You are on page 1of 110

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.

DESIGN

Redakcja: Monika Frączak

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Dorota Piekarska, Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcia na okładce

© Arthur-studio10/Shutterstock

© by Paulina Świst, Lilka Płonka

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1542-4

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021
Naszym Natchnieniom
SPIS TREŚCI

PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
PROLOG

Zorientowałam się, że wszedł za mną do pokoju dopiero wtedy, kiedy usłyszałam


skrzypnięcie zamykanych drzwi.
Odwróciłam się. Stał nieruchomo, z założonymi rękami i przyglądał mi się z szyderczym
uśmiechem. Oczy miał jeszcze bardziej niebieskie, niż mi się wcześniej wydawało. Niebieskie
i bardzo błyszczące. Usta były pełne, zmysłowe, prawie niemęskie, ale doskonale pasujące do
twarzy o wyrazistych ostrych rysach. Mocną, lekko wystającą szczękę pokrywał trzydniowy
ciemny zarost. Dopiero teraz zauważyłam niewielką bliznę na jego prawym policzku – wcześniej,
w salonie, w którym trwała impreza, nie zwróciłam na to uwagi. Właściwie nie zwróciłam uwagi
na nic poza jego oczami. Dopiero teraz mogłam spokojnie mu się przyjrzeć. Poczułam, jak
momentalnie robi mi się ciep­ło. Houston! Mamy, kurwa, problem. Mój typ. Zdecydowanie
i niepodważalnie. Te oczy z bliska nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Kawał wrednego,
pewnego siebie skurwysyna. Tacy faceci zwykle byli skomplikowani i sporo przeżyli.
Zimno­krwistym chujem nie zostaje się dlatego, że ktoś ci w szkole podprowadził wrotki…
Ciekawe, co za historia kryje się za tym spojrzeniem?
Nie wiem, jak długo stałam jak idiotka ze szminką w jednej ręce i lusterkiem w drugiej.
Szminką w kolorze krwistej czerwieni. Nie wiem czemu, ale byłam pewna, że chciałby ją
rozmazać mi na ustach, zepsuć te precyzyjne linie, zeszmacić ten obraz. Miałam wrażenie, że lubi
zostawiać swoje piętno na nieskazitelnych rzeczach.
Wolę nawet nie myśleć, jaką miałam minę – jakieś wyobrażenie na ten temat mogło mi
dać rozbawienie, które pojawiło się na jego twarzy. Błys­kawicznie ruszył w moim kierunku.
Zatrzymał się tuż przede mną – tak blisko, że musiałam szeroko rozłożyć ręce, żeby nie pomazać
mu koszuli szminką.
Był niższy, niż przypuszczałam. Górował nade mną, ale najwyżej o pół głowy. Przeniósł
wzrok najpierw na moją prawą dłoń, tę ze szminką, a potem na lewą, w której kurczowo
ściskałam lusterko. Lustereczko, powiedz przecie, kto jest największą lamą na świecie?
– pomyślałam, widząc jego wzrok. Był pewien, że upolował gazelę… i oczywiście miał sto procent
racji. Czyli na dodatek inteligentny, co wróżyło mi sromotną, dogłębną i historyczną porażkę.
Wyjął mi z rąk najpierw szminkę, potem lusterko i odłożył je na biurko. Znów pomyślałam, że ma
w sobie coś z drapieżnika. Tak jakby pokój zeskanował już w chwili wejścia, a teraz miał
dokładny i ściśle określony plan polowania. Jako osobę totalnie spontaniczną zawsze zachwycały
mnie takie ścis­łe umysły. Precyzyjne, konkretne, umiejące sobie w naturalny sposób radzić
z sytuacjami, które zwykłych śmiertelników doprowadziłyby do przegrzania zwojów. Wciąż
trwałam w bezruchu, z kretyńsko uniesionymi rękami, w których już niczego nie trzymałam.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że może dobrze byłoby je opuścić, ale nie zdążyłam.
Podniósł ręce i splótł swoje palce z moimi.
Poczułam się tak, jakby ktoś podpiął mnie pod dwieście trzydzieści woltów. W głowie
usłyszałam trzask iskier. On chyba też, bo mocniej docisnął ręce, odrobinę przechylił głowę
i zbliżył twarz do mojej twarzy. Bawił się. Lampart, który stoi nad gazelą i zastanawia się, czy
zeżreć ją od razu, czy za cztery minuty. Cały czas wpatrywałam się w te niezwykłe oczy – czujne,
taksujące, lekko zmrużone w uśmiechu. Jego usta zatrzymały się kilka mi­limetrów przed moimi
ustami. Wstrzymałam oddech.
A potem mnie pocałował.
Ze spokojem straceńca uświadomiłam sobie, że to najwspanialszy pocałunek w moim
długim, niestety już ponadtrzydziestoletnim, życiu. Miękki i zarazem zdecydowany, delikatny
i silny, agresywny i zachęcający. Zupełnie naturalnie na niego odpowiedziałam i błyskawicznie
poczułam, jak się rozpływam. Tak jakbym całe życie cze­kała tylko na ten moment. Pyk! To ten!
Nie myślałam, skupiłam się tylko na odczuciach. Im bardziej na mnie naciskał, tym bardziej
robiłam się uległa.
Wciąż dotykaliśmy się tylko dłońmi, no i oczywiście ustami. I językami.
Tak bardzo skoncentrowałam się na całowaniu, że nawet nie zauważyłam, że już nie
zaciskam palców na jego dłoniach. Właśnie rozpinał mi zamek błyskawiczny w sukience, choć nie
miałam pojęcia, kiedy się do tego zabrał. Fachura. Zrobił to tak szybko i delikatnie, że zanim
zdążyłam zaprotestować, suwak był całkowicie opuszczony. Do końca. Czyli do majtek. Widać
było, że robił to setki razy. A ponieważ nie zdążyłam sprzeciwić się, to uznałam, że nie będę się
wygłupiać i robić afery po fakcie. Tym bardziej że z pulsującą cipką czekałam na dalszy pokaz
jego umiejętności.
Nie czekałam długo.
Lewą ręką przygarnął mnie mocno, prawą szybkim zdecydowanym ruchem wsunął
w rozcięcie sukienki i opuścił majtki. Nie przerywając pocałunku, objął mój tyłek. Klepnął mnie
bardzo mocno, jednocześnie podniósł na mnie wzrok. Chyba chciał sprawdzić, czy nie przegiął,
choć po jego minie widziałam, że raczej nie bierze tego pod uwagę. Jęknęłam głucho, by go
upewnić, że właśnie tędy droga. Uśmiechnął się tak, jakby chciał powiedzieć: grzeczna
dziewczynka.
Oj tak, będę dziś grzeczna.
Objęłam go. Pod dłońmi czułam twarde mięśnie pleców. Przesunęłam ręce na szerokie
barki, na kark. Był tak napięty, że miałam wrażenie, że dotykam ciepłego posągu. Z erekcją.
Wyraźnie czułam, że jest bardziej niż gotowy. Chwycił mnie znów za oba pośladki,
rozsunął, a potem od tyłu wbił mi palec w cipkę. Jęknęłam i zacisnęłam ręce na jego karku.
Byłam zupełnie mokra.
Przez chwilę poruszał we mnie palcem, po czym cofnął dłonie, położył mi je na biodrach,
oderwał usta od moich ust i odsunął mnie od siebie. Gwałtownie nabrałam powietrza. Nasze
twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów. Nie uśmiechał się już. Przyglądał mi się
z chłodnym zainteresowaniem, jakby badał moją reakcję, uzależniając od niej dalsze
postępowanie. Chyba spodobało mu się to, co zobaczył, bo uśmiechnął się szerzej niż przedtem.
Zrobił pół kroku wstecz, rozpiął guziki koszuli i szybko ją zrzucił.
Był… idealny.
Proporcjonalnie zbudowany, z szeroką, niezbyt obficie zarośniętą klatką piersiową,
pięknie zarysowanymi barkami i szyją, na której wyraźnie pulsowało tętno. Zrobiło mi się
przyjemnie, bo wszystko wskazywało na to, że najwyraźniej nie tylko ja w tym towarzystwie zaraz
oszaleję z podniecenia. Wyciągnęłam rękę i czubkami palców musnęłam to miejsce. Drgnął,
złapał mnie za dłoń i podniósł do ust, a potem ugryzł mnie w palec, przeszywając mnie
spojrzeniem diabelskich oczu.Mam przejebane, pomyślałam z zupełnie nieadekwatną do sytuacji
radością.
ROZDZIAŁ 1

Mala? – usłyszałam radosny głos Zuzanny. Spojrzałam na zegarek, w którym oczywiście


spałam. Dziesiąta. Każda inna osoba za telefon o tej porze wylosowałaby jakiś specjalny prezent.
Pręgież na przykład. Wpierdol. Rozrywanie końmi. Każda, ale nie ona.
– Nie, twoja stara – odburknęłam, z trudem hamując mordercze zapędy.
Zuzka jest kochana, ale czasem potrafi być wkurzająca jak wirus HPV załapany od
niezbyt wiernego „byłego”. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zaczęła rozmowę
inaczej niż od trochę zdziwionego: „Mala?”. Na co dzień już mi to wcale nie przeszkadzało, ale
dziś nie było na co dzień. Dziś był dzień po. Konkretnie dzień po imprezie. Konkretnie po
imprezie u Zuzki. W głowie pracowało mi piętnaście młotów parowych, byłam gotowa przysiąc,
że przeszorowałam językiem całą Pustynię Błędowską trzy razy wzdłuż i dwa razy w poprzek,
zamiast przełyku miałam rurę ściekową i w ogóle czułam się tak, jakby…
– Jak się czujesz?
Już otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że czuję się jak zwłoki pawiana po trzydniowej
biesiadzie stada wygłodniałych sępów, ale zastygłam z otwartymi ustami, ponieważ
uświadomiłam sobie, że to nieprawda. To znaczy: prawda, ale nie do końca. Wszystkie objawy
kaca giganta były autentyczne, ale mimo to czułam się wspaniale. Rewelacyjnie. Cudownie. Po
prostu zajebiście.
– Mala? Jesteś tam?
– Yghhhrrrk…
– Słucham???
Odchrząknęłam, przełknęłam ślinę, odchrząknęłam ponownie i spróbowałam jeszcze raz:
– Tak sobie.
– No ja myślę! – wykrzyknęła Zuzka triumfalnym tonem. – Kiedy wsadzaliśmy cię do
ubera, koniecznie chciałaś skasować bilet, a potem mało nie powiesiłaś się na pasie, kiedy
próbowałaś go zapiąć! Nie wiem, czybym cię puściła, gdyby nie to, że znam tego kierowcę. Jak
tylko cię zobaczył, sprawdził, czy ma torebki na pawie. Rzygałaś? – spytała rzeczowo.
– Nieee… To znaczy, nie wiem…
Zastanawiałam się w popłochu, jak właściwie trafiłam do domu. Kątem oka zerknęłam do
leżącej ze mną w łóżku torebki: był portfel, były klucze. Gdzie mam telefon? – wystraszyłam się,
po czym uświadomiłam sobie, że właśnie przez niego gadam. Hip, hip, hurra! Kurwa. Majątkowy
stan posiadania się nie zmienił. Jeśli tylko dojdę do drzwi i stwierdzę, że są zamknięte od środka,
będę mogła na dodatek założyć, że nikt mnie nie wniósł do łóżka i przy okazji nie przeleciał…
– Czyli rzygałaś – stwierdziła stanowczo Zuzka, nieświadoma skali mego
detektywistycznego sukcesu. – Niemożliwe, żeby ktoś tak napruty nie porzygał się
w samochodzie. Naprawdę powinnaś była zostać u nas na noc. Baśka została i jej chłopak też,
choć on raczej nie dlatego, żeby musiał, tylko żeby, wiesz…
Słuchałam jej jednym uchem, skoncentrowana na poszukiwaniu przyczyn zaskakującego
błogostanu, w jakim znajdowało się moje skądinąd udręczone ciało. Jeśli pominąć wyliczone
wcześniej objawy, było mi tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu.
Pretekstem dla imprezy w Komorowie były imieniny Zuzanny. Konkretnie te sierpniowe,
bo Zuzanna może obchodzić imieniny osiem razy w roku, ale na imprezy zdecydowanie najlepiej
nadają się terminy od maja do września. Zuzka nie jest przywiązana do jednego terminu
i zwołuje spęd zależnie od kumulacji różnych czynników: układu kalendarza, planów
urlopowych, ilości pracy, nastroju i pogody. Tym razem padło na jedenastego sierpnia. Czyli na
dziesiątego, bo jedenasty wypadał w niedzielę.
Kiedy odwiedzam Zuzę, zazwyczaj biorę ubera, ale kiedy jest wyjątkowo krucho z kasą
albo kiedy po prostu mam taką fantazję, jadę kolejką WKD. Pół godziny i pięć i pół złotego
z centrum Warszawy. Czysto, wygodnie i przyjemnie, bo pociągi są nowe, a wrażenie trochę
takie, jakby człowiek na letnisko pod miasto jechał.
Tym razem wybrałam ubera. Nie chciałam odrywać Zuzki od przygotowań do imprezy,
a poza tym, choć było bardzo ciepło, to zanosiło się na deszcz, więc nie zaryzykowałabym
wędrówki w imprezowym stroju, a nie chciało mi się kombinować z przebieraniem i zmianą
butów… Wyruszyłam od razu ubrana tak, jak należało: szpile, symboliczne majtki, krótka
sukienka.
W sumie lubiłam domówki. Pewnie dlatego, że czasem miałam nastrój pod tytułem:
Bawimy się do odcięcia! A takie akcje były bezpieczniejsze w domu niż na mieście. I to był
właśnie ten dzień. Nie chciało mi się myśleć o tym, co ostatnio odwalało się w moim życiu. Nie
wiem, czy kwalifikowałam się już do zdiagnozowania alkoholizmu, ale byłam absolutnie pewna,
że dziewczyny zwykle tyle nie piją. Póki co na pytanie: „Czy ma pani problem z alkoholem?”
odpowiedziałabym jak Ozzy Osbourne: Raz miałam, kiedy nie umiałam znaleźć czynnego baru.
Ale pozostawiałam tę kwestię otwartą, zwłaszcza gdy byłam w takim nastroju… Ostatnio
w dokładnie takim samym humorze wylądowałam z Zuzką i Zenonem w restauracji „Puchacz”.
Miało być kulturalnie. Niestety wśród moich licznych „zalet” jest również taka, że kiedy urywa
mi się film, kompletnie tego po mnie nie widać. Zachowuję się prawie normalnie, oczywiście
w sensie fizycznym, a nie psychicznym… Dlatego też moi przyjaciele nie skroili się, że od
dawna nie kontaktuję. Dopiero kiedy, wracając z toalety, przysiadłam się do zupełnie obcego
stolika i jakby nigdy nic uważnie wsłuchiwałam się w rozmowę siedzących przy nim osób,
a nawet – o zgrozo! – usiłowałam w niej uczestniczyć, zrozumieli, że najwyraźniej mam dość.
Tiaa… Nie ulegało wątpliwości, że mam kwalifikacje do tego, żeby kiedyś zostać gwiazdą
jakiegoś prześmiewczego filmiku na You­Tube. W sumie lepiej na YouTube niż na Pornhub…
I w tej chwili, niczym grom z jasnego nieba spadły na mnie niewyraźne, zamglone, ale
przesiąknięte satysfakcją wspomnienia wczorajszej akcji… No tak, moja niecodzienna jak na
zakres kaca radocha wynikała z faktu, że nareszcie ktoś mnie epicko zerżnął.

– Podobam ci się?

Pierwszy raz usłyszałam jego głos. Doskonale do niego pasował: mocny, zdecydowany,
głęboki. Miałam ochotę klęknąć na sam jego dźwięk, nawet gdyby czytał mi do ucha książkę
telefoniczną, a nie zadawał takie pytania… Skądinąd mocno retoryczne. Kompletnie nie
wiedziałam, co we mnie wstąpiło, ale byłam nagrzana jak piec Huty Pokój.

– Ta… tak – wydukałam jak rasowy debil.

Poważnie? Gdzie mój polot, gdzie ma kreatywność? Najwyraźniej jednak tajemniczy


przystojniak lubował się w zidiociałych kretynkach, bo popatrzył na mnie z uśmiechem.

– Skoro tak, to może coś dla mnie zrobisz? Widzę, że chcesz.

Powoli rozpiął rozporek i zdecydowanym ruchem popchnął mnie w dół. Zdecydowanie,


ale nie brutalnie. Był jak kombinacja chili i wanilii. Najbardziej podniecające połączenie na
świecie. Zapomniałam na chwilę, że to nie jest najlepszy moment, nie jestem najbardziej trzeźwa,
totalnie nie mam gustu do facetów, a każdy, którego wybieram, okazuje się być tępym
i pizdowatym złamasem, który sam nie wie, czego chce. Co do mojego tajemniczego, nowego
kolegi miałam pewność przynajmniej w jednym względzie: znał się na tej zabawie, grał w to nie
od dziś i był w tym totalnie profesjonalny. No cóż… To już ustawiało go na piedestale
w kontekście tych porąbanych okazów, które zwykle wybierałam: kozaków w necie i pizd
w świecie.

Opadłam na kolana i podniosłam na niego oczy.

– Co chciałbyś, żebym dla ciebie zrobiła?

Uśmiechnęłam się zmysłowo. Przycwaniaczyłam… Nie byłam jednak przygotowana na to,


że zareaguje tak szybko: zdecydowanym ruchem złapał mnie za brodę, a potem błyskawicznie
wszedł w moje usta…
ROZDZIAŁ 2

Naprawdę mam na imię Malwina, ale nikt tak do mnie nie mówi i prawie nikt nie wie, że
się tak nazywam. Nienawidzę tego imienia, a jeszcze bardziej nienawidzę jego zdrobnień.
Dlaczego? Wbijcie w Google’a „Malwina zdrobnienia”, a przekonacie się dlaczego. Malwinia,
Malwineczka, Malwinoczka, Malwinusia, Wisia, Malwis, Malwinuś i mój absolutny faworyt:
Malwiniak. Totalna wiocha, kompletny obciach. Jak jakiś obleśny kurdupel w gumofilcach.
W którymś starym polskim serialu była zresztą dokładnie taka postać. Facet co prawda nazywał
się Maliniak, ale to prawie na jedno wychodzi. „Mala” może tyłka nie urywa, ale przynajmniej
nie chce mi się rzygać, kiedy to słyszę, a sporo ludzi nie wie, że to zdrobnienie, i zdrabnia je
dalej. Jak? To chyba dość oczywiste: Maleńka. A to już jest całkiem okej.
Do niedawna w wolnym czasie zajmowałam się głównie zastanawianiem, jak to jest, że
taka laska jak ja znów jest sama, oraz podejmowaniem coraz mniej intensywnych prób
zaradzenia temu stanowi rzeczy. Od kilku dni, czyli od imprezy u ZZTopów, naczelnym,
głównym i jedynym sensem mego istnienia stało się znalezienie i zdobycie kogoś takiego jak On.
Jak facet, który pewnie już zapomniał o moim istnieniu, a który na kilkadziesiąt minut
niepodzielnie zawładnął moim ciałem i smutnymi resztkami umysłu kołaczącymi się w mojej
głowie i zerżnął mnie tak, że na samo wspomnienie robię się wilgotna, drżą mi kolana i jestem
gotowa dodać ogłoszenie na Spotted: „Szukam niebieskookiego boga seksu, który zerżnął mnie
niedawno i nie pamiętam, gdzie się podział, bo urwał mi się film. Pozdro 600”. Przysięgam, że
bym je dodała, gdyby nie brzmiało tak chujowo i nie trąciło taką desperacją. I gdybym choć
przez sekundę podejrzewała, że taki facet jak on czyta Spotted. Jedno natomiast wiedziałam na
pewno: to niemożliwe, żeby na świecie był tylko taki jeden. Natchnął mnie wiarą, rozpalił we
mnie zapał, nadał sens mojemu istnieniu. Zrobił ze mnie napaloną sukę.
A potem rozpłynął się w powietrzu.
Aby w pełni zrozumieć, dlaczego ponadtrzydziestoletnia panna tak bardzo przeżywa co
prawda bardzo dobre, ale jednak tylko pieprzenie, trzeba by zrobić przegląd facetów, z którymi
się wcześniej spotykałam. Myślę, że niejeden psycholog z radością napisałby o tym pracę
doktorską. Było co analizować: prawdziwa spółka zoo… A skoro dokonywałam właśnie takich,
a nie innych wyborów, to możecie się domyślić, że coś pod moim deklem nie do końca spina się
w taki sposób, w jaki powinno. Moich ukochanych chłopaków łączyło jedno: na pierwszy rzut
oka byli naprawdę przystojnymi i interesującymi okazami. Z pasjami, inteligentni,
perspektywiczni. Przy bliższym poznaniu natomiast… Jezus Maria! Każdy, ale absolutnie każdy
miał jakiś problem. I nie mówię tu o zwykłych problemach, z którymi więcej niż chętnie
pomagałam im się uporać. Mówię o takich, które zamieniały moje życie w tragikomedię pod
tytułem: Zbaw swojego faceta.
Pierwszy miał uczulenie na pracę. Poważnie. Jego CV można było zamieścić na
trzydziestu stronach formatu A3, a w każdej pracy utrzymywał się najdłużej miesiąc. Nikt
biedaczka nie umiał docenić. Jako troskliwa Matka Polka płaciłam rachunki i fundowałam
obiadki, aż któregoś pięknego dnia stwierdziłam, że to pierdolę, i tak nadszedł czas Pana Numer
Dwa. Pan Numer Dwa był cudowny, mądry, pracował, doceniał mój intelekt oraz dobre
serduszko. Było nam razem bardziej niż wspaniale i zaczynałam już godzić się z myślą, że się
razem zestarzejemy, kiedy po trzech latach znajomości dojrzał do powiedzenia mi o tym, że na
drugim końcu kraju ma żonę i dwoje dzieci. I że ich nigdy nie zostawi. Ułatwiłam mu zadanie
krótkim komunikatem: „Wypierdalaj, złamasie”.
Trzeci natomiast… O trzecim nie chciałam na razie myśleć, bo sprawa była
zdecydowanie zbyt świeża. Ale wkurwił mnie tak, że w konsekwencji uznałam, że teraz skupię
się na zabawie, chlaniu i seksie. Nic więcej, nic mniej. Schowam głęboko w sercu swój kompleks
Batmana i matki zbawicielki i będę się po prostu dobrze bawić.
Co jeszcze łączyło wszystkich moich chłopaków? W łóżku było z nimi całkiem okej. No
właśnie, kurwa. Całkiem okej. „Całkiem okej” wypada bardzo chujowo na tle tego, co zrobił ze
mną błękitnooki nieznajomy, któremu nawet w myślach nie odważyłam się jeszcze nadać numeru
cztery.
Gdyby ktoś mnie zapytał, co robiłam przez minione trzy albo cztery dni, miałabym do
wyboru dwa rozwiązania: powiedzieć prawdę i zaraz potem zmienić nazwisko, adres
zamieszkania, poddać się operacji plastycznej i najlepiej polecieć na Marsa albo rzucić kilka
frazesów o robocie, nadrabianiu zaległości w lekturach, serialu na Netfliksie albo intensywnym
kursie origami dla niezaawansowanych. Prawda bowiem jest taka, że spałam, leżałam w łóżku
i gapiłam się w sufit, marzyłam, rozpamiętywałam, wzdychałam, robiłam sobie gin z tonikiem,
tłuk­łam się bez celu po mieszkaniu, słuchałam Massive Attack, łaziłam po Instagramie, trochę
zaglądałam na fejsa, wyglądałam przez okno, robiłam tosty, zapominałam wyjąć je z tostera,
wyrzucałam do kosza, robiłam nowe, kładłam się do łóżka i znowu chlałam, tym razem do babci
Tiny. You’re simply the best… Better than all the rest. Całe szczęście, że akurat nie miałam
żadnego pilnego zlecenia – a raczej że nie miałam żadnego zlecenia, kropka – bo nawet nie
odpaliłam kompa. To znaczy odpalałam go, ale nie po to, żeby pracować. Od razu wchodziłam na
insta albo, przyznaję z bólem serca, na Pornhuba.
Najbardziej wstydliwe w tym wszystkim jest to, że ani nie było mi jakoś szczególnie źle,
ani nie odczuwałam żadnych wyrzutów sumienia. Żadnej refleksji typu: „Co ty robisz ze swoim
życiem, idiotko?”, albo: „Naprawdę nie znasz lepszych sposobów na spędzenie czasu?”. Z tego
dziwnego stanu zawieszenia w czasoprzestrzeni otrząsnęłam się dopiero dziś przed południem.
Powód był bardzo prozaiczny: skończył się gin. A jeśli mam być totalnie szczera, to skończył się
gin, piwo, wódka, a nawet Mroczny Sen – napój spirytusowy, siedemdziesiąt procent…
Pora wracać do rzeczywistości, głupia cipo, poinformowałam się uprzejmie w myślach.
Zaczęłam od ustalenia daty. Była środa, z czego wynikało, że od powrotu z imprezy
minęły trzy dni. Środa, dzień loda – dodał mój do cna zepsuty rozum. Niestety, wszystkie znaki
na ziemi i niebie wskazywały, że szanse na to są zerowe. Albo nawet mniejsze.
Prawdopodobieństwo, że do moich drzwi zastuka mężczyzna moich – od niedawna – marzeń
albo jakikolwiek mężczyzna i zaproponuje takie właśnie wspólne spędzenie czasu, było tak nikłe,
że mogłam w ogóle nie brać go pod uwagę.
No więc nie brałam.
Zajrzałam do lodówki i poczułam się jak Kubuś Puchatek, który im bardziej zaglądał do
środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. Dla jasności: Prosiaczek był ostatnim, co
spodziewałabym się znaleźć w mojej lodówce, ale reszta zgadzała się co do joty. Nic. Zero.
Pustka kosmicznej próżni była niczym w porównaniu z tym, na co teraz patrzyłam. Nigdy nie
miałam ani zwyczaju, ani potrzeby nadmiernego zapełniania lodówki artykułami spożywczymi
– poza piwem, ma się rozumieć – ale też nie mogłam sobie przypomnieć sytuacji, kiedy nie
miałam ich w ogóle. Co ciekawe, nie pamiętałam też, żebym w ciągu ostatnich dni cokolwiek
z niej wyjmowała, przyrządzała i jadła. Biorąc pod uwagę, że wciąż żyłam i nie czułam wilczego
głodu, jakieś kalorie musiałam jednak przez ten czas przyjmować, i to w postaci innej niż
w płynie, a konkretnie w alkoholu.
Tosty. Robiłam tosty. No tak, ale w większości lądowały w koszu, spieczone na węgiel
albo ohydnie gumiaste, bo niedopieczone i na parę godzin pozostawione, zapomniane, w tosterze.
Kurczę, chyba jednak coś bym zjadła.
Zamknęłam lodówkę. Przemknęło mi przez głowę, że mogłabym zostać autorytetem
w zupełnie nowej dziedzinie dietetyki alkoholowej. Zaskakujące, że nikt do tej pory nie wpadł na
taki pomysł. Nisza rynkowa zapewne była ogromna, jak Antarktyda z Wyspą Króla Jerzego
i polską stacją badawczą na dokładkę. Zbilansowana dieta do wyboru, zależnie od płci, wieku,
stylu życia, no i przede wszystkim możliwości finansowych. Inna dla wyższej kadry
menedżerskiej (głównie whisky single malt, na przykład osiemnastoletnia Dalmore, sześćset
złotych za butelkę), inna dla specjalistów średniego szczebla i drobnych przedsiębiorców
(tu królowałyby wódki w granicach siedmiu–ośmiu dych za pół litra), jeszcze inna dla
bezrobotnych (przede wszystkim kuflowe mocne z Biedry, w promocji dwa złocisze za puszkę).
I dla każdego jakaś zagrycha, żeby nie było: sushi, stek lub mortadela.
Jednak bredzisz z głodu, usłyszałam cichy, ale stanowczy głos w głowie. Zjedz coś.
Cokolwiek. Byle szybko.
Dziesięć minut później stałam w kolejce do kasy w Żabce na parterze mojego budynku.
Wchodząc do sklepu, nie wiedziałam, na co właściwie mam ochotę, ale jak tylko mój wzrok padł
na parówki, zrozumiałam, że to jest właśnie to, czego potrzebuje mój wygłodniały organizm:
solidnej dawki wody, soli, substancji zagęszczających, stabilizatorów, wzmacniaczy smaku,
przeciwutleniaczy, konserwantów z dodatkiem zmielonych kości, ścięgien, skórek i innych
artykułów mięsopodobnych. Brzydzi was to? Mnie ni chuja. Ten, kto wymyślił parówki, był
moją bratnią duszą. Kochałam go prawie tak jak tego, który wymyślił ketchup. Wcale bym się
nie zdziwiła, gdyby działali w duecie. Zgarnęłam dwa opakowania, dla równowagi dorzuciłam
margarynę gwarantującą obniżenie poziomu cholesterolu we krwi – zupełnie jakby obchodził
mnie jego poziom – i dwie grahamki. Potem żwawym krokiem skierowałam się do kasy. Byłam
piąta w kolejce.
Pięć minut później wciąż byłam piąta, za to solidnie wkurwiona.
Właściwie niesłusznie. Nie wiem, jakie talenty widzą we mnie inni, ale dla mnie na plan
pierwszy zdecydowanie wybija się jeden: tam, gdzie mam do wyboru kilka kolejek, zawsze
bezbłędnie, ze stuprocentową trafnością wybieram tę, która posuwa się najwolniej.
W supermarkecie ktoś zapomniał zważyć śliwki albo brukselkę albo wziął z półki jeden
jedyny nóż do krojenia chleba bez kodu kreskowego? Było pewne jak to, że dwa i dwa to prawie
zawsze cztery, że stanę za nim w kolejce.
W banku bywało grubiej: osoba przede mną z reguły udzielała pełnomocnictwa do konta
bankowego wujkowi mieszkającemu w Gujanie Francuskiej, na podstawie upoważnienia
notarialnego wystawionego w Egipcie po starokoptyjsku, przetłumaczonego przez tłumacza
przysięgłego na Malediwach. I tak wygrywało jednak lotnisko, gdzie zazwyczaj bramkę
blokował głuchoniemy obywatel Zjednoczonych Emiratów Arabskich z dwunastoma sygnetami
na spuchniętych palcach, przewożący atrapę ręcznego granatnika przeciwpancernego.
Tym razem trafiłam na kumulację w postaci starszej pani opłacającej rachunki za prąd,
gaz i czynsz sobie i kilku sąsiadkom. Nie mogłam jednak mieć do siebie pretensji, ponieważ kasa
była tylko jedna, a przy niej zwykle miły i uśmiechnięty, teraz zaś wkurzony nie mniej ode mnie,
pan Romek.
Rachunki wreszcie zostały zapłacone i kolejka ruszyła z kopyta. Smalec, bułka, pół
litra… Sześciopak piwa… Winogrona, ser, dwa wi­na… Wreszcie moje parówki, margaryna
i dwie grahamki.
– Do tego gin jak zwykle? – zapytał uprzejmie pan Romek.
Zesztywniałam. Nie jest dobrze, Mala. Chyba powinnaś coś zrobić ze swoim życiem.
Może nie tu i teraz, ale raczej wcześniej niż później.
– Nie, dzięki – odpowiedziałam, siląc się na obojętność. – Znajomi już wyjechali. Nie
miałam pojęcia, że tyle potrafią wypić…
Czy tylko mi się zdawało, czy inkasując należność, pan Romek konspiracyjnie puścił do
mnie oko?
Wróciłam do domu, rozmyślając o mojej totalnie niepotrzebnej egzystencji i w butach
weszłam do kuchni. Wstawiłam wodę w rondelku, wpierdzieliłam do niej parówki i rozkręciłam
gaz na maksa. Przekroiłam grahamkę, posmarowałam obie połówki margaryną, wyjęłam parówki
na talerz. Master chef, kurwa.
Nadal zamyślona, wzięłam parówkę do ust.
Nie zdążyła się porządnie zagrzać. Miała temperaturę ciała.
Przymknęłam oczy.

– Powiedz mi, jak to jest – usłyszałam i podnios­łam wzrok, starając się nie tracić
koncentracji.

Nie było to proste. Jego fiut wbijał się rytmicznie w moje usta, a ja starałam się zachować
nad tym jakąkolwiek kontrolę. Kontrolę, której nie miałam od samego początku i… Chyba to
właśnie mnie najbardziej podniecało. Oczywiście nie miałam najmniejszej szansy, by właśnie
teraz odpowiedzieć mu na to pytanie, a on doskonale o tym wiedział. Przypomniał mi się
dentysta, który zawsze pytał mnie, gdzie planuję urlop, akurat wtedy, kiedy aplikował mi
znieczulenie. Tak jakby oczekiwał, że wyjmę z majtek tabliczkę z napisem: „Grecja” i mu pokażę.
Bo mówić raczej nie byłam w stanie. Zupełnie tak samo jak teraz. Zmrużyłam oczy i oplotłam go
językiem.

– Nie znasz mnie. – Przejechał ręką po mojej głowie, a potem owinął sobie moje długie
włosy wokół nadgarstka i mocniej przyciągnął do siebie. – Mogę być mordercą, gwałcicielem,
świrem. Mogę być żonaty. Albo być terrorystą. Ale ciebie nic to nie obchodzi, prawda?

Znów podniosłam na niego oczy i nieznacznie skinęłam głową. Na tyle, na ile pozwala mi
jego silna łapa, cały czas trzymająca moją głowę.

– Wiedziałem! – powiedział z wyraźną nutą samczej satysfakcji. – Ale tu jest pełno


facetów. A w ten określony sposób patrzysz tylko na mnie. Dlaczego?

Wyszedł z moich ust i złapał mnie za podbródek. Tym razem to nie było pytanie
retoryczne. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.

– Wyglądasz na kawał wrednego skurwysyna, nie zrobię ci krzywdy, raczej się nie
zakochasz, easy come, easy go – odpowiedziała wypita przeze mnie wódka.

A podobno In vino veritas.

Kąciki jego ust lekko drgnęły. Troszkę w uśmiechu, ale trochę też z irytacji.

– Skoro tak uważasz, to postaram się nie zawieść twoich oczekiwań. Nie zrobisz mi
krzywdy, zobaczymy natomiast, czy ja zrobię krzywdę tobie…
Chwycił mnie za ramię i zdecydowanie pociągnął w górę. Znów stałam naprzeciwko
niego…
ROZDZIAŁ 3

Dobry wieczór. Czy ma pani dwa jajka do pożyczenia?


