Professional Documents
Culture Documents
DESIGN
Zdjęcia na okładce
© Arthur-studio10/Shutterstock
ISBN 978-83-287-1542-4
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
Naszym Natchnieniom
SPIS TREŚCI
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
PROLOG
– Podobam ci się?
Pierwszy raz usłyszałam jego głos. Doskonale do niego pasował: mocny, zdecydowany,
głęboki. Miałam ochotę klęknąć na sam jego dźwięk, nawet gdyby czytał mi do ucha książkę
telefoniczną, a nie zadawał takie pytania… Skądinąd mocno retoryczne. Kompletnie nie
wiedziałam, co we mnie wstąpiło, ale byłam nagrzana jak piec Huty Pokój.
Naprawdę mam na imię Malwina, ale nikt tak do mnie nie mówi i prawie nikt nie wie, że
się tak nazywam. Nienawidzę tego imienia, a jeszcze bardziej nienawidzę jego zdrobnień.
Dlaczego? Wbijcie w Google’a „Malwina zdrobnienia”, a przekonacie się dlaczego. Malwinia,
Malwineczka, Malwinoczka, Malwinusia, Wisia, Malwis, Malwinuś i mój absolutny faworyt:
Malwiniak. Totalna wiocha, kompletny obciach. Jak jakiś obleśny kurdupel w gumofilcach.
W którymś starym polskim serialu była zresztą dokładnie taka postać. Facet co prawda nazywał
się Maliniak, ale to prawie na jedno wychodzi. „Mala” może tyłka nie urywa, ale przynajmniej
nie chce mi się rzygać, kiedy to słyszę, a sporo ludzi nie wie, że to zdrobnienie, i zdrabnia je
dalej. Jak? To chyba dość oczywiste: Maleńka. A to już jest całkiem okej.
Do niedawna w wolnym czasie zajmowałam się głównie zastanawianiem, jak to jest, że
taka laska jak ja znów jest sama, oraz podejmowaniem coraz mniej intensywnych prób
zaradzenia temu stanowi rzeczy. Od kilku dni, czyli od imprezy u ZZTopów, naczelnym,
głównym i jedynym sensem mego istnienia stało się znalezienie i zdobycie kogoś takiego jak On.
Jak facet, który pewnie już zapomniał o moim istnieniu, a który na kilkadziesiąt minut
niepodzielnie zawładnął moim ciałem i smutnymi resztkami umysłu kołaczącymi się w mojej
głowie i zerżnął mnie tak, że na samo wspomnienie robię się wilgotna, drżą mi kolana i jestem
gotowa dodać ogłoszenie na Spotted: „Szukam niebieskookiego boga seksu, który zerżnął mnie
niedawno i nie pamiętam, gdzie się podział, bo urwał mi się film. Pozdro 600”. Przysięgam, że
bym je dodała, gdyby nie brzmiało tak chujowo i nie trąciło taką desperacją. I gdybym choć
przez sekundę podejrzewała, że taki facet jak on czyta Spotted. Jedno natomiast wiedziałam na
pewno: to niemożliwe, żeby na świecie był tylko taki jeden. Natchnął mnie wiarą, rozpalił we
mnie zapał, nadał sens mojemu istnieniu. Zrobił ze mnie napaloną sukę.
A potem rozpłynął się w powietrzu.
Aby w pełni zrozumieć, dlaczego ponadtrzydziestoletnia panna tak bardzo przeżywa co
prawda bardzo dobre, ale jednak tylko pieprzenie, trzeba by zrobić przegląd facetów, z którymi
się wcześniej spotykałam. Myślę, że niejeden psycholog z radością napisałby o tym pracę
doktorską. Było co analizować: prawdziwa spółka zoo… A skoro dokonywałam właśnie takich,
a nie innych wyborów, to możecie się domyślić, że coś pod moim deklem nie do końca spina się
w taki sposób, w jaki powinno. Moich ukochanych chłopaków łączyło jedno: na pierwszy rzut
oka byli naprawdę przystojnymi i interesującymi okazami. Z pasjami, inteligentni,
perspektywiczni. Przy bliższym poznaniu natomiast… Jezus Maria! Każdy, ale absolutnie każdy
miał jakiś problem. I nie mówię tu o zwykłych problemach, z którymi więcej niż chętnie
pomagałam im się uporać. Mówię o takich, które zamieniały moje życie w tragikomedię pod
tytułem: Zbaw swojego faceta.
Pierwszy miał uczulenie na pracę. Poważnie. Jego CV można było zamieścić na
trzydziestu stronach formatu A3, a w każdej pracy utrzymywał się najdłużej miesiąc. Nikt
biedaczka nie umiał docenić. Jako troskliwa Matka Polka płaciłam rachunki i fundowałam
obiadki, aż któregoś pięknego dnia stwierdziłam, że to pierdolę, i tak nadszedł czas Pana Numer
Dwa. Pan Numer Dwa był cudowny, mądry, pracował, doceniał mój intelekt oraz dobre
serduszko. Było nam razem bardziej niż wspaniale i zaczynałam już godzić się z myślą, że się
razem zestarzejemy, kiedy po trzech latach znajomości dojrzał do powiedzenia mi o tym, że na
drugim końcu kraju ma żonę i dwoje dzieci. I że ich nigdy nie zostawi. Ułatwiłam mu zadanie
krótkim komunikatem: „Wypierdalaj, złamasie”.
Trzeci natomiast… O trzecim nie chciałam na razie myśleć, bo sprawa była
zdecydowanie zbyt świeża. Ale wkurwił mnie tak, że w konsekwencji uznałam, że teraz skupię
się na zabawie, chlaniu i seksie. Nic więcej, nic mniej. Schowam głęboko w sercu swój kompleks
Batmana i matki zbawicielki i będę się po prostu dobrze bawić.
Co jeszcze łączyło wszystkich moich chłopaków? W łóżku było z nimi całkiem okej. No
właśnie, kurwa. Całkiem okej. „Całkiem okej” wypada bardzo chujowo na tle tego, co zrobił ze
mną błękitnooki nieznajomy, któremu nawet w myślach nie odważyłam się jeszcze nadać numeru
cztery.
Gdyby ktoś mnie zapytał, co robiłam przez minione trzy albo cztery dni, miałabym do
wyboru dwa rozwiązania: powiedzieć prawdę i zaraz potem zmienić nazwisko, adres
zamieszkania, poddać się operacji plastycznej i najlepiej polecieć na Marsa albo rzucić kilka
frazesów o robocie, nadrabianiu zaległości w lekturach, serialu na Netfliksie albo intensywnym
kursie origami dla niezaawansowanych. Prawda bowiem jest taka, że spałam, leżałam w łóżku
i gapiłam się w sufit, marzyłam, rozpamiętywałam, wzdychałam, robiłam sobie gin z tonikiem,
tłukłam się bez celu po mieszkaniu, słuchałam Massive Attack, łaziłam po Instagramie, trochę
zaglądałam na fejsa, wyglądałam przez okno, robiłam tosty, zapominałam wyjąć je z tostera,
wyrzucałam do kosza, robiłam nowe, kładłam się do łóżka i znowu chlałam, tym razem do babci
Tiny. You’re simply the best… Better than all the rest. Całe szczęście, że akurat nie miałam
żadnego pilnego zlecenia – a raczej że nie miałam żadnego zlecenia, kropka – bo nawet nie
odpaliłam kompa. To znaczy odpalałam go, ale nie po to, żeby pracować. Od razu wchodziłam na
insta albo, przyznaję z bólem serca, na Pornhuba.
Najbardziej wstydliwe w tym wszystkim jest to, że ani nie było mi jakoś szczególnie źle,
ani nie odczuwałam żadnych wyrzutów sumienia. Żadnej refleksji typu: „Co ty robisz ze swoim
życiem, idiotko?”, albo: „Naprawdę nie znasz lepszych sposobów na spędzenie czasu?”. Z tego
dziwnego stanu zawieszenia w czasoprzestrzeni otrząsnęłam się dopiero dziś przed południem.
Powód był bardzo prozaiczny: skończył się gin. A jeśli mam być totalnie szczera, to skończył się
gin, piwo, wódka, a nawet Mroczny Sen – napój spirytusowy, siedemdziesiąt procent…
Pora wracać do rzeczywistości, głupia cipo, poinformowałam się uprzejmie w myślach.
Zaczęłam od ustalenia daty. Była środa, z czego wynikało, że od powrotu z imprezy
minęły trzy dni. Środa, dzień loda – dodał mój do cna zepsuty rozum. Niestety, wszystkie znaki
na ziemi i niebie wskazywały, że szanse na to są zerowe. Albo nawet mniejsze.
Prawdopodobieństwo, że do moich drzwi zastuka mężczyzna moich – od niedawna – marzeń
albo jakikolwiek mężczyzna i zaproponuje takie właśnie wspólne spędzenie czasu, było tak nikłe,
że mogłam w ogóle nie brać go pod uwagę.
No więc nie brałam.
Zajrzałam do lodówki i poczułam się jak Kubuś Puchatek, który im bardziej zaglądał do
środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. Dla jasności: Prosiaczek był ostatnim, co
spodziewałabym się znaleźć w mojej lodówce, ale reszta zgadzała się co do joty. Nic. Zero.
Pustka kosmicznej próżni była niczym w porównaniu z tym, na co teraz patrzyłam. Nigdy nie
miałam ani zwyczaju, ani potrzeby nadmiernego zapełniania lodówki artykułami spożywczymi
– poza piwem, ma się rozumieć – ale też nie mogłam sobie przypomnieć sytuacji, kiedy nie
miałam ich w ogóle. Co ciekawe, nie pamiętałam też, żebym w ciągu ostatnich dni cokolwiek
z niej wyjmowała, przyrządzała i jadła. Biorąc pod uwagę, że wciąż żyłam i nie czułam wilczego
głodu, jakieś kalorie musiałam jednak przez ten czas przyjmować, i to w postaci innej niż
w płynie, a konkretnie w alkoholu.
Tosty. Robiłam tosty. No tak, ale w większości lądowały w koszu, spieczone na węgiel
albo ohydnie gumiaste, bo niedopieczone i na parę godzin pozostawione, zapomniane, w tosterze.
Kurczę, chyba jednak coś bym zjadła.
Zamknęłam lodówkę. Przemknęło mi przez głowę, że mogłabym zostać autorytetem
w zupełnie nowej dziedzinie dietetyki alkoholowej. Zaskakujące, że nikt do tej pory nie wpadł na
taki pomysł. Nisza rynkowa zapewne była ogromna, jak Antarktyda z Wyspą Króla Jerzego
i polską stacją badawczą na dokładkę. Zbilansowana dieta do wyboru, zależnie od płci, wieku,
stylu życia, no i przede wszystkim możliwości finansowych. Inna dla wyższej kadry
menedżerskiej (głównie whisky single malt, na przykład osiemnastoletnia Dalmore, sześćset
złotych za butelkę), inna dla specjalistów średniego szczebla i drobnych przedsiębiorców
(tu królowałyby wódki w granicach siedmiu–ośmiu dych za pół litra), jeszcze inna dla
bezrobotnych (przede wszystkim kuflowe mocne z Biedry, w promocji dwa złocisze za puszkę).
I dla każdego jakaś zagrycha, żeby nie było: sushi, stek lub mortadela.
Jednak bredzisz z głodu, usłyszałam cichy, ale stanowczy głos w głowie. Zjedz coś.
Cokolwiek. Byle szybko.
Dziesięć minut później stałam w kolejce do kasy w Żabce na parterze mojego budynku.
Wchodząc do sklepu, nie wiedziałam, na co właściwie mam ochotę, ale jak tylko mój wzrok padł
na parówki, zrozumiałam, że to jest właśnie to, czego potrzebuje mój wygłodniały organizm:
solidnej dawki wody, soli, substancji zagęszczających, stabilizatorów, wzmacniaczy smaku,
przeciwutleniaczy, konserwantów z dodatkiem zmielonych kości, ścięgien, skórek i innych
artykułów mięsopodobnych. Brzydzi was to? Mnie ni chuja. Ten, kto wymyślił parówki, był
moją bratnią duszą. Kochałam go prawie tak jak tego, który wymyślił ketchup. Wcale bym się
nie zdziwiła, gdyby działali w duecie. Zgarnęłam dwa opakowania, dla równowagi dorzuciłam
margarynę gwarantującą obniżenie poziomu cholesterolu we krwi – zupełnie jakby obchodził
mnie jego poziom – i dwie grahamki. Potem żwawym krokiem skierowałam się do kasy. Byłam
piąta w kolejce.
Pięć minut później wciąż byłam piąta, za to solidnie wkurwiona.
Właściwie niesłusznie. Nie wiem, jakie talenty widzą we mnie inni, ale dla mnie na plan
pierwszy zdecydowanie wybija się jeden: tam, gdzie mam do wyboru kilka kolejek, zawsze
bezbłędnie, ze stuprocentową trafnością wybieram tę, która posuwa się najwolniej.
W supermarkecie ktoś zapomniał zważyć śliwki albo brukselkę albo wziął z półki jeden
jedyny nóż do krojenia chleba bez kodu kreskowego? Było pewne jak to, że dwa i dwa to prawie
zawsze cztery, że stanę za nim w kolejce.
W banku bywało grubiej: osoba przede mną z reguły udzielała pełnomocnictwa do konta
bankowego wujkowi mieszkającemu w Gujanie Francuskiej, na podstawie upoważnienia
notarialnego wystawionego w Egipcie po starokoptyjsku, przetłumaczonego przez tłumacza
przysięgłego na Malediwach. I tak wygrywało jednak lotnisko, gdzie zazwyczaj bramkę
blokował głuchoniemy obywatel Zjednoczonych Emiratów Arabskich z dwunastoma sygnetami
na spuchniętych palcach, przewożący atrapę ręcznego granatnika przeciwpancernego.
Tym razem trafiłam na kumulację w postaci starszej pani opłacającej rachunki za prąd,
gaz i czynsz sobie i kilku sąsiadkom. Nie mogłam jednak mieć do siebie pretensji, ponieważ kasa
była tylko jedna, a przy niej zwykle miły i uśmiechnięty, teraz zaś wkurzony nie mniej ode mnie,
pan Romek.
Rachunki wreszcie zostały zapłacone i kolejka ruszyła z kopyta. Smalec, bułka, pół
litra… Sześciopak piwa… Winogrona, ser, dwa wina… Wreszcie moje parówki, margaryna
i dwie grahamki.
– Do tego gin jak zwykle? – zapytał uprzejmie pan Romek.
Zesztywniałam. Nie jest dobrze, Mala. Chyba powinnaś coś zrobić ze swoim życiem.
Może nie tu i teraz, ale raczej wcześniej niż później.
– Nie, dzięki – odpowiedziałam, siląc się na obojętność. – Znajomi już wyjechali. Nie
miałam pojęcia, że tyle potrafią wypić…
Czy tylko mi się zdawało, czy inkasując należność, pan Romek konspiracyjnie puścił do
mnie oko?
Wróciłam do domu, rozmyślając o mojej totalnie niepotrzebnej egzystencji i w butach
weszłam do kuchni. Wstawiłam wodę w rondelku, wpierdzieliłam do niej parówki i rozkręciłam
gaz na maksa. Przekroiłam grahamkę, posmarowałam obie połówki margaryną, wyjęłam parówki
na talerz. Master chef, kurwa.
Nadal zamyślona, wzięłam parówkę do ust.
Nie zdążyła się porządnie zagrzać. Miała temperaturę ciała.
Przymknęłam oczy.
– Powiedz mi, jak to jest – usłyszałam i podniosłam wzrok, starając się nie tracić
koncentracji.
Nie było to proste. Jego fiut wbijał się rytmicznie w moje usta, a ja starałam się zachować
nad tym jakąkolwiek kontrolę. Kontrolę, której nie miałam od samego początku i… Chyba to
właśnie mnie najbardziej podniecało. Oczywiście nie miałam najmniejszej szansy, by właśnie
teraz odpowiedzieć mu na to pytanie, a on doskonale o tym wiedział. Przypomniał mi się
dentysta, który zawsze pytał mnie, gdzie planuję urlop, akurat wtedy, kiedy aplikował mi
znieczulenie. Tak jakby oczekiwał, że wyjmę z majtek tabliczkę z napisem: „Grecja” i mu pokażę.
Bo mówić raczej nie byłam w stanie. Zupełnie tak samo jak teraz. Zmrużyłam oczy i oplotłam go
językiem.
– Nie znasz mnie. – Przejechał ręką po mojej głowie, a potem owinął sobie moje długie
włosy wokół nadgarstka i mocniej przyciągnął do siebie. – Mogę być mordercą, gwałcicielem,
świrem. Mogę być żonaty. Albo być terrorystą. Ale ciebie nic to nie obchodzi, prawda?
Znów podniosłam na niego oczy i nieznacznie skinęłam głową. Na tyle, na ile pozwala mi
jego silna łapa, cały czas trzymająca moją głowę.
Wyszedł z moich ust i złapał mnie za podbródek. Tym razem to nie było pytanie
retoryczne. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.
– Wyglądasz na kawał wrednego skurwysyna, nie zrobię ci krzywdy, raczej się nie
zakochasz, easy come, easy go – odpowiedziała wypita przeze mnie wódka.
Kąciki jego ust lekko drgnęły. Troszkę w uśmiechu, ale trochę też z irytacji.
– Skoro tak uważasz, to postaram się nie zawieść twoich oczekiwań. Nie zrobisz mi
krzywdy, zobaczymy natomiast, czy ja zrobię krzywdę tobie…
Chwycił mnie za ramię i zdecydowanie pociągnął w górę. Znów stałam naprzeciwko
niego…
ROZDZIAŁ 3
Najwyraźniej go to ubodło. Po co pytał, skoro nie miał ochoty na szczerość? Nie bardzo
wiem, co spodziewał się ode mnie usłyszeć. Że, obserwując go z drugiego końca pokoju
zauroczyłam się jego wrażliwością? A może, że wygląda na idealny materiał na męża?
– To był komplement.
– Już wiemy, jaką przyjemność sprawia ci obciąganie obcemu facetowi… Założę się, że
jesteś również z tych, które podniecają ostre gadki. Prawda, suko? Lubisz być dobrze rżnięta?
ROZDZIAŁ 4
Zuzka jest niesamowita. To najbardziej kobieca kobieta, jaką znam: sylwetka jak
klepsydra, pełne zmysłowe usta, obłędnie wielkie oczy i cudownie skołtunione, jakby żyjące
własnym życiem, jaśniutkie włosy. Rewelacyjnie wyglądałaby w kostiumach z lat czterdziestych
i pięćdziesiątych ubiegłego wieku: taka Marylin Monroe, tyle że ogólnie szczuplejsza, węższa
w talii i z inteligentną buzią. Ktoś, kto pierwszy raz usłyszałby jej paplaninę, mógłby nabrać
podejrzeń, że cała inteligencja skupiła się właśnie na twarzy, ale to nieprawda. Zuzka jest
piekielnie bystrą dziewczyną i czasem odnoszę wrażenie, że jej trajkotanie i skłonność do
zadawania oczywistych pytań dotyczących najbardziej oczywistych spraw to kostium, który
z premedytacją zakłada, żeby za bardzo nie odstawać od przeciętnej. Oprócz tego, że jest piękna,
zmysłowa i mądra, ma też rewelacyjnego męża.
Zenek jest prawnikiem, wspólnikiem w małej kancelarii specjalizującej się w obsłudze
obrotu nieruchomościami. Kancelaria jest mała w tym sensie, że wspólników jest trzech i zajmują
się najwyżej kilkunastoma sprawami rocznie, ale za to jakimi… Aż trudno uwierzyć, ile hoteli,
apartamentowców i centrów handlowych powstało na gruntach, które zmieniły właścicieli przy
udziale kancelarii „Rochacki, Wij i Zarębski”. Jeśli ktoś uważa, że w związku z tym Zenek ma
dużo kasy, to się myli.
Ma jej dużo więcej niż dużo.
Mimo to wciąż jest tak samo równym gościem jak wtedy, kiedy jako biedny jak mysz
kościelna student prawa przychodził na imprezy z butelką półsłodkiej kadarki za dziewięć
dziewięćdziesiąt dziewięć i bawił towarzystwo celnymi, inteligentnymi komentarzami do tego,
co mówili inni. Nie był gawędziarzem, nieczęsto się odzywał, ale potrafił niesamowicie
spuentować czyjąś opowieść albo kilkoma słowami nadać zupełnie inny sens opowiedzianemu
przez kogoś żartowi, przenosząc go na zupełnie inny, często abstrakcyjny poziom. Oprócz tego
gapił się na Zuzkę. Ona nie od razu zwróciła na niego uwagę, bo nie starał się za wszelką cenę
rzucać w oczy, ale kiedy już to nastąpiło, przyciągnęli się jak dwa magnesy neodymowe i tak już
zostali. Świetnie im się wiodło, wszystko im się udawało, byli superfajni. Nic dziwnego, że
nazwaliśmy ich ZZTopami.
Zuzka też jest prawniczką, konkretnie adwokatem karnym, ale uparła się, że będzie
zawodowo niezależna. Pracuje w znacznie większej – ale tylko pod względem liczby
pracowników – kancelarii, ma szefa debila, zajmuje się gównianymi sprawami, zarabia może
jedną pięćdziesiątą tego co Zenek i jest przeszczęśliwa. Państwo Zarębscy mieszkają
w Komorowie, w skromnym czterystumetrowym domu na niewielkiej półhektarowej działce
w pobliżu zalewu na Utracie. Kiedy Zenek kupował działkę, miała hektar, czyli dziesięć tysięcy
metrów kwadratowych. Przez parę lat spokojnie leżała odłogiem, nabierając wartości w tempie
szybszym niż roczny przyrost niezliczonych samosiejek (niestety marycha tam nie rosła – wiem,
bo sprawdziłam), a potem podzielił ją na dwie i połowę sprzedał. Za pieniądze ze sprzedaży
wybudował jeden z najbardziej zajebistych domów, jakie w życiu widziałam. W większości
parterowy, przestronny, przeszklony, jasny, przyjazny. Nadałby się do reklamy Nescafé. Idealny
poranek, idealne miejsce, idealna rodzinka. Część sypialniana mieści się na piętrze, które wznosi
się mniej więcej nad jedną trzecią wielkiego parteru, a ten parter to praktycznie jeden
gigantyczny salon ze sprytnie wydzielonymi strefami: jadalną, relaksacyjną, muzyczną, a nawet
taneczną. Tak, ZZTopy mają odjazdowy taneczny parkiet z dębowej klepki przywiezionej
z wyburzanej kamienicy w Mińsku Mazowieckim. Kamienica, razem z jeszcze dwiema oraz
mnóstwem ruder nieokreślonego pochodzenia i przeznaczenia, została wyburzona po to, żeby na
połączonych działkach mógł powstać może nie luksusowy, ale na pewno elegancki
apartamentowiec. Zgadniecie, która kancelaria przeprowadziła wszystkie transakcje kupna
i sprzedaży, załatwiła zgodę na połączenie działek, dopilnowała, żeby w planie
zagospodarowania przestrzennego ujęto budynek mieszkalno-usługowy o parametrach dokładnie
odpowiadających planom przyszłego inwestora, a potem zajęła się obsługą sprzedaży lokali
mieszkalnych, miejsc garażowych, pomieszczeń gospodarczych i lokali użytkowych?
