Professional Documents
Culture Documents
Antologia - Grzeszne Święta
Antologia - Grzeszne Święta
DESIGN
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa), Katarzyna Szajowska
Zdjęcie na okładce:
© Zhuk Roman/Schutterstock
Ki © Agata Suchocka
Świąteczne przepychanki © Anna Wolf
Lista Niegrzecznych © Marta W. Staniszewska
Druga szansa © J.B. Grajda
Uwiedzeni smakiem © Anna Szafrańska
Zabójcza pomyłka © Kinga Litkowiec
Miłość o smaku ganache © Anna Bellon
Idealne Święta © Agnieszka Siepielska
Kurier zawsze puka dwa razy © K.N. Haner
BIESz/iCZADY © Paulina Świst
ISBN 978-83-287-1548-6
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2020
Spis treści
AGATA SUCHOCKA Ki
ANNA WOLF Świąteczne przepychanki
MARTA W. STANISZEWSKA Lista Niegrzecznych
J.B. GRAJDA Druga szansa
ANNA SZAFRAŃSKA Uwiedzeni smakiem
KINGA LITKOWIEC Zabójcza pomyłka
ANNA BELLON Miłość o smaku ganache
AGNIESZKA SIEPIELSKA Idealne Święta
K.N. HANER Kurier zawsze puka dwa razy
PAULINA ŚWIST BIESz/iCZADY
No przecież dasz radę, Misiu!
Który raz powtórzył to sobie tego popołudnia?
Pozostała już tylko jedna osoba na świecie, która miała prawo tak się do
niego zwracać, odkąd odeszła jego matka. To miała być pierwsza Wigilia
bez niej i wszystko wskazywało na to, że również pierwsza, którą spędzi
w pojedynkę. I nikt nie zwróci się do niego per Misiu w te święta.
Dla kogo więc usiłował zrobić te cholerne pierożki?
Był niemalże pewien, że Ki ostatecznie jednak się nie pojawi, a mimo
wszystko męczył się w kuchni. To nie było jego terytorium, od lat należało
do Ki. Był tutaj obcy.
Pokłócili się jak nigdy przedtem, co było o tyle kuriozalne, iż była to ich
pierwsza poważna kłótnia. Może właśnie dlatego skończyło się wrzaskami,
łzami, wzajemnymi oskarżeniami i drzwiami zamykającymi się z hukiem
za plecami Ki…?
Minął prawie tydzień.
Od tamtego czasu się nie widzieli, telefon milczał, a do jego prywatnej
skrzynki mailowej wpadał wyłącznie spam i newslettery o świątecznych
promocjach. Nie potrzebował ani nowego sprzętu, ani świątecznego
zestawu kosmetyków, ani tym bardziej sylwestra last minute w górskim
kurorcie. Jeśli ta kłótnia oznaczała ostateczne rozstanie, na myśl o czym
jego serce zamieniało się w bryłkę lodu, to i nadejście nowego roku będzie
świętował samotnie. A Ki i tak woli jeździć nad jezioro, nawet w środku
zimy.
Był zbyt dumny, by po prostu zapukać do drzwi kawalerki Ki z banalnym
bukietem czerwonych róż w dłoni i przeprosić, padłszy na kolana. Miał
zresztą przeczucie, że dostałby tym bukietem po głowie. Może powinien
wybrać eustomy albo wracające do łask gerbery…? Ofiarowanie komuś,
kto zajmował się florystyką, banalnych róż, można było przyrównać do
zaproszenia konesera sushi na kebab. Dzięki Ki rozpoznawał coraz więcej
gatunków roślin ozdobnych. Dzięki Ki rozkwitł, jakby sam był kwiatem.
Dlaczego więc zachował się jak mięsożerna rosiczka?
Spojrzał bezradnie na białą gugłę, którą miętosił. Ciasto kleiło się do
palców, co było jednocześnie obrzydliwe i w jakiś perwersyjny sposób
przyjemne.
Nie umiał gotować, to nie ulegało wątpliwości. Dotychczas po prostu nie
musiał. Przez pierwszą połowę życia rozpieszczała go matka, a w drugiej
dorobił się na tyle, że stać go było na stołowanie się w najlepszych
restauracjach w mieście.
Przed pojawieniem się Ki w kuchni korzystał wyłącznie z ekspresu do
kawy, który codziennie o piątej trzydzieści budził go dyskretnym
dźwiękiem i aromatem docierającym aż na antresolę w jego prawie
dwustumetrowym lofcie. Używał też chłodziarki na wino, w której
przechowywał kolekcję bordeaux. W zasadzie nie wiedział, po co trzymał
w mieszkaniu jakiekolwiek garnki, po co zainstalował kuchenkę czy
zmywarkę, skoro wcale tych sprzętów nie używał. Równie dobrze mógłby
w tym miejscu urządzić sobie siłownię.
Jego życie dzieliło się na „przed Ki” i „po Ki”.
To właśnie na początku epoki Ki kuchnia ożywała poza tymi nielicznymi
momentami, w których odwiedzała go matka.
Z ogromnej modułowej kanapy, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni
obserwował kuchenne rewolucje w wykonaniu jego matki i Ki. Pełna
komitywa, pełne zrozumienie, symbioza. Patrzył na ich poczynania
z przyjemnością, czując rozlewające się pod żebrami ciepło, które
bynajmniej nie miało związku z wypitym alkoholem.
Tak było dwa lata wcześniej, podczas ich drugiej wspólnej Wigilii.
Matka była jeszcze w pełni sił, choć przekroczyła już osiemdziesiątkę.
Przekazywała swoje tajne przepisy Ki, jakby były to tajemne magiczne
zaklęcia. Poszeptywania, wybuchy śmiechu, czułe gesty matki kwoki
i przygarniętego pod jej opiekuńcze skrzydła pisklęcia. Na wspomnienie tej
sielanki czuł napływające do oczu łzy.
Rok później nie było już tak radośnie. Po kolejnej chemii matka ledwo
trzymała się na nogach, ale uparła się, że zrobi te cholerne pierożki. Były
smaczne, ale jedli je ze świadomością, że robią to wspólnie po raz ostatni.
Żadne pieniądze, żadne terapie, żadne koneksje nie były w stanie
przywrócić zdrowia jego matce.
Odeszła wczesnym latem.
Siedzieli razem z Ki przy jej szpitalnym łóżku. Matka nie pozwoliła,
żeby zabrał ją do domu na te ostatnie tygodnie, choć nalegali.
– Czy ty chcesz, by mój duch na zawsze pozostał w tym mieszkaniu? –
pytała, a jej głos przypominał szelest trawy zmęczonej panującą tamtego
roku suszą. – Spędzicie tu całe życie, nie chcę naznaczyć waszego gniazdka
swoją śmiercią.
I to był koniec rozmowy.
Matka odeszła po cichu, umęczona, ale i szczęśliwa, widząc ich razem.
W koszmarach wciąż wracało do niego wspomnienie ciężaru ciała Ki,
które trzymał, trzęsące się od szlochu po tym, jak zielony zygzak na
monitorze w końcu zamienił się w nieruchomą linię.
Miał jednak również mnóstwo innych, wspaniałych wspomnień, choćby
tej pierwszej Wigilii, gdy przedstawił Ki matce.
– Biedna sierotka! – skwitowała wówczas z troską, dość teatralnie.
Tak zwykle mówiła o Ki: „biedna sierotka”, a na jej pomarszczonym
obliczu wykwitał współczujący, tkliwy uśmiech.
Postanowili nie rozmawiać o sieroctwie Ki, nie wspominać
traumatycznych chwil z biduli i rodzin zastępczych, trudnego wejścia
w dorosłe życie, niełatwego startu. No bo jaki start mógł mieć ktoś, kto
przez całe życie błąkał się od przytułku do przytułku, nie zaznawszy
nigdzie prawdziwej rodzicielskiej miłości, a potem został wrzucony
w trzewia wielkiego miasta, do obskurnej kawalerki w szemranej dzielnicy?
W Ki była jednak siła i determinacja utrzymania się na powierzchni,
rozpoczęcia wszystkiego od nowa, wykreowania siebie. W kilka miesięcy
te cele zostały osiągnięte.
Nigdy nie przypuszczał, że ktoś mógłby utrzymywać się z „wiązania
goździków w pęczki”, jak podczas kłótni niefortunnie określił florystykę.
Chyba właśnie od tego się zaczęło.
To była odzywka godna największego buca.
Był bucem i prawie gotów był przyznać Ki rację, pokajać się. Prawie.
Oczywiście, że nie zamierzał powiedzieć tego nikomu prosto w oczy, nawet
swojemu odbiciu w lustrze.
Był bucem, który nawet nie potrafił zrobić pierogów.
No ale przecież dyrektor filii prężnej europejskiej korporacji urzędujący
za biurkiem wielkim jak lotnisko w biurze rozmiarów hangaru, w wieżowcu
ze stali i szkła, nieugięty makler biegający po parkiecie giełdy
w czerwonych szelkach nie zajmował się gotowaniem. „Przed Ki” gotowali
dla niego najlepsi szefowie kuchni w mieście.
Męczył się, usiłując przypomnieć sobie przepis, który podczas tamtej
sielskiej Wigilii wleciał mu jednym uchem, a drugim wyleciał. Był
przekonany, że wszystkie kulinarne sekrety odziedziczone po matce
zachowa Ki. Że tak będzie zawsze.
Teraz nie było już matki.
I nie było Ki.
We wczesnej młodości samotność zupełnie mu nie przeszkadzała.
Jeszcze kilka lat temu, gdy czuł potrzebę, kupował sobie najdroższe
towarzystwo: dyskretnie, bezpiecznie, bez zobowiązań. Posmakował
cielesnych uciech, o jakich nie śniło się parweniuszom. Bez zbędnych,
komplikujących wszystko uczuć. Nie lubił zawracać sobie nimi głowy.
Matka zawracała ją sobie za niego.
Jedyny synuś dobiegał czterdziestki, a do tej pory nie przedstawił jej
nikogo, z kim planowałby spędzić życie. Czyżby wyhodowała w nim
kompleks Edypa…?
Udało jej się donosić dopiero czwartą ciążę. Michała urodziła po
czterdziestce, więc uważała to za cud. Jej małżeństwo trzymało się już
wówczas na włosku, wzajemne zawoalowane obwinianie się o brak
potomka zniszczyło i tak wątłą relację, jaką udało jej się zbudować
z o piętnaście lat starszym mężem. Liczyła na to, że dziecko scementuje
związek, ale gdy bez reszty oddała się opiece nad tak długo wyczekiwanym
potomkiem, mąż nie wytrzymał i odszedł. Nie czuł się na siłach być ojcem
w wieku, w którym w zasadzie powinien zostać już dziadkiem. Tak
naprawdę nie wierzyła, że kiedykolwiek ją kochał, i ona chyba też nigdy go
nie kochała. Skupiona na własnym bólu, który rósł z każdą kolejną utraconą
ciążą, nie potrafiła być czułą i oddaną żoną. Nie wymagał tego od niej, bo
przecież jego wkład w każdą z tych ciąż był niezaprzeczalny. Oboje czuli,
że ten związek okazał się pomyłką, ale nie mieli odwagi skończyć go
wcześniej. Byli aranżowanym małżeństwem: on sporo starszy, inżynier, ona
niewykształcona, z małej mieściny. Rozstali się bez żalu i nawet nie płakała
po nim zbyt długo. Płacił tak sowite alimenty, że nie musiała pracować.
Została rozwódką z dzieckiem, ale miała już tyle lat na karku, że nie
wyobrażała sobie budowania relacji z innym mężczyzną. I nie zbudowała,
nie licząc tej z synem.
Pewnie była nadopiekuńcza. Pewnie była zaborcza. Może zbyt
zapobiegliwa, nadgorliwa, jak by to dziś nazwano: toksyczna. Starała się za
wszelką cenę wynagrodzić synowi brak ojca, którego nigdy nie poznał.
Koniec końców, wyszło mu to chyba na dobre, bo mobilizowała go do
pracy, dopingowała, zagrzewała do walki o samego siebie i o nią.
Michał od wczesnej młodości wiedział, że będzie musiał utrzymywać
matkę, gdy dorośnie. Nigdy nie miał z tym żadnego problemu. Skoro
rodzicielka poświęciła dla niego wszystko, mógł się odwdzięczyć, nawet
powinien to zrobić, ale nie odczuwał nigdy tej misji w kategorii przymusu.
Dostał się do najlepszego liceum do klasy o profilu matematyczno-
informatycznym, potem na politechnikę, gdzie zdobył najpierw tytuł
inżyniera, a potem doktora. Zaczepił się już wtedy na praktykach w firmie,
którą obecnie zarządzał. Gdy osiągnął pełnoletniość, przestały przychodzić
alimenty, ale wówczas miał już stypendium, i to niejedno.
Teraz zarabiał tyle, że chwilami nie wiedział, co robić z tymi wszystkimi
pieniędzmi. Kupił matce przytulne mieszkanko w spokojnej dzielnicy.
Nabył spory kawałek ziemi nad jeziorem, gdzie stanęła luksusowa dacza.
„Przed Ki” nigdy tam nie wypoczywał, bo miał za dużo pracy, opłacał tylko
ogrodnika i sprzątaczkę, którzy odwiedzali przybytek kilka razy w sezonie,
by utrzymać go w stanie gotowości na ewentualne przybycie właściciela.
Zdecydował się na kupno samochodu z silnikiem hybrydowym, ignorując
docinki, że to mało męskie. Choć wyglądał jak model z dawnej reklamy
fajek (ale wciśnięty w garnitur), miał głęboko gdzieś współczesne,
toksyczne wzorce męskości. Owszem, poglądy przejawiał dość
konserwatywne, jednak był trochę jak żółw: miękki i wrażliwy pod twardą
skorupą. Oczywiście w sferze mentalnej – w końcu szef korporacji musiał
mieć rzutki i chłonny umysł, zdolny przewidzieć posunięcia konkurencji.
Główny analityk finansowy nie mógł na zewnątrz afiszować się ze swoją
wrażliwością człowieka wychowanego tylko przez matkę. Uzewnętrzniał
ją, kupując anonimowo obrazy młodych artystów czy instrumenty do szkół
muzycznych. Lubił myśleć o sobie jako o tajemniczym mecenasie sztuki.
Nie potrzebował poklasku, wystarczała mu świadomość, że robi coś
dobrego.
Resztę pieniędzy zainwestował w złoto i akcje. Pomnażał majątek, choć
tak naprawdę nie wiedział, dla kogo, skoro wciąż pozostawał sam.
To było jedynym zmartwieniem jego matki, a on cholernie się bał, że
ktoś taki jak Ki nie będzie w jej oczach wymarzoną partią dla syna.
Jakże się mylił!
To była miłość od pierwszego wejrzenia i nie mógł otrząsnąć się z szoku,
że zdobycie sympatii jego matki zajęło Ki zaledwie kilka chwil.
Być może to właśnie wspomniane na samym wstępie sieroctwo obudziło
w starszej pani pokłady czułości? A może to urok Ki, ta delikatność
i kruchość, które przecież natychmiast roztopiły i jego serce?
– Co to za imię: Ki? – spytała matka, gdy wymienili powitalne
grzeczności.
Znał już historię trójki sierotek. Za Pauliną wołano Pipi, za Dominiką
Didi, a za trzecią sierotką Kiki. W dorosłym życiu z Kiki zrobiło się jedno
Ki. I jakoś tak już zostało.
Dwie litery wytłoczone złotą czcionką na wizytówce firmy florystycznej,
którą odebrał z delikatnej dłoni Ki podczas ich pierwszego spotkania.
Wypadło dość niezręcznie. A nawet bardzo niezręcznie. Można wręcz
powiedzieć, że żenująco, przynajmniej z jego strony.
W nowej siedzibie konsorcjum znajdowała się sala konferencyjno-
bankietowa, w której organizowano firmowe eventy: opijano przeróżne
fuzje, skoki giełdowe i inne korporacyjne bzdury. Nie przepadał za tymi
spotkaniami, a musiał być na wszystkich. Cieszył się, że nigdy po nim nie
widać, ile wypił. Trzymał się prosto i sącząc bourbona z lodem, zimnym,
profesjonalnym wzrokiem ojca dyrektora lustrował coraz bardziej
nasączony alkoholem i swobodną atmosferą tłum. Wyniosły, majestatyczny,
skryty w cieniu.
Tamtego dnia, na godzinę przed przybyciem gości, wypił kolejkę po
scysji z podległą mu pracownicą. Miała najdziwniejsze pomysły, jak na
przykład ten, by na raut udekorować salę kwiatami. Przecież to nie wesele
ani żadna komunia! Obiecał sobie wszakże, że będzie otwarty na pomysły
pracowników, teraz jednak tego żałował. Koncept od początku wydawał mu
się kuriozalny, nie znosił przerostu formy nad treścią.
Dokończył drinka, na dyskretnie ustawiony w kącie barek odstawił
szklankę z lodem, który nawet nie zdążył się rozpuścić, i podążył schodami
w dół, żeby ocenić efekt florystycznych zabiegów, które w jego mniemaniu
kosztowały zdecydowanie za dużo.
Dorobił się majątku, gospodarując funduszami w sposób rozsądny,
i wyrzucanie pięciocyfrowej sumy na dekorację sali wydawało mu się
marnotrawstwem. To właśnie o te gigantyczne pieniądze poszło. Za taką
sumę można by założyć cały ogród botaniczny! Młodsze pokolenie upierało
się jednak, argumentując, że ten nowy trend podbija firmowe imprezy na
całym świecie, więc uległ, żeby mieć spokój. Nie chciał uchodzić za
konserwatywnego, szowinistycznego sztywniaka w oczach milennialsów.
Nie chciał również nawet obejrzeć przysłanego z „kwiaciarni” projektu,
scedował to niżej. Miał zaufanie do swoich ludzi, więc skoro twierdzili, że
zatrudnienie najdroższej firmy florystycznej w mieście do zamiany sali
bankietowej w południowoamerykańską dżunglę jest dobrym pomysłem na
wybicie się w serwisach biznesowych, to i on w końcu w to uwierzył.
Liczył na to, że Argentyńczycy, którzy zamierzali wpompować na ich
firmowe konta grube miliony, również docenią ten gest.
Stanął w progu i oniemiał.
Sala faktycznie zamieniła się w dżunglę. Potężne błyszczące liście
monster rzucały na ściany dziurawe cienie, w przeciągu, który zawsze
wdzierał się na chwilę do sali, zanim zasunęły się sterowane fotokomórką
szklane drzwi, zakołysały się delikatnie gigantyczne paprocie. Wśród
pnączy i storczyków rozmieszczono klatki ze świergoczącymi, bajecznie
kolorowymi ptakami. Kompozycję uzupełniały kosze pełne egzotycznych
owoców. Z głośników rozbrzmiewało fado.
Wrażenie było piorunujące i skonstatował, że zamiast złościć się na
dziewczynę, która wpadła na pomysł zamiany sali bankietowej w oranżerię,
będzie musiał przyznać jej premię.
Postąpił kilka kroków, zadarłszy do góry głowę, by ze zdumieniem
zauważyć, że część roślin pnie się również pod sufitem po jakichś
niewidocznych trejażach, gdy poczuł tępe uderzenie w pierś.
Zdezorientowany zerknął w dół i napotkał rozeźlone spojrzenie ogromnych
zielonkawych oczu.
– Przepraszam… – mruknął tylko, bo przecież o tej porze wszystko
miało być skończone, gotowa sala miała czekać na gości. Nikogo nie
powinno już tu być. – Co tu robisz? – Automatycznie przeszedł na ty, bo te
oczy należały do kogoś, kto na pierwszy rzut oka mógł być od niego
o połowę młodszy.
– Trzeba było napełnić poidła w klatkach. Właśnie wychodzę.
– Wszystko miało być gotowe godzinę temu – stwierdził, choć przecież
nie zamierzał się kłócić. Spanikował, bo to spojrzenie przeszywało go
elektryczną iskrą. Jak zawsze w chwilach niepewności przybrał zimny,
dyrektorski ton.
– Chyba nie chce pan, by ptaki opadły z sił przed wielkim finałem?
Co za głos! Brzmiał uroczo i delikatnie, jakby był właśnie ptasim trelem,
ale pytanie zabrzmiało tak dwuznacznie, że nie zdołał stłumić parsknięcia.
– Co jest niby tak zabawne? – Kolejne piorunujące spojrzenie, które tym
razem odczuł niebezpiecznie nisko.
– Nie, nic… – Zmieszał się, nie chciał przecież wyjść na kogoś w typie
antybohatera akcji #MeToo. – Zawołaj szefa, chciałbym pochwalić
aranżację.
– Nikogo nie muszę wołać.
W jego stronę wystrzeliła smukła dłoń trzymająca czarny kartonik
wizytówki.
Widniały na nim wytłoczone złotym tuszem dwie litery: „KI”. Na drugiej
stronie kursywą „florystyka” oraz adres strony internetowej i numer
telefonu.
No tak, słyszał przecież, że studio jest prowadzone przez kogoś młodego,
ale nie przypuszczał, że aż tak młodego.
– Pan dyrektor Michał Wierzcholski.
Na dźwięk własnego nazwiska wypowiedzianego tym zmysłowym
głosem przeszedł go przyjemny dreszcz.
Zaraz, przecież to on powinien się przedstawić! Najwyraźniej nie musiał.
Poczuł się podwójnie głupio, że nie miał pojęcia, jak wygląda jego
kontrahent. Ostatnimi czasy tracił czujność, może łapał go kryzys wieku
średniego…?
– Cieszę się, że aranżacja się panu podoba.
– Jest wspaniała… – szepnął, choć wcale nie zamierzał okazywać
swojego zachwytu.
– A teraz proszę wybaczyć, ptaki czekają.
Tym razem się nie roześmiał.
Patrzył, jak Ki wspina się na palce, dolewając wody do poidła za pomocą
małej srebrnej koneweczki, po czym znika za rozsuwanymi drzwiami.
Przed oczyma pozostał mu obraz zgrabnych napiętych łydek i stóp
w białych tenisówkach.
Przeciąg przeszył jego ciało kolejnym dreszczem.
Ale czy na pewno spowodował go przeciąg…?
Michał uśmiechnął się do tego wspomnienia, gdy jednak spojrzał na
swoje oblepione ciastem dłonie, przestało mu być do śmiechu.
Przynajmniej udało mu się je zagnieść, więc był z siebie cholernie dumny.
– No i dałeś radę, Mi… – Zamilkł, gdyż uświadomił sobie, że najpierw
należało przygotować grzyby do farszu. – Noż w mordę! Dlaczego cię tu
nie ma, Ki?!
Umył ręce w zlewie, osuszył je ścierką i chwycił telefon leżący na
pokrytym mąką blacie.
Ki. Zostaw wiadomość.
Zaklął pod nosem i odłożył komórkę.
Ale nie chodziło przecież o to, że nie potrafi zrobić pierogów, prawda?
Od momentu, gdy za Ki trzasnęły drzwi, chodził jak struty. Świąteczna
atmosfera tylko działała mu na nerwy. W każdej świadomej chwili czuł, że
wymyka mu się z rąk coś niezwykle cennego, coś, czego nie umiał nazwać.
Mimo to nie był w stanie się przełamać. Wiedział, że Ki nie życzy sobie
żadnych niezapowiedzianych nalotów, że ponad wszystko ceni sobie
prywatność. Ustalili zasady na samym początku i jeszcze nigdy nie
zdarzyło się, by któraś ze stron je złamała. Ale w tej chwili, w Wigilię, gdy
tak miętosił to nieszczęsne ciasto, robił sobie wyrzuty, że jednak nie
spróbował ich nagiąć, że nie stanął pod drzwiami mieszkania Ki i nie walił
w nie pięściami.
A co, jeśli Ki naprawdę nie oddzwoni?
A co, jeśli to faktycznie koniec?
Poczuł narastającą panikę, jego tętno skoczyło niebezpiecznie. Ostatnie
wyniki badań nie wyszły mu najlepiej, ale nikomu o tym nie powiedział.
Przestawił budzik i ekspres o pół godziny wcześniej, żeby przed pracą
skoczyć na basen. Starał się utrzymywać jak najlepszą formę, ale przy tym
poziomie stresu forsowanie się na siłowni tylko niepotrzebnie go
nabuzowywało. A szalejący testosteron nie był dobrym doradcą.
Przecież ta feralna kłótnia zaczęła się właśnie od tego, że niepotrzebnie
podniósł głos na Ki.
Złamał pierwszą niepisaną zasadę ich związku, która mówiła, że nie będą
pozwalać sobie na przemoc w żadnej formie, nawet werbalną. A potem
wszystko potoczyło się lawinowo.
Westchnął ciężko na to wspomnienie.
– To taka krucha, taka wrażliwa istotka! – mawiała jego matka. – Ktoś
taki potrzebuje opieki, ochrony, bezwarunkowej miłości. Ktoś taki nie
wybaczy, jeśli zawiedziesz zaufanie. Ktoś, kto doświadczył w życiu tyle
zimna i zła, a mimo to wszedł w dorosłość zwycięsko, jest kruchy
i delikatny jak płatek śniegu.
Wyjrzał przez okno, za którym siąpił deszcz. Od ilu już lat nie było
prawdziwej zimy? Słupek rtęci opadał coraz niżej, więc poranna gołoledź
była pewna. Nigdzie się jednak nie wybierał, ani teraz, gdy był już nieźle
wstawiony, ani tym bardziej rano. Świąteczny poranek zamierzał spędzić
w łóżku, niestety najprawdopodobniej sam. Nawet dyrektorzy korporacji
mają wolne w pierwszy dzień świąt. Co z tego, skoro najpewniej będzie
spędzał cały dzień samotnie przed kominkiem? Nawali się bordeaux już
przed południem, na klina, znowu upije się na smutno.
Poczuł w gardle gulę, a łzy przyćmiły mu wzrok. Przecież niemożliwe,
że Ki się nie pojawi! Smutek nagle zamienił się w gniew. Miał huśtawkę
nastrojów, andropauza jak nic! A może to tylko alkohol.
Wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk i sięgnął do szafki po zapas
suszonych grzybów. Zbierali je z matką. No, nie tak do końca, bo ona tylko
nawigowała po lesie, nie wychodziła z auta. Nie była już w stanie poruszać
się po nierównym terenie. To on i Ki, narażając się na atak kleszczy
i zbierając na twarze wszystkie pajęczyny, schylali się po podgrzybki
wystawiające brązowe łebki z mchu. Matka mawiała, że udane
grzybobranie jest wtedy, gdy zbierze się przynajmniej jedną pajęczynę na
twarz.
Znowu się roztkliwił, ale postanowił nie dać się sentymentom.
Otworzył hermetyczne pudełko i po kuchni rozszedł się zapach
suszonych grzybów. Przed oczyma stanął mu obrazek matki i Ki za stołem,
nawlekających grzyby na nitki do suszenia. Pewnie dlatego miały
wyjątkowy smak, bo schły nad kaloryferem w jej mieszkaniu, jak
w dawnych czasach.
– No dobra… – Przesypał garść suszu do miski, zastanawiając się, jak
zmienić te powykręcane ciemnobrązowe patyczki w soczysty farsz. – Dalej,
Misiu, pomyśl chwilę. Przecież widziałeś, jak to robią… – gadał do siebie,
nurkując w kuchennych szafkach w poszukiwaniu sitka i garnków. – Panie
dyrektorze, sytuacja na parkiecie jest krytyczna! – Jego głos zadudnił spod
blatu. – Ogarnij się, człowieku, potrafisz okiełznać kilkuset pracowników
i notowania, a nie potrafisz ugotować grzybów?
Wspomnienia wracały jak wyświetlane na wielkim ekranie zdjęcia.
Matka i Ki w kuchni. Śmiechy, szepty, rodzinne ciepło. Wtedy czuł się
kompletny, spełniony. Gotowanie grzybów, przepuszczanie ich przez
maszynkę, wykrawanie krążków ciasta za pomocą szklanki. Widział to
wszystko, pamiętał.
Poczuł przy sobie ciepłe, kruche ciało Ki, przytulone do jego boku, gdy
oglądali fotki ze wspólnych wojaży. Borneo, Petersburg, Wiedeń, Hawaje,
Nowa Zelandia, ale i rodzime Bieszczady czy Mazury. Przez te trzy lata
zdążyli zwiedzić razem kawałek świata. On wysoki, opalony, naprawdę
wyglądający jak model z reklamy Marlboro, a u jego boku drobne, ufnie
przytulone ciało Ki. Wielkie oczy skryte za fioletowymi aviatorami.
Wyglądali jak żywa reklama Benettona.
Nie szczędził pieniędzy na te wyjazdy. Miewał tylko krótkie urlopy, więc
pragnął, by wycisnęli z nich jak najwięcej. Najbardziej luksusowe hotele,
najdroższe alkohole, all inclusive i przeloty pierwszą klasą. Poranki
spędzali w łóżku, rozkoszując się sobą bez pośpiechu, a wieczory
w kameralnych kafejkach i tawernach. Rozpieszczał Ki drogimi
pamiątkami i przymykał oko na zostawianie bajońskich sum w sklepach
bezcłowych. Czy świat można było komuś darować? Właśnie to pragnął
uczynić. Wiedział, że jednym z marzeń Ki był ślub na końcu świata,
najlepiej w jakimś egzotycznym obrządku. Nie chodziło o moc prawną,
a o magiczną ceremonię. Powoli do tego dojrzewał.
Tym bardziej nie wierzył, że wszystko skończy się ot tak, po jednej
kłótni.
Zostanie sam, w swojej zabałaganionej kuchni, a Ki odleci na koniec
świata w ramionach innego mężczyzny…
Przepłukał grzyby na sitku, zalał je wodą, dodał odrobinę soli i postawił
garnek na gazie. Dobrze, że nie zdecydował się na płytę indukcyjną, bo
pewnie teraz nie potrafiłby jej włączyć.
Czy naprawdę stanowi autorytet dla większości maklerów w tym kraju,
a jednocześnie jest takim życiowym niedorajdą? To dość żałosne.
Ki jednak to nie przeszkadzało.
– Jesteś uroczy! – słyszał co chwilę. – To jest doprawdy niewiarygodne.
W firmie wszyscy stają przed tobą na baczność, a tymczasem gdy
zostajemy sami…
– Jeśli już jesteśmy przy stawaniu na baczność… – szepnął, muskając
wargami ukryty wśród jasnych wijących się kosmyków płatek ucha. – Co
powiesz na to, byśmy nieco… rozładowali to napięcie?
Okazje do „rozładowywania napięcia” nadarzały się niezwykle często.
Przez pierwsze miesiące prawie nie wychodzili z łóżka. Zdarzało mu się
urwać z biura, zaparkować limuzynę pod pracownią i porwać Ki znad
laptopa z projektami albo z chłodni, gdzie składano świeżo ścięte kwiaty.
Powróciła do niego pierwsza wspólnie spędzona noc. A w zasadzie
dzień.
Przysiadł na hokerze, zatapiając się w upojnym wspomnieniu.
Wcześniej byli na kolacji, a potem skoczyli na kilka drinków do
modnego klubu. Ki wirowało w głowie od daiquiri, więc odważył się objąć
ramieniem drobne ciało, oczywiście tylko dla asekuracji. Robiło mu się
coraz bardziej gorąco i nie miało to nic wspólnego z wypitymi martini. Gdy
tylko wyszli na ulicę, poczuł, jak Ki muska palcami jego rękę. Ujął smukłą
dłoń, czując się jak nastolatek. Serce waliło mu jak oszalałe, jakby po raz
pierwszy w życiu naprawdę się zakochał. Może faktycznie tak było?
Mieszkał w samym centrum, więc przejście z klubu pod
apartamentowiec zajęło im kwadrans. Byli nieźle wstawieni i utrzymanie
pionu zdawało się prawdziwą sztuką. Udawali, że te ukradkowe obłapianki
służą wyłącznie zachowaniu równowagi, ale przecież nikt w tym celu nie
chwyta się za pośladki i nie wsuwa rąk pod ubranie…
W windzie poczuł, jak bezwładne ciało Ki osuwa się w jego ramiona,
i w zasadzie doniósł je pod drzwi mieszkania, gdzie przez długą chwilę nie
był w stanie trafić kluczem do zamka. Wtoczyli się do środka, potykając się
o własne nogi. Na moment odzyskali przytomność. Nastawił ekspres
i strzelili sobie po podwójnym espresso, ale nie za wiele to pomogło.
Skończyło się na kilku niezręcznych pocałunkach wśród pijackich
chichotów, gdy wdrapywali się po schodach na antresolę, zrzucając po
drodze wierzchnie ubrania, po czym padli na zaścielone łóżko tak, jak stali.
Obudził się kilka godzin później, o świcie, i wpadł w panikę, gdy poczuł
przy sobie ciepłe, poruszane spokojnym oddechem ciało. Nigdy wcześniej
nie wpuścił nikogo nawet do swojego mieszkania, o łóżku nie
wspominając. Tymczasem ta delikatna, efemeryczna istota, o której w ciągu
kilku ostatnich tygodni dowiedział się więcej niż o sobie samym, drzemała
spokojnie w jego dizajnerskiej stalowoszarej pościeli, z rudawymi włosami
rozrzuconymi na poduszce, częściowo skrywającymi spokojną, piękną
twarz. Delikatnie odgarnął z czoła Ki jasny kosmyk i na widok tego
niewinnego, subtelnego oblicza poczuł w sercu tkliwość, jakiej nie doznał
nigdy wcześniej. Grzbiet nosa Ki zdobiły blade piegi, a gładkie policzki
wywołany alkoholem rumieniec. Półotwarte wargi kusiły, ale nie zamierzał
nawet tknąć kogoś, kto leżał w jego łóżku nieświadomy.
Sytuacja była tak ekstremalnie intymna, że ledwo mógł znieść rozkoszne
napięcie, jakie w nim wywoływała.
A przecież ta intymność zrodziła się całkiem naturalnie.
Po niefortunnym spotkaniu w sali konferencyjnej zaproponował
przeprosinową kawę, choć nie liczył na to, że Ki przyjmie zaproszenie,
w końcu zrobił fatalne pierwsze wrażenie. Ku jego euforii nie zostało
odrzucone i następnego dnia w porze lunchu siedzieli przy stoliku
w kawiarnianym ogródku, rozkoszując się wiosennym słońcem i jakimś
modnym, bzdurnym latte na sojowym mleku. W Ki buzowała miłość
zarówno do roślin, jak i zwierząt, więc wegetariańska dieta nie była dla
Michała zaskoczeniem. Szukając pretekstu do kolejnego spotkania, poprosił
Ki o polecenie mu jakiejś wegańskiej knajpki, a jako kompletny laik
w temacie zasugerował wspólny posiłek. Ta sugestia została przyjęta
z entuzjazmem i zanim się obejrzał, żywił się wyłącznie w takich lokalach.
Ku własnemu zdumieniu poczuł, że po wyeliminowaniu mięsa z diety
przybyło mu sił i ubyło lat. Chciał być w formie, w końcu dzieliły ich
prawie dwie dekady.
Czy ktoś tak młody jak Ki zwróciłby uwagę na podtatusiałego
biznesmena? Z pewnością nie. No, chyba że w grę wchodziły tylko
pieniądze. Miał nadzieję, że Ki zależy nie tylko na jego portfelu, w końcu
suma, jaką zapłacił za przystrojenie sali, była horrendalna. Pieniądze nie
były więc celem Ki.
Kolejny raz spotkali się u Michała; poprosił Ki o pomoc w wybraniu
roślin do swojego loftu, w którym nie miał nawet jednego zasuszonego
kaktusa. Denerwował się jak przed jakąś wizytacją; polecił sprzątaczce
wypucować mieszkanie szczególnie starannie, za co prawie się na niego
obraziła, bo zawsze była bardzo skrupulatna.
Na widok przestronnego, prawie pustego loftu oczy Ki rozbłysły.
Po tygodniu jego apartament przypominał aranżację sali w biurowcu,
która tak bardzo przypadła mu do gustu. Pojawiła się nawet gigantyczna
woliera dla ptaków – że też dał się namówić na coś takiego!
Tamtego pierwszego wspólnego poranka zbudzone o wschodzie ptaki
śpiewały jak natchnione, wypełniając pomieszczenie hipnotyzującym,
egzotycznym świergotem. A najbardziej egzotyczny i najpiękniejszy z nich
spoczywał w jego łóżku.
Chciał wymknąć się na dół, wziąć prysznic i przy okazji rozładować
napięcie, które domagało się atencji w jego spodniach, ale gdy tylko się
poruszył, smukłe ramię wpełzło na jego pierś niczym wąż.
– Dokąd się wybierasz? – Spod zmierzwionych włosów i rąbka
prześcieradła dobiegł go chropawy od snu i przez to jakże seksowny głos.
– Chciałem wziąć prysznic… – szepnął nagle onieśmielony, gdyż odczuł
to pytanie szczególnie intensywnie w dolnych partiach ciała.
– Mogę iść z tobą?
Pewnie tak samo zareagowałby na dłoń włożoną znienacka w spodnie,
które zsuwały mu się z bioder.
– Pewnie… – odrzekł.
Po chwili schodzili ze schodów, znowu wzajemnie się asekurując. Zanim
dotarli do łazienki, byli już prawie nadzy.
Pod prysznicem zrobili o wiele więcej, niż pierwotnie zamierzali. Gdy
w końcu zdjął z Ki bieliznę i jego oczom ukazał się pępek z piercingiem,
puściły wszelkie hamulce. Strumienie gorącej wody obmywały ich ciała,
para wypełniła obszerną kabinę, a on eksplorował językiem ten kolczyk, ten
pępek, a potem zjechał ustami niżej, zmieniając chichot Ki w śpiewne,
rytmiczne jęki. Jedna ze zgrabnych nóg Ki wylądowała na jego ramieniu,
poczuł, jak te piękne, smukłe, podrapane cierniami róż dłonie wplatają się
w jego włosy…
Michał uśmiechnął się tęsknie do tego wspomnienia, poprawiając
pozycję na hokerze, gdyż obrazy, smaki i zapachy tamtego poranka były aż
nadto sugestywne.
Na stole, w ciemnozielonym, przewiązanym złotą wstążką pudełeczku
spoczywał prezent świąteczny dla Ki: piercing z diamentem, zamiast
zaręczynowego pierścionka. Kilka dni temu, gdy jeszcze wszystko między
nimi było sielanką, taki prezent wydał mu się jednocześnie bardzo osobisty
i bardzo zabawny. Miał nadzieję, że Ki odczyta tę deklarację.
No cóż, wszystko wskazywało na to, że będzie musiał zwrócić tę
ekstrawagancką błyskotkę, bo przecież nie zamierzał przekłuwać własnego
pępka…
Czekając, aż grzyby zmiękną, wspominał dalej ten pierwszy wspólny
poranek po harcach pod prysznicem, podczas którego poczuł się
najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.
Po wszystkim wycierali się wzajemnie wielkimi puszystymi ręcznikami,
nie szczędząc sobie przy tym pieszczot. Nie czuł zwykłego skrępowania
post factum, wręcz przeciwnie, wszystko stało się tak naturalnie, jakby od
dawna znali swoje ciała. Jakby kochali się już wcześniej, może
w poprzednim życiu?
Okrył się szlafrokiem, ale Ki nie przeszkadzała nagość.
– Zdejmij to, będziemy chodzić na golasa!
Zaśmiał się na tę sugestię, gdyż nigdy wcześniej nikt nie zaproponował
mu czegoś tak niedorzecznego.
Nagie ciało Ki zdawało się naturalnym uzupełnieniem tego wnętrza, było
równie piękne, co egzotyczne rośliny i kolorowe ptaki. Zachwycał go każdy
szczegół: deseń piegów na karku, wijące się od wilgoci włosy tuż nad nim,
krótsze z tyłu i opadające niesfornymi kosmykami na oczy, szczupłe
przeguby rąk i dłonie o długich palcach. Nie mógł się napatrzeć na to, jak
cienie roślin podświetlonych łuną poranka kładą się na tej pięknej bladej
skórze.
– Jesteś moim najpiękniejszym ptaszkiem! – stwierdził, co zostało
przyjęte kaskadą perlistego śmiechu.
Po ostatniej wizycie matki zostało mu w lodówce trochę jedzenia
i z przyjemnością patrzył, jak Ki pichci dla nich omlety na śniadanie,
przysłoniwszy nieco swoją nagość kuchennym fartuszkiem. Popijał kawę,
siedząc na golasa na hokerze, i nie czuł z tego powodu żadnego
skrępowania.
Zadzwonił do biura, żeby upewnić się, że firmowa machina doskonale
poradzi sobie bez niego przez jeden dzień. W końcu nie miał nad sobą
zwierzchnika, któremu musiałby meldować nieobecność.
Tamtego przedpołudnia kochali się jeszcze dwa razy. Po pierwszym
prawie się zdrzemnął, wymęczony intensywną rozkoszą. Przez
półprzymknięte powieki podglądał, jak Ki, zarzuciwszy na siebie jego
o wiele za dużą białą koszulę i podkradłszy mu z papierośnicy marlboraska,
pali ukradkiem na tarasie. Patrzył na podświetloną słońcem sylwetkę, łokcie
oparte na poręczy, palce wolnej dłoni leniwie przeczesujące włosy.
I pośladki wystające spod materiału. Obrazek był tak urokliwy, że po chwili
tego podglądactwa Michał znów był gotowy do akcji. Zanim palce Ki
zdusiły niedopałek w popielniczce, stanął z tyłu i objął smukłe, rozgrzane
słońcem ciało. Błądząc dłońmi pod materiałem, ocierał się sugestywnie ową
gotowością o tak skutecznie wabiący go tyłeczek. Zagłębił się między
pośladkami, a palce Ki zacisnęły się kurczowo na barierce, głowa odchyliła
na bok i do tyłu. Docisnął Ki do szklanej tafli, chwytając wargami pełne,
wciąż głodne jego pocałunków usta. Gdy skończył po chwili, ciało w jego
ramionach odwróciło się i wpełzło na niego, obejmując nogami w pasie.
– Jesteś niemożliwy…! – usłyszał tuż przy uchu ten zmysłowy,
dźwięczny świergot.
I tak przez kolejne tygodnie, a potem miesiące.
Aż do zimy, kiedy postanowił przedstawić Ki matce, i w związku z tym
trochę się powściągał. Z ust Ki padały sugestie, że cierpi na kompleks
Edypa. Początkowo się obruszał, ale przecież było w tym ziarenko prawdy.
Matka była dotychczas jedyną kobietą, której Michał ufał, którą cenił,
której zwierzał się z kłopotów. Drugą osobą, którą wpuścił do swojego
życia i swojego serca, stała się Ki.
– Jesteś idiotą, Misiu… – mruknął do siebie i tym razem nie miał na
myśli swojego kulinarnego nieogarnięcia.
– Jesteś idiotą, Misiu!
To właśnie usłyszał, gdy któregoś wieczoru rozmowa zeszła na różnicę
wieku. Ki różnica prawie siedemnastu lat w niczym nie przeszkadzała
i stwierdzenie, że dzieli ich przepaść pokolenia, zostało skwitowane
śmiechem.
Michał przełamał się i opowiedział o trudnym, nieudanym małżeństwie
matki. Nie wiedział, że te historie były już Ki doskonale znane, bo matka,
odnalazłszy bratnią duszę, wyspowiadała się z nich ze wszystkimi
szczegółami.
– Jeśli się kogoś kocha, to takie drobiazgi nie mają żadnego znaczenia.
– Naprawdę uważasz, że siedemnaście lat nie ma żadnego znaczenia? –
zapytał Michał, usiłując wymusić na Ki jakąś uspokajającą odpowiedź.
Nie chciał być postrzegany jako facet, który leczy andropauzę związkiem
z kimś o połowę młodszym od siebie. Jednocześnie rozpaczliwie
potrzebował potwierdzenia, że postępuje słusznie, pielęgnując ten związek.
– Jeśli uważasz, że ma, to naprawdę jesteś idiotą, Misiu!
I to był koniec tej niedorzecznej według Ki rozmowy. Obejrzeli do końca
jakiś ckliwy film i przysnęli na kanapie, dokończywszy butelkę bordeaux.
– Gdyby chodziło o brakujące siedemnaście centymetrów, to
rzeczywiście byłby to powód do zmartwienia… – dosłyszał jeszcze, zanim
świadomość opuściła Ki na dobre.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos minutnika.
Odcedził grzyby i zdał sobie sprawę z tego, że nie ma maszynki, aby je
rozdrobnić, więc postanowił użyć blendera, który dostał od Ki, by
przyrządzać sobie koktajle na siłownię. Oczywiście nie przyrządził
dotychczas żadnego, bo nie zaczął chodzić na siłownię, więc dopiero teraz
nadarzyła się okazja, żeby go użyć.
Co tam jeszcze trzeba było dodać do tego cholernego farszu? Zdaje się,
że podsmażoną cebulkę, i na szczęście znalazł ostatnią leżącą smętnie
w pustej szufladzie lodówki.
Nie zrobił żadnych zakupów świątecznych. Zamierzali zrobić je razem,
ale pokłócili się, zanim do tego doszło. Przez tydzień stołował się na
mieście i zupełnie stracił poczucie czasu. Na moment przypominał sobie, że
idą święta, gdy ktoś przebrany za aniołka usiłował sprzedać mu na ulicy
opłatek albo gdy skupił się na rozbrzmiewającym w restauracji Last
Christmas.
Matka nieźle by go zbeształa za to, że zamierzał urządzić wigilijną
kolację, stawiając na stole puszkę makreli w pomidorach i barszcz
z kartonu. Tylko to zdołał kupić, wracając z biura.
No ale przecież usiłował zaserwować danie specjalne, czyli pierożki
z grzybami smażone w głębokim tłuszczu. Smakowały wybornie nawet
popijane barszczem z kartonu, a świadomość tego, że farsz składa się
z ostatnich grzybów, które zbierali we trójkę, sprawiała, że…
Znowu poczuł w gardle gulę, a wspomnienia osób, które kochał całym
sercem, zalały jego umysł. Jedną z nich utracił bezpowrotnie, a drugą, jak
skończony buc, najprawdopodobniej sam wygonił ze swojego życia.
Wróciły słowa matki, jedne z ostatnich, jakie była w stanie
wypowiedzieć:
– Nie możesz nigdy skrzywdzić kogoś takiego jak Ki, rozumiesz?
Zasługuje na wszystko, co najlepsze. To jest istota zrobiona z dobroci
i światła, ale podaruje je tylko komuś, kto ją bezwarunkowo pokocha. I to
ty właśnie jesteś tym szczęściarzem.
Stojąc nad patelnią, na której skwierczała pokrojona w kostkę ostatnia
cebula, nie czuł się szczęściarzem. Czuł się zimnym draniem, który
doprowadził do łez kogoś, kto mu zaufał. Naprawdę nie pamiętał, od czego
zaczęła się ta idiotyczna kłótnia. Teraz, gdy tak stał jak skończony dureń
nad patelnią, nie potrafiąc przyrządzić cholernych pierogów, wiedział, że
zasłużył na to, by spędzić tę Wigilię samotnie.
Ale to nie to tak bardzo bolało.
Bolała świadomość, że Ki najprawdopodobniej również spędzi Wigilię
w samotności, jak niegdyś, tuż po wyjściu z sierocińca. Dzięki staraniom Ki
obskurna kawalerka zamieniła się wprawdzie w przytulne mieszkanie
zapełnione roślinami i dizajnerskimi mebelkami, ale przecież samotność to
był stan duszy, która mogła boleć niezależnie od tego, gdzie człowiek się
znajdował.
Dokładnie tak, jak w tym momencie bolała dusza Michała; wszystko,
dosłownie wszystko dokoła kojarzyło mu się z Ki. Zarys znajomej sylwetki
wyrysowany był nawet wśród cieni przemykających po ścianach. Zapach
włosów Ki wciąż mógł wyczuć na poduszce. Miał wrażenie, że na
niektórych naczyniach może dostrzec odciski ukochanych palców.
Nawet ptaki były smutniejsze, odkąd zabrakło Ki.
Wyłączył gaz pod patelnią i ponownie chwycił za telefon.
Ki. Zostaw wiadomość.
Westchnął ciężko, przełykając ślinę, by rozluźnić węzeł w gardle.
– Ki… – szepnął, opanowując łamiący się głos. – Kochanie… odezwij
się, proszę. Martwię się. Wiem, że się gniewasz, masz prawo, bo
zachowałem się jak ostatni buc. Masz rację, jestem idiotą. Nie, nie
przeszkadza mi różnica wieku, nie, nie uważam, że twoja praca jest
niepoważna. Tworzysz piękno i dzięki tobie zagościło ono również w moim
pustym życiu. Proszę, przyjdź na kolację. Wprawdzie barszcz będzie
z kartonu, ale robię dla nas te cholerne pierożki z przepisu mamy i kiepsko
sobie radzę. Jeśli mi nie pomożesz, polegnę. – Zrobił dramatyczną pauzę,
ale nie dla efektu, tylko dlatego, że z coraz większym trudem wyciskał
z siebie każde kolejne zdanie. – Jeśli nie wrócisz, to będzie mój koniec…
Sygnał zakończenia połączenia przerwał mu, choć chyba chciał dodać
coś jeszcze. Może i lepiej, że nie dodał, bo wyszło dość dramatycznie,
jednak mówił prosto z serca. Obiecali sobie szczerość już na samym
początku, nawet jeśli to mogło zaboleć. I najwyraźniej zabolało Ki tak
bardzo, że…
– Nie użalaj się nad sobą, Misiu! – mruknął do wygasłego telefonu. –
Rób te pierogi, choćbyś miał zeżreć je wszystkie sam. I popić barszczem
z kartonu.
Jak powiedział, tak zrobił.
Ciasto na szczęście nadawało się jeszcze do użytku. To przecież nie
mogło być trudniejsze niż zarabianie milionów! W tej kuchni można było
dokonywać kulinarnych cudów, a potrawy Ki były tego najlepszym
przykładem. Michał nie miał za sobą szkoły gastronomicznej i studium
florystycznego, więc nie potrafił upozować dań na talerzu i przybrać ich
orchideami, ale to nie miało żadnego znaczenia. Nadziewał te cholerne
pierogi miłością, a to, że przy okazji sprawił, że kuchnia zaczęła wyglądać
tak, jakby przeszło przez nią tornado… cóż, nie można było prowadzić
wojny bez ponoszenia ofiar! Zadzwoni po sprzątaczkę albo dla odmiany
posprząta sam. Lepsze to niż rozpamiętywanie.
Wspomnienia jednak nie zwracały uwagi na jego postanowienia.
Napływały falami, wywołując naprzemiennie gorycz i euforię.
Gdy wspominał pełne łez i pretensji oczy Ki, coś w jego wnętrzu
zaczynało skwierczeć, jak pierożki na tłuszczu, po czym zamieniało się
w żużel.
Co go napadło? Jak mógł w ten sposób odzywać się do Ki? Jak mógł
wygadywać takie niedorzeczności? Ostatnie dwa tygodnie wyzuły go z sił,
a tuż przed świętami dowiedział się, że potencjalny partner wycofał
inwestycję, co oznaczało spore straty i konieczność dołożenia starań, które
by je zminimalizowały. W firmie wrzało jak w ulu, łącza grzały się od
międzynarodowych konferencji i choć kiedyś obiecał sobie, że robotę
będzie zostawiał w biurze, tym razem nie mógł tego zrobić. Zarządzał tą
firmą, w sytuacji kryzysowej musiał być dostępny dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Prawie nie sypiał.