Kompletnie się zawiesiłam. Przypuszczam, że miałam minę świstaka, któremu ktoś
niespodziewanie wsadził w tyłek pompkę rowerową, ale trudno było mi się dziwić. Sobota,
dziewiętnasta trzydzieści, a w drzwiach mojego mieszkania staje cudowne męskie ciacho i chce
pożyczyć ode mnie dwa jajka. Zmełłam w ustach odpowiedź: Swoich nie masz? Mimo iż mój
bóg seksu całkiem niedawno rozwalił w pył moje postrzeganie mężczyzn, potrafiłam zachować
zdrowy osąd. Obiektywnie rzecz biorąc, ten tutaj wciągał tamtego nosem, choć w żaden sposób
nie zachwiało to moim przekonaniem, że u Zuzki trafiłam tego jedynego. A nawet Jedynego.
Ciacho mieszkało na tym samym piętrze co ja, w drugim końcu korytarza. Sprowadziło
się przed trzema miesiącami i pokazało mi się już pierwszego dnia, podczas wnoszenia gratów do
mieszkania. Wnoszeniem zajmowała się co prawda firma przeprowadzkowa, ale ciacho
najwyraźniej miało duszę społecznika i poczuwało się do pomocy albo po prostu chciało mieć to
jak najprędzej z głowy. Metr dziewięćdziesiąt, blond włosy, błękitne dżinsy, do tego dość obcisły
T-shirt w moim ulubionym morskim kolorze. Panowie z firmy zajmowali się meblami, on
kursował w tę i z powrotem z mniejszymi rzeczami. Głównie były to kartony z książkami.
Z książkami!
Przekonałam się o tym w dość bolesny sposób, kiedy po długim bezowocnym
oczekiwaniu na windę postanowiłam skorzystać ze schodów. Ze słuchawkami w uszach, zajęta
ustawianiem muzyki w telefonie, nie usłyszałam i nie zauważyłam, że ktoś wbiega z wielką paką
w rękach. On też był chyba bardziej skupiony na trafianiu stopami na co drugi stopień niż na
patrzeniu przed siebie, w związku z czym na podeście między pierwszym i drugim piętrem
doszło do zderzenia. Trzeba przyznać, że chłopak i tak wykazał się niezłym refleksem, bo
chociaż pojawiłam się w jego polu widzenia w ostatniej chwili, to zdążył w ułamku sekundy
wyhamować. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o sobie; całkowicie pochłonięta
wyszukiwaniem najnowszej płyty Volbeat władowałam się centralnie w niego i w pakę,
wytrącając mu ją z rąk. Jak się okazało, karton był niezaklejony; część zawartości wysypała się
na schody, a część tej części trafiła w moje stopy.
Auć.
Niestety, to były głównie stare porządne książki w twardej oprawie, a nie wydawane na
jakiejś dmuchanej szmacie pornokryminalne arcydzieła współczesnej literatury popularnej. Nie
uwierzycie, jak to jest, kiedy ważące co najmniej kilogram tomiszcze spada wam na stopę
z wysokości ponad metra, w dodatku pod tak perfidnie dobranym kątem, że ostrymi i twardymi
jak skurczybyk narożnikami trafia dokładnie w śródstopie albo, co gorsza, w mały palec. Takie
doznanie nawet najbardziej przysięgłego miłośnika literatury może w okamgnieniu zamienić
w wojującego zwolennika powszechnego analfabetyzmu. „Obyś, chuju, wdepnął w lego”, to przy
tym całkiem miłe życzenie.
– Kurwaaa…! – zawyłam, jak na prawdziwą damę przystało.
Zwykle jak coś nagle zaboli, to człowiek łapie się za tę część ciała. O ile jest to w miarę
proste w przypadku czoła, nosa czy choćby brzucha, to czy próbowaliście kiedykolwiek złapać
się równocześnie za obie stopy? Że co, to niemożliwe? Nieprawda. Mnie się to udało. Królowa
gracji.
Z rozmachem usiadłam na stopniu, wypuściłam z ręki telefon i przycisnęłam dłonie do
wierzchniej części stóp. Gdyby to była zima, miałabym na nogach solidne obuwie, ale to było
lato. Sandałki składające się z podeszwy, obcasa i trzech cieniutkich paseczków nie mogły
zapewnić mi żadnej ochrony. Letnia pora oznaczała coś jeszcze: króciutką sukienkę i brak
rajstop. Na szczęście miałam na sobie majtki.
Tak jakby.
W klasyfikacji przedmiotów i zjawisk według przezroczystości plasowałyby się jakoś
między poranną mgiełką i odrobinę zakurzonym kryształem, nie mylić z mefedronem.
Nie wiem, jak długo trwaliśmy w kompletnym bezruchu; ja na siedząco, może nie
rozkraczona, ale na pewno nie ze złączonymi nogami, grymasem bólu na twarzy i dłońmi na
stopach. On kilka stopni niżej, z rękami wciąż wyciągniętymi przed siebie, jakby w nich coś
trzymał, trochę zasapany i spocony, ze wzrokiem utkwionym w… Tak, niestety zgadliście.
Bynajmniej nie w mojej twarzy. Mam nadzieję, że trwało to najwyżej sekundę, może dwie, ale
obawiam się, że jednak dłużej.
Złączyłam nogi, boleśnie uderzając kolanem o kolano, podziękowałam w głowie pani Asi
– mojej specjalistce od depilacji laserowej, i poderwałam się z miejsca tak gwałtownie, jakbym
usiadła na wystraszonym jeżu. Chłopak odruchowo podniósł wzrok i ustawił ręce w pozycji „nie
strzelać, nie mam broni”.
– Przepraszam!
– Przepraszam!
Wykrzyknęliśmy to prawie równocześnie.
– Zagapiłem się…
– Zagapiłam się…
Umilkliśmy również jak na komendę. Patrzyliśmy sobie w oczy z niezbyt mądrymi
minami. Nie wiem, co on widział, ale ja, choć nie odrywałam wzroku od jego zielonych
tęczówek, byłam doskonale świadoma szerokich barów opiętych cienkim bawełnianym
materiałem, solidnych bicepsów i płaskiego brzucha z wyraźnie zarysowanym sześciopakiem.
Skłamałabym, twierdząc, że te spostrzeżenia przyczyniły się do szybkiego odzyskania przeze
mnie jako tako zdrowych zmysłów i przywrócenia mnie w poczet homo choć-trochę-sapiens.
Wręcz przeciwnie. Nie mam pojęcia, jak długo byśmy tam tkwili – a raczej jak długo ja bym tam
tkwiła jak porażona prądem kretynka – ale na szczęście on przejął inicjatywę. Nie było to
specjalnie trudne, biorąc pod uwagę fakt, że ja nie przejawiałam żadnej. Opuścił ręce tylko po to,
by natychmiast rozłożyć je w geście bezradności, uśmiechnął się przepraszająco i powiedział:
– To moja wina. Ekipa spóźniła się ponad godzinę, staliśmy w korku, oni spieszą się do
następnej roboty, a ja jestem umówiony na wieczór i jak tak dalej pójdzie, to na pewno nie
zdążę… Powinienem bardziej uważać. Przepraszam panią.
– Chyba nie szkodzi – wydukałam z wrodzonym wdziękiem, erudycją i ogładą i dalej
gapiłam się jak sroka w gnat.
Macie pełne prawo podejrzewać, że moje IQ jest zbliżone do tego, który prezentuje
przeciętnie uzdolniony szympans, ale przysięgam, że mam tak tylko na początku znajomości
i tylko z wyjątkowymi przystojniakami.
– Nic się pani nie stało?
Z zaniepokojoną miną opuścił wzrok na moje stopy, jakby spodziewał się ujrzeć tam
krwawą miazgę ze sterczącymi odłamkami kości. Gdzieś z tyłu głowy błysnęła mi myśl, jakie to
szczęście, że nie dalej jak poprzedniego dnia zrobiłam sobie pedicure. To, co zobaczył, chyba mu
się spodobało, bo przyglądał się moim stopom znacznie dłużej, niż mogło wynikać ze zwykłej
troski. Czyżby fetyszysta stóp? – zmartwiłam się. Bałam się fetyszystów stóp, pająków
i czterdziestoletnich facetów lubiących nastolatki. Trzy niegroźne fobie. Tymczasem on
przesunął wzrok w górę, na moje kolana i uda. No to cały dół ma już odfajkowany, pomyślałam.
– Nic, nic! – zapewniłam pospiesznie, rozpaczliwie szukając natchnienia, żeby olśnić go
jakąś błyskotliwą wypowiedzią. – Pierwszy raz w życiu ktoś wymasował mi stopy książkami…
Gdybym mogła, natychmiast udusiłabym się paskiem od torebki. Na szczęście zachował
się jak dżentelmen: udał, że nic usłyszał, uśmiechnął się i spojrzał mi w twarz, tylko przelotnie
obrzucając po drodze wzrokiem moje cycki.
– Całe szczęście. To chyba nie byłby najlepszy sposób nawiązania sąsiedzkich
stosunków, gdybym złamał pani nogę. Albo nawet tylko palec.
„Możesz mi złamać, co chcesz, bylebyś się potem mną zaopiekował” – zaświecił mi się
w głowie teleprompter, ale na szczęście oprzytomniałam już na tyle, żeby go zignorować.
Roześmiałam się.
– Rzeczywiście. – Rozejrzałam się. Rozrzucone książki walały się na podeście, kilka
zsunęło się na stopnie. – Mam nadzieję, że nic się nie zniszczyło…
Machnął ręką.
– Na pewno nie. To stare, solidne wydania. To nie pierwsza ich przeprowadzka. Wszędzie
je ze sobą zabieram, choć do niektórych nie zaglądałem już od lat.
Stan oszołomienia prawie całkowicie mnie opuścił, pojawiło się zaintrygowanie.
Wszędzie je zabiera? Czyli co, często się przeprowadza? Ciekawe dlaczego…
– Pomogę panu je pozbierać.
Karton wylądował na podłodze we właściwej pozycji. Wypadła najwyżej połowa jego
zawartości, więc naprawienie szkód nie zabrało wiele czasu, tym bardziej że wszystkie książki
były w tym samym formacie. Różniły się jedynie objętością i kolorem obwolut. Dzieła zebrane
Stanisława Lema.
Chłopak chyba zauważył, że z ciekawością zerkam na tytuły.
– To moje ulubione wydania – powiedział. – Lata siedemdziesiąte. Tak długo szukałem
w antykwariatach i na Allegro, aż udało mi się skompletować całą serię – dodał z dumą.
Jeżeli kiedykolwiek miałam wątpliwości co do tego, że powinnam zawsze, ale to zawsze
odczekać co najmniej tydzień, zanim coś palnę, i poświęcić ten czas na dogłębne przemyślenie
sensu mojego istnienia, to właśnie wtedy te wątpliwości całkowicie się rozwiały.
– Dawno temu czytałam Piknik na skraju drogi, ale chyba w innym wydaniu…
Zerknął na mnie spod oka.
– To co prawda braci Strugackich, ale też bardzo dobre.
Milcząc z godnością, zebrałam pozostałe książki, ułożyłam je w pudle, po czym wstałam
i otrzepałam kolana.
– No to… To ja już pójdę – powiedziałam, patrząc wszędzie, tylko nie na niego. – Jeszcze
raz przepraszam.
– To ja przepraszam. Dziękuję za pomoc. I do zobaczenia. Bądź co bądź, jesteśmy
sąsiadami, więc pewnie będziemy czasem na siebie… wpadać.
Nauczona przykrym doświadczeniem nawet nie siliłam się na ripostę. Najlepiej pogodzić
się ze swoimi ograniczeniami; wtedy ma się wobec siebie mniejsze oczekiwania, a więc
i rozczarowania są mniejsze. Bez słowa skinęłam głową i ruszyłam w dół po schodach.
– Halo, proszę pani! – zawołał, kiedy dotarłam do półpiętra.
Zatrzymałam się.
– Tak?
– Telefon!
Zbiegł za mną, przeskakując po dwa stopnie. Może on inaczej nie potrafi, wszystko jedno,
w górę czy w dół? – przemknęło mi przez głowę.
Zatrzymał się przede mną i wyciągnął rękę z aparatem. Uznałam, że po moich popisach
najprawdopodobniej i tak zaraz się stąd wyprowadzi, żeby uniknąć niebezpieczeństwa
ponownego spotkania ze mną, więc zebrałam się na odwagę i ponownie spojrzałam mu w oczy.
Uśmiechnięte, pogodne. Przyjazne.
W chwili, kiedy wyjmowałam telefon z jego dłoni, przesunął ją nieco w moją stronę.
Nasze palce zetknęły się na chwilę.
– Dziękuję. Do zobaczenia.
Od tamtej pory mignął mi dosłownie parę razy, głównie w weekendy. Nigdy nie
spotkałam się z nim twarzą w twarz: ani na schodach, ani w windzie. W tej drugiej byłoby chyba
ciężko, bo korzystałam z niej okazjonalnie, wyłącznie w fazie wzmożonego lenistwa. On
natomiast zapewne nigdy, sądząc po tym, jak śmigał po schodach z pakunkiem ważącym pewnie
z piętnaście kilogramów. A teraz, jakby nigdy nic, stał uśmiechnięty przede mną i z lekko
uniesionymi brwiami czekał na odpowiedź.
No i się doczekał.
– Eee… Przykro mi, nie mam jaj.
Brwi powędrowały wyżej, uśmiech jakby trochę stężał. Jasne, że nie mam jaj. Mózgu też
nie mam.
– Słucham?
– Nie mam – powtórzyłam zdecydowanie.
– Rozumiem. – Uśmiech znowu był taki jak na początku: ciepły i szczery. – W takim
razie przepraszam.
Odwrócił się i odszedł, ale po dwóch krokach zerknął na mnie przez ramię.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Zdaje się, że to panią bardzo wstrząsnęło.
Nie czekałam, aż dotrze do swojego mieszkania. Powoli, starannie zamknęłam drzwi,
zasunęłam zasuwę, oparłam się o nie plecami i ukryłam twarz w dłoniach.
Kretynka.
Niewiarygodna, kosmiczna, porażająca kretynka.
To nic, pocieszałam się w myślach. Nie przejmuj się. To inteligentny, oczytany człowiek.
Ma dużo książek. Lubi fantastykę. Na pewno gdzieś czytał o zagadkowych stworzeniach
z odległej galaktyki, wyglądem przypominających ludzi, ale pod względem intelektu zbliżonych
do selera naciowego.
Zajebiście.
Musiałam się czegoś napić. Zimny browar mógł mi przywrócić przynajmniej część
nadwerężonej godności. Odkleiłam się od drzwi i powłócząc nogami, przeszłam do kuchni.
Otworzyłam lodówkę.
Pierwszym, co zauważyłam, był całkowity brak piwa. Drugim… Nie, nie, to zbyt łatwe.
Zosiu, opuść rękę. Jasiu, siadaj z powrotem w ławce. To żadna sztuka wyrywać się do
odpowiedzi, kiedy pytanie jest takie proste, że nawet nie trzeba go zadawać. Ale oczywiście
wszyscy macie rację. Zdajecie do następnej klasy.
Dwa jajka.
Skąd one się tu, kuźwa, wzięły? Nie mogłam sobie przypomnieć, żebym ostatnio je
kupowała… Może dlatego, że byłam cały czas najebana? Nic to! Ważniejszy problem wpadł mi
do głowy: co mam teraz, kurwa, zrobić?
Możliwości było kilka: udać, że nic się nie stało, ostrożnie schować jajka do lodówki
i zająć się czymś innym. Na przykład waleniem głową w ścianę albo szukaniem w sieci adresów
przychodni weterynaryjnych, w których można oddać się do uśpienia. Mogłam też ugotować te
jajka albo zrobić z nich jajecznicę, albo sadzone, albo po wiedeńsku. Umiałam przyrządzać tylko
jajka i parówki. Tak, proszę bardzo, śmiejcie się. Ale kto na studiach nie żywił się wyłącznie
najtańszymi rzeczami z Biedronki, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Oczywiście mogłam też je zjeść, stłuc albo zanieść sąsiadowi z drugiego końca korytarza.
Zgadnijcie, którą opcję wybrałam. Ja nie zaniosę? Ja??? A co mi tam! Chłopak ma sąsiadkę
kretynkę, to niech przynajmniej jajek sobie poje.
Odkleiłam się od lodówki i spojrzałam w dół, na swoje stopy w rozdeptanych różowych
kapciach z pomponami, na milutkie w dotyku, ale powyciągane dresowe spodnie i równie
atrakcyjną bluzę z innego kompletu. No nie, tak ubrana na pewno nie pójdę. Co prawda przed
chwilą widział mnie w tym stroju, ale istniała głęboko uzasadniona nadzieja, że albo już wyparł
to wspomnienie, albo w ogóle nie zarejestrował szczegółów mego wyglądu, porażony
piramidalną głupotą mojej wypowiedzi. Czyli warto się postarać.
Poszłam do sypialni i stanęłam przed szafą. Czerwona wiązana na plecach sylwestrowa
mini? Deczko zbyt strojnie. Skórzane spodenki i bluzka odsłaniająca brzuch? Deczko zbyt
wyuzdanie. W końcu zdecydowałam się na dżinsy i obcisłą, białą koszulkę. Niewinnie, skromnie,
niezobowiązująco. I łatwo się zdejmuje.
Jajka! Jajka, idiotko!
Zawróciłam od drzwi, wyjęłam te cholerne jajka z lodówki i rozejrzałam się bezradnie.
Wprawdzie nie takie jajka się w rękach trzymało, ale znając siebie i moje reakcje na tego akurat
sąsiada, mogłam iść o zakład, że wypierdolę się z nimi jak długa i od razu je stłukę. Czy
podręczniki savoir-vivre’u mówią coś na ten temat? Nawet jeśli tak, to akurat żadnego nie
miałam pod ręką, więc byłam skazana na własną pomysłowość. To nie napawało optymizmem.
Gdybym była Małgonią Rozenek, pewnie miałabym w domu elegancką wytłoczkę, nosidło do
jajek, czy inny chuj. Ale jak się domyślacie, od Perfekcyjnej Pani Domu różniłam się tak jak
Black Sabbath od Zenka Martyniuka. Jedyne, czego miałam w domu pod dostatkiem, to…
Kieliszki!
Bingo!
Zdjęłam z półki bardzo duży kieliszek do czerwonego wina – taki, w którym kozacko
mieściłam zawartość całej butelki. To spadek po moich spotkaniach z dietetyczką, która
pozwoliła mi pić „tylko kieliszek wina dziennie”. Mówi i ma, ze mną jak z dzieckiem.
Przypomniały mi się zasady podawania wina w takich kieliszkach: „Powinno się lać niewiele, na
samo dno, żeby rozkoszować się bukietem”. Widzicie? Taką wyrafinowaną wiedzę posiadłam.
Zgadnijcie skąd? No pewnie, że Robert Makłowicz mówił o tym w TV. Wyciągnęłam kieliszek,
włożyłam do niego jajka i krytycznie przyjrzałam się swojemu dziełu.
Bardzo fajnie wyszło.
Pozostał jeszcze drobiazg w postaci wymyślenia czegoś choćby w miarę sensownego, co
mogłabym powiedzieć. Podejrzewałam, że po moim niedawnym popisie nie miał nadmiernych
oczekiwań, ale miałam ambicję, żeby jednak się postarać i z kategorii totalnych kretynek
awansować przynajmniej do lekkich niedorozwojów. Obracałam w głowie różne warianty, ale
nic mi się nie podobało. Im bardziej chciałam być dowcipna, tym bardziej żałosny był efekt
końcowy. Wreszcie machnęłam na to ręką. Było mocno wątpliwe, czy będzie miał czas i ochotę
na długie konwersacje, a po tym, czego dokonałam wcześniej, i tak nie uda mi się bardziej
skompromitować.
Jeszcze jeden rzut oka w lustro, trzy głębokie oddechy i w drogę! Stanąwszy
z kieliszkiem w dłoni przed drzwiami z numerem siedemnaście, poprawiłam włosy i nacisnęłam
przycisk dzwonka.
Cisza. Odczekałam kilkanaście sekund i ponowiłam próbę. Z takim samym rezultatem.
Wyszedł. Pewnie po jajka do Żabki.
Nie bardzo wiadomo, po co stałam jeszcze przez jakiś czas, ale kiedy wyobraziłam sobie
spotkanie z którymś z pozostałych sąsiadów (Dobry wieczór… Dobry wieczór… Czy mogę jakoś
pomóc?… Nie, bardzo dziękuję. Na co się gapisz? Jaj w kieliszku nie widziałeś?…), już
chciałam wykonać w tył zwrot i wrócić do siebie. Zanim jednak zdołałam wykonać jakikolwiek
ruch, rozległo się szczęknięcie zamka i drzwi się otworzyły.
– A, to pani!
Nie sprawiał wrażenia szczególnie zaskoczonego. Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego
tak długo nie otwierał: miał na sobie jasnoniebieską koszulę z krótkim rękawem, dżinsy – chyba
te same, w których widziałam go za pierwszym razem – i skórzane klapki na bosych stopach.
Oraz kuchenny biały fartuch w wielkie kwieciste wzory, z granatowo-czerwonym obszyciem.
O chuj, stary. Nie dogadamy się – przemknęło mi przez głowę, bo ten fartuch skojarzył mi się
z fartuchem mojej babki. W jednej ręce trzymał spory rondel, z którego unosiła się para,
w drugiej – kuchenną rękawicę, którą zapewne przed chwilą ściągnął. Czym on, kurwa, otworzył
te drzwi? – pomyślałam, a potem spojrzałam w górę. Patrzył na mnie tymi swoimi
szmaragdowymi oczami i lekko się uśmiechał. O dziwo, nie byłam w stanie dopatrzeć się w tym
uśmiechu choćby cienia politowania, choć byłoby ono jak najbardziej na miejscu. Idiotyczne
napięcie spłynęło ze mnie w okamgnieniu. Niech sobie nosi fartuszek, jak lubi, to w sumie miły
gość.
Też się uśmiechnęłam.
– Przyniosłam panu jajka. Kompletnie wyleciało mi z głowy, że jednak je mam. Rzadko
zaglądam do lodówki…
Niewiele brakowało, żebym dodała: „Po coś innego niż piwo”, ale w porę wyhamowałam.
Nie wiem, czy był gotowy na konfrontację z moim gorszym obliczem.
– Wspaniale! Bardzo dziękuję.
Odruchowo wysunął prawą rękę, ale uświadomił sobie, że trzyma w niej rękawicę,
i natychmiast ją cofnął. Zaraz potem zrobił to samo z lewą, tą z rondlem. Bezradnie poruszył
ramionami. Był trochę jak miły szczeniaczek. Nie miałam serca mu pojechać.
– Bardzo przepraszam, ale czy zechciałaby pani zanieść je do kuchni?
– Oczywiście.
Mieszkanie było większe od mojego i miało inny rozkład: połączona z salonem kuchnia
była wyłożona beżowymi płytkami: jaśniejszymi na ścianie i dolnej części bufetu, ciemniejszymi
na podłodze. Meble miały śnież­nobiałe fronty, sprzęty – lodówka i kuchenka mikro­falowa – też
były białe, podobnie jak obudowa piekarnika pod płytą grzewczą. Wszystko błyszczące, czyste,
niemal sterylne. Na tym tle stojąca na płycie patelnia, rozłożone na marmurkowym blacie
przybory kuchenne oraz półprodukty sprawiały wrażenie zbędnego ba­łaganu.
Wśród moich licznych wad na czołowym miejscu należy wymienić dogłębną i absolutną
indolencję kulinarną. Nie mam bladego pojęcia, na cholerę mu były te jajka. Widok leżących na
blacie produktów nie wywołał w moim móżdżku jakichkolwiek skojarzeń. Pewnie dlatego, że nie
było tam parówek. Hm… Może jajko na papryce? Chyba nie. Stwierdziłam, że nie powinnam
kompromitować się dalej i pytać, po co mu te jajka i czy jebnie sobie z nich kogel-mogel
z selerem. Mniej wiem, lepiej śpię.
Postawiłam kieliszek na blacie, obok deski do krojenia.
– O! – ucieszył się, jakby dopiero teraz go zauważył. – Doskonały pomysł!
– Dziękuję. – Stary, gdybyś wiedział, jak na niego wpadłam, tobyś się tak nie jarał.
Rozejrzałam się bezradnie. – Gdzie je przełożyć?
– Ja to zrobię.
Podszedł do płyty, żeby odstawić rondel. Miał sporo miejsca, ale mimo to delikatnie otarł
się o moje pośladki. Ooo, czyli jednak nie był taki święty, na jakiego wyglądał. Sięgnął po
kieliszek, wyturlał sobie jajka na rękę, położył je po prostu na blacie i z pustym kieliszkiem
w dłoni odwrócił się do mnie. Był ode mnie sporo wyższy i ładnie pachniał. Skórę na
umięśnionych ramionach miał gładką, z wyraźnie widocznymi błękitnymi żyłami. Przez chwilę
patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– To ja… To ja już pójdę – przerwałam niezręczną ciszę.
Drgnął i zrobił stanowczą minę.
– Nie ma mowy! Skoro przyniosła pani kieliszek, to poczęstuję panią winem. Też mam
kieliszki, ale z własnego może będzie pani lepiej smakować…
Powiedział to takim tonem, jakby mówił zupełnie serio. Nie umknęło mojej uwagi, że nie
zapytał, czy mam ochotę napić się wina, tylko po prostu stwierdził, że mnie poczęstuje. Jakby
z góry zakładał, że się zgodzę. Oczywiście miał rację, ale skąd o tym wiedział? Czy mój
alkoholizm już jest widoczny na twarzy? Delikatnie ujął mnie za łokieć, odwrócił i trochę
popchnął, a trochę poprowadził w kierunku obszernej narożnej kanapy w salonie. Przed nią, na
długowłosym dywanie, stał stolik z blatem z bardzo grubego szkła, z nogami z ciemnego drewna,
połączonymi z nim szerokimi, chyba niklowanymi trzpieniami. Dywan był kremowy, skórzana
kanapa – biała. Oczywiście wszystko nienagannie czyste, podobnie jak blat stolika.
Nawet nie zarejestrowałam, kiedy usiadłam. Przez chwilę stał obok mnie. Był tak blisko,
że moją twarz dzieliło od jego biodra najwyżej dziesięć centymetrów. Potem odwrócił się,
sprężystym krokiem przeszedł do kuchni i sięgnął do półki z winami. Założyłam nogę na nogę.
– Etna rosso – powiedział, wyjmując z szuflady korkociąg. – Naprawdę z Etny. To
znaczy, z winorośli, które rosną na jej zboczach. Właściwie powinno się je trochę napowietrzyć,
ale… – Wykonał nieokreślony ruch głową, który mógł znaczyć zarówno „szkoda czasu”, jak
i „szkoda zachodu”. Obstawiałabym to drugie. – Mam nadzieję, że będzie smakować.
Gapiłam się na niego jak kulawa kapibara na anakondę. To znaczy, udawałam, że patrzę
wszędzie, tylko nie na niego, ale i tak cały czas obserwowałam go kątem oka. Zaczynał mnie
zaskakiwać. Na pozór nie było w nim nic drapieżnego, a jednak czułam się jak ofiara, której
jedynym problemem jest nie to, czy, ale kiedy zostanie pożarta. Nie wiem, czy chodziło o jego
oszczędne, precyzyjne ruchy, czy emanującą z jego sylwetki spokojną pewność siebie, czy
o głos… Widziałam go drugi – no, drugi i pół – raz w życiu, przebywałam w jego towarzystwie
zaledwie kilka minut, ale już doskonale wiedziałam, że ten człowiek zawsze osiąga cel.
I bardzo mi się to podobało. Na szczęście miał na sobie ten chujowy fartuch, co od razu
postawiło mnie do pionu. Prawdziwym drapieżcom to on może ewentualnie obwąchać ofiarę.
Wrócił z kieliszkiem, na którego dnie kołysała się może półcentymetrowa warstewka
ciemnoczerwonego trunku, zatrzymał się krok przede mną i podał mi go. Wyciągnęłam rękę,
natrafiłam na jego dłoń.
– Paweł – powiedział, patrząc mi w oczy i nie oddając kieliszka. – Mam na imię Paweł.
Poruszyłam palcami w taki sposób, jakbym chciała przesunąć je po nóżce kieliszka, ale
moje palce nie dotykały szkła, tylko jego dłoni. Miał przyjemną, suchą skórę.
– Mala – odpowiedziałam odruchowo.
Uniósł brwi.
– Malwina? – strzelił bez pudła.
– Tak, matka mnie nie lubiła.
Pociągnęłam łyk wina. Roześmiał się, jakbym powiedziała najzabawniejszą rzecz na
świecie.
– Pyszne – powiedziałam zachwycona.
Wino rzeczywiście było doskonałe.
– Idealne z jagnięciną lub długo dojrzewającą wieprzową szynką – rzucił Paweł i lekko
się do mnie przysunął. Bibliofil, kucharz, a na dodatek sommelier. Brakowało, żeby miał
napisane na czole: jestem podręcznikowym przykładem idealnego mężczyzny. Usłyszałam
w głowie alarmowy hejnał ostrzegawczy. To się nie może dobrze skończyć. Wypiłam resztę wina
na raz i zdecydowanym ruchem odstawiłam kieliszek na stół.
– Będę już lecieć, chyba spodziewasz się gości.
Wstałam z kanapy.
– Może zostaniesz? – zaproponował z leniwym uśmiechem. – Poznasz moich
przyjaciół… – kusił.
Zachowuję się przy nim jak totalna idiotka, a on chce mnie poznawać ze swoimi
przyjaciółmi… W mojej głowie do hejnału dołączył czerwony ostrzegawczy neon. Pulsujący,
świecący, migający: IDEAŁ, UCIEKAJ!!!
– Może innym razem – rzuciłam i błyskawicznie się odwróciłam. Jednocześnie
przywaliłam stopą w nogę stolika i niemal się wywróciłam. Złapał mnie, a potem przysunął do
siebie i lekko, delikatnie dotknął wargami moich warg.
– Dziękuję za jajka, sąsiadko. Obiecuję się zrewanżować. – Uśmiechnął się ciepło.
Przysięgam, że zapomniałam nawet o tym fartuchu. – Czego się boisz, dlaczego nie chcesz
zostać? – dodał kojącym głosem. Bez cienia przymusu, tak jakby po prostu był bardzo ciekawy
mnie i tego, co mną kieruje.
– Chyba mam dość ONS-ów w tym tygodniu – wypaliłam.

– Kawał skurwysyna, mówisz…

Najwyraźniej go to ubodło. Po co pytał, skoro nie miał ochoty na szczerość? Nie bardzo
wiem, co spodziewał się ode mnie usłyszeć. Że, obserwując go z drugiego końca pokoju
zauroczyłam się jego wrażliwością? A może, że wygląda na idealny materiał na męża?

Popatrzyłam mu w oczy i pozwoliłam sukience opaść na podłogę.

– To był komplement.

Zostałam tylko w stringach i czarnym staniku ozdobionym czerwoną koronką. Czarne


i czerwone barwy, zwłaszcza w wypadku bielizny, to najbardziej seksowne połączenie, jakie
znam. Jestem pewna, że myślał podobnie, gdyż w ciągu jednej setnej sekundy jego ręce znalazły
się na moich cyckach. Opuścił stanik poniżej moich piersi, w ten sposób dodatkowo je
eksponując, a potem pochylił nade mną ciemną głowę i dotknął sutka językiem. Wplotłam palce
w jego włosy, jęcząc głucho. Wiedziałam, że mu się to spodobało. Wsunął kolano między moje
nogi i popchnął mnie tak, że oparłam się plecami o chłodną ścianę. Lewą dłoń nadal zaciskał na
mojej piersi, prawą trzymał mnie za tyłek, usta zaś przesunął przez szyję, aż do ucha.

– Już wiemy, jaką przyjemność sprawia ci obciąganie obcemu facetowi… Założę się, że
jesteś również z tych, które podniecają ostre gadki. Prawda, suko? Lubisz być dobrze rżnięta?
ROZDZIAŁ 4

Zuzka jest niesamowita. To najbardziej kobieca kobieta, jaką znam: sylwetka jak
klepsydra, pełne zmysłowe usta, obłędnie wielkie oczy i cudownie skołtunione, jakby żyjące
własnym życiem, jaśniutkie włosy. Rewelacyjnie wyglądałaby w kostiumach z lat czterdziestych
i pięćdziesiątych ubiegłego wieku: taka Marylin Monroe, tyle że ogólnie szczuplejsza, węższa
w talii i z inteligentną buzią. Ktoś, kto pierwszy raz usłyszałby jej paplaninę, mógłby nabrać
podejrzeń, że cała inteligencja skupiła się właśnie na twarzy, ale to nieprawda. Zuzka jest
piekielnie bystrą dziewczyną i czasem odnoszę wrażenie, że jej trajkotanie i skłonność do
za­dawania oczywistych pytań dotyczących najbardziej oczywistych spraw to kostium, który
z premedytacją zakłada, żeby za bardzo nie odstawać od przeciętnej. Oprócz tego, że jest piękna,
zmysłowa i mądra, ma też rewelacyjnego męża.
Zenek jest prawnikiem, wspólnikiem w małej kancelarii specjalizującej się w obsłudze
obrotu nieruchomościami. Kancelaria jest mała w tym sensie, że wspólników jest trzech i zajmują
się najwyżej kilkunastoma sprawami rocznie, ale za to jakimi… Aż trudno uwierzyć, ile hoteli,
apartamentowców i centrów handlowych powstało na gruntach, które zmieniły właścicieli przy
udziale kancelarii „Rochacki, Wij i Zarębski”. Jeśli ktoś uważa, że w związku z tym Zenek ma
dużo kasy, to się myli.
Ma jej dużo więcej niż dużo.
Mimo to wciąż jest tak samo równym gościem jak wtedy, kiedy jako biedny jak mysz
kościelna student prawa przychodził na imprezy z butelką półsłodkiej kadarki za dziewięć
dziewięćdziesiąt dziewięć i bawił towarzystwo celnymi, inteligentnymi komentarzami do tego,
co mówili inni. Nie był gawędziarzem, nieczęsto się odzywał, ale potrafił niesamowicie
spuentować czyjąś opowieść albo kilkoma słowami nadać zupełnie inny sens opowiedzianemu
przez kogoś żartowi, przenosząc go na zupełnie inny, często abstrakcyjny poziom. Oprócz tego
gapił się na Zuzkę. Ona nie od razu zwróciła na niego uwagę, bo nie starał się za wszelką cenę
rzucać w oczy, ale kiedy już to nastąpiło, przyciągnęli się jak dwa magnesy neodymowe i tak już
zostali. Świetnie im się wiodło, wszystko im się udawało, byli superfajni. Nic dziwnego, że
nazwaliśmy ich ZZTopami.
Zuzka też jest prawniczką, konkretnie adwokatem karnym, ale uparła się, że będzie
zawodowo niezależna. Pracuje w znacznie większej – ale tylko pod względem liczby
pracowników – kancelarii, ma szefa debila, zajmuje się gównianymi sprawami, zarabia może
jedną pięćdziesiątą tego co Zenek i jest przeszczęśliwa. Państwo Zarębscy mieszkają
w Komorowie, w skromnym czterystumetrowym domu na niewielkiej półhektarowej działce
w pobliżu zalewu na Utracie. Kiedy Zenek kupował działkę, miała hektar, czyli dziesięć tysięcy
metrów kwadratowych. Przez parę lat spokojnie leżała odłogiem, nabierając wartości w tempie
szybszym niż roczny przyrost niezliczonych samosiejek (niestety marycha tam nie rosła – wiem,
bo sprawdziłam), a potem podzielił ją na dwie i połowę sprzedał. Za pieniądze ze sprzedaży
wybudował jeden z najbardziej zajebistych domów, jakie w życiu widziałam. W większości
parterowy, przestronny, przeszklony, jasny, przyjazny. Nadałby się do reklamy Nescafé. Idealny
poranek, idealne miejsce, idealna rodzinka. Część sypialniana mieści się na piętrze, które wznosi
się mniej więcej nad jedną trzecią wielkiego parteru, a ten parter to praktycznie jeden
gigantyczny salon ze sprytnie wydzielonymi strefami: jadalną, relaksacyjną, muzyczną, a nawet
taneczną. Tak, ZZTopy mają odjazdowy taneczny parkiet z dębowej klepki przywiezionej
z wyburzanej kamienicy w Mińsku Mazowieckim. Kamienica, razem z jeszcze dwiema oraz
mnóstwem ruder nieokreślonego pochodzenia i przeznaczenia, została wyburzona po to, żeby na
połączonych działkach mógł powstać może nie luksusowy, ale na pewno elegancki
apartamentowiec. Zgadniecie, która kancelaria przeprowadziła wszystkie transakcje kupna
i sprzedaży, załatwiła zgodę na połączenie działek, dopilnowała, żeby w planie
zagospodarowania przestrzennego ujęto budynek mieszkalno-usługowy o parametrach dokładnie
odpowiadających planom przyszłego inwestora, a potem zajęła się obsługą sprze­daży lokali
mieszkalnych, miejsc garażowych, pomieszczeń gospodarczych i lokali użytkowych?
Brawo, moje bystrzachy! Jestem z was dumna! Oczywiście „Rochacki, Wij i Zarębski”.
Darmowa kilkudziesięcioletnia dębowa klepka na parkiet taneczny to była już tylko
wisienka na torcie. Taki drobny bonus. Bonusik nawet.
Oprócz salonu jest też, ma się rozumieć, wielka kuchnia, a za ścianą, sprytnie
wkompo­nowany w bryłę budynku, garaż na dwa samochody i traktorek do koszenia trawnika.
Zenek wyglądał na nim jak Forrest Gump, co oświadczyłam mu kiedyś po drugiej butelce wina.
Mimo że niski dom zajmuje sporo miejsca i chociaż na wyłożony granitową kostką podjazd
poszła co najmniej tygodniowa produkcja kamieniołomów w Strzegomiu, to i tak na trawniku
spokojnie zmieściłaby się połowa boiska do piłki nożnej.
Oprócz traktorka-kosiarki w garażu mieszkają samochody Zenka i Zuzki. Zenka są
oczywiście leasingowane i zmieniają się tak często, że trudno za tym nadążyć. Czasem się
zastanawiam, czy biedaczysko nie ma problemu z trafieniem do właściwego wozu, kiedy zostawi
go gdzieś na mieście. Najnowszy wynalazek to ciemno­wiśniowe infiniti, prawdziwy wilk
w owczej skórze. Wygląda niepozornie, niemal skromnie, ale mógłby wciągnąć wlotem
powietrza i wypluć rurami wydechowymi większość bmw, mercedesów i leksusów stanowiących
standardowy dodatek do garniturów i aktówek warszawskich prawników z wyższej półki. Nie
mam pojęcia, jaki ma silnik, ale na pewno tylko trochę słabszy od małego samolotu. Wsiadasz
i jedziesz. Znaczy, lecisz.
Kolejnym samochodom Zenka od początku towarzyszy Dieter.
Dieter to największa, obok Zenka, miłość w życiu Zuzki. A może po prostu największa,
kropka? Chyba tak, bo Zenek mało pije i dużo zarabia, a Dieter – odwrotnie. Na trasie nie
schodzi poniżej siedmiu–ośmiu, po mieście – lepiej nie mówić, a przeglądy i części kosztują tyle,
że mózg się lasuje, ponieważ Zuzka nie chce nawet słyszeć o tym, żeby oddać go pod opiekę
jakiejś „złotej rączki” i serwisuje go w Autoryzowanej Stacji Obsługi. („Sugerujesz, kurwa, że
powinnam Dietera dać jakiemuś Januszowi??? Z chujem się na łeb zamieniłaś? Kocham go
bardziej niż was wszystkich razem wziętych!”) Dieter to czarny jak dusza księdza-pedofila
volkswagen golf GTI, prezent ślubny od Zenka, postrach Południowej Obwodnicy Warszawy
i gwiazda fotoradarów. Zuza dostaje mandaty niemal w abonamencie i właściwie mogłaby sobie
ustawić cykliczny przelew w banku, gdyby nie to, że zmieniają się daty wystawienia i kwoty. Nie
wiem, jakim cudem nie zebrała jeszcze tylu punktów karnych, żeby trafić na powtórkowy
egzamin na prawo jazdy, i chyba nie chcę wiedzieć. Podejrzewam, że ma z tym związek fakt, iż
nigdy nie dostaje mandatów za przekroczenia wychwycone „suszarką” przez policjantów
z drogówki. Jeszcze się taki stróż prawa nie urodził, który zdołałby zachować służbową
bezwzględność w konfrontacji z radosnym, pozytywnym, nienachalnym ale równocześnie
bezwzględnym i nieujarzmionym seksapilem Zuzy. Sama byłam tego kilkukrotnie świadkiem,
w tym raz, kiedy moja przyjaciółka bezwzględnie, ale z cudownym wdziękiem, okręciła sobie
wokół palca atrakcyjną panią aspirant z Wydziału Ruchu Drogowego w Piotrkowie
Trybunalskim. Zuzka uniknęła wtedy dwustuzło­towego mandatu i czterech punktów karnych,
a pani aspirant zapewne zaczęła dumać, czy nie powinna głębiej zastanowić się nad swoją
seksualnością i, być może, przestać udawać, że nie dostrzega znaczących spojrzeń i delikatnych
gestów jednej z koleżanek z komendy.
– Jedziemy do Zakopanego! – oświadczyła stanowczo Zuzka.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Niby po co?
Pociągnęła łyczek kawy, odstawiła filiżankę i zmierzyła mnie takim wzrokiem, jakby mi
druga para cycków wyrosła.
– Po górach pochodzić, oczywiście.
Gdyby to powiedział Zenek, nawet bym się nie zdziwiła. To znaczy, owszem,
zdziwiłabym się, ale tylko dlatego, że nie wyobrażałam sobie, jakim cudem znalazłby czas na
taki wypad. Ale Zuzka? Litości. Wyobrażacie sobie Marylin Monroe w górskich butach,
z plecakiem, spo­coną i zziajaną, sikającą obok szlaku pod jakimś świerkiem albo stojącą
w kolejce po żarcie w schronisku? Nie? No to Zuzki też sobie nie wyobrazicie.
– Aha – odpowiedziałam ostrożnie.
Odstawiła filiżankę i spojrzała na mnie z wyższością.
– Nie żadne „aha”, tylko „rewelacyjnie, ekstra i zajebiście!”. Góry są super.
Stwierdziła to z takim przekonaniem, jakby co najmniej była ulubioną owcą bacy
z Kościeliska, ale jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek opowiadała o swoich
ta­ternickich wyczynach, a jeśli Zuzka o czymś mi nie opowiadała, to z prawdopodobieństwem
graniczącym z pewnością można było przyjąć, że to nie istniało. Z Zenkiem, kiedy jeszcze nie
był tak zarobiony, ale już odkuł się po studenc­kiej biedzie, najczęściej latali na Bali albo
na Karaiby, żeby się pobyczyć w wypasionym hotelu i wymoczyć tyłki w ciepłym morzu
i w basenie.
– Wyjedziemy w piątek, posiedzimy do poniedziałku, może do wtorku. Tyle powinno
wystarczyć – stwierdziła stanowczo.
– Wystarczyć na co?
– Jak to na co? Żeby się złachać, odpocząć, znowu się złachać, no i w ogóle się odprężyć
– wyjaśniła takim tonem, jakby tłumaczyła zakonnicy, do czego służą prezerwatywy.
– A napić się? – zapytałam z nadzieją. – Będzie czas, żeby się napić?
Przewróciła oczami.
– Oczywiście!
– No to namówiłaś. Ale czekaj, czekaj… W piątek? Przecież dzisiaj jest środa!
– spanikowałam. – W góry chyba trzeba jakiś sprzęt mieć, nie? Buty, spodnie, jakąś kurtkę,
czapkę, bieliznę termoaktywną…
Zuzka spojrzała na mnie z politowaniem.
– Nie zapomnij o czekanie, uprzęży wspinaczkowej i butlach z tlenem. Oszalałaś? Nie
jedziemy zdobywać Mount Everestu, tylko przespacerować się na Sarnią Skałę, może do
Murowańca, może na któryś z Czerwonych Wierchów. Jasne, dobre buty ci się przydadzą, do
tego coś przeciwdeszczowego, no i na pewno jakiś plecaczek, ale resztę możesz sobie odpuścić.
Na pewno wybierzesz coś z tego, co masz.
Siedziałyśmy w kawiarni przy Grzybowskiej – jednym z wielu fajnych lokali, które
powstały w nowych budynkach między Placem Grzybowskim a Jana Pawła II. Obie miałyśmy
niedaleko: ja dlatego, że mieszkam dosłownie rzut beretem stamtąd, a Zuzka, bo jej kancelaria
mieści się w nowoczesnym biurowcu na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Teoretycznie
umówiłyśmy się na lunch – w kawiarni podawali przepyszne tarty i quiche – ale w rzeczywistości
każda z nas miała kompletnie inny powód. Ja czułam, że muszę się wyrwać z czterech ścian,
w których nie miałam kompletnie nic do roboty, bo po tym, jak w niedzielę wieczorem
(z zaledwie dwutygodniowym opóźnieniem) wysłałam trzy projekty okładek do pewnego
poznańskiego wydawnictwa, liczba zamówień oczekujących na realizację wynosiła równiutkie
zero. Zuzka natomiast, jak stwierdziła przez telefon zbolałym głosem, potrzebowała choćby
chwili wytchnienia od nadmiaru roboty, która zwalała się na nią nie wiadomo skąd, jak
i dlaczego, ale na pewno w nadmiernej ilości. Według początkowych założeń ta chwila miała
trwać najwyżej pół godziny, ale rozrosła się już do półtorej, a nawet, jak widać, wypączkowała
do rozmiarów przedłużonego weekendu w górach.
Podniosłam do ust filiżankę z moim ulubionym cappuccino. Po rewelacyjnej tarcie ze
szpinakiem (na moim talerzu) i podobno równie doskonałym quiche z brokułami i szynką (na
talerzu Zuzki) nie został już nawet najmniejszy ślad.
– A gdzie będziemy mieszkać?
– W „Jerzyku”.
– Czyli?
– To dawny dom wczasowy, jeszcze z peerelu. Pokoje niewielkie, luksusów brak, ale
bardzo fajna lokalizacja, bo blisko do dworca, a stamtąd ruszają wszystkie busy, którymi
dojeżdża się do szlaków. Aha, na miejscu są też siłownia, ping-pong, bilard i piłkarzyki, więc
jeśli nie ma czego robić wieczorem, to jest alternatywa – zaiwaniła tekstem reklamującym moje
kolonie w czasach młodości. Kochałam ją za to podejście!
– Busy? A to nie pojedziemy Dieterem?
– Oczywiście, że pojedziemy Dieterem, ale na miejscu nawet nie zamierzam ruszać go
z parkingu. Busem jest znacznie wygodniej. Jedziesz w jedno miejsce, wchodzisz w góry,
wychodzisz gdzie indziej. Dużo fajniej i wygodniej, niż kręcić się w kółko, żeby wrócić do
samochodu.
– Nadal nie przekonałaś – powiedziałam cwaniacko, choć wiedziałam, że z nią
pojechałabym nawet do Wychujewa Górnego, na przyśpieszony kurs siania pszenicy. Nie liczy
się miejsce, liczą się ludzie!
– Tuż obok jest dobra włoska restauracja „Villa Napolitana” i… Żabka pod bokiem.
Z pragnienia nie umrzesz. – Zuza wysączyła ostatnie krople kawy i energicznym ruchem
odstawiła filiżankę. – Czyli jesteśmy umówione! – stwierdziła z satysfakcją. – Ja w piątek rano
muszę jeszcze zajrzeć do kancelarii, ale wątpię, żeby zeszło mi więcej niż dwie godziny.
Przyjadę po ciebie jakoś między jedenastą i dwunastą. Zadzwonię, jak będę wychodzić. Czekaj
na dole. No to buźka!
Zerwała się, zgarnęła torebkę i wybiegła, jakby ktoś jej pieprzu na ogon nasypał. Szczerze
mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, w której dokładnie chwili wyraziłam zgodę na jej
pomysł, ale znałyśmy się już tak długo, że zdążyłam się przyzwyczaić. Zuza potrafiła
podejmować decyzje znacznie szybciej ode mnie, a ponieważ przekonałam się już wielokrotnie,
że te, które dotyczyły także mojej osoby, nigdy nie miały dla mnie przykrych konsekwencji,
a czasem nawet wychodziły mi na dobre, nauczyłam się akceptować je mniej więcej tak samo jak
zjawiska atmosferyczne, na które przecież nie miałam żadnego wpływu.
Tak też stało się i tym razem.
Po powrocie do domu stwierdziłam, że Zuza, oczywiście, miała rację. Zawartość mojej
szafy pozwalała na bezproblemowe skompletowanie całkiem sensownego wyposażenia na
kilkudniowy wypad w góry, oczywiście pod warunkiem, że nie zamierzałam wyglądać jak
Wanda Rutkiewicz przed decydującym podejściem na K2, tylko jak niedzielna – dosłownie
i w przenośni – turystka, która chce, cytując moją przyjaciółkę, trochę „złachać się” na
nietrudnych szlakach, nie wzbudzając politowania swoim wyglądem. Brakowało mi tylko butów.
Złapałam torebkę i dziarsko wybiegłam z mieszkania. Nie miałam pojęcia, gdzie kupuje
się buty do chodzenia po górach, nie miałam pojęcia, ile kosztują, czy mnie na nie stać, czy…
– Mala! – usłyszałam głęboki męski głos.
Klucze wypadły mi z ręki. Oho! Mój sąsiad!
– Cześć, Paweł.
Nawet się nie odwróciłam. Zwyczajnie było mi wstyd. Od czasu naszego ostatniego
spotkania żałowałam, że nie mogę wchodzić do domu przez okno, aby zminimalizować szansę na
ponowny kontakt. Powiedziałyście kiedyś przystojnemu sąsiadowi, że macie zwyczaj zaliczania
jednorazowych numerków? Nie? To nie wiecie, jakie to uczucie musieć potem z tym żyć. W tej
samej klatce schodowej.
Podniosłam klucze, zamknęłam drzwi, wrzuciłam klucze do torebki. Czułam, że rumienię
się jak dziewica. Odwróciłam się na pięcie… Stał przed drzwiami swojego mieszkania, oparty
plecami o framugę i uśmiechał się do mnie ciepło. Na szczęście nie miał na sobie fartucha. Albo
na nieszczęście, bo wyglądał naprawdę zajebiście.
– Dawno cię nie widziałem. Już się bałem, że się wyprowadziłaś.
– Miałam taki plan – wymamrotałam, nie ruszając się z miejsca.
Błysnął białymi zębami.
– Zupełnie niepotrzebnie. Bardzo cenię sobie szczerość.
– Możemy o tym nie gadać?
Nie chciałam brnąć w takie gadki, bo miałam mocne przeczucie, jak to się skończy.
Tajemniczego nieznajomego nie było już zbyt długo, a Paweł dziś ani trochę nie wyglądał na
pizdusia. Konsekwencje można było łatwo przewidzieć: zje mnie, przeżuje i wypluje resztki mej
godności.
– Ale o czym konkretnie? – Puścił do mnie oko. – Dokąd tak pędzisz?
Uff. Litościwy człowiek, najwyraźniej nie miał zamiaru kontynuować tematu. Chwała
Bogu.
– Muszę kupić buty do chodzenia po górach.
– Trekkingi? – Uniósł brwi z niedowierzaniem. Tak jakbym właśnie oznajmiła, że
zamierzam nago zatańczyć kankana przed panem Heniem, naszym stróżem. – A co konkretnie
cię interesuje? Lekkie podejściówki czy raczej coś poważniejszego?
– Eee… To znaczy…
Z wrodzonym wdziękiem, lekkością i łatwością ukręciłam bat na własny łeb. Skąd,
kuźwa, miałam wiedzieć, skoro góry widziałam raz w życiu, i to z perspektywy stojącej pod nimi
karczmy?
Na szczęście to był Paweł, a Paweł w kontaktach ze mną nie czekał na sensowną
odpowiedź dłużej, niż wymagała tego zwykła uprzejmość. Przypuszczam, że wystarczyło
spojrzeć na moją minę, żeby domyślić się, że szanse na uzyskanie takiej odpowiedzi są równe
zeru. Jeszcze większą sympatię zaskarbił sobie tym, że ani na jego twarzy, ani w oczach nie
pojawił się choćby cień zniecierpliwienia lub rozbawienia.
– To może zapytam inaczej: o jakich górach mówimy? Jesteś początkująca, nie?
Stał swobodnie, z naturalnym wdziękiem charakterystycznym dla wysportowanych osób
doskonale świadomych swojego ciała i panujących nad każdą jego częścią. Rozluźniłam się.
– Zależy w czym…
Uśmiechnęłam się szeroko. Nareszcie! Udało mi się być przy nim sobą! Poczułam się tak,
jakbym za chwilę miała stanąć na podium olimpijskim, gdzie jakiś zramolały starzec wręczy mi
złoty medal, a potem orkiestra zagra hymn. Pierwszy raz zaskoczyłam go odpowiedzią!
Parsknął śmiechem.
– Nie prowokuj mnie, sąsiadko!
Dałam się ponieść fali sukcesu.
– Bo nie dasz się sprowokować?
– Bo może ci to przyjść zbyt łatwo – odparł z uśmiechem.
– Tatry – dorzuciłam pospiesznie. Nie chciałam utracić chwilowej przewagi.
– Masz zaplanowane jakieś trasy?
Rozemocjonowana i podekscytowana chwilowym triumfem, rozpaczliwie usiłowałam
sobie przypomnieć, co mówiła Zuzka, równocześnie starając się przybrać obojętno-wyniosły
wyraz twarzy, jakby wybieranie tras wycieczkowych w Tatrach było czymś, co robiłam tak
często, że przestałam poświęcać temu jakąkolwiek uwagę. Kurde, co to było? Coś z jeleniem?
Jakby Jelenia Góra, tylko inaczej?
– Sarnia Góra! – wypaliłam, po czym uśmiechnęłam się pobłażliwie, udając rozbawienie
wymieszane z lekceważeniem. – Idziemy na Sarnią Górę. Takie tam, wiesz… – Wykonałam
nieokreślony ruch ręką. – Żeby jakoś spędzić dzień. To znaczy, pierwszy dzień – dodałam
szybko.
Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, za to w spokojnych zielonych oczach pojawił
się błysk, którego nie potrafiłam zinterpretować.
– Dzień, mówisz?
– No tak. – Czułam się coraz pewniej i podobało mi się, z jakim zainteresowaniem mi się
przygląda. Jeszcze bardziej podobało mi się, jak obmacał mnie wzrokiem, kiedy na niego nie
patrzyłam. To znaczy, kiedy myślał, że na niego nie patrzę. – Wyruszymy z samego rana, jak
zwykle, żeby wrócić przed zmrokiem. Weźmiemy prowiant, oczywiście. A w góry pojedziemy
busem, żeby… Żeby nie kręcić się w kółko i nie wracać do samochodu, oczywiście.
– Oczywiście. Czyli rozumiem, że już kiedyś zdobyłaś tę… górę?
Wydawało mi się, że słyszę w jego głosie coś w rodzaju zdziwienia. Odebrałam to jako
wyzwanie.
– Jasne! – Lekceważąco wydęłam wargi. – Już dwa… Nie, nawet trzy razy! To piękna
trasa. Trudna, ale piękna. A my uwielbiamy wyzwania – zakończyłam i uśmiechnęłam się
promiennie.
Z powagą skinął głową.
– Oczywiście. Nie wątpię. Jaki nosisz numer? – zainteresował się jak sprzedawca
z Mango.
Nie no, kurwa, trzymajcie mnie. Pan idealny na tym też się znał. Bibliofil, kucharz,
sommelier i przewodnik górski. Pewnie na dodatek kocha kocięta i szanuje dziewice. Albo
odwrotnie.
– Czterdzieści.
– Górskie czterdzieści?
Promienny uśmiech zastygł na mojej twarzy. Nie trzeba było być geniuszem, żeby
zinterpretować moje milczenie.
– Jak naturalnie wiesz… – Czy tylko mi się zdawało, czy jakoś dziwnie zaakcentował
słowo „naturalnie”? – …buty do wędrówek po górach muszą być nieco większe od tych
normalnych, nizinnych. Ze względu na to, że stopa przesuwa się do przodu podczas schodzenia.
Więc te czterdzieści…
– Tak, tak, oczywiście! Nizinne. Chodzi o nizinne czterdzieści. Wczoraj kupowałam te
sandały i tak mi się jakoś utrwaliło.
Wskazałam wzrokiem na swoje stopy. On również na nie spojrzał. I patrzył. I patrzył.
Ponownie zrobiło mi się dziwnie. Na bank fetyszysta stóp! Wreszcie głośno odetchnął i podniósł
wzrok.
– Bardzo ładne. – Czy aby na pewno miał na myśli sandały? Byłam prawie pewna, że nie.
– Bardzo dobrze się składa, bo mam czterdzieści i pół. Powinny być w sam raz.
Spojrzałam na jego stopy. Tak na oko co najmniej czterdzieści pięć, może nawet więcej.
Jak to mówili w mojej młodości? Duża stopa, duży… Kurwa, Mala! Ogarnij się! To jest dobry
chłopak, nie twój typ.
– Masz? Ale skąd masz? – wydukałam z wrodzonym wdziękiem i inteligencją.
– Normalnie, mam. – Otworzył drzwi. – Chodź.
Tym razem nie skręciliśmy do salonu, tylko w lewo, do sypialni. Rozejrzałam się
z ciekawością. Na jednej ścianie wielka szafa z przesuwanymi drzwiami, z obowiązkowym
lustrem oczywiście. Łóżko duże, ale bez przesady. Konstrukcja niska, za to materac, ho, ho! Na
oko miał ze czterdzieści centymetrów grubości. Korciło mnie, żeby sprawdzić, jak się na nim
siedzi.
Albo leży…
Szafa, łóżko i dwie nocne szafki bez szuflad były w jasnym odcieniu zimnej szarości, za
to ściany… Głęboki granat, soczysty burgund, intensywny błękit. Gdyby ktoś mi powiedział, że
można sobie zafundować taki zestaw kolorów, popukałabym się w głowę, ale muszę przyznać, że
wyglądało to zajebiście. Łóżko było przykryte gładką ciemnoszarą kapą i walało się na nim od
zarąbania różnokolorowych poduszek. Jednak coś z nim było, kurwa, nie tak. Jaki facet rzuca
sobie na łóżko poduszeczki?
– Usiądź, proszę.
Rozejrzałam się bezradnie. Na tych podusiach? Dostrzegł moje wahanie, bo gestem
wskazał łóżko.
– Tutaj.
Postanowiłam nie być suką i tego nie komentować. Ostrożnie posadziłam tyłek na
krawędzi materaca. Był miękki. I twardy. Sprężysty. Gęsty. Niesamowity. Poczułam wielką
ochotę, żeby wskoczyć na niego i wytarzać się jak szczeniak.
Gdyby był tu inny facet, tak właśnie bym postąpiła. Choć podejrzewałam, że problem był
raczej ze mną, nie z nim. Na moim miejscu pewnie każda normalna kobieta byłaby zachwycona.
Byłaby?
– Moja siostra jest podróżniczką. Nie ma swojego mieszkania, więc trzyma rzeczy
u mnie. I u mnie mieszka, kiedy na jakiś czas ląduje w Polsce. – Otworzył szafę. – Coś dla ciebie
wybierzemy.
Pochylił się i zaczął grzebać na najniższej półce. Po chwili przyklęknął i zanurzył się
w szafie niemal do połowy. Korzystając z okazji, szybko położyłam się na wznak i rozłożyłam
szeroko ręce. Materac był jeszcze bardziej wygodny, niż się spodziewałam.
– Są!
Pospiesznie wróciłam do pozycji siedzącej. Paweł wygramolił się z szafy i z triumfalnym
uśmiechem podniósł parę butów.
– Naturalna skóra łączona z bardzo wytrzymałym materiałem syntetycznym, membrana
z goreteksu, sznurowanie niemal na całej długości stopy, wytrzymała antypoślizgowa podeszwa,
a do tego jakie lekkie! – wyrecytował jak sprze­dawca w sklepie ze sprzętem turystycznym.
– Zobacz.
– Nie będzie zła, że dajesz mi jej buty? – spytałam, nieufnie patrząc na wyglądający
bardzo profesjonalnie trep.
– Jest mi winna więcej niż buty – rzucił, po czym zerknął na mnie z ukosa z taką miną,
jakby natychmiast pożałował, że to powiedział.
Hm… Ciekawe, o co tu chodzi? Chyba wyczuł, że zaraz pociągnę temat, bo szybko do
mnie podszedł z butem w dłoni. Nasze palce zetknęły się, a ja poczułam jego zapach.
Pawła, nie buta.
Zakręciło mi się w głowie. Czyżbym weszła już w ten wiek, że kręcą mnie dobrzy
chłopcy? Nie sądzę. W mojej głowie nadal wyświetlał się głównie niebieskooki bóg seksu. Ale
Paweł też miał coś w sobie… Taki posmak inności.
– Dziękuję. – Podniosłam się z łóżka. Staliśmy bardzo blisko siebie, z dłońmi
splecionymi na bucie. Wyjęłam mu go z ręki i cofnęłam się o krok. To znaczy, zamierzałam się
cofnąć, ale oczywiście trafiłam na łóżko i z rozmachem klapnęłam z powrotem na materac.
Niewiele brakowało, żebym nakryła się nogami.
Paweł zrobił pół kroku wstecz, skrzyżował przedramiona na piersi i przyglądał mi się
uważnie. Już się nie uśmiechał. Dość niezdarnie, ściskając kolana jak pensjonarka, zsunęłam
sandał z prawej stopy. Rzucił we mnie parą nierozpakowanych skarpet. Złapałam je
instynktownie, a on uśmiechnął się szeroko.
– Ale one są zapakowane… – powiedziałam z wahaniem. – Jesteś pewien, że nie będzie
zła?
Lekko wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie chciał o tym gadać. A ja nie zamierzałam
ciągnąć tematu. W zasadzie prawie się nie znaliśmy. To nie moja sprawa, co go łączy z siostrą.
A może dzieli? – przemknęło mi przez głowę.
Czułam na sobie jego wzrok, kiedy wciągałam skarpetę na stopę. Buta chyba dawno nikt
nie używał, bo był starannie zasznurowany. Usiłowałam rozsupłać węzeł, ale nie byłam w stanie
nawet go naruszyć.
– Pomogę ci, Mala.
Podszedł, przyklęknął przede mną, wyjął mi but z ręki. Bez najmniejszego trudu
rozwiązał węzeł, poluzował sznurowadło na całej długości.
– Proszę.
Nie wstał. Klęczał na jednym kolanie, nonszalancko oparty przedramieniem na drugim.
Przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym powoli opuścił wzrok na moje kolana, potem na stopy.
Wstrzymałam oddech, wsunęłam stopę w but. Utknęła w połowie.
– Jeśli można…
Znów włączył mu się tryb cholernego angielskiego gentlemana.
Nie czekał na odpowiedź, tylko pochylił się i zaczął jeszcze bardziej luzować
sznurowadło. Jego twarz znalazła się tak blisko moich nagich kolan, że wyraźnie czułam ciepło
jego oddechu na skórze. Na chwilę znieruchomiał, przymknął oczy, głęboko wciągnął powietrze.
Pochylił się jeszcze niżej, a ja odrobinę, na centymetr, może na dwa, rozchyliłam uda. Nie wiem
po co, chyba z naturalnej przekory. Jedną ręką przesunął delikatnie po mojej łydce, zjechał do
pięty, drugą przytrzymał but i wepchnął mi w niego stopę. Cofając dłoń, ponownie musnął łydkę,
tym razem z dołu do góry. Moje ciało pokryło się gęsią skórką.
Zerknął na mnie spod uniesionych brwi.
– Zasznurować?
Tylko skinęłam głową. Zaczynał mi się podobać. Zły znak.
– Nie za mocno? – zapytał po chwili. – To i tak tylko na próbę. Ty najlepiej będziesz
wiedziała, gdzie ścisnąć, a gdzie poluzować.
Założę się, że ty też sporo wiesz na ten temat, przemknęło mi przez głowę. Mimo iż nie
był do końca w moim typie, byłam pewna, że normalne dziewczyny szalały na jego punkcie.
– Jest w porządku – powiedziałam spokojnym tonem.
– Wstań i sprawdź. Jeśli będzie okej, założymy drugi.
Posłusznie wstałam, niemal ocierając się udem o jego policzek. Wciąż klęcząc, powoli
przesunął wzrokiem od moich stóp w górę, a potem z powrotem w dół. Wstał, splótł dłonie przed
sobą.
– Bardzo dobrze to wygląda – stwierdził z uśmiechem.
Odruchowo spojrzałam na jego dłonie. Pod cienkim materiałem sportowych spodni
wyraźnie rysowało się solidne zgrubienie, którego wcześniej na pewno tam nie było.
– To prawda – odpowiedziałam odruchowo. – Nawet bardzo dobrze. Myślę, że warto
spróbować z drugim.
Zaskoczył mnie. Czego jak czego, ale tego, że mu stanie, akurat się nie spodziewałam.
Mniej bym się zdziwiła, gdyby deklamował wiersze i śpiewał serenady. Zuzka najwyraźniej
miała rację: nic a nic nie znałam się na facetach.
Tym razem przy zakładaniu buta delikatnie trzymał mnie za łydkę, a na koniec przesunął
rękę aż pod kolano. Zrobiłam kilka kroków tam i z powrotem.
– Wygodnie mi! – stwierdziłam z nieukrywanym zaskoczeniem.
Skinął głową.
– Mi mniej.
Wiedziałam. Po prostu wiedziałam, do czego pije. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam
zniknąć stąd jak najprędzej. Inaczej wpieprzę się w kabałę.
– Paweł, bardzo ci dziękuję, ale muszę już lecieć.
Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Nie byłam pewna, co widzę w jego oczach.
Pragnienie? Zdziwienie? Smutek?
– Oczywiście.
– Dziękuję ci pięknie. Ile jestem winna? – zapytałam, ruszając w stronę drzwi.
W górskich czarno-czerwonych butach, z sandałami w ręku.
– Nie wygłupiaj się. Oddasz w naturze.
Zerknęłam na niego z ukosa.
– W sensie: kupisz mi wino, jeśli się sprawdzą – sprecyzował pospiesznie.
– Stoi – rzuciłam z uśmiechem, ale szybko się zreflektowałam. – To znaczy: deal.
– Albo uznajmy to za rekompensatę za jajka – nie darował sobie.
Idąc do drzwi, czułam na sobie jego wzrok. Żałowałam, że mam do przejścia zaledwie
kilka kroków.
– Udanej wyprawy na Sarnią… Górę!
Otworzyłam drzwi, posłałam mu przez ramię zalotne spojrzenie i wyszłam z mieszkania.

