w kwasie i lodowatej wodzie...

Przerwał mu rumor, retorta zakołysała się niebezpiecznie. Alchemik dopadł

jej jednym susem i powstrzymał przed upadkiem ze stelaża. Homunkulus

stanął przy ściance naczynia i naparł na nią ze zdumiewającą przy wątłym

ciałku siłą.

– Oj...ciec – powiedział chrapliwym, zduszonym głosem. – Tata! – dodał

łagodniej.

– Niemożliwe! – krzyknęła dziewczyna. Uklękła tak, aby jej twarz znalazła

się na poziomie głowy stwora. – Niemożliwe – powtórzyła. – Żaden

homunkulus nie może rozwijać się tak szybko!

– On mówi? – zapytał oszołomiony alchemik. – Nie przesłyszałem się?

– Mówi, a raczej powinien mówić. Za jakieś pół roku. Kto wie? Może

jednak miałeś rację z tą mandragorą? To warte jest każdych...


– Mmm...atka. Matka!

Rudnicki odruchowo cofnął się o krok. Tym razem w głosie homunkulusa

nie było żadnych cieplejszych nut. Wypowiadane z metalicznym pogłosem

sylaby brzmiały niczym szczęk repetowanego karabinu.

– Na co czekasz? – spytała Anastazja. – Okryj retortę, niech się prześpi,

dopóki nie wrócisz.

– Jesteś pewna, że to bezpieczne?

– Całkowicie – odparła obojętnie. – Homunkulus nigdy nie zwróci się

przeciwko tym, którzy go stworzyli. A to nasza krew płynie w jego żyłach.

Pospiesz się, niedługo przyjedzie Saszka.

Alchemik westchnął i narzucił na naczynie czarną płachtę. Czasami miał

wrażenie, że rzeczywistość go przerasta. Nie dość, że powołana przez niego do

życia hybryda uznała go za ojca, to jeszcze przyjdzie mu mieszać się w

politykę imperium. Bóg wie z jakim skutkiem...

Z retorty dobiegło ciche kwilenie, po chwili przeszło w niewyraźne

mamrotanie, jak u zasypiającego dziecka. Rudnicki zgasił światło i starannie

zamknął drzwi na klucz.

Powóz zatrzymał się przed Zamkiem Królewskim i Rudnicki nerwowo

poluzował krawat. Samarin trzepnął go po ręce.

– Nie ruszaj! Nie wypada, żebyś stawił się na audiencji rozchełstany, a ja ci


tego nie poprawię. To węzeł windsorski. Nigdy nie mogłem się go nauczyć.

Alchemik mruknął potakująco: krawat zawiązała mu Anastazja. Ot, jeszcze

jedna przyjacielska przysługa, nic więcej. Zaraz po tym, jak uwiodła go w

karecie, dziewczyna dała wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych

poufałości. A Rudnicki wolał nie sprawdzać, czym mogłoby się skończyć

zlekceważenie tej prośby...

U wejścia oczekiwał ich wysoki, szczupły oficer o surowej, jakby

wyciosanej w granicie twarzy.

– To Aleksiejew, adiutant generała-gubernatora – szepnął Samarin.

– Wasze priewoschoditielstwo, gospodin wielikij magistr – skłonił się

uprzejmie kapitan. – Jego Ekscelencja oczekuje panów.

Rudnicki nieczęsto bywał w zamku, jednak szybko zrozumiał, że oficer nie

prowadzi ich do sali audiencyjnej. Przeszli do zachodniego skrzydła i po

chwili stanęli przed drzwiami opatrzonymi enigmatyczną tabliczką z napisem:

„Piotr Gieorgiewicz Dragunow gienierał ot kawalerii”. Najwyraźniej generał-

gubernator postanowił przyjąć ich w gabinecie.

Po krótkim powitaniu Dragunow oddał głos alchemikowi. Widząc

zniecierpliwienie dostojnika, Rudnicki postanowił nie owijać w bawełnę.

– Kilka dni temu dokonano zamachu na pańskiego poprzednika,

ekscelencjo. Ataku dokonali moi rodacy, trzech z nich schwytano. Sąd


wojskowy skazał całą trójkę na karę śmierci, wyrok ma być wykonany

pojutrze.

– Zamierza pan cytować doniesienia prasowe? – skomentował nieuprzejmie

Rosjanin.

– Nie – odpowiedział chłodno Rudnicki. – Mam dla pana propozycję.

Proszę, aby odwołał pan egzekucję.

Twarz Dragunowa stężała, jakby pokrył ją niewidzialny lód, i gubernator

wymownym gestem wskazał drzwi.

– Audiencja zakończona! – oznajmił gniewnie.

– Mógłby pan chociaż zapytać, co oferuję w zamian! – wycedził

rozdrażniony zachowaniem Rosjanina Rudnicki.

– Ekscelencjo, proszę wysłuchać mojego przyjaciela, gospodina

Rudnickiego – interweniował Samarin. – Jako wielki mistrz gildii Srebrnego

Zamku być może będzie mógł wskazać nam pewne... rozwiązania.

Dragunow zacisnął zęby, na policzkach zagrały mu mięśnie, ale

przyzwalająco skinął głową.

– Brakuje wam materia prima – powiedział szybko Rudnicki. – Bez niej nie

poradzicie sobie z demonami. Wasi magowie i alchemicy albo się zbuntowali,

albo zostali zabici, a składy ograbiono. Oferuję wam pięćdziesiąt łutów

materia prima. Sześćset osiemdziesiąt trzy gramy! To w zupełności wystarczy


do powstrzymania zamieszek w Moskwie i Petersburgu.

– Mam uwierzyć, że jakaś prowincjonalna loża posiada to, czego brakuje

największym alchemikom imperium?! – wybuchnął Dragunow. – I jak pan to

sobie wyobraża? Mam uwolnić morderców generała Skałona?!

Rudnicki wzruszył ramionami i wstał z krzesła.

– Ma pan rację, ekscelencjo, rzeczywiście nie mamy o czym rozmawiać. Nie

pozwolę się obrażać, a los tej trójki ani mnie ziębi, ani grzeje, przyszedłem tu

jedynie z obowiązku.

– Zaczekaj! – krzyknął Samarin. – Ekscelencjo, proszę...

Dragunow powstrzymał go gestem i odetchnął głęboko.

– Przepraszam – zwrócił się do Rudnickiego. – To nerwy. Wierzę, że

posiada pan tę... substancję. Co pan proponuje?

– Proszę powstrzymać egzekucję – powtórzył Rudnicki.

– Mogę to zrobić – przyznał Dragunow. – Jednak to tylko czasowe

rozwiązanie. Jedynie Jego Wysokość dysponuje prawem łaski. No i, tak czy

owak, zamachowcy pozostaną w więzieniu. To nie podlega negocjacjom.

– Zadowolę się ułaskawieniem – zapewnił alchemik.

– Dlaczego to robisz? – wtrącił Samarin.

– To skomplikowana sprawa, obawiam się, że znudziłaby ekscelencję –

skrzywił się niechętnie Rudnicki.


– W żadnym wypadku – zaprzeczył Dragunow. – Chętnie poznam powody,

dla których złożył mi pan tę propozycję.

Rudnicki poluźnił krawat, nie bacząc na groźne spojrzenie Samarina, i

odchrząknął niepewnie.

– Znam jednego z nich – powiedział. – Znałem – poprawił się. –

Bawiliśmy się na podwórku jako dzieci. Niespecjalnie go lubiłem, ale jego

matka opiekowała się mną po śmierci ojca. Nazywałem ją ciocią. Dwa dni

temu przyszła błagać mnie o pomoc. Więc... – Rozłożył bezradnie ręce.

– Mam rozumieć, że to, co pan robi, nie ma nic wspólnego z polityką?! –

zawołał niedowierzająco Dragunow. – Nie działa pan w imieniu PPS?

– Niech pan pomyśli, ekscelencjo, czy PPS wolałaby stracić trzech

bojowców, osłabiając przy tym imperium, czy też może ocalić ich za cenę

likwidacji tak wygodnych dla niej zamieszek? – odpowiedział pytaniem

alchemik.

– Nu da, wy prawy, gospodin wielikij magistr – przyznał Dragunow. –

Myślę, że przyjęcie pańskiej propozycji leży w interesie państwa. Nie jest pan

lojalistą? – rzucił znienacka.

– Zdecydowanie nie – potwierdził Rudnicki.

– A co będzie, jeśli buntow... dywersanci zaatakują i warszawską enklawę?

Wzmocniłem patrole, ale nie wiem, czy damy radę nie dopuścić do przerwania
bariery. Co wtedy? Jeśli dojdzie do najgorszego, zginą przede wszystkim

Polacy.

– Dlaczego mam wrażenie, że słyszę tu jakieś merkantylne nuty? –

odpowiedział gniewnie Rudnicki.

Ku zdumieniu alchemika Dragunow wybuchnął śmiechem.

– Ma pan czuły słuch – uznał rozbawiony. – Niemniej jednak nie

odpowiedział pan na moje pytanie.

– Być może znajdę jeszcze odrobinę materia prima – obiecał niechętnie.

– Na jakich warunkach odda ją nam pan do dyspozycji?

– Jeżeli trzeba będzie ratować miasto, bezwarunkowo. I tylko w tym

wypadku! – uprzedził kolejne pytania.

Dragunow spojrzał ostro na Rudnickiego, wreszcie bezradnie pokręcił

głową.

– Nie rozumiem pana – powiedział. – Występuje pan w obronie bojowców z

PPS, a jednocześnie wyciąga imperium z kryzysu...

– To jest nas dwóch – odparł markotnie Rudnicki. – Ja też czasami się nie

rozumiem.

Generał-gubernator roześmiał się po raz kolejny, ale szybko spoważniał i

zerknął na ozdobny ścienny zegar.

– To teraz najważniejsza sprawa – oznajmił, zwracając się do Samarina. –


Natychmiast skontaktuje się pan z Petersburgiem! A ja jeszcze dziś wydam

oświadczenie, że egzekucja zostanie wstrzymana.

– Słuszajus', wasze wysokopriewoschoditielstwo! – poderwał się na

baczność Samarin.

Rudnicki również podniósł się zza stołu, zaalarmowany tonem Dragunowa.

Zniknął gdzieś jowialny rozmówca, a nawet wyniosły carski urzędnik. Ton

generała-gubernatora nie pozostawiał żadnych wątpliwości: właśnie otrzymali

rozkazy od człowieka, który spodziewał się – i nie bez powodu! – że zostaną

one wykonane dokładnie i bez zwłoki.

– Gospoda, nie zatrzymuję panów – pożegnał ich Dragunow.

Za oknem przemknęły jakieś budynki, a powietrze rozdarł przeraźliwy

gwizd, ale pociąg nie zatrzymał się nawet na chwilę. Na sinogranatowym

niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, od czasu do czasu tłumił je blask iskier

z komina parowozu. Pędzili. Potężna lokomotywa ciągnęła eszelon złożony

jedynie z czterech wagonów: zwykłego pasażerskiego i trzech przeznaczonych

do transportu wojska. I wyładowanych wojskiem. Eskortowali ich uzbrojeni

po zęby żołnierze elitarnego Keksholmskiego Pułku Piechoty. Łącząca

Warszawę z Petersburgiem linia kolejowa, długa na tysiąc czterdzieści pięć

wiorst, była jedną z najważniejszych w cesarstwie rosyjskim, jednak ruch

wszystkich innych pociągów wstrzymano do odwołania. Ich eszelon miał


pierwszeństwo. Absolutne pierwszeństwo. Mieli się spotkać z imperatorem

Wszechrosji...

Siedzący naprzeciwko Rudnickiego Samarin nie wyglądał na zachwyconego,

a i sam alchemik pogrążył się w ponurych myślach. Spotka się z carem i co

dalej? Powiedzmy, że wyprosi ułaskawienie dla Staszka Wieleckiego i jego

kolegów. Nie ma co się łudzić, że coś takiego przejdzie bez echa. Sama wizyta

mistrza alchemicznej gildii z Warszawy wzbudziłaby zainteresowanie

petersburskiej elity, a co dopiero, jeśli wyjdzie na jaw, że pomógł w

opanowaniu sytuacji w stolicy imperium. Albo że wymógł na carze

ułaskawienie bojowców z PPS. Albo jedno i drugie... Jak przyjmą to Polacy?

Czy organizacje w rodzaju PPS nie uznają go za zdrajcę? Jak zareagują

Rosjanie? Co prawda dogadał się z Dragunowem, ale przecież nie ze względu

na dobrą wolę generała-gubernatora. Dragunow świetnie zdawał sobie sprawę,

że jeśli dzięki jego pośrednictwu uda się zakończyć walki w Petersburgu i

Moskwie, czekają go awans i zaszczyty.

– Przejechaliśmy Łapy – zauważył enigmatycznie Matuszkin.

Przyboczny Samarina, już w mundurze kapitana, siedział przy drzwiach z

ręką na kaburze. Baturin dowodził żołnierzami ochrony.

Samarin mruknął coś pod nosem, po czym lekkim, niemal niezauważalnym

ruchem głowy wyprosił go za drzwi. Matuszkin opuścił przedział z wyraźną


ulgą.

– Co znowu? – zmarszczył brwi alchemik.

– Musimy pogadać – mruknął Samarin.

– Myślałem, że rozwiązaliśmy wszystkie problemy.

– Akurat! Ciekawe, co mam powiedzieć Jego Wysokości? Mam na myśli

Anastazję. Co innego przemilczeć coś przed Dragunowem, a co innego

oszukać cesarza. Informacja, że theokatáratos są wśród nas, ma kluczowe

znaczenie! Tylko że nikt nie uwierzy mi na słowo i, tak czy owak, będę

musiał ujawnić, skąd to wiem. I być może odpowiedzieć na pytanie, dlaczego

do tej pory nie aresztowałem „kuzynki”?

– Anastazja uratowała ci życie – zauważył ostrożnie alchemik. – I do tej

pory nie zrobiła nic złego. Ba! Pomagała ci, jak mogła.

– Nie zrobiła nic złego, poza zabiciem jednej z towarzyszek Bragimowa –

przypomniał ponuro oficer.

– To prawda. Tylko wiesz co? Obaj widzieliśmy próbkę jej umiejętności. I

nie chciałbym być tym, który przyjdzie ją aresztować...

– Wziąłem to pod uwagę – przyznał z leciutkim uśmiechem Samarin. – A

także fakt, że jest cennym źródłem informacji.

– Raczej bezcennym – poprawił Rudnicki. – Wszystko, co wiemy o

Przeklętych, bibliotekach i słowach mocy, zawdzięczamy właśnie Anastazji.


Samarin przytaknął, choć widać było, że nie pozbył się wątpliwości.

– Pomyślę jeszcze nad tym, mamy trochę czasu – powiedział. –

Powinniśmy być w Petersburgu około dziesiątej.

– Tak szybko?

– Nie będziemy się zatrzymywali po drodze, chyba żeby uzupełnić paliwo i

wodę. Skład jest malutki, a lokomotywa to S-68. Najnowszy model z

Newskiej Fabryki. Z takim obciążeniem, jakie mamy, rozwija prędkość około

stu wiorst na godzinę.

– Sto kilometrów? Niemożliwe!

– Możliwe. Tyle że wiorsta ma tysiąc sześćdziesiąt siedem metrów, a więc

nieco więcej niż kilometr.

– Jesteś prawdziwą kopalnią bezużytecznych informacji – zauważył kąśliwie

Rudnicki.

Samarin odpowiedział groźnym gestem, lecz nie było w nim prawdziwego

gniewu. Zmarszczone brwi sugerowały, że nadal zastanawia się, co zrobić z

„kuzynką”.

– Nie radzę – przerwał mu zadumę alchemik. – Ujawnienie, kim jest

Anastazja, to naprawdę głupi pomysł.

– Głupi?! Moim obowiązkiem wobec Jego Wysokości...

– Twoim obowiązkiem wobec cara jest służyć mu radą i wszelką pomocą w


rozwiązaniu problemu enklaw – wszedł mu w słowo Rudnicki. – Nie będziesz

w stanie tego zrobić, jeśli Anastazja zostanie aresztowana lub zabita. Bo kiedy

wieść się rozniesie, a rozniesie się na pewno, wszyscy zaczną na nią polować.

Ochrana, magowie, alchemicy, wszelkiej maści wariaci czy wreszcie inni

Przeklęci. I prędzej czy później ktoś ją dopadnie. A wtedy zostaniesz z

niczym.

– Mimo wszystko...

– Czy car jest człowiekiem honoru? – ponownie przerwał mu Rudnicki.

Twarz oficera przybrała kolor świeżo pobielonej ściany, prawa ręka sięgnęła

do kabury.

– Pytam poważnie – pospieszył z wyjaśnieniem alchemik. – Może niezbyt

zgrabnie to sformułowałem – przeprosił. – Chodzi mi o to, czy

zaakceptowałby zatajenie źródła informacji z przyczyn honorowych?

– A konkretnie?! – warknął blady jeszcze ze złości Samarin.

– Bo ja wiem? Możesz powiedzieć, że obiecałeś, że zachowasz incognito

informatora.

– Kiedy nie obiecywałem!

– No to obiecaj teraz. Mnie – zaproponował obojętnie alchemik. – Jak

trzeba będzie, zwolnię cię ze słowa, ale na razie nie pozwolę puścić pary z

gęby. Co ty na to?
– Zastanowię się – burknął Samarin. – I wiesz co? Postaraj się na

przyszłość wyrażać z większym szacunkiem o imperatorze. Bo ostatnie, czego

ci trzeba, to niełaska Jego Wysokości albo pojedynek z jakimś zirytowanym z

powodu twojej bezczelności oficerem.

– Zapamiętam. – Alchemik przewrócił oczyma. – A teraz zawołaj

Matuszkina, mam dla niego prezent.

– Jaki znowu prezent?!

– Zawołaj, to zobaczysz.

Samarin westchnął ciężko, uchylił drzwi i wezwał podwładnego.

– Czego wam potrzeba, panowie? Skończyliście już rozmawiać? – upewnił

się Matuszkin.

– Coś ty taki nerwowy? – rzucił ze zdziwieniem Rudnicki.

– Nie lubię polityki – odparł sucho Rosjanin. – A podejrzewam, gospodin

ałchimik, że wasza wizyta u imperatora mocno zmieni układ sił. Nie chcę się

w to mieszać. To nie mój poziom. Zdecydowanie wolę proste rozwiązania: ot,

na przykład rozwalić komuś łeb albo przejechać ostrzem po gardle. Rozrywki

wyższych sfer mnie nie interesują.

– Kapitan Matuszkin jest uprzedzony do arystokracji – poinformował z

uśmiechem Samarin. – Swego czasu pewna urocza hrabianka nadużyła jego...

– Gospodin gienierał!
Rudnicki wzdrygnął się, słysząc ton Matuszkina. To było ostrzeżenie,

pierwsze i ostatnie...

– Przepraszam, Fiodor – powiedział ze skruchą Samarin. – Czasami mnie

ponosi. Też się denerwuję – przyznał.

– Mniejsza z tym – mruknął Matuszkin. – Powiedzcie lepiej, kto będzie

chciał was zabić? Muszę wiedzieć, na kogo uważać.

– Bo ja wiem? Pewnie wszyscy poza Jego Wysokością.

– Czyli jak zwykle – westchnął kapitan.

Rudnicki wyciągnął z podręcznej torby niewielki słoik z barwionego szkła.

– Niemal bym zapomniał – powiedział. – Proszę, to dla ciebie.

– Co to takiego?

– Preparat nowego typu. Zawiera alchemiczne złoto. Podejrzewam, że może

rozwiązać twój problem z dziewczętami – dodał kpiąco.

– Co mam z tym zrobić? – spytał nieufnie Matuszkin. – To naprawdę mi

pomoże? Nie chciałbym być niegrzeczny, ale na razie wasze znakomite

spagiryczne medykamenty niewiele zmieniły, tyle że wygładziły nieco bliznę.

Medycyna dwudziestego wieku! – dorzucił z miażdżącą pogardą.

– Cóż, muszę przyznać, że do tej pory raczej nie zajmowałem się

poprawianiem urody, choć byłby to chyba niezły interes – stwierdził w

zadumie Rudnicki. – Jesteś moim pierwszym poważnym pacjentem.


– Znaczy, że nikt tego wcześniej nie wypróbował?!

– Bez obaw! Anastazja smaruje się tym nieustannie. Twierdzi, że to

likwiduje zmarszczki.

– Bo ja wiem? A co, jeśli dostanę wysypki? Jak stanę przed imperatorem?

– Nie staniesz – uspokoił go Samarin. – Najwyżej postoisz w korytarzu.

Matuszkin podszedł do lustra i ostrożnie nałożył na policzek odrobinę

kremu.

– Schyl się, głowa w dół! – zakomenderował Rudnicki. – Tak lepiej działa

– dorzucił wyjaśniająco. – Zwiększone ukrwienie skóry powoduje lepsze

wchłanianie preparatu.

– Już? Wystarczy?

Alchemik przytaknął i Matuszkin ponownie stanął przed lustrem.

– To niemożliwe – wymamrotał.

Blizna zbladła i zmniejszyła się o połowę.

– Niemożliwe – powtórzył bezradnie. – Żadne lekarstwo tak nie działa!

– Magia, alchemia, nazwij to, jak chcesz – wzruszył ramionami Rudnicki. –

Grunt, że maść okazała się skuteczna. Kto wie? Może ją opatentuję? Pewnie

panie będą się o nią zabijać.

– Mogę kontynuować? – odezwał się z ożywieniem Matuszkin.

– Owszem, ale raczej już nie dzisiaj. Niewiele wiem na temat tego typu
środków, ale wydaje mi się, że posiadają one pewien... Bo ja wiem...?

Potencjał. Potencjał bazujący na różnicy między stanem faktycznym a

idealnym. Jeżeli organizm się przyzwyczai, ostateczny efekt będzie słabszy.

– Jutro?

– Byle nie wcześniej – przyzwolił Rudnicki z rozbawieniem.

– To co? Idziemy spać? – zaproponował Samarin. – Jutro czeka nas ciężki

dzień.

– Niech będzie – zgodził się alchemik.

Układając się wygodniej, Rudnicki usiłować nie myśleć o spotkaniu z

carem. W tym momencie idea, aby dobić targu z samowładcą Wszechrusi, nie

wydawała mu się już taka atrakcyjna. Tyle że nie miał wyjścia: Samarin nie

pozwoliłby mu wrócić do Warszawy...

Rudnicki maszerował u boku Samarina ubranego w paradny, kapiący od

złota mundur. Prowadził ich, wyprzedzając o kilka kroków, starszy mężczyzna

w siwym, nierzucającym się w oczy uniformie.

– To zaufany cara, hrabia von Schwartz – poinformował Samarin szeptem. –

Widać imperator przyjmie nas nieoficjalnie, w prywatnych komnatach. Inaczej

zająłby się nami ober-kamerer.

– A to co za czort?

– Ktoś w rodzaju szambelana. I jeszcze jedno: po raz ostatni proszę cię,


żebyś uważał, co mówisz. Prywatnie car jest przemiłym i skromnym

człowiekiem, bez śladu arystokratycznego zadęcia. Jednak równocześnie uważa

się za samodzierżawcę Wszechrusi z Bożej łaski, tu bliżej mu do ojca niż

dziadka. Na pewno potraktuje cię uprzejmie, ale jeśli wyczuje, że

kwestionujesz jego władzę, możesz zapomnieć o swojej sprawie. W

najlepszym wypadku wylądujesz w więzieniu, a mnie czeka opała.

Rudnicki z wysiłkiem przełknął ślinę, opała, inaczej niełaska monarchy,

mogła przyjmować różne formy, od zakazu pojawiania się na dworze poprzez

areszt domowy, pozbawienie wszelkich funkcji i rang aż po zsyłkę.

– Dlaczego „w najlepszym wypadku”? – odszepnął.

– Na dworze od dawna istnieją tajne organizacje stawiające sobie za cel

ochronę imperatora i Rosji. Jedną z nich powołał Pobiedonoscew, nieżyjący

już mentor Jego Wysokości, jeszcze za czasów poprzedniego cara. Nazwali się

Świętą Drużyną. To fanatycy i nie są jedyni. Jeżeli uznają, że obraziłeś Jego

Wysokość, zamordują cię bez litości. Najlepiej będzie, jeśli założysz, że pałac

to swego rodzaju enklawa...

Von Schwartz otworzył drzwi pilnowane przez uzbrojonych po zęby

wartowników, po czym stanął u boku siedzącego za biurkiem mężczyzny.

Imperator Wszechrusi nie imponował posturą ani wyglądem, a jednak

zdominował skromnie urządzony gabinet przez sam fakt swojej obecności.


Otaczająca go aura władzy tworzyła niemal namacalną barierę oddzielającą go

od otoczenia, wywoływała wrażenie nieprzystępności i chłodu.

Von Schwartz zaprezentował ich krótko, po czym opuścił pomieszczenie,

zostawiając ich z władcą.

– Gospodin Rudnicki, jest pan Polakiem, o ile pamiętam?

– Tak jest, Wasza Wysokość – potwierdził alchemik.

– Proszę wybaczyć, pańskie akta dostarczono mi dopiero dziś rano i nie

zdołałem ich dokładnie przestudiować.

– Z przyjemnością odpowiem na wszelkie pytania Waszej Wysokości –

zadeklarował Rudnicki.

– Na razie mam tylko jedno: czy rzeczywiście przywiózł pan ze sobą materia

prima?

– Tak jest, Wasza Wysokość, dokładnie pięćdziesiąt łutów. Pojemnik z

preparatem znajduje się w mojej kwaterze.

