You are on page 1of 231

Zdjęcie ​na ​okładce

© ​Tony ​Marturano/Shutterstock

Tytuł oryginału
Angel in ​a Devil’s ​Arms

Copyright © ​2019 by ​Julie Anne Long


All rights ​reserved.
Wszelkie ​prawa ​zastrzeżone.
Żadna część ​tej ​publikacji nie ​może być ​reprodukowana
ani przekazywana w jakiejkolwiek ​formie ​zapisu
bez ​zgody właściciela praw autorskich.

For ​the Polish edition


Copyright © ​2020 by Wydawnictwo ​Amber ​Sp. z ​o.o.

ISBN 978-83-241-7338-9

Warszawa 2020. Wydanie ​I

Wydawnictwo ​AMBER Sp. z ​o.o.


www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania ​elektronicznego


P.U. OPCJA
Dla Patty, za ​oryginalne rozmowy na czacie, ​za otuchę, śmiech i
​wyjątkową ​przyjaźń na zawsze.
1

Angelique ​Breedlove wpatrywała się w ​niewielki żeton w ​dłoni mężczyzny,


​przypominający pół-jednorożca, pół-lwa. Ogień ​w kominku ​przyćmiewał
blask ​sygnetu połyskującego na jednym ​z ​długich palców gościa.
Takich, z ​jakich słyną poeci i ​muzycy.
I świetni ​kochankowie.
I zapewne ​także dusiciele i ​złodzieje.
Na miłość ​boską. Palce to tylko ​palce. ​Po prostu łatwiej było ​patrzeć na
żeton ​niż w twarz temu ​mężczyźnie. Nadal ​kręciło jej się ​w ​głowie po ​tym,
​jak spojrzała na ​nią ​pierwszy raz ​– trzydzieści sekund temu.
– ​Nie ​wiem, kto to, pani ​Breedlove, ale chyba nigdy ​nie zapomnę, ​że go
zobaczyłam. – ​Tak opisała ​tego mężczyznę ​ich służąca ​Dot, która parę ​minut
​wcześniej wpuściła ​go do Wielkiego ​Pałacu ​nad Tamizą.
Angelique i Delilah ​potencjalnych gości podejmowały ​na ​ogół w ​saloniku
przy wejściu, ale w bawialni po drugiej stronie holu trwało przyjęcie weselne
trzech par, i wszyscy byli na tyle pijani, żeby popisy gry na pianinie i śpiewu
uznać za dobry pomysł. Odwróciła głowę i jej oczom ukazał się widok
przepastnej ciemności szeroko rozwartych ust pana Delacorte’a, z których
wydobywał się zaskakująco przyzwoity, acz głośny, baryton. Subtelności
brakowało wszystkiemu, co robił.
Miała za to pewność, że stojący przed nią mężczyzna jest jedną wielką
subtelnością.
Czarno-biała marmurowa podłoga w holu, dzieląca ją od przyjęcia w
bawialni, wydała jej się nagle oceanem.
Odkaszlnęła.

– Przyznaję, że żeton wykazuje bliskie podobieństwo do połowy tego,


który pani Hardy i ja posiadamy u siebie, w Wielkim Pałacu nad Tamizą, sir.
Oczywiście, biorę pod uwagę możliwość, że zamordował pan naszego
tajemniczego gościa i ukradł połowę jego żetonu, a następnie udał się prosto
do Wielkiego Pałacu, żeby zająć nasz najlepszy pokój.
Cóż. Zabrzmiało to nieco bardziej uszczypliwie, niż zamierzała. Jej
oszołomione zmysły najwyraźniej próbowały się bronić.
– Czy wyglądam, jakbym był zdolny do czegoś podobnego?
Zabrzmiało to tak, jakby naprawdę chciał się tego dowiedzieć.
Angelique podniosła wzrok, a jego spojrzenie wydało jej się dziwnie
poważne. Oczy miał krystalicznie zielone, jak omszały agat albo mgła nad
wrzosowiskiem. Jego spojrzenie było równie trudne do zniesienia jak
trzymanie rozpalonego węgla. Zdawało się zdecydowanie zbyt… ożywione…
i skomplikowane. Wzrokiem celował w jej kości policzkowe, które
przywodziły na myśl parę tarcz bitewnych ułożonych po przeciwnych
stronach. Jego wargi tworzyły długą, zmysłową krzywiznę. Nie była to twarz
o klasycznej urodzie. Wydawała się lepsza, a może gorsza: fascynująca.
Oderwała myśli od tej konstatacji tak, jak wyrwałaby spódnicę z płomieni.
– Raczej tak – odparła zwięźle. – Ale przypuszczam, że chyba każdy byłby
do tego zdolny, w odpowiednich okolicznościach – dodała. – Ludzie są
zdolni do wielu rzeczy.
– Zaczyna mnie pani interesować, pani…
Przechyliła głowę z politowaniem.
– Zaczynam?
Czyżby flirtowała? Z pewnością nie. Prędzej weszłaby pod rozpędzoną
dwukółkę. Konsekwencje dla jej życia byłyby identyczne, przynajmniej w
przenośni.
Ale nagle poczuła, że jego uwaga nabrała innego charakteru. Jakby ktoś
zapalił świeczkę w zupełnie ciemnym pokoju.
Gdy zaczął się uśmiechać, skierowała wzrok w bezpieczniejsze miejsce,
jakim okazały się kwiaty w wazonie na kominku, zwisające, jakby podano im
laudanum. Poczuła przyjemną irytację na Dot, której zadaniem było dbać o
to, żeby zawsze były świeże.
Gdzie, u licha, jest Dot?
A, już ją słyszała, wraz ze zbliżającym się pobrzękiwaniem czajniczka i
filiżanek na tacy. Dla Dot była to za każdym razem niebezpieczna wyprawa.
Grawitacja nie należała do jej sprzymierzeńców.
W końcu stanęła w drzwiach.
I rozpoczęła powolną, uważną podróż, żeby postawić tacę na stoliku
między kanapami.
Mężczyzna przyglądał się temu zafascynowany.
– Wydaje mi się, że nie wspomniał pan swojego nazwiska, panie…
– Lordzie, obawiam się.
– Och, oczywiście. Któż inny, jak nie lord, wpadłby na wymyślny sposób
porozumiewania się przy pomocy żetonów.
– Nieodzowny – poprawił stanowczo tym samym wyniosłym tonem, co
mały mężczyzna, który zjawił się z połową żetonu pewnego wieczoru przed
paroma tygodniami i zapłacił im trzy gwinee za zatrzymanie pokoju dla
tajemniczego gościa. – Kontakt przy pomocy żetonu był nieodzowny.
Nazywam się Lucien Durand. Wicehrabia Bolt.
Taca z herbatą z głośnym brzękiem znalazła się na miejscu.
Zdradzieckie buty Dot już stukały pośpiesznie przez hol.
Zostawiając Angelique sam na sam z szaleńcem.
– Zgadzam się, w pewnych okolicznościach ludzie są zdolni niemal do
wszystkiego – przyznał swobodnie, jakby przed chwilą wcale nie oznajmił,
że jest kimś, kogo cała elita od dekady uważała za martwego, i kto wcześniej
dostarczał gazetom powodów do wymyślania histerycznych przymiotników.
– Choć morderstwo, z pewnością, wydaje się sporą fatygą w zamian za
możliwość zatrzymania się tutaj w…
Lekka zmarszczka zaskoczenia pojawiła się pomiędzy jego oczami, kiedy
przyglądał się ładnym, ale podniszczonym kanapom stojącym naprzeciw
siebie przed kominkiem na grubym, lecz wyblakłym dywanie (z przetarciami
zręcznie ukrytymi pod nóżkami mebli) – w odcieniach różu; portalowi
kominkowemu modnemu dziesiątki lat temu, stolikowi ze szczerbą w jednej
nodze, również zmyślnie ukrytą.
Odkąd Angelique i Delilah kilka miesięcy temu połączyły swoje talenty,
widziały wielu ludzi rozglądających się dookoła w ten właśnie sposób: z
zakłopotaniem, ale niekoniecznie krytycznie. Jakby zastanawiali się, na czym
polega urok tego pokoju. Nie można było wskazać jego źródła, zupełnie tak
samo, jak do butelki nie dało się wcisnąć słońca czy powietrza. Urok salonu
brał się stąd, że go kochano, i on o tym wiedział.
Szaleniec, czy nie, wyglądało na to, że duma Angelique była co najmniej
tak silna, jak jej instynkt samozachowawczy. Nie miała zamiaru siedzieć
bezczynnie, gdy ktoś krytykuje jej ukochany pokój.
– Lordzie… – Odkaszlnęła.
Na wypadek, gdyby przypadkiem źle usłyszała go za pierwszym razem.
– Bolt – potwierdził z zadowoleniem.
Do kroćset. Wzięła głęboki oddech.
W najlepszym razie jest szarlatanem.
Wspaniałym, wspaniałym szarlatanem.
– Komfort i bezpieczeństwo naszych gości jest w Wielkim Pałacu nad
Tamizą sprawą nadrzędną, dlatego pani Hardy i ja – jesteśmy właścicielkami
– na ogół przeprowadzamy z potencjalnym gościem rozmowę, żeby upewnić
się, że nie mamy do czynienia z szaleńcem, lub że z innego względu nie
nadaje się, żebyśmy zaprosiły go w nasze progi.
Przyjrzał się jej.
– Zaprosiły? – Jego ton był sceptyczny. Ale jego głos stał się nagle
niepokojąco łagodny.
Raptem, ku jej przerażeniu, bez trudu mogła wyobrazić sobie ten głos przy
uchu, z sąsiedniej poduszki, szepczący, co on chciałby z nią zrobić.
– Tak. – To słowo zabrzmiało niedorzecznie obcesowo. Jakby dawała mu
na coś przyzwolenie. – Tak – powtórzyła stanowczo. – Od niedawna
starannie rozważamy, kogo zaprosić pod nasz dach, ponieważ chcemy, żeby
wszyscy nasi goście czuli się komfortowo i bezpiecznie. A interes kwitnie, z
czego ogromnie cię cieszymy. Zastanawiamy się nawet nad małą rozbudową.
Na wypadek, gdyby miał pan jakiekolwiek wątpliwości: nie tak dawno
siedział tu sam król.
Jego wzrok powędrował za gestykulującą dłonią do różowej kanapy.
Przyglądał jej się przez chwilę.
Po chwili odwrócił się do Angelique.
– To jakieś szaleństwo – skwitował łagodnie.