– Lubię być dobrze rżnięta – wyszeptałam, sama nie poznając swojego ochrypłego głosu.

Totalnie mnie wzięło. Gdybym nie była pijana, gdybym go znała, nigdy nie pozwoliłabym
sobie na takie teksty. Na szczęście to było jak sen: miałam absolutną, choć niepopartą niczym
pewność, że nikt się o tym nie dowie. Po prostu wiedziałam, że nie był facetem, który lubił się
zwierzać z takich rzeczy. Miałam zamiar dziś totalnie popłynąć i znalaz­łam do tego idealnego
gościa. Wiedziałam o tym od chwili, kiedy wszedł na imprezę. Z niespotykaną pewnością siebie,
z niewzruszoną miną, seksowny, spokojny, wyluzowany, jak pieprzony feudalny książę,
zaszczycający nas swoją osobą. Wiedziałam, z kim mi się kojarzył; wyglądał jak Uhtred, mój
ulubiony bohater z serialu o wikingach.

– A nieczęsto mi się to zdarza – dodałam uczciwie.


O dobry seks było dziś cholernie trudno, albo ja tak kiepsko wcześniej wybierałam… Tym
razem jednak trafiłam bez pudła. Najwyraźniej nie był internetowym cwaniakiem, do jakich
przywykłam. Widziałam go w akcji i widziałam, że bierze, co chce, bez zbędnej napinki
w rodzaju: zrobię ci to i to. On to po prostu robił. Mając w dupie to, że poznaliśmy się zaledwie
pięć minut temu, olewając konwenanse i konsekwencje oraz dwadzieścia niczego nieświadomych
osób bawiących się za ścianą.

Uśmiechnął się pod nosem. Jego twarz od razu złagodniała. Chyba darował mi już tego
„skurwysyna”.

– Pięknie ci w czarno-czerwonym. Ale pewnie o tym dobrze wiesz…

Rozpiął mi stanik i rzucił go za siebie. Nie spuszczając ze mnie oczu, uklęknął przede mną
i szybkim ruchem ściągnął mi majtki. Uniosłam najpierw jedną nogę, a kiedy majtki zwisły na
drugiej stopie, kopnęłam je w ślad za stanikiem. Uśmiechnął się szeroko i wstał… A potem wziął
obie moje piersi w ręce i zaczął je ważyć w dłoniach, jednocześnie jego usta dotknęły mojej szyi.
Znów był delikatny, powoli przesuwał wargi w dół, przez cały czas pieszcząc piersi swoimi
wielkimi łapami. Zarzuciłam mu nogę na biodro i przytuliłam się tak mocno, że nie dałoby się
wcisnąć między nas nawet bibuły. Ale nie obeszło go to ani trochę. Nadal dotykał mnie tak
leciutko, że miałam ochotę zawyć, byle tylko przyśpieszył. Okazało się jednak, że przewiduje moje
reakcje dużo lepiej niż ja… Delikatna pieszczota tak bardzo kontrastowała z tym, co wcześniej
mówił, że nagle poczułam, jak rozlatuję się na kawałki i pierwszy raz w życiu dochodzę tylko
i wyłącznie od tak niewinnego dotyku.
ROZDZIAŁ 5

Kretynka – stwierdziła Zuzka spokojnie i, byłabym gotowa przysiąc, niemal z podziwem.


– Po prostu kretynka.
Przebiłyśmy się już przez przebudowywany odcinek E77 między Warszawą i Grójcem,
wypadłyśmy na S7 i Dieter właśnie osiągnął prędkość przelotową. Z planowanego wyjazdu
między jedenastą i dwunastą oczywiście wyszły nici; Zuzka najpierw zadzwoniła o jedenastej
trzydzieści, że musi zostać w kancelarii jeszcze jakąś godzinę, a potem o dwunastej trzydzieści,
że jeszcze pół godziny. Ostatecznie zgarnęła mnie sprzed domu za kwadrans druga.
– Nie przesadzaj. Mam fajne buty, nie musiałam ich kupować i jestem umówiona
z sąsiadem na wino.
– Nie o tym mówię! Sarnia Góra? Serio? – Wzniosła ręce i oczy ku niebu, co, biorąc pod
uwagę prędkość, z jaką przemieszczał się Dieter, a my razem z nim, raczej nie było dobrym
pomysłem. – Litości! Całodniowa wyprawa? Z prowiantem? Czy ty wiesz, co ten nieszczęśliwy
człowiek musiał o tobie pomyśleć?
Nie wiedziałam, ale bez trudu mogłam to sobie wyobrazić…
– Oj tam, nie przesadzaj… Sarnia Góra czy Sarnia Skała, co za różnica?
– Zasadnicza! Za-sad-ni-cza-! – przesylabizowała, akcentując każdą sylabę uderzeniem
dłoni w kierownicę. – Na Sarnią Skałę wchodzą ciężarne i zakonnice, a nawet ciężarne
zakonnice. A powiedzieć, że idzie się tam z prowiantem, i do tego wcześnie rano, żeby wrócić
przed zmrokiem, to mniej więcej tak, jakby wybrać się z namiotem i kocherem na Szarlotę, bo
nie wiadomo, czy człowieka noc nie zaskoczy.
– Co to jest Szarlota?
– Wielka hałda na Śląsku, w Rydułtowach. Najwyższa w Polsce i chyba jedna
z najwyższych w Europie.
Chociaż znamy się już tyle lat, Zuzka wciąż nie przestaje mnie zaskakiwać. To, że wie
mnóstwo rzeczy, których ja nie wiem, wcale mnie nie dziwi i jest całkowicie okej. Ale ona wie
rzeczy, o których mi się nawet nie śniło, że można je wiedzieć.
– A po co ktoś miałby wchodzić na hałdę?
– Jak to po co? Żeby z niej zejść!
Proste, prawda? I po dyskusji.
– Nie przesadzaj z tą Górą, czy Skałą – powtórzyłam. – Paweł jakoś nie zabił mnie
śmiechem.
Pokiwała głową.
– Oczywiście. Pewnie. Za to służył ci radą i wszechstronną pomocą… Pewnie jest
wyznawcą teorii, że kto sąsiadki nie przejebie, ten nie znajdzie miejsca w niebie…
Przez chwilę słychać było tylko dziarski pomruk silnika Dietera, szum opon i powietrza
i przytłumione mięsiste tętnienie Muse z głośników Harman Kardon.
– Fajny jest chociaż?
– W sumie tak! – sapnęłam.
– „W sumie tak” w twoim stylu? Czyli emocjonalnie niedorobiony zjeb?
– Nie, w twoim – przyznałam z bólem serca. – Fajny, mądry, chyba grzeczny chłopak.
Zuzę zatkało. I to na amen. Przez dobrych czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt minut nie
odezwała się ani słowem. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak długo milczała
w mojej obecności.
W pobliżu Kielc poczułam, że robię się głodna.
– Może byśmy coś zjadły? – zaproponowałam bez większej nadziei.
Zuza tak lubi, a właściwie kocha swojego Dietera i czerpie taką radość z jazdy nim wtedy,
kiedy może choć trochę „przycisnąć”, że bardzo trudno jest skłonić ją do postoju. Najlepszym
sposobem jest oczywiście siku, ale bestia doskonale wie, że zaczynam jęczeć z dużym
wyprzedzeniem, i potrafi przetrzymać mnie do chwili, kiedy autentycznie mocz zalewa mi oczy.
Potrzeba zaspokojenia takich potrzeb jak jedzenie czy picie z reguły nie robi na niej żadnego
wrażenia. Tym razem spotkało mnie zaskoczenie.
– A wiesz, czemu nie? Kiedyś jadłam rewelacyjne pierogi w skansenie zaraz za
Chęcinami.
– W skansenie? – zdziwiłam się. – Świeże były czy raczej zabytkowe?
– Świeżuteńkie. I przepyszne. Trzy rodzaje: z mięsem, serem i kapustą z grzybami.
Nie jestem wielką fanką pierogów, ale uznałam, że nie ma co grymasić. Alternatywą
mogła być jazda non stop do Zakopanego, najwyżej z przerwą na tankowanie, a to oznaczało hot
doga albo zapiekankę na stacji benzynowej. Pierogi na pewno będą lepsze, nawet takie ze
skansenu.
Trafiłyśmy bez kłopotu. Ogromny parking, niewiele samochodów, ani jednego autokaru.
Dobre rokowania, tym bardziej że stanęłyśmy koło wypasionej fury: srebrzystoszary aston
martin. Z otwartym dachem. Na śląskich numerach. Nie wiedziałam, że takie samochody jeżdżą
po Polsce. Obejrzałyśmy go z uznaniem ze wszystkich stron, no i w środku. Wyglądał jak
z salonu: żadnych śladów użytkowania, żadnego drobiazgu na konsoli środkowej. Nawet
dywaniki wyglądały tak, jakby ktoś wytrzepał je po wyjściu z auta.
– Słuchaj, kto zostawia brykę za ponad bańkę z otwartym dachem? – dziwiła się głośno
Zuzka. – Nawet jeśli ktoś jej nie ukradnie, to jakiś zazdrosny rodak może przecież pociąć
tapicerkę albo, bo ja wiem? Nasikać do środka?
Trudno było się z nią nie zgodzić.
– Może to po prostu ktoś, kto nikogo i niczego się nie boi?
Jak się w niezbyt odległej przyszłości okazało, miałam rację, choć nie całkiem w tym
sensie, o jaki mi chodziło.
Dalej nie było już tak dobrze. Gospoda z pierogami, o których mówiła Zuzka, mieściła się
w starej chacie na terenie skansenu. Niestety, z niewiadomych powodów była nieczynna. Przed
skansenem stał duży nowy budynek stylizowany na dworek, pałacyk czy chuj wie co. Urządzono
w nim restaurację, więc zajrzałyśmy do środka. Na widok marmurowej posadzki, kompletnie
niepasującej do budynku, i dziwacznych pseudogreckich kolumn, niepasujących jeszcze bardziej,
powinnyśmy były zawrócić na pięcie i wyjść, ale my, nie wiedzieć czemu, parłyśmy naprzód.
Sala po prawej, sala po lewej, pośrodku szatnia, nieczynna o tej porze roku. Po minucie, może
dwóch, pojawił się idący dziarskim krokiem kelner w białej marynarce, z tacą, na której stała
butelka coli i szklanka.
– Przepraszam, czy można u państwa zjeść obiad? – zapytałam uprzejmie i trochę bez
sensu, no bo gdzie można zjeść obiad, jak nie w restauracji?
Kelner spojrzał na mnie, a raczej na wylot przeze mnie.
– Tak – rzucił, nie zwalniając kroku i znikł w sali po lewej stronie.
Wymieniłyśmy z Zuzką spojrzenia.
– Nie przeszkadzaj panu – skarciła mnie. – Nie widzisz, że pan pracuje?
Po kolejnej minucie pan pojawił się ponownie. Równie szybkim krokiem co poprzednio
zmierzał w przeciwnym kierunku. Tym razem niósł pustą tacę, bez coli. Minął nas bez słowa, ale
po paru metrach odwrócił głowę i rzucił, nie zwalniając tempa:
– Wszystkie stoliki zajęte. Trzeba zaczekać jakąś godzinę.
Znacznie szybciej, bo po jakichś dziesięciu sekundach, byłyśmy już na zewnątrz.
– Wiesz co? – powiedziała Zuzka w zamyśleniu. – Naprawdę lubię, kiedy ludzie
wykonują swoją pracę z pasją i zaangażowaniem. I kiedy są właściwymi ludźmi na właściwym
miejscu. To miłe i budujące. I wciąż cholernie rzadko spotykane, niestety.
Przyznałam jej rację.
– No ale co z żarciem? – zapytałam przytomnie. – Naprawdę coś bym chętnie
przetrąciła…
– Wytrzymasz jeszcze jakieś trzy kwadranse, w najgorszym razie godzinę? Znam świetną
knajpę rybną pod Krakowem. Mają własną hodowlę pstrągów, ale ja najbardziej lubię sandacza
z pieca.
Wzruszyłam ramionami.
– Ja dam radę, ale ty?
– Spokojna głowa. Wysikałabym się tylko jeszcze… Byle nie u tych gamoni. – Ruchem
głowy wskazała na pseudodworek. – Pójdę do skansenu, tam też mają kibelki. Idziesz?
– Nie, wytrzymam.
Zuzka dziarskim krokiem skierowała się do wejścia do skansenu, a ja niespiesznie
ruszyłam w kierunku Dietera. Obok astona przypominającego skrzyżowanie kosmicznego
myśliwca z głowicą nuklearną wyglądał niemal jak eksponat z muzeum motoryzacji. Obeszłam
powoli srebrzystoszarą maszynę, chłonąc wzrokiem nie tyle każdy szczegół, ile raczej cudowne
połączenie wszystkich szczegółów w zapierającą dech w piersi całość. Słowo daję, mogłabym się
z nim kochać, tu i teraz. Do tej pory myślałam, że przynajmniej nie jestem blacharą. Ale z bólem
serca musiałam przyznać, że chyba nawet ta wada nie została mi oszczędzona.
Nasyciwszy zmysły, postanowiłam skorzystać z chwili i zajrzeć przez bramę skansenu.
Kiedyś serdecznie nienawidziłam takich miejsc, ale było to spowodowane traumą ze szkoły
podstawowej. Nauczycielka wiedzy o kulturze, która niestety była także naszą wychowawczynią,
była święcie przekonana, że obcowanie z reliktami kultury ludowej i znajomość tajników
wiejskiego budownictwa z osiemnastego i dziewiętnastego wieku wzniesie nasze dziecięce
umysły na wyżyny, z których bez trudu ogarniemy wszystko, co niezbędne, by stać się tak
zwanymi kulturalnymi ludźmi. Nie pykło: lekcje z nią nazywaliśmy wiedzą o wsiokach.
Zrobiłam zaledwie kilka kroków, kiedy kątem oka dostrzegłam jakieś poruszenie przy
astonie. Odwróciłam się odruchowo.
Do samochodu zbliżał się młody mężczyzna. Nieprzesadnie wysoki, szczupły
i wysportowany. Miał na sobie dość dopasowaną białą koszulę, luźne jasne spodnie z brązowym
paskiem, brązowe mokasyny. Tyle zdążyłam dostrzec przez tę sekundę lub dwie, kiedy
widziałam całą sylwetkę. Aston mrugnął kierunkowskazami, usłyszałam stłumiony odgłos
odblokowywanego centralnego zamka. Mężczyzna otworzył drzwi. Już miał wsiąść, ale nagle
znieruchomiał, powoli podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał niewiarygodnie niebieskie oczy,
jakby korzystał z barwiących szkieł kontaktowych. Blizna na policzku. Przez chwilę patrzył na
mnie z kamienną twarzą, po czym w jego oczach pojawił się jakiś dziwny błysk. Uśmiechnął się
i lekko skinął głową. Zaraz po tym wsiadł, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik. Z przytłumionym,
mlaszczącym pomrukiem samochód cofnął się, po czym potoczył się po żwirze w kierunku
wyjazdu z parkingu. Tuż przed asfaltem zatrzymał się. Zamrugał mi awaryjnymi, potem
zapulsował kierunkowskaz. Maszyna ponownie ruszyła, skręciła w prawo i płynnie, jak oglądany
w zwolnionym tempie pocisk wystrzelony z procy, wystartowała w stronę łącznika
z ekspresówką. Towarzyszył temu odgłos przypominający leniwy pomruk tygrysa budzącego się
z popołudniowej drzemki.
Stałam jak posąg. Mój sparaliżowany umysł analizował obrazy w tempie konia
chodzącego w kieracie, którego mogłam kiedyś podziwiać podczas jednej ze szkolnych
wycieczek.
Niebieskie oczy.
Blizna na prawym policzku.
Kurwa, to niemożliwe.
A jednak.
Moje ciało wystartowało do biegu, zanim mózg zdołał choćby częściowo otrząsnąć się ze
stuporu. Wiele osób, w tym oczywiście Zuzka, mówiło mi często, że zdarza mi się działać
szybciej, niż myślę; akurat teraz dokładnie tak było. Myślenie włączyło się dopiero wtedy, kiedy
wpadałam w bramę, ale różnica była tak subtelna, że właściwie niedostrzegalna. Parę metrów
dalej, za nieczynną karczmą, była furtka prowadząca na teren właściwego skansenu. Przy furtce
stał znudzony strażnik. Na mój widok wzdrygnął się – ciekawe, jaką miałam minę… – po czym
otworzył usta, najprawdopodobniej po to, żeby poinformować mnie o konieczności kupienia
biletów, ale nie dopuściłam go do głosu.
– Panie, gdzie tu toaleta?!
Musiał powstrzymać będącą już w drodze, powtarzaną zapewne setki razy formułkę
i zastąpić ją odpowiedzią na moje pytanie. Wydawało mi się, że to trwa wieki.
– Tam, po prawej. Idzie pani chodnikiem aż do długiego białego budynku…
Pognałam jak klacz na wystawę ogierów pełnej krwi arabskiej połączoną z możliwością
konsumpcji. Myślę, że pobiłam rekordy powiatu we wszystkich kategoriach wiekowych w biegu
do tego konkretnego kibla od tej konkretnej furtki. Damskie toalety były po lewej.
– Zuzkaaaaaa! – wydarłam się, wpadając do środka.
W przedsionku dwie umywalki, dalej trochę większe pomieszczenie z czterema kabinami.
Troje drzwi otwarte na oścież, czwarte zamknięte. Rzuciłam się na nie z pięściami.
– Zuzkaaaaaa!
– Co jest? – usłyszałam zaniepokojony głos ze środka. – Co się stało?
– Wychodź! Wychodź prędko! Musimy jechać, zaraz, teraz, natychmiast! No wychodź,
słyszysz? Pospiesz się! Szybko!
Szelest papieru. Pięć lat przerwy. Odgłos spuszczanej wody. Dwadzieścia lat ciszy.
Stukot odsuwanej zasuwki. Wieczność. Wreszcie drzwi się otworzyły i z kabiny wyłoniła się
moja przyjaciółka.
– Co się stało? – powtórzyła z przerażoną miną. – Źle się czujesz? Ktoś ci coś zrobił?
– Do samochodu, prędko!
Złapałam ją za rękę, pociągnęłam za sobą. Była tak zdumiona, że nie stawiała oporu.
Wypadłyśmy na chodnik, pognałyśmy do furtki. Na nasz widok strażnik cofnął się o krok, robiąc
przejście. Jego szczęście, bo jak nic zostałby stratowany. Jakimś cudem trafiłam w furtkę.
Wlokąc za sobą Zuzkę wydającą dziwne ni to pokwikiwania, ni to pochlipywania, przemknęłam
przez bramę i teleportowałam nas do Dietera.
– Otwieraj!
Stukot zamka. Ułamek sekundy później byłam już w środku i zapinałam pas.
– No wsiadaj, do cholery! Na co czekasz? Odpalaj, ruszamy!
Wykonywała moje polecenia z otępiałą miną.
– Szary aston martin kabrio na śląskich blachach! – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
– Goń go!
Słowo „goń” podziałało na Zuzkę jak smagnięcie biczem. To przynajmniej mogła
zrozumieć. Tak mocno wdepnęła w gaz, że ASR na ułamek sekundy zgłupiał; koła zaszurgotały
na żwirze, po połowie obrotu odzyskały przyczepność, Dieter wyprysnął jak dźgnięty ostrogą.
– W prawo! – zakomenderowałam przy wyjeździe.
Asfalt zmarszczył się nam pod kołami. Kilkanaście sekund później byłyśmy przy rondzie;
pierwszy zjazd prowadził w kierunku Krakowa, drugi do Kielc i dalej do Warszawy. Trzeba było
podjąć decyzję.
– Którędy?
Widać było, że Zuzka chwilowo odłączyła wyższe funkcje myślowe i działa jak automat.
Kazałam jej jechać, więc jedzie. I bardzo dobrze. Roztrząsanie kwestii, dlaczego jej przyjaciółka
wyciąga ją za włosy z kibla w skansenie pod Chęcinami, wrzuca do samochodu i każe gonić
szarego astona martina, mogłoby źle się skończyć. Dla wszystkich zainteresowanych.
No właśnie, którędy? Z parkingu nie było widać ronda, a nawet gdyby było, to w chwili,
kiedy przejeżdżał przez nie aston, ja ściągałam Zuzkę z sedesu. Dokąd pojechał? Dokąd on,
kurwa, pojechał???
– Kraków! Jedź na Kraków!
Nie wiem, czemu tak zdecydowałam. Może… Może dlatego, że facet wyglądał na
takiego… zrelaksowanego? Jakby nie jechał do roboty ani do żony z dzieciarami, tylko na
weekend. Wyluzować się. Odpocząć.
Jak do tego doszedłeś, Sherlocku? – zapytał szyderczy głos w mojej głowie. Mój głos.
Furę ma na śląskich numerach. Śląsk, o ile ostatnio nic się nie zmieniło, jest na południu Polski.
Tak samo jak Kraków. Czyli gość być może jednak jedzie do roboty. Albo do żony
z dzie­ciarami.
Nieważne. Byle skręcił właśnie w tę stronę. Jak mawiała moja fizyczka z liceum:
mniejsza o kierunek, liczy się zwrot.
– Gazu, Zuza! Nie zawiedź mnie, kurwa!
Silnik wył i przycichał, wył i przycichał – zdaje się, że tak pracowała automatyczna
skrzynia biegów. Komputerowy mikromóżdżek Dietera zapewne kąpał się w elektronicznej
adrenalinie. Prawie dwieście pięćdziesiąt koni ukrytych w niepozornej powłoce zaprojektowanej
z myślą o statecznych panach doktorach i paniach doktorowych z Hesji, Badenii-Wirtem­­bergii
czy Dolnej Saksonii, zerwało się z uwięzi i z rozwianymi grzywami gnało po oddanym do użytku
z kilkunastomiesięcznym poślizgiem odcinku naszej, polskiej, słowiańskiej S7 między
Chęcinami i Jędrzejowem. Gdybym miała fiuta, pewnie stanąłby mi jak palma w Łowiczu. A tak,
byłam tylko podjarana.
Ale z innego powodu.
Niebieskie oczy. Blizna na prawym policzku. Ja pierdolę.
To niemożliwe.
A jednak.
Sto pięćdziesiąt na liczniku miałyśmy prędzej, niż Usain Bolt zdołałby podrapać się po
jajach. Sto osiemdziesiąt. Dwieście. Dwieście dwadzieścia. Samochody na prawym pasie
zdawały się stać w miejscu. Lewy pas był tylko nasz, od przedniego zderzaka Dietera aż po
horyzont. Dwieście trzydzieści. Kątem oka zerknęłam na Zuzkę. Wbiła się plecami w fotel,
kierownicę trzymała mocno, ale nie kurczowo. Fachura. Widać, że oswojona z prędkością.
W kabinie zrobiło się głośno; najwyraźniej projektanci z Wolfsburga nie przewidywali, że
stateczni panowie doktorzy i panie doktorowe będą popierdalać z takimi prędkościami po
niemieckich Autobahnach. Ale Polak potrafi.
Dwieście czterdzieści. I wciąż ani widu srebrzystoszarego astona martina. Ile czasu mogło
mi zająć wyciągnięcie Zuzki z kibla, dowleczenie jej na parking i wrzucenie za kierownicę
Dietera? Trzy minuty? Cztery? Raczej nie więcej. Więc tyle przewagi miał na starcie. A ile mógł
pognać? Nie miałam pojęcia, ale na pewno więcej niż my.
Dużo więcej.
– Szybciej! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
– Nie da się – odpowiedziała spokojnie Zuza.
Doceniałam fakt, że nie pyta, o co chodzi. Najwidoczniej wyraz mojej twarzy dobitnie
świadczył o tym, że to sprawa życia lub śmierci.
Weszłyśmy w łagodny prawy łuk. To znaczy łagodny to on był przy prędkościach
zgodnych z ogólnie przyjętymi normami społecznymi. Przy dwustu czterdziestu… nie, już przy
dwustu pięćdziesięciu na liczniku, siła odśrodkowa próbowała wyrwać mnie z fotela i cisnąć
Zuzce w objęcia. Niewiele brakowało do tego, żeby jej się udało. Zaraz potem był łuk w lewo.
Rozsmarowało mnie na drzwiach. Kurde, kto buduje takie drogi???
Ciekawe, co myśleli kierowcy wyprzedzanych samochodów. O ile mieli czas cokolwiek
pomyśleć. Kiedy jedziesz drogą ekspresową sto dwadzieścia albo sto czterdzieści na godzinę,
wydaje ci się, że całkowicie panujesz nad sytuacją. Widzisz, co się dzieje przed tobą i z tyłu,
masz czas na to, żeby spokojnie zareagować. Chyba że w lusterku wstecznym pojawi się czarny
punkt z wytrzeszczonymi ślepiami ledowych reflektorów: Dieter gnający na złamanie karku
w pogoni za czymś, co z powodzeniem mogłoby się ścigać z maszyną Formuły 3. Z nienaturalnie
spokojną Zuzką za kierownicą. I ze mną na fotelu pasażera.
Nagle… Czy to możliwe? Tak! Za kolejnym łukiem, wcale nie tak daleko, dostrzegłam
szarą kropkę. Mogło to być cokolwiek, ale szósty zmysł podpowiedział mi, że to na pewno on.
Aston martin. Niebieskie oczy. Blizna na prawym policzku. Sens mojego istnienia.
– Szybciej, kurwa!!! – wydarłam się wniebogłosy.
– Nie da się, kurwa!!! – rozdarła się Zuzka w odpowiedzi. – Jadę, ile fabryka dała,
a nawet więcej! I nawet nie pytam, co odpierdalasz, kretynko!
Bezsilnie zacisnęłam pięści. Szara kropka powiększała się – powoli, ale stale. Też chyba
grzał niewąsko, jakoś około dwóch paczek, ale on miał w zapasie jeszcze stówę, jeśli nie więcej.
My, a raczej Dieter, nie miałyśmy już żadnych rezerw.
Dwie minuty później nie miałam już żadnych wątpliwości. To był on. Posuwał dostojnie
lewym pasem. Pewnie nawet nie bardzo patrzył w lusterka, bo i po co? Władca przestrzeni
z chuj-wie-iloma końmi mechanicznymi pod maską. Jeszcze parę kilometrów i czeka go
niewąskie zdziwienie.
– Ja pierdolę…
Zerknęłam na Zuzkę. Patrzyła w lusterko wsteczne.
– Co jest?
– Chyba nie tylko tobie się tak spieszy. Jakaś beemka siedzi nam na zderzaku.
Obejrzałam się. Rzeczywiście, kilkanaście metrów za nami zobaczyłam
charakterystyczny grill bmw. Facet sporo ryzykował, bo przy tej prędkości w razie naszego
nagłego hamowania mógłby nawet nie zauważyć, że nas przeleciał. To znaczy przez nas.
Jego strata, dla nas ujma na honorze.
– No to może go puść?
– Dupa blada – powiedziała Zuzka głuchym tonem, włączyła kierunkowskaz i zjechała na
prawy pas. Zaczęła zwalniać.
– Co ty robisz??? – wydarłam się. – Przepuść go, ale nie zwalniaj!
Dwieście dwadzieścia. Dwieście. Sto siedemdziesiąt.
– Dupa blada – powtórzyła Zuzka. – To policja.
Schowałam twarz w dłoniach.
– Jak masz na imię? – usłyszałam tuż przy uchu.

Chwilowo nie miałam o tym bladego pojęcia… i miałam na to totalnie wysmerfowane.


Prze­rażająco cudowny stan. Z najwyższym trudem uruchomiłam trzy z moich czterech zdatnych
do użytku komórek mózgowych. Reszta poszła się jebać.

Dosłownie.

– Mala – wyszeptałam, przesuwając jednocześnie dłońmi po jego nagich plecach.


Wyczułam na jego skórze nieco inną fakturę. Pewnie tatuaż. Duży. Obejrzę sobie później.

– Mala… – powtórzył seksownie, po czym podniósł mnie i oparł plecami o ścianę. Zrobił
to tak, jakby nie wymagało to od niego najmniejszego wysiłku. Ważyłam 59 kilogramów, a przy
nim czułam się lekka jak piórko. Przesunęłam ręce z jego pleców na pięknie wyrzeźbione
ramiona.

– Chcę cię zerżnąć, Mala – powiedział prosto do mojego ucha. Byłam tak mokra jak nigdy
w życiu. – Mogę? – zapytał, patrząc w moje oczy.

Skurwiel. Dobrze wiedział, że nie tylko może, ale musi. Koniecznie. Zaraz. Natychmiast.
Chciał, żebym to ja postawiła kropkę nad i.

Wysiliłam się na mały bunt.

– Skoro nalegasz…

To był dobry krok. Jego spojrzenie się wyostrzyło. Czyli zabawa potrwa dłużej.

– Nie chciałbym cię zmuszać – powiedział niewinnym tonem. – Wolałbym, żebyś była tego
pewna.

Oderwał mnie od ściany i zaniósł do biurka. Posadził mnie na nim i wszedł między moje
nogi. Złapał mnie prawą ręką za brodę…

– Ty po prostu chcesz, żeby było ostro? Prawda, Mala? – odgadł bez pudła, po czym
drugą ręką popchnął mnie tak, że upadłam na plecy. A potem rozpiął rozporek dżinsów
i przyciągnął mnie do siebie.

– Dobrze więc. Będzie tak, jak księżniczka sobie życzy.

Wszedł we mnie tak mocno, że krzyknęłam.


ROZDZIAŁ 6

Policyjne bmw z migającym za tylną szybą napisem POLICJA JEDŹ ZA MNĄ ściągnęło
nas z S7 w Jędrzejowie. Jechałyśmy za nim w milczeniu. Zatrzymaliśmy się zaraz za zjazdem,
w pierwszej zatoczce. Zuza wyłączyła silnik. Z beemki wysiadł postawny funkcjonariusz,
obrzucił Dietera uważnym spojrzeniem, jakby chciał się upewnić, że nie odleci znienacka,
i podszedł od strony kierowcy. Zuzka opuściła szybę i uśmiechnęła się promiennie.
– Dzień dobry, aspirant Krzysztof Kluska z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy
Wojewódzkiej w Kielcach. Proszę przygotować dowód tożsamości, prawo jazdy i dowód
rejestracyjny. I zapraszam panią do nas.
– Oczywiście – odpowiedziała Zuza takim tonem, jakby aspirant Kluska właśnie wyznał
jej, że jest jedynym dziedzicem rodu von Habsburgów, i zapytał, czy zechce wyjść za niego za
mąż. – Już do panów pędzę.
Spojrzał na nią jakoś dziwnie i wolnym krokiem wrócił do wozu. Mimo nie najlepszego
stanu psychicznego, w jakim się znajdowałam, nie mogłam nie zauważyć, że ma całkiem zgrabny
służbowy tyłek. Zuzka zgarnęła torebkę.
– Nic się nie martw – rzuciła, widząc moją grobową minę. – Będzie dobrze.
Jakoś nie bardzo potrafiłam to sobie wyobrazić.
Oczekiwanie na jej powrót umilałam sobie rozważaniami o swojej bezdennej głupocie.
Co ja sobie właściwie wyobrażałam? Że dopadnę gościa i powiem mu: „Hej, to ja jestem tą laską,
którą tak zerżnąłeś u ZZTopów, że jej się pod deklem poprzestawiało. Poznaj moją matkę
i żyjmy razem długo i szczęśliwie”? Nie wspominając o tym, że teraz, kiedy powoli włączały mi
się funkcje myślowe, nie bardzo wiedziałam, jak właściwie miałabym go dopaść. Kazałabym
Zuzce zepchnąć go na pobocze? Jechać za nim tak długo, aż sam by się gdzieś wreszcie
zatrzymał? Z każdą chwilą coraz głębiej pogrążałam się w czarnej dziurze depresji. Kiedy Zuzka
wysiadła z bmw, pomachała funkcjonariuszom jak ulubionemu wujostwu wyjeżdżającemu do
sanatorium i wróciła do Dietera, tkwiłam w niej już po uszy.
– No i co? – spytałam głosem Dartha Vadera nazajutrz po imprezie urodzinowej
u Imperatora.
Machnęła ręką.
– Według taryfikatora. Jest nagranie, nic się nie dało ukręcić.
Nie zabrzmiało to optymistycznie.
– Czyli?
– Tysiąc i dziesięć punktów. Leciałyśmy dwieście czterdzieści siedem na godzinę.
Możliwe, że w lokalnej prasie o nas napiszą – dodała z czymś w rodzaju dumy w głosie.
– O kurwa… – jęknęłam. – Zuzka, ja ten mandat oczywiście…
Znowu machnęła ręką.
– Daj spokój. Zenek zapłaci. Ostatnio trochę nabroił, niech się wykaże.
Nie wierzyłam własnym uszom. Zenek? Nabroił? Ale jak? Częściowym wyjaśnieniem był
ton głosu Zuzki; kiedy kobieta mówi o mężczyźnie w TEN sposób, może mieć tylko jedno na
myśli. Niewiarygodne. Chwilowo byłam zbyt skołowana i przybita, żeby drążyć temat, ale
wiedziałam, że do niego wrócę, jak tylko psychicznie trochę się ogarnę. Zresztą znałam Zuzkę
bardzo dobrze – dopytywanie i tak by nic nie dało. Gdyby chciała, sama by powiedziała. Dlatego
dzielnie milczałam, choć skręcało mnie z ciekawości, co Zenek, ta idealna postać z bajki, mógł
zmalować?
Zuzka usiadła bokiem na fotelu i wbiła we mnie przenikliwe spojrzenie.
– Ty mi lepiej powiedz, co jest, kurwa, grane. Ściągasz mnie z kibla, każesz gnać na
złamanie karku za jakimś astonem martinem i w ogóle zachowujesz się tak, jakby kiedyś przy
pobraniu krwi z rozpędu rozum ci strzykawką odessali. O co chodzi, Mala?
Opuściłam wzrok. Co powiedzieć? Przyznać się do tego, że w okamgnieniu zgłupiałam
do szczętu na widok faceta, który zrobił mi kiedyś tak dobrze, jak jeszcze nikomu nigdy się nie
udało? Że ten facet był u niej na imprezie, więc pewnie go zna? Że od tamtej pory śniłam o nim,
marzyłam o nim, masturbowałam się, myśląc o nim i wyobrażałam sobie na tysiąc sposobów, co
się stanie, kiedy znowu go spotkam, bo nie dopuszczałam do swojej pustej głowy znacznie
bardziej prawdopodobnej możliwości, że nie spotkam go już nigdy? Chyba nie byłam na to
jeszcze gotowa. Chwilowo postanowiłam za­chować resztki godności.
– Znajomego zobaczyłam…
Zerknęłam na przyjaciółkę. Zuzka wciąż świdrowała mnie wzrokiem. Miałam wrażenie,
że i tak nic się przed nią nie ukryje.
– No i? – ponagliła mnie z cieniem zniecierpliwienia w głosie.
– No i chciałam… To znaczy wydawało mi się, że… Właściwie to mi się nie wydawało,
bo on… To znaczy ja…
Umilkłam. Sama siebie nie byłam w stanie słuchać; wolałam się nie domyślać, jak mój
bełkot musiał brzmieć w uszach Zuzki. Na szczęście ona też znała mnie całe życie.
Przyglądała mi się jeszcze przez parę sekund, po czym westchnęła głęboko, usiadła prosto
za kierownicą i odpaliła silnik. Dieter zamruczał z nadzieją. Chyba kiedyś marzył o tym, żeby
być samolotem, i liczył na to, że znowu sobie polata.
– Mniejsza o to. Opowiesz, jak będziesz chciała. W każdym razie uprzedzam cię, że na
dzisiaj koniec z pościgami. Limitu punktów karnych mi zabraknie.
Potulnie skinęłam głową. Najchętniej zna­lazłabym się bardzo daleko stąd. Albo jeszcze
dalej.
Ryba pod Krakowem rzeczywiście była świetna, co odrobinę poprawiło mi humor.
Jeszcze lepiej zrobiło mi się na duszy, kiedy z Zakopianki otworzyła się przed nami panorama
Tatr. Poczułam się prawie jak na wakacjach. Ahoj, przygodo, jak dobrze nam zdobywać góry
i niezbyt młodą piersią chłonąć wiatr!!! Tym bardziej że nie było korków, kawałek dało się już
przejechać nową drogą, a Zuzka litościwie w żaden sposób nie nawiązywała do mojego
idiotycznego zachowania. Zresztą w ogóle niedużo rozmawiałyśmy, głównie słuchałyśmy
muzyki. Na zmianę leciały moja Metallica i Volbeat Zuzki.
„Jerzyk” z zewnątrz może nie prezentował się jakoś oszałamiająco, ale rzeczywiście było
blisko do dworca, okolica była cicha, a w recepcji przywitała nas bardzo miła pani.
Dowiedziałyśmy się, że w pokojach nie wolno palić i że śniadanie jest wydawane od siódmej do
dziewiątej. Zuzka upewniła się, że ping-pong i piłkarzyki działają, po czym wzięłyśmy klucz
i powędrowałyśmy do pokoju na drugim piętrze.
Zeżarłyśmy kolację, a potem uskuteczniłam zakupy w Żabce (cytrynówka i woda
niegazowana dla mnie, wiśniówka i woda gazowana dla Zuzki). Miłą panią w recepcji zamienił
pan nocny stróż, który życzył nam dobrej nocy i eskortował nas wzrokiem podczas wchodzenia
po schodach, żebyśmy, nie daj Boże, jakiejś krzywdy sobie nie zrobiły. Z ulgą przyjęłam
informację, że na śniadanie schodzimy dopiero po ósmej. Wypiłyśmy drugą kolację, chwilę
pogapiłyśmy się w telewizor i powiedziałyśmy sobie „dobranoc”.
Trochę się zdziwiłam, że Zuzka nie zadzwoniła do Zenka, ale pomyślałam sobie, że może
ogarnęła go SMS-em albo WhatsAppem.
– O której nasz bus odjeżdża? – zapytałam po śniadaniu.
– Nie jedziemy busem, a nawet gdybyśmy jechały, to odjechałby wtedy, kiedy wszystkie
miejsca by były zajęte.
– Jak to nie jedziemy busem? – zdziwiłam się. – Przecież głównie dlatego tu mieszkamy:
że na dworzec blisko…
– Jest jeszcze parę innych zalet. A busem pojedziemy jutro, do Kuźnic albo do Doliny
Małej Łąki, albo do Kir. Zależy od tego, w jakiej formie będziemy pod dzisiejszym dniu.
Domyśliłam się, że przez „formę” nie rozumiała stopnia trzeźwości – albo nietrzeźwości,
jeśli ktoś tak woli – tylko stopień zmęczenia po wycieczce. Mojej uwagi nie umknął fakt, że
opcja „jutro nigdzie nie idziemy” w ogóle nie została uwzględniona. Czyli ta Sarnia Gó…
przepraszam, Skała, chyba rzeczywiście musiała być odrobinę mniej wymagająca od północnej
ściany Mount Everestu.
Dojście do Wielkiej Krokwi zajęło nam niecałe pół godziny, po kolejnych dziesięciu
minutach stanęłyśmy przy wejściu do Doliny Białego.
– Idziemy żółtym szlakiem do Ścieżki nad Reglami, potem czarnym na Czerwoną
Przełęcz. Stamtąd skok w bok na Sarnią Skałę, potem dalej czarnym do Doliny Strążyskiej,
później Drogą pod Reglami z powrotem do Białego. Po drodze kupimy prawdziwe oscypki
w bacówce przy Dolinie ku Dziurze i napijemy się żętycy. Trzy i pół, maksymalnie cztery
godziny, jeśli będziemy chciały gdzieś posiedzieć i na widoki się pogapić. W drogę!
– zakomenderowała Zuzka.
Z zegarkiem w ręku zajęło nam to cztery godziny i pięć minut. Po drodze raz prawie
umarłam (na podejściu między końcem Doliny Białego i Ścieżką nad Reglami), raz prawie się
zabiłam (na zejściu z Czerwonej Przełęczy na Polanę Strążyską) i raz prawie się pohaftowałam
(w bacówce przy Drodze pod Reglami). Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę z te­go, że
w Tatrach jest mnóstwo podejść niepo­równanie dłuższych, bardziej stromych i ogólnie bardziej
wymagających, ale dla kogoś, kto praktycznie dopiero co wysiadł z samochodu i z górami nie ma
prawie żadnego obycia, krótki odcinek przed miejscem, w którym żółty szlak prowadzący doliną
łączy się z czarnym, to prawdziwa ściana śmierci. Sapiąc jak buldog francuski pod koniec
maratonu, podpierając się językiem i żałując każdego zbędnego kilograma na moim ciele,
cycków nie wyłączając, jakoś pokonałam najostrzejsze podejście z mocnym postanowieniem
wykonania efektownego zgonu na oczach licznych turystów, z których żaden nie okazywał
choćby w połowie tak spektakularnych oznak zmęczenia. O dziwo, okazało się, że po dwóch
minutach odpoczynku jestem w stanie bez większego trudu kontynuować wędrówkę. Tak to się
mogę bawić, proszę bardzo, pomyślałam.
Byłam z siebie bardzo dumna aż do chwili, kiedy dotarłyśmy na Sarnią Skałę. Zastałyśmy
tam piękną panoramę Podhala, fajny widok na Giewont… i dziewczynę w niezbyt
zaawansowanej ciąży.
Oraz dwie zakonnice.
Czyli Zuzka jednak nie przesadzała w kwestii trudności, a raczej łatwości szlaku, ale
w niczym nie zmniejszyło to satysfakcji, jaką dała mi ta pierwsza w moim życiu, lajtowa bo
lajtowa, ale jednak górska wycieczka. Nastroju nie pogorszyła mi podjęta nieświadomie,
zakończona niepowodzeniem próba samobójcza podczas zejścia w Dolinę Strążyską, kiedy
prosty schemat „lewa noga – prawa noga – lewa noga – prawa noga, itd.” okazał się dla mnie
zbyt skomplikowany; potknęłam się o własne stopy i w ostatniej chwili zostałam w dość bolesny
sposób przechwycona przez pień drzewa rosnącego półtora metra obok szlaku. Dobrego
samopoczucia nie zakłócił także łyk żętycy, który za namową Zuzki przełknęłam w chlubiącej się
oscypkowym certyfikatem bacówce u wejścia do Doliny ku Dziurze. Opanowawszy odruch
wymiotny, grzecznie podziękowałam za napitek, za to z wielką przyjemnością wpierniczyłam
dwa przepyszne oscypki. Żałowałam tylko jednego.
Tego, że jesteśmy tu same.