– Pozostawił go pan bez nadzoru?

– Pilnują go żołnierze Konwoja.

– To dobrze – powiedział car z aprobatą. – A teraz do rzeczy: jak rozumiem,

zabiega pan o ułaskawienie swoich przyjaciół z PPS w zamian za materia

prima?

Alchemik siłą woli powstrzymał się od otarcia czoła, władca nie podniósł
głosu, lecz jego ton mówił więcej niż słowa. Termin „PPS” wypluł jak

grudkę cuchnącej flegmy.

– Powód, dla którego chcę prosić o ułaskawienie tych ludzi, ma charakter

osobisty, a nie polityczny – wyjaśnił Rudnicki, czując spływające po plecach

krople potu. – W dzieciństwie znałem jednego z nich. I jego matkę...

– Nie bulwersuje pana, że to buntownicy winni śmierci generała Skałona? –

zapytał ostro car.

Nieoczekiwanie Rudnicki poczuł przypływ złości.

– Generał Skałon nie cieszył się w Królestwie Polskim specjalnym

poważaniem – odparł chłodno. – Nie jestem zwolennikiem terroru, ale trudno

mi żałować człowieka, który jako pierwszy urzędnik w imperium skorzystał z

paragrafu dwunastego o stanach nadzwyczajnych i skazywał na karę śmierci

bez sądu. Wasza Wysokość! Urodziłem się Polakiem, nie Rosjaninem, i

mimo że jestem poddanym Waszej Wysokości, poczuwam się też do

lojalności wobec swoich rodaków. I trudno mi zignorować łzy kobiety

błagającej o życie syna, kobiety, która kiedyś zastępowała mi matkę.

– Jako lojalny poddany powinien pan oddać tę substancję bez żadnych

warunków!

– To nie Polacy zdradzili Waszą Wysokość, tylko rodowici Rosjanie –

zripostował Rudnicki. – Ci wszyscy mistrzowie gildii, alchemicy i cesarscy


magowie. Przypuszczam, że moi rodacy co najwyżej dali się wykorzystać w

walce, której prawdziwych celów nie znali. A ja proszę jedynie o skromną

łaskę i oferuję Waszej Wysokości to, co powinni zaoferować mistrzowie

petersburskich gildii.

Mina cara świadczyła wyraźnie, że słowa alchemika niespecjalnie przypadły

mu do gustu. Jednak zanim władca zdążył coś powiedzieć, do gabinetu wbiegł

von Schwartz.

– On się skaleczył – poinformował drżącym ze zdenerwowania głosem. –

Lekarz robi, co może, ale... – urwał, przypomniawszy sobie o obecności

Samarina i Rudnickiego.

– Gdzie Grigorij Jefimowicz? – zapytał szybko car.

– Wyjechał do Kijowa – odparł, załamując ręce, von Schwartz.

– Panowie, dokończymy później – oznajmił władca. – Muszę... – Nagle

zatrzymał się w pół ruchu. – Gospodin Rudnicki, jest pan lekarzem i

farmaceutą, prawda? Potrafi pan zatamować krew?

– Oczywiście, Wasza Wysokość.

– A jeśli pacjent miałby hemofilię?

– Także w tym wypadku – odpowiedział pewnie Rudnicki. – Musiałbym

tylko zabrać torbę z medykamentami.

– Generale? – car zwrócił się do Samarina.


– Pan Rudnicki jest wybitnym ekspertem w dziedzinie medycyny

spagirycznej, i ja, i moi ludzie zawdzięczamy mu życie. Pomógł także mojej

ciotce – oznajmił Samarin.

– W takim razie proszę za mną! – zadecydował car. – Obu panów.

Rudnicki ocenił, że chłopiec ma około dziesięciu lat, jednak wątła budowa i

przestraszony wzrok sprawiały, że wyglądał na młodszego. Prawe przedramię

dziecka skąpane było we krwi, a na podłodze poniewierały się zakrwawione

bandaże. Niewysoki, siwy mężczyzna krzątał się przy małym pacjencie,

nerwowe ruchy i widoczna na twarzy panika świadczyły, że nie kontroluje

sytuacji.

– Nie! – powiedział stanowczo Rudnicki, widząc, że lekarz sięga po azotan

srebra. – Nie ma potrzeby kauteryzacji!

– Kim pan jest?! Jak pan śmie...

– Saszka, zabierz stąd tego rzeźnika! – rozkazał Rudnicki.

Samarin bez słowa odciągnął medyka na bok.

– Wasza Wysokość! Muszę stanowczo zaprotestować...

– Gospodin Rudnicki jest tu z mojego rozkazu – poinformował car zimno.

Alchemik ucisnął krwawiącą ranę i sięgnął do torby.

– Będzie bolało? – spytał cicho chłopiec.

– Będzie – przyznał po chwili namysłu Rudnicki.


– Mocno?

– Średnio. Trzeba zdezynfekować ranę i zatrzymać krwawienie. Kiedy

posmaruję ci ranę maścią, ból przejdzie. Najgorszy będzie przez kilka

pierwszych sekund.

– Ile? Ile sekund?

– Myślę, że jakieś pięć, sześć, nie więcej. Najlepiej, jakbyś liczył na głos –

zaproponował alchemik.

Chłopiec skinął głową i przymknął oczy.

– Jestem gotowy – oznajmił.

Rudnicki przechylił flakon i polał obficie ranę płynem zielonkawego koloru.

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem! Miało być pięć! –

zaprotestował chłopiec.

– Za szybko liczyłeś – zwrócił mu uwagę Rudnicki. – Trzeba było patrzeć

na zegar.

Alchemik delikatnie oczyścił miejsce zranienia, krwotok niemal ustał.

– Teraz nałożymy maść – poinformował.

Pokrył przedramię małego pacjenta grubą warstwą nieprzyjemnie pachnącej

maści i owinął bandażem.

– Lepiej? – upewnił się.

Chłopiec energicznie przytaknął.


– Prawie nie boli – poinformował z zadowoleniem. – Może rzeczywiście za

szybko liczyłem – przyznał. – Dziękuję.

– Niewiarygodne!

Rudnicki odwrócił się szybko: w drzwiach stała ubrana w białą suknię

kobieta. Odgadł, z kim ma do czynienia, zanim jeszcze ujrzał misternie

wkomponowany we fryzurę diadem.

– Wasza Wysokość. – Zgiął się w głębokim ukłonie.

– Gospodin...

– Rudnicki – podpowiedział.

– Nadzwyczajne! Jak udało się panu tak szybko zatrzymać krwawienie?

– To nic trudnego, Wasza Wysokość, współczesna alchemia daje możliwość

leczenia chorób opornych na klasyczne medykamenty.

– Co jest w tej maści? – wtrącił car.

– Głównie zioła przeciwkrwotoczne i proszek z czarnego obsydianu –

poinformował Rudnicki. – Jednak rzecz nie tyle w składzie, co w sposobie

przygotowania preparatu.

– Czy mógłby pan zatrzymać się na kilka dni? Żeby zająć się Aleksym?

– Oczywiście, Wasza Wysokość.

– Byłem dzielny? – odezwał się chłopiec. – Prawda, papo?

– Prawda – przyświadczył car z uśmiechem.


Rudnicki spojrzał na Samarina: tamten dyskretnie wskazał oczyma drzwi.

Alchemik skłonił się jeszcze raz i wyszedł z pokoju w ślad za generałem.

– Kim jest ten tajemniczy Grigorij Jefimowicz, którego nieobecnością

niepokoił się von Schwartz? – zapytał na korytarzu.

– To Rasputin. Potrafi zatrzymać krwawienie u carewicza siłą woli, a może

za pomocą hipnozy? Nie znam się na tym. – Wzruszył ramionami. – Grunt,

że jest skuteczny.

– Rasputin?! Ten rozpustnik i gwałciciel?

– Ciszej! – syknął Samarin. – Ich Wysokości uważają go za przyjaciela, a

dzieciaki za nim przepadają. Nie sądzę, żeby był świętym, ale z pewnością nie

dopuścił się nawet połowy tego, o co się go oskarża. Swego czasu śledztwo

prowadzone przez Cerkiew nie wykazało niczego nagannego w jego

zachowaniu. Inna rzecz, że to prostak i cham, ale pogłoski o jego

prawdziwych czy rzekomych wyczynach rozsiewają głównie wrogowie

polityczni Starca. Nie mogą mu wybaczyć wpływu, jaki ma na cara.

– Masz na myśli wpływ polityczny?

– A jakże! Na przykład ostrzega cara przed zaangażowaniem w wojnę.

Podobnie zresztą jak rozumniejsza część generalicji...

– Co teraz zrobimy? – zmienił temat Rudnicki.

– Wrócimy do swojej kwatery i będziemy czekać na wezwanie. Bardzo bym


się zdziwił, jeśli Jego Wysokość nie chciałby cię widzieć jeszcze dzisiaj.

Aleksy to jego oczko w głowie, jedyny następca, a ty zrobiłeś na nim

wrażenie. I co równie ważne, na Aleksandrze Fiodorownie.

Alchemik odchrząknął z zakłopotaniem.

– Czego?

– Czuję się niepewnie, to nie mój poziom – przyznał.

– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zacząłeś targować się z Dragunowem

– powiedział szorstko Samarin. – Teraz już za późno, jesteś w wielkiej grze.

Ze snu wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi. Rudnicki ziewnął i zapalił

elektryczną lampkę. Carskie Sioło, jedna z rezydencji cara, było w pełni

zelektryfikowane.

– Zbieraj się – polecił mu Samarin.

Rudnicki zerknął na zegar: druga w nocy.

– Co się stało?

– Jego Wysokość nas wzywa.

Alchemik usiadł z jękiem i przetarł oczy kułakami.

– A ty gdzie byłeś?

– Także u imperatora.

Rudnicki wyprostował się czujnie, w głosie Samarina dało się wyczuć

frustrację, nieledwie gniew.


– Zrobiłem, jak chciałeś – oznajmił oficer. – Nie powiedziałem, skąd mam

wiadomości o theokatáratos. A car nie nalegał. Mam nadzieję, że nie będę tego

żałował – dorzucił ciszej.

Rudnicki bez słowa pomaszerował do łazienki, gdzie dokonał pospiesznych

ablucji. Lustro ukazało mu trzydziestolatka o szarej cerze i zmęczonych

oczach.

– Kurewska polityka! – wymamrotał, sięgając po ręcznik. – I po czorta się

w to ładowałem? Staszek i tak lał mnie na okrągło, póki mu stryjek nie złoił

skóry. Niechby i zadyndał na szubienicy, bojowiec pieprzony!

– Zawsze rozmawiasz sam ze sobą? – zainteresował się Samarin.

Rudnicki odpowiedział wulgarnym przekleństwem.

– To niemożliwe anatomicznie – odparł Rosjanin nieporuszony. – Choć z

drugiej strony przy pomocy jakiejś wygimnastykowanej panienki...

Alchemik przeszedł do salonu i zaczął się ubierać. Ktoś umieścił w szafie

wszystkie jego garnitury, wyprasował koszule, a na specjalnym stelażu

powiesił zawiązane w kunsztowne węzły krawaty.

– Już? – ponaglił niecierpliwie Samarin.

– Mniej więcej.

– To idziemy!

Car oczekiwał ich w tym samym gabinecie, tyle że tym razem w miejsce
krzeseł dla interesantów ustawiono dwa wygodne skórzane fotele. Rudnicki

przysiadł ostrożnie na brzeżku mebla, bardziej swobodna postawa groziła

przyjęciem pozycji półleżącej, nijak nieprzystającej do rozmowy z

imperatorem...

– Nie krępujcie się, panowie! – rzucił niecierpliwie władca. – Musimy

porozmawiać, a skoro nie daję wam spać, mogę chociaż zapewnić odrobinę

komfortu. Gospodin Rudnicki, przede wszystkim chciałem panu podziękować,

Aleksy ma się dobrze i chyba pierwszy raz w życiu nie boi się kolejnego

ataku. Czy może pan...? Czy hemofilia jest uleczalna? – spytał z napięciem

car. – Koszty nie grają roli! Tak czy owak, mój sekretarz prześle jutro na

pańskie konto pięć tysięcy rubli w podzięce za to, co pan już zrobił.

– Za pozwoleniem, Wasza Wysokość, zwykłem sam wystawiać rachunki

pacjentom – odparł chłodno Rudnicki. – Wasza Wysokość jest mi winien

rubla i dwadzieścia kopiejek, czyli dokładnie tyle, ile kosztują użyte przeze

mnie medykamenty. Rekomendowałbym też Waszej Wysokości zakup maści i

środka wstrzymującego krwawienie za następne kilka rubli, na wypadek

kolejnego kryzysu.

– Odrzuca pan należne mu wynagrodzenie?

– Nie odrzucam, tylko koryguję kwotę – sprostował Rudnicki. – Muszę z

czegoś żyć, ale nigdy nie robiłem interesów na cudzym nieszczęściu. I nie
zamierzam.

– Pańska praca z pewnością jest więcej warta niż kilka rubli!

– W nagłych wypadkach udzielam pomocy za darmo – oznajmił

beznamiętnie Rudnicki. – Niezależnie od tego, kto tej pomocy potrzebuje.

Mina cara ukazywała zmieniające się niczym w kalejdoskopie emocje:

zniecierpliwienie, urazę, wreszcie niechętny szacunek.

– No dobrze – machnął ręką imperator. – Mniejsza z tym. A co z samą

chorobą Aleksa? Czy można coś z nią zrobić? Choćby ograniczyć

częstotliwość ataków? Dziś, a raczej wczoraj Aleks poważnie się skaleczył, ale

bywa, że bez żadnego powodu leci mu krew z ust i nosa albo ma wylew do

mięśni czy stawów.

– Maść, którą zastosowałem, jest w stanie zlikwidować także podskórne i

domięśniowe krwawienia. Nie wiem, jak w przypadku stawów, choć nie

zaszkodzi spróbować. Co do samej choroby... – urwał, zastanawiając się, jak

sformułować zdanie.

– Tak?

– Nie jestem pewien, czy można ją wyleczyć – przyznał. – Co prawda nikt

nie poznał granicy możliwości, jakie dają obecnie alchemia czy magia, z

drugiej strony choroby dziedziczne... – Rozłożył bezradnie ręce. – Niemniej

jednak wydaje mi się, że mógłbym ograniczyć częstotliwość występowania


niepożądanych objawów.

– A to w jaki sposób? – zmarszczył brwi car.

– Za pomocą kombinacji czynników alchemiczno-magicznych.

– Jest pan magiem?

– Nie. Niezupełnie, jednak magia i alchemia przenikają się nawzajem. Czy

Sasz... generał wspominał Waszej Wysokości o bibliotekach i słowach mocy?

Władca przytaknął.

– Jedno z tych słów jest w stanie zwiększyć skuteczność wszelkich

zabiegów medycznych. Nie wiem, na jaki czas – zastrzegł się od razu. –

Mógłbym zastosować je przed wyjazdem. Do tego odpowiednio sporządzony

amulet na pewno wzmocniłby zdrowie carewicza.

– Jak rozumiem, nie przyjąłby pan posady nadwornego lekarza? Bez

względu na wysokość wynagrodzenia? – dodał car sarkastycznie.

– Wasza Wysokość...

– Rozumiem, nie musi pan tłumaczyć – powiedział z goryczą władca. – A

czy mógłbym kupić tych medykamentów na sumę nie kilku, ale kilkuset

rubli? Na zapas?

– Oczywiście, Wasza Wysokość. Wysłałbym je dopiero po powrocie do

Warszawy, przy sobie mam tylko niewielką ilość. Środki te pozwolą pomóc

carewiczowi w razie zaostrzenia się choroby. Natomiast w przypadku


komplikacji byłbym do usług Waszej Wysokości na każde wezwanie.

– Na każde? – upewnił się car. – Niezależnie od tego, czy ułaskawię te

trójkę, i od aktualnej sytuacji politycznej?

– Niezależnie. Nigdy nie pozostawiam swoich pacjentów bez pomocy –

odparł twardo Rudnicki.

– Dlaczego relegowano pana ze studiów medycznych? – rzucił nagle władca.

Alchemik wzdrygnął się i odruchowo poluźnił krawat.

– Był pan przecież jednym z najlepszych studentów?

– Owszem – przyznał Rudnicki. – Byłem. Zgubiła mnie pycha i naiwność.

– A konkretnie? O ile to nie tajemnica. Bo akta zawierają tylko dość

enigmatyczny wpis o prowadzeniu przez pana nielegalnej praktyki medycznej

jeszcze przed otrzymaniem dyplomu i doprowadzeniu pacjenta do, cytuję,

„ciężkiej choroby”. Dokument podpisał nieżyjący już wizytator Gubanow.

Rudnicki zacisnął palce na oparciach fotela i zwilżył suche wargi.

– Może herbaty? – zaproponował uprzejmie car.

– Poproszę – wymamrotał alchemik.

– Generale?

– Ja także chętnie się napiję.

Władca sięgnął po srebrny dzwoneczek i po chwili do gabinetu wszedł

starszy, siwy lokaj. Mężczyzna podał herbatę i ciepłe, dopiero co wyjęte z


pieca biskwity, po czym opuścił pomieszczenie, cicho zamykając za sobą

drzwi.

– Wracając do sprawy...? – łagodnie przypomniał władca.

– Istotnie prowadziłem coś w rodzaju praktyki – przyznał Rudnicki. –

Nielegalnej z punktu widzenia prawa. Od początku interesowała mnie

medycyna spagiryczna i odniosłem kilka dość spektakularnych sukcesów.

Władze uczelni wiedziały o tym, ale przymykały oko na moją... działalność,

uchodziłem za cudowne dziecko – wyjaśnił z przygnębieniem.

– Jakiego rodzaju sukcesów? – zainteresował się car.

– Udało mi się wyleczyć kilka przypadków paraliżu, malarię, gruźlicę w

zaawansowanym stadium, zaćmę. Nie pamiętam już wszystkich przypadków.

Wtedy zwrócił się do mnie wizytator Gubanow.

– Ten sam, z którego polecenia pana relegowano?

– Tak jest, Wasza Wysokość. Pan Gubanow miał problem z wątrobą,

mówiąc krótko, był alkoholikiem. Opracowałem preparat, który miał

wyleczyć go z marskości wątroby.

– I co, nie podziałał?

– Skąd! Wręcz przeciwnie, podziałał aż za dobrze – odparł ponuro Rudnicki.

– Gubanow, proszę wybaczyć mi szczerość, był nieokrzesanym ordynusem,

bez odrobiny zdrowego rozsądku. Początkowo przestrzegał diety i moich


zaleceń w obawie, że bóle, jakie odczuwał, ulegną nasileniu.

– Czy wątroba nie jest pozbawiona nerwów? – zainteresował się car.

– Owszem, jednak powiększona uciska mocno unerwioną błonę otaczającą

ten narząd, nazywaną torebką wątrobową. Stąd i bóle.

– Proszę kontynuować – zachęcił władca.

– Gubanow łykał moje tabletki i czuł się coraz lepiej. Jak powiedziałem, na

początku przestrzegał diety i nie brał alkoholu do ust, jednak wraz z upływem

czasu i postępami kuracji zrobił się niedbały. Zdarzyło się, że przez

zapomnienie wypił kieliszek szampana. Przeżył w strachu kilka dni, ale

ponieważ nie było żadnych następstw, przy kolejnej okazji, tym razem już

rozmyślnie, pozwolił sobie wypić pół butelki. W końcu cóż mu mogło

grozić? Miał cudowne tabletki... Aby nie przedłużać niepotrzebnie tej historii:

z okazji hucznie obchodzonych urodzin przyjaciela wypił butelkę szampana, a

później poprawił pół litrem wódki. No i cudowne pigułki tym razem nie

zadziałały. Dręczony bólem Gubanow natychmiast popędził do lekarza,

jednego z wykładowców akademii, w której studiowałem, i poskarżył się, że

zaszkodził mu przepisany przeze mnie środek. Oczywiście nie wspomniał

nawet słowem o wypitym alkoholu. No i wyrzucono mnie tuż przed

ukończeniem szkoły...

– Nie próbował pan protestować?


– Wszelkie dowody świadczyły przeciwko mnie, a słowo wizytatora

Rosjanina znaczyło więcej niż tłumaczenia studenta Polaka.

– Potraktowano pana niesprawiedliwie – przyznał car.

Rudnicki z trudem powstrzymał się przed wzruszeniem ramionami i

ironicznym komentarzem.

– Było, minęło – powiedział w końcu.

– No dobrze, zmieniając temat: dlaczego pomógł pan generałowi? Rzecz

tylko w warszawskiej enklawie?

Alchemik niespiesznie przełknął rozpływające się w ustach ciastko i popił

herbatą.

– Nie tylko – przyznał po chwili. – Ogromne wrażenie zrobiła na mnie

książka Blocha, na którą powoływał się gospodin Samarin.

– Na mnie też – oznajmił w zamyśleniu car. – To właśnie dzieło Blocha

skłoniło mnie do zwołania konferencji haskiej w tysiąc osiemset

dziewięćdziesiątym dziewiątym – dodał, widząc niezrozumienie na twarzach

rozmówców. – Brał w niej udział także autor „Przyszłej wojny”, na moje

osobiste zaproszenie. Niestety, nie udało nam się ani ograniczyć wyścigu

zbrojeń, ani zagwarantować trwałego pokoju.

– Więc Wasza Wysokość zdaje sobie sprawę, że ewentualna wojna...

– ...nie będzie krótkim starciem, w wyniku którego generałowie otrzymają


kolejne odznaczenia do kolekcji? – wszedł mu w słowo car. – Jak najbardziej!

Tylko że nie zmienia to w niczym sytuacji, czasami logiczne argumenty

muszą ustąpić przed interesem monarchii. Nawet jeżeli ich realizacja może

zagrozić istnieniu samego państwa...

Rudnicki poruszył się niespokojnie, co nie uszło uwagi cara.

– Wielka polityka niewiele różni się od tego, co ludzie robią na co dzień –

stwierdził władca, mierząc alchemika rozbawionym spojrzeniem. – Istnieją

wrogowie, którym trzeba dać odpór, i przyjaciele, o których należy się

troszczyć. Za wszelką cenę i bez względu na konsekwencje. Inaczej nasza

wiarygodność i honor staną pod znakiem zapytania. Ot, weźmy choćby pana,

gospodin Rudnicki. Przecież zdawał pan sobie sprawę, że prośba o łaskę dla

morderców generała Skałona nie spotka się z moją aprobatą, a jednak nie

zawahał się pan jej przedstawić. Wbrew wszelkiej logice i własnym

interesom.

– Ja...

– Podjąłem decyzję – ponownie przerwał mu władca. – Ułaskawię tych

ludzi. Proszę przekazać materia prima hrabiemu von Schwartzowi i liczę, że

przed powrotem do Warszawy odwiedzi pan jeszcze Aleksa. Byłbym też

wdzięczny za przesłanie mi w najbliższym możliwym terminie

medykamentów, o których rozmawialiśmy, i amuletu dla syna.


Rudnicki wstał i skłonił się bez słowa. Audiencja dobiegła końca.

Rudnicki zmarszczył brwi, obserwując nadchodzącą dziewczynkę: skromnie

ubrane dziecko, zapewne córka kogoś ze służby, stawiała lewą stopę z pewną

ostrożnością, tak jakby chodzenie sprawiało jej ból. Nagle alchemik potknął

się na idealnie równej marmurowej posadzce. Stłumiony chichot sugerował,

że nie był to przypadek. Rudnicki zastąpił drogę dziewuszce, przykucnął i

spojrzał prosto w błękitne i podejrzanie niewinne oczy. Mała nie mogła mieć

więcej niż dwanaście lat.

– Co to ma znaczyć, moja panno? – zapytał groźnie. – Kim jesteś?

– Nazywają mnie Szwybzyk – poinformowała dziewczynka z szelmowskim

uśmieszkiem.

– Odpowiednie przezwisko – burknął Rudnicki.

Szwybzyk znaczyło tyle co chochlik lub diabełek.

– Ale pytałem o imię – kontynuował.

– Nastia – odparło dziecko.

– Ja mam na imię Olaf. Olaf Arnoldowicz. Jestem alchemikiem.

– Zajmujesz się magią?

– Nie, leczę ludzi.

– Mógłbyś mnie wyleczyć? Boli mnie noga.

– Ta, którą mi podstawiłaś, czy druga? – spytał złośliwie Rudnicki.


Dziewczynka spojrzała na niego z urazą.

– Ta druga – burknęła, wydymając wargi.

– Mogę spróbować, ale najpierw musiałbym porozmawiać z twoją mamą.

Nastia po zastanowieniu skinęła głową.

– Zaprowadzę cię do niej – zaproponowała. – Jeśli na mnie nie naskarżysz...

– A co? Dostałabyś klapsa?

– Nie, ale kazaliby mi haftować. Nie znoszę haftowania – wyznała. – A ty?

– Nie mam pojęcia, nigdy nie próbowałem.

– No tak, chłopcy nie muszą haftować – mruknęła smętnie Nastia. – To co,

idziemy?

– Idziemy.

Alchemik wziął dziecko za rękę i podążył w głąb pałacu, kierując się

wskazówkami Nastii.

– Teraz w lewo – oznajmiła dziewczynka, ruszając wprost na blokujących

boczny korytarz żołnierzy.

Ku zdumieniu Rudnickiego wartownicy rozstąpili się bez słowa, a starszy,

szpakowaty major otworzył przed nimi drzwi jednego z pokojów.

– Anastazja Nikołajewna – zameldował krótko.