Brawo, moje bystrzachy! Jestem z was dumna! Oczywiście „Rochacki, Wij i Zarębski”.
Darmowa kilkudziesięcioletnia dębowa klepka na parkiet taneczny to była już tylko
wisienka na torcie. Taki drobny bonus. Bonusik nawet.
Oprócz salonu jest też, ma się rozumieć, wielka kuchnia, a za ścianą, sprytnie
wkomponowany w bryłę budynku, garaż na dwa samochody i traktorek do koszenia trawnika.
Zenek wyglądał na nim jak Forrest Gump, co oświadczyłam mu kiedyś po drugiej butelce wina.
Mimo że niski dom zajmuje sporo miejsca i chociaż na wyłożony granitową kostką podjazd
poszła co najmniej tygodniowa produkcja kamieniołomów w Strzegomiu, to i tak na trawniku
spokojnie zmieściłaby się połowa boiska do piłki nożnej.
Oprócz traktorka-kosiarki w garażu mieszkają samochody Zenka i Zuzki. Zenka są
oczywiście leasingowane i zmieniają się tak często, że trudno za tym nadążyć. Czasem się
zastanawiam, czy biedaczysko nie ma problemu z trafieniem do właściwego wozu, kiedy zostawi
go gdzieś na mieście. Najnowszy wynalazek to ciemnowiśniowe infiniti, prawdziwy wilk
w owczej skórze. Wygląda niepozornie, niemal skromnie, ale mógłby wciągnąć wlotem
powietrza i wypluć rurami wydechowymi większość bmw, mercedesów i leksusów stanowiących
standardowy dodatek do garniturów i aktówek warszawskich prawników z wyższej półki. Nie
mam pojęcia, jaki ma silnik, ale na pewno tylko trochę słabszy od małego samolotu. Wsiadasz
i jedziesz. Znaczy, lecisz.
Kolejnym samochodom Zenka od początku towarzyszy Dieter.
Dieter to największa, obok Zenka, miłość w życiu Zuzki. A może po prostu największa,
kropka? Chyba tak, bo Zenek mało pije i dużo zarabia, a Dieter – odwrotnie. Na trasie nie
schodzi poniżej siedmiu–ośmiu, po mieście – lepiej nie mówić, a przeglądy i części kosztują tyle,
że mózg się lasuje, ponieważ Zuzka nie chce nawet słyszeć o tym, żeby oddać go pod opiekę
jakiejś „złotej rączki” i serwisuje go w Autoryzowanej Stacji Obsługi. („Sugerujesz, kurwa, że
powinnam Dietera dać jakiemuś Januszowi??? Z chujem się na łeb zamieniłaś? Kocham go
bardziej niż was wszystkich razem wziętych!”) Dieter to czarny jak dusza księdza-pedofila
volkswagen golf GTI, prezent ślubny od Zenka, postrach Południowej Obwodnicy Warszawy
i gwiazda fotoradarów. Zuza dostaje mandaty niemal w abonamencie i właściwie mogłaby sobie
ustawić cykliczny przelew w banku, gdyby nie to, że zmieniają się daty wystawienia i kwoty. Nie
wiem, jakim cudem nie zebrała jeszcze tylu punktów karnych, żeby trafić na powtórkowy
egzamin na prawo jazdy, i chyba nie chcę wiedzieć. Podejrzewam, że ma z tym związek fakt, iż
nigdy nie dostaje mandatów za przekroczenia wychwycone „suszarką” przez policjantów
z drogówki. Jeszcze się taki stróż prawa nie urodził, który zdołałby zachować służbową
bezwzględność w konfrontacji z radosnym, pozytywnym, nienachalnym ale równocześnie
bezwzględnym i nieujarzmionym seksapilem Zuzy. Sama byłam tego kilkukrotnie świadkiem,
w tym raz, kiedy moja przyjaciółka bezwzględnie, ale z cudownym wdziękiem, okręciła sobie
wokół palca atrakcyjną panią aspirant z Wydziału Ruchu Drogowego w Piotrkowie
Trybunalskim. Zuzka uniknęła wtedy dwustuzłotowego mandatu i czterech punktów karnych,
a pani aspirant zapewne zaczęła dumać, czy nie powinna głębiej zastanowić się nad swoją
seksualnością i, być może, przestać udawać, że nie dostrzega znaczących spojrzeń i delikatnych
gestów jednej z koleżanek z komendy.
– Jedziemy do Zakopanego! – oświadczyła stanowczo Zuzka.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Niby po co?
Pociągnęła łyczek kawy, odstawiła filiżankę i zmierzyła mnie takim wzrokiem, jakby mi
druga para cycków wyrosła.
– Po górach pochodzić, oczywiście.
Gdyby to powiedział Zenek, nawet bym się nie zdziwiła. To znaczy, owszem,
zdziwiłabym się, ale tylko dlatego, że nie wyobrażałam sobie, jakim cudem znalazłby czas na
taki wypad. Ale Zuzka? Litości. Wyobrażacie sobie Marylin Monroe w górskich butach,
z plecakiem, spoconą i zziajaną, sikającą obok szlaku pod jakimś świerkiem albo stojącą
w kolejce po żarcie w schronisku? Nie? No to Zuzki też sobie nie wyobrazicie.
– Aha – odpowiedziałam ostrożnie.
Odstawiła filiżankę i spojrzała na mnie z wyższością.
– Nie żadne „aha”, tylko „rewelacyjnie, ekstra i zajebiście!”. Góry są super.
Stwierdziła to z takim przekonaniem, jakby co najmniej była ulubioną owcą bacy
z Kościeliska, ale jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek opowiadała o swoich
taternickich wyczynach, a jeśli Zuzka o czymś mi nie opowiadała, to z prawdopodobieństwem
graniczącym z pewnością można było przyjąć, że to nie istniało. Z Zenkiem, kiedy jeszcze nie
był tak zarobiony, ale już odkuł się po studenckiej biedzie, najczęściej latali na Bali albo
na Karaiby, żeby się pobyczyć w wypasionym hotelu i wymoczyć tyłki w ciepłym morzu
i w basenie.
– Wyjedziemy w piątek, posiedzimy do poniedziałku, może do wtorku. Tyle powinno
wystarczyć – stwierdziła stanowczo.
– Wystarczyć na co?
– Jak to na co? Żeby się złachać, odpocząć, znowu się złachać, no i w ogóle się odprężyć
– wyjaśniła takim tonem, jakby tłumaczyła zakonnicy, do czego służą prezerwatywy.
– A napić się? – zapytałam z nadzieją. – Będzie czas, żeby się napić?
Przewróciła oczami.
– Oczywiście!
– No to namówiłaś. Ale czekaj, czekaj… W piątek? Przecież dzisiaj jest środa!
– spanikowałam. – W góry chyba trzeba jakiś sprzęt mieć, nie? Buty, spodnie, jakąś kurtkę,
czapkę, bieliznę termoaktywną…
Zuzka spojrzała na mnie z politowaniem.
– Nie zapomnij o czekanie, uprzęży wspinaczkowej i butlach z tlenem. Oszalałaś? Nie
jedziemy zdobywać Mount Everestu, tylko przespacerować się na Sarnią Skałę, może do
Murowańca, może na któryś z Czerwonych Wierchów. Jasne, dobre buty ci się przydadzą, do
tego coś przeciwdeszczowego, no i na pewno jakiś plecaczek, ale resztę możesz sobie odpuścić.
Na pewno wybierzesz coś z tego, co masz.
Siedziałyśmy w kawiarni przy Grzybowskiej – jednym z wielu fajnych lokali, które
powstały w nowych budynkach między Placem Grzybowskim a Jana Pawła II. Obie miałyśmy
niedaleko: ja dlatego, że mieszkam dosłownie rzut beretem stamtąd, a Zuzka, bo jej kancelaria
mieści się w nowoczesnym biurowcu na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Teoretycznie
umówiłyśmy się na lunch – w kawiarni podawali przepyszne tarty i quiche – ale w rzeczywistości
każda z nas miała kompletnie inny powód. Ja czułam, że muszę się wyrwać z czterech ścian,
w których nie miałam kompletnie nic do roboty, bo po tym, jak w niedzielę wieczorem
(z zaledwie dwutygodniowym opóźnieniem) wysłałam trzy projekty okładek do pewnego
poznańskiego wydawnictwa, liczba zamówień oczekujących na realizację wynosiła równiutkie
zero. Zuzka natomiast, jak stwierdziła przez telefon zbolałym głosem, potrzebowała choćby
chwili wytchnienia od nadmiaru roboty, która zwalała się na nią nie wiadomo skąd, jak
i dlaczego, ale na pewno w nadmiernej ilości. Według początkowych założeń ta chwila miała
trwać najwyżej pół godziny, ale rozrosła się już do półtorej, a nawet, jak widać, wypączkowała
do rozmiarów przedłużonego weekendu w górach.
Podniosłam do ust filiżankę z moim ulubionym cappuccino. Po rewelacyjnej tarcie ze
szpinakiem (na moim talerzu) i podobno równie doskonałym quiche z brokułami i szynką (na
talerzu Zuzki) nie został już nawet najmniejszy ślad.
– A gdzie będziemy mieszkać?
– W „Jerzyku”.
– Czyli?
– To dawny dom wczasowy, jeszcze z peerelu. Pokoje niewielkie, luksusów brak, ale
bardzo fajna lokalizacja, bo blisko do dworca, a stamtąd ruszają wszystkie busy, którymi
dojeżdża się do szlaków. Aha, na miejscu są też siłownia, ping-pong, bilard i piłkarzyki, więc
jeśli nie ma czego robić wieczorem, to jest alternatywa – zaiwaniła tekstem reklamującym moje
kolonie w czasach młodości. Kochałam ją za to podejście!
– Busy? A to nie pojedziemy Dieterem?
– Oczywiście, że pojedziemy Dieterem, ale na miejscu nawet nie zamierzam ruszać go
z parkingu. Busem jest znacznie wygodniej. Jedziesz w jedno miejsce, wchodzisz w góry,
wychodzisz gdzie indziej. Dużo fajniej i wygodniej, niż kręcić się w kółko, żeby wrócić do
samochodu.
– Nadal nie przekonałaś – powiedziałam cwaniacko, choć wiedziałam, że z nią
pojechałabym nawet do Wychujewa Górnego, na przyśpieszony kurs siania pszenicy. Nie liczy
się miejsce, liczą się ludzie!
– Tuż obok jest dobra włoska restauracja „Villa Napolitana” i… Żabka pod bokiem.
Z pragnienia nie umrzesz. – Zuza wysączyła ostatnie krople kawy i energicznym ruchem
odstawiła filiżankę. – Czyli jesteśmy umówione! – stwierdziła z satysfakcją. – Ja w piątek rano
muszę jeszcze zajrzeć do kancelarii, ale wątpię, żeby zeszło mi więcej niż dwie godziny.
Przyjadę po ciebie jakoś między jedenastą i dwunastą. Zadzwonię, jak będę wychodzić. Czekaj
na dole. No to buźka!
Zerwała się, zgarnęła torebkę i wybiegła, jakby ktoś jej pieprzu na ogon nasypał. Szczerze
mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, w której dokładnie chwili wyraziłam zgodę na jej
pomysł, ale znałyśmy się już tak długo, że zdążyłam się przyzwyczaić. Zuza potrafiła
podejmować decyzje znacznie szybciej ode mnie, a ponieważ przekonałam się już wielokrotnie,
że te, które dotyczyły także mojej osoby, nigdy nie miały dla mnie przykrych konsekwencji,
a czasem nawet wychodziły mi na dobre, nauczyłam się akceptować je mniej więcej tak samo jak
zjawiska atmosferyczne, na które przecież nie miałam żadnego wpływu.
Tak też stało się i tym razem.
Po powrocie do domu stwierdziłam, że Zuza, oczywiście, miała rację. Zawartość mojej
szafy pozwalała na bezproblemowe skompletowanie całkiem sensownego wyposażenia na
kilkudniowy wypad w góry, oczywiście pod warunkiem, że nie zamierzałam wyglądać jak
Wanda Rutkiewicz przed decydującym podejściem na K2, tylko jak niedzielna – dosłownie
i w przenośni – turystka, która chce, cytując moją przyjaciółkę, trochę „złachać się” na
nietrudnych szlakach, nie wzbudzając politowania swoim wyglądem. Brakowało mi tylko butów.
Złapałam torebkę i dziarsko wybiegłam z mieszkania. Nie miałam pojęcia, gdzie kupuje
się buty do chodzenia po górach, nie miałam pojęcia, ile kosztują, czy mnie na nie stać, czy…
– Mala! – usłyszałam głęboki męski głos.
Klucze wypadły mi z ręki. Oho! Mój sąsiad!
– Cześć, Paweł.
Nawet się nie odwróciłam. Zwyczajnie było mi wstyd. Od czasu naszego ostatniego
spotkania żałowałam, że nie mogę wchodzić do domu przez okno, aby zminimalizować szansę na
ponowny kontakt. Powiedziałyście kiedyś przystojnemu sąsiadowi, że macie zwyczaj zaliczania
jednorazowych numerków? Nie? To nie wiecie, jakie to uczucie musieć potem z tym żyć. W tej
samej klatce schodowej.
Podniosłam klucze, zamknęłam drzwi, wrzuciłam klucze do torebki. Czułam, że rumienię
się jak dziewica. Odwróciłam się na pięcie… Stał przed drzwiami swojego mieszkania, oparty
plecami o framugę i uśmiechał się do mnie ciepło. Na szczęście nie miał na sobie fartucha. Albo
na nieszczęście, bo wyglądał naprawdę zajebiście.
– Dawno cię nie widziałem. Już się bałem, że się wyprowadziłaś.
– Miałam taki plan – wymamrotałam, nie ruszając się z miejsca.
Błysnął białymi zębami.
– Zupełnie niepotrzebnie. Bardzo cenię sobie szczerość.
– Możemy o tym nie gadać?
Nie chciałam brnąć w takie gadki, bo miałam mocne przeczucie, jak to się skończy.
Tajemniczego nieznajomego nie było już zbyt długo, a Paweł dziś ani trochę nie wyglądał na
pizdusia. Konsekwencje można było łatwo przewidzieć: zje mnie, przeżuje i wypluje resztki mej
godności.
– Ale o czym konkretnie? – Puścił do mnie oko. – Dokąd tak pędzisz?
Uff. Litościwy człowiek, najwyraźniej nie miał zamiaru kontynuować tematu. Chwała
Bogu.
– Muszę kupić buty do chodzenia po górach.
– Trekkingi? – Uniósł brwi z niedowierzaniem. Tak jakbym właśnie oznajmiła, że
zamierzam nago zatańczyć kankana przed panem Heniem, naszym stróżem. – A co konkretnie
cię interesuje? Lekkie podejściówki czy raczej coś poważniejszego?
– Eee… To znaczy…
Z wrodzonym wdziękiem, lekkością i łatwością ukręciłam bat na własny łeb. Skąd,
kuźwa, miałam wiedzieć, skoro góry widziałam raz w życiu, i to z perspektywy stojącej pod nimi
karczmy?
Na szczęście to był Paweł, a Paweł w kontaktach ze mną nie czekał na sensowną
odpowiedź dłużej, niż wymagała tego zwykła uprzejmość. Przypuszczam, że wystarczyło
spojrzeć na moją minę, żeby domyślić się, że szanse na uzyskanie takiej odpowiedzi są równe
zeru. Jeszcze większą sympatię zaskarbił sobie tym, że ani na jego twarzy, ani w oczach nie
pojawił się choćby cień zniecierpliwienia lub rozbawienia.
– To może zapytam inaczej: o jakich górach mówimy? Jesteś początkująca, nie?
Stał swobodnie, z naturalnym wdziękiem charakterystycznym dla wysportowanych osób
doskonale świadomych swojego ciała i panujących nad każdą jego częścią. Rozluźniłam się.
– Zależy w czym…
Uśmiechnęłam się szeroko. Nareszcie! Udało mi się być przy nim sobą! Poczułam się tak,
jakbym za chwilę miała stanąć na podium olimpijskim, gdzie jakiś zramolały starzec wręczy mi
złoty medal, a potem orkiestra zagra hymn. Pierwszy raz zaskoczyłam go odpowiedzią!
Parsknął śmiechem.
– Nie prowokuj mnie, sąsiadko!
Dałam się ponieść fali sukcesu.
– Bo nie dasz się sprowokować?
– Bo może ci to przyjść zbyt łatwo – odparł z uśmiechem.
– Tatry – dorzuciłam pospiesznie. Nie chciałam utracić chwilowej przewagi.
– Masz zaplanowane jakieś trasy?
Rozemocjonowana i podekscytowana chwilowym triumfem, rozpaczliwie usiłowałam
sobie przypomnieć, co mówiła Zuzka, równocześnie starając się przybrać obojętno-wyniosły
wyraz twarzy, jakby wybieranie tras wycieczkowych w Tatrach było czymś, co robiłam tak
często, że przestałam poświęcać temu jakąkolwiek uwagę. Kurde, co to było? Coś z jeleniem?
Jakby Jelenia Góra, tylko inaczej?
– Sarnia Góra! – wypaliłam, po czym uśmiechnęłam się pobłażliwie, udając rozbawienie
wymieszane z lekceważeniem. – Idziemy na Sarnią Górę. Takie tam, wiesz… – Wykonałam
nieokreślony ruch ręką. – Żeby jakoś spędzić dzień. To znaczy, pierwszy dzień – dodałam
szybko.
Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, za to w spokojnych zielonych oczach pojawił
się błysk, którego nie potrafiłam zinterpretować.
– Dzień, mówisz?
– No tak. – Czułam się coraz pewniej i podobało mi się, z jakim zainteresowaniem mi się
przygląda. Jeszcze bardziej podobało mi się, jak obmacał mnie wzrokiem, kiedy na niego nie
patrzyłam. To znaczy, kiedy myślał, że na niego nie patrzę. – Wyruszymy z samego rana, jak
zwykle, żeby wrócić przed zmrokiem. Weźmiemy prowiant, oczywiście. A w góry pojedziemy
busem, żeby… Żeby nie kręcić się w kółko i nie wracać do samochodu, oczywiście.
– Oczywiście. Czyli rozumiem, że już kiedyś zdobyłaś tę… górę?
Wydawało mi się, że słyszę w jego głosie coś w rodzaju zdziwienia. Odebrałam to jako
wyzwanie.
– Jasne! – Lekceważąco wydęłam wargi. – Już dwa… Nie, nawet trzy razy! To piękna
trasa. Trudna, ale piękna. A my uwielbiamy wyzwania – zakończyłam i uśmiechnęłam się
promiennie.
Z powagą skinął głową.
– Oczywiście. Nie wątpię. Jaki nosisz numer? – zainteresował się jak sprzedawca
z Mango.
Nie no, kurwa, trzymajcie mnie. Pan idealny na tym też się znał. Bibliofil, kucharz,
sommelier i przewodnik górski. Pewnie na dodatek kocha kocięta i szanuje dziewice. Albo
odwrotnie.
– Czterdzieści.
– Górskie czterdzieści?
Promienny uśmiech zastygł na mojej twarzy. Nie trzeba było być geniuszem, żeby
zinterpretować moje milczenie.
– Jak naturalnie wiesz… – Czy tylko mi się zdawało, czy jakoś dziwnie zaakcentował
słowo „naturalnie”? – …buty do wędrówek po górach muszą być nieco większe od tych
normalnych, nizinnych. Ze względu na to, że stopa przesuwa się do przodu podczas schodzenia.
Więc te czterdzieści…
– Tak, tak, oczywiście! Nizinne. Chodzi o nizinne czterdzieści. Wczoraj kupowałam te
sandały i tak mi się jakoś utrwaliło.
Wskazałam wzrokiem na swoje stopy. On również na nie spojrzał. I patrzył. I patrzył.
Ponownie zrobiło mi się dziwnie. Na bank fetyszysta stóp! Wreszcie głośno odetchnął i podniósł
wzrok.
– Bardzo ładne. – Czy aby na pewno miał na myśli sandały? Byłam prawie pewna, że nie.
– Bardzo dobrze się składa, bo mam czterdzieści i pół. Powinny być w sam raz.
Spojrzałam na jego stopy. Tak na oko co najmniej czterdzieści pięć, może nawet więcej.
Jak to mówili w mojej młodości? Duża stopa, duży… Kurwa, Mala! Ogarnij się! To jest dobry
chłopak, nie twój typ.
– Masz? Ale skąd masz? – wydukałam z wrodzonym wdziękiem i inteligencją.
– Normalnie, mam. – Otworzył drzwi. – Chodź.
Tym razem nie skręciliśmy do salonu, tylko w lewo, do sypialni. Rozejrzałam się
z ciekawością. Na jednej ścianie wielka szafa z przesuwanymi drzwiami, z obowiązkowym
lustrem oczywiście. Łóżko duże, ale bez przesady. Konstrukcja niska, za to materac, ho, ho! Na
oko miał ze czterdzieści centymetrów grubości. Korciło mnie, żeby sprawdzić, jak się na nim
siedzi.
Albo leży…
Szafa, łóżko i dwie nocne szafki bez szuflad były w jasnym odcieniu zimnej szarości, za
to ściany… Głęboki granat, soczysty burgund, intensywny błękit. Gdyby ktoś mi powiedział, że
można sobie zafundować taki zestaw kolorów, popukałabym się w głowę, ale muszę przyznać, że
wyglądało to zajebiście. Łóżko było przykryte gładką ciemnoszarą kapą i walało się na nim od
zarąbania różnokolorowych poduszek. Jednak coś z nim było, kurwa, nie tak. Jaki facet rzuca
sobie na łóżko poduszeczki?
– Usiądź, proszę.
Rozejrzałam się bezradnie. Na tych podusiach? Dostrzegł moje wahanie, bo gestem
wskazał łóżko.
– Tutaj.
Postanowiłam nie być suką i tego nie komentować. Ostrożnie posadziłam tyłek na
krawędzi materaca. Był miękki. I twardy. Sprężysty. Gęsty. Niesamowity. Poczułam wielką
ochotę, żeby wskoczyć na niego i wytarzać się jak szczeniak.
Gdyby był tu inny facet, tak właśnie bym postąpiła. Choć podejrzewałam, że problem był
raczej ze mną, nie z nim. Na moim miejscu pewnie każda normalna kobieta byłaby zachwycona.
Byłaby?