– Co jest, Mala ? – wydyszał w rytm pchnięć.

Mocnych, jednostajnych, dogłębnych. Prawą ręką złapał obie moje ręce i przyszpilił mi je
nad głową. Lewą trzymał mnie za biodro, kontrolując całkowicie. I ani przez jedną cholerną
sekundę nie przestawał się ruszać. Z nieznaną mi wcześniej niesamowitą pewnością siebie.
Przecież on mnie w ogóle nie zna… Za to zna moje potrzeby… I to dużo lepiej ode mnie.

– Szybciej! – wydyszałam, ponaglając go ruchem bioder. Bardziej z przekory niż po to,


żeby cokolwiek zmienił. Od razu wyczułam, że mocniej zacisnął na mnie dłoń. Chciałam dojść tu
i teraz. Dobrze wiedziałam, że zaraz po wszystkim zacznie dopadać mnie pieprzony moralniak,
z którym będę musiała żyć długo. I nawet się z nim zaprzyjaźnić. Dlatego z gorliwością
oszalałego straceńca prowadzonego na stryczek chciałam, żeby to się wreszcie skończyło.
Fajerwerkami, wybuchem nuklearnym, tsunami – czymkolwiek, co wyrzuciłoby ze mnie te
pieprzone emocje i podniecenie, przez które zachowywałam się jak napalona suka.

– Nie.

Nie bawił się w długie dyskusje. Skąd wiedziałam, że raczej nie był typem dyplomaty
i negocjatora?

– Będzie po mojemu.

Puścił moje ręce i błyskawicznym ruchem podciągnął mnie tak, że oplotłam jego szyję
rękami. Poczułam jego dłonie na moich plecach, jak przytula mnie, dociska do siebie.
Jednocześnie wyczułam jego fiuta, który wchodził we mnie pod całkiem innym, jeszcze bardziej
zajebistym kątem. Zajęczałam głucho wprost w jego usta, a on zaczął mnie mocno całować. Jego
język ruszał się dokładnie w tym samym rytmie co jego fiut. Kiedy milisekundy dzieliły mnie od
orgazmu, nagle przestał.

– Jeszcze nie.

Uśmiechnął się diabelsko, a potem ściągnął mnie z biurka i odwrócił. Potem lekko
popchnął w plecy, a kiedy oparłam się na biurku przedramionami, wszedł we mnie od tyłu.
ROZDZIAŁ 7

A nie mówiłam? – spytała Zuzka z satysfakcją. – Rewelacyjne, prawda?


Chwilowo nie mogłam odpowiedzieć, więc tylko wydałam aprobujący pomruk
i przytaknęłam ruchem głowy – na tyle, na ile mogłam, trzymając przy ustach szklankę z piwem.
Pociągnęłam jeszcze kilka łyków, odstawiłam szklankę na stolik, westchnęłam z satysfakcją
i otarłam usta wierzchem dłoni.
– Prawda.
Siedziałyśmy w ogródku restauracji „Villa Napolitana” i raczyłyśmy się zwierzyńcem
z beczki. Było sobotnie popołudnie, ciepło, ale już nie upalnie, tak jak rano wiał leciutki
wietrzyk. Gapiłyśmy się na Tatry pięknie oświetlone blaskiem opuszczającego się coraz niżej
słońca i czułyśmy się zajebiście. A nawet lepiej. Zuzka od rana stroiła tajemnicze miny
i zapowiadała, że jeśli zasłużę – to znaczy jeżeli po pierwsze przeżyję, a po drugie nie narobię
bydła na szlaku – to wieczorem czeka mnie najwspanialsze piwne doświadczenie w moim życiu.
Biorąc pod uwagę, jak bardzo lubię piwo i jakie ilości żłopię, można to było potraktować jako
czczą przechwałkę, ale teraz musiałam przyznać, że rzeczywistość dorównała zapowiedziom.
Piwo było wyśmienite, podane w optymalnej temperaturze, z dokładnie taką ilością pianki jak
trzeba. Super. No i ten smak: idealna mieszanka ledwo wyczuwalnej słodyczy z łagodną, ale
wyraźnie zaakcentowaną goryczką.
Niebo w gębie.
Do „Jerzyka” dotarłyśmy poprzedniego dnia w skrajnie różnych humorach. Ja
– wkurzona, zniesmaczona, przygnębiona. Zuzka – wręcz przeciwnie: podekscytowana
i tryskająca energią. Sobie ani trochę się nie dziwiłam. Jej – i owszem.
Teraz byłyśmy wykąpane i przebrane, przyjemnie zmęczone i równocześnie pozytywnie
zaskoczone faktem, że nasze niewytrenowane organizmy bez najmniejszego oporu zareago­wały
na wysiłek i wcale nie protestują na myśl o sporo większym, czekającym nas nazajutrz.
Siedziałyśmy w bardzo przyjemnej włoskiej knajpie naprzeciwko „Jerzyka”. Raczyłyśmy się
chyba najlepszym piwem, jakiego w życiu kosztowałam, czekałyśmy na przyjęcie zamówienia
i – nie wiem, jak Zuzka, ale ja na pewno – rozglądałyśmy się dokoła w poszukiwaniu
atrakcyjnych męskich ciał.
Niestety, nie było z tym najlepiej.
Przy stolikach przeważały rodziny z kilkuletnimi dziećmi i pary w średnim wieku,
zarówno mieszane, jak i jednopłciowe. Nie bardzo było na czym oko zawiesić. Trudno,
pomyślałam. Przynajmniej nic nie będzie mi przeszkadzało w rozkoszowaniu się doskonałym
piwem i, miałam nadzieję, dobrym jedzeniem.
Chociaż…
Dokładnie po drugiej stronie ogródka, przy jedynym stole bez parasola, siedział
ciemnowłosy chłopak z niewiarygodnie sympatyczną, roześmianą twarzą. Miał wesołe oczy,
duże usta, dużo gadał, śmiał się i w ogóle sprawiał wrażenie totalnie wyluzowanego. Trudno mi
było określić, jakiego jest wzrostu, natomiast pod skórą na odsłoniętych ramionach grały fajnie
rozbudowane mięśnie, a szerokie barki świadczyły o tym, że raczej nie spędza całych dni na grze
w szachy. Nie wiem czemu, ale wyobraziłam go sobie na ściance wspinaczkowej. Tak, to by do
niego pasowało.
Przy tym samym stoliku siedzieli jeszcze wielki brodaty łysol z taką miną, jakby miał
ogromną ochotę komuś przywalić, oraz atrakcyjna babeczka w średnim wieku z niewiarygodnie
pięknymi nogami, która cały czas czarowała łysola. Ten miał grubo ponad pięćdziesiątkę, a jego
zdegustowana mina była chyba rezultatem jakiejś skazy genetycznej albo tego, że z samego rana
obsrało go stado gołębi, bo – sądząc po reakcjach kobiety i chłopaka – jeśli już coś mówił, to
raczej do śmiechu, nie do płaczu. Gość zdecydowanie nadawał się do radia, nie do telewizji.
Nie mam pojęcia, co ta babeczka w nim widziała, ale że coś widziała – to pewne.
Spojrzenia, uśmiechy, minimalne ruchy ciała zawsze „do”, nigdy „od”… On nie pozostawał jej
dłużny, no ale jemu akurat trudno było się dziwić.
Ja pierdolę. To ludzie w tym wieku wciąż jeszcze uprawiają seks???
Wzdrygnęłam się wewnętrznie, odegnałam cisnące mi się do głowy koszmarne wizje
i skoncentrowałam uwagę na chłopaku. Z każdą chwilą coraz bardziej mi się podobał: luzu było
w nim więcej niż w układzie kierowniczym kamaza po ostatnim etapie rajdu Dakar. Śmiał się
szczerze i głośno, rozglądał się z nienatarczywą ciekawością szczeniaka, którego wyprowadzono
na spacer w nieznane miejsce i który chłonie wszystko nie po to, żeby to szufladkować i oceniać,
ale żeby bardziej i wyraźniej być tam, gdzie go życie zaniosło. Coś mi podszeptywało, że być
może niewiele z tego zapamięta, ale podobała mi się otwartość i brak wyraźnej potrzeby
oceniania wszystkiego i wszystkich dookoła.
Fajny był. Kurwa, naprawdę był fajny.
– Pojebało cię?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to ja jestem adresatką pytania zadanego
uprzejmym, lekko zdziwionym tonem. Z trudem oderwałam wzrok od chłopaka i spojrzałam na
Zuzę. Patrzyła na mnie z taką miną, jakbym się wysmarkała we własne włosy.
– Ale że co?
– Od pięciu minut robisz wzrokiem loda temu Bogu ducha winnemu dzieciakowi. Z tego,
co ostatnio czytałam, pedofilia jest w tym kraju wciąż karalna.
– Przesadzasz.
Moja bystra riposta teoretycznie mogła się odnosić do dowolnego stwierdzenia
z wypowiedzi Zuzki, ale moja przyjaciółka zbyt dobrze mnie znała.
– Gapisz się na niego jak wąż na szczura w terrarium. Odpuść sobie. Chłopak ma
dwadzieścia parę lat, a do tego jest chyba z rodzicami. Słyszysz mnie, Mala? – W głosie Zuzki
zabrzmiała nuta niepokoju. – To jeszcze dziecko! Taki… Taki bombelek!
– Popilnowałabym go, kiedy rodzice poszliby na dancing… Bo oni chyba jeszcze z epoki,
kiedy na dancingi się chodziło. – Pociągnęłam łyk piwa. – A tymczasem masz rację… Żegnaj,
bombelku. Ciocia wróci do ciebie, jak tylko nastąpi u ciebie zmiana wiekowego kodu na „3”
z przodu!
Tym razem Zuzka nie powstrzymała śmiechu.
Siedziałyśmy przy stoliku w najdalszej części restauracyjnego ogródka, niemal w samym
rogu. Z mojego miejsca widziałam sporą część wysypanego żwirem parkingu, na który wjeżdżało
się przez otwartą na oścież, niezbyt szeroką bramę. Od chwili, kiedy zajęłyśmy miejsca, na
parkingu nie pojawił się żaden nowy samochód, ale teraz kątem oka dostrzegłam jakiś ruch
i odruchowo spojrzałam w tamtą stronę.
Zamarłam.
To był on.
Srebrzystoszary aston martin.
Niemal bezgłośnie, jedynie z delikatnym szurgotem absurdalnie szerokich opon na
żwirze, pełzł wzdłuż szeregu zaparkowanych samochodów. Jego szeroki pysk z wyraźnym
wybrzuszeniem między reflektorami wyglądał jak leniwie uśmiechnięta paszcza jakiegoś
kosmicznego drapieżnika. Jestem. Widzę cię. Jeśli zechcę, dopadnę cię i pożrę. Być może
również zgwałcę. Ale nie wiem, czy będzie mi się chciało.
Chyba że sama poprosisz.
W pewnej chwili zatrzymał się, minimalnie wycofał, po czym płynnym ruchem wślizgnął
się w niewidoczną z mojego miejsca lukę między pojazdami i znikł mi z oczu.
Czas się zatrzymał.
Czułam się jak postać z kreskówek, którą oblano szybkostygnącym gipsem albo
zamrożono, albo zamieniono w kamienny posąg. Zamarłam ze szklanką w dłoni. Nie zdołałabym
wstać, nawet gdyby ogłoszono, że przy barze przyjmują zapisy na darmowe piwo do końca
sezonu turystycznego. Ba, nie zdołałabym nawet ruszyć palcem. Zuzka coś nawijała, ale nie
docierało do mnie ani jedno słowo. To znaczy docierały wszystkie, ale żadnego nie rozumiałam.
Taki szum w tle, wypełniający ciszę i kompletnie bez znaczenia.
Nagle szum umilkł.
Milczenie przeciągało się.
Największym wysiłkiem woli zmusiłam moje gałki oczne do wykonania ruchu w prawo.
Patrzyłam teraz na Zuzkę. A ona gapiła się na szerokie przeszklone drzwi, którymi wychodziło
się z restauracji do ogródka. I miała szeroko otwarte usta.
– Co… Co on tu robi?… – wykrztusiła z najwyższym trudem.
Zachęcona niedawnym sukcesem, nakłoniłam moje oczy, żeby spojrzały w to samo
miejsce, w które gapiła się Zuzka.
Niebieskie oczy.
Blizna na prawym policzku.
Pewny siebie uśmiech.
Kurwa, to niemożliwe.
– Kto to jest? – zapytały moje usta, zanim zdążyłam pomyśleć.
– Ramzes – powiedziała Zuzka odruchowo. Jednak nie pomachała, nie podbiegła do
niego… Dziwne… Zwykle tak witała znajomych.
– Ramzes? Czyli, kurwa, egipski faraon?
Zuzka natychmiast oprzytomniała. Rzadko przy niej przeklinałam.
– Piotr Ramzerski. Pseudonim: Ramzes. Lat trzydzieści siedem, sto osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu, niebieskie oczy, brunet. Znaki szczególne: blizna na prawym policzku
i wytatuowany smok na plecach.
– Tylko nie mów mi, że to twój klient!
Czułam, że zaraz padnę na zawał albo wybuchnę tak histerycznym śmiechem, że
w pasach wywiozą mnie „na bombach” do najbliższego psychiatryka.
– Tak, to mój klient. – Zuza była arcyspokojna, co znaczyło, że wszystko zrozumiała.
Popatrzyła na mnie zimno. – Zarzuty: kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, dragi,
przemyt… Nie mów mi, kurwa, że z nim spałaś!

– Mam mały problem ze słuchaniem poleceń… i z podporządkowaniem się… Im szybciej


to zrozumiesz, Mala, tym lepiej będziesz się bawić.

Poczułam na tyłku siarczystego klapsa. A to arogancki gnojek! – pomyślałam, epicko


zachwycona. Jezus Maria, jaka ja jestem głupia!

Wsunął mi dłoń we włosy. Lewą. Prawą gładził to miejsce na tyłku, które przed chwilą
uderzył. Znów to samo: gwałtowność, a potem rozbrajająca delikatność. I nadal nie przestawał
mnie posuwać. W tym samym momencie szarpnął mną orgazm. Orgazm przez duże O. Już
wiedziałam, że to, co wcześniej nazywałam przyjemnością, to był jakiś totalnie ponury żart.
Dopiero kiedy zobaczyłam różnicę, wiedziałam już, dlaczego z powodu seksu upadały monarchie
i dlaczego ludzie toczyli krwawe wojny. KURWA MAĆ!!! Chcę tego więcej! – pomyślałam od
razu.

– Ooo… Mala już… – Słyszałam w jego głosie rozbawienie połączone z dumą. – A ja


jeszcze nie. – Pociągnął mnie za włosy, tak że wygięłam się do tyłu i wszedł we mnie jeszcze
głębiej, prawą ręką łapiąc mnie za pierś. – Jeszcze długo nie… – wyszeptał mi cicho do ucha.
A potem lekko ugryzł w szyję.

– Dzień dobry, pani mecenas.


Ramzes, a może Piotrek – nie mam pojęcia, bo nie spytałam go podczas naszego
numerku, jak mam się do niego zwracać – podszedł do naszego stolika.
– Dzień dobry – odpowiedziała Zuzka z kamienną twarzą. – Panie Ramzerski, co pana
sprowadza do Zakopanego?
Zignorował jej pytanie i pocałował mnie w policzek.
– Cześć, Mala. – O kurwus. Co tu się dzieje? – Chciałem zamienić z tobą słówko. Pani
mecenas nam wybaczy, prawda?
Nie zabrzmiało to jak pytanie, bo chyba wcale nie miało nim być. Uśmiechnął się do
Zuzki i pociągnął mnie za rękę. Chciała wstać, ale jego spojrzenie osadziło ją na miejscu.
– Nic się nie martw.
Starałam się ją pocieszyć, choć wiedziałam, że nie tylko ona, ale przede wszystkim ja
powinnam się bardzo martwić. Moja babcia zawsze powtarzała: „Uważaj, o czym marzysz!”. Do
tej chwili uważałam to powiedzenie za głupie.
Teraz już nie. Ani trochę.
Wyciągnął mnie na parking. Czułam na plecach świdrujące spojrzenie Zuzy.
– Mala… Mieliśmy umowę. Nie wywiązałaś się, a potem ścigasz mnie po ekspresówce,
razem z moim obrońcą. Możesz mi to wyjaśnić?
Patrzyłam na niego z miną kompletnego niedorozwoja. Jaką, kurwa, umowę? Może
wiedziałabym o niej więcej, gdybym nie skuła się tak parszywie, że urwał mi się film.
W pierwszej chwili nie zamierzałam mu o tym mówić… Ale kiedy zorientowałam się, kim jest,
wolałam takich kwestii przed nim nie ukrywać. Może najebana zgodziłam się przemycić dla
niego cztery tony koksu z Kolumbii? Po tym, co zrobił ze mną tamtej nocy, wcale by mnie to nie
zdziwiło.
– Słuchaj, Piotrek… – powiedziałam powoli.
Uniósł brew. Najwyraźniej mi się nie przedstawił i zrozumiał, że tę informację mam od
Zuzy.
– Nie wiem, jak to powiedzieć, więc powiem prosto: ja nie pamiętam.
– Mnie nie pamiętasz?
Uśmiechnął się w taki sposób, że natychmiast poczułam pulsowanie cipki. Pięknie,
kurwa. Jestem niereformowalna.
– Ciebie pamiętam – brnęłam dalej. Jak stracić konia, to i bat. – Nie pamiętam żadnej
umowy.
Przez chwilę patrzył na mnie z niedowierzaniem, a potem wybuchnął tak szczerym
śmiechem, że zdębiałam.
– A do kiedy pamiętasz, wariatko?
Przejechał ręką po moim policzku. Byłam niemal pewna, że chce mi włożyć palce w usta,
ale wiedziałam, że, w przeciwieństwie do mnie, umie się kontrolować, więc sobie to odpuści.
Cudownie, po prostu cudownie. Jestem niereformowalnym, pasowanym debilem.
– Do biurka…. – wyszeptałam, spuszczając wzrok.
Złapał mnie za brodę i zmusił, żebym spojrzała mu w oczy.
– Włącznie?
– Włącznie – przytaknęłam, czując, że za chwilę spalę się ze wstydu.
– Czyli nie pamiętasz podłogi i nie pamiętasz od tyłu, przy drzwiach.
Chyba lubił się nade mną pastwić. Postanowiłam przejść do rozpaczliwego kontrataku.
– Może po prostu nie ma czego pamiętać? – spytałam hardo. – Dosypałeś mi czegoś do
drinka?
Widziałam po jego minie, że przegięłam i że tym razem się wkurwił.
– Kochanie, chyba nie masz wątpliwości, że jeśli chodzi o nas dwoje, to nie ma
konieczności uciekania się do takich sztuczek. – Uśmiechnął się z przekąsem. – A skoro nie
pamiętasz, co wydarzyło się po biurku, to zdradzę ci w sekrecie, że było ci tak dobrze i błagałaś
o jeszcze tak głośno, że musiałem ci zatykać usta.
Miałam ochotę zetrzeć mu z ust ten pełen satysfakcji uśmieszek, choć byłam pewna, że
ani trochę nie przesadza. Niestety.
– Czym? – zapytałam szyderczym tonem.
Nie przypuszczałam, że wyjdzie ze mnie taki gnojek. Przy nim najwyraźniej nie umiałam
się hamować. Ale też nikt mnie nigdy nie postawił tak bardzo pod ścianą. W przenośni, ma się
rozumieć. Bo w realu… i owszem.
– Nie tym, czym byś najbardziej chciała. – Był jeszcze gorszy ode mnie. – Ręką.
Uznałam, że pora skapitulować.
– Dobra. Sorki, że nie pamiętam, ale naprawdę nie wiem, o co ci chodzi…
– Chodzi mi o to, że… – Urwał i spojrzał na coś za moimi plecami. – Kurwa mać. Odsuń
się.
Nie miałam zamiaru dać się łatwo zbyć.
– Odpowiesz mi na pytanie?
– Mala, odsuń się – powtórzył i lekko popchnął mnie w lewo.
Patrzyłam z niedowierzaniem, jak zakłada ręce za głowę i klęka. Mimo iż taka zmiana
pozycji musiała kojarzyć się z uległością, jego harda mina nadal wzbudzała lęk. Bohun, Bohun,
kurwa! To on miał taką minę w Ogniem i mieczem. Można go pokonać, nie można złamać.
A potem położył się na brzuchu, twarzą do ziemi.
– Co ty robisz ? – wykrztusiłam.
– Policja! – usłyszałam ryk. – Gleba! I ani drgnij!
Odwróciłam się i zobaczyłam funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego Policji,
ubranych w czarne stroje i uzbrojonych po zęby. Dwaj z nich podbiegli do faceta, o którym
śniłam przez większość minionych nocy, i zakuli go w kajdanki.

Obie ręce trzymał na moich cyckach. Najwyraźniej były w jego guście: bawił się nimi,
obmacywał, miętosił, szczypał. Nigdzie się nie śpieszył, mimo że przed chwilą to ja doszłam, a nie
on. Uświadomiłam sobie nagle, że gram w zupełnie nową grę. Według totalnie innych zasad. To
nie był seks, jaki znałam. To był seks z kimś, kto albo był w te klocki o dziesięć klas lepszy ode
mnie, albo z kimś, komu wyjątkowo się spodobałam. Wolałam przyjąć pierwszą opcję, choć za
drugą oczywiście też bym się nie obraziła. Pewnie prawdziwe były obie. Chwilowo miałam na to
wysmerfowane; ważne, że był doskonały. Precyzyjny, twórczy i za chuja niebanalny. Pochylił się
nade mną i przyszpilając mnie do biurka, zaczął mówić:

– Dzień dobry, Mala. Budzimy się! Jeszcze nie koń-czy-my…

Zaakcentował swoje słowa mocnym strzałem w mój tyłek i zwiększając częstotliwość


ruchów.

Kurwa, umiał to robić…

– Ej! – oburzyłam się, kiedy wyczułam, jak przenosi ręce na moje włosy i mierzwi je tak
bardzo, że byłam pewna, że to koniec ich egzystencji.

– Co? – zapytał prosto i bardzo cwaniacko. Ton jego głos świadczył o tym, że gość
doskonale wie, co robi. Ale jednocześnie pozostawiał mi pole manewru. Mogłam śmiało
powiedzieć: „Nie rób tak, bądź delikatny”. I pewnie nawet by tego wysłuchał. Co z tego, skoro
jedynym moim marzeniem było, żeby przeleciał mnie tak, jak chce. Wiedziałam, że to spodoba mi
się o wiele bardziej niż kolorowe scenariusze grane przez moje dziewczyńskie serduszko.

– Nic – powiedziałam jak lama. – Chuj z tym, włosy jak trawa – odrosną.

Wybuchnął szczerym śmiechem i jeszcze mocniej chwycił je w dłoń.


ROZDZIAŁ 8

Odpaliłam komputer, zalogowałam się do służbowej skrzynki pocztowej. Nowych


wiadomości: 7. Rewelacja. Pewnie same śmieci, które powinny trafić do spamu, ale z jakichś
powodów zostały uznane przez mój serwer za warte pokazania w folderze „Przychodzące”.
Rzeczywiście. Niezawodny sposób na zarobienie trzydziestu tysięcy euro bez wychodzenia
z domu, wyprzedaż w internetowym sex-shopie, niezwykle atrakcyjna oferta leasingowa volvo,
niezwykle atrakcyjna oferta leasingowa skody, niezwykle atrakcyjna oferta kredytowa mbanku,
zachęta do zwiększenia prędkości domowego Internetu ze 100 do 200 czegośtam na sekundę,
propozycja współpracy.
Że co proszę?
Otworzyłam mail.
Szanowna Pani… Jesteśmy imprintem dużego wydawnictwa… od kilkudziesięciu lat na
rynku… szeroka oferta… czy byłaby pani skłonna… Czy byłabym skłonna? Też mi pytanie!
Zaraz, zaraz, a o co konkretnie chodzi? O, jest: Uruchamiamy serię książek erotycznych.
Ha!
W mojej aktualnej sytuacji finansowej przyjęłabym nawet propozycję przygotowania
okładki i layoutu instrukcji obsługi mechanicznego roztrząsacza obornika, po koreańsku, łącznie
z napisaniem wszystkich tekstów i zrobieniem korekty językowej. Erotyka? Nie mogli lepiej
trafić! To znaczy z pewnością mogli, ale przecież nie muszą o tym wiedzieć. Błyskawicznie
odpisałam, że bardzo im dziękuję za propozycję, że mimo nawału pracy i zamówień nie jest
wykluczone, że będę zainteresowana, że chętnie zapoznam się z warunkami i terminami, no
i ogólnie rączki, buzi, dupci, „ą”, „ę” i kukuryku. Serdecznie pozdrawiam, Malwina Mączka.
Przy takich okazjach nie mam najmniejszych oporów przed posługiwaniem się moim
koszmarnym imieniem w jego pełnym, oficjalnym brzmieniu.
Postanowiłam sprawdzić aktualne trendy okładkowe w gatunku, w którym – miałam
nadzieję – przyjdzie mi spróbować sił. Im dłużej grzebałam w sieci, tym większego rozdwojenia
jaźni doznawałam. Z jednej strony wszystko wskazywało na to, że będzie to chyba najbardziej
odtwórcze zadanie w mojej, wcale nie tak krótkiej, zawodowej karierze, ponieważ zdecydowana
większość okładek, którymi usłużnie sypnął wujek Google, sprowadzała się do wykorzystania
jednego z trzech wariantów: a) męski nagi tors solo w dwóch podwariantach – z tatuażem lub
bez; b) męski nagi lub półnagi tors w duecie z kobiecym nagim lub półnagim torsem; c) męski
ubrany tors w dwóch podwariantach – z głową lub bez. W sensie, że nie martwy z odciętą głową,
tylko albo głowa mieściła się w kadrze, albo nie. Z drugiej strony, wyglądało na to, że jeśli
dostanę tę robotę – a niby czemu miałabym jej nie dostać? – to będą to chyba najszybciej
i najłatwiej zarobione pieniądze w moim życiu. Jak się później okazało, moja naiwność
wyjątkowo przerosła głupotę, ale wtedy tak właśnie myślałam.
Od grzebania w męskich torsach oderwał mnie dzwonek do drzwi. Czemu nie domofon?
– przemknęło mi przez głowę. I kto to właściwie może być? Kurier? Raczej nie fatygowałby się,
nie sprawdziwszy najpierw, czy jestem w do­mu. Poza tym, nie przypominałam sobie, żebym
cokolwiek zamawiała. Zuzka? Zawsze najpierw dzwoniła, chociaż dobrze wiedziała, że
spokojnie mogłaby uderzać „w ciemno”. Prawdopodobieństwo, że jestem gdzieś, nie będąc
równocześnie z nią, od dłuższego czasu praktycznie równało się zeru. Na tym lista potencjalnych
gości właściwie się kończyła. Zaintrygowana, podbiegłam na bosaka do drzwi i spojrzałam
w wizjer.
Paweł.
W myśl przyświecającej mi przez całe dorosłe życie i znaczną część życia niedorosłego
zasady „Najpierw działaj, potem myśl – ewentualnie” szeroko otworzyłam drzwi. W chwili,
kiedy spojrzałam na uśmiechniętą twarz Pawła, jak zwykle z opóźnieniem włączyła mi się
funkcja myślenia – albo czegoś, co przy sporej dawce dobrej woli można by było za nie uznać
– i równie zamaszyście je zatrzasnęłam, uświadomiwszy sobie, że przecież mam na sobie
domowy dres pamiętający jeszcze czasy szkoły średniej, jestem bez makijażu, na bosaka,
z niepomalowanymi paznokciami, a na głowie zamiast włosów mam instalację zatytułowaną
„Stara miotła trafiona przez piorun”. Ułamek sekundy później, pod wpływem refleksji, że takie
zachowanie przez większość cywilizowanych ludzi może zostać uznane za niezbyt uprzejme,
ponownie otworzyłam drzwi. Paweł wciąż się uśmiechał, ale jego zielone oczy przybrały lekko
szklisty wyraz niedowierzania. Uznałam, że najlepiej będzie udawać, że nic się nie stało.
– Cześć! – wykrzyknęłam radośnie. – Skąd się tu wziąłeś?
Czy mi się tylko zdawało, czy jego uśmiech stał się jakby odrobinę wymuszony?
– Eee… Mieszkam tutaj, jeśli sobie przypominasz – odparł przytomnie.
No tak. Przecież już mnie znał. Mniej więcej wiedział, czego może się spodziewać.
– Chodzi mi o to, co cię sprowadza?
Szybko otrząsnął się z szoku i uśmiechnął szerzej, jakby trochę łobuzersko. Chyba znowu
miał złudzenie, że rozmawia z rozumną istotą. Biedaczysko. Wyciągnął do mnie prawą rękę,
którą do tej pory trzymał za plecami.
– Oddaję skorupki po jajkach. Zdaje się, że to opakowanie zwrotne.
Opuściłam wzrok na jego dłoń. Rzeczywiście, trzymał w niej foliową torebkę ze
skorupkami. Poważnie? Ponownie spojrzałam na jego twarz. Usta mu drżały, w oczach migotały
wesołe ogniki. Poczułam się trochę jak w podstawówce… Dobra, to głupie, ale przynajmniej się
chłopak stara.
– Wchodź, proszę!
Wpuściłam go do środka, zamknęłam za nim drzwi.
– Tutaj, do pokoju. Zaczekaj! – wykrzyknęłam, zanim zdążył zrobić choćby krok. – Daj
mi to. – Wyjęłam mu z ręki torebkę ze skorupkami. – Teraz możesz.
Posłusznie ruszył we wskazanym kierunku, a ja pobiegłam do kuchni.
– Usiądź sobie! – zawołałam, wyrzucając torebkę do śmieci.
Kiedy wbiegłam do pokoju, siedział na kanapie i udawał, że nie patrzy na ekran
komputera, na którym świeciły nagie męskie torsy. Błyskawicznie zgarnęłam laptop ze stolika,
zamknęłam go, odstawiłam na szafkę w rogu.
– Takie tam… – Lekceważąco machnęłam ręką. – Szykuję się do nowego zlecenia.
Jego brwi lekko się uniosły. Naprawdę był dżentelmenem, bo nie drążył tematu. Był też
ponadprzeciętnie odporny psychicznie, ale o tym zdążyłam się już wcześniej przekonać.
– Chciałem zajrzeć w weekend, ale chyba cię nie było?
Skinęłam głową.
– Zgadza się. Pojechałam z przyjaciółką w Tatry. Przecież wiesz.
Z rozmachem uderzył się w czoło otwartą dłonią.
– Oczywiście! Nie skojarzyłem, że to już w ten weekend. No i jak było? Jak się spisały
buty?
– Super! Rewelacyjnie! To znaczy było super, a buty spisały się rewelacyjnie. Miałam od
razu oddać, ale…
Machnął ręką.
– Nie ma pośpiechu. Siostra pewnie nie zjawi się przed końcem roku, a nawet gdyby
przyjechała, to wątpię, żeby od razu wyruszała w góry. – Zrobił chytrą minę. – Byłyście na
Sarniej Górze? Wystarczyło wam prowiantu? Noc was nie zaskoczyła?
Zaczerwieniłam się tak, że gdybym stanęła na pobliskim skrzyżowaniu Grzybowskiej
z Aleją Jana Pawła II, wstrzymałabym ruch we wszystkich kierunkach. Paweł dalej walił we
mnie jak w bęben; najwyraźniej rozkminił, co mnie kręci w facetach.
– Nigdzie nie zauważyłem informacji o brawurowej akcji TOPR-u sprowadzającego dwie
laski z najtrudniejszego szlaku górskiego w Europie Środkowo-Wschodniej, więc domyślam się,
że śpiewająco dałyście sobie radę. Zdobyłyście szczyt? Zostawiłyście coś na wierzchołku? Może
staniki?
Mimo wstydu i narastającego wkurzenia musiałam przyznać, że był niezły w te klocki. To
nie dyshonor zostać mentalnie zglanowaną przez inteligentnego faceta. W dodatku takiego, który
tak wygląda…
Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, więc zastosowałam najprostsze rozwiązanie:
pokazałam mu język.
Roześmiał się głośno.
– Ho, ho! Mistrzyni ciętej riposty… No już dobrze, dobrze… A drugiego dnia gdzie
byłyście?

Dobry nastrój wyparował ze mnie w ułamku sekundy. Nie chciałam o tym myśleć.
O błyskawicznym powrocie, o Zuzie, która słusznie wygarnęła mi od kretynek. Nieszanujących
się kretynek, puszczających się z mafiozami – jeśli mam być precyzyjna. Ciągle słyszałam jej
słowa:
– Wytłumacz mi, jak to możliwe, że piękna, mądra i wrażliwa kobieta musi pieprzyć się
z Ramzesem? Mało jest normalnych facetów na świecie?
Zacisnęła ręce na kierownicy, jakby chciała się na niej wyżyć. Mówiła przez zęby.
Zdecydowanie była na mnie zła. Uznałam, że to nie jest odpowiednia chwila, by jej wyjaśnić, że
normalni faceci nic a nic mnie nie kręcą. Usypiam przy nich, nudzę się jak mops i friendzonuję
wszystkich szybciej, niż zdążą poczynić jakiekolwiek awanse. Bo zabierają się do tego jak pies
do jeża. Moją główną, a być może nawet jedyną życiową misją jest nawrócenie na drogę
wierności prawdziwych kurwiarzy. Tak, żeby uznali, że: „O, właśnie dla niej się zmienię!”.
Podobno kiedyś jakiejś lasce się to udało.
Pewnie tej samej, która widziała Yeti.
– No wiesz… – wybrałam bezpieczniejszą opcję. – Nie przesadzaj z tą pięknością.
– Zerknęłam w lusterko.
Zuza ustawiła je tak, żebym siebie widziała. No cóż… Urodę miałam dość oryginalną,
ale… Czy ja wiem? Zbyt ciemne włosy, zbyt ciemne oczy, karnacja też ciemna. Tak jakby
wszystkie cechy mojego wyglądu dopasowały się do zaciemnionego umysłu.
Nos mógłby być trochę mniejszy, usta trochę większe. Przysięgam, że bym je ostrzykała,
gdyby nie robiła tego połowa dziuń w tym kraju. I miałam poprzeczną zmarszczkę na czole,
całkiem konkretną. Ale gdyby odstawić na bok moje wydziwianie, to fakt – niewielu było
facetów, którzy na mój widok mówili zdecydowane: „Fuj!”. Więcej było tych, którzy mówili:
„Wow!”.
– I co widzisz?
Zuzka najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. Cieszyłam się, że nie znałam jej z sali
sądowej. Musiała być na niej prawdziwym dobermanem.
– Cygańską księżniczkę po trzydziestce, w cywilnych ciuchach – zaryzykowałam dowcip.
Nie chciałam, żeby się tak martwiła. W końcu byłam dorosła. To ja decydowałam, z kim
chodzę do łóżka. Gdyby nie to, że wiedziałam, że kieruje nią tylko i wyłącznie troska, nie
omieszkałabym napomknąć, że to nie jej sprawa.
– I co, warto było? – spytała, jakby nie znała odpowiedzi.
– Zuza, daj żyć! Oczywiście, że było warto! Było cudownie. A poza tym jestem pewna,
że to fajny facet, tylko coś mu się w życiu popierdoliło. Coś, na co nie miał wpływu. Nie sądzę,
żeby był zły – stwierdziłam, choć wynikało to tylko i wyłącznie z mojego przeczucia. Nie
miałam realnych podstaw, by tak przypuszczać.
– Przecież ja cię, kurwa, powinnam nagrywać pod kątem ewentualnego wniosku o twoje
ubezwłasnowolnienie! Kiedy go, kurwa, poznałaś? I kiedy udało ci się wylądować w jego łóżku?
– Nigdy nie byłam w jego łóżku. Wskoczyłam dla niego na biurko twojego męża.
Nie wytrzymała. Zjechała na pobocze, zatrzymała samochód, spojrzała na mnie jak na
rozwydrzoną psotną pięciolatkę. Mam wrażenie, że czasem lubiła słuchać o moich chorych
pomysłach. Może na zasadzie kontrastu? Ona nigdy nie zrobiłaby żadnej z tych głupot.
– Ech, dziecko… – westchnęła ciężko.
Potem oczywiście mnie przytuliła i z niezachwianą pewnością siebie orzekła, że wszystko
będzie dobrze i już ona zadba, żebym szybko zapomniała. Yhym. Z pewnością. Nie miałam siły
wyciągać jej z błędu, więc tylko potakiwałam.

– Eee… Nigdzie – szybko streściłam Pawełkowi moje myśli.


Uniósł brwi i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Nigdzie? Dlaczego? Chyba nie z powodu zmęczenia? A może pogoda się załamała?
Pokręciłam głową. Stary, uwierz mi, że nie chcesz wiedzieć, więc nie dopytuj.
– Nie. Po prostu… tak jakoś wyszło. – Odepchnęłam te nieprzyjemne wspomnienia. – Ale
bar­dzo mi się spodobało, na pewno tam wrócę.
Patrzył na mnie uważnie, jakby starał się czytać w moich myślach. Był bez szans;
w głowie miałam całkowitą pustkę.
– Chcesz o tym pogadać?
Ponownie pokręciłam głową.
– Chyba nie. W każdym razie nie teraz.
– Jasne, jak sobie życzysz. A gdzie mieszkałyście? – Znów wszedł w rolę wszystko
rozumiejącego ideału kobiet. Kurwa, jest przerażający z tą doskonałością.
– W „Jerzyku”.
– Przy Bohuna?
– No… prawie. Bohuna to ta, przy której jest „Villa Napolitana”. „Jerzyk” jest tuż obok.
– Spojrzałam ze zdziwieniem. – Wiesz, gdzie to jest?
Uśmiechnął się.
– Zatrzymywałem się tam kilka razy.
– Bo blisko do busów?
– Też. Ale bardziej dlatego, że mają bilard i ping-pong.
O masz, następny. Co oni wszyscy mają z tym bilardem i ping-pongiem? Nie wybierali
ich na koloniach do drużyny i odczuwają niedosyt? Mimo to postanowiłam być miła. Paweł na to
zasługiwał. Fajny chłopak. Może w innym wcieleniu, w którym nie byłabym tak pojebana,
mielibyśmy szansę na bycie parą.
– Ale po górach też chodziłeś?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się. – Orlą Perć zrobiłem w wieku osiemnastu lat.
– To może się tam kiedyś spotkamy – wypaliłam bez zastanowienia.
Wciąż się uśmiechał, ale w jego zielonych oczach dostrzegłam zaniepokojenie.
– Obiecaj mi, że nie pójdziesz tam beze mnie!
Oho! Czyli ta cała perć to musi być nie byle co.
– Słowo górskiej kozicy. – Uśmiechnęłam się szeroko. On też. – Nie pójdę na Sokolą
Perć bez ciebie – zaryzykowałam żart i uniosłam palce jak do przysięgi.
Wybuchnął szczerym śmiechem. Poczułam się jak pasowana na rycerza.
– A co do ping-ponga… To też lubię grać. Byłam mistrzynią szkoły – dodałam szybko.
Uznałam, że nie ma potrzeby informować go, że tylko w kategorii dziewcząt i że oprócz
mnie do turnieju zgłosiły się tylko dwie zawodniczki, że miałam wolny los w półfinale i że
w finale moja przeciwniczka po dwóch minutach gry skręciła sobie nogę w kostce, dzięki czemu
zwyciężyłam walkowerem. W chwili przerwania meczu prowadziła dziesięć do dwóch.
Z powagą skinął głową.
– W takim razie z przyjemnością się z tobą zmierzę.
– Świetnie, choć wątpię, żebyś miał jakiekolwiek szanse.
– Zobaczymy.
Zapadła cisza. Przyglądał mi się z półuśmiechem. Siedział swobodnie, z lekko
rozstawionymi nogami, jego dłonie spoczywały na udach. Promieniował spokojną pewnością
siebie. Już wiedziałam, że chcę złoić mu dupę do zera. Wolałam nie zastanawiać się, jaki jest
wektor zależności między tym, że Ramzesa nie ma, a on jest na miejscu. Rezultat takich wyliczeń
bardzo źle świadczyłby o mojej osobowości.
– A w bilard też grasz? – zapytał, przerywając przedłużające się milczenie.
Pokręciłam głową.
– To może chcesz się nauczyć? Znam fajny klub na Grochowie.
– Bardzo chętnie – usłyszałam swój głos.
Kurde, co ja gadam??? – przemknęła mi przez głowę rozpaczliwa myśl. Jeżeli istniała
jakaś umiejętność, której kompletnie, ani trochę, zupełnie nie potrzebowałam posiadać, to była
nią właśnie gra w bilard. Gdybym miała problemy ze snem, włączałabym sobie transmisje
z meczów snoo­kera. Szybko jednak przestałam żałować swojej reakcji, bo widziałam, że
sprawiłam mu wyraźną przyjemność, a to było… To było po prostu…
Przyjemne. Miły chłopak, zasługuje na uwagę.
– Super! Wolisz w weekend czy może być w tygodniu? Poza weekendami jest sporo
luźniej, zwłaszcza przed szesnastą. Może najpierw poszlibyśmy na lunch, a potem do klubu? Co
ty na to?
Kurczę, skąd wiedział, że nie zapieprzam w jakiejś korpo od ósmej trzydzieści do
siedemnastej? Jakoś jednak nie odczuwałam naglącej potrzeby, żeby zaprzątać sobie tym głowę.
– W porządku.
– Może być na przykład środa?
Ramzesa zapytałabym, czy środa, bo liczy na loda, ale pytanie o to Pawła było jak
znęcanie się nad zwierzętami. Nie grałam w takie gry z chłopakami, którzy nie umieli sobie ze
mną poradzić. Wydawało mi się to nie fair. Tak, wiem, co myślicie: zdrowie psychiczne to nie
jest moja najmocniejsza strona. Ale cóż mogłam poradzić? Taki właśnie mam charakter. Nie
stawałam do walki, kiedy moja wygrana była czymś oczywistym. Jeśli coś było zbyt łatwe,
zostawiałam to innym.
Rzecz jasna wiedziałam, że w myśl żelaznych zasad regulujących te sprawy żadna
porządna, mało porządna, a nawet zupełnie nieporządna dziewczyna nie powinna godzić się na
pierwszą propozycję spotkania, a jeśli już, to przy­najmniej trochę pogrymasić, odrzucić ze dwa
terminy i z ociąganiem zgodzić się na trzeci, a potem przynajmniej dwa razy go przełożyć, ale
patrząc na jego zachwyconą minę, poczułam nagle, że nie mam ochoty być świnią.
Zwłaszcza że mój bóg seksu okazał się być jebanym bandziorem. Ja to mam talent do
wynajdywania sobie chłopaków!
Oczywiście nie ma mowy, żebym szybko o nim zapomniała. Będę myśleć o nim non stop
przez kolejny rok, pławić się w swoim nieszczęściu, wspominać miłe chwile, ignorować fakt, że
on o mnie nie myśli. Ale póki co oczy przesłaniała mi czerwona mgła zemsty. Znacie piosenkę
I See Red zespołu Everybody Loves An Outlaw? Nie? To sobie posłuchajcie, będziecie wiedzieć,
o co chodzi.
– Wspaniale! – Klepnął się dłońmi w uda i podniósł się z kanapy jak prostująca się
sprężyna. – W takim razie przyjdę po ciebie o drugiej.
Ruszył pierwszy do przedpokoju. Musiałam przecisnąć się obok niego, żeby otworzyć
drzwi. Ładnie pachniał.
– Paweł…
Spojrzał na mnie.
– Tak?
– Powiedziałeś, że chciałeś do mnie zajrzeć w weekend. Mogę wiedzieć, po co?
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
– Jak to po co? Zaprosić cię na bilard, oczywiście.
Nie umiem grać w bilard. Porozbijam kule, czy jak to tam się nazywa. Albo złamię kij.
Co robić? Kurwa, co robić? Nagle do głowy przyszedł mi doskonały plan. Tak doskonały, że
wprowadziłam go w życie, zanim zdążyłam go choćby odrobinę przemyśleć.
– Okej, bilard w środę. A jutro zabiorę cię na kajaki. Dasz się skusić?
Zmrużył oczy.
– Obawiam się, że dam ci się skusić na bardzo wiele rzeczy.

– Mala… – wyszeptał przez zęby. Zatrzymał się chwilkę przed tym, zanim doszłam po raz
kolejny, więc lekko ponagliłam go ruchem bioder. Najwyraźniej jednak miał inny plan.
– Napiłbym się, ty też?

Kompletnie wytrącił mnie z rytmu. O kuźwa! Tego jeszcze nikt mi nie zaproponował
w czasie pieprzenia. Byłam w takim szoku, że zadziałał automat:

– W sumie… dawaj! Wprawdzie mogłabym dojść za jakieś piętnaście sekund, ale drinka
też zawsze chętnie opierdolę – wysyczałam.

Znów mnie zaskoczył, bo po prostu wybuchnął śmiechem.Wyczuł moją irytację, ale


miałam podstawy uwierzyć, że nie będę stratna w orgazmach. Pocałował mnie w skroń i podniósł
do pionu.

– Nie bądź zachłanna, cała przyjemność z pieprzenia sprowadza się do tego, że masz nad
nim kontrolę.

Coraz bardziej mnie intrygował. Kurwa, poleciałam tylko na urodę, a on najwyraźniej


miał do zaoferowania dużo więcej. Byle debil zerżnąłby mnie w gabinecie Zenka, ubrał się
i wyszedł. A potem opowiedział kumplom, jak to się fajnie zalicza. Spojrzałam w jego błękitne
oczy. Rozbawione, nadal podniecone, ale równocześnie totalnie wyluzowane. Król życia, kurwa.
Powinnam się od niego uczyć. I tak zrobię.

– Uszczuplisz barek Zenkowi? – zapytałam z uroczym uśmiechem.

– Z dziką rozkoszą.