– Przepraszam, lady Der… pani Hardy.


Delilah – dawna lady Derring, od niedawna pani Hardy – przestraszyła się,
kiedy Dot gorączkowym scenicznym szeptem odezwała się do jej ucha.
Dyszała, jakby biegła.
– Co się stało, Dot?
– Jakiś mężczyzna przyszedł spytać o pokój i pani Breedlove z nim
rozmawia, ale…
Z przejęciem wbiła zęby w dolną wargę i nie powiedziała nic ponadto.
Brwi Delilah uniosły się gwałtownie, ponaglając Dot, żeby powiedziała
coś więcej.
– Chyba powinna pani do niej pójść.
Delilah wymieniła z mężem przelotne spojrzenie. Za jakąś godzinę
wybierał się z porucznikiem Masseyem załatwić pewną drobną sprawę w
Dover, i chciała się nacieszyć jego obecnością.
Ale Dot nie miała w zwyczaju udzielać rad. Jej mocną stroną było
ochocze, czasem nawet należyte, wykonywanie poleceń.
Jej opisy gości okazywały się jednak dość trafne.
– Czy on się zachowuje… nie po dżentelmeńsku, Dot?
– Oj, nie. To jeden z najbardziej dżentelmeńskich dżentelmenów, jakich
widziałam, ale nie w tym sensie, w jakim by się człowiek spodziewał. Strój
ma bardzo elegancki, a buty, cóż, są od Hoby’ego, a stoi bardzo…. No, wie
pani, jacy oni są, lady Derring, chciałam powiedzieć, pani Hardy.
Dżentelmeni, znaczy się.
– Rzeczywiście, wiem, jacy są.
– Właściwie niewiele powiedział. Głos ma bardzo szlachetny i niski. Tylko
tam stoi, w zasadzie.
– Więc problem w tym… – nagabywała Delilah. Czuła, że struny jej
cierpliwości trzeszczą jak guziki kamizelki pana Delacorte’a.
– Problemy są dwa. Pani Breedlove się zarumieniła.
Hm.
To było fascynujące.
– Gdzie się zarumieniła? – spytała szybko Delilah.
– Tu i tu. – Dot wskazała miejsca wysoko na kościach policzkowych.
Angelique na ogół płynęła poprzez dni jak łabędź, z pełną dystansu
mądrością i opanowaniem nabytymi wraz z życiowym doświadczeniem.
Niewiele rzeczy było w stanie doprowadzić do zmiany koloru na jej twarzy,
nie licząc kuchni w dniu wypieków.
– Rozumiem. A druga sprawa, Dot?
– Oj, weźmie mnie pani za głupią…
– Nigdy nie przyszłaby mi do głowy taka myśl – skłamała Delilah.
– Zdaje mi się, że na jego sygnecie widziałam literę „B”! – odparła z
przejęciem. – Och, lady Der… znaczy się, pani Hardy – myśli pani, że to
może być… – Ściszyła głos do jeszcze większego szeptu, przyciskając kostki
palców do warg. – …Lord Bolt? Bo wygląda tak… tak…
Złożyła ręce i wpatrywała się w nią bez słowa, mrużąc wielkie
jasnoniebieskie oczy.
Najwyraźniej nawet gazety – które Dot czytała z religijną żarliwością – nie
były w stanie wyposażyć jej w dostatecznie entuzjastyczne słowo.
Delilah w milczeniu policzyła do trzech, żeby uzbroić się w cierpliwość.
Lepiej byłoby do dziesięciu, ale zdawało się, że nie ma czasu do stracenia.
– Ten biedny zbłąkany młody człowiek utonął w Tamizie dekadę temu.
Zmarnowane życie. No, nie dla gazet handlujących plotkami, bo one nadal
czerpią z niego korzyści.
– Ale gazety pisały, że ktoś, kto wyglądał dokładnie jak on, wszedł w
zeszłym tygodniu do Mantonsa, strzelił po kolei do każdego celu i wyszedł
bez słowa. Śmiertelnie wszystkich przestraszył, pisali!
– Ależ, Dot…
– I że ten ktoś, kto wyglądał dokładnie tak jak on, zjawił się u jego
ulubionego rękawicznika w pasażu i zapłacił za parę rękawiczek, którą lord
Bolt zamówił tuż przed śmiercią, czarnych z brązowymi nadgarstkami, i
znów wyszedł! Też się śmiertelnie przerazili.
– Dot…
– I że lady Wanaker powiedziała, że zaczęło ją palić w lędźwiach, jak
zawsze, kiedy Bolt był…
– Dot, proszę!
– …i że w księgach bukmacherskich u White’a pojawił się tajemniczy
zakład, podpisany i datowany, ze słowem „Bolt”, i pisało: „Stawiam każdego
pensa, jaki mam, że się zemszczę”. Poważnie! Aż mnie ciarki przeszły,
naprawdę! I nikt nie widział, kto to zrobił. Przycisnęła kostki palców do
zębów.
– Dot!
Pokojówka uniosła brwi, jakby powiedziała już wszystko, co miała do
powiedzenia.
Delilah westchnęła.
– Och, Dot. Czy nie rozmawiałyśmy o tym, jak nierozsądnie jest wierzyć
we wszystkie przeczytane plotki? Podziwiam twój zapał do czytania, ale
zalecałabym ci spokojniejszą lekturę. Książka pana Milesa Redmonda o
Morzach Południowych zwykle od razu mnie usypia. Może to jest
rozwiązanie.
Dot wyglądała na przybitą.
– Tak, pani Hardy. Oczywiście, ma pani rację. Ale on właśnie powiedział
pani Breedlove, że nazywa się lord Bolt, rozumie pani. Dlatego tak
pomyślałam.
Delilah zamarła.
Rzuciła kolejne spojrzenie mężowi. A on uniósł brew.
– Zajmie mi to tylko chwilę – usprawiedliwiła się.
A jeśli nie byłoby jej dłużej, kapitan Hardy znalazłby się przy niej w oka
mgnieniu, bo posiadał wyjątkowy dar i wyczuwał, kiedy żona go potrzebuje.