W pomieszczeniu siedziało kilka kobiet, uwagę alchemika zwróciła tylko

jedna. Tym razem caryca nie nosiła diademu, ale rozpoznał ją natychmiast.
– Wasza Wysokość...

– Gospodin Rudnicki. Dziękuję, że przyprowadził pan Anastazję. Właśnie

miałam po nią posłać. Mam nadzieję, że była grzeczna?

Rudnicki zmartwiał: czyżby właśnie zapoznał się z księżniczką Anastazją? I

jak ją tytułować? Jej Cesarska Wysokość? A może wziąć przykład z majora i

użyć imienia oraz patronimiku? Toż nie wtrącą go chyba za to do lochu?!

– Anastazja Nikołajewna zachowywała się bez zarzutu – zapewnił. –

Przepraszam za najście, ale księżniczka...

– W pałacu poza oficjalnymi ceremoniami nie używamy tytułów dzieci –

poinformowała władczyni. – Cóż znowu wymyśliła Anastasie?

Alchemik odchrząknął z zakłopotaniem: w głosie carycy pojawił się nowy,

podskórny ton, którego wczoraj nie słyszał. Jakaś nieprzystająca do sytuacji

twardość.

– Chciała zasięgnąć porady lekarskiej w związku z bólem nogi.

– Potrafi pan jej pomóc?

– Trudno mi coś obiecywać, zanim zbadam Jej Wyso... Anastazję

Nikołajewnę, choć mam nadzieję, że tak.

Dziewczynka zniknęła za pospiesznie rozstawionym parawanem i po chwili

ukazała się już bez pończoch i bucików. Rudnicki poprosił ją o zajęcie miejsca

na wygodnej kanapie i przystąpił do badania.


– Hallux valgus – oznajmił po krótkich oględzinach. – Na lewej stopie,

dość zaawansowany. Trzeba dbać o odpowiednie obuwie i dobrze by było,

gdyby Anastazja Nikołajewna ograniczyła się do takich form aktywności

fizycznej, które nie wymagałyby długiego stania bądź marszu.

– To wszystko już wiemy! – powiedziała niecierpliwie caryca. – Czy może

pan zmniejszyć albo zlikwidować ból?

– Zaraz się przekonamy – odparł Rudnicki.

Alchemik wyciągnął z torby lekarskiej niewielkie szklane puzderko, zdjął

ozdobne wieczko.

– Co tam jest? – zainteresowała się Anastazja.

– Maść.

– Z czego?

– Ze złota.

– Z prawdziwego złota?

– Alchemicznego. I ziół, i stężonej solanki.

– To jakiś nowy preparat, prawda? – odezwała się władczyni z niepokojem.

– Wypróbował go pan wcześniej?

– Oczywiście, Wasza Wysokość – zapewnił.

– I z jakim skutkiem?

– Jedna z moich pacjentek pozbyła się bólów reumatycznych. Choroba była


na tyle zaawansowana, że doszło do lekkiej deformacji stawów. Po

dwutygodniowej kuracji dama, o której mowa, wzięła udział w balu i

kilkakrotnie zatańczyła mimo zaawansowanego wieku.

– To ktoś, kogo znam?

– Jestem pewien, że Wasza Wysokość rozumie, iż moi pacjenci oczekują

ode mnie pełnej dyskrecji...

Caryca zacisnęła z gniewem usta, lecz pozwoliła Rudnickiemu wetrzeć maść

w stopy dziewczynki. Alchemik dokończył masażu i dmuchnął na duży palec

dziecka, wymawiając jednocześnie słowo mocy, po czym powtórzył to z drugą

nogą Anastazji.

– I jak? – zapytał.

Anastazja ostrożnie poruszyła palcami stóp.

– Nie boli! – zawołała. – Ja...

– To wszystko, gospodin Rudnicki – ucięła władczyni. – Nie będziemy

więcej potrzebowali pańskich usług, Grigorij Jefimowicz wraca już do

Petersburga. Szczerze mówiąc, nie wierzę ani w alchemię, ani w te

niechrześcijańskie zamawiania. Nie chcę też, żeby moimi dziećmi zajmował

się ktoś, czyja lojalność stoi pod znakiem zapytania.

Rudnicki zamrugał zaskoczony: głos carycy chłostał jak bicz, a rysy jej

twarzy zastygły w grymasie odrazy.


– Mam nadzieję, że zostałam zrozumiana?

– Wasza Wysokość wyraziła się z absolutną precyzją – odparł sucho

alchemik.

Na korytarzu oczekiwał go Samarin w towarzystwie Matuszkina i kilku

żołnierzy. Nieco dalej stała grupka mężczyzn w mundurach żandarmerii.

– Co się dzieje? – wyszeptał Rudnicki.

– Później pogadamy, a teraz za mną i ani słowa, cokolwiek by się działo! –

uprzedził Samarin.

– A co się ma...

Generał ujął alchemika pod ramię, naciskając jednocześnie jakiś nerw, tak że

Rudnicki ledwo stłumił okrzyk bólu. Żandarmi ustąpili z drogi, jednak ich

zachowanie trudno było nazwać przyjaznym: przyglądali się Rudnickiemu z

zimną i niczym niemaskowaną niechęcią.

– Puść mnie, matole! I kto to był? – rzucił gniewnie Rudnicki. – Tam, przy

apartamentach carycy?

– Oficerowie petersburskiej ochrany – wyjaśnił cicho Samarin. – Coś mi się

wydaje, że nie zamierzali ci pozwolić ot tak wyjść z pałacu. Ten chudy, z

wąsem to pułkownik von Notten, znany pojedynkowicz. A i w Warszawie... –

generał urwał, nie kończąc zdania.

– Co w Warszawie?
– Pogadamy u siebie. Spakujesz się i wyjeżdżamy.

– My?

– Owszem! Sam daleko nie dojedziesz. Właśnie otwarto sezon polowań na

Olafa Arnoldowicza Rudnickiego...

Alchemik spojrzał na niego ostro, Samarin nie żartował.

– Co się...

Generał wciągnął go do przydzielonego im apartamentu i gwałtownie

zatrzasnął drzwi, po czym pomaszerował do łazienki. Rudnicki, chcąc nie

chcąc, poszedł w ślad za nim.

– Możesz mi wreszcie wyjaśnić, co się dzieje? – wycedził.

Samarin odkręcił wszystkie kurki, wsłuchał się w szum wody i najwyraźniej

usatysfakcjonowany skinął głową.

– Mogę – odparł przyciszonym głosem. – Naraziłeś się carowi, carycy,

ochranie i chuj wie komu jeszcze.

– Uratowałem im dziecko! Następcę tronu!

– Uratowałeś – przyznał Samarin. – A jednocześnie upokorzyłeś ich tak jak

nikt przed tobą. Rzuciłeś w twarz imperatorowi, że zdradzili go poddani, i

jakże łaskawie ofiarowałeś materia prima, która pozwoli na opanowanie

sytuacji w Moskwie i Petersburgu. Do tego wymusiłeś na nim uwolnienie

morderców Skałona! Nie, nie przerywaj! Pomogłeś dziecku, udowadniając, że


cesarska para nie potrafi sama zatroszczyć się o syna. Imperator dał ci szansę:

gdybyś został nadwornym lekarzem, być może sprawę udałoby się jakoś

załagodzić, ale ty musiałeś odrzucić tę propozycję. Rozumiesz wreszcie, w

jakiej sytuacji ich postawiłeś? Zawdzięczają życie syna i ocalenie dwóch

największych miast w imperium jakiemuś polskiemu prostaczkowi, w

dodatku synowi buntownika! Człowiekowi, który otwarcie dał do

zrozumienia, że nie mogą liczyć na jego wierność! Do tego dochodzi reakcja

lojalistów. Nie masz pojęcia, jak rozwścieczył ich fakt, że car musiał ugiąć się

przed twoimi żądaniami. Tak, wieści już się rozeszły!

– Więc w nagrodę postanowili mnie zabić! – warknął Rudnicki.

– Niezupełnie. Imperatorowa jest na ciebie wściekła i nie kiwnęłaby palcem

w twojej obronie, jednak car uznał, że ma u ciebie dług. Mimo wszystko.

Dlatego tu jestem, dlatego jeszcze żyjesz. Konwoj otrzymał oficjalne zadanie

eskortowania cię do Warszawy. Ani ochrana, ani lojaliści nie odważą się na

otwarty atak. Nie teraz. Nie wbrew woli cara. Natomiast w Warszawie możesz

spodziewać się wszystkiego...

Rudnicki otarł pot z czoła, kątem oka złowił swoją sylwetkę w lustrze.

Twarz miał bladą niczym u kilkudniowego trupa, znamię na policzku

przybrało kształt płomienia.

– Zacząłeś coś mówić o Warszawie? – wydusił przez zaciśnięte gardło.


– Owszem. Pamiętasz to pierwsze przyjęcie u ciotki? Był tam pewien

major, niejaki Zawiałow. Chciał cię obrazić, żeby wyzwać na pojedynek.

– I dlaczego nie wyzwał?

– Zapobiegłem temu – odparł niecierpliwie Samarin. – Nie przerywaj!

Chodzi o to, że nie byłeś wówczas jeszcze nikim ważnym, a facet miał zamiar

cię zabić. Początkowo myślałem, że to przypadek, że jak wielu rosyjskich

oficerów nie lubi czy wręcz nienawidzi Polaków, ale rozmawiałem z nim

niedawno i nie wyglądało na to, żeby żywił niechęć do twoich rodaków.

Zresztą jednym z jego przyjaciół jest znany ci kapitan Warecki.

– W takim razie w czym rzecz?

– Nie jestem pewien. Niedawno kazałem Matuszkinowi zająć się panem

majorem. Okazało się, że gospodin Zawiałow miał poważne długi.

– Miał?

– Jakiś czas temu spłacił je co do grosza. Dziwnym zbiegiem okoliczności

tuż przed tym przyjęciem, tak jakby otrzymał zapłatę z góry. Co więcej:

podobną kwotę i w tym samym czasie warszawska ochrana zaksięgowała jako

wydatki operacyjne...

– To pewne? Skąd ta wiadomość?

– Pewne! – uciął Samarin. – Matuszkin skorzystał ze źródeł Konwoja, a ja

potwierdziłem tę informację u niejakiego kapitana Plewsze. On nie wiedział, o


co chodzi, wydatki ochrany nie są, rzecz jasna, upubliczniane, ale rozlicza się

je w tak zawoalowany sposób, że nawet gdyby wpadły w niepowołane ręce,

niewiele można by z nich wywnioskować. I jeden wydział nie wie, co robi

drugi. Stąd nie miał specjalnych oporów, aby sprawdzić, czy w określonym

terminie rozliczono konkretną kwotę.

– Dlaczego w ogóle ci pomógł? – spytał nieufnie Rudnicki.

– Miał u mnie dług. Pomogłem mu w dochodzeniu w sprawie śmierci

małej Dragunowej – wyjaśnił.

– Zabiją mnie, prawda? – stwierdził zrezygnowany Rudnicki.

– Możliwe – odparł szorstko Samarin. – A może i nie. Na pewne rzeczy nie

mamy wpływu. Pakuj się! – polecił. – Mamy mało czasu! Najbliższy pociąg

do Warszawy odjeżdża za półtorej godziny.

Rudnicki posłusznie sięgnął po elegancką skórzaną walizkę, którą kupił z

okazji wyjazdu do Petersburga. Nie zawracał sobie głowy składaniem ubrań,

wrzucił wszystko byle jak i upchnął kolanem. Teraz prozaiczne, codzienne

sprawy nie miały już znaczenia. Miał umrzeć i tylko to się liczyło.

Nadchodząca śmierć...

I znowu siedzieli z Samarinem sami w przedziale, żołnierze Konwoja zajęli

sąsiednie, pilnowali też wejść do wagonu. Tym razem jednak stukot kół

pociągu nie usypiał, nie uspokajał. Był jak cykanie zegara, odliczał ostatnie
godziny życia: tik-tak, tik-tak...

Rudnicki próbował się odprężyć, zapomnieć choć na chwilę o

niebezpieczeństwie. Nie wychodziło. Denerwował go także Samarin. Generał

rozparł się wygodnie na kanapie – jechali w wagonie pierwszej klasy – i

studiował jakąś mocno sfatygowaną od częstego wertowania książkę. Tak

jakby nie mieli ważniejszych spraw...

– Co czytasz? – spytał wreszcie Rudnicki.

– „Sztukę wojenną” Sun Zi – odparł tamten z roztargnieniem.

– To jakieś dzieło strategiczne?

– Tyle o ile. Bardziej filozofia zwyciężania. Zastanawiam się nad pewnym

fragmentem...

– Tak?

– „Przeczesz trawę, aby wystraszyć węża”.

– Co to niby ma znaczyć?!

– Chodzi o to, że jeśli nie znasz planów wroga, powinieneś najpierw zbadać

dokładnie sytuację, a dopiero później działać. Cały czas myślę o tej ochranie.

Coś mi się tu nie zgadza.

– Myślisz, że Plewsze cię oszukał?

– Wątpię. Tym bardziej że cała sprawa wyniknęła z mojej inicjatywy i

wykorzystałem kontakty Konwoja, a Plewsze tylko potwierdził moje


przypuszczenia. Jednak zastanawiam się, czy nie wyciągnęliśmy zbyt daleko

idących wniosków. To, że ochrana napuściła na ciebie Zawiałowa, raczej nie

ulega wątpliwości, problem w tym, czy oficjalnie?

– Nie rozumiem?

– Po cholerę mieliby cię zabijać, skoro w niczym im nie podpadłeś? Wtedy,

na przyjęciu u ciotki? Ba! Nawet teraz, przed twoim spotkaniem z

imperatorem, musieli złożyć raport władcy. Gdyby coś na ciebie mieli, nie

zostałbyś wpuszczony do pałacu, nie mówiąc już o kontakcie z następcą tronu!

Wniosek? Ochrana nic do ciebie nie ma. No a ściślej mówiąc, nie miała...

Alchemik potrząsnął głową jak bokser po otrzymaniu nokautującego ciosu.

– Dalej nic nie rozumiem – wyznał.

– Pomyśl, matołku! – powiedział zniecierpliwiony Samarin. – Operacje

ochrany są tajne, a każdy wydział zajmuje się czym innym i zazdrośnie strzeże

swoich kompetencji. I w zasadzie nikt nie kontroluje ich finansów. To

wymarzona sytuacja, żeby zrobić coś na własną rękę, o ile ma się odpowiednią

pozycję. Można na przykład sprowokować pojedynek z niewygodnym

człowiekiem albo wynająć bandytów. Jeszcze nie rozumiesz? To może być

prywatna inicjatywa kogoś z ochrany, a nie całej organizacji.

– I co to zmienia? – rzucił gorzko Rudnicki. – Jeśli to ktoś na tyle ważny,

że może korzystać z zasobów tajnej policji, i tak mnie dopadnie. Prędzej czy
później.

– Różnica jest zasadnicza: gdyby stanęła przeciwko tobie ochrana, byłbyś

już trupem. Jeżeli chce cię dorwać któryś z oficerów ochrannogo otdielenija,

masz szansę przeżyć. Nie żeby dużą...

– Doprawdy?! – parsknął gniewnie Rudnicki.

– Przecież poradziłeś sobie z tymi bandziorami – zauważył generał. –

Oczywiście teraz sytuacja się skomplikowała, bo twój wróg z pewnością

wykorzysta zamieszanie wokół ułaskawienia terrorystów z PPS. Z drugiej

strony, jeśli rozejdą się wieści, że pomogłeś rozwiązać problem z enklawami

w Moskwie i Petersburgu... Czort wie co z tego wyniknie – wzruszył

ramionami Samarin.

– Może „bojowców”, a nie „terrorystów”?! – zaprotestował alchemik

gniewnie.

– To, co zrobili, w pełni odpowiada definicji terroryzmu – zauważył

chłodno Samarin. – W końcu zabili funkcjonariusza legalnego rządu.

– Rządu, który prawem pięści zabrał nasze ziemie i ogłosił się legalnym!

Generał obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, po czym przygasił światło,

pozostawiając tylko lampkę służącą do czytania.

– Nie ma sensu dyskutować w tym tonie – powiedział sucho. – Spróbuj się

przespać, przyda ci się trochę odpoczynku.


Rudnicki zacisnął zęby, ale nie skomentował propozycji: kłótnia z

człowiekiem, który usiłował uratować mu życie, była ostatnią rzeczą, jakiej

potrzebował. Do tego te rewelacje o Zawiałowie... W jaki sposób Samarin

mógł zapobiec prowokacji? Czyżby sam rzucił wyzwanie nasłanemu przez

ochranę oficerowi? Alchemik pamiętał, że niedługo po raucie u księżnej

Samarin prosił go o obejrzenie rany postrzałowej. Jeśli tak, jego dług u

Rosjanina powiększył się o jeszcze jedną pozycję.

Rudnicki przymknął oczy, jednak sen nadal nie nadchodził, natłok myśli nie

pozwalał mu się uspokoić. Co, jeśli Samarin ma rację? Jeżeli jego głowy chce

jakiś warszawski oficer ochrany? I, najważniejsze, dlaczego? Czym mógł mu

się narazić w czasach, kiedy był jeszcze zwykłym aptekarzem? Proszek na

potencję okazał się nieskuteczny? Wariactwo... Chyba że ma to związek ze

śmiercią stryja i próbą przejęcia księgozbioru. Ale jaka książka jest na tyle

cenna, że warto dla niej zabijać? Grymuar zawierający alchemiczne receptury?

A może magiczne rytuały? Wzmianki o theokatáratos?

Koła pociągu zaczęły wybijać nowy rytm: ka-tá-ra-tos, ka-tá-ra-tos. Prze-klę-

ci. Prze-klę-ci.
XI
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·

Anastazja podała kawę i ciasto. Rudnicki ledwo

skosztował aromatycznego napoju, a pozostałych

dwoje nawet nie sięgnęło po swoje filiżanki. I

dziewczyna, i Ankwicz bardziej niż poczęstunkiem

zainteresowani byli jego relacją z podróży do Petersburga.

– Dopóki nie ustalimy, kto chce pańskiej głowy, będziemy w defensywie –

odpowiedział fechmistrz, wysłuchawszy opowieści. – Mogę oczywiście

wzmocnić ochronę, ale to rozwiązanie na kilka dni, góra tydzień. Jeśli tamci

zorientują się, że bezpośredni atak nic nie da, po prostu podniosą stawki albo

wymyślą coś innego.

– To znaczy? – zmarszczył brwi alchemik.

– Mogą zorganizować napad na dom i z góry mówię, że nie damy rady

obronić tego tutaj. – Ankwicz zatoczył krąg pogardliwym gestem. – Nawet

jeśli wśród napastników będą tylko ludzie, a przecież trudno zakładać z góry,

że pańscy przeciwnicy nie przygotują jakiejś... niespodzianki. Jeżeli


wykorzystają stwory enklawy, tak jak w szpitalu, nie mamy najmniejszych

szans. Nie tutaj.

– Co nie podoba się panu w moim mieszkaniu? I skąd ta liczba mnoga?

Samarin sugerował, że mam jednego wroga.

– Być może miał pan jednego wroga. Teraz niekoniecznie, bo trzeba też

wziąć pod uwagę wszelkiej maści lojalistów, a może i jakieś tajne

stowarzyszenia, o których wspominał generał Samarin. Natomiast co do

mieszkania, to lokal nad sklepem z symbolicznymi drzwiami, wyjściem na

podwórko i oszkloną witryną to koszmar dla ochrony. Żeby obronić pana

przed poważnym atakiem, musiałbym mieć tutaj ze dwudziestu chłopa!

– Musimy jak najszybciej kupić ten pałac – wtrąciła Anastazja. – Rzecz już

nie tylko w zyskach z hotelu, ale to kwestia życia i śmierci.

Rudnicki posępnie skinął głową: od czasu kiedy dziewczyna rzuciła pomysł,

aby zorganizować hotel chroniony przed fauną enklawy, intensywnie szukał

odpowiedniego lokum. Ostatecznie stanęło na pałacu Morsztynów.

Problemem była cena, biorąc pod uwagę srebro potrzebne do zabezpieczenia

budynku, musiałby wydać wszystko, co do grosza, co samo w sobie było

ryzykownym krokiem. A co, jeśli pomysł nie wypali? Z czego zapłaci

ludziom Ankwicza? Co powiedzą konfratrzy pozbawieni ochrony przy

wyprawach do enklawy? Czy Markowski nie wykorzysta natychmiast okazji,


aby powrócić do władzy? Tymczasem tylko stanowisko mistrza gildii czyniło

z Rudnickiego kogoś, z kim musieli liczyć się nie tylko wrogowie, ale i

carskie władze. Co innego zaciukać w ciemnej uliczce aptekarza, a co innego

wielikogo magistra. Tu musiałby się tłumaczyć i sam generał-gubernator...

– Dobrze – zadecydował. – Załatwmy to jak najszybciej. I tak remont pałacu

zajmie kilka miesięcy.

– Niezupełnie – odparła Anastazja. – Wymiana drzwi, założenie krat i

wmurowanie srebrnych prętów to góra tydzień. Gorzej z przeróbką

pomieszczeń na apartamenty.

– Ciekawe, skąd wezmę na to pieniądze? – burknął Rudnicki. – Na kupno

pałacu i srebra pójdzie wszystko, co mam! A ponieważ na hotel stać będzie

tylko najbogatszych, raczej nie wykpimy się tanimi meblami.

– Przecież nie przerwiesz pracy i będziesz dalej zarabiał. Do tego i ja dorzucę

swój grosik. W zamian za kilka akcji...

– A konkretnie: jaki grosik? – spytał nieufnie alchemik. – I ile akcji?

– Nie martw się, zachowasz pakiet kontrolny – zapewniła go dziewczyna. –

Jestem w stanie zainwestować pięćdziesiąt tysięcy rubli.

Rudnicki pokręcił z niedowierzaniem głową, suma robiła wrażenie. Jednak

chyba lepiej było nie wiedzieć, skąd u Anastazji takie pieniądze...

– I ja chętnie wszedłbym w ten interes – wtrącił Ankwicz. – Mogę wyłożyć


podobną kwotę. Ale dopiero po tym, jak kupi pan pałac.

– Przewiduje pan jakieś problemy?

– Nieustannie przewiduję problemy, dlatego jeszcze żyję – stwierdził sucho

fechmistrz. – To co, jedziemy?

– Chce pan mi towarzyszyć? – zdziwił się Rudnicki.

– Nie mam wyjścia. Ktoś musi dopilnować, żeby miał pan szansę zostać

właścicielem hotelu. W obecnej sytuacji bez ochrony może pan udać się

jedynie do toalety.

– Powiem, żeby zaprzęgali! – Anastazja poderwała się z fotela. – I

oczywiście ja też pojadę z tobą.

Rudnicki wyraził zgodę nieartykułowanym pomrukiem. Po raz pierwszy od

powrotu z Petersburga miał zamiar wyjść z domu i fakt, że będą mu

towarzyszyć Ankwicz i Anastazja, podnosił go na duchu. Do dziś nie mógł

zapomnieć zimnych, wilczych spojrzeń rosyjskich oficerów. Jak to powiedział

Samarin? Rozpoczęło się polowanie na Olafa Arnoldowicza... Nieoczekiwanie

zalała go fala wściekłości. Już ja wam dam polowanie, gady! Może mnie i

dorwiecie, ale przyjdzie wam za to drogo zapłacić, pomyślał mściwie.

Najpierw zachłyśniecie się własną krwią, gospoda oficery...

Już pod koniec zeszłego stulecia pałac Morsztynów stał się kamienicą

czynszową. Jego właściciele zmieniali się kilkakrotnie, co świadczyło


wyraźnie, że problemy związane z zarządzaniem budynkiem przewyższały

zyski. Jeszcze jeden argument za zbiciem ceny. Jednak obecny właściciel,

Wiktor Szubański, nie wyglądał na zainteresowanego negocjacjami. Solidnej

postury, ogorzały na twarzy, sprawiał wrażenie bardziej ziemianina niż

zamożnego burżuja. Na argumenty Rudnickiego zareagował chłodnym,

niewróżącym nic dobrego milczeniem.

– Niedawno otrzymałem atrakcyjną ofertę – poinformował z kamiennym

wyrazem twarzy. – Trzysta tysięcy rubli.

– Co takiego?! – wykrzyknął Rudnicki. – Przecież ostatnio mówiliśmy o

dwustu tysiącach, a cena i tak była mocno zawyżona!

– Okoliczności się zmieniły – rozłożył ręce Szubański.

– Jakie, do licha, okoliczności?! Toż od zeszłego roku ceny nieruchomości

nieustannie spadają!

– Widać nie dotyczy to wszystkich posesji...

Alchemik zacisnął zęby. Przed godziną nabył potrzebne do zabezpieczenia

budynku srebro i obecnie na koncie posiadał niecałe dwieście tysięcy rubli.

Nawet gdyby dołożyć do tego oszczędności Anastazji, nie będzie w stanie

wykupić pałacu. A gdzie pieniądze na remont? Na pensje dla personelu? Dla

ochrony?

– Niepodobieństwo – wycedził wreszcie przez zaciśnięte zęby. – Kto


chciałby kupić kamienicę czynszową za podwójną cenę?

– To żadna tajemnica! – poinformował Szubański z dobrodusznym

uśmiechem. – Mam tu gdzieś jego kartę wizytową. O, proszę. Pan

Markowski. Także adept alchemii. Może panowie się znają?