Puścił do mnie oko i podszedł do szafy, w której Zenek trzymał milion flaszek;
podarunków od klientów.

– Nie wkurwi się? – zaniepokoiłam się, patrząc, jak wyjmuje z niej osiemnastoletnią
single malt.

– Mam na to wyjebane. – Polał whisky do kryształowych szklanek. – Z colą?

Spojrzał na mnie tak, jakby naprawdę go to obchodziło.

– Bardzo proszę.

Usiadłam na biurku. Byłam naga, z obcym facetem, w gabinecie męża mojej najlepszej
przyjaciółki. I rozmawiałam z nim o tym, jak lubię pić whisky. To właśnie nazywałam YOLO.
ROZDZIAŁ 9

Równo! Prawa… Lewa… Prawa… Lewa… Równo ciągnij! Nie zanurzaj pióra tak
głęboko. No nie, teraz z kolei za płytko! Spokojnie, bez szarpania. Pilnuj kierunku. Kierunku
pilnuj, bo w brzeg wjedziemy! Sama nie dam rady.
Jejku, to mi się podobało! Szczerze mówiąc, nie znałam siebie od tej strony. Nie miałam
pojęcia, że spodoba mi się bycie kimś w rodzaju dominy połączonej z poganiaczem niewolników.
Płynęliśmy zygzakiem po leniwej, na tym odcinku dość szeroko rozlanej rzece, wzbudzając
popłoch wśród załóg innych kajaków, zmuszając je do nagłego hamowania lub zmiany kierunku
i narażając się na niekiedy mało wybredne komentarze. Pogoda była jednak tak piękna, atmosfera
tak przyjemna, ogólny nastrój błogości tak dominujący i wszechogarniający, że byliśmy
traktowani bardziej jak niespodziewana atrakcja, taki mikrozastrzyk adrenaliny służący
pobudzeniu rozleniwionych zmysłów i jeszcze wyraźniejszemu podkreśleniu ogólnej sielskości,
niż jako rzeczywiste zagrożenie czy dojmująca upierdliwość. I chyba tylko dlatego nikt jeszcze
nie jebnął nas wiosłem.
Poza tym na wodzie panował cholerny tłok. Już widok parkingu powinien dać nam do
myślenia. Choć zjawiliśmy się dość wcześnie, bo przed dziewiątą, Paweł z trudem zapar­kował:
tak na oko tłoczyło się tu jakieś sto, może sto dwadzieścia samochodów. Przeważały oczywiście
rejestracje warszawskie, ale było też sporo z bardziej odległych zakątków kraju.
Ani jednej ze Śląska.
Żadnego astona martina.
Opanuj się, idiotko! Twój luby siedzi w pierd­lu, chyba że Zuzka już go wyciągnęła.
SIEDZI W WIĘZIENIU! Bo robił dużo złych rzeczy…
I jedną absolutnie doskonałą…
Do tego, że nigdy w życiu nie siedział w kajaku, Paweł przyznał się dopiero w autokarze,
którym wieziono nas z parkingu do stanicy.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Chyba żartujesz?
Z zażenowaną miną pokręcił głową.
– Nie. – Zaraz jednak zhardział. – Założę się, że są rzeczy, których ty też jeszcze nigdy
w życiu nie robiłaś!
Raczej niewiele, pomyślałam, ale uznałam, że roztropniej będzie nie wdawać się
w dyskusję na ten temat.
– Dobra, to nie problem – powiedziałam lekko protekcjonalnym tonem. – Najwyżej
usiądziesz z przodu i tyle.
– A to ma jakieś znaczenie, gdzie się siedzi?
– Zasadnicze. Kajakiem wygodniej steruje się z tylnego miejsca, więc przyjęło się, że
jeśli płynie para mieszana, to z tyłu siada mężczyzna, żeby dzięki swojemu wybitnemu
przenikliwemu umysłowi i nieposkromionej zwierzęcej sile zapewnić partnerce bezcenne chwile
radosnej, bezpiecznej rozrywki niepozbawionej szczypty rozsądnie dawkowanych emocji.
Nie powstrzymałam się, by go lekko nie do­jechać.
– Wal się – zaproponował uprzejmie. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek, emancypację,
równouprawnienie, metoo i LGBT. Kieruje ten, kto wie, jak kierować. A zwierzęcą siłą służę
w każdej chwili, bez żadnych ideologicznych podtekstów. – Uśmiechnął się chytrze. – Wszystko
jedno, z przodu czy z tyłu.
Wiedząc już, że to dla Pawła pierwszy raz, oczekiwałam mrożących krew w żyłach scen
podczas zajmowania miejsc w kajaku. O dziwo, poradził sobie jednak zaskakująco zgrabnie.
Miły pan z obsługi odepchnął nas od brzegu i jakby nigdy nic popłynęliśmy w siną dal.
To znaczy zaraz po tym, jak nas dogonił i wręczył Pawłowi wiosło, które ten zostawił
w trawie.
– No dobrze – wykrztusiłam, jak tylko przestałam się śmiać. – Zaczynamy lekcję
wiosłowania, bo jeśli myślisz, że będę cały czas sama machała, to się… to się… – Rozpaczliwie
szukałam w głowie innego określenia niż: „z chujem na łeb zamieniłeś”. – To się mylisz!
– dokończyłam triumfalnie.
Jest się jednak, kurwa, tą humanistką! Wyrazy bliskoznaczne i Mala! Jebany dream team
po prostu. Bądźcie ze mnie dumni!
Muszę przyznać, że z godnością przyjmował zniewagi i szyderstwa, nic sobie nie robił
z uszczypliwości, no i szybko się uczył. Jasne: pływanie kajakiem to nie inżynieria molekularna,
niemniej wymaga jako takiej koordynacji ruchowej, odrobiny wyobraźni przestrzennej, no
i krzepy. A tej Paweł miał aż nadto. Z przyjemnością obserwowałam mięśnie prężące się pod
gładką skórą na jego plecach i barkach, niezbyt duże, ale silne dłonie zaciśnięte na wiosłach,
profil, który widziałam za każdym razem, kiedy z uśmiechem zerkał na mnie przez ramię,
rozbawiony szczególnie soczystym docinkiem albo dumny z dobrze wykonanego manewru. Lub
choćby z tego, że dłużej niż przez piętnaście sekund płynęliśmy w miarę prostym kursem. Muszę
jednak uczciwie przyznać, że z każdą upływającą minutą radził sobie coraz lepiej i coraz rzadziej
musiałam interweniować, wspomagając go albo dobrym słowem, albo ruchem wiosła. Choć nie
powiem, żeby Paweł chwilami mnie nie drażnił. Tylko trochę, ale jednak coś mi zgrzytało.
W zasadzie zgrzytało mi to, że… nie jest Ramzesem. Problem leżał więc zdecydowanie po mojej
stronie.
Na rzece przeważały kajaki dwuosobowe z obsadami mieszanymi. Standardowy zestaw
wyglądał następująco: z przodu nimfa z wyłożonymi na dziób nogami, trzymająca wiosło
wyłącznie po to, żeby nie wpadło do wody; z tyłu On, z dumą prężący mięśnie, silny, mądry
i przewidujący. No i bystry taki, że z zachwytu i zdumienia ryby czołami w dno kajaka waliły.
Trafiały się jednak także jedynki oraz pary jednopłciowe. Szczególną radość sprawiało mi
obserwowanie załóg damskich. Im więcej laski uwagi poświęcały temu, jak się prezentują, tym
mniej dzieliło je od wywrotki, staranowania innego kajaka albo władowania się w brzeg.
Trzyoso­bowy kajak dostrzegłam tylko jeden: środkowe miejsce zajmowało dumne jak paw,
wielkie psisko, chyba mieszaniec setera irlandzkiego z czymś jeszcze większym i na pewno
potężniejszym. Sądząc po jego minie, bawił się doskonale.
Podobnie jak ja zresztą. Nabrawszy pewności, że mój współzałogant raczej nie
doprowadzi do największej śródlądowej katastrofy w dziejach żeglugi ani nie wywróci nas do
góry dnem, rozkoszowałam się cudownym słońcem, lekkim wietrzykiem, pluskaniem wody i…
zupełnie nieoczekiwanie, bliskością Pawła. Już sam fakt, że miałam go między rozłożonymi
nogami, sprawiał mi dużą przyjemność. Jemu zresztą chyba też, sądząc po spojrzeniach, jakie
rzucał na moje stopy koło swoich bioder. Muszę go nareszcie spytać, czy jak Mort z Pingwinów
z Madagas­karu ma jakiś fetysz związany ze stopami? Wiedziałam jednak, że jeśli potwierdzi, to
zabiję go śmiechem. Słynęłam z tego, że nie pozwalałam nikomu dotykać moich stóp. Kiedy
umawiałam się na pedicure, to na tę godzinę gabinet był tylko dla mnie. Moja kosmetyczka
wiedziała, że zrobię chlew. Jak tylko ktoś dotykał mojej stopy, nawet w celach kosmetycznych,
śmiałam się tak bardzo i klęłam tak głośno, że obecność innych ludzi była absolutnie
wykluczona.
Płynęliśmy niewiele szybciej od nurtu, leniwie poruszając wiosłami bardziej po to, żeby
utrzymać pożądany kierunek, niż żeby nabrać prędkości. Trawiaste, dość monotonne brzegi
ustąpiły miejsca niewielkim zagajnikom i pojedynczym potężnym drzewom. Konary niektórych
z nich sięgały do połowy szerokości rzeki; tam, gdzie takich drzew rosło nieco więcej,
płynęliśmy pod szemrzącym baldachimem liści, w przyjemnym cieniu. Promienie słońca, tu i tam
przedzierające się przez zieloną powłokę, spadały na wodę migotliwymi roztańczonymi plamami.
Z każdą chwilą coraz głębiej zapadałam się w rozleniwiony błogostan.
I z każdą chwilą miałam coraz większą ochotę na Pawła.
– Napiłbym się – powiedział w pewnej chwili.
– Przecież prowadzisz? – odpowiedziałam odruchowo.
Odwrócił się na tyle, na ile pozwalały warunki panujące w kajaku, i spojrzał na mnie
surowo.
– Wiem, że to ci się może wydać dziwne, ale ludzki organizm potrzebuje płynów nie
tylko w postaci alkoholu. A nawet głównie nie w postaci alkoholu.
– Nie irytuj się tak, wujaszku. – Nie mogłam się powstrzymać. – Za parę minut
dopłyniemy do baru „Owca”. Mają fajne żarcie, no i napojów do wyboru, do koloru.
Bezalkoholowych też – dodałam pospiesznie.
– „Owca”? Dlaczego „Owca”?
– Zobaczysz.
„Parę minut” wydłużyło się do dziesięciu, ale Paweł okazał się wyjątkowo dzielny jak na
mężczyznę i chyba tylko ze dwa razy pytał zbo­lałym głosem, jak długo jeszcze. Bar był
usytuowany na prawym, wyższym brzegu rzeki. Należało przybić do wąskiej piaszczystej plaży,
między pniami dwóch zwalonych drzew, a następnie wspiąć się na około trzymetrową skarpę.
Przy brzegu stało już kilka kajaków; najłatwiej dostępne miejsca między pniami były już zajęte,
musieliśmy więc spłynąć z prądem trochę niżej, po czym zawrócić i przybić do brzegu z drugiej
strony większego pnia. Manewr nie należał do najtrudniejszych, ale, ze względu na niewielkie
doświadczenie załogi, pierwsze podejście zakończyło się klapą. Musieliśmy odpuścić, cofnąć się
i ponowić próbę.
– Jak powiem „lewa”, to ciągniesz lewym wiosłem, jak powiem „prawa”, to prawym
– wydałam szczegółowe instrukcje, nauczona niedawnym niepowodzeniem.
Poczułam się jak pani pedagog. Aż szkoda, że nie mam na nosie okularów. Zuzka zawsze
twierdziła, że wyglądam w nich jak nauczycielka z pornola. Akurat w tej sytuacji sprawdziłoby
się jak złoto.
Trochę czasu zajęło nam ustawienie kajaka pod odpowiednim kątem. Podczas
przygotowań nurt zniósł nas dobrych kilka metrów w dół rzeki; już miałam wydać komendę
„Lewa!”, żeby ostro ruszyć do przodu, kiedy w lukę między nami i pniem swobodnie i bez
najmniejszego trudu, jak po sznurku, wpasował się czerwony kajak, który właśnie nadpłynął
z prądem. Żadnych przygotowań, żadnego ustawiania się, kom­bi­nowania, manewrowania.
Z przodu siedziała atrakcyjna blondyna z wydatnym biustem, z tyłu starszy od niej gość
o sympatycznej twarzy, w staromodnym ni to słomkowym, ni to rafiowym kapeluszu. Pracowali
wiosłami tak, jakby całe życie nie robili nic innego. Kajak dobił do brzegu pod idealnym kątem,
z doskonale dobraną prędkością. Mężczyzna sprawnie wyskoczył, wciągnął dziób głębiej na
brzeg, pomógł dziewczynie wyjść z kajaka. Tak się to powinno robić! – pomyślałam, ale wzięłam
poprawkę na Pawełka debiutanta i postanowiłam być wyrozumiała.
Po pięciu minutach i kilku mniej lub bardziej nieudanych próbach zrobiliśmy to samo.
– Piwa bym się napił. Albo jeszcze chętniej wódki – oświadczył spocony, zasapany
i trochę zawstydzony Paweł, kiedy usiedliśmy przy jednym ze zbitych z desek stołów.
– Wiem, że to ci się może wydać dziwne, ale ludzki organizm potrzebuje płynów nie
tylko w postaci alkoholu. A nawet głównie nie w postaci alkoholu – odparłam z kamienną
twarzą.
Zrezygnowany machnął ręką.
– Tak tylko mówię. Co ci przynieść? Może coś zjesz? Bo ja chyba tak.
Bar mieścił się w budynku jeszcze wyżej na już mocno wypłaszczonej w tym miejscu
skarpie. Dolatywały stamtąd apetyczne zapachy. Zastanowiłam się.
– A wiesz, że to dobry pomysł? Chodź, zobaczymy, co dają.
Zostawiliśmy klapki i plecak z ciuchami na straży stolika i na bosaka powędrowaliśmy do
baru. Niewielka kolejka stała do zamówień; druga, nieco dłuższa, po odbiór potraw. W tej
pierwszej dostrzegliśmy blondynę i gościa w kapeluszu. Blondyna prowadziła ożywioną dyskusję
ze sobą:
– Krokiety! Tak, krokiety z kapustą i grzybami. Ale czy aby na pewno na oleju smażone?
Hm… To może barszcz? Ale czy nie na rosole? Hm… Kazimierz, jak myślisz?
Facet w kapeluszu – Kazimierz, jak się okazało – z miłym uśmiechem wykonał
nieokreślony ruch głową i ramionami.
– No tak, masz rację. Nie wiadomo. To ja zapytam. Albo poproszę, żeby sami coś
wegetariańskiego polecili.
Miała miły głos, piękne pogodne oczy i promieniowała pozytywną energią. Sporą jej
część zamieniała w fale dźwiękowe; ciekawe, co robiła z resztą?
– I co, widzisz coś ciekawego? – spytałam, odwracając się do Pawła. Dzięki temu
zobaczyłam, jak z wyraźnym żalem odrywa wzrok od biustu blondyny. – W jadłospisie!
– dodałam lodowatym tonem.
Speszył się, ale nawet nie w połowie tak bardzo, jak mogłabym sobie życzyć.
– Słucham? Ach, tak… – Pobieżnie obrzucił wzrokiem tablicę z menu. – Burgera wezmę.
Na ostro. I piwo bezalkoholowe. Deser też będzie na ostro, jak mi się wydaje – dorzucił
z cwaniac­kim uśmiechem.
Chłopaczku, nie chcesz w to ze mną grać. Poznałeś mnie, kiedy nie byłam w formie.
Teraz wracam do żywych. Wciągnę cię jak kurczaka z KFC – pomyślałam, udając, że jestem
całkowicie pochłonięta lekturą jadłospisu.
– Dla mnie to samo – zdecydowałam szybko, po czym spojrzałam na niego znacząco.
– Ale nie na ostro. Boję się, że na ostro to my we dwoje nie damy rady.
Nawet mu powieka nie drgnęła. Choć napiął mięśnie w taki sposób, jakby się hamował.
Ciekawe, po co, skoro lubiłam facetów, którzy się przy mnie nie hamują?
– No i piwo prawdziwe, ma się rozumieć – kontynuowałam.
– Wracaj do stolika, a ja zostanę i wszystko przyniosę.
No jasne, znów powrócił Pan Idealny.
Po drodze, za zgodą jakiejś sympatycznej pary z dwojgiem absolutnie niesympatycznych,
rozwydrzonych bachorów, zgarnęłam niepotrzebny im leżak, dotargałam go do naszego stolika,
rozłożyłam go, rozsiadłam się na nim i zagapiłam na rzekę. Słońce prażyło mocno, ale ja
siedziałam w miłym cieniu. Na wysokiej skarpie dało się odczuć lekkie podmuchy wiatru, do
moich uszu docierał gwar rozmów, szum liści, czasem jakieś okrzyki z wody, pobrzękiwanie
dzwonków i pobekiwanie owiec. Właśnie, pomyślałam leniwie. Muszę pokazać Pawłowi owce.
Pasły się za ogrodzeniem z drewnianych sztachet. Cztery albo pięć sztuk, z przepisowymi
dzwonkami, zupełnie jak krowa w reklamach Milki.
Ogarniało mnie coraz większe rozleniwienie. Patrzyłam na rzekę spod półprzymkniętych
powiek i kto wie, czy nie zapadłabym w drzemkę, gdyby nie…
Nie, to niemożliwe!
Senność ulotniła się w ułamku sekundy. Wyprostowałam się, pochyliłam do przodu i ze
zdumieniem wytrzeszczyłam oczy.
Na wodzie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie niedawno Paweł i ja
przygotowywaliśmy się do próby desantu, manewrował jaskrawo­niebieski dwuosobowy kajak.
Miejsce z przodu zajmowała dwudziestokilkuletnia dziewczyna z opadającymi do ramion mocno
tlenionymi włosami. Była ładnie opalona, miała paznokcie u dłoni pomalowane na tak
intensywny pomarańczowy kolor, że rzucały się w oczy nawet z tej odległości, od pasa w górę
ubrana była w trzy jadowicie zielone, przeplecione sznurowadła udające biustonosz od kostiumu
kąpielowego. Chciałabym powiedzieć, że wyglądała w nich jak baleron, ale niestety; albo
sznurowadła były wykonane z jakiegoś kosmicznego, niewrzynającego się w ciało materiału,
albo dziewczyna miała tak jędrny biust i całą resztę, że efekt baleronu nie mógł wystąpić.
Rezultat końcowy był może cokolwiek wstrząsający ze względu na skąpość stroju, ale na pewno
estetycznie akceptowalny. Jednak to nie dziewczyna przykuła moją uwagę.
Z tyłu, dziarsko i całkiem sensownie manewrując wiosłem, siedział Zenek. Zenon
Zarębski, jedna trzecia kancelarii „Rochacki, Wij i Zarębski”, jedna druga ZZTopów, mąż
i towarzysz życia mojej najlepszej przyjaciółki, superinteligentny, fajny gość, doskonały kompan
i imprezowicz, mądry człowiek, na którego zawsze można było liczyć.
W takich sprawach kobiecy instynkt z reguły działa niezawodnie. Dziewczyna, mimo
wyzywającego stroju, na pierwszy rzut oka nie wyglądała na kurwę, ale dałabym się
poszatkować, przepuścić przez maszynkę do mięsa, a na koniec usmażyć w głębokim oleju, że
nie jest ani młodszą siostrą Zenka, ani odległą kuzynką ze strony jego ciotki, ani skarbniczką
Koła Miłośników Kajakowania przy Okręgowej Izbie Adwokackiej, którą zabrał na służbowy
rekonesans w celu wyboru trasy na tradycyjny spływ organizowany co roku w urodziny dziekana
Izby. Wiedziałam, po prostu WIEDZIAŁAM, że jest jego dupą. Zenka, znaczy się, nie dziekana.
Ty podły, zakłamany, skurwysyński, jebany padalcu!
Tyle pozostało z moich uczuć do Zenka, choć jeszcze piętnaście minut temu
przysięgłabym, że kocham go najbardziej ze wszystkich mężczyzn na świecie. Oczywiście
platonicznie, ma się rozumieć.
Powiedzieć, że poczułam się tak, jakby trafił mnie grom z jasnego nieba, to nic nie
powiedzieć. Mało tego: zaraz potem, a może w tej samej chwili, uderzył drugi.
Ja już gdzieś kiedyś widziałam te paznokcie. I czemu, kurwa, mam wrażenie, że jakiś
fragment układanki właśnie wskoczył mi na właściwe miejsce? Tylko dlatego nie wstałam
z leżaka, nie wbiegłam do wody i nie zajebałam mu swoim czerwonym wiosłem centralnie w ten
tępy, pusty łeb.
Załoga jaskrawoniebieskiego kajaka najwyraźniej nie mogła dojść do porozumienia.
Widać było, że dziewczynie bardzo zależy na przybiciu do brzegu, Zenek natomiast, sądząc po
jego minie i niemrawych poruszeniach wiosłem, nie miał nic przeciwko pozostaniu na wodzie.
Zresztą nawet gdyby podzielał pragnienia swojej towarzyszki, niewiele by to zmieniło; w czasie,
który spędziliśmy przy barze, ostatnie wolne miejsca przy brzegu zostały zajęte i teraz można
było cumować już tylko w drugiej linii, doczepiając się do częściowo wyciągniętych na brzeg
kajaków, a na to chyba ani Zenek, ani dziewczyna nie mieli ochoty. A może zwłaszcza Zenek,
sądząc po mimice. Po ostrej wymianie zdań obrażona laska z łomotem odłożyła wiosło, a Zenek
z kwaśną miną kilkoma sprawnymi ruchami ustawił kajak dziobem w dół rzeki. Po kilkunastu
sekundach niebiesko-pomarańczowo-zielona pstrokacizna znikła za zakrętem.
A ja zostałam na leżaku, nienaturalnie wyprostowana, z rozdziawionymi ustami
i mętlikiem w głowie.
– Wszystko w porządku? – spytał Paweł, stawiając na stole tacę z dwoma burgerami
i piwami.
– Słucham? – Ocknęłam się. – Tak, jasne. Jak najbardziej.
Nie wyglądał na przekonanego.
– Bo masz taką minę, jakbyś zjawę w biały dzień zobaczyła. Albo swojego byłego
z Jennifer Lopez, albo tatę z sąsiadką…
Jasnowidz cholerny, czy co?
– To z głodu pewnie. Dawaj to ścierwo!
Dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem głodna. Widok i zapach potężnego burgera nie
sprawiły jednak, że zapomniałam o jaskrawoniebieskim kajaku. Aby nie zwariować,
skoncentrowałam się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb organizmu. Kurwa, jak on mógł?
Zenon, ty tępy chuju! Jak mogłeś? Byliście jedyną osto­ją mej wiary w to, że ludzie potrafią się
jeszcze kochać! Nie tylko w sensie fizycznym, ale też psychicznym. Cały ten jebany syf w moim
życiu tłumaczyłam sobie tym, że po prostu nie trafiłam na odpowiedniego mężczyznę. Zuzka
trafiła. Więc jak, złamany kutasie, mogłeś jej to zrobić? Jedna butelka piwa okazała się dalece
niewystarczająca. Druga prawie zaspokoiła moje pragnienie, ale nadal nie stępiła wkurwienia…
Dopiero kiedy wybrałam resztką bułki sos z talerza i dopiłam trzecie piwo, trochę się
uspokoiłam. Muszę coś zrobić. Muszę powiedzieć Zuzce. Ale jeszcze nie wiem jak i z pewnością
tym razem nie będę działała „na pałę”. Sprawa była za poważna. Jednocześnie czułam, że muszę
jakoś zbić emocje. Nie miałam zamiaru wprowadzać Pawła w osobiste sprawy mojej przyjaciółki
– nie znałam go na tyle dobrze, nie był moim facetem. Opcja zwierzeń nie wchodziła w grę.
Równocześnie uświadomiłam sobie, że chyba jednak nie wszystkie podstawowe potrzeby mojego
organizmu zostały zaspokojone. A raczej że muszę coś odjebać w odwecie za to, co zobaczyłam.
Tak jakby seks z Pawełkiem mógł wybić mi z głowy obraz Zenka i tego szlaucha w kajaku.
I Ramzesa w więzieniu. I mojej zupełnie nieistotnej egzystencji, skupionej na przechlewaniu
życia.
Zerknęłam spod oka na Pawła. Właśnie kończył swojego burgera. Jadł wolniej ode mnie,
bo co jakiś czas robił przerwy i intensywnie oddychał przez usta. Czyli ostry hamburger okazał
się naprawdę ostry.
Kiedy szliśmy, a właściwie zsuwaliśmy się do kajaka, usłyszałam fragment rozmowy
przy stoliku stojącym najbliżej krawędzi skarpy:
– Hm… W sumie nie najgorsze, ale mogliby dodać trochę więcej pieprzu ziołowego.
Ciekawe, skąd biorą zioła? Zdaje się, że tam przy owcach widziałam miętę i kolendrę. Aż się
prosi, żeby mieć coś własnego, nie ze sklepu. Piwo doskonałe, prawda? A jak twój gulasz? Bo to
gulasz, prawda? Jak ci smakuje?
Zaintrygowana, z trudem wyhamowałam i spojrzałam w prawo; no tak, to była ta para
z kajaka i sprzed baru. Siła spokoju w zabawnym kapeluszu i trajkoczący dynamit z falującym
biustem.
Chwila ciszy, po czym grzecznie, niezobowiązująco i uprzejmie:
– W porządku.
Blondyna załamała ręce w teatralnym geście.
– Kazimierzu! Taka z tobą zawsze rozmowa!
Przewróciła oczami. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę, uśmiechnęła się
i mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Jak to się mówi? Przyciąganie przeciwieństw? Pasowali
do siebie jak yin i yang. Nie przypuszczałam, że coś takiego naprawdę występuje w przyrodzie.
Zwłaszcza po tym, co parę chwil temu zobaczyłam na wodzie. Może jednak jest jeszcze
nadzieja? Nadzieja zawsze była moją drugą matką.
Tym razem podczas wsiadania do kajaka obawiałam się popisów z mojej, nie z Pawła
strony. Trzy piwa to jednak trzy piwa, zwłaszcza w takim upale. Poszło mi jednak zadziwiająco
sprawnie, tyle że rąbnęłam się w kostkę prawej nogi tak, że świeczki stanęły mi w oczach. Paweł,
nieustająco dżentelmen, zaczekał, aż usadowię się na kapoku, po czym zepchnął kajak na wodę,
wszedł w nią po kolana i zaskakująco zwinnie wgramolił się do środka. Prąd sam ustawił nas
dziobem we właściwym kierunku.
– Wiesz co? – powiedziałam leniwie po jakichś trzech minutach. – Ty wiosłuj. Mnie się
nie chce. Powierzam ci życie moje i moich niepoczętych jeszcze dzieci. Po drodze nie ma
żadnych wodospadów, więc jest szansa, że nas nie zabijesz.
– Tak jest, kapitanie! – wykrzyknął ochoczo.
Powinno to wzbudzić moją czujność, ale moja czujność ledwo dyszała przygnieciona
świadomością, że Zenek to zwykła kurwa. Czujność była dodatkowo zmasakrowana potężnym
burgerem, utopiona w trzech piwach i ukołysana lekkim bujaniem kajaka niesionego
niespiesznym nurtem wśród szumu liści i trzcin, pluskania wody, śpiewu ptaków,
przytłumionego gwaru rozmów i wybuchów śmiechu z innych kajaków. Prawie zapomniałam, co
przed chwilą widziałam i jakie to będzie miało konsekwencje. Odchyliłam głowę do tyłu
i gapiłam się w niebo. Było soczyście niebieskie, jak z Photoshopa, a wiatr przesuwał po nim
nieskazitelnie białe, zaskakująco zwarte obłoki. Miały ostre, wyraźne krawędzie, jakby wycięto
je z papieru, ale równocześnie były oszałamiająco trójwymia­rowe: grube, solidne, pękate.
Ciężkie, a równocześnie kompletnie nieważkie. Niemal namacalnie bliskie, a równocześnie
nieosiągalne, jakby przeniesione z innego wymiaru, w którym czas i przestrzeń zdawały się…
Jeb!
– Kurwa! – wyrwało mi się. – Co się stało?
Staliśmy zaryci dziobem w brzeg porośnięty nieprzyzwoicie zieloną trawą. Parę metrów
dalej stały niskie drzewa, otaczające nas po bokach i z tyłu trzciny całkowicie zasłaniały widok
na rzekę. Paweł wysiadł z kajaka, odwrócił się do mnie i wyciągnął do mnie rękę.
– Widziałem tam przed chwilą kota. To totalne pustkowie. Nie przeżyje bez pomocy.
Musimy go uratować.
Migiem wyskoczyłam z kajaka. Rozglądając się uważnie dokoła, przeszliśmy przez łąkę,
zagłębiliśmy się w krzaki.
– Mały był? Duży? Jakiego koloru? Może komuś zaginął…
Idący przede mną Paweł zatrzymał się i odwrócił do mnie z uśmiechem, który mógł
wskazywać tylko na jedno. Dałam się podejść jak gimnazjalistka.
– Chodź, pokażę ci małe kotki… – wymruczał, przyciągając mnie do siebie. – Nie znałaś
tego?
– Nie, mendo – odpowiedziałam spokojnie. Taki mi się podobał. Z takim mogłam się
bawić.
Czułam jego ręce na biodrach, czułam jego usta na szyi. Było mi całkiem dobrze… Oparł
mnie o pień jakiegoś drzewa, ani na chwilę nie przestając badać rękami mojego ciała. Jedną rękę
wsunął pod koszulkę, drugą dotknął policzka.
– Dobrze wiem, że nieprawdopodobnie cię jara dręczenie mnie, ale może byśmy z tym
skończyli?
Pocałował mnie mocno. To było niesamowicie przyjemne. Właściwie, czemu nie?
Ramzesa już nie ma, w zasadzie chyba nigdy go nie było. Czasem miałam wrażenie, że tamta noc
tylko mi się przyśniła. A tu mam faceta: normalnego, fajnego, dużo przystojniejszego i sądząc po
tym, co wyczuwałam na brzuchu, bardzo poważnie zainteresowanego moją skromną osobą.
– Nie dręczę cię. Po prostu onieśmiela mnie twoja chłopięca doskonałość…
– wyszeptałam i wplotłam ręce w jego blond włosy.
Popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Serio? W takim razie wyjątkowo dobrze to ukrywasz.
Czułam, że jego wszędobylskie dłonie rozpinają mi spodenki. Po chwili włożył we mnie
dwa palce i zaczął nimi rytmicznie poruszać. Oparłam głowę o drzewo i przymknęłam powieki.
– Otwórz oczy – wyszeptał, a potem mnie pocałował.
Chciałam więcej, chciałam już, chciałam dojść i przestać nareszcie myśleć o tamtym
pieprzonym gangsterze. Całował mnie uparcie, coraz intensywniej poruszając ręką, a ja czułam,
że zaczynam tracić nad sobą jakąkolwiek kontrolę.
– Tato, a co ten pan robi tej pani? – usłyszałam dziecięcy głos.
Kurwa mać! Poczułam, że Paweł też zesztywniał. To znaczy cały zesztywniał, a nie tylko
tam, na dole. Oparłam głowę o jego szyję, żeby nie musieć patrzeć na naszą widownię. Ja
pierdolę, ale dramat! Na pociechę pozostał mi tylko fakt, że głos dobiegał zza pleców Pawła,
więc dziecko nie mogło widzieć za wiele. Istniała realna szansa, że nie zniszczyliśmy mu
psychiki.
– Oni się tak bawią – usłyszałam męski głos. Niewiele brakowało, żeby facet udławił się
tłumionym śmiechem. – Chodź, Andrzejku. Tata da ci ciastko.
Przez dobrą minutę staliśmy jak wmurowani. Ledwo ośmielałam się oddychać.
– Mam czterdzieści lat i nigdy w życiu nie przydarzyło mi się coś takiego…
– wymamrotał wreszcie Paweł.
Unikał mojego wzroku.
– To nie twoja wina, też tu byłam.
Odważyłam się zerknąć znad jego barku i zobaczyłam znikających między krzakami
około siedmioletniego chłopca i korpulentnego mężczyznę. Kurwa, emigruję do Australii. Albo
nawet na Nową Zelandię. To jedyne wyjście.
Czar prysł, nastrój szlag trafił. Lekko odepchnęłam Pawła.
– Wracamy?

W samochodzie panowało milczenie, ale nie cisza. Łomot Wherever I May Roam
Metalliki działał kojąco na moje nerwy, a Pawłowi najwyraźniej nie przeszkadzał
w prowadzeniu, bo nie protestował, kiedy podkręciłam głośność prawie do połowy skali.
Miałam o czym myśleć. Zenek w niebieskim kajaku z oplecioną sznurówkami laską, ja
z Pawłem na łące, z jego palcami w cipce… Cholerny słodko-gorzki koktajl, z którym już zawsze
będą mi się kojarzyły woda, kajaki i słońce. Dwie strony tej samej monety. Po prostu życie. Ja
pierdolę.
Jeszcze trochę drżały mi nogi, ale mimo to nie potrafiłam wyrzucić z pamięci Zenka
i dziewczyny z pomalowanymi na pomarańczowo paznokciami. Oczywiście nie mogłam mieć
stuprocentowej pewności, ale ich zachowanie – choćby sposób, w jaki się sprzeczali o to, czy za
wszelką cenę przybijać do brzegu, czy jednak płynąć dalej – świadczyło o tym, że nie są ze sobą
pierwszy raz. Że to nie ich pierwszy wspólny wypad. Że to nie pierwsza wycieczka. Że są ze
sobą już od dłuższego czasu.
Fuck!
Pierwszą rzeczą, jaką powinnam zrobić, to zadzwonić do Zuzki, ale… No właśnie: ale…
Nie chodziło o to, co jej powiem, bo to akurat było dość oczywiste. „Cześć, Zuza. Nie uwierzysz,
ale właśnie widzę twojego faceta w kajaku z prawie gołą laską… Gdzie jestem? Nie, nie koło
terminala kontenerowego w Świnoujściu. Dlaczego miałabym być koło terminala kontenerowego
w Świnoujściu?… Zenek pojechał oglądać tereny pod rozbudowę?… No to go, kurwa, trochę
zniosło z kursu. Na Wkrze jestem… Co? Nie, to taka rzeka. Niedaleko Warszawy… No pewnie,
że jestem pewna! Co ty myślisz, że rzeki od portu w Świnoujściu nie odróżnię?”
Chodziło o to, co ona powie. A raczej co zrobi.
Jeszcze kilka dni temu, przed podróżą do Zakopanego, nie przejmowałabym się tym aż
tak bardzo. Jednak właśnie wtedy, a konkretnie w chwili, kiedy usłyszałam, jakim tonem mó­wi:
„Daj spokój, Zenek zapłaci. Ostatnio trochę nabroił, niech się wykaże”, zaświeciło mi się
ostrzegawcze światełko. Byłam gotowa iść o zakład, że nie wsadził prania do zmywarki zamiast
do pralki (choćby dlatego, że mieli gosposię), nie umył włosów na klacie jej szamponem za trzy
stówy (choćby dlatego, że trzymała go niemal pod kluczem) ani nie zapomniał wyjść z psem na
spacer rano, w południe i wieczorem (choćby dlatego, że nie mieli psa). Nie, w grę wchodziło coś
całkiem innego. Bardzo prawdopodobne, że to „coś” używało sznurowadeł zamiast kostiumu
kąpielowego i pomarańczowej farby odblaskowej do malowania paznokci.
Obawiałam się… Nie, byłam całkowicie pewna, że gdybym powiedziała Zuzie, co
widziałam, wydarzyłoby się coś bardzo przykrego. Że na przykład wyprowadziłaby się z domu.
Nie można było wykluczyć, że coś takiego i tak się kiedyś wydarzy, ale nie zamierzałam
przykładać do tego ręki.
Przynajmniej nie teraz.
Przeleciały Don’t Thread on Me i Through the Never, z głośników popłynęły może nie do
końca kojące, ale na pewno bardziej refleksyjne dźwięki Nothing Else Matters. Piosenka
o miłości, jak by nie było. O trudnej miłości. Zespół jedzie w trasę, muzyk na długo rozstaje się
z dziewczyną. Prawie jak prawnik, który jeździ po Polsce, pokazując potencjalnym klientom
atrakcyjne tereny inwestycyjne po trzy tysiące za metr kwadratowy.
I całkiem przypadkowo ląduje na Wkrze z półnagą laską w kajaku.
Wjeżdżaliśmy, a raczej wpełzaliśmy do Warszawy wylotówką na Trójmiasto. Nawet
w dzień powszedni nie należało to do przyjemności – w weekend byłby to prawdziwy koszmar.
Paweł zaczekał, aż wybrzmią ostatnie dźwięki gitary Jamesa Hetfielda, i ściszył muzykę.
– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedział, patrząc przed siebie z takim napięciem,
jakby zamiast prostej jak kij, zapchanej do granic możliwości drogi i bagażnika jakiejś leciwej
to­yoty miał tam kompletnie pustą przestrzeń jakiegoś toru wyścigowego.
– Mnie też.
Byłam gotowa iść o zakład, że niepokoiliśmy się z kompletnie różnych powodów.
Delikatnie położyłam lewą dłoń na jego udzie. Zerknął na nią, zaraz potem na mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Myślę, że będzie jeszcze okazja poszukać zagubionych kotków…
– Dla zagubionych kotków jestem gotów na wszystko – odparł, udając, że znowu
interesuje go wyłącznie widok za przednią szybą. – Poz­wo­lisz, że teraz ja coś włączę?
– Jasne. Nie lubisz metalu? – zmartwiłam się.
– Lubię mnóstwo gatunków muzyki.
– Disco polo też?
Wzruszył ramionami.
– To akurat nie moja bajka, ale na pewno nie szydzę z tych, którzy tego słuchają. Kto wie,
może kiedyś sięgną po coś innego? Tak samo jest z książkami.
Wyrozumiały intelektualista, bez zapędów moralizatorskich. Żyj i daj żyć innym. Pan
Idealny do kwadratu albo już do sześcianu.
Nightwish, Endless Forms Most Beautiful. Jakoś wcale się nie zdziwiłam, że Paweł to
lubi. Fajna, melodyjna i zarazem mocna muzyka, super aranżacje, a tematyka też nie
o majteczkach w kropeczki, tylko o ewolucji, pochodzeniu życia na Ziemi i tak dalej. Po tej
płycie, chyba w ramach uznania za popularyzowanie wiedzy i nauki, na cześć zespołu jakiegoś
nowo odkrytego kraba nazwano. To znaczy krab był nowo odkryty, ale nie całkiem nowy, bo
miał sto pięćdziesiąt milionów lat. Krótko mówiąc, był skamieliną.
Ogarnij się! W myślach strzeliłam sobie z liścia w twarz, żeby doprowadzić się do
porządku. Za dobrze się znałam. Zawsze kiedy trzeba było podjąć jakąś ważną decyzję, gotowa
byłam robić wszystko, byle jak najbardziej odwlec ją w czasie. Nawet myśleć
o stupięćdziesięciomilionoletnich krabach.
Co robić? Powiedzieć jej czy nie powiedzieć? Narazić najlepszą przyjaciółkę na potężny
wstrząs psychiczny czy milczeć i bezczynnie patrzeć, jak wrzód pęcznieje i zaognia się coraz
bardziej, żeby wreszcie pęknąć z hukiem, opryskując wszystkich dokoła cuchnącym syfem?
Sprawa byłaby odrobinę prostsza, gdyby chodziło o Zuzę i o jakiegoś totalnie obojętnego mi
palanta, ale po pierwsze: Zenek na pewno nie był palantem (a przynajmniej tak mi się do tej pory
wydawało), a po drugie: na pewno nie był mi totalnie obojętny. Znaliśmy się od lat, wypiliśmy
razem niejedno morze wina, w dawnych czasach ogromnie mi imponował lekko zgryźliwym,
trochę abstrakcyjnym poczuciem humoru i luzem, z jakim traktował zarówno siebie, jak
i wszystkich dokoła. Później, kiedy zaskakująco szybko wszedł w świat wielkich interesów
i wielkich pieniędzy, luz stał się wyraźnie mniejszy, ale wciąż dogadywaliśmy się bez
najmniejszych problemów i bardzo się lubiliśmy. Przyjaźnią chyba bym tego nie nazwała, a już
na pewno nie taką, która uprawniałaby mnie do bezpośredniego ingerowania w jego osobiste
sprawy, ale…
Zaraz, zaraz! A właściwie dlaczego? Czy kilkunastoletnia znajomość i fakt, że był mężem
najbliższej mi osoby na świecie, nie dawały mi prawa do przeprowadzenia z nim szczerej
rozmowy? Bez moralizowania, bez kręcenia głową i grożenia palcem? Tylko po to, żeby
wiedzieć, co jest właściwie grane? Nie dla zaspokojenia mojej próżnej ciekawości, tylko dla
dobra Zuzki? Niezależnie od tego, co się działo, jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby
kompletnie mu na niej nie zależało.
Z rozmachem uderzyłam dłonią w udo.
– Właśnie! – powiedziałam z satysfakcją.
Paweł odruchowo zwolnił z dziesięciu do pięciu kilometrów na godzinę i spojrzał na mnie
z niepokojem. Machnęłam ręką.
– Nie przejmuj się. Dobry pomysł przyszedł mi do głowy.
Nie pierwszy raz w życiu pomyliłam się, i to bardzo.

Podał mi szklankę z wypasioną whisky zmieszaną z colą. Zenek pewnie odwaliłby kitę,
widząc, jak profanujemy wybitny trunek, ale chwilowo nie było to moje największe zmartwienie.
Dlatego że nowo poznany bóg seksu właśnie stanął między moimi nogami i wylał połowę
zawartości swojej szklanki na moje cycki. A potem podniósł na mnie te szalone oczy i zaczął ją
zlizywać. Nie był przy tym delikatny. Ssał, lizał, gryzł. Kurwa, jak on się uchował w tych
pizdowatych czasach? Skąd się wziął? Z jakiego zakątka kosmosu? Mój mózg zareagował jak
zwykle, gdy spotykałam kogoś bardziej pojebanego ode mnie: włączyło mi się stuprocentowe
zrozumienie.

– Smakuje panu? – zapytałam z uśmiechem hostessy z hipermarketu opylającej ludziom


cztery serki wiejskie w cenie trzech.

Nie wytrzymał. Oderwał ode mnie usta i parsknął śmiechem.


– Mal… Co ja mam, kurwa, z tobą zrobić?

Wyprostował się i popatrzył na mnie z namysłem, zupełnie jakby rzeczywiście się nad tym
zastanawiał.

– Jestem laską na raz. Na chuj o tym w ogóle myślisz? – zapytałam szczerze.

Chyba powinnam głęboko przemyśleć, czy, jak Jurand ze Spychowa, nie dać sobie odciąć
języka. Mogłabym odpierdalać męczennicę, a jednocześnie przestałabym sama siebie uwalać. Na
szczęście grałam z fachowcem.

– Może na raz, może na dwa… – Uśmiechnął się. – A może na pińćset? – powiedział,


przesuwając dłońmi po moich nogach.
ROZDZIAŁ 10

No… Prawie, ale nie całkiem. Pokażę ci.