No i w końcu, zmęczony ciężką jak ołów atmosferą w biurze, powiedział
o jedno zdanie za dużo, sugerując, że to jego praca przynosi prawdziwe
pieniądze i ma jakieś znaczenie, a wiązanie goździków w pęczki może być
co najwyżej ekscentrycznym hobby.
W emocjach najwyraźniej zapomniał, że za letnią aranżację ślubną
w posiadłości pary celebrytów na konto Ki wpłynęło kilkadziesiąt tysięcy
złotych, a sesja zdjęciowa zrobiona po ceremonii znalazła się na łamach
jednego z najpoczytniejszych magazynów ślubnych.
Jeśli coś mogło ugodzić Ki prosto w serce i nieodwracalnie zranić dumę,
było to z pewnością umniejszenie pracy włożonej w rozwój firmy.
No tak, Michał musiał od czasu do czasu pokazać, kto jest samcem alfa,
ale zapomniał, że to działa tylko na gruncie zawodowym.
Półświadomie memłał w dłoniach koślawe pierożki, które w niczym nie
przypominały uroczych, identycznych półksiężyców wychodzących spod
zręcznych palców matki czy Ki. Miał nadzieję, że nadrobią przynajmniej
smakiem. Farsz wyszedł całkiem, całkiem, przyprawiony odrobiną maggi
i świeżo zmielonym pieprzem. Nie miał oleju lnianego, ale pierogi
pachniały równie smakowicie obsmażone na ciemnozłoto na
słonecznikowym. Za oliwą nie przepadał i spożywał ją raczej
z konieczności, tylko w sałatkach, i po chwili namysłu cisnął butelkę do
śmietnika. W końcu nie było przy nim nikogo, kto zbeształby go za
niewłaściwe odżywianie. Oddałby wiele, żeby w tej właśnie chwili usłyszeć
znajomy, strofujący go głos.
Jedyną ścieżką dźwiękową tej kulinarnej krucjaty było skwierczenie
tłuszczu i jego bełkotliwe przekleństwa.
Odsączył pierożki z tłuszczu na papierowych ręcznikach i przełożył na
półmisek, który wyciągał tylko przy specjalnych okazjach. Czy używali go
od czasu śmierci matki…? Chyba nie.
Zapach matczynego specjału tym razem przyniósł najsmutniejsze
wspomnienie. Drżące w jego ramionach ciało Ki, trzęsące się od
tłumionego szlochu. Wokół odziani na czarno żałobnicy, w większości jego
pracownicy, bo przecież przyjaciół nie miał. Tacy jak on pracoholicy nie
tracili czasu na zawieranie przyjaźni. Przyszło dwóch kumpli od squasha,
choć nawet nie wiedział, jakim kanałem dotarła do nich wiadomość
o śmierci jego matki. Prosta sosnowa trumna. Białe drobne kwiaty ułożone
rękami Ki. Stypy nie planowano, a prochy przesypano do sprowadzonej
z zagranicy urny, z której miało wyrosnąć drzewo. Razem z Ki wybrali
brzozę. Wiosną planowali zakopać ją na działce nad jeziorem. Nic nie
powiedział Ki, ale miał już gotowy projekt domu, letniej rezydencji, która
miała stanąć na miejscu daczy. Kilkakrotnie o tym rozmawiali,
o przeprowadzaniu się na wieś na okres letni i wracaniu na zimę do miasta.
Zobowiązania zawodowe obu stron nie pozwalały póki co na taki tryb
życia, więc były to raczej luźne pogaduszki, mrzonki odkładane na bliżej
nieokreślone „kiedyś”. Wiedział jednak, że Ki o tym marzy: o życiu
w głuszy, hodowaniu kóz czy innych zielononóżek, o ekologicznym
warzywniku i egzystencji w zgodzie z porami roku.
Przy Ki również dorósł do takich marzeń. Odłożył tak niedorzecznie
wysokie sumy, że mogliby przez najbliższe pięćdziesiąt lat żyć jak pączki
w maśle z oszczędności, a na starość siedzieć na ganku, trzymając się za
ręce.
Wierzył, że Ki nie zrezygnuje z tych marzeń ot tak, że nie zrezygnuje
z niego, z tych wspólnych trzech lat i kolejnych, już zaplanowanych,
trzydziestu.
Pierogi stygły na półmisku, a on gapił się w okno, za którym
w wieczornym półmroku zaczęły tańczyć płatki śniegu. Jak w komedii
romantycznej, brakowało tylko dzwonka do drzwi i ckliwej sceny
pojednania.
Mijały jednak kolejne minuty, a dzwonek się nie rozlegał.
Ubywało za to bordeaux, które pił wprost z butelki. Z drugiej butelki
tego wieczoru. Może i nie było po nim widać, ile wypił, ale w głowie
zaczynało mu szumieć.
Jak podczas tamtego pamiętnego dnia po namiętnym poranku, kiedy
przez cały dzień biegali po lofcie nago, popijali wino i oddawali się
pieszczotom.
To właśnie wtedy, gdy spoczywali w łóżku wymęczeni po całym dniu
namiętnych hulanek, zapytał Ki, jak naprawdę ma na imię.
– Nie nadużywaj go – padła odpowiedź – bo to imię tylko na wyjątkowe
okazje. Dla wszystkich oprócz ciebie będę i na zawsze pozostanę Ki.
Właśnie ten wigilijny wieczór miał być taką wyjątkową okazją.
Plany domu leżały w eleganckiej teczce pod choinką, obok miało
spocząć przewiązane złotą wstążką pudełeczko. Michał pragnął, by
w końcu zamieszkali razem, tak naprawdę. Utrzymywanie przez Ki
mieszkania, które przecież i tak przez większość czasu stało puste, a do
którego trzeba było ciągle biegać i podlewać tysiąc stojących w nim roślin,
wydawało mu się zbytkiem. Przecież mogli rzucić wszystko, wybudować
dom w środku nicości i być w nim po prostu szczęśliwi. Bez stresu, bez
presji, bez posypywania płatkami róż celebryckich stołów, bez
wywrzaskiwania komend na giełdowym parkiecie.
Tylko on i Ki. Na zawsze. Aż razem się zestarzeją i umrą, siedząc
w wiklinowych fotelach na werandzie.
Trzymając się za ręce.
Potarł twarz dłońmi, brudząc ją mąką. Miał na sobie poplamiony
tłuszczem T-shirt, był rozczochrany i pijany, doprawdy cudnie przygotował
się na ewentualny powrót Ki. Jedno zerknięcie w lustro tylko upewniło go
w tym przekonaniu.
– Misiu, jesteś idiotą nad idiotami! – burknął, wstając chwiejnie.
Zamierzał wziąć prysznic i przebrać się w coś bardziej odpowiedniego na
wigilijną wieczerzę.
Nawet jeśli miała składać się z pierogów, makreli i barszczu z kartonu.
Nawet jeśli miał spędzić ten wieczór sam.
Zrzucił T-shirt i człapał właśnie do łazienki, gdy usłyszał dzwonek do
drzwi.
Serce załomotało w jego piersi, a ptaki w klatkach rozświergotały się,
jakby już wiedziały.
Podbiegł do drzwi półnagi i drżącą dłonią chwycił za klamkę.
Czuł, że za moment rozpłacze się ze szczęścia, gdy w progu ujrzał Ki:
z rozkosznie uroczą, nadąsaną miną, z ogniem w świetlistych oczach
i płatkami śniegu topniejącymi w zmierzwionych wiatrem jasnych włosach.
– Czuję pierożki mamy…
Na dźwięk tego głosu serce stopniało mu szybciej niż śnieżynki w cieple
apartamentu. Ogień trzaskał w kominku i faktycznie zrobiło się niezwykle
romantycznie. Zepsuł ten moment, odpowiadając:
– Ale barszcz będzie z kartonu.
– Nie będzie. – Smukła dłoń wyciągnęła się w jego kierunku.
Poznał ten termos, bo sam go kupił kilka miesięcy wcześniej.
– Zamierzasz tak stać jak idiota, półnagi i uwalany mąką, czy mnie
wpuścisz i weźmiemy razem prysznic? Strasznie zimno się zrobiło…
Michałowi dla odmiany zrobiło się gorąco. Poczuł ciepło rozlewające się
w sercu i niżej.
– Bo wiesz, że jesteś idiotą, Misiu?
Uśmiechnął się, przyciskając do piersi drobne, jakże znajome ciało. Ki
nie przeszkadzało to, że pobrudzi się mąką, bo w końcu za moment mieli
się rozebrać, wziąć wspólnie kąpiel, a potem spędzić święta w swoich
objęciach, pogryzając pierożki według rodzinnego przepisu i oddając się
innym, nie tak świątecznym uciechom.
Michał poczuł, że to pierwszy dzień z ich wspólnej wieczności, musiał
tylko schować dumę do kieszeni i przyznać Ki rację.
– Wiem, Krzysiu – odpowiedział cicho, całując ukochanego w czubek
głowy.
SMAŻONE PIEROŻKI
Z FARSZEM Z SUSZONYCH GRZYBÓW
Jason obudził się wcześniej niż zwykle, mimo że położył się grubo po
północy. Zegarek wskazywał szóstą rano. Stanowczo za wcześnie, żeby się
zrywać z łóżka. Dzisiaj była Wigilia i czekało ich to cholerne gotowanie.
Spojrzał na swoją dłoń i z ulgą stwierdził, że nie zrobił się wielki bąbel,
jedynie skóra była jeszcze mocno zaczerwieniona. Jakoś mógł z tym żyć.
Jego wzrok powędrował do okna, za którym panowała ciemność, choć taka
nie do końca ciemna. Śnieg odbijał światło i było bardziej szarawo niż
mrocznie, a niebo, jak zwykle, zasnute było chmurami. Jason okrył się
kołdrą i postanowił poleżeć jeszcze chwilę.
Czuły i delikatny pocałunek lekko połaskotał jego policzek. Jason
mruknął coś niezrozumiałego i przewrócił się na plecy. Otworzył oczy i nie
mógł uwierzyć w to, co widzi. Przy jego łóżku w kuszącym, kusym stroju
mikołajki stała Rose. Krótka spódniczka ledwo zakrywała jej kobiecość,
a czerwony gorset był tak mocno wycięty, że widać było jej sutki. Rose
nachyliła się i puściła do niego oko. Cholera, była gorąca jak samo piekło.
Uśmiechnęła się do niego łobuzersko, przygryzła dolną wargę, po czym
weszła na łóżko, by uwięzić go między swoimi udami. Kiedy Jason uniósł
głowę, dostrzegł, że Rose nie ma na sobie bielizny. Jego penis na samą
myśl o jej wilgotnej cipce stanął na baczność. A kiedy pogłaskała go przez
koc, Jason jęknął w udręce.
– Zabawimy się? – wymruczała.
– Yhy. – Tylko tyle był w stanie z siebie wydusić, kiedy zadawała mu
palcami tę słodką torturę.
Zaśmiała się perliście, kolejny raz puściła do niego oko i zerwała z niego
okrycie, odkrywając twardego jak stal penisa. Przejechała po nim delikatnie
czerwonymi paznokciami, aż przeszedł go dreszcz. Oblizała seksownie
usta, a jemu zaschło w gardle. Miał ochotę posmakować jej piersi, chciał je
possać, poczuć pod palcami jej gładką skórę. Już wyciągał rękę, już miał
sięgnąć do jej lateksowego gorsetu, ale wtedy – ku jego zaskoczeniu –
dosiadła go, a on wbił się w nią do końca. Tak cudownie było poczuć ją
wokół siebie. Jej miękkie i ciepłe dłonie spoczęły na jego torsie, gdy
rytmicznie i powoli się na nim poruszała. Zamknął oczy i jęknął z rozkoszy,
jaką mu dawała. Już czuł narastające napięcie, te iskry biegnące wzdłuż
kręgosłupa i rozprzestrzeniające się po całym ciele, kiedy nagle wszystko
ustało.
Gwałtownie otworzył oczy, gdy do jego uszu doleciały podniesione
głosy. Lekko zdezorientowany rozejrzał się wokół. Cholera, był sam, a seks
z Rose był tylko snem. Przyjemnym, ale tylko snem.
BABECZKI Z ŻURAWINĄ
1 szklanka mleka
½ szklanki oleju
½ szklanki cukru
1 jajko
2 szklanki mąki pszennej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ łyżeczki sody oczyszczonej
½ szklanki suszonej żurawiny
Nick lubił odwiedzać markety tuż przed Gwiazdką, choć ojciec nie był
z tego faktu specjalnie zadowolony. Mawiał, że ludzie w przedświątecznym
okresie tracą poczucie rzeczywistości. Skupiają się na konsumpcji,
zakupach, sprzątaniu, a zapominają o tym, co naprawdę jest wtedy ważne.
O czasie z rodziną. Tyle że ojca Nicka, odkąd tylko chłopak sięgał
pamięcią, nigdy nie było na święta w domu. Nikt jak jego stary nie dawał
pochłonąć się pracy właśnie w tym czasie. Gdy Nick był dzieckiem, nie
miało dla niego specjalnie znaczenia to, że ojciec nie miał innego wyjścia.
Tak więc ojciec w święta skupiał się na uszczęśliwianiu wszystkich innych,
a Nick na obserwowaniu bywalców centrów handlowych
w przedświątecznej gorączce. Nawet dziś, kiedy był już dorosły i przejął
większość obowiązków związanych z prowadzeniem rodzinnego interesu,
teraz, gdy rozumiał, na czym praca ojca polega i jaka jest ważna, jego małą
tradycją pozostało wymykanie się na kilka chwil, by w przeddzień Bożego
Narodzenia poobserwować krzątających się po marketach ludzi. Pewnie
teraz, gdyby ojciec miał taką możliwość, powiedziałby Nickowi, żeby
lepiej zajął się czymś bardziej pożytecznym, jak chociażby szukaniem
dobrej żony, ale jego coś ciągnęło do tego świata. Sklepowicze, jak ich
nazywał, wydawali mu się fascynujący i tacy inni od tych, z którymi
obcował na co dzień. Biegali w różnych kierunkach, czasem całkiem bez
celu, krzyczeli, wołali się, śmiali, martwili. Byli tacy… ludzcy.
Nick co roku wybierał inne centrum handlowe, a było ich tak wiele, że
nie obawiał się, iż w jego długim życiu zabraknie mu miejsc do
odwiedzenia. W te święta market Macy’s w New Haven wyglądał wręcz
olśniewająco. Girlandy zielonego ostrokrzewu zwisały z wysokich
kanciastych kolumn, na łukach pod sufitem kołysały się błyszczące
brokatowe bombki wyglądające niczym gigantyczne winogrona, ilość
lampek ozdabiających witryny sklepowe mogłaby sprawić, że centrum
handlowe widoczne było niemal z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
Zdawałoby się, że popandemiczne straty absolutnie nie dotknęły ani
sklepikarzy, ani kupujących, ale Nick wiedział, że była to tylko dobra mina
do złej gry, w którą zmuszeni byli grać ludzie.
Na szczęście w każdej takiej galerii, niezależnie od położenia, czasu czy
sytuacji politycznej na świecie, od zawsze niezmiennie wyznaczone było
miejsce dla grubawego faceta w czerwonym kubraku i z wielką białą brodą.
Nie inaczej było w New Haven. Dzieciaki tłumnie gromadziły się wokół
ogrodzonego zielonym płotkiem podestu, na którym w wielkim złotym
fotelu zasiadał Święty Mikołaj. Nick zlustrował przebranego jegomościa
i zaśmiał się w myślach na przydomek „święty” oraz na to, w jaki sposób
nowoczesna popkultura ubrała w niego tę postać. Oczywiście najbardziej
znany, ten, który rozsławił niejako tę postać i nadał jej imię „Mikołaj”, był
Mikołaj z Miry, mianowany po czasie najprawdziwszym ludzkim świętym,
ale Nick wiedział, że historia przedstawiała się zupełnie inaczej niż
w opowieściach ludzi. Przed laty z jakiegoś niewyjaśnionego powodu
w swych głowach ułożyli sobie, że tak właśnie wygląda dobry duch
zimowych świąt, i wcisnęli białobrodego dziadka z donośnym głosem
w ciężki szkarłatny strój z wielkim czarnym pasem i jeszcze większą
czapką z pomponem – kto wie czemu, niech pierwszy rzuci kamieniem –
wsadzili go na sanie ciągnięte przez renifery uzbrojone w dzwoneczki
i kazali mu – uwaga! – bezszelestnie, w środku nocy wślizgiwać się przez
wąskie kominy domów, w których najczęściej palił się przecież ogień, aby
tam, pod choinką, niepostrzeżenie, jak gdyby nigdy nic, zostawiać prezenty
dla dzieci. Cóż za ludzki ironiczny patetyzm, przepleciony potencjalnym
okrucieństwem wobec biednego pulchnego starowiny. Na całe szczęście to
była tylko legenda, mit, dziecięce wyobrażenia i sny, ale na Boga, czemu
niby miał służyć jego czerwony strój, skoro ponoć miał nie dać się dostrzec
na białym śniegu? A dzwonki reniferów, skoro miał się poruszać
bezszelestnie i nie dać się przyłapać? Ludzie są tacy zabawni i nielogiczni,
pomyślał Nick. I właśnie za to ich kochał.
Tak więc w Macy’s w New Haven tradycyjnie, jak co roku, gruby pan
w nieokreślonym wieku, stylizowany jednak na wiekowego dziadka,
z doczepioną wacianą brodą, pocący się w bijącym po oczach czerwonością
stroju zasiadał na wielkim krześle na środku podestu. Wokół niego
w podekscytowaniu dreptały w miejscu małe nóżki dzieci chętnych
wyjawić mu, co pragną dostać pod choinkę w tym roku. A że słuchanie
dziecięcych próśb jest wyczerpujące dla starszawego pana w za grubym
kombinezonie, do pomocy zawsze ma odziane w zielone kubraczki elfy.
Nick zastanawiał się, kto chciałby wykonywać tak ciężką i niewdzięczną
fuchę. Pobieżnie naliczył, że Mikołaj z New Haven dorobił się aż czterech
nieszczęśliwców, prawdopodobnie niezbyt zadowolonych ze stanowiska,
jakie piastowali, być może ciut zażenowanych swoimi strojami,
a najprawdopodobniej po prostu zmuszonych przez swoją sytuację
materialną do imania się każdego zajęcia, jakie było dostępne. Początkowo
trudno było się zorientować w liczbie elfów, bo zielone postacie biegały
między dziećmi, dzwoniąc dzwonkami przy czapkach i mówiąc
śmiesznymi głosikami niczym postacie z kreskówek. Najważniejsze jednak,
że dzieciom się podobało. Jeden z elfów wyglądał inaczej niż inne i od razu
przykuł uwagę Nicka. To była dziewczyna, właściwie kobieta, w wieku
około dwudziestu kilku ludzkich lat, nie za wysoka, smukła, kształtna,
gdzie trzeba, w zielonej bluzie, o ironio – w mikołaje, w zielonej czapce,
spod której wystawały długie do łopatek, brązowe jak futro renifera proste
lśniące włosy. Nick oparł się o filar obok stoiska z zegarkami i założył ręce
na piersi. Przy ladzie z czasomierzami jakaś kobieta wybierała prezent dla
męża. Nick pomyślał, że mąż będzie zadowolony z wyboru, i delikatnie
nakierował kobietę na właściwy model, ale wciąż nie umiał wyrzucić
z głowy pytania, jaki kolor oczu może mieć brązowowłosy elf. Czy także
zielone, jak jego oczy i jak bluza, którą nosiła, czy może brązowe jak
poranna herbata z mlekiem? Dziewczyna lawirowała pomiędzy dziećmi,
rozmawiała z nimi i rozdawała im coś, co z tej odległości wyglądało na
zbyt mocno przypieczone ciastka. W przeciwieństwie do innych elfów
uśmiechała się szeroko i szczerze. To podskakiwała w rytm kolęd, to kucała
przy którymś z dzieci i pokazywała na brodatą landrynkę na środku sceny,
a dzieci chichotały radośnie, klaszcząc w małe rączki. Płynęła pomiędzy
drobnymi postaciami zwinnie, miękko, jej ruchy były nieziemsko delikatne,
jakby nie ludzkie. Gdyby nie zaokrąglone uszy, Nick pomyślałby, że
mogłaby być prawdziwym elfem, bo tylko one poruszały się w taki sposób.
Była ładna, nawet piękna, choć nie klasycznie, bardziej jak dziewczyna
z sąsiedztwa, typowa Amerykanka, ale raczej nie jak królowa balu
absolwentów z filmów z lat dziewięćdziesiątych, a jak jej najlepsza
koleżanka. Zawsze w cieniu, choć zwykle ładniejsza od popularnej
kompanki i zdecydowanie mądrzejsza. Lekko pucołowate policzki
dziewczyny zaokrąglały się jeszcze bardziej, a oczy zwężały się nieco, gdy
jej twarz rozjaśniał uśmiech. Nick skupił się na chwilę i już wiedział. Stella,
jej imię było zwiewne i lekkie jak jej ruchy. Dziewczyna spojrzała w jego
stronę i na sekundę zatrzymała na nim wzrok, zupełnie jakby była w stanie
go dojrzeć, ale szybko przeniosła uwagę na czekających w kolejce
rozbawionych małych ludzi. Popatrzę jeszcze chwilę, pomyślał Nick.
Jeszcze tylko minutkę i wracam, bo pewnie już mnie szukają…
14 grudnia, sobota
Wczoraj po powrocie z pracy długo czekałam na dziadka. Chciałam
z nim porozmawiać i wyperswadować mu pomysł swojego uczestnictwa
w tym całym męskim cyrku. Niestety koło dwudziestej drugiej moje ciało
poddało się i zasnęłam. Dziś kiedy wstaję, już go nie ma. Dzwonię do
niego, ale dostaję tylko SMS-a, że jest na zakupach z Mirkiem i że wróci
wieczorem. Wspaniale. Wychodzi na to, że nie mam innego wyjścia jak
wziąć się za pakowanie. Nigdy nie lubiłam tego robić. Biorę do ręki kartkę
i długopis i zaczynam tworzyć listę rzeczy potrzebnych na wyjazd. Kiedy
kończę, jest przerażająco długa. Przeglądam ją jeszcze raz, ale wszystko, co
na nią wpisałam, jest po prostu niezbędne. W końcu jadę tam na cały
tydzień. Wyciągam z szafy walizkę i zaczynam wkładać do niej ubrania,
bardzo szybko jednak brakuje mi w niej miejsca. A muszę przecież jeszcze
zmieścić spodnie narciarskie i kurtkę na zmianę. Wyciągam drugą walizkę,
ciut większą, i wypycham ją po brzegi spodniami, swetrami i bluzami. Do
trzeciej, najmniejszej, pakuję wszystkie niezbędne kosmetyki. Zadowolona
z siebie ustawiam wszystko w przedpokoju. Żeby uczcić koniec roboty,
zamawiam pizzę i oglądam, chyba już po raz setny, swój ulubiony film Top
Gun z moją platoniczną miłością, którą jest Maverick.
Nagle słyszę jakiś rumor w przedpokoju. Zrywam się z fotela, strącając
pudełko po pizzy. Musiałam przysnąć; na telewizorze miga ekran końcowy,
a za oknem jest już ciemna noc. Włączam lampkę i ruszam w kierunku,
z którego rozległ się hałas.
– Jasny szlag! Czy ktoś w tym domu chce mnie zabić?! Co to jest, do
jasnej cholery?!
Zapalam światło w przedpokoju i zamieram przerażona. Dziadek siedzi
na podłodze, trzymając się za nogę, i klnie, na czym świat stoi.
– Wiki, czyś ty zwariowała? Po jaką cholerę to tutaj poustawiałaś?!
Musisz zawieźć mnie na pogotowie, coś mi się stało w stopę.
– Co?! – Siadam obok dziadka. – Pokaż.
Zerkam i od razu widzę, że sytuacja jest nieciekawa. Gołym okiem
widać, że dziadek nie pohula na stoku.
– Kurwa mać – wyrywa mi się.
– Wiki! – gani mnie dziadek.
– No co? Złap się mnie, pomogę ci wstać.
Kuśtykamy do samochodu i ruszamy do najbliższego szpitala.
Zapowiada się długa i ekscytująca noc.
15 grudnia, niedziela
Wracamy dopiero nad ranem. Prowadzę dziadka do jego pokoju
i pomagam mu wygodnie się ułożyć. Niestety diagnoza jest taka, jak się
spodziewałam: złamanie. Złamanie śródstopia konkretnie. Noga dziadka
została unieruchomiona na sześć tygodni w gipsie, a on sam dostał surowy
przykaz, żeby ją oszczędzać. Przysiadam na jego łóżku i głaszczę go po
dłoni. Jest mi strasznie przykro, bo czuję, że to wszystko przeze mnie.
– Przepraszam – mówię. – Dziadku, tak mi przykro.
– Daj spokój, dziecko. Trudno, stało się.
– Ale co będzie z wyjazdem? Przecież już wszystko opłacone.
– Jak to co? Ja sobie tutaj zostanę, Mirek mi pomoże. A ty pojedziesz
i wszystkiego dopilnujesz.
– Przestań. Przecież powinnam się tobą opiekować, a nie wyjeżdżać! To
jakiś absurd!
– Ja sobie dam radę, a ty musisz jechać. W ten sposób mi pomożesz.
Pamiętaj, jesteś za wszystko odpowiedzialna, w końcu piastujesz funkcję
mojej asystentki. – Uśmiecha się i puszcza do mnie oko. – I rozchmurz się,
bo nie do twarzy ci z tym nosem na kwintę. – Głaszcze mnie czule po
policzku.
– Możesz przestać sobie żartować? Dziadku, to poważne złamanie, a ty
sobie dowcipkujesz. Jesteś niemożliwy – ganię go.
– Słuchaj. Zorganizowałem ten wyjazd dla całego zespołu i nie mogę go
tak po prostu odwołać. Musisz mi pomóc wyjść z tego wszystkiego
z twarzą. – Znów się uśmiecha.
– Wiesz, irytujesz mnie, ty stary zgredzie. – Tym razem i ja się śmieję.