Rudnicki zmełł w ustach przekleństwo, najwyraźniej Markowski nie tracił

czasu, ale jakim cudem dowiedział się o jego zainteresowaniu pałacem

Morsztynów? I co teraz? Zanim znajdzie inny nadający się na hotel budynek,

miną tygodnie, o ile nie miesiące. A jeśli rozejdą się wieści, że poszukuje

obiektu pod przebudowę, ceny natychmiast skoczą w górę...

– Jest pan pewien, że to poważna propozycja, a nie jedynie próba

storpedowania mojej oferty? – zapytał, zmuszając się do zachowania spokoju.

– Co będzie, jeśli się po prostu wycofam?

Przez moment we wzroku Szubańskiego dostrzegł cień niepokoju, lecz

kamienicznik pokręcił przecząco głową.

– Pan Markowski wpłacił wadium w wysokości dziesięciu tysięcy rubli.

Osobiście uważam, że jest naprawdę zainteresowany transakcją. Niemniej

jednak ze względu na fakt, że skontaktował się pan ze mną wcześniej niż on,

ma pan prawo pierwokupu. Przez tydzień...

Alchemik pożegnał się krótko z Szubańskim i opuścił biuro kamienicznika,

ostatkiem sił powstrzymując się przed trzaśnięciem drzwiami. Oczekujący w


powozie Anastazja i Ankwicz nie wyglądali na zaskoczonych, kiedy

przedstawił im sytuację.

– Spodziewałam się czegoś takiego – przyznała dziewczyna. – To oczywiste,

że twoi wrogowie nie będą siedzieli z założonymi rękoma, a Markowski jest

jednym z nich. Tylko że trzysta tysięcy... – urwała, przygryzając wargę.

– Co „trzysta tysięcy”?

– To ogromna suma. Skąd takie pieniądze u Markowskiego? Gdyby nie

twoje ostatnie sukcesy w dziedzinie alchemii i wytwarzania amuletów, nie

zarobiłbyś tyle przez dziesięć żywotów! Nie sądzę, żeby w całym imperium

znalazło się więcej niż kilka osób dorównujących ci wiedzą i zdolnościami.

Tymczasem Markowski to biurokrata, a nie adept.

– Dziękuję za komplement, jednak...

– To nie komplement, tylko stwierdzenie faktu – przerwała mu Anastazja. –

Wiem, że Markowski jako mistrz gildii kradł na prawo i lewo, ale mimo

wszystko, nawet jeśli przyjąć, że jego majątek jest wart więcej niż trzysta

tysięcy, nie sądzę, żeby poświęcił dla zemsty aż tyle pieniędzy. To nie ten typ.

Wniosek? Nie działa sam...

– Czort z Markowskim! Bardziej interesuje mnie, jakim cudem ten gnojek

dowiedział się, że chcę kupić pałac Morsztynów? Przecież nie rozgłaszałem

tego na każdym rogu!


– Odpowiedź jest prosta – wtrącił Ankwicz. – Najprawdopodobniej kazał

pana śledzić. Nawet teraz obserwuje nas jakiś mężczyzna. Nie! Proszę nie

wyglądać przez okno! Jeśli pan chce, moi ludzie sprawdzą, kim jest.

– W porządku – zezwolił alchemik. – Może wreszcie na coś się przydadzą.

Ankwicz westchnął wymownie, ale najwyraźniej uznał, że nie ma sensu

tracić czasu na spory z pracodawcą, i wyszedł z powozu, aby wydać

dyspozycje ochroniarzom.

– Nie zbierzemy w tydzień brakującej kwoty – stwierdziła Anastazja. – A

ten pałacyk jest nam potrzebny, och, jak potrzebny!

– Może zarządź kwestę wśród swoich... zwolenników? – zaproponował

Rudnicki.

– To nie jest wyjście, zebrałam już, co mogłam. Trzeba wymyślić coś

innego.

– Ciekawe co?! Nie znam nikogo, kto mógłby... – urwał, widząc minę

dziewczyny. – Nie! Wykluczone! Nie poproszę o pieniądze Samarina!

– Nie miałam na myśli Saszki.

– A kogóż jeszcze?!

– Marię Pawłownę. Księżna traktuje cię niemal jak syna. Z nieznanych mi

powodów – dodała z przekąsem. – Na pewno nie odmówi ci pożyczki.

Rudnicki wzdrygnął się jak smagnięty batem i odwrócił wzrok.


– Nieważne – mruknął. – Nawet jeśli tak jest, tym bardziej nie wypada

prosić.

– Akurat! Ja...

Dalszą rozmowę przerwał im Ankwicz. Wepchnięty do powozu mężczyzna

od razu wydał się Rudnickiemu znajomy.

– To ten – zameldował zwięźle fechmistrz. – Nazywa się Budziewicz.

– No proszę! Dawny sekretarz gildii we własnej osobie! – wykrzyknął

Rudnicki. – Dawno mnie pan śledzi? Bo na czyje polecenie, nie muszę pytać.

W dłoni Ankwicza znienacka pojawił się niewielki, paskudnie wyglądający

sztylet.

– Dawno! – przyznał pospiesznie Budziewicz. – I co z tego? Przegrał pan i

nic tego nie zmieni. Niedługo pan Markowski powróci do władzy, a ja wraz z

nim. Nie wiem, po co panu ten pałacyk, ale stracił pan na srebro tyle

pieniędzy, że nie wygrzebie się pan z długów!

– Zobaczymy – odparł zimno Rudnicki. – A tymczasem proszę rozkoszować

się każdą chwilą. Bo niewiele ich panu zostało. Tych przyjemnych. A

pieniędzy wystarczy mi i na srebro, i na kupno tej kamienicy.

– Jasne!

– Proszę czytać gazety, nie sądzę, żeby taka transakcja przeszła bez echa. A

teraz żegnam – uciął Rudnicki.


Fechmistrz złapał Budziewicza za kark i bez ceremonii wyrzucił z powozu.

– Wracamy do domu? – spytał.

Alchemik rozmasował skronie, po czym nerwowym ruchem poluźnił

krawat.

– Nie. Jedziemy do księżnej.

– Rozsądna decyzja – skomentowała Anastazja.

– Och, zamilczże wreszcie! – wybuchnął Rudnicki. – Ruszaj! – krzyknął do

stangreta, popierając polecenie stuknięciem laską w sufit.

Maria Pawłowna Wołkońska nie wyglądała tego dnia na swoje lata,

promienna cera i żywe ruchy świadczyły, że czuje się znakomicie. Jednak w

miarę jak alchemik opisywał ostatnie wydarzenia, na twarzy księżnej malował

się coraz większy niepokój. Co jakiś czas zerkała na Czerskiego i Anastazję,

jakby chcąc się upewnić, czy słyszą to samo co ona.

– Fatalnie, że naraziłeś się Aleksandrze Fiodorownie – powiedziała wreszcie.

Dopiero po chwili Rudnicki skojarzył, że jego rozmówczyni ma na myśli

imperatorową.

– To nie moja wina – odparł obronnym tonem. – Miałem zostać dworskim

pieskiem w Petersburgu? Zresztą oni i tak wolą, żeby ich dzieci leczył ten, jak

mu tam, Rasputin. Po tygodniu skłóciłbym się z tym szarlatanem i wyszłoby

na to samo.
Księżna strzepnęła wachlarzem, zabrzmiało to jak dźwięk odbezpieczanego

karabinu.

– Ciekawe, czy jest w Petersburgu ktoś, z kim się nie poróżniłeś? – spytała

z irytacją. – Saszka i ten tutaj – wskazała Czerskiego – to dwa uparciuchy, ale

przy tobie są wręcz wzorcami elastyczności!

Rudnicki odchrząknął niepewnie: widać było, że Maria Pawłowna nie jest w

nastroju do dyskusji. Nie wiedział też, jak interpretować fakt, że zwróciła się

do niego z pominięciem patronimiku.

– Pieniądze – kontynuowała – to nie problem. Gorzej, że popadłeś w

niełaskę na dworze.

– Nie wiem, co robić z amuletem dla carewicza – wyznał. – Wysłałbym go,

skoro obiecałem, ale co, jeśli wyrzucą go do śmieci? Komponenty są dość

kosztowne, a i praca nad nim zajmie mi dobry tydzień.

– Nie wyrzucą – zapewniła księżna. – Aleksy to następca tronu, oczko w

głowie rodziców. Co więcej, realizacja zamówienia może, choć nie musi,

odrobinę poprawić twoje położenie. Nawet się nie zastanawiaj!

– Jak sobie życzycie, Mario Pawłowna – odparł pokornie alchemik.

Księżna fuknęła gniewnie, lecz jej wzrok złagodniał.

– Jeszcze dziś prześlę instrukcję swojemu bankowi – obiecała. – Sto

pięćdziesiąt tysięcy wystarczy?


– Aż nadto – zapewnił Rudnicki. – Postaram się spłacić tę kwotę jak

najszybciej.

– To nie jest pożyczka! – odburknęła starsza pani. – I ani słowa więcej!

Rudnicki przytaknął z rezygnacją. Mina księżnej świadczyła, że żadne

protesty nie wchodzą w grę.

– Teraz pan wie, jak to jest, kiedy człowiekowi rozdziera duszę – zauważył

złośliwie Czerski.

– Józefie Andriejewiczu!

– Już dobrze! – roześmiał się Czerski. – Nie będę pana więcej maltretował.

Jednak chciałbym, żeby wysłuchał pan mojej rady.

– Oczywiście.

– Nie jestem i nigdy nie byłem hotelarzem, mam za to doświadczenie w

zakresie sytuacji... nazwijmy je: nadzwyczajnych. Dlatego uważam, że

powinien pan jak najszybciej przygotować ten pałacyk do oblężenia, na

wypadek gdyby i w Warszawie powtórzyły się wydarzenia z Moskwy i

Petersburga. A dopiero później zająć się werbowaniem personelu lub

wystrojem wnętrz.

– To rozsądna propozycja – zgodziła się Anastazja. – Jakby co, niewiele

stracimy, a jeśli dojdzie do najgorszego, te przygotowania mogą uratować nam

życie.
– I natychmiast zamontujcie tam telefon – powiedziała Maria Wołkońska. –

Kto wie kiedy się przyda? A teraz wybaczcie, jestem zmęczona. Józefie, zajmij

się gośćmi – poleciła.

– Maria Pawłowna naprawdę niedomaga? – spytał z niepokojem Rudnicki,

kiedy za księżną zamknęły się drzwi.

Czerski parsknął nieelegancko.

– Źle się czuje? Skąd! Pańskie lekarstwa odmłodziły ją o dekadę. Poleciała

do telefonu, mobilizować przyjaciółki.

– Nie rozumiem?

– Imperatorowa nie jest specjalnie lubiana, a Maria cieszy się w dworskich

kręgach sporym autorytetem. Wreszcie, pomagając skutecznie carewiczowi,

utarł pan nosa Rasputinowi, a to się liczy, bo wielu arystokratów nienawidzi

tego prostaka. Konkludując, weźmie pana w obronę, daj Bóg, żeby

skutecznie.

– Nie wiem, co powiedzieć – wymamrotał Rudnicki. – Jak mogę się

odwdzięczyć?

– Ona nie oczekuje wdzięczności – odparł Czerski. – Jednak jest jedna rzecz,

o której powinien pan pamiętać: jeżeli staniecie przeciwko sobie, pan i

Saszka, to złamiecie jej serce.

Rudnicki skinął głową, tym razem w głosie Czerskiego nie było nawet
śladu rozbawienia.

– Postaram się, żeby do tego nie doszło – obiecał.

Powietrze na ulicy pachniało dymem z kominów, a bruk pokrywała warstwa

niedawno spadłego śniegu. Za kilka godzin buty przechodniów i koła

powozów zamienią go w brudną breję, jednak na razie ukrywał wszelkie

niedoskonałości, niczym odświętny biały dywan. Tylko obecność ludzi

Ankwicza przypominała o rzeczywistości. I zagrożeniu.

– Jedziemy do domu? – upewnił się fechmistrz.

– Nie, wracamy do Szubańskiego, kupować ten cholerny pałacyk.

Na twarzy Ankwicza nie drgnął nawet jeden mięsień, ale alchemik wyczytał

w jego oczach zmieszaną z rozbawieniem aprobatę.

– Najwyższy czas udzielić lekcji temu kupczykowi – powiedział. – I paru

innym osobom, nie wyłączając gospodina Markowskiego.

Żebym tylko dał radę, pomyślał smętnie Rudnicki. Żebym dał radę...

Z porannego półsnu wyrwał go szczęk naczyń, Okoniowa musiała sprzątać

sąsiadującą z jego sypialnią kuchnię. Przed pojawieniem się Anastazji

Rudnicki rezydował na piętrze, dodatkowe pomieszczenie na parterze służyło

jako lokum dla gości, jednak później wypadało oddać wygodniejszy pokój

damie. Alchemik nakrył głowę poduszką, ale łoskot nie ustawał, wnioskując z

odgłosów, na podłogę upadła blacha do pieczenia ciasta. Kilka razy i z dużej


wysokości... Rudnicki zaklął pod nosem: Okoniowa potrafiła sprzątać po

cichu, ale wyglądało na to, że akurat dzisiaj z sobie tylko wiadomych

powodów postanowiła go obudzić.

Rudnicki z rezygnacją odrzucił kołdrę i usiadł, ziewając rozpaczliwie.

Poprzedniego dnia, jak i przez ostatni tydzień, do późnej nocy nadzorował

remont pałacyku, chcąc jak najszybciej uruchomić hotel. Zerknął na zegar –

dochodziła dziewiąta rano. Zaklął ponownie i sięgnął po szlafrok, ponieważ

posługaczka nie tolerowała pracodawcy w negliżu. Łatwiej było włożyć coś na

siebie, niż przez miesiąc wysłuchiwać przy każdej okazji narzekań Okoniowej.

Rudnicki poczłapał do kuchni i zamarł w progu: Okoniowa bębniła łyżką w

garnek, jednocześnie studiując najnowszy numer „Kuriera Porannego”.

– Już wstałem! – powiedział cierpko.

– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! – odszczeknęła. – A ja to bym

chciała wiedzieć, czy to, co piszom, to prawda.

– Co konkretnie?

– A ło! – Wskazała poniewierające się na stole gazety.

Rudnicki przejrzał pobieżnie kilka tytułów, wśród których znajdowały się

zarówno polsko-, jak i rosyjskojęzyczne dzienniki.

– Kto tyle tego naniósł?

– Panienka Anastazja, a któż by inny! – prychnęła kobieta. – Z samego


ranka, a później pojechała nie wiadomo gdzie! Powiedziała, żebyście to

przeczytali.

– A Okoniowej też zaleciła lekturę? – zapytał złośliwie alchemik.

– Nic mi nie zalecała, ja sama!

– Właśnie widzę...

„Polski alchemik w niełasce!”, „Czy wielki mistrz warszawskiej gildii

popiera terrorystów z PPS?”, „Dlaczego ułaskawiono morderców generała

Skałona?”, „Rudnicki uratował Moskwę i Petersburg?”, „Czy doktor

Rudnicki wyleczył carewicza?” – krzyczały tytuły. Alchemik westchnął

ciężko. Konserwatywne rosyjskie gazety nie zostawiły na nim suchej nitki,

określając go jako „prostackiego polskiego aptekarza”, akcentowały, że stał się

na dworze persona non grata. Liberalne były już ostrożniejsze i podkreślały

jego domniemane zasługi dla poprawienia sytuacji w Moskwie i Petersburgu.

A brukowce w rodzaju stołecznego „Buriewiestnika” zajmowały się z kolei

sukcesami medycznymi alchemika, z satysfakcją odnotowując fakt uzdrowienia

następcy tronu pod nieobecność Rasputina. Z kolei polska prasa zwracała

uwagę na zabójstwo Skałona i kwestię ułaskawienia sprawców.

– To prawda, co piszą – przyznał alchemik. – Rzeczywiście jestem w

niełasce. Naraziłem się carycy.

– Znaczy likarstwa nie zadziałały? – spytała podejrzliwie Okoniowa.


– Zadziałały. Ale nie chciałem zostać nadwornym lekarzem carskiej rodziny.

– Ja też bym tam nie sprzątała – oświadczyła z aprobatą posługaczka. – W

tych ichnich pałacach. To kwestia tej, no... dumy narodowej.

– Znowu Okoniowa czytała szemraną literaturę?

– Tylko ulotki – wyznała kobieta. – Ale nie szemrane. Nasze,

pepeesowskie. I dobrze, że pomogliście chłopakom. Inaczej już by wisiały.

– Pomogłem też Rosjanom – zauważył Rudnicki.

– Niech tam! – Machnęła ręką. – Ruskie też ludzie, choć i heretyki.

– W takim razie nie rozumiem, o co Okoniowej chodzi? – zniecierpliwił się

Rudnicki.

– Rozchodzi mi się o kółko.

– O jakie kółko, na litość boską?! Myślałem, że Okoniowa chce się zwolnić

z pracy. Ze względu na zagrożenie.

– Nasze, książkowe, w Zielonce. Zwolnić? Nigdy w życiu! Zejdem z tej

łódki ostatnia – zadeklarowała patetycznie. – A carskich siepaczów siem nie

bojam!

Alchemik rozmasował skronie, zaczynała boleć go głowa.

– Po kolei – poprosił. – I powoli. Macie kółko czytelnicze w Zielonce?

– No!

– Ja się do niego nie zapiszę – uprzedził. – Nie ma mowy!


– Kiedy ja nie o tym! Ono jest tylko dla naszych, ze wsi.

– Chwała Bogu!

– Tylko, że bendom mnie pytać takie różne, bo o gazetach też gadamy, więc

chciałam wiedzieć, co prawda, a co nie. To tera im powiem, że dobre z was

panisko. I nie kora... korabolujecie z Ruskimi.

– Rozumiem, że wystawi mi Okoniowa świadectwo moralności? Bóg

zapłać! A co z tą łódką?

– To tylko przenośnik – wyjaśniła kobieta z lekka speszona.

– Przenośnia? – domyślił się Rudnicki. – Zabrała się Okoniowa za literaturę

marynistyczną?

– Takom o marynarzach? Ano! Właśnie czytam o statku, co się nazywa

Tytan. Nie! Tytanik!

– Mam nadzieję, że to nie omen – wymamrotał pod nosem Rudnicki.

– Znaczy co? – zaniepokoiła się kobieta. – Nieszczęście jakie?

– Titanic zatonął – poinformował sucho alchemik.

– Całkiem i ze wszystkimi?

– Całkiem, choć niektórzy się uratowali.

– A pan Leonardo?

– Co za Leonardo?

– Cudnej piękności pasażer – wyjaśniła z rozmarzeniem Okoniowa. – Blady


na gembie, z falującemi włosami.

– Jestem pewien, że się uratował – zapewnił Rudnicki. – Takich autorzy nie

zabijają, co innego, gdyby był kulawym garbusem. A teraz niech Okoniowa

wraca do sprzątania.

– To ja już pójdem.

Rudnicki ponaglił ją niecierpliwym gestem i wrócił do sypialni. Wolał,

żeby Okoniowa nie słyszała jego rozmowy: jeszcze poprzedniego dnia

otrzymał zaproszenie na zamek. Kapitan Aleksiejew nie określił co prawda,

kiedy ma się stawić u Dragunowa, ale lepiej było nie drażnić nowego

generała-gubernatora. Wrogów i tak Rudnickiemu nie brakowało.

Alchemik podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i kazał połączyć się z

kancelarią Dragunowa.

Dragunow przyjął go w swoim gabinecie, od ostatniej wizyty alchemika

wystrój pomieszczenia zmienił się nie do poznania. Biurko generała-

gubernatora zawalone było stosami dokumentów, a ściany obwieszone

mapami Warszawy i okolic. Szczególnie rzucał się w oczy plan miasta z

zaznaczonymi granicami enklawy. Linia oznaczająca mur upstrzona była

niewielkimi czerwonymi chorągiewkami.

– To miejsca, gdzie próbowano dokonać dywersji – wyjaśnił zmęczonym

głosem Dragunow. – Robię, co mogę, lecz prędzej czy później im się uda. Ale
do rzeczy! Wezwałem pana, bo jeden z terrorystów chce się z panem widzieć.

To niejaki Stanisław Wielecki. Rozumiem, że to ten pański znajomy z

dzieciństwa?

– Owszem – potwierdził Rudnicki.

– Zobaczy się pan z nim?

Alchemik zmarszczył brwi: w głosie Dragunowa dało się słyszeć zachętę,

omalże naleganie. Tylko jaki interes mógł mieć nieprzepadający za Polakami

generał-gubernator w ułatwianiu życia zabójcy swojego poprzednika? Coś

było nie tak.

– Nie jestem pewien – odparł niezdecydowanie Rudnicki. – Czy Wielecki

wyjaśnił, o co chodzi?

– Nie, a strażnicy nie dopytywali, po prostu przekazali mi jego prośbę.

– Czy moja ewentualna wizyta w więzieniu wiąże się z jakimiś

zobowiązaniami? – spytał podejrzliwie Rudnicki.

– W żadnym wypadku! – zadeklarował generał-gubernator. – Oczywiście

będzie musiał pan obiecać, że nie pomoże mu w ucieczce. To wszystko.

– Gdzie... gdzie jest przetrzymywany?

– W Cytadeli, a gdzież by jeszcze? Aby uprościć formalności, gdyby pan

się zdecydował, będzie panu towarzyszył generał Samarin.

– Cóż...
– Wybaczy pan, czas mnie goni – powiedział z lekkim zniecierpliwieniem

Dragunow. – Jeśli postanowi pan odwiedzić przyjaciela, wystarczy

powiadomić mojego adiutanta. Gospodin wielikij magistr...

Rudnicki odkłonił się gubernatorowi i opuścił gabinet. Cokolwiek

zamierzał Dragunow, nie miał zamiaru tracić czasu na namawianie alchemika

do wizyty w więzieniu. Z drugiej strony może warto zobaczyć się ze

Staszkiem? W towarzystwie Samarina nic mu nie groziło, bo Rosjanin nigdy

nie zgodziłby się na podwójną grę. Jeśli już, rzuciłby mu wyzwanie w twarz.

Ale dlaczego Dragunow rozmawiał z nim osobiście w stosunkowo błahej

sprawie? Podobne kwestie załatwiała kancelaria. No i z jakiego powodu

zezwolono mu na rozmowę z więźniem, któremu do tej pory odmawiano

nawet widzenia z własną matką? Przepisy się zmieniły? Wolne żarty...

– Gospodin Rudnicki? – przerwał mu zadumę Aleksiejew.

Adiutant Dragunowa oczekiwał go na korytarzu.

– Tak?

– Odprowadzę pana do wyjścia.

Rudnicki przyjął ofertę z wdzięcznością; Zamek Królewski przypominał

oblężoną twierdzę, przed głównym wejściem ustawiono zasieki z drutu

kolczastego, a okna umocniono workami z piaskiem i zamieniono w

stanowiska strzeleckie. Najwyraźniej Dragunow spodziewał się ataku.


Pilnujący siedziby generała-gubernatora żołnierze sprawdzali skrupulatnie

dokumenty wszystkich petentów, co było czasochłonne i uciążliwe.

– Gdybym chciał udać się do Cytadeli... – zaczął alchemik niepewnie.

– W ciągu kwadransa zorganizuję panu transport i uprzedzę generała

Samarina. Będzie oczekiwał pana na miejscu – odparł zwięźle Aleksiejew.

Rudnicki mimowolnie poluźnił krawat, nie ulegało wątpliwości, że

Rosjanie chcieli, aby odwiedził Staszka.

– Dziękuję – wybąkał.

Najeżona lufami dział Cytadela przypominała czającą się do skoku, ociężałą,

ale śmiertelnie niebezpieczną bestię. Rudnicki nie znał się na wojskowości,

pamiętał jednak, że już za czasów powstania styczniowego w zasięgu armat

twierdzy znajdowało się stare i nowe miasto. Czy w przypadku przerwania

chroniącej enklawę bariery Rosjanie ostrzelają Warszawę?

W bramie zatrzymali go żołnierze z bagnetami na karabinach, a lufa

widocznego przez okno wartowni kulomiotu przesuwała się w ślad za każdym

jego ruchem. Rudnicki przedstawił dokumenty z kancelarii generała-

gubernatora, dowodzący posterunkiem sierżant ledwo rzucił na nie okiem.

– Czekajcie tu! – rzucił szorstko. – I żadnych gwałtownych ruchów!

Rudnicki przytaknął skwapliwie, nie miał zamiaru dać się zastrzelić tylko

dlatego, że jakiś żołdak źle zinterpretuje jego zachowanie. Na szczęście po


chwili sierżant wrócił w towarzystwie Samarina. Alchemik odetchnął z ulgą:

był bezpieczny. No, względnie bezpieczny.

– A jednak się zdecydowałeś – mruknął generał, odsyłając stanowczym

gestem eskortę. – Tak też myślałem, że nie wytrzymasz. Ciekawość cię kiedyś

zgubi.

– Co tu robisz? – spytał Rudnicki. – I dlaczego wszystkim tak zależy,

żebym odwiedził człowieka, którego nie widziałem dobre dwadzieścia lat?

Naprawdę podejrzewacie mnie o kontakty z PPS?

– Co robię? Wizytuję twierdzę – odparł posępnie Samarin. – I cholera mnie

bierze, bo większość wyposażenia i konstrukcji jest przestarzała o

przynajmniej pięćdziesiąt lat! Nikt cię o nic nie podejrzewa, to tylko

Dragunow chce się zaasekurować na wszelki wypadek.

– Nie rozumiem?

– Naprawdę nie pojmujesz? Ochrana przypuszcza, że zamachowcy mogą

współdziałać z dywersantami chcącymi wypuścić demony z enklawy.