Lucien był przyzwyczajony do spojrzeń pięknych kobiet. Niezliczoną ilość


razy obserwował, jak wnioski dyskretnie przemykały przez ich twarze,
niczym chmury w wietrzny wiosenny dzień. Dostrzegły nieskazitelnie
skrojony czarny płaszcz, bez wątpienia uszyty przez krawców w Weston.
Złoty zegarek na breloku. Sygnet. Angielski akcent tak wytworny i staranny,
że każda spółgłoska sprawiała wrażenie obrobionej na tokarce. Wyśmienite
maniery, urok dokładnie taki, od jakiego kobietom miękną kolana.
Dało się jednak zauważyć pewne sprzeczności: francuski z dzieciństwa
naznaczał zarys słów i składni. Długie, szczupłe ciało z pewnością nie było
karmione wyśmienitą angielską pieczenią wołową z wystawnych półmisków.
No i żaden prawdziwy Anglik nie miał oczu takich jak on: Vert, comme un
chat, jak pewnego razu wymruczała jedna kobieta zaplątana w jego pościeli.
– Jak diabeł – wyszeptała inna przy zupełnie innej okazji. Rzeczywiście,
był w nim cień dzikości, coś, co sugerowało, że nie można przewidzieć, co
wymyśli, a fakt, że ten nieprzewidywalny mężczyzna był ubrany z
arystokratycznym splendorem, wprawiał kobiety w rozkoszne zakłopotanie.
Kiedyś przejmował się tym, że nigdzie nie pasuje.
Dopóki nie przekonał się, że może to wykorzystać.
Nie zależało mu na tym, żeby komukolwiek cokolwiek ułatwiać.
Więc pozwolił, żeby piękne damy z Wielkiego Pałacu nad Tamizą
przyglądały mu się, a sam milczał.
Na małym stoliku między nimi dwie części żetonu leżały złączone jak
zjednoczeni kochankowie. Pani Hardy pośpiesznie zniosła z góry drugą
połówkę.
Ciemne oczy pani Hardy były łagodne i zaciekawione, i uśmiechała się
lekko. Pani Breedlove sprawiała wrażenie, jakby wciskała się w oparcie
kanapy. Lekko zadzierała głowę, złożone dłonie zaciskała nieco mocniej, niż
powinna, a z jej twarzy emanował wyraźny chłód. Jakby nigdy w życiu nic
jej nie zaskoczyło. Ich suknie, jedna czerwona, druga złota, niczym lśniące
kałuże jedwabiu, spoczywały na siedzeniu pomiędzy nimi.
Wzrok pani Hardy powędrował do nowych rękawiczek gościa, które
wcześniej zdjął i położył obok siebie na kanapie. Czarna skóra z brązowym
wykończeniem przy nadgarstkach.
Zatrzymał się na nich na jakiś czas.
On odezwał się pierwszy.
– Chyba powinny panie ogrodzić tę sofę aksamitnym sznurem i postawić
tabliczkę, skoro siedział na niej sam król.
– Och. Cóż, w tej chwili mamy tylko te dwie różowe sofki, więc rozumie
pan – wyjaśniła pani Hardy.
Nalała herbaty z czajniczka pomalowanego we wzór barwinka.
– Ach – odpowiedział, ze wszystkich sił starając się sprawiać wrażenie
zafascynowanego.
Zmierzyła go sardonicznym spojrzeniem, podając mu herbatę. Oboje
wiedzieli, że ta rozmowa donikąd nie prowadzi.
Przyjął filiżankę z eleganckim skinieniem. Pił bez cukru i bez śmietanki.
Zwyczaj ten pochodził z dzieciństwa i nie potrafił się go wyzbyć, choć
wzbudzał w nim lekki niepokój. Przypominał mu czasy, kiedy na takie
rzeczy, na wykwintność i zbytki, po prostu nie mógł sobie pozwolić.
– A ja siedziałem kiedyś u króla na kolanach. Na jednym z przyjęć, na
które damy takie jak panie z pewnością nie zostałyby zaproszone. Miałem
wtedy trzy lata.
Ta celowa uszczypliwość miała je sprawdzić.
Żadnej z nich nawet nie drgnęła powieka.
Spodobało mu się to.
– Lordzie…
– Bolt. – Z satysfakcją wypowiadał swoje nazwisko, jakby nigdy nic –
doskonale wiedział, jakie wywołuje wrażenie, ale zupełnie się tym nie
przejmował.
– Świetnie. Pomyślałyśmy, że powinnyśmy z panem porozmawiać, zanim
przyjmiemy pana do Wielkiego Pałacu nad Tamizą, bo wiemy tylko to, co o
panu przeczytałyśmy – powiedziała.
– W takim razie mają panie nade mną przewagę, bo ja o paniach nie
czytałem nic.
Nie roześmiały się.
Pani Breedlove posłała mu lekki pobłażliwy uśmiech.
– Wiele wysiłku wkładamy w to, żeby nie znaleźć się w gazetach.
Kiedy uśmiechnął się na te słowa, odwróciła leciutko głowę w kierunku
kominka. Delikatny zarys jej szczęki, linia szyi i to, że jej skóra mieniła się w
świetle jak perła, nagle wydały mu się nieznośnie ujmujące. Poczuł przelotny
niepokój, jakby ktoś pogłaskał go pod włos.
– Najważniejsze, co o panu przeczytałyśmy to to, że pan nie żyje – drążyła
pani Hardy.
– Hu-hu, jestem duchem – zareagował łagodnie, przebierając palcami
przed twarzą i udając, że je straszy.
Spotkał się z dwoma wymuszonymi uśmiechami.
– Lordzie… – zaczęła pani Hardy.
– Bolt.
– Możemy zatem przyjąć, że twierdzi pan, że jest tym samym lordem
Boltem, który galopował na koniu wyścigowym przez Bond Street?
– Ależ skąd.
Zapadła cisza.
– Czyli nie twierdzi pan, że jest pan tym samym lordem Boltem, który
stoczył pojedynek z earlem Cargillem i postrzelił go w ramię? – Pani
Breedlove także pamiętała jeden z jego wybryków.
– Nie.
– I nie jest pan tym lordem Boltem, który postawił tysiąc funtów wpisując
w księdze zakładów White’a, że koliber…
– Nie.
– Ani nie postawił pan pięciuset funtów na to, że jest pan w stanie skłonić
osła, żeby kopnął lorda…
– Nie.
– Więc… w takim razie… – To była pani Hardy.
– Wydaje mi się, że muszę odnieść się do słowa „twierdzi” – wyjaśnił. –
Które wskazuje, że należałoby przedstawić linię obrony, nie sądzą panie, aby
podtrzymać twierdzenie? Możemy je zastąpić innym czasownikiem?
Urodziłem się jako Lucien Durand. Moim ojcem jest książę Brexford. Nie
ożenił się z moją matką. Moja matka, Helene Durand, była piękna, dobra i
nieco naiwna. I tak pojawiłem się na tym świecie. – Posłał im uśmiech, który
miał wyrażać lekką pogardę wobec samego siebie. – Z czego, jestem pewien,
panie się cieszą.
Spojrzały na niego z grzecznymi, lekko pogardliwymi, uśmiechami.
Miał wrażenie, że chętnie wyjęłyby ze swoich fryzur spinki, żeby go