– Widzisz? Od razu jesteś piękniejsza – mówi zadowolony dziadek.
Kocham tego człowieka jak nikogo innego na świecie, od śmierci
rodziców i babci jest dla mnie wszystkim, ale czasami mam ochotę go po
prostu udusić gołymi rękoma. Dziadek doskonale zdaje sobie sprawę, że nie
potrafię mu odmówić, i wykorzystuje to przy każdej okazji. Niestety to
cholerne złamanie oznacza, że definitywnie straciłam szansę na wykręcenie
się z wyjazdu.
Całuję dziadka w czoło, okrywam go kołdrą i zaciągam rolety, żeby mógł
się porządnie wyspać. Sama idę pod prysznic, aby zmyć z siebie całe
napięcie. Stoję pod strumieniami wody i zastanawiam się, czy dobrze robię.
Miałabym zostawić połamanego dziadka samego. No, może nie tak całkiem
samego, ale mnie przy nim nie będzie. Ten wyjazd od samego początku
wydawał mi się marnym pomysłem. Cały tydzień w grupie mężczyzn,
którzy potrafią rozmawiać jedynie o szybkich i drogich samochodach,
laskach i MotoGP. Swoją drogą, może to moja szansa? Może uda mi się
przeżyć coś… niezwykłego? Od rozstania z Karolem unikam mężczyzn jak
ognia, ale może wreszcie przyszedł czas na zmiany? Od rozwodu miałam
dwóch kochanków, ale to były jednorazowe przygody, które skończyły się,
zanim na dobre się zaczęły. Coraz bardziej brakuje mi kogoś, z kim
mogłabym spędzać wolne chwile, kogoś, kto dałby mi czułość i bliskość.
A najbardziej brakuje mi seksu, takiego dobrego, rozładowującego napięcie
po całym ciężkim dniu, seksu, od którego można się uzależnić. Oszukuję
sama siebie, że nie potrzebuję mężczyzny, w głębi serca zaś czekam na
światełko, które rozjaśni mrok. Moje myśli wciąż krążą wokół tego jednego
tematu. Pragnę czuć się potrzebna i kochana. Delikatne łaskotanie w dole
brzucha sprawia, że zaciskam uda. Fala gorąca zalewa mnie od środka i nie
ma to związku z temperaturą wody lecącej z deszczownicy. Moje ciało
domaga się pieszczot i chwili zapomnienia. Zaczynam delikatnie głaskać
swoją rozpaloną skórę, wyobrażając sobie, że stoję w objęciach mężczyzny.
Muskam szyję i wrażliwe miejsce tuż za uchem. Czuję, jak z każdą chwilą
rośnie we mnie pożądanie, jak moja cipka zaczyna przyjemnie pulsować,
domagając się dotyku. Opuszkami palców zataczam delikatne kręgi wokół
swoich sutków, oddycham coraz głębiej. Wiem, że sama muszę rozładować
to napięcie, już nie jestem w stanie przestać. Żałuję, że nie wzięłam ze sobą
pod prysznic prezentu od Sylwii, swojej przyjaciółki. W dniu, w którym
orzeczono mój rozwód, dostałam od niej najwspanialszą rzecz, jaką
stworzono dla kobiety: wibrujący stymulator łechtaczki. Istny cud techniki.
Trudno, w tej chwili musi mi wystarczyć dłoń. Jedną ręką pieszczę swoje
piersi, a druga wędruje po brzuchu w kierunku miejsca, które najbardziej
domaga się dotyku. Odnajduję wrażliwy punkt i zaczynam go pobudzać.
Woda przyjemnie pieści moją skórę, a ja przymykam powieki
i przypominam sobie przystojnego chirurga z izby przyjęć, który tak
profesjonalnie zajął się dziadkiem. W wyobraźni moje dłonie należą do
pana doktora, który fachowo bada każdy centymetr mojego ciała. Kiedy
fala gorąca zalewa mnie od środka, uginają się pode mną nogi, a ja niemal
tracę równowagę. Opieram jedną rękę o ścianę, żeby nie upaść, drugą
przyciskam mocniej do łechtaczki. Orgazm sprawia, że zaczynam drżeć. To
doznanie na moment pozbawia mnie tchu, a potem pomału ustaje.
Otwieram oczy. Jestem w swojej łazience, pod prysznicem, sama. Czuję
przyjemne odprężenie. Orgazm, nawet taki, który dało się sobie samemu,
jest lekiem na całe zło. Uśmiecham się i pełna nowej energii zakręcam
wodę. Wychodzę spod prysznica i okrywam się ręcznikiem. Przecieram
dłonią zaparowane lustro i spoglądam na swoje odbicie. Mam zarumienione
policzki i błyszczące oczy. Wyglądam naprawdę nieźle. Tak, najwyższy
czas zacząć cieszyć się życiem. Brać z niego pełnymi garściami. Wycisnąć
jak cytrynę. Pospiesznie wycieram całe ciało i idę do łóżka, żeby choć
trochę się przespać. W końcu od poniedziałku będę musiała godnie
reprezentować firmę, a worki pod oczami nie ułatwią mi tego ani trochę.
16 grudnia, poniedziałek
Przekazuję ostatnie wskazówki panu Mirkowi, który będzie opiekował
się dziadkiem, po czym, zapakowawszy do bagażnika swoje trzy
nieszczęsne walizki, wsiadam do samochodu. Do samochodu dziadka,
dodajmy gwoli ścisłości. Tak, staruszek uparł się, abym jechała jego
superodjazdową bryką, bo po pierwsze jest bezpieczniejsza, a po drugie
prezentuje się godniej niż mój siedmioletni minivan. Jest w tym trochę
racji, dlatego nie dyskutowałam z nim zbyt długo.
Rozsiadam się wygodnie, włączam płytę swojego ulubionego Michele’a
Morrone, w nawigacji wpisuję adres pensjonatu i ruszam na spotkanie
z przygodą.
Po ponad sześciu godzinach jazdy i przejechaniu czterystu trzydziestu
kilometrów docieram na miejsce. Po drodze zachwyciły mnie zmieniające
się krajobrazy, widoki były naprawdę niezwykłe. Już tak dawno nie byłam
w górach, a do tego warszawska zima nas raczej nie rozpieszcza. Może to
i dobrze? Nienawidzę zimna i śniegu, ale niewykluczone, że tu, w tym
miejscu, pokocham tę porę roku na nowo.
Nawigacja poprowadziła mnie na obrzeża Zakopanego. Zatrzymuję się
przed pensjonatem Przy Kominku i spoglądam na niego oczarowana;
kompletnie nie spodziewałam się ujrzeć czegoś tak niezwykłego! Jestem
pod wielkim wrażeniem. Hotelik zbudowano z drewnianych bali i na
białym tle wygląda fenomenalnie, wręcz bajkowo. Już na pierwszy rzut oka
widać, że jest raczej kameralny; w środku znajduje się zapewne nie więcej
niż kilka pokoi. Niedziwne, że dziadek na nasz pobyt zarezerwował cały ten
przybytek.
Wysiadam z samochodu i na rozgrzanej twarzy czuję mroźny powiew.
Rozglądam się dokoła, ale nigdzie nie dostrzegam busa, którym miała
przyjechać reszta pracowników. Może to i lepiej; rozejrzę się najpierw
spokojnie sama. Zakładam kurtkę oraz czapkę i ruszam w stronę wejścia,
słuchając, jak pod butami przyjemnie skrzypi śnieg. Staję przed drzwiami,
odwracam się za siebie i zamieram z wrażenia. Pensjonat znajduje się na
skraju wielkiej polany pokrytej lśniącym w słońcu, zmrożonym śniegiem.
W oddali zaś widzę góry. Ta panorama idealnie nadawałaby się na
widokówkę z podpisem „Pozdrowienia z Tatr”. Coś niesamowitego.
– Jak pięknie… – szepczę.
– Prawda? Ja też zakochałam się w tym widoku – słyszę za plecami.
Odwracam się przodem do siwowłosej kobiety, która wita mnie szerokim
uśmiechem.
– Dzień dobry, jestem…
– Tak, wiem, kochana. Wiktoria Kamas. Ja nazywam się Kalina Górska,
witam w naszym pensjonacie. Twój dziadek o wszystkim mnie uprzedził.
Swoją drogą, jaki pech z tym wypadkiem! Bardzo mi przykro, że nie będę
mogła go poznać. Razem z moim mężem Michałem tak się na to
cieszyliśmy… – Składa ręce jak do modlitwy i kontynuuje: – Mam
nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Twój pokój już czeka. Będzie ci
u nas wygodnie. Dziadek prosił, aby przeznaczyć dla ciebie pokój
w oddzielnym skrzydle, tuż obok jego pokoju. W zaistniałej sytuacji jego
pokój zajmie wnuk pana Mirka.
Matko święta! Ta babka ma taki słowotok, że ciężko za nią nadążyć.
– Przepraszam, ale coś musiało się pani pomylić. To wnuczka.
– Słucham?
– To wnuczka ma przyjechać. Wnuczka. Pana Mirka. Monika.
– Nie. Dziś, jak z nim rozmawiałam, to powiedział… A zresztą… –
Macha ręką. – Zresztą nieważne. Pewnie coś pomieszałam. Chodź,
dziecko, nie stójmy tak na tym mrozie. Zaparzę ci herbaty z imbirem
i pomarańczą. Jest idealna na rozgrzewkę.
Prowadzi mnie do środka i sadza przy wielkim stole w jadalni.
– Proszę, rozgość się, zaraz przyniosę herbatę.
Nie czekając na moją reakcję, znika w kuchni, a ja zostaję sama. Mam
chwilę, aby się rozejrzeć. Nagle słyszę samochód przed domem. Podchodzę
do okna. Obok bmw mojego dziadka parkuje czarny mercedes. No, no,
ciekawa jestem, kto tu przyjechał taką bryką. Dowiaduję się chwilę później.
Z auta wysiada dobrze zbudowany brunet ubrany w jeansy i bluzę
z kapturem. Od razu rusza do środka. Jakoś nie mam ochoty na spotkanie
twarzą w twarz z tym facetem. Od samego patrzenia robi mi się gorąco.
– Halo, jest tu kto? – słyszę jego głos i obtupywanie butów ze śniegu. –
Mogłabyś się odezwać, kiedy wołam. – Wchodzi do jadalni i od razu mnie
atakuje. – Słyszysz mnie? Do ciebie mówię.
Patrzę na niego, nie wierząc własnym uszom.
– Słucham?! – pytam, wstając. – A kim ty jesteś, żeby tak traktować
kobietę? Co? I od kiedy jesteśmy na ty? Nie przypominam sobie, żebym
znała takiego buraka. – Szturcham go lekko palcem w pierś.
– Pani Wiktorio, herbatka – mówi gospodyni, wchodząc do jadalni. –
O, dzień dobry, pan jest zapewne wnukiem pana Mirka? Mateusz
Kamiński, zgadza się? Kalina Górska, bardzo mi miło.
Biorę łyk magicznej rozgrzewającej herbatki, a usłyszawszy, kogo mam
przed sobą, parskam nią na… wnuka pana Mirka. Co tu jest grane, do jasnej
cholery?! Jaki wnuk?! A gdzie Monika?! No tak, to pewnie sprawka
mojego cudownego dziadka.
– Ej, mogłabyś uważać z łaski swojej? Oplułaś mnie!
– Och, wasza książęca mość, proszę mi wybaczyć! – syczę do niego. –
Pani Kalino, mogłaby pani pokazać mi mój pokój? – zwracam się do
gospodyni. Mam dość tego wszystkiego.
– Tak, zaprowadzę państwa. Państwa pokoje są w jednym skrzydle.
– Nasze? Czyli mam rozumieć, że będę miała pokój obok tego…
– Ej, licz się ze słowami, mała! – przerywa mi Mateusz.
Patrzę na niego z żądzą mordu w oczach. Jakim cudem ta kreatura jest
wnukiem uroczego i uprzejmego pana Mirka?
– Słuchaj – podchodzę do niego i spoglądam mu z bliska w oczy – nie
wiem, kto cię tu zaprosił, ale radzę ci nie wchodzić mi w drogę.
Zrozumiałeś?
W odpowiedzi on uśmiecha się kpiąco, a ja czuję jeszcze większą
wściekłość. Co za kutas!
– Nie wiedziałem, że pan Staszek ma taką charakterną wnusię.
Prycham i odwracam się do niego plecami. Dupek! Idę za panią Kaliną.
Kiedy docieramy na miejsce, gospodyni mówi:
– Tu są te pokoje. Oba są takie same, z widokiem na góry. Proszę sobie
wybrać.
W tym samym momencie oboje łapiemy za klamkę drzwi do pokoju
po lewej stronie. Kiedy nasze dłonie się spotykają w tym przelotnym
dotyku, czuję, jak przez moje ciało przechodzi dziwny prąd. Szybko
zabieram rękę, co wywołuje ironiczny uśmiech na jego twarzy.
– Nie słyszałeś, że damom się ustępuje?
– Słyszałem. Jak pojawi się jakaś w okolicy, to proszę, daj mi znać. –
Puszcza do mnie oko i zwraca się do pani Kaliny: – Dziękuję pani, na
pewno będzie mi w tym pokoju bardzo dobrze.
Otwiera drzwi i wchodzi do środka, nie oglądając się za siebie.
Bezczelny! Gotuję się ze złości. Muszę koniecznie zadzwonić do dziadka
i pozbyć się tego typa! Nie mam zamiaru spędzić ani chwili dłużej
w obecności tego ogra! Patrzę na uśmiechniętą panią Kalinę.
– Oj, dzieci, dzieci. – Kiwa głową i oddala się, zostawiwszy mnie samą.
Wzdycham i wchodzę do pokoju po prawej. Na szczęście to, co zastaję
w środku, zachwyca mnie na tyle, że na moment zapominam o swoim
aroganckim sąsiedzie. Mój pokój nie jest maleńka klitką, lecz przestronnym
trzydziestometrowym apartamentem z wielkim tarasowym oknem,
z którego rozciąga się wspaniały widok na góry! Wielkie łóżko kusi, aby
zanurzyć się w pościeli i oddać błogiemu lenistwu. Siadam na jego brzegu,
biorę do ręki poduszkę i wtulam w nią twarz. Jest tak miękka i pachnąca, że
od razu czuję się jak w domu. Postanawiam wyjść na taras. Otwieram drzwi
i wciągam w płuca mroźne górskie powietrze. Słońce przyjemnie grzeje.
Rozkładam ramiona na boki, przymykam oczy i rozkoszuję się chwilą.
Nagle tuż obok słyszę chrząknięcie.
– Oj, przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać.
Odwracam się i widzę, że bezczelny typ, którego miałam nieprzyjemność
poznać przed chwilą, siedzi sobie wygodnie na moim tarasie, zakłócając
moją magiczną chwilę.
– Co ty tu robisz?! – pytam.
– No widzisz, jak by ci to wytłumaczyć? – Udaje, że zastanawia się przez
chwilę. – Mieszkam. Tuż za ścianą.
No tak. Nasze pokoje sąsiadują ze sobą i mają wspólny taras. Fukam
wściekła i wracam do środka, odprowadzana salwą jego donośnego
śmiechu. Chwytam za telefon.
– Dziadku, do jasnej cholery, możesz mi z łaski swojej wytłumaczyć, co
ten cały Mateusz robi na naszym wyjeździe integracyjnym, i to w pokoju
obok mojego?! O ile mnie pamięć nie myli, to miała być Monika! Kobieta!
A nie ten nadęty goguś!
– Dzień dobry, dziecko – wita mnie dziadek i słyszę, że się uśmiecha. –
Cieszę się, że już zdążyłaś poznać Mateusza.
– Cieszysz się? Ty się cieszysz? Słuchaj, nie taka była umowa!
– Najwidoczniej coś pokręciłem, przepraszam. Musisz mi wybaczyć, nie
te lata.
– Nie denerwuj mnie! – Tupię ze złości nogą. – Wybieraj, albo ja, albo
ten zadufany w sobie przystojniaczek!
– Przystojniaczek? Chyba go polubiłaś? – stwierdza raczej, niż pyta.
– Polubiłam? Nie żartuj sobie! Jest bezczelny, niewychowany i uważa się
za pępek świata! To, że ma zgrabny tyłek, nie zwalnia go z przyzwoitego
zachowania, które nakazują podstawowe normy społeczne. Których on
najwidoczniej nie zna! I przy całym szacunku, jaki mam dla pana Mirka,
oświadczam, że nie spędzę w towarzystwie jego wnuka ani minuty dłużej!
Słyszysz?!
– Halo, Wiki… Halo, jesteś tam…?
I w tym momencie rozlega się sygnał przerwanego połączenia. No
wspaniale! Po prostu cudownie! Po chwili przychodzi SMS: „Daj mu
szansę, to dobry chłopak”. O losie! W co ja się wpakowałam?!
Wieczorem
Po mojej rozmowie z dziadkiem do pensjonatu przyjechali pozostali
pracownicy. Część z nich udała się na odpoczynek, inni od razu ruszyli
zwiedzać okolicę. Ustaliliśmy, że spotkamy się wszyscy na kolacji
o godzinie dziewiętnastej.
Dziesięć minut przed umówionym czasem wkładam czarne jeansy, biały
top i granatowy sweter. Związuję swoje czarne włosy w kucyk, nakładam
lekki makijaż i ruszam do jadalni. Pani Kalina naprawdę się postarała; stół
jest zastawiony lokalnymi specjałami. W powietrzu unosi się zapach
słynnej kwaśnicy, za którą osobiście nie przepadam, ale jej aromat jest
nawet całkiem apetyczny.
– O, pani Wiktoria. Wszystko w porządku?
– Tak, dziękuję. Proszę mi mówić po imieniu. Wiki. – Wyciągam do
gospodyni rękę.
– Kalina. Zaraz wypijemy za to, kochaniutka, ale póki panów jeszcze nie
ma, to pozwolisz, że dokończę rozstawiać półmiski.
– Może pomogę?
– Nie, no co ty. Siadaj sobie.
Nagle za plecami słyszę, że do jadalni wchodzą moi koledzy z firmy. Na
szczęście nigdzie nie widzę nadętego Mateusza. I bardzo dobrze,
przynajmniej nie zepsuje mi dzisiejszego wieczoru.
– Siadajcie – zapraszam. – Jak już wiecie, w związku z nieszczęśliwym
wypadkiem redaktor naczelny nie mógł się wybrać na nasz jubileuszowy
wyjazd. Musicie zadowolić się moim towarzystwem.
– Wikuniu, skarbeńku, z tobą to i na koniec świata – żartuje Piotrek.
– Nie pozwalaj sobie, bo zarobisz żółtą kartkę. – Grożę mu palcem. –
Dziękuję wszystkim za przybycie, mam nadzieję, że będziecie się świetnie
bawić, a po powrocie wasze żony i dziewczyny nie urwą wam… czegoś. –
Wszyscy się śmieją. – Tak że panowie, grzecznie mi tutaj. Mamy
wykupione karnety narciarskie na każdy dzień, dostaniecie również
wejściówki na basen. W planach są także kulig i ognisko, dokładny termin
zostanie podany później. Postarajcie się, proszę, nie spóźniać na posiłki. To
chyba tyle. Życzę wam dobrej zabawy.
Muszę przyznać, że z każdą kolejną godziną i kolejnym kubkiem
grzanego wina coraz bardziej lubię tych facetów. Rozmawiamy i śmiejemy
się, nie przejmując się niczym. Jedzenie jest wyśmienite, obawiam się
tylko, że po tygodniu takiego stołowania się będę o co najmniej jeden
rozmiar większa… Cóż, coś za coś. Koło północy, kiedy czuję, że mam już
dość, wstaję i na chwiejnych nogach ruszam do swojego pokoju. Otwieram
drzwi i ściągam buty, na nic więcej niestety nie mam siły. Nie myślę o tym,
że jutro od rana będę umierać z powodu kaca ani że będzie mi niewygodnie
spać w jeansach. Odgarniam pachnącą i miękką kołdrę i przytulam głowę
do poduszki. Jest mi tak przyjemnie. Pościel pachnie tak dobrze… Pachnie
mężczyzną… Tak, tym pyskatym i seksownym mężczyzną… Wiki, to tylko
sen… Zasypiam z uśmiechem na ustach.
17 grudnia, wtorek
Potworny ból rozsadza mi głowę, w ustach mam istną Saharę. To jest
właśnie ta chwila, w której żałuję każdej wypitej kropli alkoholu. Czuję,
jakbym pod powiekami miała pełno piasku. Powoli uchylam powieki
i mrugam kilkakrotnie. Nie wierzę w to, co widzę! Obok mnie leży… jakiś
facet! Podrywam się jak oparzona do pozycji siedzącej i naciągam na siebie
kołdrę, tym samym ściągając ją z niego. Moim oczom ukazuje się
seksowny tyłek w czarnych bokserkach. Gościu leży obok mnie bez
koszulki i najspokojniej w świecie sobie śpi. Rozglądam się dokoła. Jestem
w swoim pokoju. Skąd, do cholery, w moim łóżku wziął się ten
mężczyzna?! Jasna cholera, co ja wczoraj nawywijałam? Kompletnie nic
nie pamiętam. Kiedy nieznajomy przekręca się twarzą w moją stronę,
zamieram. To Mateusz! W dodatku ubrany w same bokserki, które idealnie
podkreślają jego męskie atrybuty. Wpatruję się w mięśnie na jego brzuchu,
które pracują miarowo przy każdym oddechu. Dlaczego on musi być taki
przystojny? I czemu matka natura obdarzyła go takim idealnym ciałem?
Gdzie na tym świecie jest sprawiedliwość? Oblizuję spierzchnięte wargi
i wciąż gapię się na niego w osłupieniu. Zabiję go! Jakim prawem wszedł
do mojego pokoju i do mojego łóżka? Staję na podłodze i kiedy rozglądam
się dokładniej, zdaję sobie sprawę, że to nie on pomylił pokoje, tylko ja!
– Brawo, Wiki – gratuluję sobie szeptem.
Gdzie ja miałam głowę? Co za cholerne upokorzenie! A może on nie
zauważył, że tu spałam? Wymknę się po cichu i nic się nie wyda. Odkładam
powoli kołdrę na łóżko, zgarniam po drodze swoje buty i wychodzę na
korytarz. Mam nadzieję, że zrobiłam to na tyle cicho, iż nie obudziłam
śpiącego królewicza. Wchodzę do siebie i szybko zamykam drzwi. Opieram
się o nie plecami i śmieję się z siebie.
– Kretynka – mówię. – Mistrzyni pakowania się w kłopoty.
Podchodzę do stolika, biorę z niego butelkę wody i gaszę pragnienie.
Rozbieram się i idę pod prysznic. Przed oczami wciąż mam apetyczne ciało
macho zza ściany. Zastanawiam się, jaki jest w łóżku, czy czuły
i romantyczny, czy może władczy i stanowczy? Obie wersje kochanka
o takich wdziękach przyjęłabym z otwartymi ramionami. Momentalnie
pragnę sprawdzić i przekonać się na własnej skórze, co taki facet ma do
zaoferowania kobiecie. Myję dokładnie całe ciało. Wychodzę spod
prysznica, owinąwszy się przyjemnym, puchatym ręcznikiem. Szczotkuję
zęby, aby pozbyć się paskudnego posmaku z ust, i uśmiechnięta wychodzę
z łazienki. Zamieram w pół kroku. Na moim łóżku, w tych zajebiście
seksownych bokserkach, leży Mateusz.
– Co ty tutaj robisz? – pytam osłupiała.
– Leżę.
– To widzę, ale dlaczego w moim łóżku?!
– Myślałem, że skoro ty spałaś w moim, to ja mogę teraz trochę poleżeć
w twoim. Zamienianie się jest fajne, nie sądzisz?
Rozdziawiam w oszołomieniu usta. Moje nadzieje, że niczego nie
zauważył, właśnie zostały pogrzebane.
– Słuchaj, rozumiem, że ci się podobam, bo w końcu kawał zajebistego
faceta ze mnie, ale czy łaskawie mogłabyś przymknąć swoją śliczną buzię?
Bo widzisz, maleńka – wstaje i podchodzi do mnie, a ja wciąż gapię się na
niego i nie mogę wydusić z siebie ani słowa – patrząc na ciebie, mam tylko
jedno skojarzenie, ale chyba nie powinienem się z nim w tej chwili
zdradzać.
Dotyka delikatnie mojej brody i przymyka mi usta. Przełykam ślinę
i zwilżam językiem zaschnięte wargi. To, co się w tej chwili dzieje w tym
pokoju, to jakiś totalny absurd. Stoję w samym ręczniku naprzeciwko
prawie nagiego faceta, który działa mi na nerwy jak mało kto.
Mateusz nachyla się, zakłada mi kosmyk włosów za ucho i szepcze:
– Jeżeli jeszcze raz obliżesz w ten sposób swoje seksowne usteczka, nie
będę mógł dłużej być dżentelmenem. To samo tyczy się twoich odwiedzin
w moim łóżku. Czuj się zaproszona, ale następnym razem musisz się liczyć
z tym, że nie będę trzymał rąk przy sobie.
Wymija mnie i wychodzi. A ja stoję sparaliżowana, z walącym sercem.
Co to było, do jasnej cholery? Co tu się przed chwilą wydarzyło? Czy ten
facet ze mną flirtował? Wkurzając mnie przy okazji nieludzko swoim
cwaniackim zachowaniem. Kretyn! Myśli, że skoro wygląda, jakby
wyrzeźbił go sam Michał Anioł, to wolno mu odstawiać takie numery?
Wściekła wybiegam z pokoju i bez pukania wparowuję do niego. Niestety
wybrałam raczej kiepski moment. Mateusz akurat w tej właśnie chwili,
kiedy pojawiam się nieproszona, ściąga swoje bokserki, ukazując mi tym
samym swoją nabrzmiałą erekcję. Staję jak wmurowana.