Dragunow myśli, że jeśli tak i ten twój kumpel wygada się przed tobą,

spróbujesz temu jakoś przeciwdziałać, bo twoje wrażliwe sumienie nie

pozwoli ci patrzeć na śmierć tysięcy rodaków w Warszawie.

– PPS nigdy by tego nie zrobiła!

– Kiedy okazuje się, że oni nie są z PPS. Już nie. Odeszli od niej, jak
kiedyś Frakcja Rewolucyjna. Ci wszyscy starzy działacze w rodzaju

Piłsudskiego, Narkiewicza czy Prystora dawno poszli w odstawkę, bo nie

zaakceptowali w porę nowych zasad gry. Z PPS odłączyła się grupa, która

doszła do wniosku, że trzeba skorzystać z szansy, jaką daje alchemia i magia.

Być może też współpraca z Przeklętymi. Nazwali się Nowymi Sztyletnikami.

I to właśnie oni zabili Skałona.

– Wykorzystaliście mnie!

– Nie ja! Bogiem a prawdą, sam dałeś się wykorzystać. Inna rzecz, że nie

miałeś wielkiego wyboru, przecież nie możesz zostawić tak tej sprawy.

Ostatnie, czego wam teraz potrzeba, to akcje w stylu sztyletników. Wiesz,

Warszawa to jednak nie Petersburg ani Moskwa. Niektórzy uważają, że w

przypadku najmniejszej prowokacji ze strony Polaków powinno się wycofać

wojska z miasta...

– Zwariowałeś?! I zostawić cywilów na pastwę losu?!

– To nie ja zwariowałem, takie czasy.

– Naprawdę generał-gubernator chce porzucić Warszawę?

– Nie mam pojęcia, nie zwierza mi się. Wydaje mi się, że jest raczej

zwolennikiem starej szkoły i wolałby rozpędzać demonstrantów nahajkami

albo wieszać buntowników, ale jeśli otrzyma rozkaz z góry...

Pilnujący wejścia do kazamatów wartownicy oddali honory Samarinowi i


otworzyli potężne, wzmocnione żelaznymi okuciami drzwi.

– Uważaj na schody – ostrzegł generał. – Łatwo się potknąć i skręcić kark.

– To idiotyzm! – rzucił gniewnie Rudnicki. – Kiedy ostatni raz widziałem

Staszka, stryjek kopał go w dupę i przeganiał z podwórka. Już widzę, jak mi

się zwierza!

– Czytałeś, co piszą o tobie w gazetach? – odpowiedział pytaniem Samarin.

– Nie, niezupełnie. Choć przerzuciłem kilka stron.

– Brukowce rozdmuchały fakt, że odmówiłeś przyjęcia tytułu nadwornego

lekarza carskiej rodziny. Nie jest też żadną tajemnicą, że dzięki tobie

ułaskawiono zamachowców. Z raportów ochrany wynika, że stałeś się

popularny w kręgach zbuntowanej młodzieży. I żeby tylko! Co prawda

najbardziej konserwatywna część naszej arystokracji nienawidzi cię jak

wściekłego psa, ale ci bardziej liberalni śmieją się w kułak z upokorzenia

carycy i Rasputina. Imperatorowa nigdy nie była lubiana, większość Rosjan

uważa ją za Niemkę, która fatalnym zbiegiem okoliczności znalazła się na

rosyjskim tronie, a co do Rasputina, no, ten też potrafi zdobywać sobie

przyjaciół...

– To jakieś wariactwo – wymamrotał Rudnicki. – Nigdy nie chciałem

mieszać się do polityki!

– Niemniej jednak stałeś się ważną figurą na polskiej, a może nie tylko
polskiej szachownicy – odparł Samarin. – Tak jakoś wyszło, gospodin

ałchimik.

– Będą mnie podsłuchiwać?

– Wątpię. Wymagałoby to pewnych rozwiązań technicznych i

architektonicznych. A Cytadelę budowano w czasach, kiedy informacje z

więźniów wybijano kolbą karabinu albo knutem. Ale jak się obawiasz,

rozmawiajcie szeptem – wzruszył ramionami oficer.

Zatrzymali się przed celą pilnowaną przez dwóch żołnierzy. Rudnicki

zauważył, że ci są w mundurach stacjonującego w Warszawie Litewskiego

Pułku Lejbgwardii. Znaczy Wieleckiego uznano za tak ważnego więźnia, że

pilnowali go gwardziści, a nie zwykli strażnicy.

– Kiedy skończycie, wystarczy zastukać w drzwi, ekscelencjo –

poinformował starszy stopniem.

Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że podoficer zwraca się do

niego.

– Jakby co, to krzycz – powiedział z kpiącym uśmiechem Samarin. –

Ruszymy ci na pomoc.

Alchemik chciał odpowiedzieć nieprzyzwoitym gestem, powstrzymały go

marsowe miny żołnierzy. Uśmiech Samarina stał się jeszcze szerszy.

Rudnicki zaklął pod nosem i wszedł do celi. Potężne drzwi zatrzasnęły się
za nim z hukiem, zazgrzytał klucz. Fakt, że znalazł się w kazamatach Cytadeli

Aleksandrowskiej – niechby i chwilowo – nie napawał optymizmem.

Alchemik obrzucił ponurym spojrzeniem rozebranego do podkoszulka

więźnia. Gdyby spotkał Staszka na ulicy, nie skojarzyłby go w żaden sposób

ze znanym z dzieciństwa chuliganem. Jego rysy wyostrzyły się, niezgrabna,

zwalista sylwetka zniknęła wraz z dziecięcym tłuszczykiem, na ramionach

grały wyrobione ciężką pracą mięśnie.

– Olaf! – Wielecki zerwał się na równe nogi. – Wybacz, może powinienem

tytułować cię ekscelencją? – wybąkał speszony.

– Tytułuj mnie, jak chcesz – odparł sucho Rudnicki. – Tak czy owak, cień

mi się od tego nie wydłuży. Czego chciałeś?

– Przede wszystkim podziękować. Ja...

Rudnicki przerwał mu stanowczo.

– Do rzeczy – ponaglił.

Wielecki podszedł do niego, rozejrzał się nerwowo.

– Dostałem gryps – wyszeptał Rudnickiemu do ucha. – Masz poparcie

Nowych Sztyletników. Kazali mi to przekazać, bo w mieście łazi za tobą

ochrana i trudno by było porozumieć się niepostrzeżenie, tym bardziej że nie

znasz nikogo z naszych.

– I co mi z tego?
– Masz wielu wrogów, ale ci pomożemy – zapewnił Wielecki. –

Zainteresował się tobą sam Cień.

– Kto taki? I czego ode mnie chcecie? Nie interesuje mnie zabawa w

zabijanie ruskich urzędników. Nawet takich zasrańców jak Skałon.

– Cień to nasz naczelnik. I nie obawiaj się, nikt nie ma zamiaru wciągnąć

cię w coś, czego sam byś nie chciał. Kazali, żebym to podkreślił. I jeszcze

jedno: Cień prosił, żebyś uważał na generała.

– Jakiego, do licha, generała?!

– Podobno wiesz, o kogo chodzi. Cień twierdzi, że on jest nie tylko

oficerem Konwoja, ale pracuje też dla nowej agendy zajmującej się

kontrwywiadem, Sekretnej Służby. To organizacja, którą powołano rok temu,

zaraz po koniunkcji. Jako przeciwwagę dla ochrany. Oni mają ogromne

pełnomocnictwa i bezpośredni dostęp do cara. I odpowiadają tylko przed nim.

To wszystko, co miałem ci przekazać. Odwiedzisz mamę? – spytał zupełnie

innym tonem. – Pewnie się martwi...

– Odwiedzę – obiecał Rudnicki sucho.

Informacje przekazane przez Wieleckiego wstrząsnęły nim, ale nie wywołały

niedowierzania. Jakiś cichy, nieśmiały głos szeptał mu, że Samarin zawsze

miał zbyt duże możliwości i władzę, jak na oficera Konwoja, niechby i

wysłanego z misją specjalną przez cara. Teraz wszystkie kawałki układanki


trafiły na swoje miejsce. Rudnicki nie wątpił w sympatię Rosjanina, być

może dzięki niej jeszcze żył, ale nie ulegało wątpliwości, że Saszka rozgrywa

własną partię, według sobie tylko znanych zasad.

– Dziękuję! – wykrzyknął Wielecki, ściskając mu dłoń. – Dziękuję!

Alchemik zamarł: na przedramieniu Staszka widniał tatuaż srebrnego koloru,

przedstawiający oplatany przez płomienie sztylet. Nie trzeba było geniusza,

aby domyślić się, co to za symbol, ale uwagę alchemika zwróciło co innego –

płomienie poruszały się, pełznąc leniwie po ostrzu.

– Co to jest?! – warknął Rudnicki.

– Nie wiesz? Przecież masz to samo pod okiem.

– Odpowiadaj!

– Już dobrze! Powiem wszystko, co chcesz! Ten znak wykonano za pomocą

krwi demona – wyjaśnił Wielecki, ponownie ściszając głos do szeptu. – To

daje pewne... moce. I uodparnia. Odkąd zrobiono mi ten tatuaż, jestem dużo

silniejszy i nie czuję zimna.

Rudnicki odruchowo poprawił kołnierz palta – w celi było niewiele cieplej

niż na zewnątrz. Znaczy nie tylko Saszka oszczędnie dzielił się informacjami,

trzeba będzie pogadać i z panienką Anastazją, pomyślał.

– To wy chcecie zniszczyć barierę wokół enklawy? – rzucił ostro.

– Oszalałeś?! Przecież poginęliby nasi, Polacy. Moskwa i Petersburg to też


nie nasza robota – zapewnił.

Alchemik przyjrzał mu się uważnie, miał wrażenie, że Staszek nie kłamie –

po czym podszedł do drzwi i uderzył w nie pięścią.

– Otwierać! – zawołał.

– Pamiętaj o mamie! – powiedział błagalnie Wielecki.

– Zaraz do niej pojadę – uspokoił go alchemik.

– Dziękuję! Ja...

– Więzień, trzy kroki w tył! – zakomenderował strażnik z palcem na spuście

karabinu.

Wielecki posłusznie cofnął się w głąb celi.

– Ekscelencjo?

– Już idę – mruknął Rudnicki.

Samarin uniósł brwi, zadając bezgłośnie pytanie, ale alchemik zignorował

go i zaczął wspinać się po schodach.

– Rozumiem, że nie doczekam się komentarza?

– Słuszny wniosek, wasze priewoschoditielstwo! – odpalił gniewnie

Rudnicki.

– Co z remontem pałacu? – zmienił temat Samarin.

– Idzie jak krew z nosa. Na razie wydaję krocie na zabezpieczenia, kraty,

wzmocnione drzwi i inne takie.


– A meble?

– Pan Czerski przekonał mnie, żebym najpierw ufortyfikował hotel – odparł

z ironią alchemik. – Dlatego wystrojem zajmę się później.

– Rozsądna rada – przyznał Samarin. – Czort wie kiedy się zacznie.

Rudnicki wzdrygnął się mimo woli: w głosie generała nie było nadziei,

tylko podszyta zmęczeniem rezygnacja.

– Nie można nic zrobić? – zapytał alchemik.

– Robimy, co się da, ale to za mało. Potrzebujemy więcej żołnierzy, magów,

specjalnej amunicji, materia prima... A tymczasem w Moskwie i Petersburgu

nadal trwają walki i nie ma mowy o żadnym wsparciu.

– Dlaczego sami nie ściągniecie posiłków? Z Warszawskiego Okręgu

Wojskowego?

– Bo ogołocilibyśmy wtedy peryferia, a tych też trzeba pilnować! – wycedził

ze złością Samarin. – Na wypadek gdyby panowie Polacy uznali, że przyszedł

czas na kolejne powstanie. Zresztą, tak czy owak, brakuje srebrnej amunicji,

bo ta do niedawna była produkowana tylko dla potrzeb jednostek strzegących

enklaw. Co nam po żołnierzach, jeśli nie będą mieli czym walczyć?

– Mogę dać ci trochę – powiedział po chwili milczenia Rudnicki. – Tej

specjalnej, z alchemicznego srebra.

– Dziękuję, na pewno się przyda. Może zajdę dziś do tego twojego hotelu?
Rzucę okiem na zabezpieczenia – zaproponował niespodziewanie Samarin.

– Jasne.

– À propos hotelu, miałbym do ciebie prośbę...

Wyszli z kazamatów, stanęli na dziedzińcu, z dala od kręcących się wokół

żołnierzy.

– Tak?

– Chciałbym, żeby ciotka i Józef Andriejewicz przenieśli się do ciebie. Nie

teraz – zastrzegł szybko – ale gdyby doszło do najgorszego... Podejrzewam, że

ten pałacyk będzie najlepiej umocnionym punktem w mieście. Może poza

zamkiem, lecz tam pójdzie główny atak.

– Oczywiście – zadeklarował Rudnicki. – Z przyjemnością będę ich gościł,

tyle że na razie warunki są raczej spartańskie. Nie wiem, czy księżna...

– Raz na jakiś czas Maria Pawłowna może przespać się na materacu i zjeść z

wojskowej menażki – przerwał mu Samarin. – Grunt, żeby przeżyła. Jest

jeszcze jedna kobieta, którą chciałbym umieścić w twoim hotelu. Co prawda

nie wiem, czy się zgodzi...

– Kto taki? – zainteresował się Rudnicki, widząc zmieszanie rozmówcy.

– Powinna ci się spodobać – stwierdził cierpko Rosjanin. – Z charakteru –

dodał szybko. – O niczym innym nawet nie myśl!

– Gdzieżbym śmiał! – zapewnił z udaną powagą alchemik. – Ładna chociaż?


– Ładna! – warknął Samarin. – To Polka, nauczycielka z Instytutu

Aleksandryjsko-Maryjskiego. Złapałem ją na ukrywaniu zakazanych

podręczników.

– Już mi się podoba – oświadczył z szerokim uśmiechem Rudnicki. –

Jestem pewien, że będzie potrafiła docenić moją głęboką wiedzę z zakresu

medycyny i alchemii, a nocując pod jednym dachem, na pewno zbliżymy się

do siebie. Intelektualnie...

Przez twarz Samarina przemknęła błyskawica gniewu, po chwili zastąpiło ją

przemieszane z irytacją rozbawienie.

– Nawet o tym nie myśl! – powtórzył, zaciskając wymownie pięści.

– No dobrze, postaram się kontrolować swój zwierzęcy magnetyzm –

obiecał alchemik. – To co, zobaczymy się wieczorem?

Samarin przytaknął, choć pożegnalny – i zdecydowanie zbyt energiczny! –

uścisk dłoni świadczył, że generał myśli jeszcze o nieznanej alchemikowi

kobiecie. Jawnie okazywana przez Rosjanina zazdrość nieoczekiwanie

rozbawiła Rudnickiego. Może moje szanse u płci pięknej rzeczywiście

wzrosły? – pomyślał. Skoro nawet gospodin graf nie jest pewien swojej

zdobyczy...

Uśmiechał się wciąż, wsiadając do powozu, choć czekała go długa i zapewne

niezbyt przyjemna rozmowa z matką Staszka Wieleckiego.


Krystyna Wielecka zachowała młodzieńczą energię i sprężystość ruchów,

jedynie siwe pasma w zebranych w warkocz włosach i poznaczone błękitnymi

żyłkami dłonie świadczyły, że ma swoje lata. Wpatrywała się w Rudnickiego

z napięciem, jakby bała się przeoczyć jakieś słowo, gest, grymas. Alchemik

opowiadał o swojej wizycie u Staszka.

– Dają mu jeść? Nie marznie? – spytała po raz kolejny.

– Wszystko w porządku – odpowiedział uspokajającym tonem Rudnicki. –

Nie martw się, ciociu.

– Nie wypuszczą go, prawda? Nie po tym, co zrobił – rzuciła, zagryzając

wargi.

– Na pewno nie teraz – przyznał alchemik. – Jednak w przyszłości? Kto

wie?

– W przyszłości! – prychnęła. – Jakby Stach miał jakąkolwiek przyszłość!

Gdyby nie ty, już by wisiał! Konspirator...

Rudnicki westchnął bezradnie i objął kobietę ramieniem.

– Cytadela to teraz najbezpieczniejsze miejsce w Warszawie – stwierdził z

przekonaniem. – Mury, armaty i kilka tysięcy żołnierzy.

– Myślisz, że będzie jak w Moskwie i Petersburgu?

– Całkiem możliwe. Dlatego chciałbym, żeby ciocia przeniosła się do mnie,

do hotelu. Choćby na tydzień albo dwa, dopóki sytuacja się nie wyklaruje.
– Nie mogę siedzieć ci na głowie! I tak nigdy się nie odwdzięczę za

uratowanie Staszka.

– Potrzebuję kucharki i kogoś, kto zatroszczy się o zaopatrzenie –

powiedział surowym tonem Rudnicki. – Więc tak naprawdę to nie ja cioci,

ale ciocia mnie pomoże. Bo przecież nie mogę wziąć kogoś, kogo nie znam.

Nie teraz. Jak ciocia się nie zgodzi, to zostanie tylko Okoniowa...

– Ta twoja posługaczka?

– Owszem. Kobiecina ma swoje zalety, ale do kuchni bym jej nie wpuścił.

Kiedyś poczęstowała mnie ciastem własnej roboty, rozumie ciocia, nie

wypadało odmówić...

– I co? Okazało się niedobre?

– Jeszcze jak! Z początku się skusiłem, bo to był placek drożdżowy ze

śliwkami i kruszonką.

– Twój ulubiony – zauważyła.

– Owszem – przytaknął ponuro Rudnicki. – I opatrzność pokarała mnie za

łakomstwo. Brzuch bolał mnie przez tydzień, żadne lekarstwa nie pomagały.

O innych skutkach tego eksperymentu kulinarnego pozwolę sobie zamilczeć,

bo opis byłby krępujący...

Krystyna Wielecka zakryła usta dłonią i niezbyt udatnie symulowała atak

kaszlu.
– Zawsze potrafiłeś mnie rozbawić. No dobrze, niech ci będzie. Nie mogę

cię narażać na utratę zdrowia...

– Dziękuję! – Alchemik pocałował ją w policzek. – Spakuje się ciocia do

jutra?

– Na pewno.

– To prosiłbym, żeby ciocia od razu kupiła trochę jedzenia. I kazała

dostarczyć do hotelu.

– „Trochę”? To ilu będziesz miał gości? – spytała nieufnie.

– Na razie nie ma mowy o gościach, ale jeśli te bestie wydostaną się z

enklawy, może będę musiał zakwaterować paru uciekinierów. Licząc jeszcze

personel... Powiedzmy, zapasy na tydzień dla trzydziestu osób.

Rudnicki sięgnął do portfela i wyłożył na stół kilkanaście banknotów

dziesięciorublowych. Wszystkie jeszcze sztywne i pachnące farbą drukarską.

Wyglądały jak te sprzed pojawienia się enklaw, tyle że zamiast wzmianki

informującej, iż bank państwowy wymienia bilety kredytowe na złoto bez

ograniczenia sumy, mowa była o srebrze. Od roku to właśnie ten metal był

najcenniejszy.

– Wystarczy? – upewnił się alchemik.

– W zupełności. O ile nie będę zamawiała kawioru i szampana.

– Zdecydowanie nie! Pomijając wszystko inne, nie stać mnie na to.


Wydałem wszystko na kupno pałacu.

– Ale dasz sobie radę?

– Oczywiście! To pierwszy tego typu hotel w imperium, a może i w

Europie. Klienci będą walić drzwiami i oknami – powiedział z udawaną

pewnością.

Krystyna Wielecka spojrzała na niego z troską, ale nie podjęła tematu.

– Uważaj na siebie – poprosiła.

Wsiadając do powozu, Rudnicki usiłował zignorować nieprzyjemny ucisk w

okolicy żołądka. Tym razem nie chodziło o dolegliwości trawienne, alchemik

znał to odczucie doskonale i potrafił je nazwać: strach... Miasto żyło swoim

rytmem, ludzie spacerowali po ulicach, chodzili do kin i kawiarni, w parkach

bony pilnowały tarzających się w śniegu, rozbrykanych dzieciaków, a jednak

podświadomość Rudnickiego biła na alarm. Zbliżało się coś nienazwanego,

wymykającego się wszelkim opisom, budzącego pierwotny, zwierzęcy lęk.

Rudnicki nie potrafił wyjaśnić swoich obaw, wiedział jednak, że nadchodzi

czas próby. Wszelkie plany i rachuby na przyszłość zdawały mu się podobne

do dziecięcych rysunków na podmywanym przez fale nadmorskim piasku.

Żeby je zrealizować, trzeba najpierw przeżyć...

Przed wejściem do pałacu Morsztynów poniewierały się zwały cegieł, psując

elegancką linię budynku. Niemal wszystkie parterowe okna zabezpieczono


ozdobnymi, choć wyglądającymi na solidne kratami, porzucone bez ładu i

składu taczki, łopaty i narzędzia murarskie świadczyły, że ekipa remontowa

skończyła na dzisiaj pracę.

Rudnicki odesłał stangreta do wozowni i wszedł do holu. Zaklął, ujrzawszy

ułożoną u podnóża schodów stertę worków.

– Jest tu ktoś?! – krzyknął gniewnie. – Co za burdel!

– Przygotowania do obrony – sprostował łagodnie Ankwicz.

Mężczyzna wyszedł z ulokowanej tuż przy drzwiach służbówki.

– Kazał pan zabezpieczyć pałac – przypomniał. – W razie ataku najbardziej

zagrożonym punktem będzie wejście. Mamy remont, więc nikt się nie zdziwi,

widząc taki bałagan. A w razie czego błyskawicznie zbudujemy barykadę.

– Jak długo się utrzymamy? – spytał ciszej alchemik.

Ankwicz wzruszył ramionami, widać było, że nie pali się do zaspokojenia

ciekawości pracodawcy.

– Nie lubię wróżyć z fusów – odparł wreszcie szorstko. – To nie twierdza,

tylko kamienica czynszowa. Można ją ufortyfikować, ale jedynie do pewnego

stopnia. Wreszcie wiele czynników jest od nas niezależnych.

– Na przykład?

– Na przykład czas. Czy zdążymy założyć kraty na wszystkie okna, także te

na pierwszym piętrze? Jakie siły zaatakują pałac? Czy Rosjanie zostaną


zupełnie rozbici i zmuszeni do wycofania na peryferie miasta jak w Moskwie i

Petersburgu, czy też w centrum pozostaną jakieś punkty oporu? Czy i kiedy

kontratakują? Ilu ludzi uda mi się zebrać? Jak bardzo pan i pańska kuzynka

będziecie w stanie wesprzeć obronę pałacu? Mam tu na myśli środki...

niekonwencjonalne. Bez odpowiedzi na te pytania trudno pokusić się o

choćby przybliżoną prognozę.

– To mało pocieszająca wizja – skomentował Rudnicki.

– Nie płaci mi pan za pocieszanie – zripostował fechmistrz. – I jeszcze

jedno: co z zapasami? A leki i środki opatrunkowe?

– Co do leków, może pan się nie martwić, w końcu jestem aptekarzem.

Będziemy mieli ich pod dostatkiem i w najlepszym gatunku. Żywność

przywiozą jutro – zapewnił alchemik. – Ilu ludzi może pan skierować do

obrony pałacu?

– To zależy...

– Od czego?

– Mam w swojej grupie dokładnie dwadzieścia trzy osoby. Wszyscy zjawią

się tu po pierwszym sygnale. Moi ludzie obserwują posterunki wojskowe przy

granicach enklawy i w razie czego natychmiast dadzą znać, że coś się dzieje –

wyjaśnił Ankwicz, widząc niezrozumienie na twarzy alchemika. – Niemniej

jednak mógłbym zmobilizować jeszcze dziesięciu, może piętnastu...


znajomych. Walczyliby za darmo, ale w zamian chcieliby się tu schronić z

rodzinami. Moim zdaniem gra jest warta świeczki, bo na tak duży budynek i

dwadzieścia osób to za mało, ale decyzja należy do pana.

– Zgoda – skinął głową alchemik. – Proszę tak zrobić. Czy zjawił się już

generał Samarin?

– Owszem. Jakieś pół godziny temu, pańska kuzynka właśnie oprowadza go

po pałacu. Ufa pan temu Rosjaninowi?

Zanim Rudnicki zdążył odpowiedzieć, rozległy się kroki i na schodach

pojawili się Samarin z Anastazją. Mina generała wskazywała dobitnie, że

inspekcja nie wypadła najlepiej.

– No co tam? – rzucił nerwowo Rudnicki.

– Gdyby nie obecność damy, odpowiedziałbym ci jednym słowem – odparł

Rosjanin, popatrując na Anastazję. – Niestety, nie wypada.

– To może ja odpowiem? – rzuciła dziewczyna. – Jednym słowem? Pizdiec!

Po krótkiej chwili mężczyźni przegrali heroiczną walkę o utrzymanie powagi

i wybuchnęli śmiechem.

– Nie waż się tego powtarzać przy ciotce! – zaznaczył Samarin, ocierając łzy.

– Bo wymyje ci buźkę mydłem!

– Rozumiem, że przemawia przez ciebie doświadczenie?

– Coś w tym rodzaju – przyznał. – A teraz do rzeczy: zakładam, że srebro


odstraszy faunę enklawy, ale jeśli zaatakują was ludzie, długo się nie

utrzymacie. Musielibyście tu sprowadzić przynajmniej kompanię piechoty... A

cały czas mówię o normalnym ataku, nie magach z Amici Mortis. Gospodin

Ankwicz zrobił, co się dało, niewiele można tu dodać, rekomendowałbym

jedynie założenie siatki na okna. Od wewnątrz. Nic więcej nie wymyślę.