– Moja siostra jest podróżniczką. Nie ma swojego mieszkania, więc trzyma rzeczy
u mnie. I u mnie mieszka, kiedy na jakiś czas ląduje w Polsce. – Otworzył szafę. – Coś dla ciebie
wybierzemy.
Pochylił się i zaczął grzebać na najniższej półce. Po chwili przyklęknął i zanurzył się
w szafie niemal do połowy. Korzystając z okazji, szybko położyłam się na wznak i rozłożyłam
szeroko ręce. Materac był jeszcze bardziej wygodny, niż się spodziewałam.
– Są!
Pospiesznie wróciłam do pozycji siedzącej. Paweł wygramolił się z szafy i z triumfalnym
uśmiechem podniósł parę butów.
– Naturalna skóra łączona z bardzo wytrzymałym materiałem syntetycznym, membrana
z goreteksu, sznurowanie niemal na całej długości stopy, wytrzymała antypoślizgowa podeszwa,
a do tego jakie lekkie! – wyrecytował jak sprzedawca w sklepie ze sprzętem turystycznym.
– Zobacz.
– Nie będzie zła, że dajesz mi jej buty? – spytałam, nieufnie patrząc na wyglądający
bardzo profesjonalnie trep.
– Jest mi winna więcej niż buty – rzucił, po czym zerknął na mnie z ukosa z taką miną,
jakby natychmiast pożałował, że to powiedział.
Hm… Ciekawe, o co tu chodzi? Chyba wyczuł, że zaraz pociągnę temat, bo szybko do
mnie podszedł z butem w dłoni. Nasze palce zetknęły się, a ja poczułam jego zapach.
Pawła, nie buta.
Zakręciło mi się w głowie. Czyżbym weszła już w ten wiek, że kręcą mnie dobrzy
chłopcy? Nie sądzę. W mojej głowie nadal wyświetlał się głównie niebieskooki bóg seksu. Ale
Paweł też miał coś w sobie… Taki posmak inności.
– Dziękuję. – Podniosłam się z łóżka. Staliśmy bardzo blisko siebie, z dłońmi
splecionymi na bucie. Wyjęłam mu go z ręki i cofnęłam się o krok. To znaczy, zamierzałam się
cofnąć, ale oczywiście trafiłam na łóżko i z rozmachem klapnęłam z powrotem na materac.
Niewiele brakowało, żebym nakryła się nogami.
Paweł zrobił pół kroku wstecz, skrzyżował przedramiona na piersi i przyglądał mi się
uważnie. Już się nie uśmiechał. Dość niezdarnie, ściskając kolana jak pensjonarka, zsunęłam
sandał z prawej stopy. Rzucił we mnie parą nierozpakowanych skarpet. Złapałam je
instynktownie, a on uśmiechnął się szeroko.
– Ale one są zapakowane… – powiedziałam z wahaniem. – Jesteś pewien, że nie będzie
zła?
Lekko wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie chciał o tym gadać. A ja nie zamierzałam
ciągnąć tematu. W zasadzie prawie się nie znaliśmy. To nie moja sprawa, co go łączy z siostrą.
A może dzieli? – przemknęło mi przez głowę.
Czułam na sobie jego wzrok, kiedy wciągałam skarpetę na stopę. Buta chyba dawno nikt
nie używał, bo był starannie zasznurowany. Usiłowałam rozsupłać węzeł, ale nie byłam w stanie
nawet go naruszyć.
– Pomogę ci, Mala.
Podszedł, przyklęknął przede mną, wyjął mi but z ręki. Bez najmniejszego trudu
rozwiązał węzeł, poluzował sznurowadło na całej długości.
– Proszę.
Nie wstał. Klęczał na jednym kolanie, nonszalancko oparty przedramieniem na drugim.
Przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym powoli opuścił wzrok na moje kolana, potem na stopy.
Wstrzymałam oddech, wsunęłam stopę w but. Utknęła w połowie.
– Jeśli można…
Znów włączył mu się tryb cholernego angielskiego gentlemana.
Nie czekał na odpowiedź, tylko pochylił się i zaczął jeszcze bardziej luzować
sznurowadło. Jego twarz znalazła się tak blisko moich nagich kolan, że wyraźnie czułam ciepło
jego oddechu na skórze. Na chwilę znieruchomiał, przymknął oczy, głęboko wciągnął powietrze.
Pochylił się jeszcze niżej, a ja odrobinę, na centymetr, może na dwa, rozchyliłam uda. Nie wiem
po co, chyba z naturalnej przekory. Jedną ręką przesunął delikatnie po mojej łydce, zjechał do
pięty, drugą przytrzymał but i wepchnął mi w niego stopę. Cofając dłoń, ponownie musnął łydkę,
tym razem z dołu do góry. Moje ciało pokryło się gęsią skórką.
Zerknął na mnie spod uniesionych brwi.
– Zasznurować?
Tylko skinęłam głową. Zaczynał mi się podobać. Zły znak.
– Nie za mocno? – zapytał po chwili. – To i tak tylko na próbę. Ty najlepiej będziesz
wiedziała, gdzie ścisnąć, a gdzie poluzować.
Założę się, że ty też sporo wiesz na ten temat, przemknęło mi przez głowę. Mimo iż nie
był do końca w moim typie, byłam pewna, że normalne dziewczyny szalały na jego punkcie.
– Jest w porządku – powiedziałam spokojnym tonem.
– Wstań i sprawdź. Jeśli będzie okej, założymy drugi.
Posłusznie wstałam, niemal ocierając się udem o jego policzek. Wciąż klęcząc, powoli
przesunął wzrokiem od moich stóp w górę, a potem z powrotem w dół. Wstał, splótł dłonie przed
sobą.
– Bardzo dobrze to wygląda – stwierdził z uśmiechem.
Odruchowo spojrzałam na jego dłonie. Pod cienkim materiałem sportowych spodni
wyraźnie rysowało się solidne zgrubienie, którego wcześniej na pewno tam nie było.
– To prawda – odpowiedziałam odruchowo. – Nawet bardzo dobrze. Myślę, że warto
spróbować z drugim.
Zaskoczył mnie. Czego jak czego, ale tego, że mu stanie, akurat się nie spodziewałam.
Mniej bym się zdziwiła, gdyby deklamował wiersze i śpiewał serenady. Zuzka najwyraźniej
miała rację: nic a nic nie znałam się na facetach.
Tym razem przy zakładaniu buta delikatnie trzymał mnie za łydkę, a na koniec przesunął
rękę aż pod kolano. Zrobiłam kilka kroków tam i z powrotem.
– Wygodnie mi! – stwierdziłam z nieukrywanym zaskoczeniem.
Skinął głową.
– Mi mniej.
Wiedziałam. Po prostu wiedziałam, do czego pije. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam
zniknąć stąd jak najprędzej. Inaczej wpieprzę się w kabałę.
– Paweł, bardzo ci dziękuję, ale muszę już lecieć.
Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Nie byłam pewna, co widzę w jego oczach.
Pragnienie? Zdziwienie? Smutek?
– Oczywiście.
– Dziękuję ci pięknie. Ile jestem winna? – zapytałam, ruszając w stronę drzwi.
W górskich czarno-czerwonych butach, z sandałami w ręku.
– Nie wygłupiaj się. Oddasz w naturze.
Zerknęłam na niego z ukosa.
– W sensie: kupisz mi wino, jeśli się sprawdzą – sprecyzował pospiesznie.
– Stoi – rzuciłam z uśmiechem, ale szybko się zreflektowałam. – To znaczy: deal.
– Albo uznajmy to za rekompensatę za jajka – nie darował sobie.
Idąc do drzwi, czułam na sobie jego wzrok. Żałowałam, że mam do przejścia zaledwie
kilka kroków.
– Udanej wyprawy na Sarnią… Górę!
Otworzyłam drzwi, posłałam mu przez ramię zalotne spojrzenie i wyszłam z mieszkania.
– Lubię być dobrze rżnięta – wyszeptałam, sama nie poznając swojego ochrypłego głosu.
Totalnie mnie wzięło. Gdybym nie była pijana, gdybym go znała, nigdy nie pozwoliłabym
sobie na takie teksty. Na szczęście to było jak sen: miałam absolutną, choć niepopartą niczym
pewność, że nikt się o tym nie dowie. Po prostu wiedziałam, że nie był facetem, który lubił się
zwierzać z takich rzeczy. Miałam zamiar dziś totalnie popłynąć i znalazłam do tego idealnego
gościa. Wiedziałam o tym od chwili, kiedy wszedł na imprezę. Z niespotykaną pewnością siebie,
z niewzruszoną miną, seksowny, spokojny, wyluzowany, jak pieprzony feudalny książę,
zaszczycający nas swoją osobą. Wiedziałam, z kim mi się kojarzył; wyglądał jak Uhtred, mój
ulubiony bohater z serialu o wikingach.
Uśmiechnął się pod nosem. Jego twarz od razu złagodniała. Chyba darował mi już tego
„skurwysyna”.
Rozpiął mi stanik i rzucił go za siebie. Nie spuszczając ze mnie oczu, uklęknął przede mną
i szybkim ruchem ściągnął mi majtki. Uniosłam najpierw jedną nogę, a kiedy majtki zwisły na
drugiej stopie, kopnęłam je w ślad za stanikiem. Uśmiechnął się szeroko i wstał… A potem wziął
obie moje piersi w ręce i zaczął je ważyć w dłoniach, jednocześnie jego usta dotknęły mojej szyi.
Znów był delikatny, powoli przesuwał wargi w dół, przez cały czas pieszcząc piersi swoimi
wielkimi łapami. Zarzuciłam mu nogę na biodro i przytuliłam się tak mocno, że nie dałoby się
wcisnąć między nas nawet bibuły. Ale nie obeszło go to ani trochę. Nadal dotykał mnie tak
leciutko, że miałam ochotę zawyć, byle tylko przyśpieszył. Okazało się jednak, że przewiduje moje
reakcje dużo lepiej niż ja… Delikatna pieszczota tak bardzo kontrastowała z tym, co wcześniej
mówił, że nagle poczułam, jak rozlatuję się na kawałki i pierwszy raz w życiu dochodzę tylko
i wyłącznie od tak niewinnego dotyku.
ROZDZIAŁ 5
Dosłownie.
– Mala… – powtórzył seksownie, po czym podniósł mnie i oparł plecami o ścianę. Zrobił
to tak, jakby nie wymagało to od niego najmniejszego wysiłku. Ważyłam 59 kilogramów, a przy
nim czułam się lekka jak piórko. Przesunęłam ręce z jego pleców na pięknie wyrzeźbione
ramiona.
– Chcę cię zerżnąć, Mala – powiedział prosto do mojego ucha. Byłam tak mokra jak nigdy
w życiu. – Mogę? – zapytał, patrząc w moje oczy.
Skurwiel. Dobrze wiedział, że nie tylko może, ale musi. Koniecznie. Zaraz. Natychmiast.
Chciał, żebym to ja postawiła kropkę nad i.
– Skoro nalegasz…
To był dobry krok. Jego spojrzenie się wyostrzyło. Czyli zabawa potrwa dłużej.
– Nie chciałbym cię zmuszać – powiedział niewinnym tonem. – Wolałbym, żebyś była tego
pewna.
Oderwał mnie od ściany i zaniósł do biurka. Posadził mnie na nim i wszedł między moje
nogi. Złapał mnie prawą ręką za brodę…
– Ty po prostu chcesz, żeby było ostro? Prawda, Mala? – odgadł bez pudła, po czym
drugą ręką popchnął mnie tak, że upadłam na plecy. A potem rozpiął rozporek dżinsów
i przyciągnął mnie do siebie.
Policyjne bmw z migającym za tylną szybą napisem POLICJA JEDŹ ZA MNĄ ściągnęło
nas z S7 w Jędrzejowie. Jechałyśmy za nim w milczeniu. Zatrzymaliśmy się zaraz za zjazdem,
w pierwszej zatoczce. Zuza wyłączyła silnik. Z beemki wysiadł postawny funkcjonariusz,
obrzucił Dietera uważnym spojrzeniem, jakby chciał się upewnić, że nie odleci znienacka,
i podszedł od strony kierowcy. Zuzka opuściła szybę i uśmiechnęła się promiennie.
– Dzień dobry, aspirant Krzysztof Kluska z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy
Wojewódzkiej w Kielcach. Proszę przygotować dowód tożsamości, prawo jazdy i dowód
rejestracyjny. I zapraszam panią do nas.
– Oczywiście – odpowiedziała Zuza takim tonem, jakby aspirant Kluska właśnie wyznał
jej, że jest jedynym dziedzicem rodu von Habsburgów, i zapytał, czy zechce wyjść za niego za
mąż. – Już do panów pędzę.
Spojrzał na nią jakoś dziwnie i wolnym krokiem wrócił do wozu. Mimo nie najlepszego
stanu psychicznego, w jakim się znajdowałam, nie mogłam nie zauważyć, że ma całkiem zgrabny
służbowy tyłek. Zuzka zgarnęła torebkę.
– Nic się nie martw – rzuciła, widząc moją grobową minę. – Będzie dobrze.
Jakoś nie bardzo potrafiłam to sobie wyobrazić.
Oczekiwanie na jej powrót umilałam sobie rozważaniami o swojej bezdennej głupocie.
Co ja sobie właściwie wyobrażałam? Że dopadnę gościa i powiem mu: „Hej, to ja jestem tą laską,
którą tak zerżnąłeś u ZZTopów, że jej się pod deklem poprzestawiało. Poznaj moją matkę
i żyjmy razem długo i szczęśliwie”? Nie wspominając o tym, że teraz, kiedy powoli włączały mi
się funkcje myślowe, nie bardzo wiedziałam, jak właściwie miałabym go dopaść. Kazałabym
Zuzce zepchnąć go na pobocze? Jechać za nim tak długo, aż sam by się gdzieś wreszcie
zatrzymał? Z każdą chwilą coraz głębiej pogrążałam się w czarnej dziurze depresji. Kiedy Zuzka
wysiadła z bmw, pomachała funkcjonariuszom jak ulubionemu wujostwu wyjeżdżającemu do
sanatorium i wróciła do Dietera, tkwiłam w niej już po uszy.
– No i co? – spytałam głosem Dartha Vadera nazajutrz po imprezie urodzinowej
u Imperatora.
Machnęła ręką.
– Według taryfikatora. Jest nagranie, nic się nie dało ukręcić.
Nie zabrzmiało to optymistycznie.
– Czyli?
– Tysiąc i dziesięć punktów. Leciałyśmy dwieście czterdzieści siedem na godzinę.
Możliwe, że w lokalnej prasie o nas napiszą – dodała z czymś w rodzaju dumy w głosie.
– O kurwa… – jęknęłam. – Zuzka, ja ten mandat oczywiście…
Znowu machnęła ręką.
– Daj spokój. Zenek zapłaci. Ostatnio trochę nabroił, niech się wykaże.
Nie wierzyłam własnym uszom. Zenek? Nabroił? Ale jak? Częściowym wyjaśnieniem był
ton głosu Zuzki; kiedy kobieta mówi o mężczyźnie w TEN sposób, może mieć tylko jedno na
myśli. Niewiarygodne. Chwilowo byłam zbyt skołowana i przybita, żeby drążyć temat, ale
wiedziałam, że do niego wrócę, jak tylko psychicznie trochę się ogarnę. Zresztą znałam Zuzkę
bardzo dobrze – dopytywanie i tak by nic nie dało. Gdyby chciała, sama by powiedziała. Dlatego
dzielnie milczałam, choć skręcało mnie z ciekawości, co Zenek, ta idealna postać z bajki, mógł
zmalować?
Zuzka usiadła bokiem na fotelu i wbiła we mnie przenikliwe spojrzenie.
– Ty mi lepiej powiedz, co jest, kurwa, grane. Ściągasz mnie z kibla, każesz gnać na
złamanie karku za jakimś astonem martinem i w ogóle zachowujesz się tak, jakby kiedyś przy
pobraniu krwi z rozpędu rozum ci strzykawką odessali. O co chodzi, Mala?
Opuściłam wzrok. Co powiedzieć? Przyznać się do tego, że w okamgnieniu zgłupiałam
do szczętu na widok faceta, który zrobił mi kiedyś tak dobrze, jak jeszcze nikomu nigdy się nie
udało? Że ten facet był u niej na imprezie, więc pewnie go zna? Że od tamtej pory śniłam o nim,
marzyłam o nim, masturbowałam się, myśląc o nim i wyobrażałam sobie na tysiąc sposobów, co
się stanie, kiedy znowu go spotkam, bo nie dopuszczałam do swojej pustej głowy znacznie
bardziej prawdopodobnej możliwości, że nie spotkam go już nigdy? Chyba nie byłam na to
jeszcze gotowa. Chwilowo postanowiłam zachować resztki godności.
– Znajomego zobaczyłam…
Zerknęłam na przyjaciółkę. Zuzka wciąż świdrowała mnie wzrokiem. Miałam wrażenie,
że i tak nic się przed nią nie ukryje.
– No i? – ponagliła mnie z cieniem zniecierpliwienia w głosie.
– No i chciałam… To znaczy wydawało mi się, że… Właściwie to mi się nie wydawało,
bo on… To znaczy ja…
Umilkłam. Sama siebie nie byłam w stanie słuchać; wolałam się nie domyślać, jak mój
bełkot musiał brzmieć w uszach Zuzki. Na szczęście ona też znała mnie całe życie.
Przyglądała mi się jeszcze przez parę sekund, po czym westchnęła głęboko, usiadła prosto
za kierownicą i odpaliła silnik. Dieter zamruczał z nadzieją. Chyba kiedyś marzył o tym, żeby
być samolotem, i liczył na to, że znowu sobie polata.
– Mniejsza o to. Opowiesz, jak będziesz chciała. W każdym razie uprzedzam cię, że na
dzisiaj koniec z pościgami. Limitu punktów karnych mi zabraknie.
Potulnie skinęłam głową. Najchętniej znalazłabym się bardzo daleko stąd. Albo jeszcze
dalej.
Ryba pod Krakowem rzeczywiście była świetna, co odrobinę poprawiło mi humor.
Jeszcze lepiej zrobiło mi się na duszy, kiedy z Zakopianki otworzyła się przed nami panorama
Tatr. Poczułam się prawie jak na wakacjach. Ahoj, przygodo, jak dobrze nam zdobywać góry
i niezbyt młodą piersią chłonąć wiatr!!! Tym bardziej że nie było korków, kawałek dało się już
przejechać nową drogą, a Zuzka litościwie w żaden sposób nie nawiązywała do mojego
idiotycznego zachowania. Zresztą w ogóle niedużo rozmawiałyśmy, głównie słuchałyśmy
muzyki. Na zmianę leciały moja Metallica i Volbeat Zuzki.
„Jerzyk” z zewnątrz może nie prezentował się jakoś oszałamiająco, ale rzeczywiście było
blisko do dworca, okolica była cicha, a w recepcji przywitała nas bardzo miła pani.
Dowiedziałyśmy się, że w pokojach nie wolno palić i że śniadanie jest wydawane od siódmej do
dziewiątej. Zuzka upewniła się, że ping-pong i piłkarzyki działają, po czym wzięłyśmy klucz
i powędrowałyśmy do pokoju na drugim piętrze.
Zeżarłyśmy kolację, a potem uskuteczniłam zakupy w Żabce (cytrynówka i woda
niegazowana dla mnie, wiśniówka i woda gazowana dla Zuzki). Miłą panią w recepcji zamienił
pan nocny stróż, który życzył nam dobrej nocy i eskortował nas wzrokiem podczas wchodzenia
po schodach, żebyśmy, nie daj Boże, jakiejś krzywdy sobie nie zrobiły. Z ulgą przyjęłam
informację, że na śniadanie schodzimy dopiero po ósmej. Wypiłyśmy drugą kolację, chwilę
pogapiłyśmy się w telewizor i powiedziałyśmy sobie „dobranoc”.
Trochę się zdziwiłam, że Zuzka nie zadzwoniła do Zenka, ale pomyślałam sobie, że może
ogarnęła go SMS-em albo WhatsAppem.
– O której nasz bus odjeżdża? – zapytałam po śniadaniu.
– Nie jedziemy busem, a nawet gdybyśmy jechały, to odjechałby wtedy, kiedy wszystkie
miejsca by były zajęte.
– Jak to nie jedziemy busem? – zdziwiłam się. – Przecież głównie dlatego tu mieszkamy:
że na dworzec blisko…
– Jest jeszcze parę innych zalet. A busem pojedziemy jutro, do Kuźnic albo do Doliny
Małej Łąki, albo do Kir. Zależy od tego, w jakiej formie będziemy pod dzisiejszym dniu.
Domyśliłam się, że przez „formę” nie rozumiała stopnia trzeźwości – albo nietrzeźwości,
jeśli ktoś tak woli – tylko stopień zmęczenia po wycieczce. Mojej uwagi nie umknął fakt, że
opcja „jutro nigdzie nie idziemy” w ogóle nie została uwzględniona. Czyli ta Sarnia Gó…
przepraszam, Skała, chyba rzeczywiście musiała być odrobinę mniej wymagająca od północnej
ściany Mount Everestu.
Dojście do Wielkiej Krokwi zajęło nam niecałe pół godziny, po kolejnych dziesięciu
minutach stanęłyśmy przy wejściu do Doliny Białego.
– Idziemy żółtym szlakiem do Ścieżki nad Reglami, potem czarnym na Czerwoną
Przełęcz. Stamtąd skok w bok na Sarnią Skałę, potem dalej czarnym do Doliny Strążyskiej,
później Drogą pod Reglami z powrotem do Białego. Po drodze kupimy prawdziwe oscypki
w bacówce przy Dolinie ku Dziurze i napijemy się żętycy. Trzy i pół, maksymalnie cztery
godziny, jeśli będziemy chciały gdzieś posiedzieć i na widoki się pogapić. W drogę!
– zakomenderowała Zuzka.
Z zegarkiem w ręku zajęło nam to cztery godziny i pięć minut. Po drodze raz prawie
umarłam (na podejściu między końcem Doliny Białego i Ścieżką nad Reglami), raz prawie się
zabiłam (na zejściu z Czerwonej Przełęczy na Polanę Strążyską) i raz prawie się pohaftowałam
(w bacówce przy Drodze pod Reglami). Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że
w Tatrach jest mnóstwo podejść nieporównanie dłuższych, bardziej stromych i ogólnie bardziej
wymagających, ale dla kogoś, kto praktycznie dopiero co wysiadł z samochodu i z górami nie ma
prawie żadnego obycia, krótki odcinek przed miejscem, w którym żółty szlak prowadzący doliną
łączy się z czarnym, to prawdziwa ściana śmierci. Sapiąc jak buldog francuski pod koniec
maratonu, podpierając się językiem i żałując każdego zbędnego kilograma na moim ciele,
cycków nie wyłączając, jakoś pokonałam najostrzejsze podejście z mocnym postanowieniem
wykonania efektownego zgonu na oczach licznych turystów, z których żaden nie okazywał
choćby w połowie tak spektakularnych oznak zmęczenia. O dziwo, okazało się, że po dwóch
minutach odpoczynku jestem w stanie bez większego trudu kontynuować wędrówkę. Tak to się
mogę bawić, proszę bardzo, pomyślałam.