dźgnąć.
Podobało mu się ich opanowanie i wyraźna inteligencja. Nie nudził się.
Nienawidził nudy i coraz trudniej przychodziło mu tolerować ponurych ludzi
zupełnie pozbawionych wdzięku.
– Mój ojciec, książę Brexford, uprosił króla, żeby przyznał mi tytuł i
skromne ziemie, kiedy miałem dziesięć lat. Wtedy byłem w łaskach,
rozumieją panie. – Powiedział to bardzo, bardzo ironicznie. – Można śmiało
stwierdzić, że już tak nie jest. Ale nadal jestem wicehrabią.
– Czuję się zmuszona zauważyć, że ta część historii lorda Bolta… jest dość
powszechnie znana w Londynie i w innych regionach Anglii – stwierdziła
łagodnie pani Breedlove. – Szczególnie wśród tych, którzy czytają gazety.
Bolt skwitował to stwierdzenie dość wymuszonym uśmiechem.
– Parę tygodni temu zdecydowałyście panie przyjąć połowę leżącego na
stole żetonu i trzy gwinee od niskiego, szalenie skutecznego, dziwacznego,
butnego mężczyzny, z tych, co to potrafią uciec się do czarnej magii, wtopić
w tapetę i uczepić siodła jak rzep, żeby zarezerwować najlepszy pokój dla
swojego pracodawcy, którym jestem ja. Cechuje go wrodzona ironia, co
wydałoby się paniom zrozumiałe, gdyby również przepracowały dla mnie
kilka lat.
Ich milczenie przekonało go, że dobrze go pamiętają.
– O tym gazety raczej nie wspomniały – zakończył.
– Czy ten wyniosły mężczyzna się jakoś nazywa? – niespodziewanie
spytała pani Hardy.
– Exter. Pan Exter.
– Pan E – powtórzyła pani Hardy, z zadziwieniem, ściszonym głosem.
Kobiety wymieniły tajemnicze, przelotne, pełne wesołości spojrzenie,
którego nie był w stanie rozszyfrować. – Jest pana…
– Doradcą. W pewnym sensie.
– Więc mamy rozumieć, że w rzeczywistości nie utonął pan w Tamizie?
Przecież odbył się pogrzeb.
– Raczej swoista celebracja, w pewnych kręgach – odparł spokojnie. Był
pewien, że doskonale wie, kto wtedy świętował. I doskonale wiedział też,
jakim sposobem znalazł się w Tamizie.
– Podobno niektóre kobiety darły szaty – napomknęła drwiąco pani Hardy.
Gość uśmiechnął się łagodnie.
– Jak zwykle w mojej obecności.
Pani Breedlove odwróciła wzrok i zaczęła się wpatrywać w kwiaty na
kominku, lekko marszcząc czoło.
Wiedział o tym, bo czekał na jej reakcję.
Angelique pochyliła się lekko.
– Proszę pomóc nam coś zrozumieć, lordzie Bolt… Skoro pan nie utonął,
to…
– Kiedy wychodziłem z kasyna napadło mnie dwóch mężczyzn i wrzuciło
do Tamizy. Przeżyłem. Nie wiem, kim był biedny topielec, którego
wyłowiono z rzeki i przedstawiono jako dowód mojej śmierci, ale z
pewnością nie byłem nim ja. Znajdowałem się już wtedy w drodze do Chin,
na żaglowcu, który szczęśliwie tamtędy przepływał. Wyłowiony z wody.
Poszczęściło mi się, nie przerobiono mnie na pasztet.
– To jest Londyn. Nigdy nie wiadomo, co ląduje w pasztecie – skwitowała
pewnym głosem pani Breedlove.
Szczerze tym ubawiony Bolt skupił na niej całą swoją uwagę.
Późnopopołudniowe światło zza okna nadawało jej włosom kolor starego
dublona, o odcień czy dwa ciemniejszy od jej sukni.
– Słowa warte zapamiętania – oznajmił z powagą.
Znów leciutko się odwróciła, jakby słońcem był on, a nie wielka kula
wpuszczająca promienie przez szybę.
Zapadła cisza.
Pokój był przyjemny, musiał to przyznać. Proporcje miał dobre i ładne.
Zza masywnych zamkniętych drzwi dobiegały stłumione odgłosy tańca.
Zdawało mu się, że to duchy urządzają przyjęcie. W wiek dorosły wkroczył
samotny, będąc jednocześnie w samym centrum uwagi (zwykle plotek), i
przez chwilę znów tak się poczuł.
– Co do tego pojedynku… Trzeba wyjątkowych umiejętności, żeby
uniknąć celu tak wielkiego i oczywistego jak serce earla Cargilla. Ramię ma
nadal sprawne, ale gwarantuję, że zastanowi się dwa razy, zanim znów
równie beztrosko otworzy usta.
Kobiety zamarły.
Pani Breedlove pochyliła się leciutko, a on musiał użyć wszystkich manier,
które wpoił mu ojciec, żeby zatrzymać wzrok na jej twarzy, a nie tam, dokąd
pragnął powędrować, na nagi śmietankowy dekolt.
– Lordzie…
– Bolt. Wicehrabia Bolt, jeśli pani woli.
– Gdyby pomógł nam pan zrozumieć, dlaczego zdecydował się pan… –
przerwała ostentacyjnie. – …zaszczycić… nasz pensjonat swoim
zmartwychwstaniem? I jakie ma pan zamiary?
Och, dobra robota, pani Breedlove, pomyślał. Miał słabość do udanej,
uroczej i subtelnej drwiny.
Spojrzał pewnie w jej oczy. Były orzechowe, pełne łagodnej zieleni i złota,
zaskakująco delikatnych odcieni u tak chłodnej kobiety. Przypominały
wiosenny brzask. Czas nagle się cofnął. Miał dziewięć lat i znajdował się w
wiejskim domu ojca, i radość z tego powodu odebrała mu dech. Przez jedną
krótką chwilę zdawało mu się, że w dusznym pokoju otworzono okno.
Chciał zostać sam z tym uczuciem, choćby tylko po to, żeby przypomnieć
sobie, kim kiedyś był.
Teraz nie był już tym człowiekiem.
– Zostały panie wybrane po małym rekonesansie przeprowadzonym przez
pana Extera, głównie dlatego, że w tamtym czasie nie miały panie żadnych
gości i zdawało się, że nigdy ich nie będzie, ale także z powodu dogodnej
lokalizacji – mam do załatwienia pewien interes w pobliżu. A powrót do
Londynu z początku chciałem zachować w zupełnej tajemnicy. Stąd żeton,
tanie głupstwo kupione na bazarze w Maroku. Nie zamierzam dłużej trzymać
mojej obecności w tajemnicy. A jeżeli po tej rozmowie nadal mają panie
wątpliwości co do mojej osoby, proszę przeczytać jutrzejsze gazety.
Wypił łyk herbaty, a one tymczasem, sztywno, z szeroko otwartymi
oczami, chłonęły to, co powiedział.
– Ach, i zamierzam otworzyć kasyno – dodał radośnie. – I będę zmuszony
poprosić, żeby na czas mojego pobytu zaopatrzyły się panie w herbatę
lapsang souchong. Raczej nie będę w stanie pić tego czegoś.