– Siatki?

– Powinienem o tym pamiętać! – Fechmistrz uderzył się dłonią w czoło. –

Kraty nie zatrzymają granatów, a siatka tak. Zajmę się tym jutro z samego

rana.

– Kto coś takiego sprzedaje? – odezwała się z akcentem wątpliwości

Anastazja.

– To żaden problem, wystarczy rybacka sieć o drobnych oczkach – zapewnił

Samarin. – Jak u was z siłą ognia? Granaty, karabiny maszynowe?

– Tylko mosiny, rewolwery Nagana i browningi – rozłożył ręce Ankwicz. –

Wszystko inne byłoby nielegalne...

– Generał pyta poważnie, a nie żeby nas sprawdzić – pospieszył z

wyjaśnieniem Rudnicki. – Chce umieścić w hotelu swoją rodzinę.

– I ja tak samo odpowiadam – odburknął Ankwicz. – Skąd wam wezmę

karabiny maszynowe? Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy żył ten kwatermistrz,

jak mu tam, Krugłow, mógłbym kupić i armatkę, ale teraz to niemożliwe.


– No dobrze – westchnął Samarin. – W zbrojowni keksholmczyków właśnie

spisano ze stanu dwa kulomioty Maxima. Zamieniono je na nowsze modele,

te z chłodnicami z blachy falistej. Jutro w koszarach Keksholmskiego Pułku

będzie czekał na was Matuszkin. Tylko załatwcie jakiś transport, bo to

cholerstwo waży dobre cztery pudy za sztukę! No i raczej się tym nie

chwalcie...

– A amunicja? – odezwał się szybko fechmistrz.

– Po trzy taśmy do każdego. Więcej nie dam rady załatwić, nie jestem

cudotwórcą – odparł Samarin. – Rzecz jasna, mówię o zwykłych, a nie

srebrnych pociskach.

Alchemik podrapał się po policzku, od kilku dni znamię pod okiem

nieustannie swędziało.

– No, ja też tak mam – powiedział, widząc jego ruch, generał. – I

Matuszkin. À propos Matuszkina, okazało się, że gospodin kapitan potrafi

wstrzymać oddech na ponad pięć minut i spowolnić akcję serca. Jak rozumiem

w następstwie kontaktu z krwią tego bydlaka, którego zabiliśmy w enklawie.

Rudnicki skinął głową, od dawna zastanawiał się, jakie zdolności znamię da

Matuszkinowi.

– Szkoda, że to akurat na nic się nie przyda – kontynuował Rosjanin.

– Kto wie? – wtrąciła Anastazja.


– Biorąc pod uwagę tryb życia, jaki ostatnio prowadzi nasz drogi kapitan,

ten talent może mu być pomocny tylko w jednym przypadku: kiedy zazdrosny

mąż jednej z jego nowych przyjaciółek postanowi utopić go w wannie –

stwierdził sucho Samarin.

– Więc moja maść podziałała? – ucieszył się Rudnicki.

– Jeszcze jak! Blizna jest dużo mniejsza i prawie niewidoczna, a medycyna

spagiryczna zyskała nowego zwolennika. A ty dożywotniego pacjenta – dodał

kąśliwie generał. – Jak tak dalej pójdzie, będziesz go musiał leczyć z chorób

wenerycznych.

– Właśnie sobie przypomniałem. – Rudnicki wyjął z kieszeni niewielkie,

ozdobne pudełko. – Proszę.

– Co to jest?

– Nie widzisz? Amulet dla carewicza. Pomyślałem, że lepiej oddać go

tobie, niż wysłać pocztą – zaznaczył z ironią.

Samarin zmarszczył brwi, zaalarmowany tonem alchemika.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że pewnie prędzej dostarczysz go do Petersburga – odparł z

wystudiowaną obojętnością Rudnicki. – Ale jeśli nie chcesz...

– Nie, nie! Wezmę go! On ma osłabiać ataki hemofilii?

– Tak jak obiecałem.


Generał wyciągnął amulet z opakowania i z wyraźnym wahaniem okręcił

łańcuszek wokół palców.

– Co znowu?! – rzucił agresywnie Rudnicki. – Pracowałem nad nim przez

ostatnie dwa tygodnie!

– Mógłbyś przeprowadzić jakąś demonstrację? – poprosił Samarin. – Ja ci

ufam, ale caryca...

– No dobrze! Jesteś przecież gotowy w każdej chwili przelać krew za cara!

Odłóż to teraz.

Samarin posłusznie oddał klejnot Anastazji.

– Wyciągnij rękę! Poproszę szpilkę – zwrócił się do dziewczyny.

Nie siląc się na delikatność, ukłuł Rosjanina w palec.

– Widzisz? Krwawisz jak zarzynana świnia. A teraz złap amulet. Drugą ręką,

bo go ubrudzisz!

– Niesamowite! – skomentował Ankwicz, patrząc, jak krwotok momentalnie

ustaje. – Coś takiego mogłoby uratować życie wielu żołnierzom.

– Bo ja wiem? On nie leczy, a jedynie powstrzymuje krwawienie – zwrócił

uwagę Rudnicki.

– Większość żołnierzy umiera właśnie na skutek upływu krwi – powiedział

Samarin. – To bezcenna rzecz!

– Nie taka znowu bezcenna, tym razem wystawiłem rachunek: pięć tysięcy
rubli.

– Natychmiast się tym zajmę, jeszcze dziś wyślę ten drobiazg do

Petersburga – obiecał Samarin. – A teraz wybaczcie, obowiązki wzywają.

Rudnicki odczekał, aż Samarin wyjdzie z pałacu, po czym odprawił gestem

Ankwicza i złapał za rękę Anastazję.

– Musimy pogadać! Teraz! – powiedział, prowadząc ją do służbówki.

– Rzeczywiście – przyznała. – Co się stało?

– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że symbole mocy można tatuować krwią

demonów?!

– Nie można – odparła zwięźle Anastazja. – Nie symbole mocy.

Zwariowałeś?! Taki symbol to coś, co zmienia rzeczywistość, wyobraź sobie,

co by się stało, gdybyś wytatuował sobie na przykład znak ognia? W ułamku

sekundy stałbyś się płomieniem... I nie jestem pewna, czy byłby to zwykły

ogień. Kto wie czy nie połączyłbyś się z jądrem najbliższego słońca?

Zwariowałeś – powtórzyła.

– Niemniej jednak takie tatuaże działają! – wytknął gniewnie.

– Owszem. I co z tego? Sam zostałeś naznaczony krwią, a może toksyną

Przeklętego, którego zabiliście z Saszką.

– To był czysty przypadek! Nie wiedziałem, że można takie rzeczy robić

świadomie! I krwią czy toksyną? To chyba spora różnica?


– Różnica? I tak, i nie, gdyby nie krew, którą wypiliście, toksyna by was

zabiła. Tak czy inaczej, chodzi o to samo: organizmy theokatáratos zawierają

pierwiastek nieśmiertelności, bez względu na to, o jaką część ciała czy rodzaj

płynu fizjologicznego chodzi – powiedziała zjadliwie. – Stąd i efekty takiego

tatuażu. Tylko wiesz co? Wasze organizmy mają z kolei ograniczoną

możliwość przyswajania tego pierwiastka, bo on nigdy nie był przeznaczony

dla was! I zapewniam cię, że nie chciałbyś umrzeć w męczarniach po

wykonaniu takiego tatuażu...

– A Staszkowi nic się nie stało – burknął Rudnicki.

– Może najpierw wyjaśnisz mi, skąd te przemyślenia? Zanim znowu

podejmiemy dyskusję?

Alchemik wzruszył ramionami i zrelacjonował swoją wizytę w Cytadeli, nie

pomijając rozmowy z Wieleckim i rewelacji na temat Samarina. Dziewczyna

słuchała w skupieniu, od czasu do czasu przytakując, jakby to, co mówił

Rudnicki, potwierdzało jej podejrzenia.

– Saszka... – powiedziała z namysłem. – Czegoś takiego się spodziewałam.

Byłoby dziwne, gdyby nie stworzono organizacji, która zajęłaby się tym...

kryzysem. A to, że akurat Saszka jest w to zamieszany, działa na naszą

korzyść.

– Ciekawe, w jaki sposób?!


– Mamy dostęp do cara i wszelkich informacji posiadanych przez tę służbę –

wyjaśniła. – Prawda, że za pośrednictwem „kuzyna”, ale jednak. Wracając do

sprawy: szkoda, że nie zapytałeś, ilu zginęło przy wykonywaniu tych tatuaży?

Myślę, że wówczas podszedłbyś do tej idei mniej entuzjastycznie.

– W sytuacji, kiedy poluje na mnie pół imperium, przydałaby mi się

dodatkowa ochrona!

Anastazja westchnęła ciężko i spojrzała na niego z politowaniem.

– Zostałeś naznaczony w enklawie, a później przeze mnie. Dwukrotnie.

Pamiętasz, jak podałam ci własną krew w szpitalu? Nie wytrzymałbyś

kolejnej dawki. Nie wcześniej niż za kilka lat.

– Dwukrotnie? Ciekawe, kiedy... – Rudnicki nie dokończył zdania,

uświadomiwszy sobie znaczenie terminu „płyny fizjologiczne”. – Szlag... –

wymamrotał.

– To by cię zabiło – zapewniła dziewczyna. – Zresztą zastanów się, co

osiągnęli ci twoi sztyletnicy. Większą siłę i odporność na chłód? To może

lepiej było dźwigać ciężary i brać zimne prysznice? Wyszłoby na to samo.

– Jesteś pewna, że tylko tyle?

– Nie jestem – przyznała niechętnie. – Może coś więcej. Ale takie rzeczy

można sprawdzić jedynie w praktyce. Masz jeszcze jakieś pytania co do

tatuaży?
– Nie! – warknął Rudnicki.

– To proponuję skoncentrować się na prawdziwych, a nie wymyślonych

problemach. Około południa przyszło pismo z gildii. Nie przez pocztę, ale

posłańca. Twoi konfratrzy zwołali na jutro walne zebranie. W trybie

nadzwyczajnym.

– Kto je sygnował?

– Niejaki Protasiewicz. To chyba nowy sekretarz?

Alchemik przytaknął z zaniepokojoną miną.

– Ale dlaczego mnie nie uprzedził, tylko od razu przysłał oficjalne

wezwanie?

– Kiedy ostatnio odwiedzałeś gildię? – odpowiedziała pytaniem Anastazja.

– Jakiś czas temu... Ale wszystko działało znakomicie! Nie zgłaszano mi

żadnych problemów! Ludzie Ankwicza konwojowali wszystkich chętnych do

odwiedzenia enklawy, nie było żadnych strat!

– Problemy były, ty ich po prostu nie zauważyłeś. Ludzie buntują się nie

tylko dlatego, że jest im źle. Czasem robią to, bo uważają, że należy im się

więcej władzy czy pieniędzy. I że mogą to zrobić, bo nikt ich za to nie

ukarze...

– Kto zwołał to zebranie?

– Panowie Markowski i Poturin.


– Poturin poparł mnie przeciwko Markowskiemu!

– Kiedyś. Być może teraz sytuacja się zmieniła. Nie wiem, czego chcą od

ciebie, ale na twoim miejscu nie spodziewałabym się raczej podziękowań i

owacji na stojąco.

Rudnicki zacisnął zęby, sojusz Markowskiego z Poturinem nie wróżył

niczego dobrego. Ponownie poczuł ucisk w żołądku. Wyglądało na to, że

ewentualne przerwanie granic enklawy nie będzie jego jedynym problemem...

Na sali panował tłok, przybyli chyba wszyscy członkowie gildii, ale

rozmawiano co najwyżej szeptem, a napięte twarze obecnych wskazywały, że

zebranie było – w całym tego słowa znaczeniu – nadzwyczajne. Rudnicki

usiadł w fotelu mistrza loży, mimochodem konstatując, że zajmujący miejsca

tuż obok członkowie rady jakimś sposobem zdołali zdystansować się od niego

bynajmniej nie w przenośni: otaczał go bąbel pustej przestrzeni. Zebranie

otworzył – cóż za zaskoczenie! – Markowski. Jak się okazało, z upoważnienia

większości zebranych...

– W imieniu rady gildii chciałbym zadać kilka pytań panu Rudnickiemu –

zaczął bez wstępu. – Rzecz dotyczy prasowych doniesień na temat jego roli w

ułaskawieniu terrorystów z PPS.

Rudnicki poczuł, jak ogarnia go przemożna, tamująca oddech wściekłość.

– Jak na razie pozostaję mistrzem loży, tak więc proszę, aby zwracał się pan
do mnie w stosowny sposób – wycedził przez zęby. – Dalej, panie

Markowski! Chcę usłyszeć z pańskich ust przysługujący mi tytuł! Albo usunę

pana z sali za łamanie regulaminu!

– Wielki mistrzu... – wydusił purpurowy z upokorzenia Markowski.

– Tak już lepiej. A teraz słucham.

– Czy to prawda, że zaoferował pan imperatorowi pomoc w zamian za

ułaskawienie morderców generała Skałona?

– Prawda – odparł krótko Rudnicki.

– Więc przyznaje pan, że...

– Niczego nie przyznaję – przerwał mu Rudnicki. – I radzę porzucić ten ton,

bo nie stoję przed sądem. Nie naruszyłem prawa, wręcz przeciwnie, pomogłem

opanować sytuację w dwóch największych miastach cesarstwa! A fakt, że Jego

Wysokość przychylił się do mojej prośby, absolutnie nie dotyczy działań loży

i jako taki nie może być tematem publicznej debaty.

Sala zareagowała pełnym zaskoczenia milczeniem, potem jeden z siedzących

w pierwszym rzędzie mężczyzn podniósł rękę.

– Pan Poturin prosi o głos – poinformował z ulgą Markowski. – Czy

może...?

– Oczywiście – zezwolił Rudnicki.

– Formalnie rzecz biorąc, ma pan rację, gospodin wielikij magistr, niemniej


pański postępek jest sprzeczny z ideą lojalizmu, której hołduje ta, jak i każda

inna loża na terenie imperium. W związku z tym proponuję...

– Nie ma pan prawa niczego proponować – wszedł mu w słowo Rudnicki.

– Jako przedstawiciel gildii matki mogę zgłosić wniosek o zmianę mistrza!

– Nie w czasie stanu wojennego – odparł spokojnie Rudnicki. – W takiej

sytuacji zmiana władz jakiejkolwiek gildii leży wyłącznie w gestii generała-

gubernatora. A nic mi nie wiadomo, jakoby generał Dragunow był ze mnie

niezadowolony. Rozumie pan, znam go osobiście.

Poturin zacisnął usta ze złością i nerwowym gestem poprawił monokl. Na

twarzach zebranych ponownie odbiło się zaskoczenie, niektórzy zaczęli wiercić

się niespokojnie. Najwyraźniej nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.

Coś, co miało być bezproblemowym coup d’etat, nagle przerodziło się w

walkę o niewiadomym wyniku.

– Jednak honor nakazuje... – zaczął ponownie Rosjanin.

– Honor?! – znowu przerwał mu Rudnicki. – Gdyby ktoś na tej sali

wiedział, co to honor, nie byłoby mnie tu dzisiaj! W ciągu kilku miesięcy

zamieniłem prowincjonalną, podupadającą gildię w organizację, z którą liczą

się w imperium! Obniżyłem składki i zapewniłem wszystkim członkom

swobodny i bezpieczny dostęp do enklawy! I co otrzymałem w zamian?

Spiski i intrygi!
Rozdrażniony Rudnicki zerwał się z miejsca, podszedł do mównicy.

Markowski niechętnie ustąpił mu miejsca.

– Honor? – kontynuował alchemik. – To dla was, drodzy konfratrzy, jedynie

hasło w słowniku!

W tylnych rzędach rozległ się gniewny pomruk, ale nikt otwarcie nie

zaprotestował.

– To oburzające! – zawołał Markowski. – Jak pan śmie powątpiewać w

naszą uczciwość?!

– Czuje się pan obrażony? – wysyczał wściekle Rudnicki. – W takim razie

czekam na pańskich sekundantów!

Były mistrz gildii pobladł jak ściana, wydawało się, że za chwilę zemdleje.

Jednak zanim zdążył odpowiedzieć, wstał Poturin. Mimo korpulentnej

sylwetki i dobrodusznej, ozdobionej sumiastymi wąsami twarzy było w nim

coś groźnego.

– Ja czuję się obrażony – stwierdził niegłośno. – I jeszcze dziś odwiedzą

pana moi sekundanci. Tymczasem proponuję zakończyć to zebranie, jako że

nie jesteśmy w stanie niczego zdziałać wbrew woli gospodina Rudnickiego,

dopóki przewodzi on Srebrnemu Zamkowi. A jak długo to potrwa, tylko

Bogu wiadomo...

Rudnicki zacisnął zęby, czując spływające po plecach krople potu. Nie


ulegało wątpliwości, że Rosjanin ma nadzieję na rychły wakat na stanowisku

mistrza gildii.

Lokaj podał koniak i wyszedł z gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi.

Rudnicki wpatrywał się długo w kryształowe kieliszki, wreszcie podniósł

wzrok na gości. Czerski zachowywał pokerową twarz, Samarin i Ankwicz

wyglądali na zdenerwowanych. Alchemik chciałby, żeby w rozmowie

uczestniczyła też Anastazja, ale dziewczyna wywabiła księżnę na zakupy.

Wszyscy uznali, że będzie lepiej, jeśli Maria Pawłowna dowie się o

pojedynku po fakcie.

– Jak myślicie? – zagaił. – Szable czy pistolety?

– Ma pan prawo wyboru broni – wzruszył ramionami Czerski. – Co panu

bardziej odpowiada.

Ankwicz niezdecydowanie pokręcił głową.

– Robi pan postępy – powiedział, zwracając się do alchemika. – Ale

pojedynek...?

Rudnicki odchrząknął niepewnie: fechmistrz nie rozpieszczał go

pochwałami, ale ostatnio pozwolił mu ćwiczyć z początkującymi uczniami, co

można było uznać za swoisty komplement.

– Nieważne, co wybierzesz – odezwał się Samarin. – Umrzesz tak czy owak.

Co cię podkusiło, żeby przyjąć wyzwanie! – wybuchnął. – Trzeba go było


przeprosić albo co.

– Akurat! Po pierwsze nie mam zamiaru płaszczyć się przed jakimś

trzeciorzędnym urzędasem, po drugie to tylko stary tłuścioch! Widziałeś, jak

się porusza? Po kilku krokach dostaje zadyszki!

– Mam nadzieję, że jest jakieś „po trzecie” – odparł gniewnie Samarin.

– Owszem. Nie wiem, dlaczego moi szanowni koledzy chcą mnie pozbawić

stanowiska, ale nie mam zamiaru im na to pozwolić. Gdybym uchylił się od

pojedynku, sąd honorowy wyrzuciłby mnie z gildii. Przecież u was, w armii,

jest tak samo!

– Tak, to jest argument – przyznał niechętnie generał. – Zapewne tak by się

stało. Dlaczego akurat teraz zaczęli cię podgryzać? Widać ktoś się obawia, że

możesz pomóc w opanowaniu sytuacji w Warszawie. Bo twoi konfratrzy nie

mają zamiaru.

– Nie rozumiem...

– Dwa dni temu imperator wydał ukaz zezwalający w sytuacji zagrożenia

porządku i bezpieczeństwa publicznego na ograniczoną konfiskatę mienia. Za

odszkodowaniem.

– A co to ma do rzeczy?

– Chodzi o materia prima. W szkołach wojskowych i na uniwersytetach już

kilka miesięcy temu powołano kolegia magii i alchemii. Pierwsi magowie


trafili do armii. Problemem jest niezbędna do... manipulacji wyższego rzędu

pierwotna materia. Z naszych obliczeń wynika, że dzięki twoim działaniom

Srebrny Zamek należy do najzasobniejszych w imperium. A raczej należał...

– Chcecie obłowić się na mojej gildii?!

– Raczej wykupić od nich materia prima – sprostował kwaśno Samarin. –

Prawda, że przymusowo. Niestety, spóźniliśmy się: twoi konfratrzy zdążyli

sprzedać cały zapas gildii matce.

– Więc Poturin...

– Tak! Ten gad twierdzi, że transport jest w drodze do Petersburga. Tylko że

czort wie kiedy tam dojdzie, bo według słów Poturina Północny Wiatr

zdecydował się nie korzystać z kolei. Rzecz jasna, wyłącznie ze względów

bezpieczeństwa!

– Przecież oni poparli władzę w czasie ostatnich zamieszek...

– Tyle o ile – odburknął Samarin. – Ilość materia prima, jaką przekazali, nie

wystarczyła na odbicie nawet jednej dzielnicy. Tymczasem ty sam dałeś nam

dwadzieścia razy więcej! Tak więc albo jesteś geniuszem nad geniuszami, w

co trudno mi uwierzyć, albo panowie alchemicy z Północnego Wiatru

oszukują...

– Myślisz, że zwąchali się z Przeklętymi?

– A czort ich wie! Natomiast nie ulega wątpliwości, że mocno ograniczyli


nasze możliwości na wypadek kłopotów z enklawą. Do tego te intrygi w

twojej gildii i pojedynek. Ktoś bardzo chce usunąć cię z drogi.

– Przecież nie jestem lojalistą...

– Niemniej wiadomo, że jakby co, będziesz walczył z fauną enklawy –

zripostował generał.

– Skąd ten pesymizm w ocenie moich szans? Przecież Poturin nie wygląda

na zabijakę.

– A jakie ma to teraz znaczenie?

– Powiedziałbym, że dość istotne – stwierdził chłodno Ankwicz. – Jeśli

posiada pan jakąś wiedzę na ten temat, wypadałoby się nią podzielić.

– Ażeby was szlag! – warknął Samarin.

Rudnicki westchnął w duchu: zdenerwowanie generała było zrozumiałe, bo

jeśli dowiedział się czegoś na temat Poturina, informacje raczej nie pochodziły

ze źródeł dostępnych oficerowi Konwoja. Nawet jeśli rosyjski alchemik

zwrócił na siebie uwagę ochrany lub policji, to przecież nie pod kątem swojej

sprawności bojowej.

– Słuchamy! – ponaglił Ankwicz.

– Po pierwsze Poturin nie jest taki stary, ma pięćdziesiąt pięć lat. Po drugie

za młodu był znakomitym strzelcem i szermierzem, należał do sławnego, czy

raczej osławionego Klubu Szlacheckiego.


– Co to za klub? – zmarszczył brwi Rudnicki.

– Słyszałem o nim – powiedział Ankwicz. – To było coś w rodzaju luźnego

stowarzyszenia zrzeszającego zwolenników pojedynków. Nie ludzi

akceptujących pojedynki, ale takich, którym walka na śmierć i życie sprawiała

przyjemność – dodał z naciskiem. – Oni prowokowali sytuacje konfliktowe i

rywalizowali między sobą w liczbie odbytych starć. W tym swoim klubie

ćwiczyli nie tylko szermierkę i strzelanie, ale też uczyli się, jak wyglądać na...

niegroźnych. Rozumie pan: niezgrabne ruchy, niemodne ubrania, udawane

roztargnienie... To wszystko, żeby sprowokować jak najwięcej osób. Podobno

brali nawet lekcje aktorstwa. W końcu ich działalność zwróciła uwagę policji,

która zamknęła klub. Chodziło nie tylko o same pojedynki, ale pojawiły się

plotki, że niektórzy członkowie klubu wykonują zlecenia osób trzecich. Za

pieniądze. O ile pamiętam, miało to miejsce w latach dziewięćdziesiątych

zeszłego wieku.

– Czyli on jest sprawniejszy, niż wygląda? – spytał niepewnie alchemik.

– Sprawniejszy?! To profesjonalny morderca z ogromnym doświadczeniem

bojowym! Nie masz z nim żadnych szans! – krzyknął Samarin.

– Być może gdyby pan zachorował... – zaczął z namysłem Ankwicz. – W

takich sytuacjach sąd honorowy może zadecydować o zastępstwie...

– W żadnym wypadku! – odparł zdecydowanie Rudnicki. – Zresztą sąd


złożony z moich konfratrów co najwyżej zgodziłby się na przełożenie terminu

pojedynku. Za bardzo zaangażowali się w tę intrygę, nie ma już dla nich

odwrotu.

– To prawda – przyznał posępnie Czerski. – Nie widzę wyjścia z tej

sytuacji.

– Ja widzę – oznajmiła Anastazja, wchodząc do gabinetu bez pukania. –

Choć to raczej szansa niż wyjście.

– Gdzie ciocia? – spytał szybko Samarin. – Miałaś przecież...

– Zasłabła. Wszystkie gazety piszą o jutrzejszym pojedynku, więc kiedy

zobaczyła tytuł...

Generał zaklął i zerwał się z miejsca.

– Siadaj! Nic jej nie będzie, zostawiłam ją pod opieką lekarza. A lepiej

chyba będzie dokończyć tę dyskusję.

– Chce pani przedstawić Poturina jako zawodowego szermierza? – rzucił

Ankwicz. – Bo żaden sąd honorowy nie zezwoliłby na pojedynek zawodowca

z amatorem. Jednak on nigdy nie był instruktorem, mimo posiadania

odpowiednich umiejętności. To raczej nie przejdzie.

– Nie. Myślałam o pojedynku na magię. Jest już precedens: takie starcie

odbyło się jakieś pół roku temu w Moskwie.