Byłam z siebie bardzo dumna aż do chwili, kiedy dotarłyśmy na Sarnią Skałę. Zastałyśmy
tam piękną panoramę Podhala, fajny widok na Giewont… i dziewczynę w niezbyt
zaawansowanej ciąży.
Oraz dwie zakonnice.
Czyli Zuzka jednak nie przesadzała w kwestii trudności, a raczej łatwości szlaku, ale
w niczym nie zmniejszyło to satysfakcji, jaką dała mi ta pierwsza w moim życiu, lajtowa bo
lajtowa, ale jednak górska wycieczka. Nastroju nie pogorszyła mi podjęta nieświadomie,
zakończona niepowodzeniem próba samobójcza podczas zejścia w Dolinę Strążyską, kiedy
prosty schemat „lewa noga – prawa noga – lewa noga – prawa noga, itd.” okazał się dla mnie
zbyt skomplikowany; potknęłam się o własne stopy i w ostatniej chwili zostałam w dość bolesny
sposób przechwycona przez pień drzewa rosnącego półtora metra obok szlaku. Dobrego
samopoczucia nie zakłócił także łyk żętycy, który za namową Zuzki przełknęłam w chlubiącej się
oscypkowym certyfikatem bacówce u wejścia do Doliny ku Dziurze. Opanowawszy odruch
wymiotny, grzecznie podziękowałam za napitek, za to z wielką przyjemnością wpierniczyłam
dwa przepyszne oscypki. Żałowałam tylko jednego.
Tego, że jesteśmy tu same.
Mocnych, jednostajnych, dogłębnych. Prawą ręką złapał obie moje ręce i przyszpilił mi je
nad głową. Lewą trzymał mnie za biodro, kontrolując całkowicie. I ani przez jedną cholerną
sekundę nie przestawał się ruszać. Z nieznaną mi wcześniej niesamowitą pewnością siebie.
Przecież on mnie w ogóle nie zna… Za to zna moje potrzeby… I to dużo lepiej ode mnie.
– Nie.
Nie bawił się w długie dyskusje. Skąd wiedziałam, że raczej nie był typem dyplomaty
i negocjatora?
– Będzie po mojemu.
Puścił moje ręce i błyskawicznym ruchem podciągnął mnie tak, że oplotłam jego szyję
rękami. Poczułam jego dłonie na moich plecach, jak przytula mnie, dociska do siebie.
Jednocześnie wyczułam jego fiuta, który wchodził we mnie pod całkiem innym, jeszcze bardziej
zajebistym kątem. Zajęczałam głucho wprost w jego usta, a on zaczął mnie mocno całować. Jego
język ruszał się dokładnie w tym samym rytmie co jego fiut. Kiedy milisekundy dzieliły mnie od
orgazmu, nagle przestał.
– Jeszcze nie.
Uśmiechnął się diabelsko, a potem ściągnął mnie z biurka i odwrócił. Potem lekko
popchnął w plecy, a kiedy oparłam się na biurku przedramionami, wszedł we mnie od tyłu.
ROZDZIAŁ 7
Wsunął mi dłoń we włosy. Lewą. Prawą gładził to miejsce na tyłku, które przed chwilą
uderzył. Znów to samo: gwałtowność, a potem rozbrajająca delikatność. I nadal nie przestawał
mnie posuwać. W tym samym momencie szarpnął mną orgazm. Orgazm przez duże O. Już
wiedziałam, że to, co wcześniej nazywałam przyjemnością, to był jakiś totalnie ponury żart.
Dopiero kiedy zobaczyłam różnicę, wiedziałam już, dlaczego z powodu seksu upadały monarchie
i dlaczego ludzie toczyli krwawe wojny. KURWA MAĆ!!! Chcę tego więcej! – pomyślałam od
razu.
Obie ręce trzymał na moich cyckach. Najwyraźniej były w jego guście: bawił się nimi,
obmacywał, miętosił, szczypał. Nigdzie się nie śpieszył, mimo że przed chwilą to ja doszłam, a nie
on. Uświadomiłam sobie nagle, że gram w zupełnie nową grę. Według totalnie innych zasad. To
nie był seks, jaki znałam. To był seks z kimś, kto albo był w te klocki o dziesięć klas lepszy ode
mnie, albo z kimś, komu wyjątkowo się spodobałam. Wolałam przyjąć pierwszą opcję, choć za
drugą oczywiście też bym się nie obraziła. Pewnie prawdziwe były obie. Chwilowo miałam na to
wysmerfowane; ważne, że był doskonały. Precyzyjny, twórczy i za chuja niebanalny. Pochylił się
nade mną i przyszpilając mnie do biurka, zaczął mówić:
– Ej! – oburzyłam się, kiedy wyczułam, jak przenosi ręce na moje włosy i mierzwi je tak
bardzo, że byłam pewna, że to koniec ich egzystencji.
– Co? – zapytał prosto i bardzo cwaniacko. Ton jego głos świadczył o tym, że gość
doskonale wie, co robi. Ale jednocześnie pozostawiał mi pole manewru. Mogłam śmiało
powiedzieć: „Nie rób tak, bądź delikatny”. I pewnie nawet by tego wysłuchał. Co z tego, skoro
jedynym moim marzeniem było, żeby przeleciał mnie tak, jak chce. Wiedziałam, że to spodoba mi
się o wiele bardziej niż kolorowe scenariusze grane przez moje dziewczyńskie serduszko.
– Nic – powiedziałam jak lama. – Chuj z tym, włosy jak trawa – odrosną.
Dobry nastrój wyparował ze mnie w ułamku sekundy. Nie chciałam o tym myśleć.
O błyskawicznym powrocie, o Zuzie, która słusznie wygarnęła mi od kretynek. Nieszanujących
się kretynek, puszczających się z mafiozami – jeśli mam być precyzyjna. Ciągle słyszałam jej
słowa:
– Wytłumacz mi, jak to możliwe, że piękna, mądra i wrażliwa kobieta musi pieprzyć się
z Ramzesem? Mało jest normalnych facetów na świecie?
Zacisnęła ręce na kierownicy, jakby chciała się na niej wyżyć. Mówiła przez zęby.
Zdecydowanie była na mnie zła. Uznałam, że to nie jest odpowiednia chwila, by jej wyjaśnić, że
normalni faceci nic a nic mnie nie kręcą. Usypiam przy nich, nudzę się jak mops i friendzonuję
wszystkich szybciej, niż zdążą poczynić jakiekolwiek awanse. Bo zabierają się do tego jak pies
do jeża. Moją główną, a być może nawet jedyną życiową misją jest nawrócenie na drogę
wierności prawdziwych kurwiarzy. Tak, żeby uznali, że: „O, właśnie dla niej się zmienię!”.
Podobno kiedyś jakiejś lasce się to udało.
Pewnie tej samej, która widziała Yeti.
– No wiesz… – wybrałam bezpieczniejszą opcję. – Nie przesadzaj z tą pięknością.
– Zerknęłam w lusterko.
Zuza ustawiła je tak, żebym siebie widziała. No cóż… Urodę miałam dość oryginalną,
ale… Czy ja wiem? Zbyt ciemne włosy, zbyt ciemne oczy, karnacja też ciemna. Tak jakby
wszystkie cechy mojego wyglądu dopasowały się do zaciemnionego umysłu.
Nos mógłby być trochę mniejszy, usta trochę większe. Przysięgam, że bym je ostrzykała,
gdyby nie robiła tego połowa dziuń w tym kraju. I miałam poprzeczną zmarszczkę na czole,
całkiem konkretną. Ale gdyby odstawić na bok moje wydziwianie, to fakt – niewielu było
facetów, którzy na mój widok mówili zdecydowane: „Fuj!”. Więcej było tych, którzy mówili:
„Wow!”.
– I co widzisz?
Zuzka najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. Cieszyłam się, że nie znałam jej z sali
sądowej. Musiała być na niej prawdziwym dobermanem.
– Cygańską księżniczkę po trzydziestce, w cywilnych ciuchach – zaryzykowałam dowcip.
Nie chciałam, żeby się tak martwiła. W końcu byłam dorosła. To ja decydowałam, z kim
chodzę do łóżka. Gdyby nie to, że wiedziałam, że kieruje nią tylko i wyłącznie troska, nie
omieszkałabym napomknąć, że to nie jej sprawa.
– I co, warto było? – spytała, jakby nie znała odpowiedzi.
– Zuza, daj żyć! Oczywiście, że było warto! Było cudownie. A poza tym jestem pewna,
że to fajny facet, tylko coś mu się w życiu popierdoliło. Coś, na co nie miał wpływu. Nie sądzę,
żeby był zły – stwierdziłam, choć wynikało to tylko i wyłącznie z mojego przeczucia. Nie
miałam realnych podstaw, by tak przypuszczać.
– Przecież ja cię, kurwa, powinnam nagrywać pod kątem ewentualnego wniosku o twoje
ubezwłasnowolnienie! Kiedy go, kurwa, poznałaś? I kiedy udało ci się wylądować w jego łóżku?
– Nigdy nie byłam w jego łóżku. Wskoczyłam dla niego na biurko twojego męża.
Nie wytrzymała. Zjechała na pobocze, zatrzymała samochód, spojrzała na mnie jak na
rozwydrzoną psotną pięciolatkę. Mam wrażenie, że czasem lubiła słuchać o moich chorych
pomysłach. Może na zasadzie kontrastu? Ona nigdy nie zrobiłaby żadnej z tych głupot.
– Ech, dziecko… – westchnęła ciężko.
Potem oczywiście mnie przytuliła i z niezachwianą pewnością siebie orzekła, że wszystko
będzie dobrze i już ona zadba, żebym szybko zapomniała. Yhym. Z pewnością. Nie miałam siły
wyciągać jej z błędu, więc tylko potakiwałam.
– Mala… – wyszeptał przez zęby. Zatrzymał się chwilkę przed tym, zanim doszłam po raz
kolejny, więc lekko ponagliłam go ruchem bioder. Najwyraźniej jednak miał inny plan.
– Napiłbym się, ty też?
Kompletnie wytrącił mnie z rytmu. O kuźwa! Tego jeszcze nikt mi nie zaproponował
w czasie pieprzenia. Byłam w takim szoku, że zadziałał automat:
– W sumie… dawaj! Wprawdzie mogłabym dojść za jakieś piętnaście sekund, ale drinka
też zawsze chętnie opierdolę – wysyczałam.
– Nie bądź zachłanna, cała przyjemność z pieprzenia sprowadza się do tego, że masz nad
nim kontrolę.
– Z dziką rozkoszą.
Puścił do mnie oko i podszedł do szafy, w której Zenek trzymał milion flaszek;
podarunków od klientów.
– Nie wkurwi się? – zaniepokoiłam się, patrząc, jak wyjmuje z niej osiemnastoletnią
single malt.
– Bardzo proszę.
Usiadłam na biurku. Byłam naga, z obcym facetem, w gabinecie męża mojej najlepszej
przyjaciółki. I rozmawiałam z nim o tym, jak lubię pić whisky. To właśnie nazywałam YOLO.
ROZDZIAŁ 9
Równo! Prawa… Lewa… Prawa… Lewa… Równo ciągnij! Nie zanurzaj pióra tak
głęboko. No nie, teraz z kolei za płytko! Spokojnie, bez szarpania. Pilnuj kierunku. Kierunku
pilnuj, bo w brzeg wjedziemy! Sama nie dam rady.
Jejku, to mi się podobało! Szczerze mówiąc, nie znałam siebie od tej strony. Nie miałam
pojęcia, że spodoba mi się bycie kimś w rodzaju dominy połączonej z poganiaczem niewolników.
Płynęliśmy zygzakiem po leniwej, na tym odcinku dość szeroko rozlanej rzece, wzbudzając
popłoch wśród załóg innych kajaków, zmuszając je do nagłego hamowania lub zmiany kierunku
i narażając się na niekiedy mało wybredne komentarze. Pogoda była jednak tak piękna, atmosfera
tak przyjemna, ogólny nastrój błogości tak dominujący i wszechogarniający, że byliśmy
traktowani bardziej jak niespodziewana atrakcja, taki mikrozastrzyk adrenaliny służący
pobudzeniu rozleniwionych zmysłów i jeszcze wyraźniejszemu podkreśleniu ogólnej sielskości,
niż jako rzeczywiste zagrożenie czy dojmująca upierdliwość. I chyba tylko dlatego nikt jeszcze
nie jebnął nas wiosłem.
Poza tym na wodzie panował cholerny tłok. Już widok parkingu powinien dać nam do
myślenia. Choć zjawiliśmy się dość wcześnie, bo przed dziewiątą, Paweł z trudem zaparkował:
tak na oko tłoczyło się tu jakieś sto, może sto dwadzieścia samochodów. Przeważały oczywiście
rejestracje warszawskie, ale było też sporo z bardziej odległych zakątków kraju.
Ani jednej ze Śląska.
Żadnego astona martina.
Opanuj się, idiotko! Twój luby siedzi w pierdlu, chyba że Zuzka już go wyciągnęła.
SIEDZI W WIĘZIENIU! Bo robił dużo złych rzeczy…
I jedną absolutnie doskonałą…
Do tego, że nigdy w życiu nie siedział w kajaku, Paweł przyznał się dopiero w autokarze,
którym wieziono nas z parkingu do stanicy.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Chyba żartujesz?
Z zażenowaną miną pokręcił głową.
– Nie. – Zaraz jednak zhardział. – Założę się, że są rzeczy, których ty też jeszcze nigdy
w życiu nie robiłaś!
Raczej niewiele, pomyślałam, ale uznałam, że roztropniej będzie nie wdawać się
w dyskusję na ten temat.
– Dobra, to nie problem – powiedziałam lekko protekcjonalnym tonem. – Najwyżej
usiądziesz z przodu i tyle.
– A to ma jakieś znaczenie, gdzie się siedzi?
– Zasadnicze. Kajakiem wygodniej steruje się z tylnego miejsca, więc przyjęło się, że
jeśli płynie para mieszana, to z tyłu siada mężczyzna, żeby dzięki swojemu wybitnemu
przenikliwemu umysłowi i nieposkromionej zwierzęcej sile zapewnić partnerce bezcenne chwile
radosnej, bezpiecznej rozrywki niepozbawionej szczypty rozsądnie dawkowanych emocji.
Nie powstrzymałam się, by go lekko nie dojechać.
– Wal się – zaproponował uprzejmie. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek, emancypację,
równouprawnienie, metoo i LGBT. Kieruje ten, kto wie, jak kierować. A zwierzęcą siłą służę
w każdej chwili, bez żadnych ideologicznych podtekstów. – Uśmiechnął się chytrze. – Wszystko
jedno, z przodu czy z tyłu.
Wiedząc już, że to dla Pawła pierwszy raz, oczekiwałam mrożących krew w żyłach scen
podczas zajmowania miejsc w kajaku. O dziwo, poradził sobie jednak zaskakująco zgrabnie.
Miły pan z obsługi odepchnął nas od brzegu i jakby nigdy nic popłynęliśmy w siną dal.
To znaczy zaraz po tym, jak nas dogonił i wręczył Pawłowi wiosło, które ten zostawił
w trawie.
– No dobrze – wykrztusiłam, jak tylko przestałam się śmiać. – Zaczynamy lekcję
wiosłowania, bo jeśli myślisz, że będę cały czas sama machała, to się… to się… – Rozpaczliwie
szukałam w głowie innego określenia niż: „z chujem na łeb zamieniłeś”. – To się mylisz!
– dokończyłam triumfalnie.
Jest się jednak, kurwa, tą humanistką! Wyrazy bliskoznaczne i Mala! Jebany dream team
po prostu. Bądźcie ze mnie dumni!
Muszę przyznać, że z godnością przyjmował zniewagi i szyderstwa, nic sobie nie robił
z uszczypliwości, no i szybko się uczył. Jasne: pływanie kajakiem to nie inżynieria molekularna,
niemniej wymaga jako takiej koordynacji ruchowej, odrobiny wyobraźni przestrzennej, no
i krzepy. A tej Paweł miał aż nadto. Z przyjemnością obserwowałam mięśnie prężące się pod
gładką skórą na jego plecach i barkach, niezbyt duże, ale silne dłonie zaciśnięte na wiosłach,
profil, który widziałam za każdym razem, kiedy z uśmiechem zerkał na mnie przez ramię,
rozbawiony szczególnie soczystym docinkiem albo dumny z dobrze wykonanego manewru. Lub
choćby z tego, że dłużej niż przez piętnaście sekund płynęliśmy w miarę prostym kursem. Muszę
jednak uczciwie przyznać, że z każdą upływającą minutą radził sobie coraz lepiej i coraz rzadziej
musiałam interweniować, wspomagając go albo dobrym słowem, albo ruchem wiosła. Choć nie
powiem, żeby Paweł chwilami mnie nie drażnił. Tylko trochę, ale jednak coś mi zgrzytało.
W zasadzie zgrzytało mi to, że… nie jest Ramzesem. Problem leżał więc zdecydowanie po mojej
stronie.
Na rzece przeważały kajaki dwuosobowe z obsadami mieszanymi. Standardowy zestaw
wyglądał następująco: z przodu nimfa z wyłożonymi na dziób nogami, trzymająca wiosło
wyłącznie po to, żeby nie wpadło do wody; z tyłu On, z dumą prężący mięśnie, silny, mądry
i przewidujący. No i bystry taki, że z zachwytu i zdumienia ryby czołami w dno kajaka waliły.
Trafiały się jednak także jedynki oraz pary jednopłciowe. Szczególną radość sprawiało mi
obserwowanie załóg damskich. Im więcej laski uwagi poświęcały temu, jak się prezentują, tym
mniej dzieliło je od wywrotki, staranowania innego kajaka albo władowania się w brzeg.
Trzyosobowy kajak dostrzegłam tylko jeden: środkowe miejsce zajmowało dumne jak paw,
wielkie psisko, chyba mieszaniec setera irlandzkiego z czymś jeszcze większym i na pewno
potężniejszym. Sądząc po jego minie, bawił się doskonale.
Podobnie jak ja zresztą. Nabrawszy pewności, że mój współzałogant raczej nie
doprowadzi do największej śródlądowej katastrofy w dziejach żeglugi ani nie wywróci nas do
góry dnem, rozkoszowałam się cudownym słońcem, lekkim wietrzykiem, pluskaniem wody i…
zupełnie nieoczekiwanie, bliskością Pawła. Już sam fakt, że miałam go między rozłożonymi
nogami, sprawiał mi dużą przyjemność. Jemu zresztą chyba też, sądząc po spojrzeniach, jakie
rzucał na moje stopy koło swoich bioder. Muszę go nareszcie spytać, czy jak Mort z Pingwinów
z Madagaskaru ma jakiś fetysz związany ze stopami? Wiedziałam jednak, że jeśli potwierdzi, to
zabiję go śmiechem. Słynęłam z tego, że nie pozwalałam nikomu dotykać moich stóp. Kiedy
umawiałam się na pedicure, to na tę godzinę gabinet był tylko dla mnie. Moja kosmetyczka
wiedziała, że zrobię chlew. Jak tylko ktoś dotykał mojej stopy, nawet w celach kosmetycznych,
śmiałam się tak bardzo i klęłam tak głośno, że obecność innych ludzi była absolutnie
wykluczona.
Płynęliśmy niewiele szybciej od nurtu, leniwie poruszając wiosłami bardziej po to, żeby
utrzymać pożądany kierunek, niż żeby nabrać prędkości. Trawiaste, dość monotonne brzegi
ustąpiły miejsca niewielkim zagajnikom i pojedynczym potężnym drzewom. Konary niektórych
z nich sięgały do połowy szerokości rzeki; tam, gdzie takich drzew rosło nieco więcej,
płynęliśmy pod szemrzącym baldachimem liści, w przyjemnym cieniu. Promienie słońca, tu i tam
przedzierające się przez zieloną powłokę, spadały na wodę migotliwymi roztańczonymi plamami.
Z każdą chwilą coraz głębiej zapadałam się w rozleniwiony błogostan.
I z każdą chwilą miałam coraz większą ochotę na Pawła.
– Napiłbym się – powiedział w pewnej chwili.
– Przecież prowadzisz? – odpowiedziałam odruchowo.
Odwrócił się na tyle, na ile pozwalały warunki panujące w kajaku, i spojrzał na mnie
surowo.
– Wiem, że to ci się może wydać dziwne, ale ludzki organizm potrzebuje płynów nie
tylko w postaci alkoholu. A nawet głównie nie w postaci alkoholu.
– Nie irytuj się tak, wujaszku. – Nie mogłam się powstrzymać. – Za parę minut
dopłyniemy do baru „Owca”. Mają fajne żarcie, no i napojów do wyboru, do koloru.
Bezalkoholowych też – dodałam pospiesznie.
– „Owca”? Dlaczego „Owca”?
– Zobaczysz.
„Parę minut” wydłużyło się do dziesięciu, ale Paweł okazał się wyjątkowo dzielny jak na
mężczyznę i chyba tylko ze dwa razy pytał zbolałym głosem, jak długo jeszcze. Bar był
usytuowany na prawym, wyższym brzegu rzeki. Należało przybić do wąskiej piaszczystej plaży,
między pniami dwóch zwalonych drzew, a następnie wspiąć się na około trzymetrową skarpę.
Przy brzegu stało już kilka kajaków; najłatwiej dostępne miejsca między pniami były już zajęte,
musieliśmy więc spłynąć z prądem trochę niżej, po czym zawrócić i przybić do brzegu z drugiej
strony większego pnia. Manewr nie należał do najtrudniejszych, ale, ze względu na niewielkie
doświadczenie załogi, pierwsze podejście zakończyło się klapą. Musieliśmy odpuścić, cofnąć się
i ponowić próbę.
– Jak powiem „lewa”, to ciągniesz lewym wiosłem, jak powiem „prawa”, to prawym
– wydałam szczegółowe instrukcje, nauczona niedawnym niepowodzeniem.
Poczułam się jak pani pedagog. Aż szkoda, że nie mam na nosie okularów. Zuzka zawsze
twierdziła, że wyglądam w nich jak nauczycielka z pornola. Akurat w tej sytuacji sprawdziłoby
się jak złoto.
Trochę czasu zajęło nam ustawienie kajaka pod odpowiednim kątem. Podczas
przygotowań nurt zniósł nas dobrych kilka metrów w dół rzeki; już miałam wydać komendę
„Lewa!”, żeby ostro ruszyć do przodu, kiedy w lukę między nami i pniem swobodnie i bez
najmniejszego trudu, jak po sznurku, wpasował się czerwony kajak, który właśnie nadpłynął
z prądem. Żadnych przygotowań, żadnego ustawiania się, kombinowania, manewrowania.