– Dobry Boże. Nie może tu zostać! Jak go nakłonić, żeby zrezygnował?


Za późno. Angelique uświadomiła sobie, że zachowuje się jak aktorka
pantomimy, która wybiega na scenę, wymachując rękami.
Delilah i Angelique miały w zwyczaju naradzać się w sprawie
potencjalnych gości przed podjęciem ostatecznej decyzji. A ponieważ
właśnie odbywało się przyjęcie weselne trzech par – Farradayów, Masseyów
i Hardych – które powoli dobiegało końca, rozmawiały głośnym szeptem na
schodach, a nie w sąsiednim salonie.
– To nie jakiś uzbrojony nieokrzesaniec, czy ktoś tego pokroju, Angelique,
kto wtargnął bez uprzedzenia. Nie możemy go odprawić. Twierdzi, że jest
wicehrabią Boltem. Jestem skłonna mu wierzyć, biorąc pod uwagę to, co
wiem o wicehrabiach.
– On jest nie do zniesienia.
– Tak. To właśnie mam na myśli.
– I chce otworzyć kasyno. Cóż za sposób spędzania czasu przez dorosłego
mężczyznę!
– Dochodowy, jak się domyślam – skwitowała rzeczowo Delilah.
Angelique zaniemówiła ze zdziwienia.
– Nie rozumiesz? – odezwała się po chwili ponuro. – Na ogół to ja mówię
takie rzeczy. A potem ty, z przerażeniem, wykrzykujesz: Angelique!, ja się
śmieję, a ty się uczysz. On zdążył już zburzyć istniejący porządek rzeczy.
Delilah się roześmiała, jakby na potwierdzenie słów Angelique.
– Naprawdę się od ciebie uczę. Dziękuję. Pragmatyzm to szlachetna cecha.
Angelique prychnęła.
– Zastanawiam się, czy nie robi tego właśnie po to.
Milczały przez chwilę, gorączkowo się zastanawiając. Będą musiały pójść
pożegnać się z państwem Farraday i Masseyami, którzy niebawem
wyjeżdżają, a Delilah chciała spędzić chwilę sam na sam z mężem.
– A te jego… te jego… oczy.
Angelique zapragnęła cofnąć te słowa, gdy tylko wydobyły się z jej ust.
Dalilah przyglądała się jej.
– Bolt? Chodzi ci o te… w jego głowie?
Delilah zaczynała lekko się niepokoić. Z powodu Angelique. Nie Bolta.
Wspięły się na palce i zajrzały do salonu. Zobaczyły Bolta popijającego
herbatę. Prawdopodobnie z obrzydzeniem. Biorąc pod uwagę, że pijał
wyłącznie lapsang souchong. Na miłość boską.
Jego włosy dotykały kołnierza i lśniły w świetle, podobnie jak złoty
sygnet, buty, oczy i guziki. Ale nawet stąd Angelique widziała lekkie cienie
pod jego oczami. Nie wyglądał na rozwiązłego. Kiedy nie był świadomy, że
ktoś mu się przygląda, sprawiał wrażenie przytłoczonego.
Nie chciała przeżywać niczego podobnego do współczucia.
Gdzie się podziewał w czasie dziesięcioletniej nieobecności? Czy ona i
Delilah mają prawo to wiedzieć? Trudno i nietrudno było pogodzić legendę
prasowych plotek z aroganckim, z pozoru niewzruszonym mężczyzną
siedzącym na ich różowej otomanie.
– Przykro mi. Widzę, że jesteś podenerwowana, Angelique. – Delilah
jeszcze bardziej ściszyła głos. – Znasz go z… To znaczy, czy on…
Angelique znieruchomiała. Subtelność Delilah była wzruszająca i
sarkastycznie zabawna jednocześnie. Niepisaną umową było to, że Angelique
nie chce wspominać swojej przeszłości. Bywały dni, kiedy nie myślała o niej
wiele, tyle zadowolenia i zajęć dostarczało jej to miejsce, Wielki Pałac nad
Tamizą. Zaczęła uważać, że przeszłość nie ma już dla niej większego
znaczenia.
I dlatego z zaskoczeniem odkryła, że subtelność Delilah dotyka w jej
duszy tkliwego miejsca, choć nie zdawała sobie sprawy z tego, że ono nadal
istnieje.
– Nie – odpowiedziała w końcu ściszonym głosem. Westchnęła. – Do dnia
dzisiejszego nigdy nie miałam z nim do czynienia. I szczerze mówiąc,
właściwie nie zrobił nic, czym mógłby mnie zdenerwować. Ty – i tylko ty –
znasz całą moją historię z mężczyznami, Delilah. – Angelique przedstawiła
Delilah bolesne streszczenie, oszczędzając emocji i szczegółów, w dniu, gdy
się poznały. Można było je podsumować jednym słowem: „okropne”. Albo,
używając więcej niż jednego słowa: „bałamutny szlachcic”,
„nieodpowiedzialny lord” i „perfidny, nieżyjący już, pierwszy mąż Delilah,
earl Derring” – wszyscy ją wykorzystali i porzucili zdruzgotaną, przerażaną,
a w końcu zhańbioną.
Nie była zupełnie bez winy. Ale liczyło się to, że stoi, na przekór
mężczyznom, którzy przewinęli się przez jej życie.
A jednak nie można było zupełnie wykluczyć możliwości, że widziała
lorda Bolta na jednym z przyjęć earla Derringa, pełnych mężczyzn z
kochankami i dość przerażających pijackich wybryków. Książę Brexford
pojawił się przecież na krótko na jednym z nich. Choć takie rzeczy nie
przystoją księciu.
Oczywiście takie rzeczy nie przystawały także Angelique, ale wtedy nie
miała wielkiego wyboru.
– Przypuszczam, że lord Bolt po prostu nie przypadł mi do gustu, Delilah –
odpowiedziała w końcu. – Od pewnego czasu nie musiałyśmy zadowalać się
gośćmi, do których od początku nie byłyśmy przekonane.
– Och, pewnie przez jakiś czas będzie nieznośny, a potem ucieknie, bo
chyba nie sądzisz, że mężczyzna jego pokroju przystanie na nasze reguły?
Nie będziemy robić dla niego wyjątku, rzecz jasna. Nawet w kwestii słoju na
przekleństwa. A jeżeli ty i ja mamy jakieś doświadczenie, to właśnie w
postępowaniu z nieznośnymi mężczyznami.
Angelique zagryzła wargę. A potem westchnęła.
– Ten dał nam trzy gwinee i w pewnym sensie nadzieję, gdy jej nie
miałyśmy. Ale niezbyt elegancko, że nam to wypomniał. Jednak moje
poczucie sprawiedliwości mi mówi, że mamy wobec niego dług.
– Jeśli okaże się, że jego krnąbrność przerasta nasze doświadczenie,
poproszę o pomoc mojego męża.
Delilah nadal rumieniła się i lekko wahała przy słowach „mój mąż”.
Angelique uważała, że to urocze, nawet, jeśli miałoby to oznaczać, że jest
bezgranicznie cyniczna. Gdyby należała do kobiet lubiących zakłady – z
pewnością się do nich nie zaliczała, a koleje jej życia były dowodem, że
zupełnie się do tego nie nadawała – obstawiłaby, że w ciągu minionych lat
Delilah wypowiadała te słowa z rozmaitą intonacją, nie zawsze pochlebnie.
Delilah zdawała się czekać, aż Angelique się odezwie.
Angelique w końcu wydała z siebie znudzony, niejednoznaczny odgłos,
coś jakby „phi” – sylabę, której – była pewna – nigdy wcześniej w życiu nie
wypowiedziała, i leniwie podniosła dłoń.
– Przypuszczam, że okaże się, że dość łatwo można sobie z nim poradzić,
jak ze wszystkimi mężczyznami, ostatecznie – rozważała Delilah. – Musimy
tylko odkryć jego słabość.
W tym tkwił problem. Stojąc obok niego czuła się tak, jakby stała obok
góry albo pomnika. Nie wyczuwała absolutnie żadnej słabości.
2