– Taaa... I spłonęły trzy kwartały – mruknął Samarin. – Dobrze, że tylko na


Chitrowce. Od tego czasu obowiązuje zarządzenie, że zgodę na coś takiego

muszą wydać lokalne władze, co jest z kolei sprzeczne z obowiązującym

przecież w teorii zakazem pojedynków... Natomiast bez takiego zezwolenia

starcie zostanie uznane za niehonorowe.

– Myślisz, że Dragunow nie zezwoli na magiczny pojedynek? To jedyna

szansa, żeby Olaf wyszedł z tego żywy – podkreśliła. – Ma prawo wyboru

broni, więc Poturin nie będzie mógł protestować.

– Generał-gubernator zrobi wszystko, żeby pomieszać szyki Poturinowi. Ale

magia? To nie uchodzi...

– Idzie nowe – powiedziała słodko Anastazja. – Najwyższy czas to

zaakceptować. Witamy w dwudziestym wieku.

Mina generała wskazywała wyraźnie, że nie jest zachwycony propozycją.

– No dobrze, a jak pan stoi z tą magią? – wtrącił Czerski. – Przecież jest

pan alchemikiem.

– Myślę, że mam większe szanse niż w klasycznym pojedynku –

odpowiedział ostrożnie Rudnicki.

– A konkretnie? – chciał wiedzieć Samarin.

– Konkretnie, to każdy ma swoje małe tajemnice – stwierdziła Anastazja. –

A teraz chyba powinieneś odwiedzić Marię Pawłownę...

Generał spiorunował dziewczynę spojrzeniem, jednak posłusznie wstał z


fotela.

– To co, widzimy się jutro? – upewnił się Ankwicz.

– Tak, postaram się jak najszybciej poinformować was o decyzji generała

Dragunowa – obiecał Samarin.

Rudnicki przełknął z wysiłkiem ślinę, myśl, że będzie brał udział w drugim

w historii pojedynku na magię, nie napełniała go optymizmem. Poprzednie

takie starcie skończyło się nie tylko pożarem, ale i śmiercią obu

przeciwników: obaj spłonęli żywcem.

– Do jutra – powiedział przez ściśnięte gardło.

Ciszę zimowego lasu mąciły jedynie prowadzone szeptem rozmowy i

delikatny chrzęst śniegu: generał-gubernator nakazał, aby pojedynek odbył się

poza granicami miasta. Polana, którą sekundanci wybrali na miejsce starcia,

przypominała rozmiarami boisko piłkarskie, gęsty parawan świerków chronił

ją przed podmuchami wiatru.

Rudnicki rozpiął, a po chwili wahania rzucił stangretowi palto, pozostając

jedynie w garniturze. Ubierał się pod bacznym okiem Ankwicza, nie będąc

pewien, czy nie uchybi zasadom pojedynkowej etykiety. Ciemny garnitur,

śnieżnobiała koszula, lniana poszetka wystająca dyskretnie z brustaszy, do

tego dobrany kolorystycznie krawat i srebrne spinki. Jedynym odstępstwem

od ideału była pokaźna butelka w kieszeni spodni, psująca linię bioder. Jeśli
przegram, nie będą mnie musieli przebierać do trumny, pomyślał posępnie

alchemik.

– Przygotować się! – zakomenderował Samarin.

Generał nadzorował pojedynek w imieniu Dragunowa, rolę sekundantów

Rudnickiego pełnili Ankwicz i Czerski, a Poturinowi asystowali Budziewicz

oraz chudy, starszy wiekiem Rosjanin nazwiskiem Tieplakow, jeden z wysoko

postawionych adeptów Północnego Wiatru. Najwyraźniej rosyjska gildia

chciała otrzymać relację z pierwszej ręki. Niezależnie od wyniku konfrontacji.

Rudnicki utworzył ochronny krąg, posypując śnieg grafitowym proszkiem

zmieszanym z materia prima. Jego przeciwnik zrobił to samo. Alchemik

zamrugał nerwowo: lewe oko ukazywało mu Poturina otoczonego przez

plątaninę żarzących się czerwienią, splatanych wzorów.

– Bardzo elegancka konstrukcja – stwierdziła z aprobatą Anastazja. – Nie

tylko odbije wrogą energię, ale w przypadku przełamania bariery skieruje część

w inną stronę. A teraz słuchaj uważnie! – powiedziała, widząc nadchodzących

sekundantów przeciwnika. – Poturin użyje słowa mocy oznaczającego ogień.

Nie ma innej możliwości, bo to jedyny ofensywny symbol, jaki pojawił się

do tej pory w bibliotece.

– Są przecież inne biblioteki – zauważył niepewnie Rudnicki.

– Nie przerywaj! Każda biblioteka jest odbiciem wszystkich innych. Musisz


poczekać, aż przejdzie pierwsza fala mocy, i dopiero wtedy uwolnić

homunkulusa. Inaczej zginiesz.

– Moja ochrona może tego nie wytrzymać! Mówiłaś, że homunkulus

weźmie na siebie każde uderzenie skierowane we mnie.

– Co widzisz wokół Poturina? Tym wrażliwszym okiem?

– Coś w rodzaju linii czy też pól siłowych, ale...

– On oszukał Rosjan – przerwała mu niecierpliwie dziewczyna. – Ma przy

sobie większość materia prima twojej gildii. Żadna, nawet najbardziej odporna

hybryda nie wytrzyma takiego uderzenia! Nie reaguj na pierwszy cios! –

powtórzyła.

– Przecież on mnie zabije!

– Nie! Nie bez powodu wybrałam tę akurat polanę, musisz mi zaufać.

– Myślałem, że to sekundanci...

– Towarzyszyłam Saszce i zaproponowałam to miejsce. Wszyscy się

zgodzili, bo któż podejrzewałby o podstęp pustogłową panienkę. Poturin ma

taką ilość materia prima, że mógłby spalić pół Warszawy. Pamiętaj, przepuść

pierwszy atak! Założę się, że on go wzmocni większością pierwotnej materii.

– A to niby dlaczego?

– Ze strachu.

– Przede mną?
– Skąd! Przed swoimi mocodawcami, głupku! Wie, że jeśli przeżyjesz

pojedynek, tamci go zabiją. A teraz koniec dyskusji!

– I jak tam, gospodin wielikij magistr? – zagadnął drwiącym tonem

Budziewicz. – Jest pan gotowy?

Rudnicki zmierzył go ponurym spojrzeniem. Nie ulegało wątpliwości, że

były sekretarz gildii wie o przewadze Poturina i napawa się każdą chwilą.

– Owszem!

– Możemy zaczynać? – upewnił się Tieplakow.

– Kiedy tylko panowie zechcą – potwierdził alchemik.

Rosjanin skinął głową i skierował się do grupki wojskowych otaczających

Samarina.

– Radzę stąd odejść, sudarnia – zwrócił się do Anastazji Budziewicz. –

Wokół pana Rudnickiego może zrobić się gorąco. W najbardziej

dosłownym...

Samarin uniósł czerwoną chorągiewkę, Budziewicz przerwał w pół słowa i

pospiesznie oddalił się na bok.

– Powodzenia! – szepnęła Anastazja, odchodząc.

Przez jakiś czas Rudnicki rejestrował każdy szmer i poruszenie, jakby jego

zmysły zyskały nagle nadnaturalną czułość, ale po chwili wszystko zagłuszył

łomot serca. Szybkie, coraz szybsze uderzenia i szum krwi w uszach sprawiły,
że ledwo usłyszał komendę Samarina. Zaczęło się!

Poturin wykrzyczał coś w niebo i gestem siejącego zboże chłopa rozsypał

materia prima. Rudnicki nie zrozumiał ani słowa, lecz z jakiegoś powodu

skojarzyły mu się one z pękającą od żaru skałą i połykającymi chciwie

przestrzeń płomieniami. Tuż przed stanowiskiem Poturina uformowała się

szeroka na kilkanaście metrów ściana ognia i powoli, niepewnie popełzła

naprzód. Alchemik nerwowo wyszarpnął butelkę i pochylił się nad

pozostającym w centrum ochronnego kręgu, pokrytym śniegiem pniakiem.

Tymczasem ognisty żywioł przyspieszył, topiąc biały puch i zostawiając za

sobą pas zeszklonego piachu. Rudnicki zacisnął zęby, patrząc na zbliżające się

z tryumfalnym rykiem płomienie. Instynkt nakłaniał go do rozbicia

cienkościennej buteleczki i wysłania homunkulusa naprzeciw ognistej śmierci,

aby powstrzymać ją choć na moment, przedłużyć życie o kilka uderzeń serca.

Jednak wbrew sobie czekał. Krzyczał z bólu, po twarzy ściekały mu

wyciśnięte przez niewyobrażalne gorąco łzy, ale nadal czekał na obiecany przez

Anastazję cud. I cud się zdarzył – znienacka spod śniegu wyskoczył

przerażony zając, płomienie ogarnęły go w ułamku sekundy, wystrzeliły z

hukiem w górę i zniknęły, zanim jeszcze na wypaloną ziemię opadły popioły

pechowego szaraka.

Twarz Poturina wykrzywił grymas przerażenia, Rosjanin sięgnął do


przytroczonej do pasa sakwy, ale Rudnicki był szybszy. Rozbił buteleczkę o

pień i wypluł tylko jedno słowo: „zabij!”.

Początkowo zdawało się, że na śnieg wypadł skrzep krwi, jednak stopniowo

nabierał on ludzkich kształtów, rósł, aby w końcu przyjąć wygląd

czteroletniego dziecka. Potwornego, przygarbionego, z sięgającymi kolan

rękoma i nieproporcjonalnie dużą głową. Homunkulus przebiegł polanę

paroma niezgrabnymi, na poły żabimi skokami i naparł na otaczający

Rosjanina krąg. Trysnęła krew, a przeraźliwy, pełen niewysłowionego

cierpienia krzyk hybrydy niemal powalił Rudnickiego, jednak homunkulus

wbrew wszystkiemu nieustępliwie kontynuował natarcie.

Poturin zaczerpnął z przytroczonej do pasa sakiewki czarnego pyłu, ale

homunkulus był już przy nim. Zakrwawiony, z poparzonym, pokrytym sadzą

ciałem, z obłażącymi obrzydliwie płatami skóry, a jednak żywy.

– Zabić! – powtórzył wysokim, dziecięcym głosem.


Doprowadzony do rozpaczy Rosjanin uderzył hybrydę pięścią, ale
homunkulus nieludzko szybkim ruchem uniknął ciosu, po czym skoczył mu

do gardła. Pazurzaste szpony orały ciało Poturina, a wątłe na pozór, dziecięce

rączki druzgotały kości przy akompaniamencie rozpaczliwych krzyków adepta

Północnego Wiatru. Nie ulegało wątpliwości, że potwór bawi się swoją ofiarą

niczym kot myszą. Rudnicki wychylił się poza krąg i zwymiotował, starając

się nie słuchać ohydnych odgłosów towarzyszących masakrowaniu tego, co

zostało z ciała Poturina. Wreszcie zapadła cisza i na polanę wyszedł

śmiertelnie blady Samarin.

– Pojedynek odbył się zgodnie ze wszystkimi regułami – ogłosił. –

Zwyciężył Olaf Arnoldowicz Rudnicki.

Do zwłok Poturina podeszło kilku oficerów w towarzystwie medyka,

zapewne pod pozorem oględzin lekarskich zamierzali sprawdzić, czy nie znajdą

przy trupie materia prima. Nawet najmniejsza ilość pierwotnej materii mogła

zmienić układ sił w przypadku ewentualnego ataku.

Alchemik rozejrzał się, ale nie zauważył nigdzie hybrydy. Według słów

Anastazji homunkulus miał się pojawić za jakiś czas w służącej mu za dom

retorcie. Rudnicki przetarł twarz mokrym śniegiem, poczuł, że ktoś pomaga

mu wstać.

– Wracajmy do domu – zaproponował Ankwicz.

Wbrew obawom Rudnickiego w głosie starego fechmistrza nie było


obrzydzenia, natomiast wyraźnie pobrzmiewała nowa nuta: szacunek.

– Wracajmy – wymamrotał, pozwalając prowadzić się do powozu. –

Wracajmy...

Alchemik wolał nie czekać, aż Samarin dojdzie do siebie i zacznie zadawać

pytania dotyczące sposobu, w jaki pokonał Poturina.

Rudnicki przyjrzał się krytycznie swojemu odbiciu w witrynie księgarni:

szyba odbijała sylwetkę tylko w ogólnych zarysach, ale nawet tu widać było

białe plamy w miejscu brwi. Na szczęście kapelusz i podniesiony kołnierz

palta maskowały większość śladów po oparzeniach. Alchemik siłą woli

powstrzymał się przed wystawieniem twarzy pod mokre, miękkie płatki

śniegu, zdając sobie sprawę, że podobna demonstracja mogłaby skończyć się

atakiem histerii którejś z mijających go kobiet. Mimo zastosowania maści z

alchemicznym złotem nadal wyglądał jak świeżo ożywiony trup. Mocno

przypalony trup... No i nic dziwnego – od pojedynku minęły dopiero dwa

dni. Zirytowany kopnął leżącą na chodniku bryłkę lodu, omal nie trafiając

zaimprowizowanym pociskiem zbliżającej się do sklepu kobiety. Odruchowo

zerwał kapelusz z głowy i pochylił się w niskim ukłonie, przepraszając za

nieostrożność. O dziwo, poszkodowana nie wyglądała na zbulwersowaną ani

jego wyglądem, ani zachowaniem.

– Był pan bardzo dzielny – powiedziała, kwitując przeprosiny niedbałym


gestem. – Wtedy w lesie.

Alchemik zmarszczył brwi: było w niej coś znajomego, a jednak w żaden

sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją widział. Rzecz o tyle dziwna, że

dziewczyna zapadała w oko: giętka, smukła sylwetka, nieskazitelna

brzoskwiniowa cera, wyraziste brązowe oczy i burza ciemnych włosów

wymykających się spod kapelusika z kokieteryjną kokardą tworzyły

interesującą całość, choć nieco zbyt ostre rysy i trójkątny podbródek odbiegały

od ideału kobiecego piękna.

– Nie może mnie pan rozpoznać?

– Istotnie, nie pamiętam, gdzie miałem honor panią zobaczyć – przyznał z

zakłopotaniem Rudnicki.

– Może nie patrzył pan na twarz? – zasugerowała figlarnie. – Do mnie, tylko

do mnie, panie cacany – zawołała niegłośno z ochrypłym, knajackim

akcentem.

Rudnicki zamarł, poznając głos prostytutki urzędującej od miesięcy na rogu

Lipowej i Dobrej, kilkaset metrów od jego apteki...

– Proszę się nie martwić, nie zamierzam sprowadzić pana na drogę rozpusty

– zapewniła z ironią. – Ktoś chce z panem porozmawiać, to wszystko.

– Kto taki? – Rudnicki ścisnął mocniej laskę.

Dziewczyna podwinęła rękaw, ukazując tatuaż na przedramieniu. Opleciony


płomieniami sztylet zdawał się pulsować w rytmie uderzeń serca.

– Cień – odparła spokojnie. – Ekwipaż czeka. I proszę się nie obawiać, ma

pan w nas przyjaciół.

– Nie jestem sam. Moi ludzie...

– ...zostali unieszkodliwieni – weszła mu w słowo. – Nie, nie zrobiliśmy

im krzywdy! Ockną się za jakieś pół godziny. Być może z bólem głowy.

Musieliśmy coś z nimi zrobić, bo nie puściliby pana samego – wyjaśniła.

– No dobrze – westchnął Rudnicki, podając jej ramię. – Chodźmy.

Nagrodziła go uśmiechem intensywnym niczym światło elektrycznej

żarówki.

– Śledziła mnie pani? W tym poprzednim... wcieleniu?

– Oczywiście.

– Dlaczego? Przecież byłem zwykłym aptekarzem.

– Nigdy nie był pan zwykłym aptekarzem, ale teraz naprawdę nie mamy

czasu na takie dyskusje.

– Jak unikała pani niechcianych zalotów? Bo podejrzewam, że nie narzekała

pani na brak... propozycji.

– Istotnie, choć mój ulubiony klient ignorował mnie konsekwentnie. –

Zmrużyła zalotnie oczy.

– Więc?
– Wystarczyło, że odgarnęłam włosy. Znajoma aktorka nauczyła mnie, jak

imitować blizny wyglądające na kiłowe – wyjaśniła. – Większość uciekała na

sam ich widok, a wyjątkowo upartymi zajmowali się moi towarzysze. Nie

byłam tam sama.

Dziewczyna włożyła dwa palce w usta i gwizdnęła jak ulicznik. Z sąsiedniej

ulicy wyjechał powóz bez żadnych oznaczeń.

– To nasza karoca – oznajmiła. – Zapraszam.

Rudnicki przepuścił kobietę przodem i zajął miejsce w ekwipażu.

– Jak mam się do pani zwracać?

– Wiktoria.

– To prawdziwe imię czy nom de guerre?

– Czy to ważne? Być może jeszcze o tym porozmawiamy, teraz mamy

ważniejsze sprawy. Ruszaj! – krzyknęła do stangreta.

Koła powozu zaturkotały po bruku, zasłonięte firankami okna niemal nie

przepuszczały światła, jednak Rudnicki zorientował się, że jadą w kierunku

mostu Kierbedzia, a więc na Pragę. Prawobrzeżna część Warszawy nie cieszyła

się dobrą sławą, nawet policja patrolowała ją bez specjalnego entuzjazmu,

koncentrując się jedynie na głównych ulicach. Alchemik miał nadzieję, że

miejsce spotkania wybrano ze względu na ten właśnie fakt, a nie jego osobę.

Bo mogłoby to oznaczać podróż w jedną stronę...


Ciemność w pozbawionym okien pomieszczeniu rozjaśniała samotna świeca

ustawiona na stoliku, tuż przy fotelu Rudnickiego, co bardziej oślepiało, niż

pomagało cokolwiek dojrzeć. Podobny mebel, tyle że odwrócony oparciem do

alchemika, zajmował Cień. Spod silnego zapachu orientalnych kadzideł –

Rudnicki nie wątpił, że zapalono je specjalnie – przebijała woń

medykamentów. Najwyraźniej jego gospodarz był chory.

– Czym mogę służyć? – Alchemik przerwał pierwszy ciszę.

– Pomocą – odparł niewidoczny w mroku mężczyzna. – Rzecz jasna,

dobrowolną, nie będziemy pana do niczego zmuszali.

Rudnicki zmarszczył brwi, nieznajomy wymawiał słowa z trudem,

chrapliwym szeptem sugerującym problemy z gardłem.

– Nie mieszam się do polityki! – oznajmił stanowczo.

– Już pan się w nią wmieszał. Bez naszej pomocy nie przeżyje pan nawet

dwóch tygodni.

– Nie rozumiem...

– Naprawdę? Ktoś chce pana zabić. Tyle pan chyba zauważył.

Rudnicki skinął głową, dopiero po chwili uświadomił sobie, że człowiek

nazywający się Cieniem nie może go widzieć.

– Zauważyłem – potwierdził sucho.

– To potężna organizacja o ogromnych możliwościach. A pan kilkakrotnie


pokrzyżował im szyki. Ten pojedynek to jeden z takich przypadków.

– Pokrzyżowałem im szyki? Ciekawe jak?!

– Nie dał się pan zabić – wyjaśnił spokojnie mężczyzna. – Słusznie czy

niesłusznie, pańscy wrogowie uznali, że jest pan jedyną osobą, która może

uniemożliwić im opanowanie Warszawy. Dlatego stanie się pan jeśli nie

pierwszą, to z pewnością jedną z pierwszych osób, które zechcą

zneutralizować.

– Zneutralizować?! – parsknął wściekle alchemik. – Co to za dziwny

żargon?

– No dobrze: zamordować – poprawił się Cień.

– A wy możecie mi pomóc uniknąć tego smutnego losu w zamian za drobną

uprzejmość...

– Dokładnie tak. Proszę mnie dobrze zrozumieć, wyświadczył nam pan

przysługę, ratując naszych ludzi, dlatego jesteśmy pańskimi dłużnikami.

Informacje, jakie przekazaliśmy panu odnośnie do generała Samarina, to tylko

pierwsza rata spłaty owego długu.

– Rozumiem, że będzie i druga?

– Owszem. Wyślę z panem Wiktorię. Zamieszka w tym pańskim hotelu i

pomoże w jego obronie, choć nie jestem przekonany, czy to wystarczy.

– Ciekawe, co musiałbym zrobić, żeby zasłużyć na większe łaski? Wnieść


bombę do apartamentów generała-gubernatora? A może zastrzelić Samarina?!

– Proszę nie opowiadać głupot. Gdybyśmy chcieli zabić Dragunowa, nie

byłby pan nam do niczego potrzebny. Mam wrażenie, że los jego poprzednika

dowiódł, że leży to w granicach naszych możliwości. Co do Samarina, to

pomijając nawet fakt, że jest on jednym z nielicznych Rosjan pozytywnie

nastawionych do Polaków, jego śmierć pomieszałaby nam szyki. Bo pański

przyjaciel jest przewidywalny, a gdyby zastąpił go jakiś fanatyczny

polakożerca, wszystkie nasze rachuby wzięłyby w łeb.


– Czego ode mnie chcecie? – powtórzył Rudnicki.
Cień wyjaśniał mu to dobry kwadrans.

– Niemożliwe – wymamrotał później Rudnicki. – Nikt nie potrafi czegoś

takiego! A reakcja Rosjan? Za mniejsze rzeczy strzelali w tłum! To wariactwo!

– Nie, panie Rudnicki, to szachy – odpowiedział z mroku chrapliwy głos. –

Mówią, że wprawny szachista potrafi przewidzieć posunięcia przeciwnika na

kilka ruchów naprzód, a ja jestem dobrym szachistą...

– To skończy się masakrą!

– Nie. Nie skończy. Zastanawiał się pan, dlaczego Skałon musiał zginąć?

Oczywiście miał na sumieniu wielu Polaków, ale ostatnimi czasy nie zrobił

niczego, co wymagałoby takiej reakcji. A my nie zabijamy tylko dlatego, że

możemy.

– Nie mam zielonego pojęcia! – rzucił gniewnie alchemik.

– To ostrzeżenie pod adresem Dragunowa i wszystkich rosyjskich oficerów.

Dowód na to, że nie są bezkarni, niezależnie od zajmowanego stanowiska. Nie

zdziwiło pana, że znany z antypolskich poglądów generał-gubernator nagle

zaczął rozmawiać z warszawskim alchemikiem? Tymczasem sprawa jest

prosta, każdy chce żyć. Także Dragunow. To odważny człowiek i lojalny

poddany cara, jednak wie, co może go spotkać, jeśli przekroczy granicę. A my,

zabijając Skałona, określiliśmy tę granicę precyzyjnie: jeśli rozlejesz krew

Polaków, umrzesz! Z tego właśnie powodu Dragunow chce załagodzić


sytuację. I siły użyje tylko w ostateczności, to znaczy jeżeli będzie musiał

odeprzeć zbrojny atak. Dlatego nie będzie strzelania w tłum cywilów, panie

Rudnicki!

– Nawet jeśli tak, o czym wcale nie jestem przekonany, wystarczy, że kogoś

z naszych poniesie entuzjazm i...

– Nie dopuścimy do tego – zapewnił Cień. – I jeszcze raz powtarzam: nie

wymagamy od pana niczego, co kłóciłoby się z pańskimi zasadami. Jeśli

będzie pan z nami współpracował, to tylko z własnej woli.

– Cóż za wspaniałomyślność!

Rozmówca alchemika westchnął głęboko, wreszcie zachichotał.

– Raczej pragmatyzm – sprostował. – Nie mam w nadmiarze sił i środków,

aby trwonić je bez potrzeby na trzymanie pana w ryzach. Zresztą szantaż to

bardzo zawodna metoda.

– Nie potrafię zrobić tego, czego pan ode mnie żąda. Bogiem a prawdą, nie

mam też na to ochoty.

– Rozumiem – stwierdził spokojnie Cień. – Być może da pan sobie radę

bez naszej pomocy. Gdyby jednak zmienił pan zdanie, Wiktoria wie, jak się z

nami skontaktować.

Rudnicki nie zauważył żadnego znaku, ale nagle z ciemności wyłoniła się

dziewczyna i chwyciwszy go za rękę, wyprowadziła z pokoju.


– Jedziemy do hotelu? – spytała, kiedy usiedli w powozie.

Alchemik potwierdził nieartykułowanym pomrukiem. Przez chwilę kusiło

go, żeby nie wpuścić Wiktorii do pałacu, jednak ostatecznie zwyciężyła

ostrożność. Sztyletnicy udowodnili już, że trzeba się z nimi liczyć, a nie

ulegało wątpliwości, że nadchodzi przesilenie. Kto wie do czego może przydać

się wysłanniczka tajemniczej organizacji?

Płatki śniegu pojawiały się znikąd, by zabłysnąć przez moment w świetle

pobliskiej latarni niczym wykute w srebrze gwiazdy. Rudnicki skoncentrował

wzrok na usytuowanej naprzeciwko pałacu kamienicy: noc niechętnie

ustępowała przed promieniami bladego zimowego słońca, z mroku wyłaniały

się coraz lepiej widoczne detale. Szarzało. Nagły podmuch omiótł dach

budynku, zasypując ulicę lawiną białego puchu. Wiatr przyniósł echo

dalekiego gromu.

– Burza? – wymamrotał pod nosem alchemik. – Niemożliwe!

– To nie burza – odparł spokojnie Ankwicz. – Sforsowali barierę.