Z przodu siedziała atrakcyjna blondyna z wydatnym biustem, z tyłu starszy od niej gość
o sympatycznej twarzy, w staromodnym ni to słomkowym, ni to rafiowym kapeluszu. Pracowali
wiosłami tak, jakby całe życie nie robili nic innego. Kajak dobił do brzegu pod idealnym kątem,
z doskonale dobraną prędkością. Mężczyzna sprawnie wyskoczył, wciągnął dziób głębiej na
brzeg, pomógł dziewczynie wyjść z kajaka. Tak się to powinno robić! – pomyślałam, ale wzięłam
poprawkę na Pawełka debiutanta i postanowiłam być wyrozumiała.
Po pięciu minutach i kilku mniej lub bardziej nieudanych próbach zrobiliśmy to samo.
– Piwa bym się napił. Albo jeszcze chętniej wódki – oświadczył spocony, zasapany
i trochę zawstydzony Paweł, kiedy usiedliśmy przy jednym ze zbitych z desek stołów.
– Wiem, że to ci się może wydać dziwne, ale ludzki organizm potrzebuje płynów nie
tylko w postaci alkoholu. A nawet głównie nie w postaci alkoholu – odparłam z kamienną
twarzą.
Zrezygnowany machnął ręką.
– Tak tylko mówię. Co ci przynieść? Może coś zjesz? Bo ja chyba tak.
Bar mieścił się w budynku jeszcze wyżej na już mocno wypłaszczonej w tym miejscu
skarpie. Dolatywały stamtąd apetyczne zapachy. Zastanowiłam się.
– A wiesz, że to dobry pomysł? Chodź, zobaczymy, co dają.
Zostawiliśmy klapki i plecak z ciuchami na straży stolika i na bosaka powędrowaliśmy do
baru. Niewielka kolejka stała do zamówień; druga, nieco dłuższa, po odbiór potraw. W tej
pierwszej dostrzegliśmy blondynę i gościa w kapeluszu. Blondyna prowadziła ożywioną dyskusję
ze sobą:
– Krokiety! Tak, krokiety z kapustą i grzybami. Ale czy aby na pewno na oleju smażone?
Hm… To może barszcz? Ale czy nie na rosole? Hm… Kazimierz, jak myślisz?
Facet w kapeluszu – Kazimierz, jak się okazało – z miłym uśmiechem wykonał
nieokreślony ruch głową i ramionami.
– No tak, masz rację. Nie wiadomo. To ja zapytam. Albo poproszę, żeby sami coś
wegetariańskiego polecili.
Miała miły głos, piękne pogodne oczy i promieniowała pozytywną energią. Sporą jej
część zamieniała w fale dźwiękowe; ciekawe, co robiła z resztą?
– I co, widzisz coś ciekawego? – spytałam, odwracając się do Pawła. Dzięki temu
zobaczyłam, jak z wyraźnym żalem odrywa wzrok od biustu blondyny. – W jadłospisie!
– dodałam lodowatym tonem.
Speszył się, ale nawet nie w połowie tak bardzo, jak mogłabym sobie życzyć.
– Słucham? Ach, tak… – Pobieżnie obrzucił wzrokiem tablicę z menu. – Burgera wezmę.
Na ostro. I piwo bezalkoholowe. Deser też będzie na ostro, jak mi się wydaje – dorzucił
z cwaniackim uśmiechem.
Chłopaczku, nie chcesz w to ze mną grać. Poznałeś mnie, kiedy nie byłam w formie.
Teraz wracam do żywych. Wciągnę cię jak kurczaka z KFC – pomyślałam, udając, że jestem
całkowicie pochłonięta lekturą jadłospisu.
– Dla mnie to samo – zdecydowałam szybko, po czym spojrzałam na niego znacząco.
– Ale nie na ostro. Boję się, że na ostro to my we dwoje nie damy rady.
Nawet mu powieka nie drgnęła. Choć napiął mięśnie w taki sposób, jakby się hamował.
Ciekawe, po co, skoro lubiłam facetów, którzy się przy mnie nie hamują?
– No i piwo prawdziwe, ma się rozumieć – kontynuowałam.
– Wracaj do stolika, a ja zostanę i wszystko przyniosę.
No jasne, znów powrócił Pan Idealny.
Po drodze, za zgodą jakiejś sympatycznej pary z dwojgiem absolutnie niesympatycznych,
rozwydrzonych bachorów, zgarnęłam niepotrzebny im leżak, dotargałam go do naszego stolika,
rozłożyłam go, rozsiadłam się na nim i zagapiłam na rzekę. Słońce prażyło mocno, ale ja
siedziałam w miłym cieniu. Na wysokiej skarpie dało się odczuć lekkie podmuchy wiatru, do
moich uszu docierał gwar rozmów, szum liści, czasem jakieś okrzyki z wody, pobrzękiwanie
dzwonków i pobekiwanie owiec. Właśnie, pomyślałam leniwie. Muszę pokazać Pawłowi owce.
Pasły się za ogrodzeniem z drewnianych sztachet. Cztery albo pięć sztuk, z przepisowymi
dzwonkami, zupełnie jak krowa w reklamach Milki.
Ogarniało mnie coraz większe rozleniwienie. Patrzyłam na rzekę spod półprzymkniętych
powiek i kto wie, czy nie zapadłabym w drzemkę, gdyby nie…
Nie, to niemożliwe!
Senność ulotniła się w ułamku sekundy. Wyprostowałam się, pochyliłam do przodu i ze
zdumieniem wytrzeszczyłam oczy.
Na wodzie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie niedawno Paweł i ja
przygotowywaliśmy się do próby desantu, manewrował jaskrawoniebieski dwuosobowy kajak.
Miejsce z przodu zajmowała dwudziestokilkuletnia dziewczyna z opadającymi do ramion mocno
tlenionymi włosami. Była ładnie opalona, miała paznokcie u dłoni pomalowane na tak
intensywny pomarańczowy kolor, że rzucały się w oczy nawet z tej odległości, od pasa w górę
ubrana była w trzy jadowicie zielone, przeplecione sznurowadła udające biustonosz od kostiumu
kąpielowego. Chciałabym powiedzieć, że wyglądała w nich jak baleron, ale niestety; albo
sznurowadła były wykonane z jakiegoś kosmicznego, niewrzynającego się w ciało materiału,
albo dziewczyna miała tak jędrny biust i całą resztę, że efekt baleronu nie mógł wystąpić.
Rezultat końcowy był może cokolwiek wstrząsający ze względu na skąpość stroju, ale na pewno
estetycznie akceptowalny. Jednak to nie dziewczyna przykuła moją uwagę.
Z tyłu, dziarsko i całkiem sensownie manewrując wiosłem, siedział Zenek. Zenon
Zarębski, jedna trzecia kancelarii „Rochacki, Wij i Zarębski”, jedna druga ZZTopów, mąż
i towarzysz życia mojej najlepszej przyjaciółki, superinteligentny, fajny gość, doskonały kompan
i imprezowicz, mądry człowiek, na którego zawsze można było liczyć.
W takich sprawach kobiecy instynkt z reguły działa niezawodnie. Dziewczyna, mimo
wyzywającego stroju, na pierwszy rzut oka nie wyglądała na kurwę, ale dałabym się
poszatkować, przepuścić przez maszynkę do mięsa, a na koniec usmażyć w głębokim oleju, że
nie jest ani młodszą siostrą Zenka, ani odległą kuzynką ze strony jego ciotki, ani skarbniczką
Koła Miłośników Kajakowania przy Okręgowej Izbie Adwokackiej, którą zabrał na służbowy
rekonesans w celu wyboru trasy na tradycyjny spływ organizowany co roku w urodziny dziekana
Izby. Wiedziałam, po prostu WIEDZIAŁAM, że jest jego dupą. Zenka, znaczy się, nie dziekana.
Ty podły, zakłamany, skurwysyński, jebany padalcu!
Tyle pozostało z moich uczuć do Zenka, choć jeszcze piętnaście minut temu
przysięgłabym, że kocham go najbardziej ze wszystkich mężczyzn na świecie. Oczywiście
platonicznie, ma się rozumieć.
Powiedzieć, że poczułam się tak, jakby trafił mnie grom z jasnego nieba, to nic nie
powiedzieć. Mało tego: zaraz potem, a może w tej samej chwili, uderzył drugi.
Ja już gdzieś kiedyś widziałam te paznokcie. I czemu, kurwa, mam wrażenie, że jakiś
fragment układanki właśnie wskoczył mi na właściwe miejsce? Tylko dlatego nie wstałam
z leżaka, nie wbiegłam do wody i nie zajebałam mu swoim czerwonym wiosłem centralnie w ten
tępy, pusty łeb.
Załoga jaskrawoniebieskiego kajaka najwyraźniej nie mogła dojść do porozumienia.
Widać było, że dziewczynie bardzo zależy na przybiciu do brzegu, Zenek natomiast, sądząc po
jego minie i niemrawych poruszeniach wiosłem, nie miał nic przeciwko pozostaniu na wodzie.
Zresztą nawet gdyby podzielał pragnienia swojej towarzyszki, niewiele by to zmieniło; w czasie,
który spędziliśmy przy barze, ostatnie wolne miejsca przy brzegu zostały zajęte i teraz można
było cumować już tylko w drugiej linii, doczepiając się do częściowo wyciągniętych na brzeg
kajaków, a na to chyba ani Zenek, ani dziewczyna nie mieli ochoty. A może zwłaszcza Zenek,
sądząc po mimice. Po ostrej wymianie zdań obrażona laska z łomotem odłożyła wiosło, a Zenek
z kwaśną miną kilkoma sprawnymi ruchami ustawił kajak dziobem w dół rzeki. Po kilkunastu
sekundach niebiesko-pomarańczowo-zielona pstrokacizna znikła za zakrętem.
A ja zostałam na leżaku, nienaturalnie wyprostowana, z rozdziawionymi ustami
i mętlikiem w głowie.
– Wszystko w porządku? – spytał Paweł, stawiając na stole tacę z dwoma burgerami
i piwami.
– Słucham? – Ocknęłam się. – Tak, jasne. Jak najbardziej.
Nie wyglądał na przekonanego.
– Bo masz taką minę, jakbyś zjawę w biały dzień zobaczyła. Albo swojego byłego
z Jennifer Lopez, albo tatę z sąsiadką…
Jasnowidz cholerny, czy co?
– To z głodu pewnie. Dawaj to ścierwo!
Dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem głodna. Widok i zapach potężnego burgera nie
sprawiły jednak, że zapomniałam o jaskrawoniebieskim kajaku. Aby nie zwariować,
skoncentrowałam się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb organizmu. Kurwa, jak on mógł?
Zenon, ty tępy chuju! Jak mogłeś? Byliście jedyną ostoją mej wiary w to, że ludzie potrafią się
jeszcze kochać! Nie tylko w sensie fizycznym, ale też psychicznym. Cały ten jebany syf w moim
życiu tłumaczyłam sobie tym, że po prostu nie trafiłam na odpowiedniego mężczyznę. Zuzka
trafiła. Więc jak, złamany kutasie, mogłeś jej to zrobić? Jedna butelka piwa okazała się dalece
niewystarczająca. Druga prawie zaspokoiła moje pragnienie, ale nadal nie stępiła wkurwienia…
Dopiero kiedy wybrałam resztką bułki sos z talerza i dopiłam trzecie piwo, trochę się
uspokoiłam. Muszę coś zrobić. Muszę powiedzieć Zuzce. Ale jeszcze nie wiem jak i z pewnością
tym razem nie będę działała „na pałę”. Sprawa była za poważna. Jednocześnie czułam, że muszę
jakoś zbić emocje. Nie miałam zamiaru wprowadzać Pawła w osobiste sprawy mojej przyjaciółki
– nie znałam go na tyle dobrze, nie był moim facetem. Opcja zwierzeń nie wchodziła w grę.
Równocześnie uświadomiłam sobie, że chyba jednak nie wszystkie podstawowe potrzeby mojego
organizmu zostały zaspokojone. A raczej że muszę coś odjebać w odwecie za to, co zobaczyłam.
Tak jakby seks z Pawełkiem mógł wybić mi z głowy obraz Zenka i tego szlaucha w kajaku.
I Ramzesa w więzieniu. I mojej zupełnie nieistotnej egzystencji, skupionej na przechlewaniu
życia.
Zerknęłam spod oka na Pawła. Właśnie kończył swojego burgera. Jadł wolniej ode mnie,
bo co jakiś czas robił przerwy i intensywnie oddychał przez usta. Czyli ostry hamburger okazał
się naprawdę ostry.
Kiedy szliśmy, a właściwie zsuwaliśmy się do kajaka, usłyszałam fragment rozmowy
przy stoliku stojącym najbliżej krawędzi skarpy:
– Hm… W sumie nie najgorsze, ale mogliby dodać trochę więcej pieprzu ziołowego.
Ciekawe, skąd biorą zioła? Zdaje się, że tam przy owcach widziałam miętę i kolendrę. Aż się
prosi, żeby mieć coś własnego, nie ze sklepu. Piwo doskonałe, prawda? A jak twój gulasz? Bo to
gulasz, prawda? Jak ci smakuje?
Zaintrygowana, z trudem wyhamowałam i spojrzałam w prawo; no tak, to była ta para
z kajaka i sprzed baru. Siła spokoju w zabawnym kapeluszu i trajkoczący dynamit z falującym
biustem.
Chwila ciszy, po czym grzecznie, niezobowiązująco i uprzejmie:
– W porządku.
Blondyna załamała ręce w teatralnym geście.
– Kazimierzu! Taka z tobą zawsze rozmowa!
Przewróciła oczami. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę, uśmiechnęła się
i mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Jak to się mówi? Przyciąganie przeciwieństw? Pasowali
do siebie jak yin i yang. Nie przypuszczałam, że coś takiego naprawdę występuje w przyrodzie.
Zwłaszcza po tym, co parę chwil temu zobaczyłam na wodzie. Może jednak jest jeszcze
nadzieja? Nadzieja zawsze była moją drugą matką.
Tym razem podczas wsiadania do kajaka obawiałam się popisów z mojej, nie z Pawła
strony. Trzy piwa to jednak trzy piwa, zwłaszcza w takim upale. Poszło mi jednak zadziwiająco
sprawnie, tyle że rąbnęłam się w kostkę prawej nogi tak, że świeczki stanęły mi w oczach. Paweł,
nieustająco dżentelmen, zaczekał, aż usadowię się na kapoku, po czym zepchnął kajak na wodę,
wszedł w nią po kolana i zaskakująco zwinnie wgramolił się do środka. Prąd sam ustawił nas
dziobem we właściwym kierunku.
– Wiesz co? – powiedziałam leniwie po jakichś trzech minutach. – Ty wiosłuj. Mnie się
nie chce. Powierzam ci życie moje i moich niepoczętych jeszcze dzieci. Po drodze nie ma
żadnych wodospadów, więc jest szansa, że nas nie zabijesz.
– Tak jest, kapitanie! – wykrzyknął ochoczo.
Powinno to wzbudzić moją czujność, ale moja czujność ledwo dyszała przygnieciona
świadomością, że Zenek to zwykła kurwa. Czujność była dodatkowo zmasakrowana potężnym
burgerem, utopiona w trzech piwach i ukołysana lekkim bujaniem kajaka niesionego
niespiesznym nurtem wśród szumu liści i trzcin, pluskania wody, śpiewu ptaków,
przytłumionego gwaru rozmów i wybuchów śmiechu z innych kajaków. Prawie zapomniałam, co
przed chwilą widziałam i jakie to będzie miało konsekwencje. Odchyliłam głowę do tyłu
i gapiłam się w niebo. Było soczyście niebieskie, jak z Photoshopa, a wiatr przesuwał po nim
nieskazitelnie białe, zaskakująco zwarte obłoki. Miały ostre, wyraźne krawędzie, jakby wycięto
je z papieru, ale równocześnie były oszałamiająco trójwymiarowe: grube, solidne, pękate.
Ciężkie, a równocześnie kompletnie nieważkie. Niemal namacalnie bliskie, a równocześnie
nieosiągalne, jakby przeniesione z innego wymiaru, w którym czas i przestrzeń zdawały się…
Jeb!
– Kurwa! – wyrwało mi się. – Co się stało?
Staliśmy zaryci dziobem w brzeg porośnięty nieprzyzwoicie zieloną trawą. Parę metrów
dalej stały niskie drzewa, otaczające nas po bokach i z tyłu trzciny całkowicie zasłaniały widok
na rzekę. Paweł wysiadł z kajaka, odwrócił się do mnie i wyciągnął do mnie rękę.
– Widziałem tam przed chwilą kota. To totalne pustkowie. Nie przeżyje bez pomocy.
Musimy go uratować.
Migiem wyskoczyłam z kajaka. Rozglądając się uważnie dokoła, przeszliśmy przez łąkę,
zagłębiliśmy się w krzaki.
– Mały był? Duży? Jakiego koloru? Może komuś zaginął…
Idący przede mną Paweł zatrzymał się i odwrócił do mnie z uśmiechem, który mógł
wskazywać tylko na jedno. Dałam się podejść jak gimnazjalistka.
– Chodź, pokażę ci małe kotki… – wymruczał, przyciągając mnie do siebie. – Nie znałaś
tego?
– Nie, mendo – odpowiedziałam spokojnie. Taki mi się podobał. Z takim mogłam się
bawić.
Czułam jego ręce na biodrach, czułam jego usta na szyi. Było mi całkiem dobrze… Oparł
mnie o pień jakiegoś drzewa, ani na chwilę nie przestając badać rękami mojego ciała. Jedną rękę
wsunął pod koszulkę, drugą dotknął policzka.
– Dobrze wiem, że nieprawdopodobnie cię jara dręczenie mnie, ale może byśmy z tym
skończyli?
Pocałował mnie mocno. To było niesamowicie przyjemne. Właściwie, czemu nie?
Ramzesa już nie ma, w zasadzie chyba nigdy go nie było. Czasem miałam wrażenie, że tamta noc
tylko mi się przyśniła. A tu mam faceta: normalnego, fajnego, dużo przystojniejszego i sądząc po
tym, co wyczuwałam na brzuchu, bardzo poważnie zainteresowanego moją skromną osobą.
– Nie dręczę cię. Po prostu onieśmiela mnie twoja chłopięca doskonałość…
– wyszeptałam i wplotłam ręce w jego blond włosy.
Popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Serio? W takim razie wyjątkowo dobrze to ukrywasz.
Czułam, że jego wszędobylskie dłonie rozpinają mi spodenki. Po chwili włożył we mnie
dwa palce i zaczął nimi rytmicznie poruszać. Oparłam głowę o drzewo i przymknęłam powieki.
– Otwórz oczy – wyszeptał, a potem mnie pocałował.
Chciałam więcej, chciałam już, chciałam dojść i przestać nareszcie myśleć o tamtym
pieprzonym gangsterze. Całował mnie uparcie, coraz intensywniej poruszając ręką, a ja czułam,
że zaczynam tracić nad sobą jakąkolwiek kontrolę.
– Tato, a co ten pan robi tej pani? – usłyszałam dziecięcy głos.
Kurwa mać! Poczułam, że Paweł też zesztywniał. To znaczy cały zesztywniał, a nie tylko
tam, na dole. Oparłam głowę o jego szyję, żeby nie musieć patrzeć na naszą widownię. Ja
pierdolę, ale dramat! Na pociechę pozostał mi tylko fakt, że głos dobiegał zza pleców Pawła,
więc dziecko nie mogło widzieć za wiele. Istniała realna szansa, że nie zniszczyliśmy mu
psychiki.
– Oni się tak bawią – usłyszałam męski głos. Niewiele brakowało, żeby facet udławił się
tłumionym śmiechem. – Chodź, Andrzejku. Tata da ci ciastko.
Przez dobrą minutę staliśmy jak wmurowani. Ledwo ośmielałam się oddychać.
– Mam czterdzieści lat i nigdy w życiu nie przydarzyło mi się coś takiego…
– wymamrotał wreszcie Paweł.
Unikał mojego wzroku.
– To nie twoja wina, też tu byłam.
Odważyłam się zerknąć znad jego barku i zobaczyłam znikających między krzakami
około siedmioletniego chłopca i korpulentnego mężczyznę. Kurwa, emigruję do Australii. Albo
nawet na Nową Zelandię. To jedyne wyjście.
Czar prysł, nastrój szlag trafił. Lekko odepchnęłam Pawła.
– Wracamy?
W samochodzie panowało milczenie, ale nie cisza. Łomot Wherever I May Roam
Metalliki działał kojąco na moje nerwy, a Pawłowi najwyraźniej nie przeszkadzał
w prowadzeniu, bo nie protestował, kiedy podkręciłam głośność prawie do połowy skali.
Miałam o czym myśleć. Zenek w niebieskim kajaku z oplecioną sznurówkami laską, ja
z Pawłem na łące, z jego palcami w cipce… Cholerny słodko-gorzki koktajl, z którym już zawsze
będą mi się kojarzyły woda, kajaki i słońce. Dwie strony tej samej monety. Po prostu życie. Ja
pierdolę.
Jeszcze trochę drżały mi nogi, ale mimo to nie potrafiłam wyrzucić z pamięci Zenka
i dziewczyny z pomalowanymi na pomarańczowo paznokciami. Oczywiście nie mogłam mieć
stuprocentowej pewności, ale ich zachowanie – choćby sposób, w jaki się sprzeczali o to, czy za
wszelką cenę przybijać do brzegu, czy jednak płynąć dalej – świadczyło o tym, że nie są ze sobą
pierwszy raz. Że to nie ich pierwszy wspólny wypad. Że to nie pierwsza wycieczka. Że są ze
sobą już od dłuższego czasu.
Fuck!
Pierwszą rzeczą, jaką powinnam zrobić, to zadzwonić do Zuzki, ale… No właśnie: ale…
Nie chodziło o to, co jej powiem, bo to akurat było dość oczywiste. „Cześć, Zuza. Nie uwierzysz,
ale właśnie widzę twojego faceta w kajaku z prawie gołą laską… Gdzie jestem? Nie, nie koło
terminala kontenerowego w Świnoujściu. Dlaczego miałabym być koło terminala kontenerowego
w Świnoujściu?… Zenek pojechał oglądać tereny pod rozbudowę?… No to go, kurwa, trochę
zniosło z kursu. Na Wkrze jestem… Co? Nie, to taka rzeka. Niedaleko Warszawy… No pewnie,
że jestem pewna! Co ty myślisz, że rzeki od portu w Świnoujściu nie odróżnię?”
Chodziło o to, co ona powie. A raczej co zrobi.