– Mam się odwrócić? Czy może wolisz popatrzeć na niego? – Wskazuje
palcem na swoją męskość.
Unoszę wzrok i patrzę mu oczy, które mają w sobie dziwny blask.
Przechyla lekko głowę.
– To jak? Idę po prysznic, chcesz się przyłączyć?
Znowu przełykam ślinę i oblizuję wargi. A on nagle rusza do mnie
szybkim krokiem i wyrzuca z siebie:
– Ostrzegałem cię, maleńka.
Jednym ruchem zrywa ze mnie ręcznik. Wpija się w moje usta i zaczyna
namiętnie całować. A robi to tak, że tracę zdrowy rozsądek. Czuję jego
twardy członek między swoimi udami. Zaczynam delikatnie się o niego
ocierać, pragnąc poczuć go w środku. On jedną ręką łapie mnie za włosy
i odchyla moją głowę do tyłu, całuje szyję, drugą przytrzymuje mnie za
plecy. Rozpływam się w jego ramionach. Topię jak lód. Łapię go za
pośladki i delikatnie paznokciami przejeżdżam w górę pleców. On jeszcze
bardziej napiera na mnie swoim penisem. Jęczę, pragnąc go coraz silniej.
Wtedy Mateusz przerywa na moment, podchodzi do szafki przy łóżku
i wyciąga prezerwatywę. Łapie mnie za rękę i prowadzi w stronę łazienki.
Nie protestuję. Odkręca wodę, ustawia odpowiednią temperaturę, nakłada
gumkę i wchodzi pod prysznic. Robi to wszystko powoli, patrząc mi
w oczy. Zagryzam dolną wargę i nie zastanawiając się ani sekundy dłużej,
wchodzę za nim. Mateusz bierze mnie w ramiona i przyciska do ściany.
Chwyta moje udo i unosi nogę do góry. Oplatam nią jego biodro. Napiera
na mnie i jednym sprawnym ruchem wchodzi we mnie. Odchylam głowę
do tyłu i wbijam paznokcie w jego plecy. Zaczyna rytmicznie się poruszać,
dając nam obojgu dziką przyjemność. Jego wielkość idealnie pasuje do
mnie, perfekcyjnie trafiając w ten najczulszy punkt. Przy każdym pchnięciu
moje ciało dostaje nową, coraz większą porcję rozkoszy. To jest
niesamowite. Czuję, że nadchodzi ten najważniejszy moment, i gonię za
nim. Łapię Mateusza mocniej za pośladki, dociskając go do swojej
łechtaczki, i ten ruch powoduję lawinę, która uderza w moje rozpalone
ciało. Orgazm jest tak intensywny, że tracę równowagę. Czuję, jak nogi
uginają się pode mną. Przytrzymuję się jego ramion, zębami lekko
przygryzam jego szyję. Mateusz mruczy z dziką satysfakcją i łapie mnie za
pupę. Dociska mnie do ściany i zaczyna pieprzyć naprawdę mocno. Nagle
nadchodzi druga, jeszcze intensywniejsza fala rozkoszy. Łapię go za głowę
i dochodząc, jęczę i wzdycham tak głośno, że mam wrażenie, iż słyszy nas
cały pensjonat.
– O tak, maleńka – szepcze Mateusz.
Nagle czuję, jak jego penis twardnieje jeszcze bardziej. Mateusz z całej
siły wbija się we mnie i dochodzi, dysząc z głową wtuloną w moje piersi.
Przygryza leciutko jeden z sutków, a po chwili pieści go językiem.
Delikatnie ciągnie mnie w dół, wciąż trzymając mnie w ramionach.
Siedzimy na posadzce wtuleni w siebie i wsłuchujemy się w szum wody.
Pierwsza podnoszę wzrok i spoglądam na niego. Tysiące myśli kotłuje
się w mojej głowie. Emocje, jakie mi towarzyszą, są tak sprzeczne, że się
w nich gubię. Kompletnie nie wiem, co myśleć ani jak się zachować, ale
jego uśmiech jest dla mnie jak drogowskaz.
– Głodna? – pyta i całuje mnie w czoło. Zaskakuje mnie tym gestem. –
Chyba musimy wstać – śmieje się.
– Chyba tak. Która godzina? Zdążymy na śniadanie?
– Nie wiem. A jak nie, to będzie twoja wina.
– Co proszę? Chyba żartujesz? – Uśmiecham się.
– Nie – droczy się. Widzę, że jest zadowolony. – To przez twoje
zachowanie.
– Znowu to robisz!
– Co?
– Drażnisz mnie!
Szturcham go lekko w bok. A on… obejmuje dłońmi moją twarz i całuje
mnie czule.
– Złośnica. Złośnica, która zajebiście smakuje.
Ponownie się rozpływam. Nie tylko jest nieziemsko przystojny, ale
potrafi też zaczarować mnie słowami.
Wstajemy, okrywamy się ręcznikami i wychodzimy z łazienki.
– Pójdę się ubrać – mówię, kierując się do drzwi.
– Mnie tam twoja golizna nie przeszkadza.
– Tobie nie, ale pozostałym…
– Myślę, maleńka – nie daje mi dokończyć – że pozostałym twój wygląd
również by nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, uznaliby to za świetny
bonus do śniadania.
– Bonus? – śmieję się.
– Tak, ja już swój dostałem i liczę na więcej.
– Na taki bonus, mój drogi, trzeba sobie zasłużyć. – Coraz bardziej
podoba mi się takie przekomarzanie.
– Co ty nie powiesz… – Podchodzi do mnie tak blisko, że czuję jego
oddech na skórze. Przejeżdża palcem po moim ramieniu, wywołując u mnie
tym gestem przyjemne mrowienie. – Jeżeli w tej chwili nie wyjdziesz,
obawiam się, że będziesz musiała zapomnieć o śniadaniu…
– Wiesz, w sumie to nie jestem bardzo głodna… – odpowiadam
kokieteryjnie.
W jego oczach pojawia się błysk, a na ustach zadowolony uśmieszek.
Jednym ruchem odrzuca swój ręcznik i nim zdążę cokolwiek powiedzieć,
pociąga również za mój. Nadzy i znów spragnieni kładziemy się na łóżku.
– Tym razem będę robił wszystko powoli i delikatnie – szepcze, całując
moją szyję. – Chcę odkryć każdy twój zakamarek, posmakować każdego
miejsca na twoim ślicznym ciele, maleńka.
Wiję się, leżąc pod nim, a on, tak jak obiecał, pieści mnie namiętnie,
całując każdy centymetr mojego ciała. Odchodzę od zmysłów. Mateusz
rozpala mnie jak żaden inny mężczyzna. Moja skóra płonie, chcąc więcej
i więcej. Ja chcę więcej. Moja cipka pulsuje, domagając się rozkoszy.
Zaczynam się o niego ocierać, prowokuję go. Mateusz bezbłędnie odczytuje
moje pragnienia. Wchodzi we mnie i rozpoczynamy nasz taniec od nowa.
Po wszystkim zasypiamy wtuleni w siebie. Po kilku godzinach budzi nas
pukanie. Mateusz wstaje, wciąga bokserki i uchyla drzwi.
– Przepraszam, panie Mateuszu, że niepokoję, ale nie pojawił się pan na
śniadaniu. Zaraz podaję obiad i chciałam sprawdzić, czy wszystko
w porządku.
– Tak, dziękuję, pani Kalino. Za chwilę zejdę.
– A tak przy okazji. Martwię się o Wiki. Jej również nie było na
śniadaniu, w pokoju chyba też jej nie ma. Nie zauważyłam, kiedy
wychodziła. Nie odbiera telefonu.
– Widziałem się z nią. Na pewno pojawi się na obiedzie.
– Ooo – dziwi się gospodyni. – Skoro tak, to już nie przeszkadzam.
Mateusz zamyka drzwi i kładzie się obok mnie. Odgarnia moje włosy
z czoła i czule głaszcze po policzku. Jego pieszczoty przerywa głośne
burczenie w moim brzuchu. Śmiejemy się.
– Okej, rozumiem. – Mateusz podnosi ręce w geście kapitulacji. – Nie
mam więcej pytań. Nie wyganiam cię, ale chyba jednak musisz iść się
ubrać.
– No wieem… – Przeciągam się, zsuwając przy tym kołdrę.
Jego oczy znów błyszczą niebezpiecznie. Patrzy na mnie, uśmiechając
się pod nosem.
– Rozumiem, że obiad też możemy sobie darować? – pyta.
– Nie! – krzyczę i zabieram jego kołdrę, po czym owijam się nią
szczelnie. Wstaję i biegiem ruszam do swojego pokoju.
Ubieram się, myśląc o tym, że kompletnie straciłam głowę i zdrowy
rozsądek. Nasze pierwsze spotkanie, które można zaliczyć do najbardziej
nieudanych w dziejach ludzkości, doprowadziło do dzikiego seksu pod
prysznicem. Kto by pomyślał? Muszę koniecznie wypytać dziadka
o Mateusza.
18 grudnia, środa
Przebudzam się nad ranem wtulona w ciepłą kołdrę i w męskie ramię. Po
wczorajszym obiedzie i dwugodzinnym spacerze wróciliśmy prosto do
łóżka, w którym spędziliśmy resztę wieczoru i całą noc. Czuję każdy
mięsień w swoim ciele. Nigdy w życiu nie zaliczyłam takiego maratonu
w łóżku. Liczba przeżytych orgazmów przerosła moje oczekiwania.
Przekręcam się i przyglądam śpiącemu Mateuszowi. Co ja tak w ogóle
o nim wiem? Dziadek wspomniał przez telefon, że miał ostatnio jakieś
problemy i ten wyjazd miał być dla niego odskocznią. Nie mam jednak
bladego pojęcia, o co konkretnie chodzi. Nie chciałam wypytywać dziadka,
żeby nie pomyślał sobie Bóg wie czego.
Z rozmyślań wyrywa mnie zaspane „dzień dobry”.
– Hej – odpowiadam. – Głodny? Może tym razem zejdziemy na
śniadanie?
– Możemy, bo musisz mieć siły. Zabieram cię na spacer. Zaplanowałem
nam cały dzień.
– Okej, choć nie jestem pewna, czy mam się bać, czy cieszyć.
Nachyla się nade mną, nakrywając mnie swoim ciałem, i składa na moich
ustach czuły pocałunek.
– Bać? Ze mną nic ci nie grozi.
– Będę o tym pamiętać.
– Wiki…
– Tak?
– Bo widzisz…
Przerywa nam dzwonek jego telefonu.
– Przepraszam, muszę odebrać.
– Jasne, pójdę się ubrać.
W swoim pokoju zastanawiam się, kto mógł dzwonić do niego o tak
wczesnej porze. Musi to być ktoś ważny, skoro Mateusz odebrał,
przerywając naszą rozmowę. Czy powinnam się martwić? W sumie nie
powinnam mieć żadnych oczekiwań. Połączył nas tylko przelotny romans,
nic więcej. Fakt, polubiłam Mateusza, ale przecież my się w ogóle nie
znamy. Nic o sobie nie wiemy. Nie wolno mi inwestować w tę znajomość
zbyt dużo, to powinna być relacja bez emocjonalnych zobowiązań. Ale czy
ja tak potrafię? Czy dam radę?
Ubieram się i schodzę do jadalni. Witam się z kolegami i dołączam do
nich przy stole. Czekam na Mateusza. Niestety mijają minuty, a on się nie
pojawia.
– Wiki, lecisz z nami na narty? – pyta Kuba.
– Dzięki, ale to nie moje klimaty.
– Eee, no co ty! Daj spokój, no chodź przynajmniej raz! Załatwimy ci
najprzystojniejszego instruktora! – dowcipkuje Bartek.
– Albo nie! Chodźmy na basen! Chętnie zobaczę twoje bikini – dorzuca
swoje trzy grosze Leszek.
Rzucam mu mordercze spojrzenie, a on, nie przejmując się tym w ogóle,
posyła mi całusa. Kręcę głową z uśmiechem. Ci faceci są niereformowalni.
Po śniadaniu wszyscy rozchodzą się do swoich pokoi. Siedzę samotnie,
popijając kawę. Zastanawiam się, co mogło zatrzymać Mateusza. Czy
powinnam iść do niego? Sprawdzić, co się stało? Nie, to byłoby głupie. Nie
mogę zachowywać się jak zakochana nastolatka. Wstaję od stołu i kieruję
się do swojego pokoju. W progu wpadam na zdenerwowanego Mateusza.
– Wiki… – mówi. – Przepraszam, ale muszę wyjechać.
– Jasne, rozumiem – odpowiadam trochę zbyt pospiesznie. Wcale nie
rozumiem!
– Problemy w firmie. Obiecuję, że załatwię wszystko i wrócę jak
najszybciej.
– Słuchaj, nie musisz mi niczego obiecywać – mówię, siląc się na
swobodny ton. – Jesteśmy dorosłymi ludźmi i to, co się wydarzyło…
Nie jest mi jednak dane dokończyć swojej wypowiedzi. Mateusz zamyka
mi usta delikatnym pocałunkiem. Jego wargi powoli, zmysłowo dotykają
moich. Czuję, jak bez słów próbuje przekazać mi swoje emocje. Kiedy
przestaje, opiera swoje czoło o moje i obejmuje dłońmi moją twarz.
– Wiem, że nie muszę. Ale chcę. I choć jestem mężczyzną z krwi i kości
i jak przystało na prawdziwego samca, wstydzę się swoich uczuć, to chcę,
abyś wiedziała, że traktuję cię poważnie. – Całuje mnie czule w czoło. –
A teraz naprawdę przepraszam, ale muszę jechać wyprostować pewne
sprawy.
Zostawia mnie samą i wychodzi. Słyszę, jak odjeżdża spod pensjonatu.
No cóż, widocznie tak musiało być. Samotność to dla mnie nic nowego.
Powinnam chyba ją polubić i zaakceptować fakt, że będzie mi towarzyszyć
jeszcze długo, być może już zawsze. Postawmy sprawę jasno: nie mam
szczęścia w miłości.
– Wiki? Co tak stoisz? – Z zamyślenia wyrywa mnie pytanie
przechodzącego korytarzem Kuby.
– Właśnie się zastanawiam, co tu robić. Moje plany uległy zmianie –
mówię szczerze.
– No, kochana – odpowiada ucieszony – było mówić tak od razu. Chodź
– bierze mnie za rękę – zapewnię ci ekstrarozrywkę.
W sumie co mi szkodzi? Lepsze to niż samotne użalanie się nad sobą
w pokoju.
Wieczorem
Po kilku godzinach spędzonych na nauce jazdy na nartach – najpierw na
oślej łączce, a później na prawdziwym stoku – idziemy z Kubą na kolację.
Przyznaję, że przed tym wyjazdem w góry zamieniłam z nim nie więcej niż
kilka zdań, tymczasem okazało się, że przy bliższym poznaniu chłopak
bardzo zyskuje. Restauracja, którą zaproponował, znajduje się na
Krupówkach i jest strzałem w dziesiątkę. Wystrój lokalu zachwyca mnie do
tego stopnia, że daję się namówić na zjedzenie słynnej jagnięciny po
góralsku i wypicie kilku kubków grzańca, po których czuję się przyjemnie
zrelaksowana. W restauracji zadbano o świąteczny nastrój, który dodaje
temu miejscu jeszcze więcej uroku. W rogu sali stoi piękna duża choinka,
jej gałęzie błyszczą setkami białych lampek. Zachwycona nie mogę
oderwać od niej oczu.
Kiedy wracamy taksówką do pensjonatu, myślę o tym, jak miło
spędziłam dzień. Jestem bardzo zmęczona, a wypite wino przyjemnie grzeje
mnie od środka. Opieram głowę o ramię Kuby i przymykam oczy. Przez
cały dzień ani razu nie pomyślałam o Mateuszu. On nie dał znaku życia,
pomimo iż obiecał zadzwonić. Trudno. Widocznie tak musi być. Przyjmę tę
kolejną porażkę z godnością.
Gdy docieramy na miejsce, Kuba, jak na dżentelmena przystało,
odprowadza mnie do pokoju. Stojąc pod drzwiami, ziewam rozdzierająco,
dając mu jasno do zrozumienia, że dzisiejsze spotkanie uważam za
zakończone. Dziękuję mu i chwytam za klamkę.
– Wiki…
Odwracam się w jego stronę.
– Tak?
– Ja też dziękuję i… – robi krok do przodu – mam nadzieję, że… jutro
również mogę liczyć na twoje towarzystwo.
– Cóż, nie mam specjalnych planów, tak że…
Przerywa mi, całując mnie delikatnie w kącik ust.
– Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiadam i speszona uciekam do swojego pokoju.
Ściągam kurtkę i buty, zastanawiając się, jak to się stało, że w ciągu kilku
dni zainteresowało się mną aż dwóch mężczyzn. Przecież nie jestem jakaś
wyjątkowa. Nie wyróżniam się niczym szczególnym wśród innych kobiet.
Mój wygląd nie zwala z nóg. Muszę jednak przyznać, że bardzo mi się
podoba to męskie zainteresowanie.
19 grudnia, czwartek
Święta zbliżają się wielkimi krokami. Cieszę się, że za dwa dni wrócę do
domu, do dziadka, że wspólnie, jak co roku, ubierzemy choinkę
i usiądziemy przy wigilijnym stole.
Zakładam ciepły sweter, bo temperatura na zewnątrz spadła o dobrych
kilka stopni. Nie przeszkadza mi to jednak zupełnie. Kiedy zamykam drzwi
swojego pokoju, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Podskakuję
przestraszona.
– Ej, spokojnie, to tylko ja. Przyniosłem śniadanie, pomyślałem, że
zjemy razem. – Kuba stoi przede mną, trzymając tacę zastawioną
pysznościami. Uśmiecham się do niego.
– Pewnie. Chodź.
Otwieram drzwi i wchodzimy do środka. Siadamy pod dużym oknem
tarasowym i jedząc, podziwiamy panoramę gór.
– Gotowa na kolejny dzień szusowania?
– Jasne! – odpowiadam. W sumie dlaczego nie?
– Tylko ubierz się ciepło, bo zrobił się tęgi mróz. Pięknie tu masz.
– Dzięki. Trzeba przyznać, że pani Kalina się postarała. Dostałam
najlepszy pokój. Ten widok zaraz po przebudzeniu… Bajka!
– A te drzwi obok? – pyta Kuba.
Wzruszam ramionami. Nie chcę mówić o lokatorze sąsiedniego pokoju.
Co miałabym o nim powiedzieć? Kim dla mnie jest?
– To znajomy mojego dziadka – wyjaśniam, nie mijając się z prawdą. –
Musiał wyjechać.
– Serio? To może ja się tam przeniosę – śmieje się Kuba. – Miałbym
o wiele bliżej do ciebie.
– Myślę, że dwa dni przed wyjazdem nie ma sensu robić pani Kalinie
kłopotu z zamianą pokoi.
– Dwa? Myślałem, że wyjeżdżamy w sobotę…
– Wy tak. Możecie zostać do soboty, ale ja wracam jutro.
– No co ty? A kulig? Przecież na jutro mamy zarezerwowane sanie. Nie
możesz wyjechać. Wiki, proszę cię.
– Zastanowię się – mówię wymijająco.
Po śniadaniu i kawie Kuba zamawia taksówkę, którą jedziemy na stok.
Gotowy sprzęt już na nas czeka, a moim instruktorem jest, tak jak wczoraj
zresztą, Kuba. Bawimy się świetnie, a mnie z każdą kolejną godziną idzie
coraz lepiej. Spodobała mi się jazda na nartach!
– Dobra, świetnie, a teraz powoli, pługiem. Hamuj! – instruuje mnie
Kuba, kiedy zjeżdżam wprost na niego. – Wiki! Hamuj!
Nie udaje mi się wyhamować i wpadam wprost w jego ramiona. Oboje
lądujemy na śniegu, zaśmiewając się jak dzieci.
– Trzeba było powiedzieć, że na mnie lecisz – żartuje.
– Oj, no co ty. Tak od razu? – śmieję się.
Nagle Kuba poważnieje. Patrzy na mnie, odpina mi kask i odkłada go na
bok. Dalej wszystko toczy się tak szybko, że nie mam czasu na
zastanowienie. Przysuwa mnie bliżej siebie i całuje. Smakuje miętą. Jego
usta są ciepłe i przyjemnie mnie rozgrzewają. Choć nie tak jak usta
Mateusza…
– Możecie się przesunąć? Tarasujecie przejazd – słyszymy tuż nad
swoimi głowami.
Odrywamy się od siebie i wstajemy, otrzepując się ze śniegu.
– Przepraszam, ale próbuję poderwać tę dziewczynę – tłumaczy się
łobuzersko Kuba.
– To zabierz ją do hotelu.
Kiedy zniesmaczony narciarz oddala się od nas, Kuba bierze mnie za
ręce. Staje naprzeciwko mnie i uśmiechając się, pyta:
– Skorzystamy z jego rady?
Nagle dociera do mnie, co się przed chwilą wydarzyło. Jeszcze dwa dni
temu leżałam w objęciach Mateusza, a teraz całuję się z Kubą. Co ja
wyprawiam? Przecież nie mogę się tak zachowywać! Fakt, Kuba jest
przystojny i wysportowany, ale czy to jest w porządku? Mateusz zawrócił
mi w głowie i pomimo że na początku go nie znosiłam, to później narodziła
się między nami namiętność. Tylko że jego już przy mnie nie ma. Czy mam
prawo zastąpić go kimś innym?
Od udzielenia odpowiedzi ratuje mnie… Święty Mikołaj!
– Ho, ho, ho Merry Christmas! Wesołych świąt, gołąbeczki! Prezencik
dla panienki? Byłaś grzeczna, moja droga? – pyta, a ja wykorzystuję
sytuację i odsuwam się na bezpieczną odległość od Kuby.
– Ja? Pytanie! Pewnie, że byłam. Jak co roku.
– No to zapraszam, sięgnij do magicznego worka Świętego Mikołaja!
Patrzę na Kubę i posyłam mu szeroki uśmiech. On chyba jest niezbyt
zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Trudno, później pomyślę, jak
taktownie i sprytnie zniechęcić go do siebie.
Nie zastanawiam się dłużej i nurkuję po swój prezent. Wyciągam
kwadratowe pudełeczko wielkości kubka do kawy. Cieszę się jak dziecko,
bo prezent jest zapakowany w piękny lśniący papier, szary w białe
śnieżynki. Dziękuję Mikołajowi i zabieram się za rozpakowywanie.
W środku znajduję szklaną śnieżną kulę. W jej wnętrzu jest maleńki
drewniany domek, który stoi na białej polanie. Kiedy potrząsam kulą,
sztuczne płatki śniegu rozpoczynają swój taniec. Niesamowite, bo ten
domek wygląda jak nasz pensjonat.
– Kuba, spójrz – mówię – to przecież nasz pensjonat! Niezwykłe! –
cieszę się, wciąż potrząsając śnieżną kulą. Oglądam ją ze wszystkich stron.
Kiedy odwracam ją spodem do góry, odkrywam tam napis: „Czasami warto
zaryzykować i dać drugą szansę”. Dziwne. Nie bardzo rozumiem sens tych
słów, ale nie zaprzątam sobie nimi głowy. Wciąż uśmiechnięta pytam Kubę:
– Może pójdziemy coś zjeść?
– Wiesz, ja mam już trochę dość na dziś. Wracajmy. Pani Kalina na
pewno przygotowała jakąś pyszną kolację.
– Okej – zgadzam się.
W drodze do pensjonatu wciąż wpatruję się w kulę i w napisane na niej
słowa. Jak powinnam je zinterpretować? Przecież to chyba niemożliwe,
żeby były skierowane do mnie? W końcu każdy mógł wyciągnąć z worka tę
kulę.
Po kolacji w pensjonacie dziękuję Kubie za miły dzień i idę do swojego
pokoju. Teraz i ja czuję zmęczenie. Zrzucam ubranie i w samej bieliźnie
kładę się pod ciepłą kołdrę. Obok, na szafce nocnej, stawiam kulę. Patrząc
na nią, zasypiam.
Budzi mnie zapach męskich perfum. Jest odważny, zmysłowy, ma
w sobie coś pierwotnego. Znam go, choć nie pamiętam skąd. Przeciągam
się, rozkoszując się ciepłem łóżka. Nagle na ramieniu wyczuwam delikatny
dotyk, który pieści moją skórę, wywołując dreszcz podniecenia. Czy to sen?
Mruczę z zadowoleniem. Jeżeli to sen, to nie chcę się obudzić. Leżę wciąż
z zamkniętymi oczami i upajam się chwilą, dotykiem męskiej dłoni, która
pieści moje rozgrzane ciało. Otwieram oczy.
– Hej, wróciłem… – słyszę głos Mateusza. On naprawdę tu jest! Wrócił
do mnie! Uśmiecham się rozradowana. Łapię go za kark i przyciągam do
siebie.
– Masz szczęście – odpowiadam i całuję jego ciepłe miękkie usta.
Stęskniłam się za nim, choć wiem, że nie powinnam, że nie mogę. Nie
należy do mnie.
Od pocałunku przechodzimy do pieszczot, które stają się coraz
gwałtowniejsze. Stęskniona jego bliskości pospiesznie go rozbieram. Kiedy
leżymy już nadzy, ciało przy ciele, Mateusz wchodzi we mnie, wypełniając
moje spragnione wnętrze. Odchylam głowę do tyłu, rozkoszując się tym
cudownym uczuciem bliskości. Zaczyna się poruszać, a ja wraz z nim,
odnajdujemy wspólny rytm. Nasze ciała tworzą jedność, połączył nas
niewidzialny łańcuch pożądania, którego nie jesteśmy w stanie zerwać.
Delektuję się tą chwilą, pragnę zapamiętać ją na długo. Jego dotyk na
swoim nagim ciele. Jego usta na moich. To wszystko jest tak niesamowite,
że przez moment pragnę zatrzymać go tylko dla siebie i nigdy już nie
wypuścić. Jest mi tak dobrze, każdy ruch jego bioder idealnie trafia w to
właściwe miejsce, sprawiając, że przez moje ciało przechodzi potężna fala
rozkoszy. Czuję mrowienie na każdym centymetrze swojej nagiej skóry.