Rudnicki wzdrygnął się, słysząc beznamiętny głos starszego mężczyzny,

tamten jak zwykle podszedł do niego niepostrzeżenie, bez najmniejszego

szmeru.

– Jest pan pewien? – spytał. – To rzeczywiście brzmiało jak wybuch, ale...

– Jestem – potwierdził Ankwicz. – Mój człowiek telefonował przed chwilą.


– Trzeba natychmiast ogłosić alarm! Ludzie muszą...

– Wszyscy są już na stanowiskach – ponownie przerwał mu fechmistrz. –

Dopilnowałem tego. Za to mi pan płaci.

– Co teraz?

– Poczekamy.

– Zanim tu dotrą, minie trochę czasu.

– Nie sądzę. Myślę, że jest pan jednym z głównych celów. Ci magowie

wiedzą, że budynek zabezpieczono srebrem, więc pewnie rzucą do ataku ludzi,

a nie demony. Założę się, że podchodzą już pod pałac.

– Nikogo nie widzę! – rzucił niespokojnie Rudnicki.

– Cierpliwości. Przecież nie mogli czekać całą noc na ulicy, nie przy takiej

temperaturze. Zanim się zbiorą, minie kilka minut. Może kilkanaście.

Huk wystrzałów rozerwał brutalnie ciszę poranka, na placu przed pałacem

pojawiło się kilka niewyraźnych sylwetek. Alchemik sięgnął po karabin, ale

Ankwicz powstrzymał go, chwytając za nadgarstek.

– Jeszcze nie teraz! – powiedział stanowczo.

– Oni podchodzą coraz bliżej!

– To tylko test. Szturmują od strony lewego skrzydła, specjalnie

zostawiłem tam niezakratowane okna na pierwszym piętrze. Czekają, aż

przerzucimy większość ludzi na zagrożony odcinek, a wtedy zaatakują od


frontu.

Rudnicki przełknął nerwowo ślinę, słysząc nasilającą się strzelaninę.

– A co my zrobimy?

– Dokładnie to, czego chcą: skoncentrujemy wszystkie siły na odpieraniu

ataku.

– Nie rozumiem...

– Musimy zabić jak najwięcej napastników przy pierwszym podejściu –

wyjaśnił rzeczowo fechmistrz. – Później będą już ostrożniejsi. Jeśli zmusimy

ich do ściągnięcia posiłków, zyskamy trochę czasu.

– I co nam to da?

– Myślę, że Rosjanie mają dla nich kilka niespodzianek i opanują sytuację

dużo szybciej niż w Moskwie czy Petersburgu. Tam zostali zaskoczeni, tu

mogli się przygotować.

– A jeśli użyją magii?

– Magów też da się zabić. Wreszcie mamy też pana i Anastazję...

– Idą! – zawołał Rudnicki, wyglądając przez okno.

Ankwicz bezceremonialnie odciągnął go w tył.

– Nie wychylaj się! – warknął.

Przed pałacem zaroiło się od napastników, były ich przynajmniej dwie setki.

– Znakomicie! – wymruczał fechmistrz.


Rudnicki gwałtownym ruchem otworzył okno i wypalił w największy tłum.

Zawtórowało mu kilka strzałów, ten i ów zwalił się na ziemię, ale reszta parła

naprzód. Z ust atakujących wydobyło się przeciągłe, podobne do wilczego

wycie.

Nagle zadrżały ściany i potężna eksplozja rozrzuciła ludzi jak kręgle, śnieg

poczerwieniał. W chwilę później rozległ się basowy łoskot. Karabin

maszynowy, uświadomił sobie Rudnicki, patrząc na masakrujący ciżbę,

niepowstrzymany strumień ołowiu.

– Co to było? – wymamrotał.

– Założyłem minę – wyjaśnił z roztargnieniem Ankwicz. – Zginęła

przynajmniej połowa – dodał z zadowoleniem.

– I co teraz? Zrezygnują?

– Skąd! Za godzinę, góra dwie przypuszczą kolejny szturm. Tym razem ze

wszystkich stron, pewnie ściągną też ciężki sprzęt albo magów. Niemniej

jednak zyskaliśmy na czasie.

– Czy to wystarczy?

– Miejmy nadzieję – odparł Ankwicz. – Miejmy nadzieję...

Rudnicki zawołał o pomoc, ale odpowiedziała mu tylko gwałtowna,

dochodząca z parteru palba. Tymczasem brzęk bitego szkła dowodził, że wróg

wdarł się i na piętro. Alchemik zagryzł wargi i ruszył w kierunku źródła


hałasu, przedzierając się przez tumany drażniącego oczy i płuca pyłu z

podziurawionych kulami tynków. Zaklął, potknąwszy się o bezwładne ciało,

zabity miał na ramieniu czerwoną opaskę: jeden z ludzi Ankwicza.

Po chwili wahania alchemik podniósł walający się na podłodze nagan i

ruszył dalej uzbrojony już w dwa rewolwery. Kiedy pierwszy przeciwnik

wybiegł zza załomu korytarza, wycelował oburącz, złączywszy uprzednio

kciuki, tak jak uczył go Ankwicz. Broń plunęła ogniem i obdarty, nieogolony

mężczyzna o zawziętym wyrazie twarzy upadł z poszarpaną pociskami piersią.

– Do mnie! – krzyknął ponownie Rudnicki.

Długa, obłąkana seria z karabinu maszynowego zmusiła go do przycupnięcia

pod parapetem; zanim zdążył wstać, rzuciło się na niego zwaliste chłopisko z

nożem. Rudnicki padł na plecy, naciskając gorączkowo spusty obu

rewolwerów. Zimne ostrze przejechało mu po ramieniu, a w oczy trafiła

kolejna porcja wapiennego miału, zmuszając do szaleńczego mrugania. Zwłoki

napastnika upadły na niego, unieruchamiając i wyciskając oddech z płuc;

zanim doszedł do siebie, ktoś przyłożył mu lufę do skroni. Alchemik zamknął

oczy, huknął strzał.

– Może łaskawy pan raczy mi pomóc?! – warknął znajomy głos.

Rudnicki podniósł wzrok: Wiktoria starała się ściągnąć z niego ciało

zabitego.
– Dziękuję – wymamrotał. – Jak sytuacja?

– Straciliśmy parter, niedobitki wycofują się na górę.

– Co z Marią Pawłowną i tą nauczycielką? A ciocia?

– Przed chwilą jeszcze żyły, Ankwicz kazał im zamknąć się w lazarecie

razem z rannymi.

Rudnicki skinął głową: na piętrze pałacu znajdował się składzik na

narzędzia. Z inicjatywy Ankwicza zabezpieczono go pancernymi drzwiami i

przerobiono na punkt opatrunkowy.

– I gdzie są ci pani towarzysze? Jakoś ich nie widać?

– Przyjdą – oświadczyła dziewczyna z niewzruszoną pewnością siebie. – Nie

wiadomo, na co trafili, przecież walki objęły pół miasta, ale zjawią się na

pewno. Może trzeba było wcześniej dać sygnał? A teraz chodźmy do lazaretu.

– Musimy zabezpieczyć to piętro! – zaoponował Rudnicki.

– Nie my! – ucięła dziewczyna. – Zajmą się tym ludzie Ankwicza. A tylko

pan może pomóc ciężko rannym.

Alchemik skrzywił się niechętnie, podążył jednak w ślad za Wiktorią –

lazaret mieścił się w przeciwległym skrzydle. Zgięci wpół, biegli przez

korytarze zasłane ciałami obrońców i napastników. Nagle zmroziło ich

przeraźliwe wycie. Dźwięk dobiegał z placu przed budynkiem.

– To koniec – zawyrokował z rezygnacją Rudnicki.


– Co się dzieje? Odpowiadaj! – Dziewczyna złapała go za ubranie i

potrząsnęła brutalnie.

– Słyszałem coś takiego w enklawie. To te niby-wilki. Musieli znaleźć jakiś

sposób na neutralizację srebra – wyjaśnił. – Może chwilową, ale dla nas nie

ma to żadnego znaczenia. Wszyscy jesteśmy już martwi.

Alchemik usiadł na podłodze i sięgnął do kieszeni po srebrną amunicję,

starając się opanować drżenie dłoni. Nieoczekiwanie Wiktoria roześmiała się

tryumfalnie.

– Zdążyli! Już są!

– Tym gorzej dla nich. Nie mają szans.

– Proszę popatrzeć! – zawołała, przyzywając go do okna.

Na placu zaroiło się od szarych, zdecydowanie nierosyjskich mundurów.

Rudnicki wzdrygnął się, widząc wybiegające spomiędzy zabudowań podobne

do wilków stworzenia. Jednak tym razem to nie one zaatakowały. Część

sztyletników skierowała się w stronę pobliskich budynków, pozostali

sformowali najeżoną ostrzami bagnetów kolumnę i ruszyli naprzeciwko

demonicznym istotom, gromiąc je z łatwością, niczym sforę podwórkowych

kundli. Rudnicki oniemiał, widząc, jak jeden z Szarych przechwytuje w locie

okryte futrem, muskularne cielsko i przyklęknąwszy, łamie na kolanie

kręgosłup demona.
– Teraz powinien pan martwić się tylko o jedno: jak najszybszą spłatę długu

– oznajmiła Wiktoria.

Rudnicki schował broń i powlókł się do lazaretu. Przemieszane z ulgą

zmęczenie niemal zwaliło go z nóg.

– Olaf!

Maria Pawłowna wybiegła mu naprzeciw, jakby ubyło jej trzydzieści lat, i

objęła kurczowo, pokrywając twarz pocałunkami.

– Żyjesz!

Alchemik odwzajemnił uścisk, szukając wzrokiem znajomych twarzy.

– Jakie straty? – zapytał.

– Siedmiu zabitych i dwa razy tyle rannych – odparł ze zmęczeniem

Ankwicz. – Nie utrzymalibyśmy się dłużej niż pół godziny. Pomoc nadeszła

w ostatnim momencie.

– Musimy porozmawiać – szepnęła mu do ucha Anastazja. – Natychmiast.

Rudnicki delikatnie uwolnił się z objęć starszej pani i odszedł na bok.

– To nie może poczekać?

– Nie. Najpóźniej jutro musimy odwiedzić enklawę. W bibliotekach

pojawiły się nowe symbole. Czuję to. A nie sądzę, żeby ci twoi sztyletnicy

czekali w nieskończoność, aż wypełnisz obietnicę.

– To bezpieczne? Nie opanowałem dobrze nawet tego pierwszego.


– Nie, ale nie mamy wyjścia. Ja nie potrafię zrobić tego, czego chce od

ciebie Cień. Nie teraz. Być może kiedyś przypomnę sobie stosowny znak, ale

trudno liczyć na cud. Na mnie biblioteki nie działają. Kiedy ujrzę dany

symbol, wiem, do czego służy, lecz sama nie mogę się go nauczyć.

Rudnicki przytaknął posępnie. Odkąd polecił Wiktorii, aby wezwała

pomoc, zdawał sobie sprawę, że przyjdzie mu zapłacić za ratunek.

– Dobrze, że w ogóle dostrzegli ten czerwony dym – mruknął. – Też mi

sygnał! Wystarczyłby silniejszy wiatr i byłoby...

– Nieważne! – przerwała mu Anastazja. – Grunt, że się udało. A teraz każda

pomoc się przyda. Dopóki hybryda nie dojdzie do siebie, jesteśmy

praktycznie bezbronni.

– Jak on się czuje?

– Nie „on”, ale „to” – poprawiła zimno dziewczyna. – Na razie żyje. I tylko

tyle można powiedzieć. Walka z Poturinem mogłaby zabić i dużo starszego

homunkulusa.

– Wojsko nie wpuści mnie do enklawy – zmienił temat alchemik.

– Wpuści, o ile zaproponujesz, że przeprowadzisz rekonesans dla

Dragunowa. Wydaje się, że Rosjanie opanowali z grubsza sytuację. Słyszysz,

jak strzelanina słabnie? Tak czy owak, będą potrzebowali informacji.

– Mam ich oszukać, żeby...


– Oszukać? Zdasz im relację. Uczciwą relację – podkreśliła. – A co zrobisz

przy okazji, to nie ich interes. Musisz iść, nie masz wyjścia. Chciałbyś, żeby

sztyletnicy zwrócili się przeciwko tobie?

Na schodach zadudniły podkute buty i w korytarzu ukazało się kilka

ubranych na szaro postaci. Rudnicki dostrzegł kątem oka, że Ankwicz

rozstawił swoich ludzi przed lazaretem. Żaden ze sztyletników nie miał broni

w ręku, ale otaczająca ich aura krzyczała o zagrożeniu.

– Nie – odparł z namysłem. – Zdecydowanie nie.

Zamek Królewski otaczał kordon żołnierzy w mundurach Keksholmskiego

Pułku Piechoty, z okien na pierwszym piętrze wyglądały lufy karabinów

maszynowych. Choć na razie Rosjanie wykazywali daleko posuniętą

powściągliwość, nie ulegało wątpliwości, że są gotowi na odparcie ataku.

Rudnicki przełknął ślinę, nie miał pojęcia, ilu ludzi zebrało się na zamkowym

placu i sąsiadujących z nim ulicach. Pięćdziesiąt tysięcy? Sto? Nikt nie

wiedział, co ma się wydarzyć, ale najwyraźniej szeptana propaganda

sztyletników przyciągnęła jeśli nie większość, to z pewnością znaczącą część

mieszkańców Warszawy. Jeżeli Rosjanie poczują się zagrożeni, dojdzie do

masakry, przy której dawne pogromy wydadzą się drobnymi, niewiele

znaczącymi incydentami.

Alchemik drgnął, widząc wychodzącego przed szereg oficera: Samarin!


Błyskawicznie schylił się i pocałował Wiktorię. Ku jego zdziwieniu

dziewczyna oddała pocałunek.

– Zaczynamy? – spytała.

– Zaczynamy! – potwierdził, wspierając się silniej na lasce.

Co prawda ostatnie odwiedziny w bibliotece nie były tak wyczerpujące jak

poprzednie i nie skończyły się utratą przytomności, jednak Rudnicki ledwo

trzymał się na nogach. Jego samopoczucia nie poprawiał też fakt, że

zastosowanie poznanego parę dni temu symbolu wymagało głębokiego

skupienia. Moment dekoncentracji i skutki mogą być opłakane. Albo, co

gorsza, nie będzie żadnych.

Wymówił szeptem kilka sylab, przezornie zasłaniając twarz chusteczką. Nie

zastanawiał się nawet, czy podziałają, skoncentrowany na wewnętrznej wizji

tego, czego zażądał Cień. Zasyczały niczym wrzucone do wody rozpalone

żelazo, poczuł na języku smak miedzi, z ust i nosa buchnęła fala krwi. Iluzja.

Oto, czym było nowo poznane słowo mocy. Złudzeniem. Choć

niewykluczone, że czymś więcej. W końcu od niedawna żyli w świecie, w

którym słowo kształtowało rzeczywistość...

Pojawiła się znikąd i rozwinęła na wietrze z hukiem przypominającym łopot

smoczych skrzydeł. Płynęła nad miastem, biało-czerwona, ogromna,

przesłaniająca niebo. Tylekroć chlubnie pokonana, a jednak niezwyciężona.


Alchemik nie czuł już bólu, nie zwracał uwagi na nerwowe komendy

rosyjskich oficerów i okrzyki tłumu. Patrzył. Stopniowo robiło się coraz

ciszej, wreszcie na placu zapadło milczenie.

– Nadchodzi nowe – szepnęła dziewczyna z ogniem w oczach.

Rudnicki skinął głową. Nadchodziło nowe, w kolorze śniegu i krwi...

Koniec części pierwszej


Zwroty obcojęzyczne i ciekawostki

Wy kto takoj? – Kim jesteście?

Leżat'! – Leżeć!

Zastrielit'? – Zastrzelić?

gospodin ałchimik – pan alchemik.

Słuszajus', wasze wysokobłagorodie! – Tak jest! Wprowadzona jeszcze przez

Piotra I „Tabela rang” regulowała sposób zwracania się do osób pozostających

w służbie władcy: dworzan, żołnierzy i urzędników. W armii tytuł wasze

wysokobłagorodie przysługiwał oficerom od stopnia kapitana do pułkownika

włącznie (obejmowało to rangi od ósmej do szóstej).

Mołczat'! – Milczeć!

Pli! – Pal! Ognia!

medycyna spagiryczna – sporządzanie leków metodą spagiryczną było

szczególnie popularne pod koniec XIX i na początku XX wieku, jednak i

dzisiaj wiele firm wytwarzających kosmetyki i preparaty ziołowe chwali się, że

w procesie produkcji używa metod spagirycznych. Istnieją także takie, które

zajmują się wytwarzaniem środków medycznych mających leczyć konkretne


dolegliwości. Proces ten odbywa się z uwzględnieniem wpływu planet na

minerały i rośliny oraz wymagające uzdrowienia części ciała.

błagodariu – dziękuję.

Sobstwiennyj Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoj – gwardia

chroniąca cara i jego rodzinę. Oficjalną datą założenia tej formacji jest 18 maja

1811 roku, choć pierwsze wzmianki o oddziałach stanowiących osobistą

ochronę władcy spotyka się już w dokumentach z czasów Katarzyny II. Jednak

dopiero wojna z Napoleonem spowodowała, że dla zapewnienia

bezpieczeństwa carowi wydzielono osobne oddziały. Konwoj został

rozformowany w 1917 roku.

Kak prikażetie, barin – Jak rozkażecie, panie.

voilà! – tu: proszę bardzo!

blitzkrieg – wojna błyskawiczna. Koncepcja opracowana przed pierwszą

wojną światową przez Alfreda von Schlieffena, zakładająca atak na dużą skalę i

rozbicie w krótkim czasie obrony przeciwnika.

Jan Bloch – Jan Gottlieb Bloch, polski filantrop, przemysłowiec i bankier

nazywany „królem kolei żelaznych”. Zbudował między innymi Drogę Żelazną

Fabryczno-Łódzką i linię kolejową na odcinku Iwanogród (obecnie Dęblin) –

Dąbrowa Górnicza. Urodził się w 1836 roku w Radomiu, w rodzinie

żydowskiej. Później przeszedł na protestantyzm, a wreszcie na katolicyzm,


aby ożenić się z jedną z najpiękniejszych kobiet epoki, Emilią Kronenberg (jej

ojciec był bratem bankiera Leopolda Kronenberga). Pod koniec XIX wieku

opublikował książkę „Przyszła wojna”, w której zebrał wyniki badań i

prognozy dotyczące rozwoju sytuacji w przypadku przyszłego konfliktu.

Opracowanie Blocha było jedną z pierwszych pozycji (w skali światowej),

które przedstawiały nadchodzące starcie jako długotrwałą, bezlitosną masakrę

niemającą odpowiednika w przeszłości, o niedających się przewidzieć

następstwach politycznych. Pozycja ta spotkała się z uznaniem współczesnych

i została zgłoszona do pokojowej Nagrody Nobla. W rejestrach noblowskich

Bloch figuruje jako Jean de Bloch (w 1901 roku). Jego praca wywarła

ogromne wrażenie na carze Mikołaju II i stanowiła inspirację do zwołania w

1899 roku pierwszej konferencji haskiej. Bloch wziął w niej udział na

zaproszenie cara. Rosyjskie władze doceniły osiągnięcia Blocha i przyznały

mu tytuł rzeczywistego radcy stanu (diejstwitielnyj statskij sowietnik), co

odpowiadało randze generała-majora. Bloch zmarł w 1902 roku w Warszawie.

En garde! – komenda oznaczająca tyle co: „Przybrać postawę szermierczą!”,

stanowiąca sygnał do rozpoczęcia walki.

Izwoltie, barin – Pozwólcie, panie.

Touché! – okrzyk sygnalizujący trafienie w szermierce, tu: jako

podsumowanie celnej riposty.


à volonté – dosłownie „według woli”, odmiana pojedynku na pistolety,

kiedy przeciwnicy mogli strzelać w dowolnym momencie po usłyszeniu

sygnału, a przed upływem określonego wcześniej czasu (jeden ze świadków

pojedynku przeważnie odliczał na głos upływające sekundy). Zgodnie z

obowiązującymi zasadami czas ten nie mógł być krótszy niż trzy sekundy i

dłuższy niż minuta.

nie znaju – nie wiem.

wielikij magistr – wielki mistrz.

Nie strielat'! Eto żenszczina! – Nie strzelać! To kobieta!

Stanowis'! – Zbiórka!

institutka – uczennica szkoły w rodzaju Instituta Błagorodnych Diewic

(Szkoły dla Szlachetnie Urodzonych Dziewcząt). W Królestwie Polskim taką

funkcję pełnił na przykład warszawski Aleksandryjsko-Maryjski Instytut

Wychowania Panien, mieszczący się na ulicy Wiejskiej.

sudarnia – pani.

bufet w Otwocku – opisując menu bufetu w Otwocku, opierałem się na

autentycznym menu bufetu kolejowego z czasów carskich.

Ma chère Anastasie – Moja droga Anastazjo.

Tows! – rosyjska komenda pochodząca od słowa: gotowsia! (przygotować

się!).
Pierwaja szerienga, pli! – Pierwszy szereg, ognia!

Wtoraja szerienga, pli! – Drugi szereg, ognia!

Primknut' sztyki! – Bagnet na broń!

Wasze sijatielstwo – tytuł przysługujący członkom rodów hrabiowskich i

książęcych.

Z łatwością pojmie zwierzę siemię męża... – fragment traktatu „Nowe

światło chemiczne” Michała Sędziwoja (w tłumaczeniu Józefa Jankowskiego).

tajna żandarmeria – część formacji powołanej przez Komitet Centralny

Narodowy (obok tak zwanej żandarmerii stałej) zwanej sztyletnikami.

Sztyletnicy w czasie powstania styczniowego ochraniali władze powstańcze

(żandarmeria stała) i pełnili funkcje kontrwywiadowczo-dywersyjne

(żandarmeria tajna). Sztyletnicy wykonywali wyroki śmierci na zdrajcach, a

także dokonywali ataków terrorystycznych i zamachów na przedstawicieli

carskiego aparatu władzy. Ocena ich działalności do dziś budzi kontrowersje,

także dlatego, że zdarzało im się atakować niewinne osoby.

barysznia – panienka.

samochód pancerny Nakaszidze-Charron – pierwszy seryjnie produkowany

samochód pancerny w armii rosyjskiej. Jego konstrukcję opracował

pochodzący z książęcego gruzińskiego rodu Michał Aleksandrowicz

Nakaszidze, sztabsrotmistrz Grodnieńskiego Husarskiego Pułku Lejb-Gwardii.


Pojazd zbudowano w zakładach Charron, Girardot et Voigt we Francji, stąd

nazwano go Nakaszidze-Charron. Pojazd przetestowano zarówno na rosyjskich

drogach, jak i manewrach wojskowych, w wyniku czego uzyskał on bardzo

wysoką ocenę fachowców. Samochód pancerny Nakaszidze-Charron uzbrojony

był w ciężki karabin maszynowy Hotchkiss i obsługiwany przez trzech

członków załogi (dowódca, kierowca i strzelec), mógł jednocześnie przewozić

od dwóch do pięciu żołnierzy. Stalowy pancerz grubości 4,5 milimetra

zabezpieczał przed ostrzałem z broni indywidualnej i maszynowej. Rosjanie

zamówili więcej samochodów pancernych tego typu i przydzielili je do

Petersburskiego, Kijowskiego, Wileńskiego i Warszawskiego Okręgu

Wojskowego. Jednak program wprowadzenia pojazdów pancernych w

rosyjskiej armii załamał się po przedwczesnej śmierci pomysłodawcy

(Nakaszidze zginął 12 sierpnia 1906 roku w trakcie nieudanego zamachu na

premiera Stołypina, któremu miał przedstawić swój projekt). Tak jak podałem

w powieści, Nakaszidze przez pewien czas przebywał w Warszawie.

Nikak niet! – wojskowa formuła oznaczająca przeczenie.

Diamentowa moc więtsza jest we złocie i we srebrze i w stali... – fragment

„Herbarza” Marcina Siennika.

chawira – kryjówka albo mieszkanie, dom.

sztamak – poważany (w swoim środowisku, rzecz jasna) złodziej.


ligary – nogi.

iść na grandę – napad rabunkowy.

objuchcić – okraść.

strugać jura – udawać głupiego.

wasze priewoschoditielstwo – tytuł przysługujący generałom (do trzeciej

rangi włącznie, generałów dwóch pierwszych rang tytułowano wasze

wysokopriewoschoditielstwo).

Wy prawy – Macie rację.

pizdiec – określenie wieloznaczne, tu: ja pierdolę, przejebane.

nom de guerre – pseudonim.


Historyk, doktor nauk humanistycznych, pedagog, autor artykułów na temat

historii, walki nożem i okinawskiego karate. Interesuje się działaniami służb

specjalnych. Jako pisarz zadebiutował w 2006 roku, od tego czasu wydał

osiem powieści oraz tom opowiadań.

Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, w 2014 roku

otrzymał Srebrne Wyróżnienie za „Gambit Wielopolskiego”.

Zwolennik czytania przy jedzeniu. Czytuje wszystko, od podręczników


pszczelarstwa, poprzez literaturę głównonurtową i fantastyczną, aż po romanse

dla pań. Te ostatnie przeważnie w poczekalni u dentysty. Marzy o świętym

spokoju.
Spis treści
Karta tytułowa
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· I
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· II
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· III
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· IV
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· V
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· VI
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· VII
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· VIII
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· IX
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· X
R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· XI
Zwroty obcojęzyczne i ciekawostki
Adam Przechrzta
Okładka

You might also like