Jeszcze kilka dni temu, przed podróżą do Zakopanego, nie przejmowałabym się tym aż
tak bardzo. Jednak właśnie wtedy, a konkretnie w chwili, kiedy usłyszałam, jakim tonem mówi:
„Daj spokój, Zenek zapłaci. Ostatnio trochę nabroił, niech się wykaże”, zaświeciło mi się
ostrzegawcze światełko. Byłam gotowa iść o zakład, że nie wsadził prania do zmywarki zamiast
do pralki (choćby dlatego, że mieli gosposię), nie umył włosów na klacie jej szamponem za trzy
stówy (choćby dlatego, że trzymała go niemal pod kluczem) ani nie zapomniał wyjść z psem na
spacer rano, w południe i wieczorem (choćby dlatego, że nie mieli psa). Nie, w grę wchodziło coś
całkiem innego. Bardzo prawdopodobne, że to „coś” używało sznurowadeł zamiast kostiumu
kąpielowego i pomarańczowej farby odblaskowej do malowania paznokci.
Obawiałam się… Nie, byłam całkowicie pewna, że gdybym powiedziała Zuzie, co
widziałam, wydarzyłoby się coś bardzo przykrego. Że na przykład wyprowadziłaby się z domu.
Nie można było wykluczyć, że coś takiego i tak się kiedyś wydarzy, ale nie zamierzałam
przykładać do tego ręki.
Przynajmniej nie teraz.
Przeleciały Don’t Thread on Me i Through the Never, z głośników popłynęły może nie do
końca kojące, ale na pewno bardziej refleksyjne dźwięki Nothing Else Matters. Piosenka
o miłości, jak by nie było. O trudnej miłości. Zespół jedzie w trasę, muzyk na długo rozstaje się
z dziewczyną. Prawie jak prawnik, który jeździ po Polsce, pokazując potencjalnym klientom
atrakcyjne tereny inwestycyjne po trzy tysiące za metr kwadratowy.
I całkiem przypadkowo ląduje na Wkrze z półnagą laską w kajaku.
Wjeżdżaliśmy, a raczej wpełzaliśmy do Warszawy wylotówką na Trójmiasto. Nawet
w dzień powszedni nie należało to do przyjemności – w weekend byłby to prawdziwy koszmar.
Paweł zaczekał, aż wybrzmią ostatnie dźwięki gitary Jamesa Hetfielda, i ściszył muzykę.
– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedział, patrząc przed siebie z takim napięciem,
jakby zamiast prostej jak kij, zapchanej do granic możliwości drogi i bagażnika jakiejś leciwej
toyoty miał tam kompletnie pustą przestrzeń jakiegoś toru wyścigowego.
– Mnie też.
Byłam gotowa iść o zakład, że niepokoiliśmy się z kompletnie różnych powodów.
Delikatnie położyłam lewą dłoń na jego udzie. Zerknął na nią, zaraz potem na mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Myślę, że będzie jeszcze okazja poszukać zagubionych kotków…
– Dla zagubionych kotków jestem gotów na wszystko – odparł, udając, że znowu
interesuje go wyłącznie widok za przednią szybą. – Pozwolisz, że teraz ja coś włączę?
– Jasne. Nie lubisz metalu? – zmartwiłam się.
– Lubię mnóstwo gatunków muzyki.
– Disco polo też?
Wzruszył ramionami.
– To akurat nie moja bajka, ale na pewno nie szydzę z tych, którzy tego słuchają. Kto wie,
może kiedyś sięgną po coś innego? Tak samo jest z książkami.
Wyrozumiały intelektualista, bez zapędów moralizatorskich. Żyj i daj żyć innym. Pan
Idealny do kwadratu albo już do sześcianu.
Nightwish, Endless Forms Most Beautiful. Jakoś wcale się nie zdziwiłam, że Paweł to
lubi. Fajna, melodyjna i zarazem mocna muzyka, super aranżacje, a tematyka też nie
o majteczkach w kropeczki, tylko o ewolucji, pochodzeniu życia na Ziemi i tak dalej. Po tej
płycie, chyba w ramach uznania za popularyzowanie wiedzy i nauki, na cześć zespołu jakiegoś
nowo odkrytego kraba nazwano. To znaczy krab był nowo odkryty, ale nie całkiem nowy, bo
miał sto pięćdziesiąt milionów lat. Krótko mówiąc, był skamieliną.
Ogarnij się! W myślach strzeliłam sobie z liścia w twarz, żeby doprowadzić się do
porządku. Za dobrze się znałam. Zawsze kiedy trzeba było podjąć jakąś ważną decyzję, gotowa
byłam robić wszystko, byle jak najbardziej odwlec ją w czasie. Nawet myśleć
o stupięćdziesięciomilionoletnich krabach.
Co robić? Powiedzieć jej czy nie powiedzieć? Narazić najlepszą przyjaciółkę na potężny
wstrząs psychiczny czy milczeć i bezczynnie patrzeć, jak wrzód pęcznieje i zaognia się coraz
bardziej, żeby wreszcie pęknąć z hukiem, opryskując wszystkich dokoła cuchnącym syfem?
Sprawa byłaby odrobinę prostsza, gdyby chodziło o Zuzę i o jakiegoś totalnie obojętnego mi
palanta, ale po pierwsze: Zenek na pewno nie był palantem (a przynajmniej tak mi się do tej pory
wydawało), a po drugie: na pewno nie był mi totalnie obojętny. Znaliśmy się od lat, wypiliśmy
razem niejedno morze wina, w dawnych czasach ogromnie mi imponował lekko zgryźliwym,
trochę abstrakcyjnym poczuciem humoru i luzem, z jakim traktował zarówno siebie, jak
i wszystkich dokoła. Później, kiedy zaskakująco szybko wszedł w świat wielkich interesów
i wielkich pieniędzy, luz stał się wyraźnie mniejszy, ale wciąż dogadywaliśmy się bez
najmniejszych problemów i bardzo się lubiliśmy. Przyjaźnią chyba bym tego nie nazwała, a już
na pewno nie taką, która uprawniałaby mnie do bezpośredniego ingerowania w jego osobiste
sprawy, ale…
Zaraz, zaraz! A właściwie dlaczego? Czy kilkunastoletnia znajomość i fakt, że był mężem
najbliższej mi osoby na świecie, nie dawały mi prawa do przeprowadzenia z nim szczerej
rozmowy? Bez moralizowania, bez kręcenia głową i grożenia palcem? Tylko po to, żeby
wiedzieć, co jest właściwie grane? Nie dla zaspokojenia mojej próżnej ciekawości, tylko dla
dobra Zuzki? Niezależnie od tego, co się działo, jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby
kompletnie mu na niej nie zależało.
Z rozmachem uderzyłam dłonią w udo.
– Właśnie! – powiedziałam z satysfakcją.
Paweł odruchowo zwolnił z dziesięciu do pięciu kilometrów na godzinę i spojrzał na mnie
z niepokojem. Machnęłam ręką.
– Nie przejmuj się. Dobry pomysł przyszedł mi do głowy.
Nie pierwszy raz w życiu pomyliłam się, i to bardzo.
Podał mi szklankę z wypasioną whisky zmieszaną z colą. Zenek pewnie odwaliłby kitę,
widząc, jak profanujemy wybitny trunek, ale chwilowo nie było to moje największe zmartwienie.
Dlatego że nowo poznany bóg seksu właśnie stanął między moimi nogami i wylał połowę
zawartości swojej szklanki na moje cycki. A potem podniósł na mnie te szalone oczy i zaczął ją
zlizywać. Nie był przy tym delikatny. Ssał, lizał, gryzł. Kurwa, jak on się uchował w tych
pizdowatych czasach? Skąd się wziął? Z jakiego zakątka kosmosu? Mój mózg zareagował jak
zwykle, gdy spotykałam kogoś bardziej pojebanego ode mnie: włączyło mi się stuprocentowe
zrozumienie.
Wyprostował się i popatrzył na mnie z namysłem, zupełnie jakby rzeczywiście się nad tym
zastanawiał.
Chyba powinnam głęboko przemyśleć, czy, jak Jurand ze Spychowa, nie dać sobie odciąć
języka. Mogłabym odpierdalać męczennicę, a jednocześnie przestałabym sama siebie uwalać. Na
szczęście grałam z fachowcem.
Całować zaczęliśmy się już w windzie, a kiedy z niej wyszliśmy, kontynuowaliśmy przy
ścianie. Czułam, że Paweł jednocześnie grzebie w kieszeni kurtki w poszukiwaniu kluczy, i już
wiedziałam, że nie tylko zobaczy mnie nago, ale spełni kilka innych fantazji, na które
najwyraźniej od dawna miał ochotę. Ja też miałam zamiar dobrze się bawić i nareszcie
zapomnieć. Wal się, Ramzes!
– Ekhm, ekhm… – usłyszałam teatralne chrząknięcie za plecami.
Paweł uniósł wzrok i spojrzał na coś nad moją głową.
– Kurrrwa!
Pierwszy raz przy mnie zaklął. Odwróciłam się… i błyskawicznie wytrzeźwiałam. Nie
wierzyłam własnym oczom.
– Dobry wieczór, Ramzesie – powiedziałam, akcentując jego pseudonim. – Czy ty aby nie
powinieneś siedzieć?
Jakby to była tylko jego wina, że się z nim przespałam, nie mając pojęcia, kim jest.
Wiedziałam, że zachowuję się irracjonalnie i głupio, ale po prostu się na nim zawiodłam i nie
myślałam logicznie.
– Dobry wieczór, Maleńka. – Uśmiechnął się krzywo. – Dziękuję, postoję. Mecenas
Zuzanna mnie wyjęła. Chcieli mnie wrobić, ale mam niepodważalne alibi. Jakoś nikt mi nie umie
niczego przyklepać, mimo że cebeesie dwoją się i troją. Zgadza się, Pawełku?
Bezwiednie otworzyłam usta, zamknęłam je raptownie, znowu otworzyłam. Zaraz,
zaraz… Oni się znają? Co tu się dzieje?
– Paweł, ale…
Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich… Tak, to nie ulegało wątpliwości. Poczucie
winy. Kurwa, nie. To niemożliwe. Cofnęłam się o krok. Czyli znalazłam się o krok bliżej Piotrka.
– Mala, to nie tak… – zaczął Paweł.
– Mala, to właśnie tak – wszedł mu w słowo Ramzes.
Przenosiłam wzrok z jednego na drugiego. Kompletnie nie ogarniałam, co się tu
właściwie dzieje.
– Kiedy poznałaś naszego wspaniałego stróża prawa i porządku, inspektora Pawła
Nowackiego z Centralnego Biura Śledczego Policji w Warszawie? Od razu ci powiem, że jeśli po
tym, jak zerżnąłem cię tak, że doszłaś trzy razy w ciągu pół godziny, to obawiam się, że jego
zainteresowanie tobą może wcale nie być niewinnym poetyckim zauroczeniem.
Zatrzepotał długimi rzęsami niczym zadurzona nastolatka. Wzrok Pawła świadczył o tym,
że ubodło go to, co usłyszał. Też bym się pewnie wkurzyła, ale chyba ja najlepiej ze wszystkich
ludzi na świecie wiedziałam, że powiedział prawdę, choć byłabym gotowa przysiąc, że to nie
było pół godziny, tylko najwyżej kwadrans. I nie trzy, tylko cztery razy.
– Zamknij mordę!
Ujrzałam inne, nieznane mi do tej pory oblicze Pawła. Już nie był tak spokojny jak
zwykle. Gotował się ze złości. Czułam się jak na safari. Z lewej lampart, z prawej lew.
A pośrodku tępa gazela, która niczego nie rozumie, ale wie, że święci się coś niedobrego.
– Ale w jakiej kwestii konkretnie? – Piotrek najwyraźniej świetnie się bawił. – Rżnięcia
czy twojej służby? Pracę sam wybrałeś, więc teraz chyba nie powinieneś się jej wstydzić, a jeśli
Mala ci nie dała, to też nie powinieneś mieć żalu. To raczej oczywiste, bo skoro ja jestem w jej
typie, a mam podstawy przypuszczać, że jestem, to ty nie możesz być.
– Jeszcze słowo i…
– I co? Będziesz się ze mną bił? No to dawaj! – Błyskawicznie się zmienił. Bardziej się
spiął, miał teraz zupełnie inny wyraz oczu. – Ale jak cię znam, to pewnie wolałbyś znowu wysłać
kolegów, żeby mnie zawinęli na oczach Mali. Nie umiesz grać fair.
Złapałam się za głowę.
– Uspokójcie się! Nikt się z nikim nie będzie bił! Czego chcesz, Piotrek?
– Chcę, a właściwie chciałem cię uchronić przed wykorzystaniem w rozgrywkach przez
naszych popieprzonych stróżów prawa. – Uśmiechnął się cynicznie. – I pomyśleć, że to niby ja
jestem tym złym, bez zasad… Chciałem też z tobą porozmawiać. Mamy wspólny biznes.
– Ktoś taki jak ty na pewno nie ma z nią wspólnych biznesów! – wysyczał Paweł przez
zęby.
Ramzes nadal się uśmiechał.
– Mam, Pawełku. W dodatku moja rola jest w nim oczywista i jasno określona. O tobie,
niestety, nie da się tego powiedzieć. Dostajesz dodatek do pensji za wyrywanie figurantek
w klubie bilardowym? Czy robisz to po godzinach, w czynie społecznym?
Patrzyłam to na jednego, to na drugiego. Piotr i Paweł. Stopniowo ogarniało mnie ciężkie
jak worek kamieni przeczucie, że jestem pionkiem w rozgrywce, której nie rozumiem. Powinnam
od razu skroić, że coś za dużo ostatnio w moim życiu facetów tak bardzo mną zainteresowanych.
Piotr i Paweł. Delikatesy pieprzone, kurwa mać. Co gorsza, byłam pewna, że Ramzes mówi
prawdę; mina Pawła potwierdzała każde jego słowo. Oddałabym wszystko za to, żeby znaleźć się
gdzieś indziej. Wszystko jedno gdzie – byle daleko stąd. Czułam się wykorzystana, rozegrana…
I z każdą chwilą byłam coraz bardziej wściekła.
Piotrek chyba zauważył, co się ze mną dzieje, bo wyciągnął do mnie rękę.
– Chodź, Mala.
Spojrzałam na Pawła. Nie wiem, czy był bardziej wkurwiony, czy smutny. Chwilowo
miałam to gdzieś. Zrobiłam kolejny krok w stronę Piotrka i wzięłam go za rękę.
– Trzymaj się, inspektorze – rzucił Piotrek i lekko pociągnął mnie w stronę schodów.
– Prawie miałeś udany wieczór.
Na zewnątrz wcale nie było chłodniej niż w budynku, ale jak tylko wyszliśmy z klatki
schodowej, zaczęłam trząść się jak w febrze. Piotrek mnie objął. Nie odwzajemniłam uścisku, ale
byłam mu wdzięczna za troskę.
– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili.
– Tak. To znaczy nie – poprawiłam się szybko i lekkim ruchem ciała zasygnalizowałam,
że wolałabym już uwolnić się z jego objęć. Akurat w tej chwili miałam serdecznie dosyć nie
tylko Pawła, ale w ogóle mężczyzn, a nawet wszystkich ludzi, więc siłą rzeczy Piotrek też
oberwał rykoszetem. – Czuję się fatalnie.
Z powagą skinął głową.
– Wcale ci się nie dziwię. Nie wiem, czy uwierzysz, ale mnie też wkurwiają te złamasy
z CBŚP. Chodź, pojedziemy do mnie. Zjemy coś, napijemy się… Oczywiście jeśli będziesz
chciała – dodał pospiesznie.
Przyjrzałam mu się uważnie, ale na jego twarzy nie dostrzegłam ani śladu dwuznacznego
uśmiechu sugerującego, że ma na myśli cokolwiek więcej. Gdybym nie wiedziała, kim jest,
mogłabym przysiąc, że w jego oczach widzę autentyczną troskę. A może naprawdę tak było?
Gangsterzy pewnie też czasem czymś się przejmują…
– Do ciebie, czyli dokąd? – spytałam przede wszystkim po to, żeby trochę zyskać na
czasie.
– Zatrzymałem się w Marriotcie.
No jasne. A gdzieżby indziej?
– W apartamencie prezydenckim?
Albo udał, że nie wyczuł ironii, albo wciąż jeszcze nie doszłam do siebie na tyle, żeby
zaaplikować jej odpowiednią dawkę.
– Nie, w normalnym pokoju. Ale za to na trzydziestym piątym piętrze. Z niesamowitym
widokiem na miasto.
Uśmiechnęłam się.
– Spójrz z góry na Pałac Kultury?
Skinął głową.
– Prawie.
Zastanawiałam się jeszcze przez chwilę, a raczej udawałam, że się zastanawiam.
Oczywiście mogliśmy pójść do jakiejś knajpy, a po godzinie wróciłabym do mieszkania – nie
przypuszczałam, żeby Paweł czaił się na mnie w korytarzu – ale moja całkiem niedawna odraza
do ludzkości znikła już bez śladu i najzwyczajniej w świecie nie chciałam być sama. Za dobrze
się znałam, zbyt dobrze wiedziałam, co się będzie działo w mojej głowie. Do ZZTopów nie
mogłam pojechać, bo nadziałabym się na Zenka. Nie chciałam wyciągać Zuzki z domu, bo bałam
się, że z takim mętlikiem w głowie na pewno powiedziałabym jej za dużo, za wcześnie i w ogóle
nie to, co trzeba.
– Niech będzie. – Miałam nadzieję, że zabrzmiało to tak, jak chciałam, czyli z lekkim
ociąganiem i zupełnie obojętnie. – Szczerze mówiąc, nigdy tam jeszcze nie byłam.
Znowu skinął głową. Wciąż z poważną miną.
Wyszliśmy na Grzybowską. Pogrążona w myślach skręciłam w prawo, w kierunku Placu
Grzybowskiego.
– Mala!
Zatrzymałam się i odwróciłam. Piotrek wskazał ręką w przeciwną stronę.
– Tam zaparkowałem.
Nie wierzyłam własnym uszom.
– Przyjechałeś samochodem z Marriotta na Grzybowską? Przecież to kwadrans pieszo!
– A tylko pięć minut samochodem – odparł z uśmiechem. – Wiesz, ile się może wydarzyć
w dziesięć minut?
Spojrzałam na niego hardo na wypadek, gdyby do czegoś pił, ale w tej chwili nie
wyglądał na kpiarza. Sama nie wiem, czemu się tak burzyłam; w końcu od kilkunastu dni
marzyłam wyłącznie o tym, żeby znów mnie przeleciał. Więc odpierdalanie teraz dramy queen
było co najmniej nietwarzowe.
Srebrnoszary aston martin – tym razem z zamkniętym dachem – stał przy greckiej knajpie
blisko skrzyżowania Grzybowskiej z Aleją Jana Pawła II, oczywiście nieprzepisowo, ale
przynajmniej tak, żeby nikomu nie utrudniać życia. Ramzes wpakował się do środka, nawet nie
czekając, aż podejdę do drzwi pasażera.
Praktycznie wszystko w środku – poza zegarami i dywanikiem – było obite skórą
w trzech odcieniach szarości, od bardzo jasnej do niemal czarnej, z nielicznymi granatowymi
wstawkami i obramowaniami. Siedziałam tak nisko, że moje gołe kolana znalazły się prawie na
wysokości moich uszu, a falbaniasta spódniczka ze śliskiego materiału błyskawicznie zsunęła się
z ud na podbrzusze. Po kilku bezowocnych próbach przywrócenia jej na właściwe miejsce
poddałam się i tylko upchałam ją sobie między nogami, żeby nie przyprawić o zawał serca
jakiegoś miłośnika motoryzacji, który zapuściłby żurawia do wnętrza wozu.
O tym, że Ramzes uruchomił silnik, świadczyły tylko kolorowe światełka na tablicy
rozdzielczej i wyświetlaczu między miejscami kierowcy i pasażera. Zapięłam pas.
– Posłuchamy czegoś uspokajającego?
W moim aktualnym nastroju najbardziej pasowałby mi Marylin Manson, ewentualnie
Korn, ale podejrzewałam, że raczej nie mogę na to liczyć. Mimo to skinęłam głową,
zaciekawiona, jaka muzyka działa uspokajająco na człowieka, na którym ciążą zarzuty
o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Radzieckie pieśni patriotyczne Chóru
Aleksandrowa? Haka w wykonaniu reprezentacji Nowej Zelandii w rugby? Hitlerowskie marsze
z wieców w Norymberdze?
Piotrek musnął palcami ekran wyświetlacza na konsoli między naszymi fotelami,
ostrożnie wycofał, skręcił w kierunku Placu. Niemal natychmiast przyhamował, zaczekał, aż
ominą nas samochody jadące w tę samą stronę, wyczekał na lukę w ruchu z naprzeciwka i, nie
zważając na podwójną ciągłą linię, zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Chwilę potem skręcił na
światłach w prawo.
– Dlaczego tędy jedziesz? – zdziwiłam się. – Przecież do Marriotta najbliżej jest przez
Plac Grzybowski…
– Wiem. Nawigacja pokazuje, że tamtędy zajechalibyśmy w osiem minut, a potrzebujemy
siedemnastu.
– Siedemnastu minut? Na co?
– Zobaczysz. A raczej usłyszysz.
Zerknęłam na niego podejrzliwie, ale nie byłam w stanie niczego wyczytać z jego twarzy.
Nie miałam pojęcia, o co może mu chodzić. Za siedemnaście minut skończą sprzątać mu pokój?
Silnik tego kosmolotu musi pracować co najmniej przez siedemnaście minut, bo jak nie, to się
zepsuje? A może – ta myśl świadczyła o tym, że powoli wracam do normalności, czyli do
mojego zwykłego stanu, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek normalnością – Ramzes
potrzebuje siedemnastu minut, żeby mu stanął? Bzdura. Jeśli moja dziurawa jak rzeszoto pamięć
mnie nie myliła, potrzebował znacznie mniej. Pal to licho. Nie miałam siły, żeby się nad tym
zastanawiać. Siedemnaście minut to siedemnaście minut. I tak nigdzie mi się nie spieszyło.
Westchnęłam w duchu i spojrzałam przez przednią szybę. Późne popołudnie w dzień
powszedni oznaczało jedno: ogromny korek od Żoliborza po Mokotów. Tkwiliśmy w samym
jego środku, sunąc w tempie kulawego żółwia w kierunku Hali Mirowskiej, raczej ku
zadowoleniu przechodniów i kierowców, którzy z mniejszym lub większym zainteresowaniem,
a niekiedy z nieukrywanym zachwytem, zerkali na srebrzystoszary pocisk. O dziwo, w tych
spojrzeniach prawie nie było oczywistej w takich sytuacjach zazdrości, ale szybko to sobie
wytłumaczyłam: kasowała ją satysfakcja z faktu, że wóz za ponad bańkę, z silnikiem jak prom
kosmiczny, stoi w korku tak samo jak każdy inny.