Lucien nie był w stanie doszukać się właściwie żadnej skazy w tym pokoju.
Choć próbował.
Żywy ogień w kominku ogrzewał każdy zakątek. Najmniejszy paproch czy
choćby cień zmarszczki nie szpecił niebiesko-białej pikowanej narzuty,
ukoronowanej dwiema kuszącymi, mięsistymi białymi poduszkami. Blask
słońca odbijał się od nieskazitelnego, lśniącego zgrabnego drewnianego
biurka naprzeciw łóżka; w biało-niebieskim porcelanowym wazonie
ustawionym w jego prawym rogu stał bukiet kwiatów, a po lewej stronie
leżało małe palisandrowe pudełko z papeterią, zapewne po to, aby goście
mogli napisać listy do przyjaciół i krewnych, wychwalając zalety pensjonatu
przy porcie.
Gdy tak patrzył na biurko, wspomnienia zalały go niczym pomyje wylane
przez okno z wyższego piętra. Wspomnienie innych kwiatów w innym
pokoju. Pudełka z pozytywką, od którego twarz jego matki promieniała jak
słońce.
I listu, który zabił w niej to światło na zawsze.
Lucien był świadkiem obu tych chwil. Książę był obecny tylko przy
pierwszej. Tchórz.
Lucien w żadnym razie nie był tchórzem. Dowiódł sobie tego niejeden raz.
Był wytrzymały, uodporniony, a jego pewność siebie – ugruntowana,
ukształtowana jak mięsień czy blizna, w ciągu okrutnej, satysfakcjonującej,
owocnej dekady. Zgromadził własne bogactwo, a potem stracił je na skutek
spekulacji, ale nauczony doświadczeniem, odbudował. W wieku trzydziestu
trzech lat wiedział już, że całkiem niespodziewanie może przydarzyć się
wszystko – piraci, choroby, sztormy, bogactwo, kochanki i wrzucenie nocą
do Tamizy.
Ale nadal nie mieściło mu się w głowie, że radosny, uśmiechnięty
mężczyzna, który podarował jego matce pudełko z pozytywką to ten sam,
który napisał ten list. Ten pierwszy nosił go na plecach, gdy miał trzy latka,
płacił za naukę w Eton, gdy miał trzynaście, kupił mu zegarek, kiedy
skończył piętnaście, ponieważ „mężczyzna musi mieć zegarek”, po
siedemnastych urodzinach wciągnął do klubu White’a, a gdy był malutki,
wywiózł do wiejskiej posiadłości, gdzie jego matka radośnie upychała kwiaty
w każdym wazonie.
Ten drugi mężczyzna odciął się od nich paroma słowami nagryzmolonymi
na kartce papieru. Pozbył się ich jak pomyj.
Teraz miał odpowiednią żonę i odpowiedniego syna i dziedzica.
Zasadniczo, to właśnie było podstawowym obowiązkiem księcia.
W chwilach szczerości z samym sobą Lucien podejrzewał, że niemożność
zrozumienia tej sytuacji wynika raczej z niechęci, żeby ją zrozumieć.
Wzbierała w nim zimna, cicha furia, gdy tylko jego myśli dotykały tej
kwestii. A furia na ogół go zaślepiała.
Kiedy wreszcie czuł satysfakcję z tego, że jest mężczyzną, jakim jego
ojciec nigdy nie mógłby być – z tego, że jest mężczyzną, jakim sam chciał się
stać – zainwestował w towar płynący do Anglii. Sam wyruszył do domu
przed nim. Bo jego prawdziwym domem była Anglia. Minęła dekada.
Nadeszła pora.
Zamierzał zdobyć odpowiedzi na wszystkie pytania. Zamierzał upomnieć
się o sprawiedliwość, i nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jakiej
dokona, zamierzał odzyskać pozytywkę matki.
Zrobił krok do przodu i powoli, niemal niepewnie, podniósł wieko małego
pudełka z papeterią, jakby spodziewał się, że zagra Mozarta, jak matczyna
pozytywka. W środku znalazł papier, atrament, piasek, wszystko, czego
potrzebował, żeby spisać swoje wspomnienia, gdyby zechciał. Uśmiechnął
się, spięty. Mógłby je zatytułować… O! Wieczny bękart.
Być może, gdyby nie powiódł mu się plan otwarcia kasyna, choć
niepowodzenie było wizją niedorzeczną – od dziesięciu lat zawsze udawało
mu się osiągnąć to, co sobie postanowił – naprawdę je spisze. Zamierzał
zrobić wszystko, żeby nie ziściło się to, co wiele lat temu postanowili sobie
ojciec i księżna: wymazać ze swojego życia Luciena i Helene Durand.
Energicznym ruchem zamknął pudełko i usiadł na brzegu łóżka, żeby
sprawdzić, czy jest wygodne.
Było.
Później postanowił sprawdzić miękkość poduszki. Oparł się i pozwolił,
żeby głowa się w niej zanurzyła.
Zaraz potem obudził się nagle z pozbawionej marzeń sennych drzemki.
Odwrócił głowę i zaskoczony zauważył, że przez okno w pokoju widać
skrawek nocy, dach i fragment księżyca w nowiu.
Poszukał w kieszeni swojego złotego zegarka i stwierdził, że pora kolacji
już minęła.
– Niech mnie – wymruczał. Łóżko było najwyraźniej czarodziejskie. Gdy
spał na sienniku zbyt mocno zbitym, a poduszka nie była miękka jak puch,
miewał sny mroczne jak słone wody oceanu, i bezradnie przewracał się w
ciemności z boku na bok, wysilając się, żeby odnaleźć drogę na jawę.
Punkt dla pani Breedlove i pani Hardy.
Przez chwilę leżał nieruchomo, oswajając się z tym, jak będzie się czuł,
budząc się w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Nasłuchując, pomyślał o czasach,
gdy budził się na pryczy, na brudnej podłodze, na materacach wypchanych
zarobaczoną słomą. Odtąd zamierzał sypiać wyłącznie w najlepszych
warunkach.
Poruszył się i coś zachrzęściło w jego kieszeni. Wyłowił to.
A, tak. Lista zasad dla mieszkańców Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Pokojówka o oczach wielkich jak spodki drżącą dłonią wcisnęła mu do ręki
tę zapisaną kartkę, kiedy już przyprowadziła go do pokoju. Jej twarz
wyrażała w równych proporcjach radość i przerażenie, co nie było dla niego
niczym nowym.
Już miał zmiąć kartkę i wytężyć nadwerężoną rękę, żeby wrzucić listę do
ognia. Ale stwierdził, że chętnie się pośmieje. Przeczytał ją.