Paweł podszedł do mnie od tyłu, lewą rękę położył na mojej lewej dłoni, prawą ujął za
prawą rękę, zaciśniętą na kiju. Był bardzo blisko, ale nie przyciskał się nachalnie.
– Dłoń kładziesz płasko na stole, o tak… Rozczapierzasz palce, przysuwasz kciuk do
wskazującego, unosisz… W miejscu zetknięcia kładziesz kij. O, dużo lepiej. – Cofnął się o krok,
krytycznie przyjrzał się mojej prawej ręce. – Kij musisz trzymać w taki sposób, żeby ręka
w łokciu była zgięta pod kątem prostym. Kąt prosty musi być też między przedramieniem
i kijem.
Miałam ochotę powiedzieć mu, żeby nie uczył mnie trzymania kija, zgodnie ze świętą
zasadą, żeby nie uczyć ojca dzieci robić, ale postanowiłam milczeć. Nie był to raczej typ, który
rozumiałby moje chore poczucie humoru.
– No ale ja przecież tego nie widzę, skoro mam patrzeć na stół! – zaprotestowałam
zamiast tego.
To ja! Święta Mala, na randce z miłym chłopcem. Gdyby Ramzes mnie teraz zobaczył,
toby, kurwa, zwątpił.
– Powiem ci, kiedy będzie dobrze. Szybko to wyczujesz i przestaniesz o tym myśleć.
Miałam co do tego pewne wątpliwości, ale wszedł w rolę instruktora z takim zapałem, że
nie chciałam już na tym wczesnym etapie sprawiać mu rozczarowania. I tak go spotka, raczej
prędzej niż później.
Klub bilardowy „147” mieścił się w niezbyt reprezentacyjnej części Warszawy. Tym
większe pozytywne zaskoczenie wywarło na mnie jego wnętrze: wielka sala zastawiona
kilkudziesięcioma stołami do bilarda i snookera, obficie zaopatrzony bar, przestronnie, cicho
i schludnie. O tej porze było tu prawie pusto; tylko przy dwóch stołach w głębi sali kręciło się
parę osób. Światło było przyćmione, wyróżniały się tylko trzy wyspy jasności: bar i właśnie te
dwa stoły, oświe­tlone mocnymi, nisko zawieszonymi lampami. Zaraz dołączyła do nich czwarta:
nasz stół, w pobliżu tamtych dwóch, ale nie bezpośrednio przy nich.
– Napijesz się piwa? – spytał Paweł. – Piwo i bilard są praktycznie nierozłączne,
przynajmniej w wydaniu klubowym – dodał tonem wykładowcy uniwersyteckiego. – Prawie tak
samo jak piwo i dart.
Ciekawe, czy w to też będzie mnie uczył grać? Mógł się przejechać, w darta byłam
absolutnie zajebista.
– Pewnie, że tak – skwitowałam krótko.
Napiję się piwa, czemu nie? Co miałam niby lepszego do roboty?
– Lane czy z butelki?
Spojrzałam na krany.
– Lane. Pilsner Urquell.
– Dwa razy, proszę – zwrócił się do miłej brunetki za barem.
Dziewczyna miała włosy zebrane w bujny koński ogon, bardzo fajny makijaż i czarny
T-shirt ze sporym dekoltem.
Do klubu przyjechaliśmy uberem z nepalsko-tajskiej knajpy w Centrum, gdzie ze
smakiem wciągnęłam moje ulubione balti z kurczakiem i plackiem naan. Przy drugim placku
zaczęłam odczuwać coś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale jak zwykle bez większego trudu
przeszłam nad nimi do porządku dziennego. Gadało nam się całkiem fajnie, ale wiecie, jak to
jest? Ja wyczuwam to od razu. Tę subtelną różnicę między spotkaniem z facetem, który mógł­by
być twoim najlepszym kumplem, i spotkaniem z facetem, który lada chwila może ściągnąć
z ciebie majtki. Paweł zaliczał się do pierwszej kategorii, Ramzes do drugiej. Niby te kategorie
mieściły się tylko w mojej głowie, ale spróbujcie z tym dyskutować… Ja nie umiałam. Rozsądek
pod­po­wiadał mi, żebym nie wymyślała nie wiadomo czego i cieszyła się tym, co jest, serce
natomiast… i cipka… żebym się uspokoiła, bo za chuja nic z tego nie będzie. Nie dlatego, żeby
on nie chciał, tylko dlatego, że ja nie będę chciała. Albo w przypływie debilizmu zechcę, a potem
się sromotnie rozczaruję.
Barmanka wręczyła nam kije, tackę z bilami, plastikowy trójkąt, jeszcze jeden kij
zakończony metalowym krzyżakiem i niebieską kredę. Jej biust zdawał się gapić na Pawła, a on
nie pozostał mu dłużny. Trudno było mieć o to do niego pretensje, więc postanowiłam, że nie
będę ich miała. Zanieśliśmy to wszystko do małego stolika przy naszym stole, po czym Paweł
wrócił po piwo.
Przy najbliższym czynnym stole kręciło się dwóch dwudziestoparoletnich na oko
chłopaków. Dobrali się chyba na zasadzie przeciwieństw: jeden był bardzo wysoki, potężnie
zbudowany, ze strzechą niesfornych kasztanowych włosów i z gęstą zmierzwioną brodą; drugi
był o dobre dwie głowy niższy, krótko ostrzyżony, z zabawną łysinką na czubku głowy. Nie
zareagowali, kiedy podeszliśmy do stołu, ale jak tylko Paweł oddalił się po piwo, jak na komendę
spojrzeli na mnie i lekko skinęli głowami; wyższy z nieodgadnioną, bo ukrytą w brodzie miną,
niższy z uśmiechem na sympatycznej twarzy. Błysnęłam zębami i lekko zakręciłam krótką
falbaniastą spódniczką – tak na wszelki wypadek, żeby zaakcentować, że mam nogi. Chyba
zauważyli.
Paweł wrócił z piwem. Wypiliśmy po solidnym łyku, po czym zabrał się za ustawianie bil
na stole.
– Hej! – Brodacz podszedł z kijem w lewej ręce, wyciągniętą prawą ręką i uśmiechem tak
szerokim, że wiać go było nawet spod bujnego zarostu. – Cześć, chłopie!
– Cześć, Krzysiek – odparł Paweł uprzejmie, ale bez nadmiernego entuzjazmu.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Kopę lat! – ciągnął brodacz donośnym głosem. – Dawno cię tu nie było.
Paweł wzruszył ramionami.
– Tak jakoś wyszło. Krucho z czasem, sam wiesz.
– Wiem, wiem. Firma rządzi się swoimi prawami. – Kurwa, jaka firma? Zastanowiłam
się. Nie mówił ani słowa o swojej pracy. – Tym fajniej, że się wyrwałeś. – Jego kolega przeniósł
wzrok na mnie. – Zwłaszcza w takim towarzystwie. Przedstawisz mnie?
– Jasne. – Nikły entuzjazm w głosie Pawła jeszcze bardziej osłabł. – To Malwina, moja
sąsiadka. A to Krzysiek, znajomy z klubu.
Podeszłam energicznie i wyciągnęłam rękę, patrząc Krzyśkowi w oczy.
– Mala – powiedziałam z uśmiechem, ale stanowczo. – Jestem Mala.
– Miło cię poznać… Mala. – Miał dłoń jak bochen chleba. Czerstwego. Wcale bym się
nie zdziwiła, gdyby brali od niego kaucję za kij, na wypadek, gdyby go złamał. – Ten tam to
Adam.
Wskazał na swojego partnera, który potwierdził prawdziwość informacji ruchem ręki.
Wymieniliśmy uśmiechy. Krzysiek na chwilę zawiesił wzrok na mojej twarzy.
– Sąsiadka, powiadasz? Dobrze, dobrze… Nie da ci ojciec, nie da ci matka tego, co może
dać ci sąsiadka, co?
Zarechotał. Nie przyłączyliśmy się. Zmełłam w ustach sugestię, że jego sąsiadki raczej
nie padały przed nim na kolana.
– No dobra – powiedział, kiedy stało się jasne, że tylko on docenił jakość swojego
żarciku. – To wy tu sobie… pykajcie… a ja wracam do stołu, zanim Adamowi całkiem kij
ostygnie.
– Uroczy typ – rzuciłam obojętnym tonem, kiedy odszedł na kilka kroków.
Paweł wzruszył ramionami.
– Tak już ma, ale niegroźny i przy bliższym poznaniu sporo zyskuje.
– Pracujesz z nim? – zapytałam, biorąc kij do ręki.
– Pracowałem, kiedyś.
Paweł szybko skończył temat. Aha. Nie chcemy o tym rozmawiać. To ciekawe…
Obawiałam się, że Paweł wciśnie mi kij do ręki i puści na żywioł, ale on całkiem
poważnie potraktował swoją deklarację o chęci udzielenia mi lekcji. Pokazał, jak należy trzymać
kij, jak składać się do uderzenia, a potem przeszliśmy do najprostszego ćwiczenia, czyli do
posyłania białej bili mniej więcej w zamierzonym kierunku. Przejęta złożonością zadania,
oczywiście natychmiast zapomniałam o wszystkim, co mówił wcześniej, i stąd wzięła się
konieczność przeprowadzenia pokazu na żywym organizmie, że tak powiem.
– Najpierw stajesz przy stole na linii planowanego uderzenia. Potem przyjmujesz pozycję,
ustawiasz kij, patrzysz najpierw na białą bilę, a potem już tylko na tę, w którą chcesz trafić.
– Ale ja na razie w żadną nie chcę trafić!
Powstrzymałam się przed stwierdzeniem, że ta gra jest kompletnie bez sensu. Tak się
zapamiętał w swojej nowo odkrytej nauczycielskiej pasji, że nie chciałam łamać mu serduszka.
I mogłam się poświęcić, korona mi z pustego łba nie spadnie.
– No to patrzysz na miejsce na bandzie, w które chcesz posłać białą. Postaramy się, żeby
wróciła ci prosto do ręki, po tej samej linii. Teraz dwa–trzy razy piórkujesz…
Tym razem się nie powstrzymałam. Co za dużo, to niezdrowo. Moje nowe oblicze Mali
– królowej wyrozumiałości, było zbyt świeże, żeby przykryć moją prawdziwą naturę.
– Pizdujesz.
– Piórkujesz, czyli poruszasz kijem w przód i w tył. – Chyba się zorientował, że go
poniosło z tym zacięciem pedagogicznym, bo sugestywnie pokazał mi ręką ruch, który doskonale
znałam. No! Nareszcie gadam z facetem, a nie ze zramolałą pierdołą. – Oczywiście nie wolno ci
przy tym dotknąć białej. Potem cofasz mocniej kij… Wstrzymujesz go na chwilę… I uderzasz!
Pyk! Biała dziarsko potoczyła się do bandy, odbiła się od niej i wróciła jak po sznurku.
Odruchowo chwyciłam ją lewą ręką, której oczywiście nie zabrałam ze stołu.
– Brawo! – Wyprostował się i odsunął ode mnie; odniosłam wrażenie, że z ociąganiem.
Wciąż czułam na sobie ciepło jego ciała i delikatny, ale zdecydowany dotyk palców. – Świetne
uderzenie!
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że mojej zasługi jest w tym niewiele, albo nawet
jeszcze mniej, ale i tak frajda była spora. Oto ja, nowa królowa bilarda.
– Dobra, napierdalamy na poważnie – rzuciłam z właściwą mi straceńczą nadzieją.
Trzy partie przejebałam sromotnie z jedną, dwiema i znowu jedną wbitą bilą. Od czwartej
– a może bardziej istotne było to, że po trzecim piwie? – przewaga Pawła zaczęła stopniowo
maleć. Do czterech… Do pięciu… Znowu do pięciu. Wreszcie w siódmej partii na stole zostały
dwie bile: biała i czarna. Dzięki jego fachowej gadce wiedziałam, że zwycięży ten, kto pierwszy
wbije czarną do łuzy zadeklarowanej przed uderzeniem. Wbicie do innej kieszeni oznaczało faul,
a więc przegraną.
– Przerwa techniczna! – zarządził Paweł. Kilka piw sprawiło, że poruszał się znacznie
bardziej zamaszyście, mówił głośniej i gapił się na moje nogi dużo bardziej otwarcie niż dwie
godziny temu. – Na sikanie – dodał konspiracyjnym szeptem. – Przynajmniej dla jednego
zawodnika.
– To ja przypilnuję stołu.
– Zuch dziewczyna!
Korzystając z chwili przerwy, rozejrzałam się dokoła. Adam i Krzysiek poszli jakąś
godzinę temu. Teraz przy ich stole kręcili się chłopak i dziewczyna: najwyżej osiemnasto-, może
dwudziestoletni, rozchichotani, ponad wszelką wątpliwość zakochani. Kleili się do siebie jak dwa
kawałki taśmy samoprzylepnej. Urocze. Jeśli którekolwiek z nich miało chociaż połowę mojego
pecha, jeśli chodzi o kwestie sercowe, to najdalej za pół roku przyjdą tu tylko po to, żeby okładać
się kijami po głowach.
– Tadammm!
Roześmiany od ucha do ucha Paweł stał z szeroko rozłożonymi rękami – w pozie mojej
matki, witającej ciotkę znad morza. Z tym że w każdej ręce trzymał browara.
– No nie wiem…
– Trzeba uczcić tak emocjonującą końcówkę! Proszę.
Wzięłam od niego piwo. Stuknęliśmy się szklankami.
– Niech wygra lepszy.
Uniósł brwi.
– Jesteś tego pewna? – Roześmiał się, ale zaraz spoważniał. – A może jakiś mały
zakładzik, co? Tak dla podgrzania atmosfery?
Duszę hazardzisty też miałam, a jakże. Byłam w stanie napierdalać w pokera dzień i noc.
Ale chyba was to nie dziwi, no nie? Nałogi i ja to naturalne połączenie.
Uśmiechnęłam się szeroko. Dawaj, blondyn, zaskocz mnie.
– Czemu nie? Co proponujesz?
Udał, że się głęboko zastanawia, ale byłam pewna, że wszystko sobie już wcześniej
ob­myślił.
– Powiedzmy… Powiedzmy, że zwycięzca będzie mógł wypowiedzieć jedno życzenie.
Zwyciężony wcale nie będzie musiał go spełnić – dodał szybko, widząc moją drwiącą minę.
Niestety ani trochę mnie nie zaskoczył. Dokładnie tego się spodziewałam. – Ale przynajmniej je
pozna. I wtedy zdecyduje. Bo może jednak będzie chciał.
Przez jakiś czas patrzyliśmy sobie w oczy.
– Zgoda – powiedziałam wreszcie.
Chuj z tym, nagrodzimy dziś starania. Ramzes jest jeden i wcale nie mój – nie mogę
liczyć na jego przyjazd na białym koniu, a w zasadzie, w srebrzystym astonie, bo bardzo się
przeliczę.
Pociągnęliśmy po sporym łyku, odstawiliśmy szklanki. Pierwszy uderzał Paweł.
Zadeklarował prawą górną łuzę. Mierzył długo i starannie, ale uderzył odrobinę zbyt lekko.
Czarna toczyła się powoli, nie dotarła do celu. Znieruchomiała jakieś piętnaście centymetrów od
kieszeni, niemal dokładnie na wprost. Byłaby łatwa do wbicia nawet dla kogoś takiego jak ja,
gdyby nie po­zycja białej: wylądowała tuż przy prawej bandzie przy dolnej łuzie. Czekało mnie
ostre cięcie ze sporej odległości. Mimo wszystko zadanie nie należało do najtrudniejszych.
Czułam w sobie moc. Byłam pewna swego. Jeśli wygram, to już totalnie zwątpię. Wyobraziłam
sobie, jakie życzenie mogłabym wymyślić… Jezu, byłam okrutna.
– No to teraz ja… – powiedziałam, uśmiechając się drapieżnie.
Jak zwykle stanął tam, skąd miał najlepszy widok. Obserwował mnie z półuśmiechem na
twarzy.
– Prawa górna – powiedziałam pewnym tonem.
Uznałam, że zasłużył sobie na to, żeby osłodzić mu gorycz porażki. Stanęłam w odrobinę
szerszym rozkroku, niż było niezbędne, wypięłam się trochę bardziej, niż było konieczne.
Celowałam znacznie dłużej, niż było trzeba. Postanowiłam zakończyć z fasonem i uderzyłam
dużo mocniej, niż należało.
Trafiłam nieźle, a biorąc pod uwagę moje umiejętności, nawet bardzo dobrze. Gdyby siła
uderzenia była mniejsza, czarna zatańczyłaby w otworze i z pewnością wpadłaby do łuzy.
Ponieważ jednak jebnęłam z pełnej pary, bila wystrzeliła z otworu, odbiła się od przeciwległej
długiej bandy i, wciąż z impetem, samym środkiem, soczyście, celnie i pewnie ugrzęzła w prawej
środkowej kieszeni.
Jeszcze jakiś czas trwałam rozkraczona i wypięta, jak dmuchana lalka z sex-shopu,
z której powoli uchodziło powietrze. Wreszcie odkleiłam się od stołu, odchrząknęłam,
obciągnęłam spódniczkę, znowu odchrząknęłam, odwróciłam się powoli i podniosłam wzrok na
Pawła. Stał z założonymi rękami, patrzył na mnie spokojnie. Już się nie uśmiechał.
– Faul – ogłosił, jakby to nie było oczywiste. – Przegrałaś.
Skinęłam głową.
Podszedł do mnie.
– Czyli ja wygrałem.
Ponownie skinęłam głową.
– Chcę cię zobaczyć nagą. Nareszcie. Jeszcze dziś, bez wymówek, bo chyba trafi mnie
cholera.

Całować zaczęliśmy się już w windzie, a kiedy z niej wyszliśmy, kontynuowaliśmy przy
ścianie. Czułam, że Paweł jednocześnie grzebie w kieszeni kurtki w poszukiwaniu kluczy, i już
wiedziałam, że nie tylko zobaczy mnie nago, ale spełni kilka innych fantazji, na które
najwyraźniej od dawna miał ochotę. Ja też miałam zamiar dobrze się bawić i nareszcie
zapomnieć. Wal się, Ramzes!
– Ekhm, ekhm… – usłyszałam teatralne chrząknięcie za plecami.
Paweł uniósł wzrok i spojrzał na coś nad moją głową.
– Kurrrwa!
Pierwszy raz przy mnie zaklął. Odwróciłam się… i błyskawicznie wytrzeźwiałam. Nie
wierzyłam własnym oczom.
– Dobry wieczór, Ramzesie – powiedziałam, akcentując jego pseudonim. – Czy ty aby nie
powinieneś siedzieć?
Jakby to była tylko jego wina, że się z nim przespałam, nie mając pojęcia, kim jest.
Wiedziałam, że zachowuję się irracjonalnie i głupio, ale po prostu się na nim zawiodłam i nie
myślałam logicznie.
– Dobry wieczór, Maleńka. – Uśmiechnął się krzywo. – Dziękuję, postoję. Mecenas
Zuzanna mnie wyjęła. Chcieli mnie wrobić, ale mam niepodważalne alibi. Jakoś nikt mi nie umie
niczego przyklepać, mimo że cebeesie dwoją się i troją. Zgadza się, Pawełku?
Bezwiednie otworzyłam usta, zamknęłam je raptownie, znowu otworzyłam. Zaraz,
zaraz… Oni się znają? Co tu się dzieje?
– Paweł, ale…
Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich… Tak, to nie ulegało wątpliwości. Poczucie
winy. Kurwa, nie. To niemożliwe. Cofnęłam się o krok. Czyli znalazłam się o krok bliżej Piotrka.
– Mala, to nie tak… – zaczął Paweł.
– Mala, to właśnie tak – wszedł mu w słowo Ramzes.
Przenosiłam wzrok z jednego na drugiego. Kompletnie nie ogarniałam, co się tu
właściwie dzieje.
– Kiedy poznałaś naszego wspaniałego stróża prawa i porządku, inspektora Pawła
Nowackiego z Centralnego Biura Śledczego Policji w Warszawie? Od razu ci powiem, że jeśli po
tym, jak zerżnąłem cię tak, że doszłaś trzy razy w ciągu pół godziny, to obawiam się, że jego
zainteresowanie tobą może wcale nie być niewinnym poetyckim zauroczeniem.
Zatrzepotał długimi rzęsami niczym zadurzona nastolatka. Wzrok Pawła świadczył o tym,
że ubodło go to, co usłyszał. Też bym się pewnie wkurzyła, ale chyba ja najlepiej ze wszystkich
ludzi na świecie wiedziałam, że powiedział prawdę, choć byłabym gotowa przysiąc, że to nie
było pół godziny, tylko najwyżej kwadrans. I nie trzy, tylko cztery razy.
– Zamknij mordę!
Ujrzałam inne, nieznane mi do tej pory oblicze Pawła. Już nie był tak spokojny jak
zwykle. Gotował się ze złości. Czułam się jak na safari. Z lewej lampart, z prawej lew.
A pośrodku tępa gazela, która niczego nie rozumie, ale wie, że święci się coś niedobrego.
– Ale w jakiej kwestii konkretnie? – Piotrek najwyraźniej świetnie się bawił. – Rżnięcia
czy twojej służby? Pracę sam wybrałeś, więc teraz chyba nie powinieneś się jej wstydzić, a jeśli
Mala ci nie dała, to też nie powinieneś mieć żalu. To raczej oczywiste, bo skoro ja jestem w jej
typie, a mam podstawy przypuszczać, że jestem, to ty nie możesz być.
– Jeszcze słowo i…
– I co? Będziesz się ze mną bił? No to dawaj! – Błyskawicznie się zmienił. Bardziej się
spiął, miał teraz zupełnie inny wyraz oczu. – Ale jak cię znam, to pewnie wolałbyś znowu wysłać
kolegów, żeby mnie zawinęli na oczach Mali. Nie umiesz grać fair.
Złapałam się za głowę.
– Uspokójcie się! Nikt się z nikim nie będzie bił! Czego chcesz, Piotrek?
– Chcę, a właściwie chciałem cię uchronić przed wykorzystaniem w rozgrywkach przez
naszych popieprzonych stróżów prawa. – Uśmiechnął się cynicznie. – I pomyśleć, że to niby ja
jestem tym złym, bez zasad… Chciałem też z tobą porozmawiać. Mamy wspólny biznes.
– Ktoś taki jak ty na pewno nie ma z nią wspólnych biznesów! – wysyczał Paweł przez
zęby.
Ramzes nadal się uśmiechał.
– Mam, Pawełku. W dodatku moja rola jest w nim oczywista i jasno określona. O tobie,
niestety, nie da się tego powiedzieć. Dostajesz dodatek do pensji za wyrywanie figurantek
w klubie bilardowym? Czy robisz to po godzinach, w czynie społecznym?
Patrzyłam to na jednego, to na drugiego. Piotr i Paweł. Stopniowo ogarniało mnie ciężkie
jak worek kamieni przeczucie, że jestem pionkiem w rozgrywce, której nie rozumiem. Powinnam
od razu skroić, że coś za dużo ostatnio w moim życiu facetów tak bardzo mną zainteresowanych.
Piotr i Paweł. Delikatesy pieprzone, kurwa mać. Co gorsza, byłam pewna, że Ramzes mówi
prawdę; mina Pawła potwierdzała każde jego słowo. Oddałabym wszystko za to, żeby znaleźć się
gdzieś indziej. Wszystko jedno gdzie – byle daleko stąd. Czułam się wykorzystana, rozegrana…
I z każdą chwilą byłam coraz bardziej wściekła.
Piotrek chyba zauważył, co się ze mną dzieje, bo wyciągnął do mnie rękę.
– Chodź, Mala.
Spojrzałam na Pawła. Nie wiem, czy był bardziej wkurwiony, czy smutny. Chwilowo
miałam to gdzieś. Zrobiłam kolejny krok w stronę Piotrka i wzięłam go za rękę.
– Trzymaj się, inspektorze – rzucił Piotrek i lekko pociągnął mnie w stronę schodów.
– Prawie miałeś udany wieczór.

Na zewnątrz wcale nie było chłodniej niż w budynku, ale jak tylko wyszliśmy z klatki
schodowej, zaczęłam trząść się jak w febrze. Piotrek mnie objął. Nie odwzajemniłam uścisku, ale
byłam mu wdzięczna za troskę.
– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili.
– Tak. To znaczy nie – poprawiłam się szybko i lekkim ruchem ciała zasygnalizowałam,
że wolałabym już uwolnić się z jego objęć. Akurat w tej chwili miałam serdecznie dosyć nie
tylko Pawła, ale w ogóle mężczyzn, a nawet wszystkich ludzi, więc siłą rzeczy Piotrek też
oberwał rykoszetem. – Czuję się fatalnie.
Z powagą skinął głową.
– Wcale ci się nie dziwię. Nie wiem, czy uwierzysz, ale mnie też wkurwiają te złamasy
z CBŚP. Chodź, pojedziemy do mnie. Zjemy coś, napijemy się… Oczywiście jeśli będziesz
chciała – dodał pospiesznie.
Przyjrzałam mu się uważnie, ale na jego twarzy nie dostrzegłam ani śladu dwuznacznego
uśmiechu sugerującego, że ma na myśli cokolwiek więcej. Gdybym nie wiedziała, kim jest,
mogłabym przysiąc, że w jego oczach widzę autentyczną troskę. A może naprawdę tak było?
Gangsterzy pewnie też czasem czymś się przejmują…
– Do ciebie, czyli dokąd? – spytałam przede wszystkim po to, żeby trochę zyskać na
czasie.
– Zatrzymałem się w Marriotcie.
No jasne. A gdzieżby indziej?
– W apartamencie prezydenckim?
Albo udał, że nie wyczuł ironii, albo wciąż jeszcze nie doszłam do siebie na tyle, żeby
zaaplikować jej odpowiednią dawkę.
– Nie, w normalnym pokoju. Ale za to na trzydziestym piątym piętrze. Z niesamowitym
widokiem na miasto.
Uśmiechnęłam się.
– Spójrz z góry na Pałac Kultury?
Skinął głową.
– Prawie.
Zastanawiałam się jeszcze przez chwilę, a raczej udawałam, że się zastanawiam.
Oczywiście mogliśmy pójść do jakiejś knajpy, a po godzinie wróciłabym do mieszkania – nie
przypuszczałam, żeby Paweł czaił się na mnie w korytarzu – ale moja całkiem niedawna odraza
do ludzkości znikła już bez śladu i najzwyczajniej w świecie nie chciałam być sama. Za dobrze
się znałam, zbyt dobrze wiedziałam, co się będzie działo w mojej głowie. Do ZZTopów nie
mogłam pojechać, bo nadziałabym się na Zenka. Nie chciałam wyciągać Zuzki z domu, bo bałam
się, że z takim mętlikiem w głowie na pewno powiedziałabym jej za dużo, za wcześnie i w ogóle
nie to, co trzeba.
– Niech będzie. – Miałam nadzieję, że zabrzmiało to tak, jak chciałam, czyli z lekkim
ociąganiem i zupełnie obojętnie. – Szczerze mówiąc, nigdy tam jeszcze nie byłam.
Znowu skinął głową. Wciąż z poważną miną.
Wyszliśmy na Grzybowską. Pogrążona w myślach skręciłam w prawo, w kierunku Placu
Grzybowskiego.
– Mala!
Zatrzymałam się i odwróciłam. Piotrek wskazał ręką w przeciwną stronę.
– Tam zaparkowałem.
Nie wierzyłam własnym uszom.
– Przyjechałeś samochodem z Marriotta na Grzybowską? Przecież to kwadrans pieszo!
– A tylko pięć minut samochodem – odparł z uśmiechem. – Wiesz, ile się może wydarzyć
w dziesięć minut?
Spojrzałam na niego hardo na wypadek, gdyby do czegoś pił, ale w tej chwili nie
wyglądał na kpiarza. Sama nie wiem, czemu się tak burzyłam; w końcu od kilkunastu dni
marzyłam wyłącznie o tym, żeby znów mnie przeleciał. Więc odpierdalanie teraz dramy queen
było co najmniej nietwarzowe.
Srebrnoszary aston martin – tym razem z zamkniętym dachem – stał przy greckiej knajpie
blisko skrzyżowania Grzybowskiej z Aleją Jana Pawła II, oczywiście nieprzepisowo, ale
przynajmniej tak, żeby nikomu nie utrudniać życia. Ramzes wpakował się do środka, nawet nie
czekając, aż podejdę do drzwi pasażera.
Praktycznie wszystko w środku – poza zegarami i dywanikiem – było obite skórą
w trzech odcieniach szarości, od bardzo jasnej do niemal czarnej, z nielicznymi granatowymi
wstawkami i obramowaniami. Siedziałam tak nisko, że moje gołe kolana znalazły się prawie na
wysokości moich uszu, a falbaniasta spódniczka ze śliskiego materiału błyskawicznie zsunęła się
z ud na podbrzusze. Po kilku bezowocnych próbach przywrócenia jej na właściwe miejsce
poddałam się i tylko upchałam ją sobie między nogami, żeby nie przyprawić o zawał serca
jakiegoś miłośnika motoryzacji, który zapuściłby żurawia do wnętrza wozu.
O tym, że Ramzes uruchomił silnik, świadczyły tylko kolorowe światełka na tablicy
rozdzielczej i wyświetlaczu między miejscami kierowcy i pasażera. Zapięłam pas.
– Posłuchamy czegoś uspokajającego?
W moim aktualnym nastroju najbardziej pasowałby mi Marylin Manson, ewentualnie
Korn, ale podejrzewałam, że raczej nie mogę na to liczyć. Mimo to skinęłam głową,
zaciekawiona, jaka muzyka działa uspokajająco na człowieka, na którym ciążą zarzuty
o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Radzieckie pieśni patriotyczne Chóru
Aleksandrowa? Haka w wykonaniu reprezentacji Nowej Zelandii w rugby? Hitlerowskie marsze
z wieców w Norymberdze?
Piotrek musnął palcami ekran wyświetlacza na konsoli między naszymi fotelami,
ostrożnie wycofał, skręcił w kierunku Placu. Niemal natychmiast przyhamował, zaczekał, aż
ominą nas samochody jadące w tę samą stronę, wyczekał na lukę w ruchu z naprzeciwka i, nie
zważając na podwójną ciągłą linię, zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Chwilę potem skręcił na
światłach w prawo.
– Dlaczego tędy jedziesz? – zdziwiłam się. – Przecież do Marriotta najbliżej jest przez
Plac Grzybowski…
– Wiem. Nawigacja pokazuje, że tamtędy zajechalibyśmy w osiem minut, a potrzebujemy
siedemnastu.
– Siedemnastu minut? Na co?
– Zobaczysz. A raczej usłyszysz.
Zerknęłam na niego podejrzliwie, ale nie byłam w stanie niczego wyczytać z jego twarzy.
Nie miałam pojęcia, o co może mu chodzić. Za siedemnaście minut skończą sprzątać mu pokój?
Silnik tego kosmolotu musi pracować co najmniej przez siedemnaście minut, bo jak nie, to się
zepsuje? A może – ta myśl świadczyła o tym, że powoli wracam do normalności, czyli do
mojego zwykłego stanu, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek normalnością – Ramzes
potrzebuje siedemnastu minut, żeby mu stanął? Bzdura. Jeśli moja dziurawa jak rzeszoto pamięć
mnie nie myliła, potrzebował znacznie mniej. Pal to licho. Nie miałam siły, żeby się nad tym
zastanawiać. Siedemnaście minut to siedemnaście minut. I tak nigdzie mi się nie spieszyło.
Westchnęłam w duchu i spojrzałam przez przednią szybę. Późne popołudnie w dzień
powszedni oznaczało jedno: ogromny korek od Żoliborza po Mokotów. Tkwiliśmy w samym
jego środku, sunąc w tempie kulawego żółwia w kierunku Hali Mirowskiej, raczej ku
zadowoleniu przechodniów i kierowców, którzy z mniejszym lub większym zainteresowaniem,
a niekiedy z nieukrywanym zachwytem, zerkali na srebrzystoszary pocisk. O dziwo, w tych
spojrzeniach prawie nie było oczywistej w takich sytuacjach zazdrości, ale szybko to sobie
wytłumaczyłam: kasowała ją satysfakcja z faktu, że wóz za ponad bańkę, z silnikiem jak prom
kosmiczny, stoi w korku tak samo jak każdy inny.
Kabina była tak doskonale wyciszona, że do wnętrza nie docierał ani odgłos pracującego
na wolnych obrotach silnika, ani żadne dźwięki z zewnątrz. Słyszałam tylko nasze oddechy:
spokojny, lekko świszczący Piotrka i mój, znacznie szybszy i dużo bardziej płytki.
No właśnie.
– Co z tą muzyką?
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Uroczo. Kurwa, powinien trzymać się roli i być
chujem. Ale nie… To byłaby za duża łaskawość dla mej upadłej duszy. Musiał być uroczy.
Uroczy gangster – brzmiało jak tytuł jednej z erotycznych książek, do których robiłam okładki.
– Nie słyszysz?
Przejechał palcami po moim nagim udzie. Błyskawicznie zajarałam się jak flota Stannisa.
Tak. O tym właśnie wcześniej mówiłam. Po tym wyczuwasz, czy powinnaś iść z facetem do
łóżka, czy nie. Gdyby ludzie trzymali się tej świętej zasady – nie ruchać się z nikim, kto nie
doprowadza cię do obłędu – to z pewnością nie byłoby na świecie tylu nieudanych małżeństw
i tylu udanych zdrad. Tak, teraz fajnie było być cwaniakiem. A pół godziny temu prawie dałam
kolesiowi, który jarał mnie z siłą „cztery” w dziesięciostopniowej skali. Fajnie się snuje światłe
teorie, siedząc w aucie z bogiem seksu, gorzej robi się to w samotności. Chyba o to właśnie
chodziło. To właśnie przez samotność ludzie wkręcali sobie, że mogą i powinni zadowolić się
byle czym, żeby potem żałować przez resztę życia i wzdychać za tym, o czym naprawdę marzyli.
Skupiłam się. Niczego nie słyszałam. Chociaż… Czy aby na pewno? Tak. Delikatne
cichutkie dźwięki sączące się ze wszystkich stron naraz. W tle subtelne rytmiczne plumkanie.
– Co to? – zdziwiłam się. – Fujarka? – rzuciłam na rympał.
– Flet – poprawił mnie z uśmiechem. Uśmiechem, który wskazywał, że wie, w co gram.
– Najpierw tylko flet, a teraz jeszcze klarnet.
O ile słowo „flet” zabrzmiało w jego ustach niemal równie naturalnie, jak zabrzmiałoby
w moich, to nie ukrywam, że klarnet trochę zbił mnie z tropu. Nie żeby Piotrek dał mi
jakiekolwiek podstawy do podejrzeń, że jest nieokrzesanym prostakiem – na to nasza znajomość
nie była wystarczająco… głęboka? – ale gdyby mnie ktoś zapytał, to zaryzykowałabym
stwierdzenie, że przeciętny gangster znacznie łatwiej odróżni kałacha od uzi niż flet od klarnetu.
– A teraz fagot. Słuchaj, Mala, i się ucz.
O kurwa. Jak nie bibliofil, to meloman. Czy na świecie nie ma już normalnych facetów?
– Czego… – Zawahałam się. Miałam ochotę zapytać: Czego ty tak właściwie ode mnie
chcesz? Ale na szczęście miałam resztkę instynktu samo­zachowawczego. Małą, maleńką, ale
jednak. Tyci, tyci. – Czego konkretnie słuchamy? – dokończyłam spokojnie.
Nawet jeśli sprawiłam mu zawód moją ignorancją, to nie dał tego po sobie poznać.
– Bolera Maurice’a Ravela. Zaczyna jeden instrument, kończy dwadzieścia sześć. Tylko
jeden temat, osiemnaście taktów, ale dla mnie mogłoby to trwać siedemnaście dni, nie
siedemnaście minut. Odjazd. Normalnie jakbym jarał i dymał równocześnie.
– Aha – rzuciłam elokwentnie, zadowolona, że zrozumiałam przynajmniej końcówkę jego
wypowiedzi, po czym na wszelki wypadek za­gapiłam się na widok za oknem, udając, że
słucham z uwagą.
Po minucie, może po półtorej, już nie udawałam.
Włączały się kolejne instrumenty. Każdy grał swój kawałek, czyli chyba ten temat,
o którym mówił Ramzes, po czym dyskretnie wtapiał się w tło, robiąc miejsce kolejnemu.
Dźwięk stopniowo potężniał, wzbierał powolną falą jak woda podczas przypływu – tak
przynajmniej sądzę, bo nigdy nie widziałam przypływu na własne oczy. Powiedzmy więc, że jak
woda w wannie, kiedy odkręcisz kurki przed kąpielą i wyjątkowo szczelnie wepchniesz korek
w odpływ. To drugie porównanie chy­ba nawet bardziej pasowało, bo napełnienie wanny wodą
oznaczało przyjemność w postaci gorącej kąpieli; tu też narastająca mu­zyka zdawała się
obiecywać coś niesamowicie fajnego, radosnego i zarazem podniosłego, dzikiego
i uwalniającego. Coś takiego jak… orgazm.
Obiecałam sobie, że jak odrzucą mi tysiąc sto dwudziestą trzecią okładkę, to odinstaluję
Photoshopa i zajmę się pisaniem recenzji muzycznych. A zaraz potem cichutko umrę z głodu.
To było dobre. Zajebiście dobre. Trochę jak wspinająca się na kolejne stopnie napięcia
końcówka Comfortably Numb Pink Floyd. Już ci się wydaje, że bardziej się nie da, że to już
koniec, że zaraz pękniesz ty, pęknie świat i wszystko dookoła, a tymczasem rozpłakana gitara
wchodzi jeszcze wyżej, sięga jeszcze dalej, łapie za serducho, wyrywa ci je z piersi i rzuca gdzieś
między gwiazdy.
Łał.
Piotrek zawrócił na nawrotce przy Ogro­dowej i wciąż w ślimaczym, ale jednak nieco
żwawszym tempie potoczyliśmy się we właściwym kierunku. Przypuszczalnie zajechalibyśmy
przed hotel przy ostatnich dźwiękach muzyki, gdyby nie to, że wjazd na Rondo Czterdziestolatka
zablokowała jakaś głupia blond cipa w ogromnej terenówce, która oczywiście MUSIAŁA
zjechać w Aleje Jerozolimskie wtedy, kiedy nie było tam miejsca nawet na smarta po czołowym
zderzeniu z TIR-em. Wszyscy dokoła nas trąbili jak wściekli, a my spokojnie czekaliśmy,
ogarnięci wzburzoną falą końcówki Bolera. Dopiero kilka sekund po wybrzmieniu ostatnich
dźwięków uświadomiłam sobie, że wstrzymałam oddech i kurczowo zaciskam pięści. Głośno
wypuściłam powietrze z płuc, z trudem rozprostowałam palce. Chwilę później skręciliśmy
w Emilii Plater, a z niej na podjazd przed hotelem. Na widok astona wyfraczony pan sprzed
szklanych drzwi przestawił pachołek i z lekkim półukłonem wskazał miejsce do zaparkowania.
Ramzes bez słowa wyłączył silnik i wysiadł.

Jego ręce wędrowały coraz wyżej po moich udach. Obrałam nową strategię: powoli
sączyłam whisky z colą i badawczo patrzyłam na pochyloną nade mną, ciemną głowę.

– Pokaż mi, jak lubisz, żeby cię dotykać – usłyszałam przy uchu.

Mistrz krótkich komunikatów, z którymi jakoś nie miałam ochoty dyskutować. Ciekawa
byłam, czy jest na świecie jakaś rzecz, którą chciał, ale której nie dostał? Szczerze w to wątpiłam.

Pokazałam mu. Cały czas patrząc w jego oczy. Podobało mu się, nie miałam co do tego
cienia wątpliwości. Ostatnie, co zapamiętałam, to jak odrywa ode mnie moje ręce i zastępuje je
swoimi…
ROZDZIAŁ 11

Ramzes złapał za słuchawkę hotelowego telefonu.


– Czego się napijesz?
– Piwa.
Instynktownie czułam, że mogę być przy nim sobą. Już przecież raz byłam, i to
w najgorszej dostępnej wersji. Nie będę teraz nagle udawać, że jestem mądrzejsza, fajniejsza,
bardziej warta uwagi. Miałam podstawy przypuszczać, że podobam mu się dokładnie taka, jaka
jestem. I nie miałam ochoty niczego mu udowadniać. Jebać to! Za długo już starałam się
dopasowywać do oczekiwań mężczyzn. Wiedziałam, że to będzie raczej krótka historia, dlatego
podeszłam do tego na luzie. Taki prezent od losu: Pani Malo, była pani grzeczną i cierpliwą
dziewczynką, więc w nagrodę za przejścia ze stadem pizdowatych złamasów, z którymi się pani
spotykała tylko po to, by stwierdzić, że i tak nie pójdzie pani z nimi do łóżka, bo na to nie
zasługują, dostanie pani boga seksu. Może tylko na chwilę, ale będzie to chwila, którą na długo
pani zapamięta.
– Wiesz, że za dużo pijesz?
Uśmiechnął się i nacisnął na telefonie przycisk z opisem „room service”.
– Wiem – odpowiedziałam nadal szczerze. – Zawsze zakładałam, że trafię do Klubu
Dwadzieścia Siedem, jak Amy Winehouse. Nikt nie był bardziej zdziwiony niż ja, kiedy dożyłam
dwudziestych ósmych urodzin. Lubię to, życie na trzeźwo jest totalnie nie do zniesienia
– zacytowałam Bogusława Lindę. A w zasadzie Franza Maurera.
Ramzes chciał coś odpowiedzieć, ale najwyraźniej ktoś właśnie odezwał się z drugiej
strony, bo tylko zamówił cztery piwa i opadł na fotel, mierząc mnie wzrokiem, tak jakby oceniał,
czy się nadam, czy nie. Dopasowałam się do roli: grzecznie przycupnęłam na krześle
i obciągnęłam spódniczkę jak gimnazjalistka. Ze względu na jej długość, a raczej krótkość, był to
gest wyłącznie symboliczny.
– Lubisz adrenalinę, prawda?
Patrzył na mnie tymi totalnie odjechanymi błękitnymi oczami. Nie wiem czemu, ale
w mojej głowie od razu ukazał się obraz Maryli Rodowicz, przystrojonej w jakieś pierdolone
pióropusze i śpiewającej wesoło: „Sing, Sing, nazywają go, bo ma w oczach coś takiego – samo
zło”. Tekst Agnieszki Osieckiej. Od zawsze czułam z nią pokrewieństwo dusz. To pewnie przez
wspólne słabości: chlanie, pisanie i skurwysynów. Hłaskę, wielką miłość Osieckiej, kochałam co
najmniej tak samo jak mamę. Głównie za dialog:
– A czy ma pan w ogóle jakieś ludzkie uczucia?
– Mam.
– Na przykład?
– Głód.
Trzeba mieć dokumentnie popierdolone pod deklem, żeby w najzimniejszych
skurwysynach odnajdywać mężczyzn swego życia. Zawsze mnie to kręciło: przebić się przez tę
skorupę, dogrzebać do tego, co ukrywają przed światem. Być jedyną laską, jaką dopuszczą w te
rejony… No to siup, Aga Osiecka! Siostro ty moja! Zdrówko! – pomyślałam, patrząc na Piotrka.
W sumie… Był podobny do Hłaski. Polski James Dean. Ta mina, mająca świadczyć
o tym, że wszystko już w życiu widział, wszystko przeżył i zaskoczyć go raczej nie dam rady.
Cóż, nie znał mnie… Akurat w tym względzie czekało go spore zdziwienie.
– Nie. Coś ty. Spodobałeś mi się dlatego, że jesteś największym gentlemanem na dzielni
– rzuciłam śmiało.
O proszę! Przy nim mój mózg działał prawidłowo. Nie dane mi jednak było długo cieszyć
się sukcesem, bo Ramzes najwyraźniej umiał w to grać.
– Klęknij – powiedział spokojnie, rozsuwając rozporek.
Po jego wzroku widziałam, że mnie bada. Sprawdza, czy już mi odjebało po pierwszej
nocy i czy zacznę teraz koncert życzeń. Czy się oburzę, czy raczej będę się domagać, żeby
traktowano mnie jak damę. Czy jestem kretynką, która, robiąc kurwę z logiki, oczekuje szacunku
od zupełnie obcego faceta – na dodatek takiego, który już ją przeleciał, i to na pierwszej randce.
W zasadzie randka nie była tu właściwym słowem, bo przecież spotkaliśmy się totalnym
przypadkiem. Nie miałam zamiaru mu teraz udowadniać, że jestem fajna, kochana, lojalna
i można na mnie liczyć. To by tylko zaburzyło konwencję tej znajomości. Niech mnie ma za
szmatę, wtedy z pewnością nie będzie się hamował. Jeśli będzie okazja, w co wątpię, to mu
kiedyś pokażę, jak to normalnie u mnie wygląda.
Powoli uklękłam i, biorąc w rękę imponującego fiuta, podziękowałam losowi, że
spotkałam go teraz, a nie pięć lat temu. Wtedy nie miałabym z nim żadnych szans i wyszłabym
z tego starcia z pogruchotanym na kawałki serduszkiem. Oczywiście teraz też nie można było
wykluczyć, że tak się stanie, ale przynajmniej miałam jakieś szanse. Iluzoryczne, ale jednak.
– A nie chcesz najpierw pogadać? – zapytałam, podnosząc na niego wzrok.
Wyobrażałam sobie, jak zdzirowato muszę wyglądać w jego oczach. Ta myśl dodatkowo
mnie nakręciła.
– Pogadamy potem, teraz nie mogę się skupić.
Złapał mnie za włosy, fachowo owinął je sobie wokół nadgarstka i jednym ruchem
wszedł w moje usta. Powoli przesunęłam po nim językiem, a potem zassałam go mocno. Głośno
wypuścił powietrze z ust. Ani na chwilę nie spuszczałam wzroku z jego twarzy. Podobało mu się
to. Byłam tego więcej niż pewna. Przechwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się krzywo.
– Wyskakuj z tej bluzki! Szybko! – rzucił przez zęby.
Powzięłam mocne postanowienie, że będę dziś posłuszną dziewczynką. Za dużo tego
wszystkiego było. Musiałam wejść w stan pierwotny, by nie myśleć, co się tu odpierdala. Dlatego
bez cienia protestu odsunęłam się od niego i ruchem rasowej prostytutki zdjęłam czarną
koszulkę. Przeciągnęłam się i popatrzyłam na niego z miną pod tytułem: „Co teraz?”.
– Stanik też!
Oho! Ktoś tu też się nakręcił! Cholernie mnie to podnieciło. Lubiłam ludzi, którzy
nadawali na tych samych falach co ja.
Zrzuciłam z siebie stanik i zawiesiłam się na tych błękitnych oczach, jednocześnie znów
biorąc go w dłoń. Tym razem jednak nie pozwolił mi się wykazać. Błyskawicznie wstał z fotela,
popchnął mnie tak, że upadłam na wznak na pokrytą grubą wykładziną podłogę i położył się na
mnie. Pewnym ruchem ściągnął mi majtki i wypieprzył je za siebie.
– Jesteś bardzo w moim typie, wiesz? – wyszeptał prosto w moje usta.
– Wiem… – wyjąkałam nieprzytomnie.
Nie dało się tego nie wyczuć. On też był idealnie w moim typie. Taki chichot kosmosu:
trzeba być mną, żeby spotkać idealnego faceta, puścić się z nim, będąc totalnie najebaną, a potem
dowiedzieć się, że jest bandziorem. I że za chuja nic z tego nie będzie.
Nie zdążyłam głębiej rozważyć tej kwestii, bo poczułam jego wargi na sutkach. Nie był
delikatny… Był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażałam. I jakiego go zapamiętałam. Ledwo
co, ale jednak. Dziki. Pojebany. Wspaniały.
– Chcę cię znów wypierdolić. Tak samo ja, żebyś tym razem wszystko zapamiętała…
Mamy umowę?
Ten tekst przypomniał mi, że muszę z nim porozmawiać, ale zaraz we mnie wszedł i od
razu o wszystkim zapomniałam. Ja pierdolę! To niesprawiedliwe wobec innych mężczyzn, żeby
być tak seksownym, przystojnym, władczym i na dodatek mieć wielkiego fiuta.
– Tak! – wyszeptałam, jednocześnie go całując.
Wysunął się i wszedł jeszcze raz. Miałam wrażenie, że jest za duży, że wszystko dzieje
się zbyt szybko i zbyt mocno.
– Piotrek! – wykrztusiłam, starając się dopasować do jego rytmu.
– Co, Mala? Wiesz, że jesteś cudowna, nie? Ciasna, gibka, idealna… Podoba ci się, lubisz
to?
Taką gadką tylko bardziej mnie nakręcał. Byłam całkowicie pewna, że robił to
z premedytacją.
– Tak! – wykrztusiłam.
Ugryzł mnie w szyję.
– Co „tak”, Malutka? Co „tak”?
Oparł ręce obok mojej głowy i zaczął poruszać się jeszcze szybciej. Kurwa, był jak jakieś
jebane tornado. A więc dobrze go zapamiętałam. Totalny rozpierdol, facet, przy którym, choćbyś
nie wiadomo jak chciała, nie pomyślisz logicznie. Chuj z wszystkim. Dosłownie.
– Lubię to!
Wbiłam pazury w jego plecy. Chciałam go choć trochę oznaczyć, tak jak on oznaczał
mnie. Znieruchomiał i spojrzał mi w oczy.
– Oj, Mala, Mala… Znów chcesz iść w ostrą opcję? – Jednym ruchem zgarnął mnie
z podłogi i popchnął w stronę przedpokoju, tam gdzie na ścianie szafy wisiało ogromne lustro.
– Twoje życzenie, jest dla mnie rozkazem. – Oparł mnie o lustro i wszedł we mnie od tyłu.
Przymknęłam oczy. – Patrz na mnie! – warknął.
Posłusznie otworzyłam oczy i spojrzałam prosto w te niebieskie tęczówki. To, że
obserwowałam je w lustrze, ani trochę nie osłabiło wra­żenia, jakie na mnie robiły. Wręcz
przeciwnie. Widziałam, jak porusza się za mną, czułam go w sobie, wiedziałam, że długo nie
wytrzymam. Jęknęłam tak głośno, że byłam pewna, że usłyszeli mnie wszyscy na trzydziestym
piątym piętrze Marriotta. I na trzydziestym czwartym. I na trzy­­dziestym szóstym też.
A w zasadzie w całym centrum Warszawy.
– Dobrze ci?
Wciąż nie przestawał się ruszać. I nie przestawał mówić. Nie miałam pojęcia, skąd wie,
jak bardzo jarają mnie faceci, którzy nie pieprzą się bez słów.
– Taaak… – jęknęłam, a on złapał mnie za twarz prawą ręką i wsunął mi w usta dwa
palce. Od razu zaczęłam je ssać.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
– Sekunda! – powiedział Ramzes zupełnie normalnym głosem.
Jebany, dobry był. Wykonał jeszcze kilka pchnięć, po czym wyszedł ze mnie.
– Za chwilę to dokończymy, Maleńka.
Obrócił mnie ku sobie i pocałował w usta, a potem wepchnął mnie do łazienki i zamknął
za mną drzwi. Mądrze. Jedno szybkie spojrzenie w łazienkowe lustro wystarczyło, żeby
stwierdzić, że w takim stanie raczej nie powinnam pokazywać się ludziom. Ani jakimkolwiek
kręgowcom.
– Pana zamówienie – usłyszałam za drzwiami głos kelnera.
Musiał słyszeć, co się tu odpieprzało, nie było szans, by było inaczej, ale niczego nie dał
po sobie poznać. Profesjonalista.
– Bardzo dziękuję.
Głos Ramzesa też brzmiał zupełnie normalnie, jakby jeszcze chwilę temu dłubał z nudów
palcem w nosie. Dłubać, dłubał. Ale niekoniecznie palcem i niekoniecznie w nosie. Kurwa, skąd
im się bierze ta zimna krew? Sami zawodowcy! A wśród nich ja: podjarana i tępa jak kilo
gwoździ gazela.
Usłyszałam odgłos zamykanych drzwi.
– Chodź, Mala! Twój browarek przybył – zawołał drwiącym tonem.
Wypadłam z łazienki i zawisłam mu na szyi.
– Dokończysz? – zapytałam, choć już wiedziałam, że ma inne plany. Wyglądał, jakby nic
się przed chwilą nie działo. Mistrz samokontroli. Nie wróżyło mi to najlepiej.
– Dokończę cię dzisiaj jeszcze nie raz. – Podał mi piwo. – Ale najpierw porozmawiamy.
Wciągnęłam potężny łyk, usiadłam na łóżku i odstawiłam kufel na podłogę. Piotrek usiadł
obok mnie.
– Co pamiętasz z tamtej nocy? – zapytał tonem mojej matki.
Oho! Przechodzimy do interesów.
– Pamiętam, że się z tobą pieprzyłam – przyznałam od razu.
Nie było sensu się zgrywać. Znajdowałam się wtedy w totalnym rozpierdolu
psychicznym. Skłamałabym, twierdząc, że jestem z tego dumna, ale kto nigdy nie upadł na pysk
wobec brutalności życia, niech zapierdala po flaszkę. Chętnie z nim za to wypiję. O ile najpierw
nie zabiję go śmiechem, ma się rozumieć.
– Ja też to pamiętam.
Uśmiechnął się, wplótł rękę w moje włosy, przyciągnął mnie do siebie. Przytuliłam się
jak mała dziewczynka. Było mi, kurwa, po prostu dobrze. I miałam głęboko wyjebane na to, że
jest bandytą i nie mam z nim żadnych perspektyw. Napił się piwa nad moją głową.
– A wiesz, kto nam przerwał?
Zaraz, zaraz… Coś mi się kołatało po głowie. Pamiętałam, jak Ramzes mnie gdzieś
ciągnie i ka­że mi być cicho…
– Powiedz mi.
– Zenon Zarębski i jego małolatka.
Spojrzał mi uważnie w oczy, jakby sprawdzał, czy coś ukrywam. Jego niebieskie oczy
były zimne, taksujące. Nie byłam w stanie udawać, że nie wiem, o czym mówi. Już się
domyśliłam, skąd ten obraz pieprzonych pomarańczowych paznokci. Nie wymyśliłam ich sobie,
nie przyśniły mi się. Ja je po prostu widziałam.
– Od dawna ją dyma? – wysyczałam ze złością.
Zenek, ty zjebie! Jak mogłeś?
– Na mieście mówią, że mniej więcej od pół roku. – Ramzes przesunął dłonią po moich
włosach. Chyba mu się podobały. – Cholernie się wkurzyłaś, chciałaś robić aferę…
Powiedziałem ci, że lepiej rozegrać to na zimno. I poprowadzić to tak, żeby pani mecenas
Zuzanna przynajmniej mogła mu wklepać winę w rozwodzie. Będzie walczył jak lew, żeby tak
się nie stało, ale jej należą się jakieś alimenty. Niech ogoli tego jelenia.
– Tego dotyczyła nasza umowa? – zapytałam.
– Tego. Miałaś do mnie zadzwonić, jak tylko z nim porozmawiasz. – Ramzes popatrzył
na mnie kpiąco. – Jak to możliwe, że nie skroiłem się, że urwał ci się film?
– Dobrze to kamufluję. To tylko jedna z moich licznych zalet. – Puściłam do niego oko.
– Przecież ja nawet nie mam twojego numeru – zorientowałam się po chwili.
– Nie masz?
Uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po leżącą na stoliku komórkę. Chwilę potem
zadzwoniła moja. Spojrzałam na wyświetlacz i wybuchnęłam śmiechem.
– Nie masz problemu z arogancją, nie?
– Sama mi kazałaś tak wpisać.
Ramzes przejechał otwartą dłonią po moim policzku. Tak jakby chciał coś po nim
rozmazać. Taki władczy, chamski i totalnie rozwalający mnie gest.
Wiecie, jak był zapisany, nie? Myślę, że wiecie. „Bóg seksu”. Już wiedziałam, czemu to
hasło cały czas latało mi po głowie w związku z jego osobą.
– Miałam cały czas twój numer… Niebywałe. – Na chwilę zamyśliłam się głęboko, po
czym wróciłam do meritum: – Po co miałam do ciebie dzwonić?
– Zenek nie jest idiotą. Chcę być na bieżąco na wypadek, gdyby twoja rozmówka
wychowawcza nie podziałała. Lubię Zuzę, jest dobrym obrońcą. Nie chciałbym, żeby coś jej się
stało. A podział majątku pójdzie w grube miliony… Taniej by mu wyszło, gdyby ją zrzucił ze
schodów – powiedział tak spokojnie, jakby omawiał wyniki totalizatora sportowego.
Poderwałam się błyskawicznie, ale jego silne łapy mnie powstrzymały.
– Chyba nie myślisz, że… Zenek może i jest kurwą, ale…
– Wiem, wiem. Też zakładam, że będzie dobrze… Ale czy nie uważasz, że lepiej, żeby
ktoś, kto nie boi się ubrudzić sobie rączek, miał nad tym jakąś kontrolę? – Trudno było nie
przyznać mu racji. – Zresztą ty to wymyśliłaś, nie ja.
Poważnie tak było? Hm… Może rzeczywiście.
– Niedawno znowu widziałam ich razem. Tego skurwysyna z tym lachoniem
– powiedziałam.
Uśmiechnął się krzywo.
– Na kajakach z Pawełkiem?
Jebaniutki! Rozumiem zaborczość i owszem, nawet mnie to podnieca, ale to on się zgubił
bez słowa, nie ja. Nie mógł mieć do mnie pretensji.
– Tak, z Pawełkiem – potwierdziłam śmiało. – Możesz mi powiedzieć, co cię z nim
łączy? I jaka jest moja rola w tym wszystkim?
Znów pociągnęłam łyk browara. Odwaga w płynie. Ramzes przejechał ręką po moich
plecach i spojrzał na mnie z zastanowieniem.
– Mniej wiesz, lepiej śpisz. To dobra zasada i szczerze ci radzę, żebyś ją stosowała.
Kończąc najpierw temat Zenka… Masz zamiar z nim pogadać czy od razu uderzysz do Zuzanny?
To mój obrońca, nie mogę się za bardzo w to mieszać, ale muszę wiedzieć, co i jak – rzucił od
niechcenia.
Wbrew obiegowej opinii, niestety popartej licznymi twardymi faktami, nie byłam idiotką.
Przynajmniej nie kompletną idiotką. Nie ulegało wątpliwości, że ma w tym jakiś biznes. Dopóki
jednak jego biznes był połączony z moim, czyli z uratowaniem Zuzy przed jakimś gównem,
mogłam przymknąć na to oko.
Nie zastanawiałam się długo.
– Umówię się z tym pajacem i zapytam go, co najlepszego wyrabia. No dobra, a co
z Pawłem? – wróciłam do drugiego, nie mniej interesującego mnie tematu.
– Paweł to mój kolega ze studiów.
Z czego, kurwa? Ze studiów? Masz, lambadziaro, karę za swoje szowinistyczne
i schematyczne myślenie. Ładny, mądry i, kurwa, jeszcze dobry w łóżku. Da się? Da się!
Moja mina chyba świetnie obrazowała to, co działo się w mojej głowie, bo szyderczo
zmrużył oczy.
– Co tam, dziunia? – zapytał głosem celowo stylizowanym na tępego koksa.
– Rozczarowana, że nie wychowała mnie ulica?
Parsknęłam śmiechem. Kurwa, jego nie można było nie lubić.
– Pewnie, że rozczarowana. Łobuz kocha najbardziej. – Pocałowałam go w klatę.
Uśmiechnął się, ale szybko spoważniał. Oddałabym pięć centymetrów wzrostu,
dwadzieścia punktów IQ i cały mój stan posiadania w gotówce, żeby tylko wiedzieć, o czym
teraz myśli. Delikatnie przesunęłam dłonią po jego trzydniowym zaroście.
– Piotrek… On się zaczął mną interesować przez ciebie, prawda? – zapytałam, patrząc mu
w oczy.
Uśmiechnął się.
– Nie tylko. Fajna z ciebie dupa – obdarował mnie komplementem mych marzeń. – Ale
tak, zakładam, że chciał coś na mnie od ciebie wyrwać…
– Bez szans – stwierdziłam stanowczo.
Spodobało mu się to. Wyraz jego oczu zmienił się w ułamku sekundy. Już wiedziałam, że
wracamy do zabawy.
– Na czworaka!
Wykonałam polecenie w ułamku sekundy. Był tym trochę zaskoczony, ale też bardzo
zadowolony. Chciałam grać według jego zasad. Jutro, najdalej pojutrze, pewnie wróci na ten
pieprzony Śląsk i więcej go nie zobaczę. Dlatego dziś… Dziś jedziemy po całości. O Pawła,
Zenka, Zuzę i siebie pomartwię się jutro.