Kabina była tak doskonale wyciszona, że do wnętrza nie docierał ani odgłos pracującego
na wolnych obrotach silnika, ani żadne dźwięki z zewnątrz. Słyszałam tylko nasze oddechy:
spokojny, lekko świszczący Piotrka i mój, znacznie szybszy i dużo bardziej płytki.
No właśnie.
– Co z tą muzyką?
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Uroczo. Kurwa, powinien trzymać się roli i być
chujem. Ale nie… To byłaby za duża łaskawość dla mej upadłej duszy. Musiał być uroczy.
Uroczy gangster – brzmiało jak tytuł jednej z erotycznych książek, do których robiłam okładki.
– Nie słyszysz?
Przejechał palcami po moim nagim udzie. Błyskawicznie zajarałam się jak flota Stannisa.
Tak. O tym właśnie wcześniej mówiłam. Po tym wyczuwasz, czy powinnaś iść z facetem do
łóżka, czy nie. Gdyby ludzie trzymali się tej świętej zasady – nie ruchać się z nikim, kto nie
doprowadza cię do obłędu – to z pewnością nie byłoby na świecie tylu nieudanych małżeństw
i tylu udanych zdrad. Tak, teraz fajnie było być cwaniakiem. A pół godziny temu prawie dałam
kolesiowi, który jarał mnie z siłą „cztery” w dziesięciostopniowej skali. Fajnie się snuje światłe
teorie, siedząc w aucie z bogiem seksu, gorzej robi się to w samotności. Chyba o to właśnie
chodziło. To właśnie przez samotność ludzie wkręcali sobie, że mogą i powinni zadowolić się
byle czym, żeby potem żałować przez resztę życia i wzdychać za tym, o czym naprawdę marzyli.
Skupiłam się. Niczego nie słyszałam. Chociaż… Czy aby na pewno? Tak. Delikatne
cichutkie dźwięki sączące się ze wszystkich stron naraz. W tle subtelne rytmiczne plumkanie.
– Co to? – zdziwiłam się. – Fujarka? – rzuciłam na rympał.
– Flet – poprawił mnie z uśmiechem. Uśmiechem, który wskazywał, że wie, w co gram.
– Najpierw tylko flet, a teraz jeszcze klarnet.
O ile słowo „flet” zabrzmiało w jego ustach niemal równie naturalnie, jak zabrzmiałoby
w moich, to nie ukrywam, że klarnet trochę zbił mnie z tropu. Nie żeby Piotrek dał mi
jakiekolwiek podstawy do podejrzeń, że jest nieokrzesanym prostakiem – na to nasza znajomość
nie była wystarczająco… głęboka? – ale gdyby mnie ktoś zapytał, to zaryzykowałabym
stwierdzenie, że przeciętny gangster znacznie łatwiej odróżni kałacha od uzi niż flet od klarnetu.
– A teraz fagot. Słuchaj, Mala, i się ucz.
O kurwa. Jak nie bibliofil, to meloman. Czy na świecie nie ma już normalnych facetów?
– Czego… – Zawahałam się. Miałam ochotę zapytać: Czego ty tak właściwie ode mnie
chcesz? Ale na szczęście miałam resztkę instynktu samozachowawczego. Małą, maleńką, ale
jednak. Tyci, tyci. – Czego konkretnie słuchamy? – dokończyłam spokojnie.
Nawet jeśli sprawiłam mu zawód moją ignorancją, to nie dał tego po sobie poznać.
– Bolera Maurice’a Ravela. Zaczyna jeden instrument, kończy dwadzieścia sześć. Tylko
jeden temat, osiemnaście taktów, ale dla mnie mogłoby to trwać siedemnaście dni, nie
siedemnaście minut. Odjazd. Normalnie jakbym jarał i dymał równocześnie.
– Aha – rzuciłam elokwentnie, zadowolona, że zrozumiałam przynajmniej końcówkę jego
wypowiedzi, po czym na wszelki wypadek zagapiłam się na widok za oknem, udając, że
słucham z uwagą.
Po minucie, może po półtorej, już nie udawałam.
Włączały się kolejne instrumenty. Każdy grał swój kawałek, czyli chyba ten temat,
o którym mówił Ramzes, po czym dyskretnie wtapiał się w tło, robiąc miejsce kolejnemu.
Dźwięk stopniowo potężniał, wzbierał powolną falą jak woda podczas przypływu – tak
przynajmniej sądzę, bo nigdy nie widziałam przypływu na własne oczy. Powiedzmy więc, że jak
woda w wannie, kiedy odkręcisz kurki przed kąpielą i wyjątkowo szczelnie wepchniesz korek
w odpływ. To drugie porównanie chyba nawet bardziej pasowało, bo napełnienie wanny wodą
oznaczało przyjemność w postaci gorącej kąpieli; tu też narastająca muzyka zdawała się
obiecywać coś niesamowicie fajnego, radosnego i zarazem podniosłego, dzikiego
i uwalniającego. Coś takiego jak… orgazm.
Obiecałam sobie, że jak odrzucą mi tysiąc sto dwudziestą trzecią okładkę, to odinstaluję
Photoshopa i zajmę się pisaniem recenzji muzycznych. A zaraz potem cichutko umrę z głodu.
To było dobre. Zajebiście dobre. Trochę jak wspinająca się na kolejne stopnie napięcia
końcówka Comfortably Numb Pink Floyd. Już ci się wydaje, że bardziej się nie da, że to już
koniec, że zaraz pękniesz ty, pęknie świat i wszystko dookoła, a tymczasem rozpłakana gitara
wchodzi jeszcze wyżej, sięga jeszcze dalej, łapie za serducho, wyrywa ci je z piersi i rzuca gdzieś
między gwiazdy.
Łał.
Piotrek zawrócił na nawrotce przy Ogrodowej i wciąż w ślimaczym, ale jednak nieco
żwawszym tempie potoczyliśmy się we właściwym kierunku. Przypuszczalnie zajechalibyśmy
przed hotel przy ostatnich dźwiękach muzyki, gdyby nie to, że wjazd na Rondo Czterdziestolatka
zablokowała jakaś głupia blond cipa w ogromnej terenówce, która oczywiście MUSIAŁA
zjechać w Aleje Jerozolimskie wtedy, kiedy nie było tam miejsca nawet na smarta po czołowym
zderzeniu z TIR-em. Wszyscy dokoła nas trąbili jak wściekli, a my spokojnie czekaliśmy,
ogarnięci wzburzoną falą końcówki Bolera. Dopiero kilka sekund po wybrzmieniu ostatnich
dźwięków uświadomiłam sobie, że wstrzymałam oddech i kurczowo zaciskam pięści. Głośno
wypuściłam powietrze z płuc, z trudem rozprostowałam palce. Chwilę później skręciliśmy
w Emilii Plater, a z niej na podjazd przed hotelem. Na widok astona wyfraczony pan sprzed
szklanych drzwi przestawił pachołek i z lekkim półukłonem wskazał miejsce do zaparkowania.
Ramzes bez słowa wyłączył silnik i wysiadł.
Jego ręce wędrowały coraz wyżej po moich udach. Obrałam nową strategię: powoli
sączyłam whisky z colą i badawczo patrzyłam na pochyloną nade mną, ciemną głowę.
– Pokaż mi, jak lubisz, żeby cię dotykać – usłyszałam przy uchu.
Mistrz krótkich komunikatów, z którymi jakoś nie miałam ochoty dyskutować. Ciekawa
byłam, czy jest na świecie jakaś rzecz, którą chciał, ale której nie dostał? Szczerze w to wątpiłam.
Pokazałam mu. Cały czas patrząc w jego oczy. Podobało mu się, nie miałam co do tego
cienia wątpliwości. Ostatnie, co zapamiętałam, to jak odrywa ode mnie moje ręce i zastępuje je
swoimi…
ROZDZIAŁ 11
Flashback. Przebłyski. Jaskrawe światła bez cienia, głębokie zdyszane cienie bez światła.
Jego szybki oddech, silne łapy, błękitne oczy, wpatrujące się we mnie intensywnie…
Chwila, kiedy zatyka mi usta ręką, czuję ją na swoich zębach, ale jest mi tak dobrze, że
nie chcę, żeby ta chwila się skończyła… Mam wrażenie, że jęczę jeszcze głośniej, wiedząc, że
mogę sobie na to pozwolić. Że to on kontroluje, czy ktoś nas widzi, słyszy. To nareszcie nie jest na
mojej głowie, bo jestem z kimś, kto martwi się o to za mnie.
A może wcale nie jest tak, że tylko moje życie tak wygląda? Może każdy do czegoś dąży,
czegoś szuka, uparcie ku czemuś brnie, tylko po to, żeby się przekonać, że tak naprawdę wcale
nie wie, co jest jego celem?
Ostatnim, rozpaczliwym skurczem mięśni szarpnęłam się w przód. Odległy do tej pory
otwór tunelu wystrzelił na moje spotkanie jak reflektor pędzącej mi na spotkanie lokomotywy. Na
ułamek sekundy przed tym, jak połknęła mnie otchłań jasności, poczułam na plecach czyjąś rękę.
Jeszcze przez dobry kwadrans po wyjściu Zenka siedziałam przy stole i gapiłam się
w wielką szybę dzielącą mnie od ulicy. Mgła tylko trochę się rozrzedziła. Z siwoszarego oparu
wyłaniały się sylwetki ludzi, trochę dalej bezgłośnie przesuwały się zarysy samochodów, by po
chwili rozpłynąć się bez śladu. Wszystkie kształty były jakieś inne, niepokojące, zagadkowe.
Świat ukrył się za zasłoną; nie miałam pojęcia, co się za nią dzieje, ale wszystko wskazywało na
to, że nic przyjemnego. Wiedziałam jedno: kiedy mgła się podniesie, nic już nie będzie takie
samo jak przedtem.
Powlokłam się do domu. Stopniowo ogarniała mnie coraz większa złość. Kurwa, wydaje
się gnojom, że mogą się nami bawić! Uznałam, że skoro właśnie się z jednym z tych gnojów
rozstałam, to warto pójść za ciosem i wybrać się do drugiego. Zamiast do swojego mieszkania
poszłam do drzwi z numerem siedemnaście i nacisnęłam dzwonek. Trzy razy. Długo. Niech
chłopak wie, że to nie będzie pokojowa wizyta. „Z buta wjeżdżam” – zawyła piosenka w mojej
głowie. Mój system mózgowych skojarzeń czasem mnie przerażał. Frisbee we łbie.
Jaskrawopomarańczowe, w żółte i zielone kropki.
Paweł otworzył jeszcze przed wybrzmieniem ostatniego dzwonka. Z okiem przy wizjerze
czekał, czy co?
– No siema, cebeesiak – wycedziłam, posługując się określeniem, które wiele razy
słyszałam od Zuzki. Byłam naprawdę wściekła. – Chyba musimy porozmawiać.
– Jesteś już wolna? Ramzes cię przeleciał i wrócił na Śląsk? – Uśmiechnął się cynicznie.
Równocześnie zrobił krok wstecz, umożliwiając mi wejście do mieszkania. – Nie martw się,
może zadzwoni.
– Może tak, może nie, ale i tak było warto. Niczego nie żałuję.
Patrzyłam mu w oczy. Zmrużył je. No proszę, zabolało! To dziwne, chyba zbyt
emocjonalnie podchodził do swojej roboty.
– Było tak do mnie mówić od początku, a nie pozować na Mistera Sympatyczności.
Pewnie byśmy się szybciej dogadali.
„Jednym strzałem wyłamuję zamek / Przedpokojem idę dalej / Jeszcze mnie nie widziałeś
/ Słyszałeś może trochę huku / To od wypierdalania drzwi / Nie od ściągania butów”[1] – kołatał
mi się po głowie bojowy hip-hop, dodając mi odwagi. Rzeczywiście nie zdjęłam butów,
wpakowałam się prosto do salonu i bezczelnie opadłam na kanapę.
Paweł stanął w drzwiach i spojrzał na mnie szyderczo.
– Miałem cię za słodką idiotkę. Chyba sama przyznasz, że trudno mi się dziwić?
– Idiotką owszem, jestem. Gorzej ze słodką. Nalej mi wódki.
Skrzywił się. Pewnie nie mieściło mu się w głowie, że można łoić wódę przed południem.
Poszedł do barku, wyjął z niego Baczewskiego i dwa kieliszki. Fachowo rozlał, postawił jeszcze
na stoliku szklanki, nalał sok.
– Mów – wycedziłam przez zęby i wzięłam kieliszek do ręki. Stuknęliśmy się.
– A skąd mam mieć pewność, że zaraz nie polecisz do swojego chłoptasia mafioza i mu
wszystkiego nie wyklepiesz?
Jego nowe oblicze to było coś naprawdę ciekawego. Jakbym poznała innego faceta,
o wiele fajniejszego.
– Stąd, że to nie jest mój chłopak. Mimo moich najszczerszych chęci. – Jechałam grubo,
ale trudno się dziwić, nie miałam wiele do stracenia. – Słuchaj, sąsiad! Opowiedz mi po prostu,
o co tu chodzi. Tak normalnie, po ludzku. Nie musisz mi zdradzać tajemnic służby, nie o to mi
chodzi. I nie powiem nic Ramzesowi, chyba że dowiem się czegoś, co może sprowadzić na niego
kłopoty. Wtedy od razu dam mu znać – uprzedziłam szczerze. – Przyszłam tu przede wszystkim
ze względu na Zuzkę. Widzę, że niechcący wpadła w totalnie pojebaną sytuację… – Zgrywałam
chojraka, ale głos mi się trochę załamał. Umilkłam na chwilę, odetchnęłam głęboko. – Paweł…
To najważniejsza osoba w moim życiu. Dziewczyna nie ma pojęcia, co wy z nią wszyscy robicie.
A ja nie chcę, żeby jej się stała jakaś krzywda. Jeśli na świecie jest ktoś, kto na to kompletnie nie
zasługuje, to właśnie ona.
Paweł zamyślił się głęboko. Chyba zastanawiał się, co robić. W końcu podjął decyzję.
Wyciągnął rękę.
– Daj telefon.
Bez słowa podałam mu aparat. Wyjął swój z kieszeni dżinsów i oba wyniósł do sypialni.
Zaraz wrócił z jakimś zagadkowym przedmiotem w ręce.
– Pozwól…
Przedmiot przypominał game boya, tylko zakończonego antenką. Przesunął nim tuż przy
moim ciele, od stóp do głowy i z powrotem. Kurwa, w co ja się wpakowałam? Najwyraźniej
badanie przyniosło pożądany efekt, bo Paweł swobodnie opadł na kanapę. Polał następną kolejkę.
– Co chcesz wiedzieć?
– Choćby to, czemu wysłali cię do rozpracowania mnie bez wcześniejszego rozpoznania
terenu? Teraz jesteś o wiele bardziej w moim typie niż wcześniej.
Wlałam w siebie zawartość kieliszka, zapominając nawet popić i spojrzałam w te zielone
oczy.
– Nie wysłali mnie. – Paweł też wychylił kieliszek. – Dociera do twojej pustej pały, że
wprowadziłem się tu kilka miesięcy temu? – Uśmiechnął się złośliwie. – Na długo przed tym, jak
po pięciu minutach znajomości dałaś dupy Ramzesowi.
Uśmiechnęłam się drwiąco.
– Dałam dupy, bo się zakochałam.
Nie był moim starym, nie był moim bratem. Chuj go obchodziło, co robię i z kim. Tym
bardziej, że to, co przed chwilą powiedziałam, było chyba bliższe prawdy, niż nawet mi samej się
wydawało. Spędziłam z Piotrem Ramzerskim dwa dni i z każdą minutą coraz bardziej byłam nim
zafascynowana. I nie chodziło tylko o doznania cielesne.
Paweł przewrócił oczami.
– Jak wszystkie.
Wiedziałam, że nie chodzi o mnie. Zbyt krótko się znaliśmy, żeby brał to tak osobiście.
– Co on ci zrobił? Domyślam się, że w Szczytnie byliście kolegami? – zaryzykowałam.
W oczach Pawła pojawiło się bezbrzeżne zdumienie.
– Powiedział ci o Szczytnie? Myślałem, że tylko cię posuwa…
– Owszem, tylko mnie posuwa – przyznałam z niejakim smutkiem. – Niechcący mu się
wyrwało. Opowiedz mi, Paweł.
– Ramzesowi nic się nie wyrywa niechcący. To najtwardszy gnój, jakiego znam. A kiedyś
był absolutnie najlepszym policjantem.
O kurwa mać! Nie wpadłam na to, że nie tylko skończył szkołę, ale że pracował
w zawodzie!
– I co się stało, że przestał nim być?
– Ramzes nie umie odpuszczać, wiesz? Nie ma dla niego nic ważniejszego od własnego
ego… Po prostu nie potrafi się ugiąć.
Oczywiście, że o tym wiedziałam. Między innymi dlatego miałam na jego punkcie
totalnego pierdolca.
– No i…? – rzuciłam na zachętę, widząc, że Paweł się zawiesił.
– No i pewnego pięknego dnia przedobrzył. Robił niebezpieczną grupę. Rozpracowywał,
znaczy się. A spotykał się wtedy z całkiem fajną dziewczyną. Miała na imię Ania. Drobna
blondyneczka, bystra, zapatrzona w niego jak w obraz. Tak dobrze robił tę grupę, że ich wkurwił.
I jej się oberwało…
To wiele tłumaczyło. Zaschło mi w ustach. Chyba wolałam nie wnikać w szczegóły, ale
musiałam…
– Jak bardzo jej się oberwało? – zapytałam jakimś dziwnym, nie swoim głosem.
– Najgorzej, jak tylko może się oberwać kobiecie. Przeżyła. Ale po wielokrotnym,
zbiorowym i brutalnym gwałcie ciężko się wraca do siebie. Wyhuśtała się miesiąc po wyjściu ze
szpitala.
O kurwa…
– Nie miałam pojęcia…
– Była nawet do ciebie podobna – powiedział Paweł, jeszcze bardziej pogłębiając mój
chujowy nastrój. – Poza kolorem włosów, rzecz jasna. Taka spontaniczna, narwana, trochę
nieobliczalna. Takie właśnie lubi.
– A jaka jest twoja rola w tym wszystkim?
Jego twarz powiedziała wszystko, zanim zdążył otworzyć usta. No nie. Niemożliwe.
– Chyba nie…
Skinął głową.
– Właśnie tak. Spotykałem się z Anią wcześniej. Zostawiła mnie dla niego.
– I tak wziął, po kumplu?
– Tu nie chodzi o to, czy wziął, czy nie. Wystarczyło, że na siebie spojrzeli. To było
jak… jak jakaś pieprzona supernowa albo coś w tym rodzaju. Nie miałem ochoty z tym walczyć.
Zresztą, to i tak nie miałoby sensu. Po prostu tak wyszło i już.
– Kurwa, ale syf… – stwierdziłam filozoficznie. – No i co dalej?
– Ramzesowi totalnie odjebało. Zwolnił się od razu, połapał kontakty. Uwierz mi, dla
byłego psa to wcale nie jest takie proste. Rozjebał wszystkich odpowiedzialnych za ten gwałt.
Nie szedł na wariata. Wszystko starannie przemyślał i zaplanował, nie dało mu się tego
przyklepać. Tamci zdychali długo i boleśnie. Nie żebym miał coś przeciwko temu… Ale on
przeszedł na drugą stronę, a stamtąd nie ma powrotu.
Wiedziałam, o co chodziło. Czemu go tak nienawidził. Wkurwiało go, że Ramzes umiał
to zrobić. Do tego trzeba było mieć jaja.
– Potem wsiąknął w interesy, założył własną grupę…
– A jaka w tym wszystkim jest moja rola? Oprócz tego, że mu ją przypominam,
oczywiście?
Paweł spojrzał na mnie wyczekująco.
– Ty mi to powiedz.
– Nie mam pojęcia.
Przez jakiś czas w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.
– Mamy od dawna Ramzesa i Zuzannę Zarębską na drutach – odezwał się wreszcie
Paweł.
– Możecie tak? Przecież jest jego obrońcą…
– My wszystko możemy. – Znowu spojrzał na mnie uważnie. – Ile wiesz o Zenku?
– zapytał nagle.
– Na pewno to, że się kurwi.
– Kurwi się z laską podesłaną przez Ramzesa, który chce go do czegoś zmusić.
– Do czego?
– Jest taki gangus ze Śląska, Luca. Ramzes robi z nim biznes. To pewnie ten, o którym
wspominał Zenek. Zrobi z nim jednorazową akcję na nieruchomościach, która uczyni go bardzo
bogatym. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Tak jakby teraz był biedny, kurwa… Chciwość
chyba kompletnie pomieszała mu we łbie. Najkrócej rzecz ujmując, Zenek Zarębski zamienił się
z chujem na łeb. Ramzes i Luca wyjebią go bez mydła. Wiedzą o nim wszystko, bo ta jego
małolatka lata do nich co chwilę i wszystko im sprzedaje. My też wiemy. Jeśli Zuzka się nie
ogarnie, to prokurator ją w to wciągnie… Nikt jej nie uwierzy, że nic nie wiedziała, zwłaszcza że
Ramzes to jej klient.
– Ale ona naprawdę nie wie!
Byłam więcej niż pewna.
– Może. A może po prostu ci o tym nie mówi.
– To, że wy mnie macie za debilkę, to jeszcze nie znaczy, że ona mnie też za taką uważa.
No dobrze, a skąd twoje nagłe zainteresowanie moją osobą?
Podszedł do stołu i ściągnął z niego jakąś teczkę. Otworzył ją, wyjął kilka zdjęć. Pokazał
mi je. Były robione przez okno i przedstawiały gabinet Zenka w wilii w Komorowie. Niestety,
nie przedstawiały Zenka przy pracy.
Przedstawiały mnie i Ramzesa.
Paweł przyglądał się im z zainteresowaniem, jakby widział je pierwszy raz w życiu.
Przewertował je, wyjął jedną odbitkę, obrócił ją najpierw w lewo, potem w prawo.
– Ach, tu jest góra! – Uśmiechnął się. – No. No… Ciekawa pozycja.
Zerknęłam na fotkę i zaczerwieniłam się po uszy.
– Kiedy doszli do tego, kim jesteś i gdzie mieszkasz, dostałem sugestię z góry, żeby
spróbować cię wyrwać.
– Rewelacja – powiedziałam, bo tylko to przychodziło mi do głowy. – Czemu mi to
mówisz?
– Bo cię lubię, Mala. Mimo że czasem zachowujesz się jak idiotka, ale cię lubię. A to się
nie może dobrze skończyć.
Z bólem serca musiałam przyznać mu rację.
– Jak mogę pomóc Zuzce? – zapytałam wprost.
Tylko to mnie w tej chwili obchodziło.