Tonę w doznaniach, które ciągną mnie w kierunku orgazmu. Jestem już tak
blisko. Pospiesznie zmieniam pozycję, przejmując kontrolę nad sytuacją.
Mateusz chwyta mnie za biodra, a ciepło jego dłoni zdaje się przenikać aż
do moich kości, wywołując przyjemny dreszcz. Przyspieszam,
przekraczając magiczną granicę. Pochłania mnie potężny ocean doznań,
miażdży swoimi falami. Płynę, oddając się czystej i zmysłowej
przyjemności. Chwytam się jego klatki piersiowej, żeby nie stracić
równowagi. Moje serce galopuje, aż tracę oddech. Orgazm, który zawładnął
moim ciałem, odbiera mi wszystkie siły. Zwalniam tempo, patrząc
Mateuszowi w oczy. On siada, wciąż trzymając mnie w ramionach.
Głaszcze moje plecy, szepcząc mi do ucha:
– Jesteś niesamowita, piękna…
Rozpływam się od jego dotyku, słów, bliskości. Z moich ust wyrywa się
drżące westchnienie. Czy można chcieć czegoś więcej?
Mateusz powoli obraca mnie na plecy. Leżę teraz wygodnie, dochodząc
do siebie, i obserwuję ruchy swojego kochanka. Układa się między moimi
nogami i ponownie wchodzi we mnie. Każde jego pchnięcie drażni moją
nabrzmiałą łechtaczkę w sposób, który spycha mnie w otchłań rozkoszy.
Jego palce wbijają się w moje uda. Cicho pojękuję, czując, że jego
seksowne ciało sztywnieje. Wiem, że jest już blisko. Zaciskam mięśnie na
jego penisie, a jemu wyrywa się krzyk rozkoszy. Wykonuje jeszcze trzy
mocniejsze pchnięcia i opada, dysząc z wysiłku. Kiedy wysuwa się ze mnie
i kładzie obok, czuję dziwną pustkę, która na szczęście trwa tylko chwilę.
Mateusz obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i przyciąga do siebie.
Leżę wtulona w jego klatkę piersiową i wsłuchuję się w mocne bicie serca.
Nie odzywamy się. Nie potrzebujemy słów. On głaszcze moje plecy i całuje
mnie czule w głowę. Przysuwam się jeszcze bliżej. Nie przeszkadza mi, że
nasze ciała są śliskie od potu, a w pokoju unosi się zapach seksu. To
miejsce i sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, są wyjątkowe. Czuję, że moje
powieki stają się coraz cięższe. Sen ogarnia moje zmęczone ciało. Ziewam,
a wtedy Mateusz ponownie całuje mnie w czoło.
– Śpij… – szepcze.
Uśmiecham się i szczęśliwa zamykam oczy, udając się do krainy snów.
20 grudnia, piątek
Budzi mnie dźwięk telefonu. Powoli otwieram oczy i zerkam na
Mateusza, który stoi odwrócony do mnie tyłem, prezentując swoje
umięśnione plecy i zgrabny tyłeczek. Uśmiecham się zadowolona. Takie
poranki to ja rozumiem. Widzę, jak zdenerwowany przeszukuje kieszenie
spodni w poszukiwaniu nieprzestającego dzwonić telefonu. Kiedy go
znajduje, patrzy na wyświetlacz i wciąga głośno powietrze. Telefon
przestaje dzwonić, aby po chwili znowu zacząć. Mateusz odwraca się
w moją stronę i odbiera. Pociemniałym ze zdenerwowania wzrokiem patrzy
mi prosto w oczy i odzywa się szorstko do osoby po drugiej stronie:
– Słucham!
Siadam, zakrywając się kołdrą, i patrzę zdezorientowana na tego faceta,
który jeszcze niedawno był zupełnie inny.
– Nie! Powiedziałem ci już wszystko! Dominika, zrozum, do cholery, że
między nami koniec! – krzyczy.
„Dominika”?! „Między nami koniec”?! Jasna cholera, co jest grane?
Podnoszę się z łóżka i zakładam szlafrok. Staję w pewnej odległości od
Mateusza i obserwuję jego rozmowę, zachodząc w głowę, o co w tym
wszystkim chodzi.
– Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia! Spotkamy się na
rozprawie!
Rozłącza się i spuszcza głowę. Po chwili zaczyna się ubierać, nie patrząc
w moją stronę. W jednej sekundzie cała jego wściekłość się ulatnia. Czuję,
że prowadzi wewnętrzną walkę z samym sobą. Stoję i obserwuję, jak
nerwowo zaciska szczękę. Czekam.
– Wiki… – zaczyna szeptem.
Kompletnie nie wiem, czego się spodziewać, ale czuję, że to, co zaraz
usłyszę, nie będzie przyjemne.
– Wiem, że powinienem powiedzieć ci to wcześniej… – Przerywa na
moment i patrzy na mnie. Robi krok do przodu. – Ale… Bo widzisz… –
jąka się. – Zawróciłaś mi w głowie i…
– Słuchaj, powiedz to w końcu – proszę.
Wciąga głośno powietrze i przejeżdża dłońmi po twarzy. Widzę, jak
szuka sensownych słów, aby wyjaśnić mi wszystko.
– Dominika… Ona…
Dłużej nie mogę znieść tego napięcia.
– Wyduś to w końcu! – krzyczę.
– To moja żona!
Wybucham krótkim śmiechem. Odwracam się do niego plecami
i podchodzę do okna. Patrzę na ten wspaniały widok, który zachwycił mnie
pierwszego dnia. Momentalnie czuję pod powiekami piekące łzy. Mrugam
szybko, modląc się, aby się nie rozpłakać. Nie teraz.
– Wyjdź – mówię spokojnie przez zaciśnięte zęby.
– Wiki…
– Powiedziałam: wyjdź!
Odwracam się z zamiarem wyrzucenia go za drzwi. On patrzy na mnie.
Widok jego smutnych, utkwionych we mnie oczu nie ułatwia mi zadania.
– Proszę cię, wyjdź… – szepczę, wciąż walcząc ze łzami.
– Wiki, proszę, pozwól mi to wytłumaczyć.
Podchodzi do mnie i bierze mnie w ramiona. Jego dotyk powoduje, że
nie potrafię się już dłużej hamować. Pragnę go, a zarazem nienawidzę.
Miliony sprzecznych emocji targają mną od środka. Obiecałam sobie, że nie
zaangażuję się w tę znajomość, nie dam się zranić. Nie udało mi się. Czuję
słone łzy płynące po policzkach.
– Proszę, nie płacz. – Mateusz dotyka czule mojej twarzy.
– Zostaw mnie i wyjdź.
Odpycham go. Muszę zwiększyć dystans.
– Wiki, moje małżeństwo…
– Zamknij się, do cholery! Wynoś się i więcej nie wracaj! Żałuję, że
w ogóle cię poznałam! Wracaj do żony! Już!
Ostatni raz patrzy mi głęboko w oczy, przekazując mi tym samym
milczące błaganie o wybaczenie. Patrzę na niego, pragnąc cofnąć czas.
Odwraca się i nim ruszy do drzwi, szepcze:
– Przepraszam.
Kiedy zostaję sama, nie próbuję już powstrzymywać łez. Szlocham,
mając nadzieję, że przyniesie mi to ulgę, której w tej chwili tak bardzo
potrzebuję. Kładę się do łóżka i wtulam w poduszkę, która wciąż pachnie
moim kochankiem.
Wieczorem
Budzi mnie pukanie. W pokoju panuje mrok. Musiałam przespać cały
dzień. Niechętnie się podnoszę i podchodzę do drzwi. Otwieram je,
a oślepiające światło z korytarza potęguje ból głowy, który rozsadza mi
czaszkę.
– Wiki? Wszystko w porządku?
Patrzę na Kubę, który stoi w progu ze zmartwioną miną.
– Nie najlepiej się czuję – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Może ci coś przynieść? Masz gorączkę?
– Nie. Poleżę trochę. Dziękuję.
– Jedziemy zaraz na kulig. Myślałem, że skoro zostałaś, to dasz się
namówić, ale jeśli źle się czujesz, to może zostanę z tobą?
Jeszcze tylko tego mi brakowało. Opłakiwania rozstania z jednym
w ramionach drugiego.
– Dziękuję ci, ale chciałabym zostać sama. Wybacz.
Widzę, jak troska w spojrzeniu Kuby w jednej chwili zmienia się
w rozczarowanie. Trudno. Nie dam rady zadowolić wszystkich.
– Jasne. Nie będę się narzucał.
Odchodzi, zostawiając mnie z lekkimi wyrzutami sumienia. Widzę, że się
stara, że zależy mu na naszej znajomości, ale ja niestety nie mogę mu nic
więcej dać.
Postanawiam zabrać się za pakowanie, aby móc jutro z samego rana
wyruszyć w drogę powrotną. W końcu wielkimi krokami zbliżają się
święta, a ja nie dopuszczę do tego, żeby moje złamane serce pokrzyżowało
mi plany. Biorę telefon i wybieram numer dziadka.
– No hej, dziecko. – Kiedy słyszę jego głos, od razu robi mi się cieplej na
sercu. – Jak tam? Wracasz do mnie? Mam dla ciebie niespodziankę –
trajkocze zadowolony. Najwidoczniej pomimo złamanej nogi humor mu
dopisuje.
– Cześć, dziadku.
– Czemu masz taki dziwny, zachrypnięty głos?
– Wydaje ci się. Co to za niespodzianka? – próbuję odwrócić jego uwagę.
– Wyobraź sobie, że Mireczek zaprosił nas do siebie na Wigilię!
Wspaniale, prawda? Poznałaś już jego wnuka Mateusza, a teraz będziesz
miała okazję poznać resztę jego rodziny. Tak się cieszę!
Nie! To nie może być prawda! Mam spędzić Wigilię z mężczyzną, który
złamał mi serce?! Który perfidnie i z premedytacją wykorzystał moją
naiwność?! Który zataił prawdę o tym, że ma żonę?! Może mam jeszcze się
z nimi podzielić opłatkiem?!
– Dziadku… to super, ale wiesz… ja podziękuję. Pani Kalina,
właścicielka pensjonatu, zaprosiła mnie na święta – kłamię. Nic
sensowniejszego nie przychodzi mi do głowy. – Odmówiłam, bo nie
chciałam cię zostawiać samego, ale skoro znalazłeś sobie towarzystwo…
– Ale jak to…? – pyta zdziwiony dziadek.
– No wiesz… Tak mi się tu podoba, że z wielką przyjemnością zostanę
w górach kilka dni dłużej.
– Ale dziecko, toż to święta! Nie możesz spędzić ich sama, tak daleko od
domu!
– Dziadku, po pierwsze nie sama, a po drugie dobrze mi zrobi taki
odpoczynek. Muszę poukładać sobie pewne sprawy… – Gryzę się w język.
Wiem, że dziadek zaraz zacznie drążyć, co to za „pewne sprawy”.
– Oj, dziecko, nie podoba mi się to…
– Mnie też się nie podobało, kiedy zaprosiłeś na ten wyjazd bez mojej
zgody obcego mężczyznę! Myślisz, że to było w porządku?! Nie! Chciałeś
zabawić się w swatkę?! To bardzo mi przykro, ale nie wyszło! Zapomniałeś
zweryfikować jedną najważniejszą rzecz! On ma żonę!
– Dziecko, ale…
– Nie! Nie chcę o nim mówić! Idź sobie na Wigilię do pana Mirka i jego
wspaniałej rodziny, ja zostaję tutaj. Cześć!
Rozłączam się ze łzami w oczach. Momentalnie uderzają we mnie
wyrzuty sumienia, że tak wrednie potraktowałam jedyną osobę, którą
kocham. Nie powinnam wyładowywać na nim swojej złości. Trudno,
później oddzwonię i przeproszę, a teraz muszę szybko lecieć załatwić sobie
przedłużenie pobytu u pani Kaliny.
21 grudnia, sobota
Po śniadaniu moi koledzy spakowani i zadowoleni wyruszyli w drogę
powrotną. Przed wyjazdem wszyscy dziękowali mi za wspaniały pobyt,
jedynie Kuba trzymał dystans. Wiem, że należą mu się wyjaśnienia, ale
w tamtej chwili nie miałam na to ani sił, ani tym bardziej ochoty.
– Gotowa? – słyszę za plecami. To pan Michał.
– Jasne! – Zacieram ręce rozradowana. – Polecę tylko po kurtkę.
Wczoraj wieczorem długo rozmawiałam z panią Kaliną. Wyznałam jej
całą prawdę związaną z Mateuszem, a ona pozwoliła mi zostać
w pensjonacie tak długo, jak będę miała ochotę. Kamień spadł mi z serca.
Zaproponowała również, abym wzięła udział w przygotowaniach do świąt.
Zajmę czymś głowę, a i jej przyda się dodatkowa para rąk do pomocy.
Zgodziłam się od razu. Dlatego teraz, ciepło ubrana, jadę razem z panem
Michałem po choinkę. Mam tylko nadzieję, że moje złamane serce da mi
choć na chwilę o sobie zapomnieć.
Wieczorem
Leżę w łóżku i wpatruję się w swoją śnieżną kulę, wspominając
dzisiejszy dzień. Muszę przyznać, że pani Kalina spisała się na medal.
Dawała mi coraz to nowe zadania, które skutecznie odwracały moją uwagę
od zranionych uczuć.
Kiedy razem z panem Michałem przywieźliśmy do domu najładniejsze
drzewko, jakie udało nam się znaleźć, wzięłam się za jego dekorowanie.
Czułam się zaszczycona, że mogę się tym zająć. Pani Kalina zniosła ze
strychu kilka pudeł z przeróżnymi ozdobami. Podobno są one w jej rodzinie
od pokoleń i niektóre mają po kilkadziesiąt lat. Obchodziłam się z nimi
delikatnie i z dużą uważnością. Nie spodziewałam się, że uda mi się
stworzyć coś tak pięknego. Efekt końcowy był wspaniały! Okazała, bogato
ozdobiona choinka stanęła na honorowym miejscu w jadalni. Patrząc na
śliczne, mieniące się i mrugające do mnie światełka, poczułam wielką
radość i wzruszenie. Ale to nie był koniec pracy na dziś. Pani Kalina
zaprosiła mnie do kuchni – swojego królestwa – gdzie zagniotłyśmy sporą
ilość ciasta na pierniczki i ciasteczka, po czym wsadziłyśmy je na noc do
lodówki. Dowiedziałam się, że na Wigilii będzie córka pani Kaliny i pana
Michała wraz z mężem i dwójką dzieci, a także brat pana Michała z żoną
i rodziną. I jeszcze jakaś daleka ciotka, łącznie piętnaście osób. Całkiem
sporo w porównaniu do kameralnej wieczerzy mojej i dziadka. Oczywiście
nie zamierzałam przeszkadzać im w rodzinnym świętowaniu, nie po to tu
zostałam.
Ostatni raz patrzę na śnieżną kulę i z nadzieją na lepsze jutro zasypiam.
24 grudnia, wtorek
Wigilia
Dwa poprzednie dni były istnym kalejdoskopem wydarzeń. Wstawałam
rano i zmęczona kładłam się późnym wieczorem. Upiekłyśmy ponad
dwieście pierniczków o różnych kształtach, które później ozdabiałyśmy
kolorowym lukrem i posypką. Najbardziej podobały mi się te w kształcie
serca i gwiazdek. Poznałam rodzinę pani Kaliny, która okazała mi bardzo
dużo życzliwości. Wszyscy zjechali na święta, ciesząc się na czas spędzony
w rodzinnym gronie. Czy żałuję, że zostałam? Trochę tak, ale telefon od
dziadka rozwiał wszystkie moje wątpliwości. Dziadek powiedział, że cieszy
się na święta u przyjaciela, a ja przecież nie mogłabym mu tam
towarzyszyć. Nie chciałam psuć mu planów ani tym bardziej martwić go
swoimi problemami. To byłoby nie w porządku. Sama muszę się z nimi
uporać.
Uległam mężczyźnie, który okazał się zajęty. Należy do innej kobiety.
Niczego nieświadomej kobiety, która z mojego powodu została zdradzona
przez własnego męża. Zrobiłam coś, przez co sama przechodziłam parę
miesięcy temu, i nie byłam z siebie dumna. Najgorsza w tym wszystkim
była jednak świadomość, że gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym
dokładnie to samo. Pomimo że spędziłam z nim tylko kilka upojnych chwil,
cholernie za nim tęskniłam. Za jego głosem, uśmiechem i cudownie
delikatnymi ustami. Za tym, jak patrzył na mnie i jak potrafił rozpalić moje
ciało.
Właśnie ubierałam się do kolacji wigilijnej, rozpamiętując swoje
pierwsze spotkanie z Mateuszem, które – choć nie należało do
najprzyjemniejszych – było początkiem naszego namiętnego flirtu. A może
to przeznaczenie? Nie! Nonsens. Coś takiego nie istnieje.
Ubrana w nową kreację, którą kupiłam specjalnie na tę uroczystość,
wchodzę do jadalni. Nie miałam w planach uczestniczenia w tej kolacji, ale
pani Kalina w ogóle nie chciała słuchać moich wykrętów. Zagroziła, że
w przeciwnym razie „wyrzuci mój zgrabny tyłek na mróz”. Dlatego teraz
wraz z całą jej rodziną siedzę przy wigilijnym stole i śpiewam kolędy.
Każdy z uśmiechem opowiada, co przez miniony rok wydarzyło się w jego
życiu. Ich rodzina w takim gronie spotyka się tylko w święta, ponieważ
dzielą ich od siebie długie kilometry.
Po dwóch godzinach siedzenia przy stole pragnę rozprostować nogi
i zaczerpnąć świeżego górskiego powietrza. Zakładam kurtkę i czapkę
i wymykam się na dwór.
Sypie śnieg, stopniowo przykrywając wszystko puchową kołderką.
Obserwuję płatki opadające powoli w wirującym tańcu na ziemię. Jest
w nim coś magicznego. Wyciągam dłoń, ląduje na niej kilka pojedynczych
śnieżynek. Przyglądam się im zauroczona, dopóki nie znikną,
pozostawiwszy po sobie jedynie nikły mokry ślad. Podnoszę głowę, żeby
spojrzeć w niebo, i od razu muszę przymknąć powieki. Z zamkniętymi
oczami wspominam ostatni tydzień… Moja twarz robi się wilgotna, ale nie
tylko od topniejących płatków śniegu. Czuję, jak spod przymkniętych
powiek powoli płyną ciepłe, słone łzy. Czy żałuję? Nie. To dlaczego
płaczę? To nie są łzy szczęścia, tego jestem pewna. Pierwszy raz
popełniłam błąd, którego nie żałuję. Pomógł mi uświadomić sobie moje
największe wartości. Dzięki niemu uporządkowałam swoje uczucia,
pragnienia i priorytety. Jestem zupełnie inną kobietą niż ta, którą byłam
jeszcze tydzień temu. Oczywiście moja przeszłość nie uległa zmianie, nadal
jestem trzydziestotrzyletnią rozwódką, która spędza święta samotnie.
Jednak teraz już wiem, czego oczekuję od życia.
Otwieram oczy, wycieram nos chusteczką i wkładam rękawiczki. Nie
lubię zimy, w Warszawie próżno szukać jej w tak pięknej odsłonie. Jednak
w tym miejscu ta pora roku jest magiczna. Może to właśnie ta magia
sprawiła, że przeżyłam najwspanialszą przygodę życia? Namiętny romans,
o jakim większość kobiet mogłaby tylko pomarzyć. Na wspomnienie dłoni
Mateusza zalewa mnie fala gorąca, która przyprawia moje ciało o drżenie.
Doskonale pamiętam każdy jego dotyk, pocałunki, które sprawiały, że moje
serce topniało. Każda chwila spędzona w jego ramionach była niezwykła.
Uśmiecham się do siebie. Dotykam delikatnie swoich ust. Szorstka
rękawiczka nie jest tak przyjemna jak wspomnienie jego ciepłych,
aksamitnych warg. Patrzę ostatni raz w niebo, na migoczące gwiazdy.
Głęboko wdycham mroźne powietrze, aż czuję ukłucie w płucach.
Przełykam ślinę i odwracam się w stronę pensjonatu. Powoli ruszam przez
zaspy w kierunku domu. Wtedy spostrzegam jakąś postać stojącą przed
wejściem. Zatrzymuję się przestraszona. Kto to może być i czego chce?
Rozglądam się, ale wokół nie ma nikogo, jesteśmy tylko my dwoje.
Ruszam więc na spotkanie z nieznajomym. Po chwili słyszę swoje imię
wypowiedziane jego głosem.
– Wiki… to ja… Wróciłem. Do ciebie.
To niemożliwe! Podchodzę bliżej.
– Co ty tutaj robisz?! A twoja rodzina? Żona? – pytam.
– Rozwodzę się. Już od dłuższego czasu nam się nie układało. Tę decyzję
podjąłem już dawno, ale nie dałaś mi szansy tego wytłumaczyć. Wiem, że
spieprzyłem, że powinienem ci wszystko powiedzieć, ale bałem się. Nasza
znajomość… Nasze pierwsze spotkanie… nie byłem wtedy sobą – wyrzuca
jednym tchem.
Uśmiecham się. Czy to się dzieje naprawdę? Czy sprawiła to magia
świąt?
– Wiki… powiedz coś… – prosi Mateusz.
– Wiesz… może faktycznie czasami warto zaryzykować i dać drugą
szansę.
– Co takiego? – pyta zdziwiony.
– Mówię, że pomimo twojego paskudnego charakteru lubię cię –
odpowiadam zadziornie.
Podchodzi i bierze mnie w ramiona. Toniemy w głębokim, wymownym
spojrzeniu. Oboje wiemy, co za chwilę się wydarzy.
– Paskudnego charakteru? Mojego? – śmieje się.
– Aha – przytakuję.
– Złośnica… – szepcze, a w jego oczach dostrzegam błysk pożądania. –
Zawróciłaś mi w głowie już od pierwszych chwil. Wiem, zachowałem się
wtedy jak dupek…
– Przez grzeczność nie zaprzeczę – odpowiadam, co wywołuje uśmiech
na jego twarzy.
– Ale ty pokazałaś mi, gdzie moje miejsce, a ja nie mogłem przestać
o tobie myśleć. Tkwiłaś w mojej głowie. Po rozstaniu z żoną obiecałem
sobie: nigdy więcej kobiet. I wtedy pojawiłaś się ty. Piękna i pyskata.
– Wiesz co? Mam dla ciebie dobrą radę, przystojniaczku…
– Tak?
– Zamknij się w końcu i mnie pocałuj.
Pochyla się i spełnia moje żądanie, śmiejąc się przy tym. Całuje mnie
tak, jakby miał nastąpić koniec świata. Pierwszy raz w życiu poddaję się
romantycznej wizji miłości, która zalewa moje spragnione ciało. Tracę
poczucie czasu i jest mi z tym tak dobrze. Teraz już rozumiem znaczenie
sentencji z mojej śnieżnej kuli. Czasami naprawdę warto zaryzykować i dać
drugą szansę.
Wesołych świąt, kochani!
ŚWIĄTECZNE PIERNICZKI PANI KALINY
zabawy w dekorowanie
Smacznego!
Sernik z białą czekoladą i musem karmelowym, pavlova z żurawiną,
ciasteczka z pistacjami, kulki cynamonowe, ciasto truflowe, muffiny
piernikowe, kruche ciastka Cranberry Noël…
Zacisnęłam powieki i sapiąc ze złością, uderzyłam kartką o udo. Nie
umknęło mojej uwadze, że Filip wzdrygnął się niespokojnie, upuszczając
na szklane biurko długopis, który nerwowo obracał w palcach od początku
naszej rozmowy.
– Co to, do cholery, jest? – wycedziłam jadowicie.
Dyrektor hotelu skulił ramiona, mrucząc pod nosem:
– Wiedziałem, że tak zareagujesz.
– Skoro tak, to po co mi to w ogóle pokazywałeś? – zapytałam,
potrząsając wściekle kartką. – Filip, rozumiem doskonale nową politykę
naszego hotelu i ją akceptuję. Częściowo, bo jednak… – Z odrazą cisnęłam
na biurko swojego szefa menu, które już na pierwszy rzut oka jasno
sugerowało, dla gości w jakim przedziale wiekowym miało być to
przyjęcie. – Niech idą z tym do jakiejś firmy organizującej kinderparties. Ja
się wypisuję.
Składając ramiona na piersi, wojowniczo zadarłam brodę. Czekałam, aż
Filip przyzna mi rację i zabierze tę cholerną kartkę sprzed moich oczu,
jednak on oblizał nerwowo usta i westchnął tak głośno, że jego perfekcyjny
garnitur zatrzeszczał w szwach. To oznaczało tylko jedno – tego zlecenia
nie można było ot tak odrzucić.
– Problem w tym, że wynajął nas Jan Jeremi Dąbrowski – stęknął
markotnie, zerkając na mnie z ukosa.
Pokerowa twarz.
Tylko to mnie teraz ratowało.
A i tak poczułam, jak po mojej szyi pełznie ognisty rumieniec.
Jan Jeremi Dąbrowski. Od blisko pół roku mój osobisty prześladowca.
Człowiek, który swoją ironią potrafił dotknąć mnie do żywego, by
w kolejnej sekundzie zmiękczyć jednym spojrzeniem albo
charakterystycznym brzmieniem swojego głosu.
Starając się robić dobrą minę do złej gry, ukradkowo przygryzłam
wnętrze policzka.
– Znowu on? O ile dobrze pamiętam, w zeszłym tygodniu
organizowaliśmy dla niego prywatny bankiet w jednej z sal
konferencyjnych. Jeśli tak dalej pójdzie, trzeba będzie powołać specjalny
zespół do wyłącznej dyspozycji Dąbrowskiego – fuknęłam z przekąsem.