– Jak to się stało, że tak mi zupełnie niechcący wpadłaś w łapy?


Oplótł mnie ramionami od tyłu, przytulając do klaty. Miał spokojny, zrelaksowany głos.
Powoli zaczął błądzić po mnie rękami. Bez intencji seksualnych, bardziej pieszczotliwie. Tego
się nie spodziewałam: czułość niekoniecznie miała być grana w tym układzie. Ale bardzo mi się
to spodobało.
– Czemu wcześniej cię nie trafiłem?
– Chłopaka miałam – przyznałam szczerze.
Chyba zebrało mi się nareszcie na zwierzenia w kwestii, o której do tej pory nie miałam
ochoty gadać. Po tym, co ze mną zrobił Piotrek już naszej pierwszej wspólnej nocy, bolało jakoś
mniej. Teraz nie bolało już wcale. Wręcz przeciwnie: byłam dłużniczką swojego byłego.
Najchętniej napisałabym mu SMS-a o treści: „Dziękuję, mordo :*”. W końcu gdyby nie odjebał
wiochy, to nie poznałabym Ramzesa. Albo poznałabym go i nie poszła z nim do łóżka, co byłoby
niewyobrażalnie koszmarną stratą. Przypomniał mi się film Efekt motyla. Niestety, tak to działa.
– A co się stało, że już nie masz?
Przesunął mi zębami po łopatce. Byłam pewna, że zostaną sińce, ale równocześnie
miałam stuprocentową świadomość, że może mi zrobić dowolną krzywdę, a ja i tak będę
zachwycona. Nadawaliśmy na tych samych falach. Dawał mi dokładnie tyle, ile chciałam.
– Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? To chujowo świadczy o waszym gatunku.
Wsunęłam nogi między jego nogi.
– Dawaj! Czuję, że to będzie dobre!
Jego ręce powędrowały do mojej cipki. Kurwa… Wiedział, jak mnie dotykać…
– Dowiedziałam się przypadkiem, że podczas swoich delegacji spotykał się
z osiemnastoletnią, tępą jak szpadel koniarą z Wychujewa Górnego.
Wtuliłam się w niego mocniej. Znowu czułam na tyłku twardego fiuta. Skurczybyk był
niezajebywalny!
Czekałam teraz na uwagę w stylu: trudno się chłopu dziwić, nastolatki są słodkie
i niewinne, a laski po trzydziestce to już w sumie antyki.
Ale Ramzes znów mnie zaskoczył.
– Ale jak się spotykał? Masz na myśli, że pieprzył?
Odwrócił mnie przodem do siebie i popatrzył na mnie badawczo.
– No pewnie też, ale nie tylko. Normalnie spotykał się, jak z dziewczyną: chodził na
spacerki, rozmawiał o życiu, jeździł na rowerze.
Czułam się tak, jakbym tłumaczyła babci, do czego służy YouTube.
– Pierdolisz! Ile on miał lat?
W jego głosie było słychać autentyczne zdumienie. Mogło to świadczyć o tym, że
kompletnie nie rozumie, o czym do niego mówię.
– Czterdzieści… – powiedziałam niepewnie.
– Ha, ha, ha!
Zbaraniałam.
– Ej, no co? Nie mów, że osiemnastolatek nie pukasz…
Przytuliłam się do niego mocniej, a on od razu objął mój tyłek.
– Pukałem. – Polizał mnie po szyi, a potem z premedytacją ugryzł. Nie tak, żeby zabolało,
ale żeby mnie oznaczyć. – Jak byłem nastolatkiem. Potem od wielkiego dzwonu i wyłącznie
jednorazowo, po imprezach. Nie bawię się w domowe przedszkole… Byłby to nieuczciwy
pojedynek, a poza tym zanudziłbym się na śmierć. Nie mam skłonności do tatusiowania i mam
nieco większe ambicje. Namieszać w głowie dziecku nie jest specjalnie trudno…
Kurwa! On nie jest zły… Gdyby był zły, toby się takimi rzeczami nie przejmował. Nie
przejmowałby się, czy gra fair albo czy niechcący nie zrobi krzywdy komuś słabszemu od siebie.
Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że moja intuicja mnie nie zawiodła! Nie jest zły.
Błędnie zinterpretował moje milczenie. Chyba sądził, że dalej myślę o tamtym.
– Wyobrażasz sobie rozmowy, jakie z nią prowadzi? „Dzień dobry, kotku, co tam dziś
miałaś na gejgrze? I czemu pani od polaka cię nie lubi?”
Prawie się popłakałam ze śmiechu. Dokładnie takie same myśli chodziły mi po głowie,
kiedy się dowiedziałam… Nigdy w życiu z nikim nie rozumiałam się tak dobrze w łóżku i poza
nim.
– Chuj z tym – skwitowałam wesoło, przejeżdżając pazurami po jego ramieniu.
– Ładnie powiedziane – zgodził się i mnie pocałował. – Na co masz ochotę?
Odpuściłam sobie wszelkie konwenanse.
– Chcę poczuć twojego fiuta.
Przypomniała mi się stara hiphopowa piosenka Wdowy: „Jego dłonie sprawiają, że mam
dreszcze. Jego język sprawia, że jęczę. Pozwalam, by robił ze mną wszystko. Chcę być jego
żoną, chcę być jego dziwką. Jego zapach do gorączki rozgrzewa. Za jego ciało dam się
sponiewierać. Jego słowo i padam na kolana. Jestem wierną suką mego pana”.
Kurwa, jak to się stało?
– A gdzie konkretnie życzy sobie panienka go poczuć?
Ja pierdolę, umiał się w to bawić. Udałam, że się zastanawiam.
– W buzi.
Klęknął obok mojej głowy.
– Już ci go podaję.
– Ostatni prawdziwy gentleman – powiedziałam tuż przed tym, jak włożył mi go do ust.

Flashback. Przebłyski. Jaskrawe światła bez cienia, głębokie zdyszane cienie bez światła.

Jego szybki oddech, silne łapy, błękitne oczy, wpatrujące się we mnie intensywnie…
Chwila, kiedy zatyka mi usta ręką, czuję ją na swoich zębach, ale jest mi tak dobrze, że
nie chcę, żeby ta chwila się skończyła… Mam wrażenie, że jęczę jeszcze głośniej, wiedząc, że
mogę sobie na to pozwolić. Że to on kontroluje, czy ktoś nas widzi, słyszy. To nareszcie nie jest na
mojej głowie, bo jestem z kimś, kto martwi się o to za mnie.

Mój policzek przyciśnięty do ciężkich dębowych drzwi i świństwa, które szepcze mi do


ucha, stojąc za mną…

Siedzę na podłodze i patrzę się na niego z totalnym zachwytem, a on podaje mi majtki


i delikatnie całuje w usta…

A potem… Zamieszanie… Ciemność… Pamiętam wkurwienie, ale nie na niego. Na kogoś


innego. I jego cichy głos:

– Nie teraz, Mala. Zemsta lepiej smakuje na zimno… Załatwimy to po mojemu…


UMOWA???
ROZDZIAŁ 12

Czyli to wszystko w zasadzie jest kupa śmieci?


Staliśmy na Górce Szczęśliwickiej i gapiliśmy się na panoramę Warszawy. Kiedy byłam
dzieckiem, a Górka była po prostu górką, właziłam na sam szczyt, skąd widok był jeszcze
bardziej rozległy, ale potem zbudowano wyciąg narciarski, teren ogrodzono i spacerowicze nie
mieli już tam wstępu.
– Nie śmieci, tylko gruzu. Kiedy zburzy się budynek, dzielnicę albo całe miasto, zostaje
gruz, nie śmieci – wymądrzyłam się.
– Poważnie? – Jego wzrok świadczył o tym, że tylko mnie prowokował. – Wiesz, Mala…
Myślę, że to jest ten moment, w którym powinienem ci coś powiedzieć.
– Wydaje mi się, że już mi powiedziałeś to i owo…
Skinął głową.
– Owszem, i pewnie jeszcze nie raz ci to i owo powtórzę. A może dorzucę coś jeszcze.
Ale teraz chodzi o coś innego.
Niedobrze, kurwa. Gdyby to był ktokolwiek in­ny, podejrzewałabym, że będzie chciał mi
się oświadczyć. Ale to był on. Ramzes. Gangster. Bóg seksu. Gangsterzy pewnie od czasu do
czasu komuś się oświadczają. Bogowie seksu na pewno nie.
– Aha. – Starałam się, żeby zabrzmiało to od niechcenia i naturalnie, ale słysząc swój
głos, nie miałam cienia wątpliwości, że kompletnie mi to nie wyszło. – Czyli o co?
– Chcę, żebyś wiedziała, że skończyłem z wyróżnieniem Wyższą Szkołę Policji
w Szczytnie i że zrobiłem MBA z zarządzania ludźmi…
Zdawałam sobie sprawę, że powinnam ze zdziwienia rozdziawić usta tak szeroko, jakbym
chciała zrobić loda trzem koszykarzom z NBA naraz. Albo wytrzeszczyć ze zdumieniem oczy.
Albo przynajmniej zapytać: „Co ty, kurwa, pierdolisz?”. Ja jednak nie zrobiłam żadnej z tych
rzeczy. Nie zamierzam stroić się w piórka i udawać, że się tego spodziewałam, ale nie ulegało
najmniejszej wąt­pliwości, że CZEGOŚ jednak się spodziewałam.
– Przydaje ci się w nowym zawodzie?
Po prostu nie potrafiłam przy nim nie być sobą. Mimo iż oczywiście zrobił na mnie
wrażenie. I to całkiem konkretne.
– I to jak! – Nie dał się sprowokować. Wzruszył ramionami. – Oczywiście jeśli
wyskakujesz przy mnie z majtek tylko dlatego, że rajcuje cię to, że udaję muła, to oczywiście
mogę dalej go udawać. Jak pewnie zauważyłaś, bywam w tym całkiem niezły.
– Nie. Bądź sobą. – Pocałowałam go w policzek – Ale dlaczego?…
Zawiesiłam głos.
– Dlaczego przeszedłem na ciemną stronę mocy? – Zamyślił się i coś na jego twarzy
drgnęło. Już wiedziałam, że kwestia była poważna. – Kiedyś może ci opowiem… Póki co
postanowiłem, że to mój kutas, a nie mój mózg będzie tym organem, który cenisz we mnie
najbardziej. I tego się trzymajmy.
Miałam ochotę klęknąć. Poważnie. Skąd brali się tacy faceci? Byłam pewna, że już
wyginęli. A tu nagle… Jeb! Cudowny ostatni okaz.
– No dobra. – Ramzes wyrwał mnie z tych światłych rozmyślań. – Mów, co z tym
gruzem?
– Po wojnie zwożono tu gruz z całej Warszawy. Część poszła na zasypanie starych
glinianek, z reszty usypano tę górkę. Prawie taka sama jest na Woli, na Moczydle. Ludzie jeszcze
przez wiele lat szukali tu złota i innych kosztowności.
Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– I co? Znajdowali?
Wzruszyłam ramionami.
– Pewnie tak, ale nawet jeśli ktoś coś znalazł, to raczej się tym nie chwalił.
Piotrek skinął głową z aprobatą.
– I słusznie.
Właściwie sama już nie wiedziałam, czy to ja zaproponowałam mu wycieczkę w moje
rodzinne rejony, czy to on poprosił, żebym pokazała coś poza najbardziej oczywistymi miejscami
w Centrum i na Starówce. Zważywszy na to, co działo się w pokoju numer trzy pięć dwa dwa na
trzydziestym piątym piętrze Marriotta, obecność poważnych luk w mojej pamięci była
całkowicie usprawiedliwiona.
Śniadanie przyniesiono nam sporo po dziewiątej. Po całej nocy seksu przeplatanego
prawie tak samo dobrą rozmową o wszystkim. O literaturze, o muzyce, o mojej pracy. O jego nie.
Po śniadaniu znowu się kochaliśmy, ale inaczej: powoli, niespiesznie, prawie leniwie. I tak
długo, że zastanowiłam się, czy to on jest nienormalny, czy do tej pory spotykałam się z samymi
niedorozwojami w tej dziedzinie. Zawsze myślałam, że określenie „pieprzyć się całą noc”, jest
hiperbolą. Póki nie spotkałam tego oto okazu. Mógłby startować w seksualnym dziesięcioboju na
erotycznych Igrzyskach Olimpijskich; w każdej konkurencji miałby pewne miejsce na podium,
a całe zawody wygrałby z miażdżącą przewagą nad konkurencją. Chyba wiem, na czym
zawieszono by mu medal. Potem Ramzes zaczął się jakoś niespokojnie kręcić, zerkać na zegarek,
co chwilę sprawdzał coś w komórce. Mój odurzony rozkoszą umysł z trudem, bo z trudem, ale
jednak wykombinował, że chłopak pewnie ma jakieś plany czy obowiązki, więc trochę wbrew
sobie zgłosiłam chęć powrotu do domu. Z wyraźną ulgą powiedział, że to dobry pomysł, bo tak
się składa, że musi załatwić parę spraw pod Warszawą, więc mnie odwiezie. Korciło mnie, żeby
zapytać, czy te sprawy ma do załatwienia w Pruszkowie, czy raczej Wołominie, ale zdołałam się
pohamować. W aucie umówiliśmy się, że przyjedzie po mnie jutro około południa, czyli dzisiaj.
– Trzymaj się, Mala – rzucił na pożegnanie. – Niezła jesteś.
Znów wszedł w ten inny rytm. Teraz już domyślałam się, skąd się brał. Nie chciał, żeby
mi odjebało. I chwała mu za to! I tak mi odjebało, więc gdyby dorzucał do ognia, odjebałoby mi
dwa razy bardziej. A to już by było niebezpieczne.
Poza tym podejrzewałam, że w przestępczym półświatku takie wyznanie stanowiło
równowartość stu pięćdziesięciu listów miłosnych, dwudziestu serenad odśpiewanych pod
balkonem i dziesięciu koszów z różami odmiany Papa Meilland.
– Ty też niekiepski.
Było to największe niedopowiedzenie w moim życiu.
A teraz patrzyliśmy z wysokości kilkunastu metrów na miasto. Piotrek stał w swobodnej
pozie, z kciukami wepchniętymi w kieszenie ciemnych dżinsów. Mojej uwagi nie umknął fakt, że
niemal żadna z mijających nas kobiet w wieku od dwudziestu lat wzwyż nie powstrzymała się
przed obmacaniem wzrokiem jego niewiarygodnego tyłka. Ani trochę im się nie dziwiłam.
Gdyby biedactwa wiedziały, jak ten tyłek porusza się w akcji…
Ja wiedziałam. Na samo wspomnienie na mojej twarzy pojawił się gigantyczny banan.
Mimo pozornego wyluzowania Ramzes był równocześnie czujny i uważny. Właściwie ani
przez chwilę nie patrzył w jeden punkt; jego niebieskie oczy skanowały teren, nie stał bez ruchu
dłużej niż kilka sekund, zerkał za plecy i na boki. Ale nie było w tym ani odrobiny lęku.
Przypominał drapieżne zwierzę bezustannie szukające potencjalnej zdobyczy… albo rywala,
który mógłby pokusić się o odebranie mu łupu.
Ogarnij się, gazelo, przywołałam się w myślach do porządku.
– U was z Szarloty pewnie podobny widok? – rzuciłam od niechcenia.
Zaskoczyłam go. Słowo daję, spojrzał na mnie ze zdziwieniem i… uznaniem???
– A wiesz to, bo…?
Uniosłam brwi.
– No wiesz… Najwyższa hałda w Polsce… – Wzruszyłam ramionami. – Trudno o tym
nie wiedzieć.
– A skąd wiesz, że jestem ze Śląska?
Jego oczy przeszywały mnie jak dwa niebieskie lasery. Zimne. Lodowate wręcz.
Bezlitosne. Poczułam ciarki na plecach.
– No… Samochód ma śląskie blachy, więc…
– Więc samochód jest ze Śląska – wpadł mi w słowo. – Ja mogę być skądkolwiek.
Słyszałaś o leasingu? Albo o wynajmie?
Ciarki rozpełzły mi się po całym ciele. Zaschło mi w gardle. Przypuszczalnie naprawdę
wyglądałam jak martwa gazela, która jeszcze nie zauważyła, że jest już trupem, bo twarz
drapieżnika o błękitnych oczach złagodniała.
– Masz rację, jestem ze Śląska. Samochód nie jest wynajęty. A Szarlota jest zajebista.
Może cię kiedyś tam zabiorę. Ale nie interesuj się za bardzo moim życiem, bo to się kiepsko
kończy dla fajnych dziewczyn.
Zmarszczyłam nos.
– Uważasz, że jestem fajną dziewczyną?
Chciałam zrobić cokolwiek. Cokolwiek, żeby zapomnieć wyraz jego oczu sprzed kilku
chwil. Wcale nie dlatego, że były okrutne albo wrogie. Najbardziej przeraziło mnie to, że były
kompletnie puste. Jakby patrzyły na jakiś przedmiot.
– Jesteś bardzo fajną dziewczyną – powiedział powoli, dobitnie i pocałował mnie
w czoło. – Pierwszą od bardzo dawna, którą zapamiętam.
– A po czym to poznałeś? – nie powstrzymałam się.
Na szczęście był dużo lepszy ode mnie w tych gadkach.
– Mam intuicję. I lubię kobiety, które pierdolą konwenanse…
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Czyli puszczają się z obcymi facetami?
– Nie z przypadkowymi obcymi facetami, tylko ze mną.
Oczywiście miał pełną świadomość, że jest wyjątkiem. Jebany!
– Mam dobry gust – rzuciłam. – To po mamie.
– Masz nie tylko dobry gust, ale wiele innych dobrych cech. Założę się, że część jest po
mamie.
Klepnął mnie w tyłek. Cholernie rajcowało mnie to połączenie totalnej brutalności
i zupełnej swobody. Rozmarzyłam się…
– Kawy bym się napił – powiedział Piotrek jakby nigdy nic.
Ja tu odlatywałam w kosmos, a ten ma zachcianki.
– To może… – Musiałam odchrząknąć, bo mój głos przypominał dźwięki, jakie wydaje
zardzewiały gwóźdź przesuwany po szkle. – To może zejdziemy na tę stronę… – wskazałam
kierunek ręką – …i wstąpimy do Nowej Kuźni? To właściwie restauracja, nawet z grillem na
zewnątrz, ale kawę oczywiście też dają.
– Jasne. Prowadź.
Przyjaźnie obwąchani przez co najmniej dwadzieścia hasających psów, od czegoś
wielkości połowy zagłodzonego ratlerka poczynając, na czymś przypominającym skrzyżowanie
mamuta z koniem kończąc, pięć minut później zasiedliśmy w ogródku niepozornej, ale
sympatycznej knajpki na skraju parku. Chociaż weekend technicznie jeszcze się nie zaczął, sporo
miejsc było zajętych. Usiedliśmy na drewnianych ławach na skraju jednego z długich, zbitych
z desek stołów. Przy dużym grillu w drewnianej budce uwijało się trzech chłopaków z obsługi.
Jedzenie zamawiało się w knajpie, tam też trzeba było pójść po kawę.
– Co dla ciebie? – spytał Piotrek.
Usiadł w taki sposób, żeby widzieć cały ogródek oraz wejście do niego i do restauracji.
– Cappuccino poproszę. A może coś byś zjadł? Wiem, że na to nie wygląda, ale mają tu
świetny gulasz z jelenia.
– Z jelenia, powiadasz? – Uśmiechnął się szyderczo. – Jelenia to zjemy później…
Wiedziałam, że mówi o Zenku, ale wolałam udać, że nie rozumiem. Piotrek wrócił po
kilku minutach z dwoma dużymi cappuccino.
– Słodzisz?
– Nie, dziękuję.
Kawa była aromatyczna, pachnąca, z pięknie wyrysowanym serduszkiem, a przede
wszystkim gorąca. Nie znoszę ledwo ciepłej kawy. Uwielbiam oburącz podnosić do ust filiżankę,
którą z trudem mogę utrzymać w dłoniach, dmuchać, wdychać zapach, siorbać kawę maleńkimi
łyczkami. Dla Ramzesa temperatura była chyba trochę za wysoka, bo uniósł filiżankę do ust,
skrzywił się, odstawił i podmuchał na palce. Jaki delikatny.
– No co oni, do cholery, sobie myślą? – dobiegł nas podniesiony męski głos.
Dwie ławy od nas siedziała para: potężnie zbudowany, na oko czterdziestoparoletni gość
w kraciastej koszuli i też spora, ale jednak znacznie drobniejsza od niego babeczka, młodsza
o jakieś dziesięć lat, jeśli nie więcej. Z podwiniętych prawie do łokci rękawów koszuli kolesia
wystawały grube, porośnięte czarnymi kudłami przedramiona zakończone dłońmi jak patelnie.
Para najwyraźniej zamówiła coś z grilla; na stole leżał okrągły pager, oboje niecierpliwie
spoglądali w kierunku budki.
– Kurwa mać, ile można czekać! – gorączkował się kraciasty. – Lesery cholerne! Założę
się, że to Ukraińcy! Mogliby się nauczyć, że tu trzeba zapieprzać, a nie migać się od roboty.
Odruchowo się skrzywiłam. Nienawidzę takich tekstów. Znałam co najmniej kilkoro
Ukraińców, od których niejeden Polak mógłby się uczyć pracowitości. Piotrek dostrzegł moją
reakcję, ale nic nie powiedział.
– Ilu ich tam jest? – coraz bardziej nakręcał się kraciasty. – Już więcej w tej budzie się nie
zmieściło? Gdzie kucharek sześć…
– …tam cycków dwanaście – powiedział Ramzes głośno i wyraźnie. – Jeśli dobrze liczę,
oczywiście. Chyba to właśnie chciał pan powiedzieć?
Kraciastego zatkało. Odwrócił się do nas i wybałuszył oczy. Jego ogromna nalana twarz
spurpurowiała z wściekłości. Chociaż siedział, to nie wątpiłam, że jest wyższy od Piotrka co
najmniej o głowę i pewnie ze dwa razy cięższy. Przeniosłam wzrok na Ramzesa. Patrzył na
tamtego prawie takim samym wzrokiem jak niedawno na mnie, kiedy zaczęłam wymądrzać się
na temat Śląska.
Prawie.
Tym razem w jego wzroku było widać krzyże.
Kiedyś oglądałam kreskówkę, w której śniegowy bałwan wpadł w ogień albo do pieca
– w każdym razie tam, gdzie panowała bardzo wysoka temperatura – i w okamgnieniu się
rozpuścił. Teraz miałam okazję zobaczyć coś takiego na żywo. W roli bałwana wystąpił
kraciasty, w roli pa­leniska – wzrok Ramzesa. Grymas wściekłości znikł z fioletowej twarzy
tamtego jeszcze szybciej, niż się pojawił. Ustąpił miejsca najpierw zmieszaniu, zaraz potem
niepewności, wreszcie lękowi. Wielki facet jakby zapadł się w siebie, robił się coraz mniejszy, aż
wreszcie całkiem znikł. To znaczy oczywiście dalej siedział przy stole, ale tak, jakby go tam
wcale nie było. W końcu odwrócił wzrok i sięgnął po pager.
– Chodź, Krycha – wymamrotał. – Wejdziemy do środka. Piździ tu jak cholera.
Kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale posłusznie poszła za nim.
– Często tu przychodzisz? – spytał Piotrek, jakby nigdy nic.
A ja miałam ochotę uściskać go, ucałować, przytulić. Oprócz tego, że… to akurat nic
nowego… miałam ochotę zrobić mu loda i dać się mu zerżnąć. Czułam totalną słabość do
facetów, którzy nie umieli godzić się z niesprawiedliwością.
– Nie… – wyszeptałam, wstrząśnięta i zafascynowana sceną, której świadkiem byłam
przed chwilą. Odchrząknęłam. – Teraz już nie – powiedziałam głośniej. – Mam trochę za daleko.
Ale kiedyś bywałam praktycznie codziennie. To znaczy w parku. A tu lubiłam wpadać na piwo.
– W weekendy pewnie jest spory ruch?
– Jasne. Ale to fajne miejsce.
Napił się kawy. Zdążyła trochę ostygnąć, bo się nie skrzywił.
– Jutro muszę wyjechać.
Czemu mnie to nie zdziwiło?
– Jasne – powiedziałam w miarę obojętnym tonem i niemal równocześnie uświadomiłam
sobie, że wcale nie udaję. Oczywiście gdyby była taka możliwość, to rżnęłabym się z nim na
okrągło, co najwyżej z przerwami na reklamy, ale w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że tak
się nie da.
– Spokojnie, wrócę.
Zupełnie jakby oczekiwał znacznie bardziej emocjonalnej reakcji. Może myślał, że
zaniosę się spazmatycznym szlochem, rzucę się na kolana i zacznę go błagać, żeby mnie nie
zostawiał? Albo żeby zapakował mnie do jego wypasionej bryki i zabrał na Śląsk, do Zimbabwe,
na Marsa, dokądkolwiek, byleby był w zasięgu mojego wzroku? No i ręki, ma się rozumieć?
– Wiesz, interesy – dodał lekko zdziwionym tonem.
Wariant A, czyli spazmatyczne szlochy, nie wypalił, więc oczekiwał wariantu B, czyli
gradu pytań: dlaczego, po co, na jak długo? A tu nic. Kompletnie nic. I to wcale nie dlatego,
żebym grała albo żebym chciała mu dopiec. Podobał mi się przecież najbardziej na świecie
i w tej chwili nie było faceta, który mógłby z nim rywalizować. Po prostu spodziewałam się
czegoś takiego i, z kompletnie nietypową dla mnie powściągliwością i zdrowym rozsądkiem,
zaakceptowałam to, co i tak było nieuchronne. Czy ty się aby nie starzejesz, dziewczyno?
– spytałam się w duchu. Opcja, że być może zaczęłam mądrzeć, raczej nie wchodziła w grę.
– Na pewno wrócisz?
Zabrzmiało to prawie obojętnie. Prawie. Ramzes rozpromienił się. Wreszcie wskoczyłam
w schemat. Nie musiał improwizować. Z pewnością przerabiał to dziesiątki razy.
Milczał tak długo, że w końcu nie wytrzymałam i spojrzałam mu w oczy. Były… Były
prawie normalne.
– Tak, Mala. Wrócę.
Coś dziwnego zrobiło się z moimi oczami, z głową, z głosem.
– Przepraszam na chwilę… – zaskrzeczałam jak żaba pod walcem drogowym, szybko
wstałam i poszłam do toalety.
Musiałam bardzo nad sobą panować, żeby nie biec. W środku, przy pierwszym stoliku,
zobaczyłam kraciastego z kobietą. Wpierniczał swoje wytęsknione żeberka. Na mój widok
opuścił głowę i wbił wzrok w talerz.
Biegłam przez tunel. Przypominał te, które hitlerowcy budowali, żeby chować w nich
wojskowe pociągi. Wąski, ciemny, na jego końcu widziałam ledwo migoczące światło. Byłam
zziajana, nogi poruszały się w zwolnionym tempie i czułam, że ogarnia mnie panika. Za sobą
słyszałam równy tupot. Nie odwracałam się, ale wiedziałam, że ktoś, kto mnie goni, za chwilę
osiągnie cel. Przeczucie mówiło mi, że to nie będzie nic dobrego. Załkałam, starając się zmusić
ołowiane nogi do większego wysiłku. Znacie to uczucie ze snów? Pewne rzeczy po prostu w nich
wiecie. Wiedziałam, że jeśli uda mi się dobiec, to będę uratowana. Nie wiedziałam, co czeka na
mnie na końcu tunelu, ale byłam przekonana, że to coś… bezpiecznego. Dobrego. Przyjaznego.
Niemal czułam na plecach oddech tego, który mnie gonił. Dlaczego uciekam? I tak nie dam
rady… – przemknęło mi przez głowę, ale nadal w ślimaczym tempie posuwałam się do przodu.
Takie podsumowanie całego mojego życia: walenie głową w mur, walka z wiatrakami, porywanie
się z motyką na słońce. Szukanie nie wiadomo czego, nie wiadomo po co.

A może wcale nie jest tak, że tylko moje życie tak wygląda? Może każdy do czegoś dąży,
czegoś szuka, uparcie ku czemuś brnie, tylko po to, żeby się przekonać, że tak naprawdę wcale
nie wie, co jest jego celem?

Wydawało mi się, że zdołałam przyspieszyć kroku. Czułam na twarzy pęd powietrza,


łapałam je szeroko otwartymi ustami, coraz wyżej podnosiłam kolana. Po chwili zorientowałam
się, że to nieprawda; to był wiatr, który wpadał do tunelu i wiał mi prosto w twarz. Błyskawicznie
przybierał na sile, nabierał gęstości i twardości, zamieniał się w gąbczastą niewidoczną ścianę,
w której beznadziejnie grzęzłam. Również powietrze, które rozpaczliwie chwytałam w płuca,
zamieniało się w gąbkę. Nie mogłam go wykrztusić, nie mogłam wciągnąć go głębiej. Zaczęłam
się dusić. Nie słyszałam już kroków za plecami, ale wiedziałam na pewno, że prześladowca jest
tuż-tuż, że już mnie prawie dopadł, że wyciąga rękę, że za chwilę złapie mnie za ramię.

Ostatnim, rozpaczliwym skurczem mięśni szarpnęłam się w przód. Odległy do tej pory
otwór tunelu wystrzelił na moje spotkanie jak reflektor pędzącej mi na spotkanie lokomotywy. Na
ułamek sekundy przed tym, jak połknęła mnie otchłań jasności, poczułam na plecach czyjąś rękę.

Nie chwyciła mnie, tylko pchnęła w oślepiającą nicość.


ROZDZIAŁ 13

Od chwili, kiedy otworzyłam oczy, wiedziałam, że to nie będzie dobry dzień.