– Mecenas Zuzanna Zarębska nie jest głupia. Powiedz jej o interesach jej męża z Lucą
i Ramzesem. Zabezpieczy siebie i ciebie przy okazji… Uwierz mi, Mala. – Schował zdjęcia do
koperty, włożył ją do teczki i spojrzał mi w oczy. – Naprawdę nie chcę, żeby stała ci się jakaś
krzywda. Będę robił wszystko, żeby do tego nie doszło, ale obawiam się, że przyjdzie chwila,
kiedy nie będę mógł ci pomóc.
ROZDZIAŁ 14
Z Zuzką umówiłam się na bulwarach wiślanych. Na chwilę znowu zrobiło się ciepło, więc
była to jedna z ostatnich okazji, żeby wypić piwo, góra siedem, w promieniach słońca, pogapić
się na umięśnionych rolkarzy, deskorolkowców i biegaczy ze słuchawkami na uszach, czasem
bez koszulek, za to prawie zawsze z wyrazem nostalgicznej zadumy na twarzach pokrytych
pozornie niedbałym, a w rzeczywistości starannie wypielęgnowanym trzydniowym zarostem.
Piwo było drogie, ale okoliczności przyrody na tyle fajne, że wydatek z łatwością dało się
zakwalifikować do kategorii „całkowicie uzasadniony”, a niekiedy, przy wyjątkowo pięknej
pogodzie i odpowiednim nastroju, nawet jako „absolutnie niezbędny”.
Dziś aura dopisała, co do nastroju natomiast… Lepiej nie mówić.
Gdybym nie znała Zuzki tak dobrze i nie wiedziała, jak dużo w niej babskiego zdrowego
rozsądku, a jak mało również babskiej skłonności do histerii, to może dwa razy zastanowiłabym
się nad miejscem spotkania. Oczywiście nie obawiałam się, że dowiedziawszy się
o udokumentowanej i stuprocentowo pewnej zdradzie Zenka, z rozpaczliwym krzykiem rzuciłaby
się do Wisły – tego raczej nie zrobiłaby nawet najbardziej rozdygotana emocjonalnie małolata,
a już na pewno nie mecenas Zuzanna Zarębska, zaimpregnowana na zło całego świata podczas
niezliczonych batalii na salach sądowych i przy okazji odwiedzin u klientów w zakładach
karnych w całym kraju. Chodziło raczej o wystawienie na widok publiczny, brak intymności,
mnóstwo par ciekawskich oczu i uszu. Może takie wiadomości należało przekazywać raczej przy
kawiarnianym stoliku w kącie sali albo nawet w domowym zaciszu? W tej dziedzinie szczęśliwie
nie miałam żadnego doświadczenia. Z drugiej strony, tłum gwarantował anonimowość, a wśród
setek pogodnych twarzy bez trudu mogła się ukryć jedna przygnębiona. A nawet dwie, bo mi też
nie było za bardzo do śmiechu.
Miałyśmy spotkać się przy pomniku Syrenki. Zamierzałam pójść tam pieszo, przez Ogród
Saski do Świętokrzyskiej, a potem w dół Tamką, ale po raz dwudziestopięciotysięczny w moim
życiu okazało się, że czas bez uprzedzenia, podstępnie i niespodziewanie przyspieszył bieg, więc
kiedy rzuciłam okiem na zegarek, żeby sprawdzić, jak długo jeszcze mogę poszukiwać
w Internecie wyjaśnienia sensu życia, okazało się, że o żadnym spacerze nie ma już mowy.
Czekał mnie więc dziki sprint do stacji metra Świętokrzyska.
Kiedy kwadrans później kłusowałam między mrówkowcami osiedla Za Żelazną Bramą,
wzbudzając popłoch wśród stad gołębi karmionych przez niereformowalne staruszki, lawirując
między dużymi psami i dziećmi i przeskakując nad mniejszymi, pomyślałam, że dla wielu z nich
– psów, dzieci i staruszek – jestem zapewne stałym, choć jak najbardziej ruchomym, elementem
śródmiejskiego krajobrazu: wiecznie spóźniona albo na granicy spóźnienia, zawsze dokądś
goniąca, z trochę przepraszającym, a trochę przerażonym wyrazem twarzy. Chyba nie było dnia,
żebym nie gnała tędy albo do metra, albo do tramwaju, a czasem nawet do pociągu na Dworzec
Centralny, bo przekonałam się doświadczalnie, że, zwłaszcza w godzinach szczytu, jestem
w stanie dotrzeć tam pieszo szybciej niż komunikacją miejską, o taksówce albo uberze nie
wspominając. Oczywiście pod warunkiem, że bardzo mi się spieszy.
Czyli niemal zawsze.
Nie zdziwiłabym się, gdyby przewodnicy miejscy, prowadzący turystów do Synagogi
Nożyków albo na Twardą, pokazywali mnie jako pomniejszą, ale wartą uwagi, miejską atrakcję.
Taką warszawską krzyżówkę Białej Damy ze Strusiem Pędziwiatrem.
Zadyszana i zasapana wpadłam na peron dokładnie w chwili, kiedy drzwi zamknęły się
i pustawy skład ruszył w kierunku Pragi. Spojrzałam na wyświetlacz: następny pociąg za pięć
minut.
Szlag.
Warszawskie metro, jak chyba każde metro na świecie, jest ekstra. Mam na myśli wygodę
i szybkość podróżowania, nie estetykę, bo pod tym względem jest jeszcze lepsze i przerasta
konkurencję o parę pięter. Nigdy jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie może kursować
częściej niż co kilka minut. Zwłaszcza że linie są dwie, nie łączą się i nie przecinają z innymi, no
i nie są jakoś przesadnie długie. W Londynie, gdzie linii jest od pyty, są rozjazdy, przejazdy
i w ogóle jeden wielki galimatias, a nie tylko większość wagoników, ale i znaczna część
infrastruktury technicznej wygląda jak za króla Ćwieczka, a raczej jego jakiegoś brytyjskiego
odpowiednika, na niektórych stacjach w godzinach szczytu kolejny pociąg wjeżdża dosłownie
parę sekund po odjeździe poprzedniego. Można? Można. Ale nie u nas, oczywiście.
Kwadrans później wyszłam na wyłożony granitowymi płytami plac przy Syrence.
Oślepiona blaskiem słońca zacisnęłam powieki, dodatkowo zasłoniłam oczy dłonią i…
– Jak leziesz, krowo jebana? Zrobić ci z dupy garaż???
Coś zafurkotało, śmignęło i elokwentny gentleman na deskorolce z łoskotem przemknął
w kierunku Mostu Świętokrzyskiego, mijając mnie dosłownie o kilka centymetrów. Choć kultura
jego wypowiedzi pozostawiała wiele do życzenia, to pretensja, wyraźnie brzmiąca w jego głosie,
była całkowicie uzasadniona. Chodzenie z zamkniętymi oczami nie było najlepszym pomysłem.
Znieruchomiałam, odczekałam trochę, po czym ostrożnie rozsunęłam palce i uniosłam powieki.
Jakieś dwa metry przede mną stała Zuza i przyglądała mi się z wyrazem twarzy stanowiącym
mieszankę przerażenia, niedowierzania i rozbawienia, z naciskiem na to pierwsze.
– Życie ci niemiłe? Zawsze zamykasz oczy, kiedy wychodzisz na ulicę?
– Nie. Tylko w dni nieparzyste od wtorku do piątku.
Miała na sobie prześliczną białą sukienkę w czerwone groszki, trochę w stylu lat
pięćdziesiątych. Sukienka przyciągała wzrok, podkreślała jej pełną, apetyczną figurę, no
i podsuwała potencjalnym adoratorom doskonały pretekst do nawiązania rozmowy:
– Bardzo panią przepraszam, ale zdaje się, że zgubiła pani jeden groszek…
Tym bystrzejszym, ma się rozumieć. Całej reszcie pozostawał tekst z dużo niższej półki:
– Lala, bucik ci się rozpierdala…
Uściskałyśmy się i wycałowałyśmy. Była ciepła, jędrna i pięknie pachniała. W takich
chwilach nieodmiennie żałowałam, że nie jestem facetem.
Zenek, ty tępy chuju!
– Gdzie idziemy? W lewo czy w prawo?
W lewo, czyli w dół Wisły, zaczynały się bary i knajpki w nowoczesnych pawilonach,
postawionych przy okazji remontu bulwarów. Niemal dokładnie na wysokości Syrenki
znajdowała się granica między elegancką, przebudowaną częścią a starą, sprzed kilkudziesięciu
lat. Bary mieściły się w prowizorycznych barakach i namiotach, a siadało się nie tylko
w ogródkach, ale także, a raczej przede wszystkim na betonowych stopniach stanowiących
umocnienie brzegów.
– Jasne, że w prawo.
Wzięłyśmy po piwie po dwanaście zyla i, lawirując między parami i grupkami
miłośników procentowych trunków i kontaktu z królową polskich rzek, dotarłyśmy do nieco
rzadziej zaludnionego obszaru. Usiadłyśmy na jednym z najwyższych stopni; ja bezpośrednio na
betonie, Zuza na kawałku folii, który wyjęła z torebki. Chciałabym powiedzieć, że ja też bym
o tym pomyślała, gdybym się tak cholernie nie spieszyła do wyjścia z domu, ale to byłaby
nieprawda. Nie pomyślałabym. Za chuja.
Parę metrów na prawo od nas rozsiadła się grupa nastolatków w wieku chyba jeszcze
nieuprawniającym do spożywania alkoholu. Świadczył o tym nie tylko fakt, że starali się w miarę
możliwości ukrywać puszki z piwem, z których tęgo pociągali, ale również to, że zachowywali
się wyjątkowo cicho i dyskretnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Możliwe, że nauczyło ich
tego przykre doświadczenie; co prawda bulwary były jedynym miejscem w Warszawie, gdzie
można było legalnie raczyć się alkoholem „pod chmurką”, ale też praktycznie tylko tu istniało
realne zagrożenie nalotem policji lub straży miejskiej, legitymującej wszystkich o podejrzanie
młodocianym wyglądzie. Po lewej, dwa stopnie niżej, tulili się do siebie dziewczyna i chłopak.
Mocno objęci, siedzieli w całkowitym bezruchu. Wiejący od rzeki wiatr rozwiewał im włosy.
Ten sam wiatr szarpał sukienką Zuzy, jakby usiłował zerwać z niej czerwone grochy. Moją nie
szarpał, bo było jej za mało, żeby miał za co chwycić.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że w ogóle nie przygotowałam się do tej rozmowy.
Zamiast czytać durne memy, mogłam wrzucić w Google’a pytanie: „Jak powiedzieć najlepszej
przyjaciółce, że mąż ją zdradza?”. Wątpliwe, czy uzyskałabym inteligentną odpowiedź, ale może
przynajmniej coś by mnie zainspirowało. O tym, żeby uzyskać sensowną odpowiedź na pytanie:
„Jak powiedzieć najlepszej przyjaciółce, że mąż zdradza ją z laską podstawioną przez jej klienta,
który kręci brudne interesy z jej mężem?”, nawet nie próbowałam marzyć.
Po kilku kompletnie nieudanych eksperymentach myślowych uznałam, że najrozsądniej
będzie posłużyć się starą, sprawdzoną metodą.
– Zuza, chciałam ci coś powiedzieć…
– Jesteś w ciąży?
– Że co?
Rozpromieniła się.
– Daj spokój, naprawdę przypuszczałaś, że się nie domyślę? Taka tajemnicza ostatnio
byłaś, zaaferowana… No i to spotkanie dzisiaj, w naszym ulubionym miejscu… Nawet nie
wiesz, jak się cieszę! – Uśmiechnęła się chytrze. – Znasz tatusia? Tylko mi, kurwa, nie mów, że
to Ramzes, bo poczekam, aż urodzisz, i cię młotkiem zajebię!
Przewróciłam oczami.
– Bardzo zabawne. Zuzka, nie chodzi o mnie.
– Nie? Szkoda, bo byłaby niewielka szansa na to, że się wreszcie trochę ustatkujesz.
– Wciąż się uśmiechała, ale jej spojrzenie z figlarnego i roześmianego stało się przenikliwe
i badawcze. – W takim razie o kogo?
– O ciebie.
Uśmiech znikł, jakby ktoś starł go mokrą gąbką z tablicy. Zastąpiła go nieruchoma,
nieprzenikniona maska. Podejrzewam, że podobny wyraz twarzy Zuza przybierała na sali
sądowej, kiedy prokurator dowodził, że wbrew twierdzeniom obrony cztery obcięte palce
znalezione w aucie oskarżonego nie świadczą o jego chęci doskonalenia się w trudnej sztuce
manicure i bynajmniej nie zostały mu dobrowolnie odstąpione przez jednego z wyżej
postawionych członków konkurencyjnej grupy przestępczej, którego udało się już prawie
całkowicie złożyć do kupy w prosektorium z kilkudziesięciu kawałków odnalezionych na terenie
całego kraju.
– A właściwie to o ciebie i Zenka.
Maska ani drgnęła. Oczy wciąż wpatrywały się we mnie badawczo.
– Bo wiesz… Wydaje mi się, a właściwie to jestem pewna, że on… Że on cię zdradza.
Otaczały nas odgłosy miasta, gwar rozmów, śmiechy, pobrzękiwanie szkła, okrzyki
i okazjonalne przekleństwa, ale mimo to odniosłam wrażenie, że znalazłyśmy się
w nieprzenikalnym bąblu wyrwanym z czasu i przestrzeni, zawieszonym nie wiadomo gdzie,
twardym jak cholera, a równocześnie delikatnym jak bańka mydlana. Nie mam pojęcia, ile to
trwało; w każdym razie bąbel wreszcie prysnął.
Razem z maską na twarzy Zuzy.
– Wiem – powiedziała cicho. – To znaczy wmawiałam sobie, że tylko to podejrzewam,
ale tak naprawdę od dawna o tym wiedziałam.
– Od dawna?
Wzruszyła ramionami i spojrzała na szarą, sunącą powoli wodę.
– Na pewno od kilku miesięcy. Może od pół roku? Wszystko typowe i standardowe do
wyrzygu: chował się po kątach z telefonem, nagle wychodził, wracał później, niż zapowiadał, na
Facebooku w propozycjach znajomych wyskakiwały mi jakieś lafiryndy. I był niedostępny na
WhatsApp i MSG. Po trzy, czasem po cztery godziny. Dobrze wiem, że bawi się telefonem,
kiedy pracuje, więc było jasne, że jest zajęty czymś ciekawszym. Niewiele brakowało, żebym mu
wtedy wygarnęła, ale… – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Nie chciałam w to wierzyć.
Wolałabym, żeby miał problemy w interesach, żeby miał raka, żeby umarł… Na te rzeczy
przynajmniej nie miałam wpływu, a ten chuj się po prostu puszczał!
– Weźmiesz srogi odwet w sądzie – próbowałam ją pocieszyć.
– To nie mój styl, przecież o tym wiesz… Dojebię mu znacznie mocniej, jeśli znajdę po
nim kogoś lepszego od niego. Zwłaszcza w tym, z czego jest najbardziej dumny. I wiesz co?
Mam wrażenie, że najwyższy czas zabrać się za poszukiwania.
Uśmiechnęła się z animuszem, ale za dobrze ją znałam. Dobrze wiedziałam, że cierpi. Że
jest po prostu zrozpaczona.
Rzeczywiście. Pamiętałam jej zaskakujące słowa o mandacie, który miał zapłacić Zenek,
bo nabroił. I to, że podczas pobytu w Zakopanem ani razu do niego nie zadzwoniła. Już wtedy
czułam, że coś jest nie tak – nie trzeba było Sherlocka, żeby się domyślić – ale żywy dowód,
z pomalowanymi na pomarańczowo paznokciami, przypłynął dopiero kilka dni później kajakiem
na Wkrze. I obudził niewyraźne, zamazane wspomnienia. Które potem w dość obcesowy sposób,
w przerwie między lodem i pieprzeniem, albo odwrotnie, na trzydziestym piątym piętrze
Marriotta potwierdził niejaki Piotr Ramzerski, ksywa Ramzes, dla mnie bóg seksu ze Śląska,
a dla Zuzy, zupełnym zbiegiem okoliczności, klient oskarżony o kierowanie zorganizowaną
grupą przestępczą.
Nieźle.
– A ty? – Zuza znowu spojrzała na mnie, już nie badawczo, tylko z rezygnacją
i smutkiem. – Od dawna o tym wiesz?
Zrobiło mi się potwornie głupio. Co miałam jej powiedzieć? Że tak, będzie z tydzień, albo
coś koło tego, ale byłam zbyt zajęta myśleniem o pieprzeniu, pieprzeniem i wspominaniem
pieprzenia, żeby o tym z nią porozmawiać? Z moją najlepszą przyjaciółką? I że uznałam za
stosowne najpierw spotkać się z Zenkiem, żeby… Właśnie, żeby co właściwie? Przemówić mu
do rozumu? Skłonić do powrotu na drogę cnoty? Nawet gdyby ktoś mi teraz przystawił do głowy
lufę pistoletu, nie potrafiłabym sensownie wytłumaczyć, jaki cel mi przyświecał.
– Wiesz, że nie jestem psują, prawda? Wydawało mi się, że tą wiadomością zepsuję ci
związek. Tak jakbym to ja kazała mu się kurwić z tą szmatą. Zajmowałam się więc milionem
innych rzeczy tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Jestem cykorem.
Przepraszam. – Z pewnym zdziwieniem stwierdziłam, że tak naprawdę było. Że mówię szczerą
prawdę. – Nie chciałam, żebyś o tym wiedziała. Mniej wiesz, lepiej śpisz. Liczyłam na to, że
Zenek się jakoś wytłumaczy, że powie mi, że mi się przywidziało… Że cię przed tym uchronię.
Objęłam ją mocno.
– Mniej wiesz, lepiej śpisz… To życiowe motto Ramzesa. Dalej się z nim spotykasz,
prawda?
Na pobliskim moście kolejowym akurat mijały się trzy pociągi: pendolino sunący
dostojnie w kierunku Warszawy Wschodniej, nadjeżdżający z tej strony pospieszny i podążająca
także w kierunku Śródmieścia SKM-ka. Zrobił się taki łoskot, że musiałybyśmy się
przekrzykiwać, żeby cokolwiek usłyszeć, a to, z oczywistych powodów, raczej nie było
wskazane. Umilkłyśmy więc i gapiłyśmy się przed siebie, na dostojnie sunącą Wisłę i Stadion
Narodowy, przypominający z tej perspektywy gigantyczny statek kosmiczny – pozornie ociężały
i niezgrabny, ale emanujący ogromną ukrytą siłą, gotową w mgnieniu oka oderwać go od ziemi
i wypchnąć w niebo. Kiedy jakiś czas temu siedziałam niemal w tym samym miejscu podczas
koncertu Metalliki, wrażenie było jeszcze silniejsze. Dobiegający z wnętrza stadionu łoskot
brzmiał jak rozgrzewka silników przed startem w międzygwiezdną podróż. W pewnym sensie dla
mnie tamten wieczór tak właśnie się zakończył; wściekła jak diabli na to, że nie jestem teraz na
koncercie, tylko siedzę jak kaczka nad wodą kilkaset metrów od źródła najwspanialszej muzyki
metalowej na tej planecie, łoiłam kolejne browary w takim tempie, że znalazłam się na orbicie
już przy dźwiękach One, czyli jedenastego utworu setlisty.
Pociągi rozjechały się w swoje strony. Pociągnęłam łyk piwa i spojrzałam na Zuzkę.
Siedziała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w szybko ciemniejącą, przypominającą grzbiet
jakiegoś zwierzęcia wodę. W blasku popołudniowego słońca w oczach mojej przyjaciółki
błyszczały łzy.
– Tak, spotykam się. Ale to jeszcze nie wszystko.
Spojrzała na mnie z ciekawością, ale i niepokojem. Zrobiło mi się jej potwornie żal, ale
wiedziałam, że nie mam prawa niczego przed nią ukrywać. Że ma prawo wiedzieć.
– Zaskocz mnie – rzuciła.
Miało to zabrzmieć cynicznie, a wyszło po prostu smutno.
– Rozmawiałam z Zenkiem. Chciałam go zapytać, czy wie, co robi, jakoś nim wstrząsnąć,
przemówić mu do rozsądku… Sama zresztą nie wiem, czego chciałam. Niechcący wyszło na jaw
coś jeszcze. Zuza, on wszedł w jakieś interesy z Ramzesem i z Lucą… Nie wiem dokładnie,
w jakie, ale nawet ja jestem w stanie się domyślić, że nie chodzi o handel używanymi
dziecięcymi ubrankami na Allegro. CBŚP już ich namierzyło. Niestety cebeesie podejrzewają, że
w najlepszym razie wiesz o wszystkim, a w najgorszym, że w tym uczestniczysz.
W miarę jak mówiłam, we wzroku Zuzki pojawiało się coraz większe zdumienie. Teraz
dostrzegłam tam również strach i niedowierzanie.
– Skąd o tym wiesz? Mala, przerażasz mnie…
No więc jej opowiedziałam. Wszystko, od początku. O Ramzesie, Pawle, Zenku i jebanej
lambadziarze w sznurowanym kostiumie również. Zuza słuchała w milczeniu, ze wzrokiem
skierowanym na przeciwległy brzeg Wisły. Kiedy umilkłam, opuściła głowę i gapiła się
w brudny, pokryty plamami beton. Siedziałyśmy ciasno przyciśnięte do siebie, więc wyraźnie
czułam ciepło jej ciała. Było kompletnie nieruchome, pozbawione życia, jakby składało się
z mnóstwa powiązanych razem byle jak gałganków.
Z kratownic pobliskiego mostu z łopotem skrzydeł poderwało się do lotu stado gołębi.
Odruchowo odprowadziłam je wzrokiem. Niemal równocześnie poczułam, że w ciele mojej
przyjaciółki zachodzą zmiany. Napięła mięśnie, wyprostowała się, uniosła głowę. Już nie była
szmacianą laleczką. Zerknęłam na nią z ukosa. Ona też patrzyła w ślad za stadem gołębi. Lekko
się uśmiechała.
To nie był miły uśmiech.
– Chyba czas na kolejną imprezę – powiedziała tonem wypranym z jakichkolwiek emocji
i spojrzała na mnie. Aż się wzdrygnęłam. Nigdy nie widziałam u niej tak zimnego, bezlitosnego
wzroku. Chyba zauważyła moją reakcję, bo spojrzenie nieco złagodniało. Położyła rękę na mojej
dłoni i lekko zacisnęła palce. – Pomożesz mi, Mala?
– No pewnie – odparłam odruchowo, chociaż nie miałam najmniejszego pojęcia, co ma na
myśli. – Jasne, że ci pomogę.
Wszystko wskazywało na to, że w najbliższym czasie raczej nie będę się nudziła. I wiecie
co? Cholernie mi się to podobało.
[1] Sobota, Z buta wjeżdżam.
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
e-mail: info@muza.com.pl