– No już nie narzekaj. Doskonale wiesz, że Dąbrowski ściąga do naszego
hotelu swoich najlepszych kontrahentów, a ci wracają do nas skuszeni
świetną obsługą oraz wybornym jedzeniem, które im serwujesz – nieśmiało
próbował kontrargumentować Filip. I byłoby dobrze, gdyby na tym
zakończył, jednak on posunął się o krok dalej: – Poza tym jesteś mu to
winna…
Urwał w jednej chwili i zbladł. Moje zwężone oczy musiały mu jasno
dać do zrozumienia, że właśnie przekroczył cienką granicę dzielącą mnie
od spektakularnego wybuchu.
Mój szef odchylił się na fotelu, gdy oparłszy się dłonią na stole, niemal
nad nim zawisłam.
– Interesuje mnie jedna rzecz. Skąd pomysł, żeby mój zespół gotował
u niego w domu, co?
– No wiesz… Od słowa do słowa… Jakoś tak wyszło… – roześmiał się
Filip, próbując obrócić wszystko w żart. Zawtórowałam mu bez większego
entuzjazmu, po czym wykrzywiając usta w gorzkim grymasie, odwróciłam
się na pięcie. – Ale poczekaj! Anastazja, pomyśl o tym jak o niesamowitej
okazji dla nas wszystkich! Rozgłos to jedno, ale Dąbrowski płaci za ten
jeden wieczór tyle, że każdy z kelnerów i sous chefów dostanie ekstra
premię! Takiej okazji nie możemy przegapić!
Zawahałam się z ręką wyciągniętą w stronę klamki.
Ten argument mnie ruszył. Pomyślałam o jednej z naszych najlepszych
kelnerek, Oldze, która od dwóch lat odkłada na wymarzone wesele,
o swoim zastępcy Teodorze, który w sierpniu rozpoczął budowę domu dla
swojej żony i rocznego synka. Może jestem arogancka, czasem
impertynencka i zbyt chłodno traktuję ludzi wokół siebie, jednak to nie
znaczy, że nie mam serca. Zespół zawsze był dla mnie najważniejszy i Filip
doskonale o tym wiedział. Dlatego uderzył w najczulszą strunę.
Obróciwszy się w stronę szefa, splotłam ramiona na piersi.
– Grasz nieczysto – wygarnęłam mu, gromiąc go spojrzeniem.
Filip, obchodząc biurko, wzruszył niewinnie ramionami.
– Cel uświęca środki, prawda?
Z trudem zapanowałam nad głośnym westchnieniem zdradzającym moją
frustrację.
– Dobra. Wyślij mi wytyczne mailem, a ja ogarnę ci zespół… – W jednej
sekundzie język stanął mi w ustach kołkiem, gdy Filip uciekł wzrokiem
w bok. – Nie! Stanowcze nie!
– Co miałem zrobić! – zawołał spanikowany i przytrzymał drzwi, gdy
szarpnęłam za klamkę. – On wyraźnie prosił o ciebie i oczekuje jakiegoś
popisu przy przyrządzaniu jednego z tych wypieków!
– Jeśli szuka atrakcji, to niech idzie do cyrku, tam akrobacji jest pod
dostatkiem! Kuchnia to nie arena, a ja nie jestem cyrkową małpą!
– Ale spod twoich zręcznych paluszków wychodzi prawdziwa magia!
Rozmyślnie odsunęłam się od Filipa. Inaczej istniałoby wysokie
prawdopodobieństwo, że uduszę go własnymi rękami! Szczególnie że łapał
się tak idiotycznych komplementów.
Z dłońmi zaciśniętymi na ramionach podeszłam do wysokiego po sufit
okna, a mój wzrok zaczął błądzić po pięknym parkowym ogrodzie. Nawet
widok pokrytych szronem drzew i kołyszących się na wietrze srebrzystych
łanów trawy nie przyniósł mi ukojenia. Jakże miałby mi je przynieść, skoro
Jan Jeremi Cholerny Dąbrowski nękał mnie od dobrych kilku miesięcy.
I wcale nie wyolbrzymiam ani niczego nie koloryzuję – on mnie
prześladował, tak samo jak prześladowały mnie wyrzuty sumienia. Nie
pozwalał zapomnieć o incydencie, po którym miałam ochotę zapaść się pod
ziemię.
Jednak tym razem posunął się za daleko. I jasne, mogłam odmówić,
jednak… Na szali leżała premia moich pracowników. Byłam im to winna.
Wiedziałam, że nie jestem łatwą szefową, a wręcz mój zespół raczej ma ze
mną pod górkę, więc chociaż w ten sposób mogłabym im wynagrodzić ich
ciężką pracę. Musiałabym tylko schować swoją dumę do kieszeni
i zasznurować sobie usta.
– Nikt ci nie każe zakładać spódnicy primabaleriny i w niej gotować –
urabiał mnie Filip, skradając się powoli w moją stronę. – Po prostu rób to,
co zawsze, a wtedy przyciągniesz uwagę wszystkich, zaręczam ci.
Powątpiewająco uniosłam jedną brew.
– Piekąc dla bandy dzieciaków?
– Cóż, Dąbrowski wspominał, że byłoby cudownie, gdybyś
zorganizowała też małe warsztaty dla zaproszonych gości… Ale
porozmawiam z nim i postaram się wykreślić ten punkt z listy! – dodał
pospiesznie, widząc, że wybałuszam z niedowierzaniem oczy na sam
dźwięk tych słów.
– Jeszcze tego by brakowało – skwitowałam i nie czekając na odpowiedź
Filipa, pewnym krokiem ruszyłam do drzwi.
– Mam to rozumieć jako „tak”?! – zawołał podekscytowany, ale nawet
się nie odwróciłam.
Brak odpowiedzi to też odpowiedź.
Windą dla pracowników zjechałam na pierwsze piętro, gdzie mieściła się
nasza restauracja. Sprężystym krokiem dotarłam do swojego gabinetu.
Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi, wkurzona wydałam z siebie dźwięk
przywodzący na myśl mieszankę pisku i warczenia. Wiedziałam, że nie
mam czasu, by poddawać głębokiej analizie kolejną fazę gnębienia mnie
przez Dąbrowskiego, więc po zaliczeniu chwilowego kryzysu podeszłam do
biurka, by sprawdzić terminarz. Sama wściekłość całkowicie ze mnie
wyparowała, gdy otworzywszy szafę, zobaczyłam swoją białą bluzę. Już
sam jej widok mnie wyciszył, zapewnił jasność i klarowność myśli.
Przebrana w bluzę i spodnie mocno obwiązałam czarną przepaskę wokół
talii. Z wolna sunąc dłońmi po materiale, wygładziłam wszystkie
najmniejsze zagniecenia. To było moje wcielenie i w nim czułam się
najlepiej. Prestiż wynikający ze stanowiska dawał mi pewność siebie,
swobodę w działaniu i tworzeniu, stanowiąc wynagrodzenie za lata pracy
na granicy sił i wytrzymałości. Pracowałam w najlepszych restauracjach,
szkoliłam się pod okiem najznamienitszych szefów kuchni, gotowałam dla
najważniejszych osobistości w kraju i zagranicznych głów państw, a nawet
dla rodzin królewskich. Jednak mimo upływu lat, podczas których
nabywałam doświadczenie, jedno się we mnie nie zmieniło – wciąż
dążyłam do niedoścignionego ideału, jakim był mój ojciec. Właściciel kilku
prestiżowych restauracji na całym świecie, gdzie goście na stolik czekają
pół roku, jeśli nie rok. Był niedoścignionym wzorem, ale też i powodem,
dla którego podjęłam pracę w tym resorcie.
Przejęłam dzienną zmianę po swoim zastępcy, odbyłam krótkie zebranie
z kucharzami i pomocnikami, szefową kelnerek i menadżerką sali.
Poinformowałam swoich pracowników o zleceniu od cholernego
Dąbrowskiego, jednak ów epitet dodałam tylko w myślach. W końcu byłam
znana ze swojego chłodnego opanowania, no i nie mogłam krytykować
gościa przy swoich pracownikach. Skinęłam głową w stronę dwóch
patissierów, których wybitne umiejętności cukiernicze z pewnością
uświetnią to wydarzenie. Pozostałym dałam wolność wyboru, jako że
termin zlecenia wypadał dzień przed Wigilią.
Hotel miał to do siebie, że nigdy nie zasypiał. Nocą przychodziło na
kuchnię wiele zamówień room service, a i kelnerzy często byli
oddelegowywani do któregoś z czterech barów, które znajdowały się na
terenie obiektu. Można by pomyśleć, że to praca jak każda inna, jednak
wymagała ogromnej dyspozycyjności i cierpliwości. Długie weekendy, gdy
nie mogliśmy wziąć wolnego, gdyż uniemożliwiał to wzmożony ruch,
imprezy rodzinne i te wśród znajomych, na których nie mogliśmy być,
święta, kiedy to nasza rodzina zasiadała do wigilii bez nas. W przypadku
tych dwóch ostatnich ja… cóż. Starałam się odciążyć swój zespół na tyle,
na ile mogłam. Na mnie nikt w domu nie czekał, tym bardziej w czasie
świąt. Ale dla tych, którzy mieli rodzinę, zobowiązania, okres Bożego
Narodzenia był magiczny, a każda chwila cenna. Dlatego nie zmuszałam
ich, by wybierali między pracą a rodziną.
Każdy stanął przy swojej sekcji i zajęliśmy się przygotowaniami.
W pomieszczeniu powoli rozchodziły się zapachy przygotowywanych
potraw. Aromat gotowanego mięsa, apetyczna woń wypiekanych bułeczek
i ciast, dominujący bukiet skomplikowanych mieszanek ziołowych
dobranych w idealnych proporcjach, by jak najdokładniej oddać charakter
dania. Wokoło rozbrzmiewał szczęk garnków, uderzanie trzepaczek o dno
misek, głuche odgłosy siekania mięs i warzyw na deskach. Ktoś stojący
obok mógłby pomyśleć, że to kakofonia, jednak dla mnie tak właśnie
brzmiała idealna harmonia dźwięków. Ścisłe współdziałanie, balans, czysta
perfekcja. A i tak było to tylko preludium do głównego przedstawienia.
Przechodząc od sekcji do sekcji, oceniałam postęp pracy swoich
kucharzy, sprawdzałam składniki, próbowałam i kosztowałam na niemal
każdym etapie. Skupiona przystanęłam obok swojego sous chefa, jednego
z najlepszych, z jakimi miałam okazję pracować, i do którego miałam pełne
zaufanie.
– Sprawdza się – wymamrotał ukradkiem Teodor, jakby w odpowiedzi na
moje pytanie zadane w myślach.
– Sprawdzanie się to za mało – odpowiedziałam rozważnie, skupiona na
ruchach niedawno zatrudnionego sauciera, który właśnie przygotowywał
sos holenderski.
Teodor roześmiał się cicho, czym zasłużył sobie na moje karcące
spojrzenie. Jakby wyczuwszy mój wzrok na sobie, odwrócił się od
przygotowywanych ryb, by mrugnąć do mnie porozumiewawczo.
– Daj mu trochę czasu, rozkręci się. Wczoraj pracowałem z nim na
zmianie, goście chwalili jakość przyrządzonych przez niego mięs.
– Czyli co? – Głęboko westchnęłam, krzyżując ręce na piersiach. –
Kolejna osoba, którą stresuje gotowanie w mojej obecności?
– Wiesz, jak jest, Nastka. – Teodor wzruszył ramionami. – Teraz
z nostalgią wspominam swoje początki w twojej kuchni, ale wtedy… przez
tydzień jechałem na stoperanie!
Tym razem nie udało mi się powstrzymać śmiechu. Wiem, że nie jestem
łatwą szefową. Od swojego zespołu oczekuję zaangażowania, skupienia,
wkładania serca w każde danie. W naszej pracy nie ma miejsca na
niedociągnięcia i półśrodki. Nie ma znaczenia, jak prestiżowe szkoły
gastronomiczne kto skończył, jakie kursy i szkolenia zaliczył – dyplomy
zostawia się za drzwiami, bo na kuchni liczą się tylko umiejętności. Nic nie
może równać się z pasją do gotowania i otwartym umysłem. Wszystkiego
można się nauczyć, podszkolić w każdej technice, ale dopiero jeśli ktoś
zachowuje zapał mimo długich godzin pracy, trzyma poziom pomimo
zmęczenia, wówczas mogę docenić jego zaangażowanie i taka osoba
zyskuje w moich oczach. Jak Teodor, który początkowo bladł na sam
dźwięk mojego głosu.
– Zabawne, bo właśnie po tygodniu zaproponowałam ci awans na
swojego zastępcę.
– I dopiero wtedy zaprezentowałem ci pełen wachlarz swoich
możliwości!
Światło błysnęło w ostrzu jego noża, gdy popisując się, zręcznie obrócił
go w dłoni. Już nabierałam powietrza, by zwrócić mu uwagę, ale po kuchni
rozniósł się piskliwy dźwięk.
– Więc rozwiń go już teraz – poradziłam, podchodząc do swojego
stanowiska. Zabrałam z drukarki pierwsze zamówienia, które kelnerki
wysyłały bezpośrednio z sali. Obróciwszy się, obrzuciłam wzrokiem
swoich kucharzy i pomoce. Wszyscy byli wpatrzeni we mnie. – Gotowi?
Zamówienie!
Wyrecytowałam pierwsze zamówienia, podczas gdy kucharze trwali
w bezruchu, wysłuchując ich do końca. Dopiero gdy z moich ust spłynęły
ostatnie słowa, bez niepotrzebnej bieganiny, pośpiechu czy popłochu
przystąpili do pracy.
Skupiona na kontrolowaniu i ocenie dań wydałam pierwsze zamówienia.
Za nimi kolejne i następne. Po jakiejś godzinie dosłyszałam, jak Teodor
syczy pod nosem.
– Co, do…
Marszcząc brwi, ukradkiem zerknęłam za siebie. Mój zastępca trzymał
w rękach pustą miskę, a sądząc po panice w oczach młodej dziewczyny,
która natychmiast do niego podbiegła, zrozumiałam, że skończyły mu się
składniki.
– Przepraszam – wybąkała cicho, odbierając od Teodora miskę. – Już
nadganiam.
Odbiegła, nie patrząc pod nogi. Trzeba przyznać, była gibka, zwinna
i lawirowała między kucharzami niczym rasowy ninja, jednak takie
praktyki należało ukrócić. Gdy mnie mijała, złapałam ją za łokieć.
– Wiktoria, tak? – Zmierzyłam ją spojrzeniem i chyba musiałam
wyglądać jak ostatni demon z piekielnych czeluści, bo dziewczyna zbladła
jeszcze bardziej i głośno przełykając ślinę, przycisnęła do siebie metalową
miskę niczym tarczę, która miała ochronić ją przed moim jadem. Widząc,
jak w jednym momencie struchlała, pochyliłam się i wyszeptałam do niej
nieco cieplejszym tonem: – Nadganiaj, ale nie biegaj po kuchni. To
niebezpieczne.
Cicho wciągnęła powietrze i zamrugała swoimi sarnimi oczami.
Natychmiast potaknęła, a jej policzki zaogniły się rumieńcem.
– Oczywiście, przepraszam.
Odprowadziłam ją wzrokiem aż do obieralni; porzuciła szaleńczy sprint
przez kuchnię na rzecz szybkiego chodu. Dziewczyna była młoda
i odbywała u nas praktyki. Zaczęła jako pomoc, ale kto wie, może za
tydzień lub dwa pozwolę jej stanąć bezpośrednio przy kucharzu, by
pomagała mu w gotowaniu? Nie jestem zwolenniczką traktowania
praktykantów w sposób, w jaki robią to inne restauracje czy hotele. Chcę
w pełni wykorzystać potencjał nowego pracownika i pozwolić mu się
rozwijać, jednak doskonale wiem, że nawet zwykły obierak uczy
dyscypliny i obcowania ze składnikami.
W zamyśleniu przygryzłam policzek.
Obierak. Łańcuszek myśli natychmiast poprowadził mnie do
znienawidzonego popołudnia blisko pół roku wcześniej. To wtedy
nawarzyłam piwa, które piłam do dziś.
Składniki:
250 ml mleka
3 łyżki cukru
1 łyżeczka cynamonu
szczypta mielonych goździków
1 łyżeczka skórki z pomarańczy
2 łyżeczki przyprawy do piernika
200 g gorzkiej czekolady
200 ml kremówki 36%
ŚWIĄTECZNY DRINK
200 ml ajerkoniaku
100 ml soku z żurawiny
50 ml wódki
3 kostki lodu
GLÖGG
Podanie:
Na dno szklanek wrzucamy kilka migdałów i rodzynek, a następnie
wlewamy do nich glögg, najlepiej przez sitko.
Rozdział 1
POLA
Rozdział 2
POLA
Przeciskając się przez tłum ludzi w markecie, docieram do działu
z ozdobami świątecznymi. Zerkam na półki i sięgam po tubę z pozłacanymi
szklanymi kulami, po czym obracam ją w dłoni, zastanawiając się, czy będą
pasować do tegorocznego wystroju mojego mieszkania.
Odkładam je jednak, bo obok zauważam przeuroczy stroik, który po
prostu muszę mieć. Poza tym leży biedak tak samotnie, ostatnia sztuka, aż
błaga, żeby go wziąć. Chwytam go i wkładam do koszyka, z którego nagle
zostaje przez kogoś wyciągnięty.
Spoglądam gniewnie na stojącą przede mną kobietę. Jest niewiele
wyższa ode mnie, a jej szare oczy lśnią, gdy wlepia we mnie zirytowany
wzrok.
– Nie potrzebujesz tego – fuka Eliza.
– Dlaczego? – pytam oburzona.
– Bo masz dom tak zawalony ozdobami, że ledwo można przejść. Poza
tym zbankrutujesz, jeśli w tym tempie będziesz wydawać kasę na
świąteczne pierdoły – tłumaczy niegrzecznie i zakłada swoje blond włosy
za uszy. – A przede wszystkim dlatego, że sama prosiłaś, bym cię
powstrzymała, gdy zaczniesz przesadzać.
– Twoja mama jest właścicielką tej galerii, mogłabyś mi załatwić zniżki
u sprzedawców – mówię i ruszam dalej niezrażona jej uwagami. – Poza tym
powinnaś przewidzieć, że kiedy zacznę pracować w tej świątyni
świątecznej rozpusty, zacznę świrować. Spójrz, te cudeńka aż krzyczą:
„Bierz nas!”.
Nawet jeśli rzeczywiście mam pewien problem, co w tym złego, że
jestem zakupoholiczką tylko przez jeden miesiąc w roku?
– Ty fiuta potrzebujesz, nie dziesiątego krasnala na komodę, bombek,
które będą i tak zalegać w kartonach, i stroika, który zupełnie nie pasuje do
całej reszty. – Zerkam na nią teatralnie oburzona, wiedząc, do czego
zmierza. – Powinnaś trochę zaszaleć. Spójrz, ja po jednonocnej przygodzie
z Robertem od razu zaszłam w ciążę z bliźniakami i byliśmy szczęśliwym
małżeństwem przez prawie sześć lat.
Tak, byli. Dopóki dosłownie nie wystawił jej z dziećmi za drzwi, bo
zrozumiał, że „potrzebuje przestrzeni”.
– Wiesz, że liczba takich przypadków na całym świecie jest znikoma?
Prawdopodobnie jesteście jedyną parą, która przetrwała, a i tak w końcu się
rozstaliście.
– Nieprawda, na świecie jest więcej oszołomów, poza tym mam
przystojnego samotnego brata.
– Znowu zaczniesz te swoje wywody o Aleksie? Nie, dziękuję.
Truje mi na jego temat od kilku tygodni, choć sama dopiero co odnowiła
z nim kontakt.
– Przecież nawet go jeszcze nie poznałaś! – krzyczy, aż kilka osób zerka
w naszą stronę.
– I nie chcę poznawać – mówię stanowczo. – Słyszałam o nim
wystarczająco dużo historii.
Wiem, że niegrzecznie jest opierać swoje opinie na opowieściach innych,
ale mam swoje powody.
Pracuję dla Wandy Nachman krótko, ale słyszałam już wiele historii o jej
mężu, który szczęśliwie w końcu dał jej rozwód i wyjechał do Niemiec.
Facet o mały włos nie doprowadził kobiety do ruiny, a do tego zdradzał ją
na każdym kroku. Pracowników traktował jak śmieci, a o premiach mogli
zapomnieć; zawsze znalazł wymówkę, by im ich nie przyznać. Nikt nigdy
nie usłyszał od niego nawet zwykłego „dziękuję”. A Aleksander, jego syn,
jest podobno taki sam: arogancki egocentryk, którego interesuje tylko
napychanie sobie kabzy. Przez kilka lat mieszkał z ojcem za zachodnią
granicą i to tam rozkręcali wspólny interes. Teraz z jakiegoś powodu młody
Nachman wraca i ma przejąć dowodzenie w nowym centrum handlowym,
ponieważ Wanda stwierdziła, że musi trochę odpocząć. Niemal na kolanach
błagałam Elizę, żeby przejęła tutaj rządy zamiast brata, ale stwierdziła, że
się do tego nie nadaje.
– Aleks nie jest taki zły – ciągnie Eliza. – Poza tym pomyśl, czy to nie
byłoby urocze, gdyby dwie bliskie mi osoby były razem? I wiesz,
przeciwieństwa się przyciągają. Mogłabyś też pewnie brać ze sklepów tyle
gadżetów, ile tylko byś zechciała. – Uśmiecha się przebiegle.
– Nie jestem materialistką – bronię się, na co Eliza wywraca oczami.
– Wiesz dobrze, że nie to miałam na myśli.
Wiem, ale nie dam się zeswatać z młodym Nachmanem. Na oczy jeszcze
faceta nie widziałam. Postanawiam szybko zmienić temat.
– To dobrze. A skoro wspomniałaś już o bliźniakach, to proszę, trzymaj
je z dala od mojego mieszkania, przynajmniej do wakacji – mówię,
nawiązując do zeszłorocznej Wigilii, którą wyprawiałam u siebie.
– Ty znowu o tym? Ależ z ciebie maruda. Jesteś jak Grinch i Scrooge
razem wzięci.
– Wypraszam sobie – odpowiadam poważnie, choć chce mi się śmiać.
– Tamta Wigilia nie była taka zła!
Odwracam się w jej kierunku.
– Elizka – mówię ze spokojem. – Mój dziadek o mały włos nie udławił
się ludzikiem Lego, którego Mati włożył do ryby po grecku, a Majka
posypała karpia brokatem, żeby był kolorowy. I naprawdę nie chcę
wspominać o tym, że na końcu twój syn zapragnął wspiąć się na choinkę,
z którą wylądował na fotelu. Nie wiedziałam, czy otwierać drzwi
kolędnikom, czy wydostawać swoją mamę spod tego zawaliska!
– Oj, ale przynajmniej będziesz miała miłe wspomnienia i mogłaś się
przekonać, jak to jest, kiedy ma się dzieci.
– O nie, dziękuję, po tamtych wydarzeniach naprawdę mam traumę
i podaję w wątpliwość istnienie mojego instynktu macierzyńskiego.
– Dobra, chodźmy, marudo. O szesnastej miałam odebrać dzieci od niani,
już jestem spóźniona.
– Okej, okej – wzdycham niezadowolona z zakupów.
Odstawiam pusty koszyk i ostatni raz spoglądam tęsknym wzrokiem na
stroik, który byłam zmuszona zostawić, a następnie opuszczam sklep.
Lekki mróz szczypie mnie w nos, choć wczorajszy śnieg jest już tylko
wspomnieniem. Przemierzamy parking w kierunku naszych samochodów,
kiedy zauważam faceta z wczoraj. Stoi niedaleko, rozmawiając z jednym
z naszych pracowników.
Zatrzymuję się i mrużę oczy.
– Idziesz? – pyta Eliza.
– Jedź, ja muszę jeszcze coś załatwić – odpowiadam, nie odrywając
wzroku od nieznajomego, po czym ruszam w jego kierunku. Mężczyzna
dostrzega mnie, dopiero kiedy staję tuż przy nim. W świetle dnia wygląda
zupełnie inaczej, młodziej.
Rozgląda się wokół i w końcu na chwilę skupia uwagę na mnie.
– Stalkujesz mnie? – pyta ostrym tonem, wyraźnie niezadowolony
z mojej obecności. Ledwo się hamuję, żeby nie wywrócić oczami.
– Raczej ty mnie, ja tu pracuję – odpowiadam.
Teraz spogląda na mnie, jakby nie dowierzał, a po chwili jego oczy
zaczynają błyszczeć z zaciekawienia.
– Doprawdy?
– Tak. – Nagle wpada mi do głowy pomysł. – Czy mogę cię zaprosić na
kawę? – pytam nieśmiało i dociera do mnie, że chyba mi odbiło.
– Chcesz się umówić na kawę z bezdomnym?
Oczywiście, że musiał mi to wypomnieć. Tak jakbym nie czuła się
wystarczająco źle po naszym pierwszym spotkaniu.
– Jeszcze raz przepraszam za tę pomyłkę, nie powinnam nikogo oceniać.
Uśmiecha się i mogłabym przysiąc, że ten facet ma najpiękniejsze usta
i zęby, jakie kiedykolwiek widziałam.
– W porządku, ale ja płacę.
– Zgoda, mam tylko jedną prośbę.
– Kobiety. – Wzdycha, spoglądając w niebo. – Słucham.
– Chcę poznać twoje imię.
Przez chwilę patrzy na mnie podejrzliwie, po czym wyciąga rękę w moją
stronę.
– Jakub, miło mi.
– Pola – przedstawiam się i podaję mu dłoń, którą zamyka w żelaznym
uścisku.
– Chodź, Pola, postawię ci tę kawę.