Wszyscy goście kolację będą jadali wspólnie przynajmniej cztery razy w


tygodniu.

– Prędzej mnie szlag trafi – wymruczał z ponurym rozbawieniem. –


Czemu, u licha, obcy sobie ludzie mieliby chcieć przyglądać się sobie przy
jedzeniu cztery razy w tygodniu w pensjonacie przy porcie?
Dalej było jeszcze zabawniej.

Wszyscy goście muszą spotykać się w salonie co najmniej na godzinę,


przynajmniej cztery razy w tygodniu. Jesteśmy przekonane, że sprzyja to
przyjaznej, ciepłej, rodzinnej, miłej atmosferze, jaką chcemy stworzyć tutaj, w
Wielkim Pałacu nad Tamizą.
– Rodzinna, przyjazna atmosfera. – Nie przychodziło mu do głowy nic
bardziej przytłaczającego. W głowie zadźwięczał mu cichy alarm.

Wszyscy goście zawsze powinni traktować pozostałych gości z należytym


szacunkiem i uprzejmością, ale ożywione dyskusje są mile widziane.

– Cóż, skoro chcecie ożywionych dyskusji – wymruczał szelmowsko.


Temperament miał bardzo żywiołowy.

Goście mogą spotykać się z innymi gośćmi w salonie.

– To chyba wyklucza orgię, a miałem ją w planach – zakpił. Wyobraził


sobie, jak mówi to głośno do pani Breedlove i pani Hardy tylko po to, żeby
się przekonać, czy uda im się zachować niewzruszony wyraz twarzy.

Cisza nocna obowiązuje od godziny 23:00. Drzwi zostają zamknięte na


klucz. Jeżeli Gość nie zdąży wrócić przed ciszą nocną, będzie musiał
poczekać do rana, aby go wpuszczono.

Co takiego?! Cisza nocna! Nagle to wszystko przestało być zabawne.

Jeżeli właścicielki zgodnie stwierdzą, że brak przestrzegania zasady lub


zasad daje powód do wydalenia Gościa z Wielkiego Pałacu nad Tamizą,
znajdzie on swój dobytek starannie spakowany przy drzwiach frontowych.
Koszt pobytu nie zostanie zwrócony.

Dobry Boże. Toż to więzienie Newgate z biało–niebieskimi pikowanymi


narzutami.
Oczywiście nie miał zamiaru się na to godzić.
Rozbudzony, z poczuciem misji, wypadł z pokoju i kiedy pokonał jeden
zabieg schodów, na półpiętrze spotkał udającą się na górę panią Breedlove.
– Cisza nocna? – wypalił bez ogródek, grzbietem dłoni uderzając w kartkę
z zasadami. – Uprzejmość? Przyjazna atmosfera? Chyba nie liczą panie na to,
że podporządkuję się tym bzdurom.
– Cóż, to druzgocąca wiadomość, lordzie Bolt – skwitowała beztrosko. –
Będzie nam pana brakować.
Zrobiła kolejny krok do góry, a później gwałtownie przesunęła się na
prawo, wyraźnie chcąc go minąć.
– Pani Breedlove.
Zatrzymała się.
Ich oczy się spotkały. Drobne złote cętki unosiły się na zieleni jej
tęczówek jak monety wrzucone na szczęście do fontanny, a rzęsy miała
ciemnozłote z lśniącymi końcówkami. Poczuł nagłą niedorzeczną ochotę,
żeby musnąć je palcem. Tylko po to, żeby przekonać się, jak szybko zostanie
wyrzucony za drzwi Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Wysilił się na rzeczowy ton.
– Jestem dorosłym mężczyzną, pani Breedlove. A nie chłopcem z Eton.
Niektóre moje przyjemności i sprawy mogą, powiedzmy, uniemożliwić mi
powrót przed północą.
– Rozumiem, że może mieć pan napięty kalendarz wizyt w kasynach i
doceniam, że oszczędził mi pan szczegółów innych pańskich przyjemności i
spraw. Z radością wpuścimy pana do pensjonatu następnego dnia rano. Nie
będziemy wnikać, gdzie będzie się pan podziewał do tego czasu. A skoro jest
pan dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem z Eton, z pewnością poradzi pan
sobie ze znalezieniem schronienia.
Przez chwilę przyglądał się pani Breedlove w milczeniu i miał ochotę
parsknąć śmiechem i jęknąć jednocześnie.
– Pani Breedlove, biorąc pod uwagę, że wkrótce możemy zostać
sąsiadami, może dałoby się zrobić dla mnie wyjątek?
To było jak rzucenie rękawicy.
Panowała cisza.
– Sąsiadami?
– Och, tak. Myślę, że sąsiedni budynek jest doskonałym miejscem na
kasyno. Tak się składa, że jest na sprzedaż i zamierzam go kupić. Głównie z
tego powodu jestem pani gościem.
Interesujące, jej lekkie zawahanie. Niezła była, ta cała Breedlove. Całkiem
niezła. Powieka jej nawet nie drgnęła. Jej cudowne wargi nawet się nie
skrzywiły.
Ale znieruchomiała.
Przez chwilę tylko spoglądali sobie w oczy.
– Przypuszczam, że w kwestii tego, co jest doskonałym miejscem na
kasyno, orientuje się pan lepiej ode mnie, lordzie Bolt – odparła gładko.
Zmrużył oczy.
Znów lekko stuknął w kartkę z zasadami.
– I ta kwestia o salonie. Co za szaleniec…
– Lordzie Bolt. – Jej ton był praktycznie pieszczotą, a jednak odniósł
wrażenie, że byłaby nim w stanie przykuć uwagę tłumu. On z pewnością
pragnąłby usłyszeć to, co ma do powiedzenia, gdyby odezwała się takim
głosem. – Jeżeli pan pozwoli, oszczędzę panu gardła i czasu. Nasze zasady
nie podlegają negocjacjom. Wydaje mi się, że są wystarczająco jasne i
przedłużanie tej rozmowy nie jest w stanie ich bardziej rozjaśnić. Żadnemu z
naszych gości nie wydają się nadmiernie uciążliwe. Być może z panem
będzie podobnie. Nasi goście z przyjęcia już się rozjechali, więc jeżeli pan
chce, mogę przedstawić pana tym, których pozna pan podczas pobytu u nas.
O ile zdecyduje się pan zostać.
Był pod wrażeniem tej krótkiej przemowy. Wyczuł kobietę, która
doskonale siebie zna. Biła od niej pewność, bez wątpienia uzasadniona. Co
ciekawe, zupełnie nie obchodziło jej, czy on zostanie, czy nie, choć może
nieco bardziej wolałaby to drugie.
Co, rzecz jasna, wzbudziło w nim determinację, żeby zostać.
– Biorąc pod uwagę, ile pan w życiu przeszedł, chyba nie będzie to dla
pana nadmierny wysiłek? – Wypowiedziała te słowa ze troską. Oboje
wiedzieli, że to prowokacja.
Nie był na tyle uparty, żeby sprzeciwiać się dla zasady. Wiedział, że
zwycięskie strategie wymagają niejednego kompromisu.
Na początku.
– Proszę prowadzić, pani Breedlove – odparł gładko.