Przede wszystkim zamiast wesołego słonecznego blasku sączącego się przez wesołe
rolety zobaczyłam ponury szarobury półmrok oblepiający dziwnie wyblakły, poszarzały
i posmutniały materiał w oknach. Wszystkie nasycone, pogodne, intensywne barwy, do których
przywykłam przez kilka minionych tygodni, nagle i niespodziewanie szlag trafił. Jakby ktoś
wylał na świat gigantyczne wiadro brudnej mętnej wody. Ramzes spierdolił na Śląsk i zabrał ze
sobą dobrą pogodę. Zacisnęłam powieki i policzyłam do dziesięciu w nadziei, że to tylko coś
z moimi oczami, jakiś rzadki przypadek chwilowej zaćmy połączonej z daltonizmem. Miałam
nadzieję, że kiedy je otworzę, zobaczę świat w barwach zachęcających do życia, a nie do
natychmiastowego samobójstwa.
Taki chuj.
Zwinęłam się w kłębek, naciągnęłam kołdrę na głowę i postanowiłam udawać, że mnie
nie ma. Zarówno przed światem, jak i przed sobą. Świat o mnie zapomni, ja o sobie zapomnę,
wszystko będzie w porządku. Co jakiś czas będę przez szparę sprawdzać, czy coś się zmieniło.
Czy znowu jest jasno, radośnie i pogodnie. Jeśli tak – z przyjemnością o sobie przypomnę. Sobie
też. Jeśli nie – nawet nie ma o tym mowy.
Jaaasne…
Z ciężkim westchnieniem odgarnęłam kołdrę, usiadłam na łóżku i potarłam twarz dłońmi.
To tylko pogoda się zmieniła, idiotko. Lato nie może trwać wiecznie, zwłaszcza tak
nieprawdopodobnie piękne jak to. Niebo musi się kiedyś zachmurzyć, kiedyś musi spaść deszcz,
zrobić się zimno. Syf, w pogodzie i w życiu, zawsze czai się za rogiem; to tylko kwestia czasu,
kiedy wyskoczy, żeby na ciebie narzygać.
Podeszłam na bosaka do okna, podniosłam rolety. O kurwa, zdziwiłam się. Skąd ta szara
ściana? Dopiero po chwili mój otumaniony resztkami koszmarnego snu umysł rozwiązał
zagadkę. To nie była ściana, tylko mgła. Gęsta, szarobura, paskudna, śliska, wilgotna i, wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa, zimna mgła.
Rewelacja.
Rzut oka na zaokienny termometr może nie wprawił mnie w lepszy nastrój, ale
przynajmniej nie pogłębił depresji. Piętnaście stopni, czyli w sumie nie najgorzej. Oczywiście nie
wytrzymywało to porównania z wczorajszymi dwudziestoma pięcioma, ale przynajmniej nie
oznaczało konieczności wygrzebywania zimowych ciuchów z szafy, na co w pierwszej chwili się
zanosiło. Hura.
Wzięłam dwa razy dłuższy prysznic niż zwykle, włożyłam szlafrok – co prawda
w mieszkaniu było wciąż niemal równie ciepło jak wczoraj, kiedy kładłam się spać, ale
temperatura i widok za oknem sprawiły, że chodzenie na golasa wydało mi się kiepskim
pomysłem – dwa razy więcej czasu poświęciłam na parzenie kawy, dwa razy dłużej słałam łóżko.
W końcu, wyczerpawszy arsenał środków i pomysłów, usiadłam z kawą przy biurku i z ciężkim
sercem odpaliłam komputer.
Niestety, przeczucie mnie nie myliło.
Przedwczoraj wysłałam pięć projektów okładek. Miła pani z wydawnictwa odpisała, że
bardzo dziękuje i że odezwie się pojutrze. Czyli dzisiaj. No i odezwała się.
Ogólnie tak, bardzo fajnie, ale… W projekcie pierwszym model ma trochę zbyt kręcone
włosy i ma jakoś dziwnie ułożone ręce. Czy mogłabym poszukać innych rąk albo innych
włosów? W drugim – patrzy nie w tę stronę, co trzeba. W trzecim – pasek od spodni ma zapięty
na trzecią dziurkę, a chyba byłoby znacznie fajniej, gdyby to była druga. No i dżinsy zbyt
wyblakłe. W czwartym – odwrotnie, za ciemne. I kolor skóry jakiś dziwny, jakby zagraniczny.
Piąty ogólnie jest najlepszy, ale jednak nikomu się do końca nie spodobał, więc można uznać, że
jednak jest najgorszy. Kiedy mogłabym przedstawić nowe propozycje?
Policzyłam w duchu do dziesięciu, potem wstecz, potem jeszcze raz do dziesięciu
i odpisałam uprzejmie, że dziękuję za precyzyjne wskazówki i że okładkę z gościem w nie za
jasnych i nie za ciemnych dżinsach z paskiem zapiętym na drugą dziurkę, patrzącym we
właściwą stronę, z odpowiednimi włosami i rękami, i z właściwym kolorem skóry postaram się
dostarczyć w ciągu dwóch dni. Zaraz potem zrobiło mi się trochę głupio, bo jednak wskazówki
były dość precyzyjne, a nie sprowadzały się do „Eee, coś nie tak…” albo „Coś jakby to, ale
niezupełnie”, a poza tym, klient nasz pan. Skoro tak dokładnie wiedzą, czego chcą, to dostaną
dokładnie to, co im się wymarzyło.
Więcej nowych maili nie było. Na Facebooku też nic ciekawego. Chwilę zabawiłam na
Instagramie, zalajkowałam parę fotek z moich ulubionych profili – ostatnio pojawiło się wśród
nich kilka poświęconych górom, a głównie Tatrom i kilka dotyczących Śląska, a zwłaszcza
wiadomości kryminalnych z tego rejonu – i trochę pogapiłam się na zdjęcia podsunięte przez
instagramowe algorytmy jako potencjalnie interesujące dla mnie, utwierdzając się
w przekonaniu, że jeszcze daleka droga do tego, żeby tak zwana Sztuczna Inteligencja
rzeczywiście zasłużyła na miano Inteligencji, albo choćby Rozumku. W końcu zamknęłam
komputer, dopiłam zimną już kawę i uznałam, że wystarczy tego grania na zwłokę. Czas
zmierzyć się z największym wyzwaniem.
Czyli ze spotkaniem z Zenkiem.
Była dziewiąta trzydzieści, co oznaczało, że zostało mi jeszcze półtorej godziny.
Umówiliśmy się w tej samej kawiarni przy Grzybowskiej, w której często widywałam się
z Zuzką. Był trochę zdziwiony propozycją spotkania, ale chyba też trochę zaintrygowany, bo
zadziwiająco szybko znalazł wolny termin w swoim przepełnionym prawniczym kalendarzu.
Nagła zmiana pogody oznaczała konieczność dogłębnego przemyślenia kwestii stroju.
Moja ulubiona wersja, czyli kusa kiecka i sandałki, niestety nie wchodziła w grę. Wiedziałam
już, że puchowa kurtka i kozaki też nie są potrzebne, należało więc znaleźć coś pośredniego. Po
krótkim, bo najwyżej dziesięciominutowym namyśle i wywaleniu na łóżko połowy zawartości
szafy wybór padł na soczyście granatowe, ob­cisłe wranglery, odrobinkę – ale tylko odrobinkę!
– przytarte na udach. Nienawidzę poszarpanych, podziurawionych portek, które wyglądają tak,
jakby bawiło się nimi stado wściekłych psów. Zwłaszcza jeśli mają metki od modnych
projektantów i kosztują tyle, co tygodniowe wczasy w Arłamowie. Do tej pory miałam je na
sobie tylko raz, wczesną wiosną, i na pewno nie przy Zenku. Nie żeby to akurat miało
jakiekolwiek znaczenie; jeszcze nie spotkałam mężczyzny, który potrafiłby powiedzieć, co miała
na sobie kobieta, z którą widział się poprzedniego dnia, a co dopiero kilka miesięcy temu.
Szczerze mówiąc, coraz bardziej wątpiłam, czy taki mężczyzna w ogóle istnieje. I bardzo dobrze,
jak się nad tym zastanowić.
Założyłam majtki – całkiem zwyczajne, bo co jak co, ale to spotkanie na pewno nie
mogło przerodzić się w rozbieraną randkę – i zaczęłam wciągać dżinsy.
O kurwa.
Zbiegły się. I to jak! Niewiarygodne. Od samego wiszenia w szafie się zbiegły.
Ja pierdolę.
Siedząc na łóżku, z najwyższym trudem wbiłam się w nie do połowy ud, po czym
wstałam i, z nogami w ciągnących się po podłodze nogawkach, zaczęłam podskakiwać,
równocześnie rozpaczliwie szarpiąc spodnie w górę. Po dwóch minutach wysiłków okupionych
zadyszką przesunęły się o kilka centymetrów… i na dobre utknęły. Zebrałam wszystkie siły,
szarpnęłam raz jeszcze, straciłam równowagę i runęłam jak długa na wznak na łóżko.
Spocona, zasapana, wściekła i zawstydzona gapiłam się w sufit, a przed moimi oczami,
jak przed oczami skazańca prowadzonego na ścięcie, przesuwały się obrazy mogące mieć spory
związek z upokarzającym położeniem, w jakim się znalazłam: trzy rogale świętomarcińskie
w Poznaniu… Deser lodowy z dodatkową bitą śmietaną w Jamie Michalikowej w Krakowie…
Zapiekanka królewska przy Okrąglaku na Kazimierzu… Druga zapiekanka królewska,
następnego dnia… Średnio trzy razy w tygodniu solidna quiche w kawiarni, w której miałam dziś
spotkać się z Zenkiem, a do której, o czym świadczyły wszystkie znaki na niebie i ziemi, raczej
nie uda mi się dotrzeć… Ogromny burger w barze „Owca” nad Wkrą… Trzy piwa w tymże barze
i niezliczona ich ilość w innych lokalizacjach na terenie Warszawy i całego kraju. „Ja to ci
zazdroszczę, Mala” – powtarzała Zuzka wtedy, kiedy towarzyszyła mi w tych ekscesach.
„Możesz jeść, ile chcesz, i nic a nic po tobie nie widać!”
Otóż nie, Zuzanno, moja przyjaciółko od serca. Moje ciemnogranatowe, prawie
nienoszone wranglery właśnie udowodniły ponad wszelką wątpliwość, że bardzo, ale to bardzo
się mylisz.
– Aaaaa! – wrzasnęłam, ogarnięta bezsilną rozpaczą, ale szybko umilkłam, pomyślawszy,
że ktoś może usłyszeć moje krzyki i pospieszyć z odsieczą. Na przykład Paweł wracający do
domu z zakupami. Albo ktokolwiek z są­siadów. Musiałabym jakoś dostać się do drzwi i bez
otwierania zapewnić, że nic złego się nie dzieje, bo raczej nie chciałabym się pokazać w takim
stanie: ze spętanymi nogami, goła do pasa, czerwona ze złości. Za późno na krzyki, gruba świnio,
pomyślałam z mściwą satysfakcją, jakby sprawa dotyczyła kogoś, kogo serdecznie i do szpiku
kości nienawidziłam. Akurat w tej chwili tak właśnie zresztą było. Trzeba było krzyczeć
i uciekać, kiedy żarcie na horyzoncie się pojawiało albo jak ktoś czwarte lub piąte piwo
proponował. Teraz już jest trochę za późno. Ramzes cię oleje, nie wygląda na miłego chłopaka
z Greenpeace, którego kręciłyby wieloryby.
Ściągnięcie tych cholernych spodni zajęło mi więcej czasu niż ich założenie, a raczej
niezałożenie. Na szczęście miałam jeszcze jedną parę, na pewno nie tak fajną, ale przynajmniej
zdatną do noszenia.
– Jeszcze się zobaczymy! – warknęłam, odwieszając wranglery do szafy.
Zenek już czekał. Przypadkowo wybrał stolik, przy którym najczęściej siadałyśmy
z Zuzką: trochę w głębi lokalu, dosunięty do ściany, z założenia przeznaczony dla dwóch osób.
Na mój widok z uśmiechem wstał z krzesła, pomógł zdjąć kurtkę, powiesił ją na wieszaku obok
swojego ciemnogranatowego prawniczego płaszcza. Cmoknęliśmy się w policzki. Nie mam
pojęcia, czym pachniał, ale na pewno czymś bardzo drogim. I zajebiście fajnym.
– Fajnie cię widzieć, Mala – powiedział, kiedy usiedliśmy. – Zjesz coś?
– Ależ skąd! – zaprotestowałam tak gwałtownie, że aż się wzdrygnął i spojrzał na mnie
badawczo. – Dzięki, nie jestem głodna – skłamałam bardziej normalnym tonem. – Herbaty się
napiję. Czarnej.
– A ja wezmę kawę. – Akurat pojawiła się kelnerka. – Dużą americano i czarną herbatę
poproszę.
– Oczywiście – odparła z miłym uśmiechem.
– Co u ciebie? – zagadnął Zenek, kiedy kelnerka się oddaliła. – Dawno się nie
widzieliśmy.
Na razie nie chciałam wyprowadzać go z błędu.
– Trochę się dzieje, ale nic takiego, o czym pisałyby gazety. Zwłaszcza prawnicze.
– Masz zamówienia?
Skinęłam głową.
– Coś tam się pojawiło, ale nic ambitnego.
Machnął ręką.
– Ważne, żeby kasa z tego była. A jak wyjazd do Zakopanego?
– Rewelacyjny, choć z przygodami. Zuzka ci nie opowiadała? – spytałam ze zdziwieniem.
Zmieszał się.
– Coś tam mówiła, ale nie było czasu normalnie pogadać…
Kelnerka przyniosła zamówienie. Na stoliku przed Zenkiem pojawiła się ogromna
filiżanka, przede mną imbryk z wrzątkiem i zgrabny kubeczek. Uwielbiam pić herbatę z kubka.
Między innymi właśnie dlatego tak chętnie przychodzę do tego lokalu. Włożyłam torebkę
z herbatą do czajniczka i przykryłam pokrywką.
– Wiesz… Właściwie to chciałam właśnie o Zuzce porozmawiać.
– Tak? – bąknął, siląc się na obojętność, ale widziałam, że bardzo go zaintrygowałam.
– Tak. To moja najlepsza przyjaciółka, więc nie chcę, żeby…
– Sugerujesz, że zrobiła coś, czego nie powinna?
Wytrzeszczyłam oczy. Skąd mu to przyszło do głowy? Przecież niczego takiego nie
powiedziałam!
– Na przykład co?
Wykonał nieokreślony ruch ręką.
– No… Bo ja wiem? Może spotyka się z kimś, z kim nie powinna?
Zaniemówiłam. Skąd ten pomysł? Zuzka miałaby się z kimś spotykać? Dlaczego od razu
wyjechał z takimi domysłami? Żeby zyskać trochę na czasie, zajęłam się wyjmowaniem torebki
z imbryka i nalewaniem herbaty do kubka. Ostrożnie umoczyłam usta w gorącym napoju.
– Nic mi o tym nie wiadomo. To znaczy wiadomo mi, że nie. Że z nikim się nie spotyka.
Co ci w ogóle przyszło do głowy?
Byłam gotowa przysiąc, że przez jego twarz przemknął wyraz rozczarowania.
– Jakoś tak… No dobrze, skoro nie o to chodzi, to o co? Co z Zuzką?
– To, że bardzo ją kocham i chcę, żeby była szczęśliwa. I bezpieczna. I bardzo się
martwię, kiedy dzieje się coś, co ją tego szczęścia i bezpieczeństwa może pozbawić.
Napił się kawy, odstawił filiżankę. Postanowiłam nie owijać w bawełnę.
– Zenek, ja cię widziałam. To znaczy was.
Pierwszy raz w życiu przekonałam się, co to znaczy „ciężkie milczenie”. To było tak
ciężkie, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nogi kawiarnianego stolika trzasnęły jak zapałki.
Albo nawet gdyby podłoga się pod nami zapadła. Zenek odwrócił wzrok, palcami prawej dłoni
bezwiednie muskał filiżankę. Mijały sekundy. Nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał coś
powiedzieć.
– Nie wydaje mi się, żeby było rozsądne to, co robisz – podjęłam. – Kto jak kto, ale ty na
pewno wiesz, że ona jest taka dziarska i twarda tylko na zewnątrz, że w rzeczywistości jest
bardzo wrażliwa. I że bardzo cię kocha.
Tego akurat nie wiedziałam na pewno, ale też nie dostrzegłam żadnych oznak
świadczących o tym, że jest inaczej.
Zenek jeszcze przez chwilę bawił się filiżanką, po czym spojrzał na mnie. Miał ostre,
przenikliwe spojrzenie. Bez cienia poczucia winy.
– Musiałem to zrobić.
Że co, kurwa???
– Taka okazja nadarza się tylko raz w życiu.
Co on pieprzy, do jasnej cholery??? Poczułam się jak w jakimś matriksie. A może od tych
wielomilionowych transakcji coś mu się w głowie poprzestawiało? Jego wzrok odrobinę
złagodniał. Zenek chyba dostrzegł moje osłupienie, ale całkowicie błędnie je zinterpretował.
– Naprawdę nie miałem wyboru, a poza tym wszystko jest przemyślane
w najdrobniejszych szczegółach. Ryzyko wcale nie jest tak duże, jak by się wydawało. Nie
jestem idiotą, nie dam się złapać.
Nie da się złapać? Z tego, co widziałam, już dał się złapać! Rączkom z paznokciami jak
pomarańczowe słupki ostrzegawcze przed świeżo namalowaną „zebrą” na jezdni.
– Nie martw się. W gruncie rzeczy robię to dla Zuzy.
Cooooo???
– Zenek, odbiło ci? Dla Zuzy? Serio?
Z powagą skinął głową.
– Jak najbardziej. Początkowo myślałem, że wpadłem po uszy w gówno, ale po tym, jak
parę razy spotkałem się z tym facetem, zrozumiałem, że taka szansa może się drugi raz nie
nadarzyć. A swoją drogą: gdzie nas przyłapałaś? Spotykaliśmy się wyłącznie w ustronnych
miejscach, a jego ochrona dbała o to, żeby nikt nie kręcił się w pobliżu.
Naprawdę trudno mi opisać, jak się czułam. Jakbym spadała w jakąś bezdenną otchłań,
koziołkując i obracając się we wszystkich płaszczyznach? Jakby jakiś monstrualny wir wciągał
mnie w głębinę, która była wodą i równocześnie nią nie była? Doznałam przedziwnego wrażenia,
że widzę się z boku: skamieniałą, z wybałuszonymi oczami i otwartymi ustami. Facet? Ochrona?
WTF???
Z otępienia wyrwał mnie zaniepokojony głos Zenka:
– Mala… Mala! Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz?
Musiałam chyba naprawdę nietęgo wyglądać.
– Tak… – Otrząsnęłam się. – To znaczy nie. O czym ty, kurwa, mówisz?
Gdyby to był film i gdyby Zenek był aktorem, to za tę scenę dostałby Oscara, Złoty Glob,
Złotego Niedźwiedzia, Złote Lwy i nie wiem co złotego jeszcze naraz. Ale my nie byliśmy
w filmie, a Zenek niczego nie grał. W ciągu sekundy, może dwóch, przez jego twarz przemknęła
cała gama uczuć: od nieco aroganckiego samozadowolenia przez zaskoczenie, niedowierzanie,
niepokój, po totalną, paraliżującą, przeraźliwą panikę.
– A o czym ty, kurwa, mówisz??? – wychrypiał.

Jeszcze przez dobry kwadrans po wyjściu Zenka siedziałam przy stole i gapiłam się
w wielką szybę dzielącą mnie od ulicy. Mgła tylko trochę się rozrzedziła. Z siwoszarego oparu
wyłaniały się sylwetki ludzi, trochę dalej bezgłośnie przesuwały się zarysy samochodów, by po
chwili rozpłynąć się bez śladu. Wszystkie kształty były jakieś inne, niepokojące, zagadkowe.
Świat ukrył się za zasłoną; nie miałam pojęcia, co się za nią dzieje, ale wszystko wskazywało na
to, że nic przyjemnego. Wiedziałam jedno: kiedy mgła się podniesie, nic już nie będzie takie
samo jak przedtem.
Powlokłam się do domu. Stopniowo ogarniała mnie coraz większa złość. Kurwa, wy­daje
się gnojom, że mogą się nami bawić! Uznałam, że skoro właśnie się z jednym z tych gnojów
rozstałam, to warto pójść za ciosem i wybrać się do drugiego. Zamiast do swojego mieszkania
poszłam do drzwi z numerem siedemnaście i nacisnęłam dzwonek. Trzy razy. Długo. Niech
chłopak wie, że to nie będzie pokojowa wizyta. „Z buta wjeżdżam” – zawyła piosenka w mojej
głowie. Mój system mózgowych skojarzeń czasem mnie przerażał. Frisbee we łbie.
Jaskrawopomarańczowe, w żółte i zielone kropki.
Paweł otworzył jeszcze przed wybrzmieniem ostatniego dzwonka. Z okiem przy wizjerze
czekał, czy co?
– No siema, cebeesiak – wycedziłam, posługując się określeniem, które wiele razy
słyszałam od Zuzki. Byłam naprawdę wściekła. – Chyba musimy porozmawiać.
– Jesteś już wolna? Ramzes cię przeleciał i wrócił na Śląsk? – Uśmiechnął się cynicznie.
Równocześnie zrobił krok wstecz, umożliwiając mi wejście do mieszkania. – Nie martw się,
może zadzwoni.
– Może tak, może nie, ale i tak było warto. Niczego nie żałuję.
Patrzyłam mu w oczy. Zmrużył je. No proszę, zabolało! To dziwne, chyba zbyt
emocjonalnie podchodził do swojej roboty.
– Było tak do mnie mówić od początku, a nie pozować na Mistera Sympatyczności.
Pewnie byśmy się szybciej dogadali.
„Jednym strzałem wyłamuję zamek / Przedpokojem idę dalej / Jeszcze mnie nie widziałeś
/ Słyszałeś może trochę huku / To od wypierdalania drzwi / Nie od ściągania butów”[1] – kołatał
mi się po głowie bojowy hip-hop, dodając mi odwagi. Rzeczywiście nie zdjęłam butów,
wpakowałam się prosto do salonu i bezczelnie opadłam na kanapę.
Paweł stanął w drzwiach i spojrzał na mnie szyderczo.
– Miałem cię za słodką idiotkę. Chyba sama przyznasz, że trudno mi się dziwić?
– Idiotką owszem, jestem. Gorzej ze słodką. Nalej mi wódki.
Skrzywił się. Pewnie nie mieściło mu się w głowie, że można łoić wódę przed południem.
Poszedł do barku, wyjął z niego Baczewskiego i dwa kieliszki. Fachowo rozlał, postawił jeszcze
na stoliku szklanki, nalał sok.
– Mów – wycedziłam przez zęby i wzięłam kieliszek do ręki. Stuknęliśmy się.
– A skąd mam mieć pewność, że zaraz nie polecisz do swojego chłoptasia mafioza i mu
wszystkiego nie wyklepiesz?
Jego nowe oblicze to było coś naprawdę ciekawego. Jakbym poznała innego faceta,
o wiele fajniejszego.
– Stąd, że to nie jest mój chłopak. Mimo moich najszczerszych chęci. – Jechałam grubo,
ale trudno się dziwić, nie miałam wiele do stracenia. – Słuchaj, sąsiad! Opowiedz mi po prostu,
o co tu chodzi. Tak normalnie, po ludzku. Nie musisz mi zdradzać tajemnic służby, nie o to mi
chodzi. I nie powiem nic Ramzesowi, chyba że dowiem się czegoś, co może sprowadzić na niego
kłopoty. Wtedy od razu dam mu znać – uprzedziłam szczerze. – Przyszłam tu przede wszystkim
ze względu na Zuzkę. Widzę, że niechcący wpadła w totalnie pojebaną sytuację… – Zgrywałam
chojraka, ale głos mi się trochę załamał. Umilkłam na chwilę, odetchnęłam głęboko. – Paweł…
To najważniejsza osoba w moim życiu. Dziewczyna nie ma pojęcia, co wy z nią wszyscy robicie.
A ja nie chcę, żeby jej się stała jakaś krzywda. Jeśli na świecie jest ktoś, kto na to kompletnie nie
zasługuje, to właśnie ona.
Paweł zamyślił się głęboko. Chyba zastanawiał się, co robić. W końcu podjął decyzję.
Wyciągnął rękę.
– Daj telefon.
Bez słowa podałam mu aparat. Wyjął swój z kieszeni dżinsów i oba wyniósł do sypialni.
Zaraz wrócił z jakimś zagadkowym przedmiotem w ręce.
– Pozwól…
Przedmiot przypominał game boya, tylko zakończonego antenką. Przesunął nim tuż przy
moim ciele, od stóp do głowy i z powrotem. Kurwa, w co ja się wpakowałam? Najwyraźniej
badanie przyniosło pożądany efekt, bo Paweł swobodnie opadł na kanapę. Polał następną kolejkę.
– Co chcesz wiedzieć?
– Choćby to, czemu wysłali cię do rozpracowania mnie bez wcześniejszego rozpoznania
terenu? Teraz jesteś o wiele bardziej w moim typie niż wcześniej.
Wlałam w siebie zawartość kieliszka, za­pominając nawet popić i spojrzałam w te zielone
oczy.
– Nie wysłali mnie. – Paweł też wychylił kieliszek. – Dociera do twojej pustej pały, że
wprowadziłem się tu kilka miesięcy temu? – Uśmiechnął się złośliwie. – Na długo przed tym, jak
po pięciu minutach znajomości dałaś dupy Ramzesowi.
Uśmiechnęłam się drwiąco.
– Dałam dupy, bo się zakochałam.
Nie był moim starym, nie był moim bratem. Chuj go obchodziło, co robię i z kim. Tym
bardziej, że to, co przed chwilą powiedziałam, było chyba bliższe prawdy, niż nawet mi samej się
wydawało. Spędziłam z Piotrem Ramzerskim dwa dni i z każdą minutą coraz bardziej byłam nim
zafascynowana. I nie chodziło tylko o doznania cielesne.
Paweł przewrócił oczami.
– Jak wszystkie.
Wiedziałam, że nie chodzi o mnie. Zbyt krótko się znaliśmy, żeby brał to tak osobiście.
– Co on ci zrobił? Domyślam się, że w Szczytnie byliście kolegami? – zaryzykowałam.
W oczach Pawła pojawiło się bezbrzeżne zdumienie.
– Powiedział ci o Szczytnie? Myślałem, że tylko cię posuwa…
– Owszem, tylko mnie posuwa – przyznałam z niejakim smutkiem. – Niechcący mu się
wyrwało. Opowiedz mi, Paweł.
– Ramzesowi nic się nie wyrywa niechcący. To najtwardszy gnój, jakiego znam. A kiedyś
był absolutnie najlepszym policjantem.
O kurwa mać! Nie wpadłam na to, że nie tylko skończył szkołę, ale że pracował
w zawodzie!
– I co się stało, że przestał nim być?
– Ramzes nie umie odpuszczać, wiesz? Nie ma dla niego nic ważniejszego od własnego
ego… Po prostu nie potrafi się ugiąć.
Oczywiście, że o tym wiedziałam. Między innymi dlatego miałam na jego punkcie
totalnego pierdolca.
– No i…? – rzuciłam na zachętę, widząc, że Paweł się zawiesił.
– No i pewnego pięknego dnia przedobrzył. Robił niebezpieczną grupę. Rozpracowywał,
znaczy się. A spotykał się wtedy z całkiem fajną dziewczyną. Miała na imię Ania. Drobna
blondyneczka, bystra, zapatrzona w niego jak w obraz. Tak dobrze robił tę grupę, że ich wkurwił.
I jej się oberwało…
To wiele tłumaczyło. Zaschło mi w ustach. Chyba wolałam nie wnikać w szczegóły, ale
musiałam…
– Jak bardzo jej się oberwało? – zapytałam jakimś dziwnym, nie swoim głosem.
– Najgorzej, jak tylko może się oberwać kobiecie. Przeżyła. Ale po wielokrotnym,
zbiorowym i brutalnym gwałcie ciężko się wraca do siebie. Wyhuśtała się miesiąc po wyjściu ze
szpitala.
O kurwa…
– Nie miałam pojęcia…
– Była nawet do ciebie podobna – powiedział Paweł, jeszcze bardziej pogłębiając mój
chujowy nastrój. – Poza kolorem włosów, rzecz jasna. Taka spontaniczna, narwana, trochę
nieobliczalna. Takie właśnie lubi.
– A jaka jest twoja rola w tym wszystkim?
Jego twarz powiedziała wszystko, zanim zdążył otworzyć usta. No nie. Niemożliwe.
– Chyba nie…
Skinął głową.
– Właśnie tak. Spotykałem się z Anią wcześniej. Zostawiła mnie dla niego.
– I tak wziął, po kumplu?
– Tu nie chodzi o to, czy wziął, czy nie. Wystarczyło, że na siebie spojrzeli. To było
jak… jak jakaś pieprzona supernowa albo coś w tym rodzaju. Nie miałem ochoty z tym walczyć.
Zresztą, to i tak nie miałoby sensu. Po prostu tak wyszło i już.
– Kurwa, ale syf… – stwierdziłam filozoficznie. – No i co dalej?
– Ramzesowi totalnie odjebało. Zwolnił się od razu, połapał kontakty. Uwierz mi, dla
byłego psa to wcale nie jest takie proste. Rozjebał wszystkich odpowiedzialnych za ten gwałt.
Nie szedł na wariata. Wszystko starannie przemyślał i zaplanował, nie dało mu się tego
przyklepać. Tamci zdychali długo i boleśnie. Nie żebym miał coś przeciwko temu… Ale on
przeszedł na drugą stronę, a stamtąd nie ma powrotu.
Wiedziałam, o co chodziło. Czemu go tak nienawidził. Wkurwiało go, że Ramzes umiał
to zrobić. Do tego trzeba było mieć jaja.
– Potem wsiąknął w interesy, założył własną grupę…
– A jaka w tym wszystkim jest moja rola? Oprócz tego, że mu ją przypominam,
oczywiście?
Paweł spojrzał na mnie wyczekująco.
– Ty mi to powiedz.
– Nie mam pojęcia.
Przez jakiś czas w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.
– Mamy od dawna Ramzesa i Zuzannę Zarębską na drutach – odezwał się wreszcie
Paweł.
– Możecie tak? Przecież jest jego obrońcą…
– My wszystko możemy. – Znowu spojrzał na mnie uważnie. – Ile wiesz o Zenku?
– zapytał nagle.
– Na pewno to, że się kurwi.
– Kurwi się z laską podesłaną przez Ramzesa, który chce go do czegoś zmusić.
– Do czego?
– Jest taki gangus ze Śląska, Luca. Ramzes robi z nim biznes. To pewnie ten, o którym
wspominał Zenek. Zrobi z nim jednorazową akcję na nieruchomościach, która uczyni go bardzo
bogatym. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Tak jakby teraz był biedny, kurwa… Chciwość
chyba kompletnie pomieszała mu we łbie. Najkrócej rzecz ujmując, Zenek Zarębski zamienił się
z chujem na łeb. Ramzes i Luca wyjebią go bez mydła. Wiedzą o nim wszystko, bo ta jego
małolatka lata do nich co chwilę i wszystko im sprzedaje. My też wiemy. Jeśli Zuzka się nie
ogarnie, to prokurator ją w to wciągnie… Nikt jej nie uwierzy, że nic nie wiedziała, zwłaszcza że
Ramzes to jej klient.
– Ale ona naprawdę nie wie!
Byłam więcej niż pewna.
– Może. A może po prostu ci o tym nie mówi.
– To, że wy mnie macie za debilkę, to jeszcze nie znaczy, że ona mnie też za taką uważa.
No dobrze, a skąd twoje nagłe zainteresowanie moją osobą?
Podszedł do stołu i ściągnął z niego jakąś teczkę. Otworzył ją, wyjął kilka zdjęć. Pokazał
mi je. Były robione przez okno i przedstawiały gabinet Zenka w wilii w Komorowie. Niestety,
nie przedstawiały Zenka przy pracy.
Przedstawiały mnie i Ramzesa.
Paweł przyglądał się im z zainteresowaniem, jakby widział je pierwszy raz w życiu.
Przewertował je, wyjął jedną odbitkę, obrócił ją najpierw w lewo, potem w prawo.
– Ach, tu jest góra! – Uśmiechnął się. – No. No… Ciekawa pozycja.
Zerknęłam na fotkę i zaczerwieniłam się po uszy.
– Kiedy doszli do tego, kim jesteś i gdzie mieszkasz, dostałem sugestię z góry, żeby
spróbować cię wyrwać.
– Rewelacja – powiedziałam, bo tylko to przychodziło mi do głowy. – Czemu mi to
mówisz?
– Bo cię lubię, Mala. Mimo że czasem zachowujesz się jak idiotka, ale cię lubię. A to się
nie może dobrze skończyć.
Z bólem serca musiałam przyznać mu rację.
– Jak mogę pomóc Zuzce? – zapytałam wprost.
Tylko to mnie w tej chwili obchodziło.
– Mecenas Zuzanna Zarębska nie jest głupia. Powiedz jej o interesach jej męża z Lucą
i Ramzesem. Zabezpieczy siebie i ciebie przy okazji… Uwierz mi, Mala. – Schował zdjęcia do
koperty, włożył ją do teczki i spojrzał mi w oczy. – Naprawdę nie chcę, żeby stała ci się jakaś
krzywda. Będę robił wszystko, żeby do tego nie doszło, ale obawiam się, że przyjdzie chwila,
kiedy nie będę mógł ci pomóc.
ROZDZIAŁ 14

Z Zuzką umówiłam się na bulwarach wiślanych. Na chwilę znowu zrobiło się ciepło, więc
była to jedna z ostatnich okazji, żeby wypić piwo, góra siedem, w promieniach słońca, po­gapić
się na umięśnionych rolkarzy, deskorolkowców i biegaczy ze słuchawkami na uszach, czasem
bez koszulek, za to prawie zawsze z wyrazem nostalgicznej zadumy na twarzach pokrytych
pozornie niedbałym, a w rzeczywistości starannie wypielęgnowanym trzydniowym zarostem.
Piwo było drogie, ale okoliczności przy­rody na tyle fajne, że wydatek z łatwością dało się
zakwalifikować do kategorii „całkowicie uzasadniony”, a niekiedy, przy wyjątkowo pięknej
pogodzie i odpowiednim nastroju, nawet jako „absolutnie niezbędny”.
Dziś aura dopisała, co do nastroju natomiast… Lepiej nie mówić.
Gdybym nie znała Zuzki tak dobrze i nie wiedziała, jak dużo w niej babskiego zdrowego
rozsądku, a jak mało również babskiej skłonności do histerii, to może dwa razy zastanowiłabym
się nad miejscem spotkania. Oczywiście nie obawiałam się, że dowiedziawszy się
o udokumentowanej i stuprocentowo pewnej zdradzie Zenka, z rozpaczliwym krzykiem rzuciłaby
się do Wisły – tego raczej nie zrobiłaby nawet najbardziej rozdygotana emocjonalnie małolata,
a już na pewno nie mecenas Zuzanna Zarębska, zaimpregnowana na zło całego świata podczas
niezliczonych batalii na salach sądowych i przy okazji odwiedzin u klientów w zakładach
karnych w całym kraju. Chodziło raczej o wystawienie na widok publiczny, brak intymności,
mnóstwo par ciekawskich oczu i uszu. Może takie wiadomości należało przekazywać raczej przy
kawiarnianym stoliku w kącie sali albo nawet w domowym zaciszu? W tej dziedzinie szczęśliwie
nie miałam żadnego doświadczenia. Z drugiej strony, tłum gwarantował anonimowość, a wśród
setek pogodnych twarzy bez trudu mogła się ukryć jedna przygnębiona. A nawet dwie, bo mi też
nie było za bardzo do śmiechu.
Miałyśmy spotkać się przy pomniku Syrenki. Zamierzałam pójść tam pieszo, przez Ogród
Saski do Świętokrzyskiej, a potem w dół Tamką, ale po raz dwudziestopięciotysięczny w moim
życiu okazało się, że czas bez uprzedzenia, podstępnie i niespodziewanie przyspieszył bieg, więc
kiedy rzuciłam okiem na zegarek, żeby sprawdzić, jak długo jeszcze mogę poszukiwać
w Internecie wyjaśnienia sensu życia, okazało się, że o żadnym spacerze nie ma już mowy.
Czekał mnie więc dziki sprint do stacji metra Świętokrzyska.
Kiedy kwadrans później kłusowałam między mrówkowcami osiedla Za Żelazną Bramą,
wzbudzając popłoch wśród stad gołębi karmionych przez niereformowalne staruszki, lawirując
między dużymi psami i dziećmi i przeskakując nad mniejszymi, pomyślałam, że dla wielu z nich
– psów, dzieci i staruszek – jestem zapewne stałym, choć jak najbardziej ruchomym, elementem
śródmiejskiego krajobrazu: wiecznie spóźniona albo na granicy spóźnienia, zawsze dokądś
goniąca, z trochę przepraszającym, a trochę przerażonym wyrazem twarzy. Chyba nie było dnia,
żebym nie gnała tędy albo do metra, albo do tramwaju, a czasem nawet do pociągu na Dworzec
Centralny, bo przekonałam się doświadczalnie, że, zwłaszcza w godzinach szczytu, jestem
w stanie dotrzeć tam pieszo szybciej niż komunikacją miejską, o taksówce albo uberze nie
wspominając. Oczywiście pod warunkiem, że bardzo mi się spieszy.
Czyli niemal zawsze.
Nie zdziwiłabym się, gdyby przewodnicy miejscy, prowadzący turystów do Synagogi
Nożyków albo na Twardą, pokazywali mnie jako pomniejszą, ale wartą uwagi, miejską atrakcję.
Taką warszawską krzyżówkę Białej Damy ze Strusiem Pędziwiatrem.
Zadyszana i zasapana wpadłam na peron dokładnie w chwili, kiedy drzwi zamknęły się
i pustawy skład ruszył w kierunku Pragi. Spojrzałam na wyświetlacz: następny pociąg za pięć
minut.
Szlag.
Warszawskie metro, jak chyba każde metro na świecie, jest ekstra. Mam na myśli wygodę
i szybkość podróżowania, nie estetykę, bo pod tym względem jest jeszcze lepsze i przerasta
konkurencję o parę pięter. Nigdy jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie może kursować
częściej niż co kilka minut. Zwłaszcza że linie są dwie, nie łączą się i nie przecinają z innymi, no
i nie są jakoś przesadnie długie. W Londynie, gdzie linii jest od pyty, są rozjazdy, przejazdy
i w ogóle jeden wielki galimatias, a nie tylko większość wagoników, ale i znaczna część
infrastruktury technicznej wygląda jak za króla Ćwieczka, a raczej jego jakiegoś brytyjskiego
odpowiednika, na niektórych stacjach w godzinach szczytu kolejny pociąg wjeżdża dosłownie
parę sekund po odjeździe poprzedniego. Można? Można. Ale nie u nas, oczywiście.
Kwadrans później wyszłam na wyłożony granitowymi płytami plac przy Syrence.
Oślepiona blaskiem słońca zacisnęłam powieki, dodatkowo zasłoniłam oczy dłonią i…
– Jak leziesz, krowo jebana? Zrobić ci z dupy garaż???
Coś zafurkotało, śmignęło i elokwentny gentleman na deskorolce z łoskotem przemknął
w kierunku Mostu Świętokrzyskiego, mijając mnie dosłownie o kilka centymetrów. Choć kultura
jego wypowiedzi pozostawiała wiele do życzenia, to pretensja, wyraźnie brzmiąca w jego głosie,
była całkowicie uzasadniona. Chodzenie z zamkniętymi oczami nie było najlepszym pomysłem.
Znieruchomiałam, odczekałam trochę, po czym ostrożnie rozsunęłam palce i uniosłam powieki.
Jakieś dwa metry przede mną stała Zuza i przyglądała mi się z wyrazem twarzy stanowiącym
mieszankę przerażenia, niedowierzania i rozbawienia, z naciskiem na to pierwsze.
– Życie ci niemiłe? Zawsze zamykasz oczy, kiedy wychodzisz na ulicę?
– Nie. Tylko w dni nieparzyste od wtorku do piątku.
Miała na sobie prześliczną białą sukienkę w czerwone groszki, trochę w stylu lat
pięćdziesiątych. Sukienka przyciągała wzrok, podkreślała jej pełną, apetyczną figurę, no
i podsuwała potencjalnym adoratorom doskonały pretekst do nawiązania rozmowy:
– Bardzo panią przepraszam, ale zdaje się, że zgubiła pani jeden groszek…
Tym bystrzejszym, ma się rozumieć. Całej reszcie pozostawał tekst z dużo niższej półki:
– Lala, bucik ci się rozpierdala…
Uściskałyśmy się i wycałowałyśmy. Była ciepła, jędrna i pięknie pachniała. W takich
chwilach nieodmiennie żałowałam, że nie jestem facetem.
Zenek, ty tępy chuju!
– Gdzie idziemy? W lewo czy w prawo?
W lewo, czyli w dół Wisły, zaczynały się bary i knajpki w nowoczesnych pawilonach,
postawionych przy okazji remontu bulwarów. Niemal dokładnie na wysokości Syrenki
znajdowała się granica między elegancką, przebudowaną częścią a starą, sprzed kilkudziesięciu
lat. Bary mieściły się w prowizorycznych barakach i namiotach, a siadało się nie tylko
w ogródkach, ale także, a raczej przede wszystkim na betonowych stopniach stanowiących
umocnienie brzegów.
– Jasne, że w prawo.
Wzięłyśmy po piwie po dwanaście zyla i, lawirując między parami i grupkami
miłośników procentowych trunków i kontaktu z królową polskich rzek, dotarłyśmy do nieco
rzadziej zaludnionego obszaru. Usiadłyśmy na jednym z najwyższych stopni; ja bezpośrednio na
betonie, Zuza na kawałku folii, który wyjęła z torebki. Chciałabym powiedzieć, że ja też bym
o tym pomyślała, gdybym się tak cholernie nie spieszyła do wyjścia z domu, ale to byłaby
nieprawda. Nie pomyślałabym. Za chuja.
Parę metrów na prawo od nas rozsiadła się grupa nastolatków w wieku chyba jeszcze
nieuprawniającym do spożywania alkoholu. Świadczył o tym nie tylko fakt, że starali się w miarę
możliwości ukrywać puszki z piwem, z których tęgo pociągali, ale również to, że zachowywali
się wyjątkowo cicho i dyskretnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Możliwe, że nauczyło ich
tego przykre doświadczenie; co prawda bulwary były jedynym miejscem w Warszawie, gdzie
można było legalnie raczyć się alkoholem „pod chmurką”, ale też praktycznie tylko tu istniało
realne zagrożenie nalotem policji lub straży miejskiej, legitymującej wszystkich o podejrzanie
młodocianym wyglądzie. Po lewej, dwa stopnie niżej, tulili się do siebie dziewczyna i chłopak.
Mocno objęci, siedzieli w całkowitym bezruchu. Wiejący od rzeki wiatr rozwiewał im włosy.
Ten sam wiatr szarpał sukienką Zuzy, jakby usiłował zerwać z niej czerwone grochy. Moją nie
szarpał, bo było jej za mało, żeby miał za co chwycić.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że w ogóle nie przygotowałam się do tej rozmowy.
Zamiast czytać durne memy, mogłam wrzucić w Google’a pytanie: „Jak powiedzieć najlepszej
przyjaciółce, że mąż ją zdradza?”. Wątpliwe, czy uzyskałabym inteligentną odpowiedź, ale może
przynajmniej coś by mnie zainspirowało. O tym, żeby uzyskać sensowną odpowiedź na pytanie:
„Jak powiedzieć najlepszej przyjaciółce, że mąż zdradza ją z laską podstawioną przez jej klienta,
który kręci brudne interesy z jej mężem?”, nawet nie próbowałam marzyć.
Po kilku kompletnie nieudanych eksperymentach myślowych uznałam, że najrozsądniej
będzie posłużyć się starą, sprawdzoną metodą.
– Zuza, chciałam ci coś powiedzieć…
– Jesteś w ciąży?
– Że co?
Rozpromieniła się.
– Daj spokój, naprawdę przypuszczałaś, że się nie domyślę? Taka tajemnicza ostatnio
byłaś, zaaferowana… No i to spotkanie dzisiaj, w naszym ulubionym miejscu… Nawet nie
wiesz, jak się cieszę! – Uśmiechnęła się chytrze. – Znasz tatusia? Tylko mi, kurwa, nie mów, że
to Ramzes, bo poczekam, aż urodzisz, i cię młotkiem zajebię!
Przewróciłam oczami.
– Bardzo zabawne. Zuzka, nie chodzi o mnie.
– Nie? Szkoda, bo byłaby niewielka szansa na to, że się wreszcie trochę ustatkujesz.
– Wciąż się uśmiechała, ale jej spojrzenie z figlarnego i roześmianego stało się przenikliwe
i badawcze. – W takim razie o kogo?
– O ciebie.
Uśmiech znikł, jakby ktoś starł go mokrą gąbką z tablicy. Zastąpiła go nieruchoma,
nieprzenikniona maska. Podejrzewam, że podobny wyraz twarzy Zuza przybierała na sali
sądowej, kiedy prokurator dowodził, że wbrew twierdzeniom obrony cztery obcięte palce
znalezione w aucie oskarżonego nie świadczą o jego chęci doskonalenia się w trudnej sztuce
manicure i bynajmniej nie zostały mu dobrowolnie odstąpione przez jednego z wyżej
postawionych członków konkurencyjnej grupy przestępczej, którego udało się już prawie
całkowicie złożyć do kupy w prosektorium z kilkudziesięciu kawałków odnalezionych na terenie
całego kraju.
– A właściwie to o ciebie i Zenka.
Maska ani drgnęła. Oczy wciąż wpatrywały się we mnie badawczo.
– Bo wiesz… Wydaje mi się, a właściwie to jestem pewna, że on… Że on cię zdradza.
Otaczały nas odgłosy miasta, gwar rozmów, śmiechy, pobrzękiwanie szkła, okrzyki
i oka­zjonalne przekleństwa, ale mimo to odniosłam wrażenie, że znalazłyśmy się
w nieprzenikalnym bąblu wyrwanym z czasu i przestrzeni, zawieszonym nie wiadomo gdzie,
twardym jak cholera, a równocześnie delikatnym jak bańka mydlana. Nie mam pojęcia, ile to
trwało; w każdym razie bąbel wreszcie prysnął.
Razem z maską na twarzy Zuzy.
– Wiem – powiedziała cicho. – To znaczy wmawiałam sobie, że tylko to podejrzewam,
ale tak naprawdę od dawna o tym wiedziałam.
– Od dawna?
Wzruszyła ramionami i spojrzała na szarą, sunącą powoli wodę.
– Na pewno od kilku miesięcy. Może od pół roku? Wszystko typowe i standardowe do
wyrzygu: chował się po kątach z telefonem, nagle wychodził, wracał później, niż zapowiadał, na
Facebooku w propozycjach znajomych wyskakiwały mi jakieś lafiryndy. I był niedostępny na
WhatsApp i MSG. Po trzy, czasem po cztery godziny. Dobrze wiem, że bawi się telefonem,
kiedy pracuje, więc było jasne, że jest zajęty czymś ciekawszym. Niewiele brakowało, żebym mu
wtedy wygarnęła, ale… – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Nie chciałam w to wierzyć.
Wolałabym, żeby miał problemy w interesach, żeby miał raka, żeby umarł… Na te rzeczy
przynajmniej nie miałam wpływu, a ten chuj się po prostu puszczał!
– Weźmiesz srogi odwet w sądzie – próbowałam ją pocieszyć.
– To nie mój styl, przecież o tym wiesz… Dojebię mu znacznie mocniej, jeśli znajdę po
nim kogoś lepszego od niego. Zwłaszcza w tym, z czego jest najbardziej dumny. I wiesz co?
Mam wrażenie, że najwyższy czas zabrać się za poszukiwania.
Uśmiechnęła się z animuszem, ale za dobrze ją znałam. Dobrze wiedziałam, że cierpi. Że
jest po prostu zrozpaczona.
Rzeczywiście. Pamiętałam jej zaskakujące słowa o mandacie, który miał zapłacić Zenek,
bo nabroił. I to, że podczas pobytu w Zakopanem ani razu do niego nie zadzwoniła. Już wtedy
czułam, że coś jest nie tak – nie trzeba było Sherlocka, żeby się domyślić – ale żywy dowód,
z pomalowanymi na pomarańczowo paznokciami, przypłynął dopiero kilka dni później kajakiem
na Wkrze. I obudził niewyraźne, zamazane wspomnienia. Które potem w dość obcesowy sposób,
w przerwie między lodem i pieprzeniem, albo odwrotnie, na trzydziestym piątym piętrze
Marriotta potwierdził niejaki Piotr Ramzerski, ksywa Ramzes, dla mnie bóg seksu ze Śląska,
a dla Zuzy, zupełnym zbiegiem okoliczności, klient oskarżony o kierowanie zorganizowaną
grupą przestępczą.
Nieźle.
– A ty? – Zuza znowu spojrzała na mnie, już nie badawczo, tylko z rezygnacją
i smutkiem. – Od dawna o tym wiesz?
Zrobiło mi się potwornie głupio. Co miałam jej powiedzieć? Że tak, będzie z tydzień, albo
coś koło tego, ale byłam zbyt zajęta myśleniem o pieprzeniu, pieprzeniem i wspominaniem
pieprzenia, żeby o tym z nią porozmawiać? Z moją najlepszą przyjaciółką? I że uznałam za
stosowne najpierw spotkać się z Zenkiem, żeby… Właśnie, żeby co właściwie? Przemówić mu
do rozumu? Skłonić do powrotu na drogę cnoty? Nawet gdyby ktoś mi teraz przystawił do głowy
lufę pistoletu, nie potrafiłabym sensownie wytłumaczyć, jaki cel mi przyświecał.
– Wiesz, że nie jestem psują, prawda? Wy­dawało mi się, że tą wiadomością zepsuję ci
związek. Tak jakbym to ja kazała mu się kurwić z tą szmatą. Zajmowałam się więc milionem
innych rzeczy tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Jestem cykorem.
Przepraszam. – Z pewnym zdziwieniem stwierdziłam, że tak naprawdę było. Że mówię szczerą
prawdę. – Nie chciałam, żebyś o tym wiedziała. Mniej wiesz, lepiej śpisz. Liczyłam na to, że
Zenek się jakoś wytłumaczy, że powie mi, że mi się przywidziało… Że cię przed tym uchronię.
Objęłam ją mocno.
– Mniej wiesz, lepiej śpisz… To życiowe motto Ramzesa. Dalej się z nim spotykasz,
prawda?
­Na pobliskim moście kolejowym akurat mijały się trzy pociągi: pendolino sunący
dostojnie w kierunku Warszawy Wschodniej, nadjeżdżający z tej strony pospieszny i podążająca
także w kierunku Śródmieścia SKM-ka. Zrobił się taki łoskot, że musiałybyśmy się
przekrzykiwać, żeby cokolwiek usłyszeć, a to, z oczywistych powodów, raczej nie było
wskazane. Umilkłyśmy więc i gapiłyśmy się przed siebie, na dostojnie sunącą Wisłę i Stadion
Narodowy, przypominający z tej perspektywy gigantyczny statek kosmiczny – pozornie ociężały
i niezgrabny, ale emanujący ogromną ukrytą siłą, gotową w mgnieniu oka oderwać go od ziemi
i wypchnąć w niebo. Kiedy jakiś czas temu siedziałam niemal w tym samym miejscu podczas
koncertu Metalliki, wrażenie było jeszcze silniejsze. Dobiegający z wnętrza stadionu łoskot
brzmiał jak rozgrzewka silników przed startem w międzygwiezdną podróż. W pewnym sensie dla
mnie tamten wieczór tak właśnie się zakończył; wściekła jak diabli na to, że nie jestem teraz na
koncercie, tylko siedzę jak kaczka nad wodą kilkaset metrów od źródła najwspanialszej muzyki
metalowej na tej planecie, łoiłam kolejne browary w takim tempie, że znalazłam się na orbicie
już przy dźwiękach One, czyli jedenastego utworu setlisty.
Pociągi rozjechały się w swoje strony. Pociągnęłam łyk piwa i spojrzałam na Zuzkę.
Siedzia­ła nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w szybko ciemniejącą, przypominającą grzbiet
jakiegoś zwierzęcia wodę. W blasku popołudniowego słońca w oczach mojej przyjaciółki
błyszczały łzy.
– Tak, spotykam się. Ale to jeszcze nie wszystko.
Spojrzała na mnie z ciekawością, ale i niepokojem. Zrobiło mi się jej potwornie żal, ale
wiedziałam, że nie mam prawa niczego przed nią ukrywać. Że ma prawo wiedzieć.
– Zaskocz mnie – rzuciła.
Miało to zabrzmieć cynicznie, a wyszło po prostu smutno.
– Rozmawiałam z Zenkiem. Chciałam go zapytać, czy wie, co robi, jakoś nim wstrząsnąć,
przemówić mu do rozsądku… Sama zresztą nie wiem, czego chciałam. Niechcący wyszło na jaw
coś jeszcze. Zuza, on wszedł w jakieś interesy z Ramzesem i z Lucą… Nie wiem dokładnie,
w jakie, ale nawet ja jestem w stanie się domyślić, że nie chodzi o handel używanymi
dziecięcymi ubrankami na Allegro. CBŚP już ich namierzyło. Niestety cebeesie podejrzewają, że
w najlepszym razie wiesz o wszystkim, a w najgorszym, że w tym uczestniczysz.
W miarę jak mówiłam, we wzroku Zuzki pojawiało się coraz większe zdumienie. Teraz
dostrzegłam tam również strach i niedowierzanie.
– Skąd o tym wiesz? Mala, przerażasz mnie…
No więc jej opowiedziałam. Wszystko, od początku. O Ramzesie, Pawle, Zenku i jebanej
lambadziarze w sznurowanym kostiumie również. Zuza słuchała w milczeniu, ze wzrokiem
skierowanym na przeciwległy brzeg Wisły. Kiedy umilkłam, opuściła głowę i gapiła się
w brudny, pokryty plamami beton. Siedziałyśmy ciasno przyciśnięte do siebie, więc wyraźnie
czułam ciepło jej ciała. Było kompletnie nieruchome, pozbawione życia, jakby składało się
z mnóstwa powiązanych razem byle jak gałganków.
Z kratownic pobliskiego mostu z łopotem skrzydeł poderwało się do lotu stado gołębi.
Odruchowo odprowadziłam je wzrokiem. Niemal równocześnie poczułam, że w ciele mojej
przyjaciółki zachodzą zmiany. Napięła mięśnie, wyprostowała się, uniosła głowę. Już nie była
szmacianą laleczką. Zerknęłam na nią z ukosa. Ona też patrzyła w ślad za stadem gołębi. Lekko
się uśmiechała.
To nie był miły uśmiech.
– Chyba czas na kolejną imprezę – powiedziała tonem wypranym z jakichkolwiek emocji
i spojrzała na mnie. Aż się wzdrygnęłam. Nigdy nie widziałam u niej tak zimnego, bezlitosnego
wzroku. Chyba zauważyła moją reakcję, bo spojrzenie nieco złagodniało. Położyła rękę na mojej
dłoni i lekko zacisnęła palce. – Pomożesz mi, Mala?
– No pewnie – odparłam odruchowo, chociaż nie miałam najmniejszego pojęcia, co ma na
myśli. – Jasne, że ci pomogę.
Wszystko wskazywało na to, że w najbliższym czasie raczej nie będę się nudziła. I wiecie
co? Cholernie mi się to podobało.
[1] Sobota, Z buta wjeżdżam.
Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: info@muza.com.pl

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

You might also like