O dziwo, nie prowadzi mnie do galerii, a do jednej z kawiarenek na
sąsiedniej ulicy. W środku pomaga mi zdjąć płaszcz, po czym zdejmuje
swój, ukazując idealnie wyprasowaną czarną koszulę, a następnie prowadzi
mnie do wolnego stolika przy oknie.
– Jaką pijesz? – pyta.
– Ze śmietanką i bez cukru poproszę.
Kiwa głową i odchodzi. Odprowadzam go wzrokiem, gdy podchodzi do
lady i zamawia nasze napoje.
Zerkając na zatłoczoną ulicę, zastanawiam się, co mi strzeliło do głowy,
żeby zaprosić nieznajomego mężczyznę na kawę. Być może to naciski
Elizy tak na mnie podziałały. Może faktycznie potrzebuję faceta,
a pomijając fakt, że o Jakubie nie wiem nic, to z wyglądu jest naprawdę
niezłym materiałem na kochanka. Ale przecież wygląd to nie wszystko.
Odgłos stawianej przede mną filiżanki sprawia, że wracam do
rzeczywistości.
– Więc jesteś pracownicą galerii Nachmanów? – pyta Jakub, siadając
naprzeciwko mnie.
– Skąd wiesz, kim są właściciele?
– Wszyscy wiedzą, czyż nie? Czym się tam zajmujesz?
– Upewniam się, że jest miło i przytulnie, a czasami moja szefowa daje
mi premię za bycie suką dla reszty zespołu – mówię sarkastycznie
i puszczam do niego oko.
Naprawdę z każdą chwilą sama siebie zaskakuję, bo nie wiem, skąd we
mnie tyle luzu w obecności zupełnie nieznanego mi człowieka.
– Czyli twoja szefowa używa cię jak bata? – śmieje się.
Wzruszam ramionami.
– Między innymi.
Popijam gorący napój, zauważając, że bardzo interesuje go ta informacja.
– Zamierzasz zmienić pracę?
Kolejne pytanie.
– Czy to jest Sto pytań do…? Jesteś jakimś szpiegiem z konkurencji?
– Czysta ciekawość. Rozmowa o pogodzie wskazywałaby, że się z tobą
nudzę, pytania o życie prywatne zostawiam na później.
– Życie prywatne, co? – Uśmiecham się. – Moje znudziłoby cię szybciej
niż rozmowa o pogodzie, uwierz mi. Opowiedz coś o sobie.
– Pracuję tu i tam, nie lubię zimy, świąt i kawy, ale w towarzystwie
pięknej kobiety ją wypiję, jesteś wolna? – Całe zdanie łącznie z pytaniem
na końcu wypowiada na jednym wydechu.
Rozdziawiam buzię i mam wrażenie, że mój sweter zrobił się za ciasny,
bo jakoś ciężko mi jest złapać oddech.
– Jestem i zamierzam pozostać wolna jeszcze długo.
– To się świetnie składa – mówi on, po raz kolejny racząc mnie swoim
pięknym uśmiechem. – Mamy ze sobą coś wspólnego, bo ja też.
Śmieję się.
– Dobrze.
– Ale ludzie tacy jak my też czasami muszą zrzucić z siebie stres dnia
codziennego i sobie ulżyć.
Chwileczkę…
– Czy ty sugerujesz to, co myślę?
– Ja nie sugeruję, stwierdzam fakt, że powinniśmy wyjść z tej kawiarni,
wsiąść do mojego samochodu i pojechać gdziekolwiek, byle uczynić nasze
życie piękniejszym, przeżyć przygodę, a potem się rozstać – oświadcza. –
Los nie po to nas zetknął ze sobą dwa dni z rzędu, żebyśmy skończyli na
pogaduszkach przy kawie.
Kuszące, cholera! Dlaczego to jest takie kuszące?
– Chcesz tego, prawda? – pyta i posyła mi szelmowski uśmiech.
Te jego usta! Ale nie mogę, muszę wracać do domu i upiec paszteciki.
Tak! Powinnam.
– Kawa była przepyszna, towarzystwo cudowne, ale muszę już iść.
Wesołych świąt – mówię i zanim dam się omamić do reszty, wstaję.
Pędzę w kierunku wyjścia, zdejmując po drodze płaszcz z wieszaka, po
czym dosłownie uciekam z lokalu, o mało nie wpadając pod samochód,
kiedy przebiegam przez ulicę.
Rozdział 4
Aleksander
– Aleks. Gdybyś więcej czasu spędzał w firmie, tobyś wiedział, że
przyjęcie z okazji otwarcia organizujemy my – fuka Eliza, a ja zastanawiam
się, po jaką cholerę odebrałem to połączenie. – Przysięgam, że mama cię
wydziedziczy, jeśli nadal będziesz prezentował taki brak zainteresowania.
– Miał być catering, siostra. Tam będą moi goście z zagranicy.
– Nie obchodzi mnie to! Powiedziałeś już Poli?
– Nie – odpowiadam, przesuwając dłonią po twarzy.
– Ona mi nigdy tego nie wybaczy. Miałeś jej się przyznać dzisiaj. Ja już
żałuję, że dałam się w to wmanewrować!
– Zajmę się tym i wszystko jej wyjaśnię. A tak w ogóle to był twój
pomysł, chciałaś, żeby poznała moją prawdziwą, ludzką stronę, a nie tę,
o której słyszała od ludzi.
– Ale nie miałeś jej przelecieć, dopóki wszystkiego jej nie wyjaśnisz!
– Już się pochwaliła? – pytam niezadowolony, bo poniekąd została
naruszona moja prywatność.
– Jestem jej sąsiadką i przyjaciółką, do kogo miała z tym pójść, do babci
Lotki z parteru?
Baby!
– Dobra! Zajmę się tym i wszystko jej wyjaśnię. Teraz muszę kończyć –
mówię, docierając na miejsce umówionego spotkania z ojcem.
– Nie zbywaj mnie, Aleks!
– Nie zbywam cię, siostra, przysięgam. Mam ważne spotkanie, potem się
odezwę.
Rozłączam się w momencie, gdy staję przed drzwiami restauracji.
Zgodziłem się na to spotkanie tylko dlatego, żeby w końcu dał mi spokój.
Wchodzę do środka.
– Dobry wieczór, panie Nachman – wita mnie hostessa, która już mnie
zna z racji tego, że bywam tu dość często.
Zajęty rozważaniem różnych scenariuszy tego spotkania mruczę pod
nosem odpowiedź, po czym podaję jej płaszcz.
– Pański ojciec czeka już w sali obok.
Kiwam głową, a następnie ruszam we wskazanym kierunku. Widząc
Edmunda popijającego whisky, prostuję się i poprawiam krawat.
Podchodzę do stolika i zajmuję miejsce naprzeciwko niego.
– Dobry wieczór, ojcze – mówię szorstkim tonem, dokładnie tak, jak
zawsze mnie uczył.
Tylko tak pozwalał mnie i Elizie się do siebie zwracać.
– Synu – zaczął. Niemal parskam ironicznie. Nigdy nie wypowiedział na
głos mojego imienia, przynajmniej nie w mojej obecności. – Czego się
napijesz?
W tym samym momencie podchodzi do nas kelner.
– Poproszę to samo – zwracam się do młodego chłopaka, który kiwa
głową i odchodzi, zostawiając nas samych.
– Co tu robisz i o czym chciałeś ze mną porozmawiać? – pytam starszą
wersję siebie.
Przez tego faceta z trudem mogę spojrzeć na swoje odbicie w lustrze.
– Dlaczego tak oschle? Zbliżają się święta, mógłbyś być milszy.
– Powiedział facet, który nie wie, co to słowo oznacza – prycham.
Tak jak oczekiwałem, natychmiast widzę błysk złości w jego oczach.
– Jak się miewa twoja matka? – zmienia temat.
– Nie będziemy rozmawiać o niej – mówię przez zaciśnięte zęby.
– Dlaczego nie? Nie radzi sobie dobrze? – śmieje się. Pieprzony
skurwiel.
Po raz kolejny zastanawiam się, jak mogłem dać mu się omotać na tyle,
że postanowiłem zamieszkać z nim, a nie z matką. Na szczęście
zmądrzałem. Chyba.
– Spróbuj ją obrazić jeszcze raz, a nie ręczę za siebie – ostrzegam.
– Nie przesadzaj, tylko o niej wspomniałem.
– I wystarczy – mówię.
Do naszego stolika wraca kelner i stawia przede mną szklankę, którą
niemal natychmiast chwytam i upijam łyk dla rozluźnienia.
– Rozumiem, że razem z siostrą stanęliście po stronie matki, ale jestem
waszym ojcem, więc powinniśmy utrzymywać kontakt.
– No proszę, proszę. Nagle, gdy zostałeś sam jak palec, chcesz nas znać?
A to nowość! Zdajesz sobie sprawę, że Eliza przeszła przez paskudny
rozwód? Że ona i twoje wnuki omal nie wylądowały na ulicy?
– Przykro mi – mówi bez przekonania.
– Jesteś potworem – parskam, a ojciec wybucha śmiechem.
Kiedy w końcu się uspokaja, spogląda na mnie, a na jego twarzy maluje
się rozbawienie.
– Aleksandrze Nachman – mówi powoli – jesteś dokładnie taki jak ja.
Nigdy nie miałeś charakteru swojej matki. Dlatego będziesz krzywdził
ludzi, nie potrafisz inaczej. Możesz udawać zatroskanego syna,
kochającego brata i wujka, ale to ja cię wychowywałem i to ja znam cię
najlepiej.
– Nigdy nie zniżyłbym się do twojego poziomu.
– Czy to jest zniżanie się? – Kręci głową. – Tacy jak my mają władzę.
Zgrzytam zębami na to porównanie, po czym opróżniam szklankę.
Odstawiam ją z hukiem na stolik, a następnie wstaję.
– Władzę? – śmieję się. – To, że ludzie myślą o tobie jako o kanalii,
nazywasz władzą? Jeśli chciałeś się spotkać dla tak bezsensownej wymiany
zdań, to gratuluję. Niestety ja nie mam czasu na bzdury. Wesołych świąt,
ojcze.
Odwracam się i ruszam w kierunku wyjścia, słysząc po raz kolejny jego
śmiech i zapewnienie, że jestem taki sam jak on.
Udowodnię mu, że się myli.
Postanawiam jechać do galerii, bo pierwszą osobą, którą mam ochotę
zobaczyć po spotkaniu z ojcem, jest Pola. Tylko sam nie wiem dlaczego.
Rozdział 4
POLA
Ciężko jest wykonywać obowiązki, kiedy cały czas myśli się
o mężczyźnie, z którym przez ostatnie dwa tygodnie regularnie spotykam
się w swoim biurze, żeby uprawiać seks. Jest jeszcze gorzej, kiedy
nachodzą mnie myśli, że to jest coś więcej. Ale jestem prawie
trzydziestoletnią babą, więc być może przypisuję tej znajomości zbyt duże
znaczenie.
Za każdym razem też powtarzam sobie, że to ostatni raz, lecz kiedy tylko
Jakub wchodzi do mojego pokoju, wszystkie postanowienia szlag trafia.
Otrząsam się i doprowadzam do porządku w biurowej łazience, bo za
godzinę rozpocznie się impreza z okazji otwarcia galerii i oficjalne
przejęcie jej sterów przez Aleksandra, którego nadal nie miałam okazji
poznać.
Kiedy jestem już gotowa, wychodzę na korytarz i zmierzam do swojego
biura, wpadając po drodze na Wandę Nachman.
– Pola! Jak dobrze cię widzieć! – wykrzykuje, przytulając mnie do siebie.
– Pani Wanda, dzień dobry! Co za miła niespodzianka. – Odsuwam się
i uśmiecham.
– W końcu Aleks zajmie się tym, czym powinien – mówi kobieta ze
smutkiem w głosie. – Wiem, że było wam z Elizką ostatnio ciężko, bo mój
syn wszystko sobie lekceważył.
– To prawda, jeszcze nie pojawił się tutaj.
Wanda przygląda mi się, sprawiając wrażenie zdezorientowanej.
– Ale jak to, przecież Aleks jest w Warszawie od połowy listopada.
Naprawdę nie wiem, co mój syn ma w głowie. Nie wierzę. Po prostu nie
wierzę, że Eliza go kryła! – mówi z oburzeniem.
A to szok!
– Przykro mi, ale nie do końca wiem, o co chodzi.
Moja szefowa wyjmuje komórkę i przesuwa palcami po ekranie, po czym
pokazuje mi zdjęcie… Jakuba.
– To… To… – jąkam, bo w jednej chwili mam wrażenie, jakbym dostała
obuchem w głowę.
– Aleks, mój syn.
Czuję się, jakby ściany wokół zaczęły pędzić w moją stronę, by mnie
zmiażdżyć.
– Nie wierzę – szepczę.
– Dobrze się czujesz? – ledwo słyszę zaniepokojony głos Wandy.
– Tak… nie. – Kiwam głową, sama nie wiem, jak się czuję z myślą, że
przez ostatnie dwa tygodnie dawałam się oszukiwać i jemu, i Elizie. Jak
ona mogła mi to zrobić? – Przepraszam, wyjdę na chwilę na zewnątrz.
Nie czekając na odpowiedź, uciekam do windy, gdzie opieram się
o ścianę i oddycham głęboko, by nie zemdleć z wrażenia. Niemal na oślep
opuszczam budynek i siadam na wilgotnej ławce.
– Pola, dobrze się czujesz?
Unoszę nieznacznie głowę i widzę Elizę.
– Zajebiście, kurwa! Właśnie dowiedziałam się, że – z twoim
błogosławieństwem – byłam niczego nieświadomą zabawką swojego szefa.
Kolor jej twarzy chyba dopasowuje się właśnie do mojego.
– Przepraszam, to nie tak.
– Nie chcę tego słuchać! – mówię stanowczo.
– Pola, proszę. – Jej głos drży.
– Zejdź mi z oczu! – krzyczę, chowając twarz w dłoniach. – Twoja mama
właśnie przyjechała, może powinnaś pójść do niej.
– Jeszcze tego mi brakowało.
Wiedząc, że to nie czas na dąsanie się, wstaję w końcu z ławki i idę się
upewnić, że sala jest przyszykowana na przybycie gości, a następnie
wpadam do kuchni i sprawdzam, czy wszystkie dania są już gotowe. Sama
miałam nawet zasiąść do stołu, ale po dzisiejszych rewelacjach nie będę
w stanie spojrzeć na Aleksa vel Jakuba. Nawet nie chcę wiedzieć, dlaczego
tak mnie oszukał.
Gdy zjawiają się goście, nasza ekipa przygotowuje się do roznoszenia
potraw.
– Dobra, barszcz wychodzi – mówi Olaf.
Obserwuję, jak kelnerzy wynoszą talerze, po czym sama idę do spiżarni
po produkty, rozglądam się po półkach, kiedy w kuchni rozlega się huk
i czyjś krzyk.
– Co to ma być, do cholery?! To jakiś żart? Zaprosiłem zagranicznych
gości, a wy mi barszcz z uszkami podajecie?!
Odwracam się w stronę drzwi i czuję, że mi słabo, bo znam ten głos.
– Aleks, uspokój się! Gdybyś sam tego przypilnował, a nie latał po
mieście, wszystko byłoby po twojej myśli. Powinieneś podziękować. Jest
okres świąteczny, dlatego chciałyśmy twoim gościom zaserwować nasze
tradycyjne polskie potrawy, nie krewetki i homary.
– Podziękować?! Zostałem skompromitowany!
– Żartujesz sobie? – pyta z niedowierzaniem Eliza.
– Kto spieprzył moją kolację? No kto?!
Słysząc jego krzyk, wchodzę do kuchni i dostrzegam stojącego do mnie
bokiem Jakuba w garniturze. Cholera! Aleksa.
– Ja. Ja spieprzyłam twoją kolację, całe menu było moim pomysłem –
mówię z uniesioną głową.
Odwraca się w moją stronę i zastyga.
– Pola…
– Nic się nie stało, szefie. Nie musisz mnie zwalniać, sama odchodzę.
Nie będę cię kompromitować bardziej, niż ty skompromitowałeś mnie.
– Zrobiłyście ze mnie głupca – szepcze.
Kręcę głową, a do moich oczu napływają łzy.
– Nie! – krzyczę. – Nikt nie musiał z ciebie robić głupca, bo ty już nim
jesteś! Bezdusznym dupkiem, który choćby nie wiadomo jak chciał
ukrywać przed światem swoją prawdziwą twarz, ona zawsze się pokaże!
Wielu ludzi w tym momencie podziękowałoby za to, że mają co jeść, ale
nie ty! – wrzeszczę, po czym wychodzę.
Zabieram z biura wszystko, co należy do mnie, i odjeżdżam, nie mając
zamiaru nigdy wracać do tego miejsca.
Rozdział 5
POLA
Wigilia Bożego Narodzenia. Ciężko jest spędzać ten cudowny dzień
w samotności. Zastanawiałam się nawet nad wyjazdem do Zakopanego, ale
nie było już sensu.
Siedzę na kanapie okryta pledem i popijam gorącą czekoladę, oglądając
Kevina. Moment, w którym zjeżdża sankami ze schodów, nierozerwalnie
kojarzy mi się z dzieciństwem. Też tak próbowałam. Tyle że mnie nie udało
się trafić w drzwi, a potem ciężko było żyć bez górnych jedynek.
Nagle myślami uciekam do Elizy, Aleksa i bliźniaków. Potem
przypominam sobie, że dziś miałam odebrać w galerii prezenty dla Majki
i Matiego.
Zrywam się na równe nogi, lecę pod prysznic i ubieram się szybko.
Godzinę później biegam po galerii, w której, jak sobie obiecałam, moja
noga miała już nigdy nie postać.
Kiedy odbieram wszystkie pakunki, mogę już śmiało wrócić do domu
i spędzić swoje „idealne” święta. Prawda? Przecież nikt w tym roku nie
będzie niszczył moich potraw i nie zrujnuje choinki. Czy nie tego
chciałam? Perfekcyjnego jak z obrazka wystroju.
Wmawiam sobie wszystkie te pierdoły, potem pociągam nosem i dopiero
wtedy dociera do mnie, że płaczę. Ocieram dłonią łzy z twarzy.
– Wszystko w porządku? – pyta jakaś kobieta, a ja uśmiechając się
uprzejmie, kiwam głową, po czym ruszam przez zatłoczony parking do
swojego samochodu i pakuję prezenty do bagażnika.
Wsiadam za kierownicę i próbuję odpalić silnik. Przekręcam kilkakrotnie
kluczyk i nic.
Ktoś puka w okno. Rozpoznaję pracownika ochrony i opuszczam szybę.
– Nie odpali. Podwiozę panią.
Nie znam się na samochodach, dla mnie to pudła, które mają mnie wozić
z punktu A do punktu B, więc nie dyskutuję, tylko zgadzam się na
propozycję.
Zbieram wszystkie potrzebne rzeczy i przesiadam się do auta
ochroniarza. Kiedy rusza, odnoszę wrażenie, że jedziemy w złym kierunku.
– Dokąd mnie pan wiezie?
– Proszę się nie gniewać.
– Za co?
– Rodzina Nachmanów panią kocha. Nie chcieli, żeby spędziła pani
dzisiejszy dzień sama, a Eliza wiedziała, że pani wróci po prezenty.
Moje zbolałe serce nagle otula ciepło.
– To pan majstrował przy moim samochodzie, prawda?
– Przepraszam.
– Ja się nie gniewam… – Czuję, że za chwilę się rozpłaczę.
Nagle nie ma znaczenia, co mam na sobie i co stało się w ostatnich
dniach, a kiedy parkujemy pod domem Aleksa, jestem oniemiała.
Patrzę na drzwi przystrojone girlandą.
– Czekają na panią. Ja też powinienem już jechać do rodziny.
Kiwam głową.
– Dziękuję. Wesołych świąt.
– Wesołych świąt.
Zabieram swoje rzeczy i wysiadam, by po chwili stanąć przed wejściem
do domu Aleksa. Drzwi otwiera Eliza, a ja od razu słyszę krzyki Majki
i Matiego dolatujące z głębi domu.
– Tak się cieszę, że jesteś – szepcze Eliza i spogląda na trzymane przeze
mnie pakunki. – Wejdź, chodźmy do salonu, podejrzewam, że te prezenty są
dla moich diabełków, schowamy je pod choinką.
Przekraczam próg, po czym maszeruję we wskazanym kierunku,
a następnie kładę podarunki tam, gdzie ich miejsce, obok sterty innych.
Rozglądam się po wnętrzu; jest udekorowane dokładnie tak, jak
zapamiętałam, najlepsze zaś są skarpety na kominku. Są podpisane, a jedna
z nich jest moja.
Wyczuwam, że ktoś za mną staje.
– Zapytałaś mnie, czy wolałbym spędzić święta w pięknym, idealnym
domu sam, czy pod przysłowiowym mostem z bliskimi mi ludźmi.
Wybieram to drugie. I wiesz co, Pola? – Ciepło, które jeszcze niedawno
otulało moje serce, rozlewa się teraz po całym ciele. Tak dobrze jest słyszeć
jego głos. Odwracam się na drżących nogach. – Możesz pomyśleć, że
oszalałem, bo znamy się niedługo, ale chciałbym, żebyś ty też była ze mną
pod tym mostem. – Uśmiecha się. – No, może ty i jeszcze twoje paszteciki.
Śmieję się i łzy znów spływają po moich policzkach. Aleks natychmiast
ściera je opuszkami palców.
– Nie płacz, proszę. – Z troską wpatruje się w moją twarz. A potem
całuje mnie lekko i bierze w objęcia.
– Nareszcie! – słyszę okrzyk Wandy.
– Mamo!
– Nie „mamo”, potem się sobą nacieszycie. My kobiety mamy wieczerzę
do przygotowania, ty idź zabawiać bliźniaki. I trzymaj je z daleka od
prezentów!
PASZTECIKI Z PIECZARKAMI
Ciasto:
1 kg mąki
10 dkg drożdży
1 margaryna
2 szkl. mleka
2 łyżki cukru
szczypta soli
Farsz:
1-1,5 kg pieczarek
1 cebula
sól
pieprz
ŚWIĄTECZNY SEROMAKOWIEC
EPILOG
Dwa Czady siedziały na dwóch sąsiednich sosnach w okolicy Baligrodu
i uśmiechały się szeroko.
– Przegięłaś z tym winem i kąpielą. Ta laska się nie skroiła, jest totalnie
romantyczna, ale on od razu wiedział, że coś jest nie tak – powiedział
pierwszy Czad. – Musiałem mu przywalić taką dawkę feromonów, żeby
przestał myśleć głową.
– Myślę, że już wcześniej miał problemy z myśleniem przy niej głową. –
Drugi Czad pokazał partnerowi język. – A ty przegiąłeś i z tą burzą,
i z feromonami. Myślałam, że zaczną się bzykać jeszcze przed kąpielą,
zaziębią się i umrą, a to by znaczyło, że nie ma happy endu i jednak Bies
wygrał… Ale powiem ci, że Bies robi się coraz lepszy. Kiedy zobaczyłam
tych przemytników, to myślałam, że już po imprezie.
– Ja też. Nie moglibyśmy pomóc, gdyby on nie był takim kozakiem.
Dobrą parę wybrałaś. Procentuje twoja chora obsesja na punkcie świetnie
zbudowanych mężczyzn.
– Oj tam, oj tam. Od razu obsesja. Wybieram podobnych do ciebie, tylko
bez rogów i skrzydeł. – Uśmiechnęła się do niego uroczo. – Kompletnych
świrów i nawróconych kurwiarzy z lekkim obłędem w oczach.
– Twoja stara ma obłęd w oczach – odpyskował.
– Mamusi do tego nie mieszaj – oburzyła się tak, że prawie spadła
z drzewa.
– Dobrze, nieważne. Na szczęście był ogarnięty, udało się i Bies kolejny
rok z rzędu dostał w dupę. – Nabrał powietrza i pełnym głosem ryknął
w stronę Tarnicy: – Każdy to powie! Czternastokrotni mistrzowie!
Kaaaaażdy to pooooowie! Czternastokrotni mistrzowieeee!
Odpowiedział mu głuchy pomruk wiatru. Bies najwyraźniej lizał rany
i nie miał zamiaru wchodzić w pyskówkę.
– Ten kutafon zaraz ześle nam jakieś cuda na kiju, kompletnie nie umie
przegrywać! – powiedział Czad. – Chodź już, przecież jest Wigilia, czas się
skitrać w norze i wypić szota z pokrzywy.
– Naprawdę uważasz, że nieczyste duchy powinny obchodzić Wigilię? –
Zeskoczyła lekko z drzewa.
– Kochanie, każda okazja jest dobra. I przestań się już na nich gapić,
niech idą w swoją stronę. – Wylądował obok niej i pstryknięciem palców
zamknął portal, przez który obserwowała Michalinę i Patryka. – Mamy
fajrant.
– Dobrze, dobrze. Mam już pomysł, co zrobimy za rok. – Piękna Czadka
uśmiechnęła się pod nosem.
– Okej, skarbie, ale obiecaj mi, że będzie nieco mniej cukierkowo…
– Cukierkowo? Nazwałbyś ten seks cukierkowym? – Popatrzyła na niego
drwiąco.
– Seks to była moja zasługa. – Czad zrobił cwaniacką minę.
– Chciałbyś. I uważaj, jak leziesz. Przeskocz nad tym niedźwiedziem
z lewej, bo uchwyci nas fotopułapka i nadleśniczy Kazimierz będzie miał
zagwozdkę – zamarudziła.
– Za każdym silnym Czadem stoi Czadka… Stoi… i pierdoli!
Po lesie rozległ się cichy jak dzwoneczki śmiech. A może to był tylko
wiatr.
20 ml czystej wódki
20 ml ginu
20 ml jasnego rumu
20 ml srebrnej tequili
20 ml cointreau
20 ml soku z limonki
20 ml soku z cytryny
20 ml syropu cukrowego
słomka w świątecznych barwach
szklanka z podobizną Świętego Mikołaja