Obecność Luciena od razu dało się wyczuć w saloniku – podobnie, jak


trzęsienie ziemi w fundamentach budowli.
Zapanowała cisza wywołana zakłopotaniem i nieufnością. Pokój był pełen
gości – dziś obecni byli pan Delacorte, pani Pariseau i pan Cassidy, a także
Dot i Helgą, kucharka – które nieśmiało podniosły głowy i spojrzały na
Angelique. Sytuacja wyglądała tak, jakby Angelique wyszła po cytrynowe
ciasteczka zbożowe, a wróciła z leopardem na smyczy.
Pan Delacorte pierwszy posłał jej niepewny, wyrozumiały uśmiech:
naprawdę przyprowadziła pani leoparda do salonu? Więc my wszyscy
uprzejmie odwrócimy wzrok, a pani niech go stąd zabierze.
Angelique odkaszlnęła.
– Dobry wieczór, przyjaciele – odezwała się pogodnie. – Mamy nowego
gościa. Z przyjemnością przedstawiam państwu Luciena Duranda, lorda
Bolta. Mam nadzieję, że z państwa pomocą poczuje się tu dobrze. Znów
zapadła krótka, ale wymowna cisza, bo słowo „lord” wywarło na gościach
wrażenie takie jak zwykle. Nagle wszyscy nie bardzo wiedzieli, jak się
zachować. Nikt nie patrzył na nią ani na Delilah z wyrzutem, choć odniosła
wrażenie, że mieliby na to ochotę.
Wtedy Lucien się ukłonił. Ten ukłon był tak grzeczny, pełen piękna i
wdzięku – to jego szczupłe ciało zginające się jak u zwierzęcia, które leniwie
się przeciąga – że brwi pani Pariseau uniosły się niczym wzbijające się w
niebo gołębie, a jej wargi ściągnęły się w bezgłośnym gwizdnięciu.
Zerwała się i złożyła mu dość niedbały ukłon zanim zdążył się
wyprostować, a na koniec lekko zaszeleściła spódnicą.
Uraczył ją uśmiechem.
Wszyscy już wstali, więc Angelique przedstawiła sobie gości.
Pan Cassidy, według definicji każdej kobiety, przystojny, był także
uprzejmy i elokwentny, i jak do tej pory zachowywał się nienagannie, ale na
jego twarzy od czasu do czasu pojawiał się specyficzny leniwy, krzywy
uśmiech, który rozpromieniał jego błękitnoszare oczy i sprawiał, że
pokojówki na zmianę zachowywały się idiotycznie albo sprzeczały, która
zaniesie coś na górę albo rozpali u niego w kominku. Nie był jak otwarta
księga, ale – cóż, tym cechowała się większość mężczyzn. Nie zaliczał się do
szlachetnie urodzonych ani bogatych, raczej na szczęście.
– Hugh Cassidy. Miło mi pana poznać, lordzie Bolt.
– Wzajemnie, panie Cassidy. Amerykanin, jak rozumiem?
– W rzeczy samej, sir. Aż z Nowego Jorku.
– Amerykanie zawsze informują, skąd są. To takie pomocne.
Cassidy znieruchomiał.
Angelique wstrzymała oddech.
Przez chwilę czy dwie panowała pełna napięcia cisza.
– Chyba po prostu czerpiemy przyjemność z przypominania Anglikom
tych wszystkich ładnych miejsc, które stracili w obu wojnach – odparł w
końcu Cassidy. – Sam kilka lat temu pomagałem bronić Nowego Jorku przed
Brytyjczykami.
Lord Bolt z lekkim, uprzejmym uśmiechem przez chwilę przyglądał się
Cassidy’emu w nerwowej ciszy.
Ciekawe – tą informacją Cassidy podzielił się z nimi dopiero teraz. Musiał
być jeszcze dzieckiem, kiedy Brytyjczycy spalili amerykański Kapitol. Od
czasu do czasu pod jego uprzejmością można było dostrzec cień chłodu,
ulotny jak krajobraz przemykający za oknem powozu.
Angelique z pewnością miała powód, żeby poczuć niepokój. Mężczyźni
byli stworzeniami tak nieobliczalnymi, że wymiana obelg mogła
doprowadzić do szybkich przyjaźni albo do pojedynków.
– Im więcej człowiek podróżuje, tym bardziej uświadamia sobie, że próby
dominacji jakiegokolwiek imperium są bezskuteczne. Z wyjątkiem
angielskiego, rzecz jasna.
Lord Bolt powiedział to ironicznie. Cassidy się uśmiechnął, a Angelique
odetchnęła. Wyglądało na to, że przelewu krwi nie będzie. Na razie.
Mężczyźni.
– Więc jest pan na tyle sprytny, żeby zaklepać sobie najlepszy pokój przed
wszystkimi innymi! – Delacorte’owi nadal udzielała się beztroska atmosfera
wcześniejszego przyjęcia. – A może powinienem się ukłonić, w końcu jest
pan lordem?
– Z tą samą przyjemnością co ukłon przyjmę podanie ręki. Wybór
pozostawiam panu, panie Delacorte.
– Jeżeli się pan ukłoni, najprawdopodobniej zobaczy pan swoje odbicie w
jego butach, panie Delacorte – zauważyła z lekką drwiną pani Pariseau. – Ja
zobaczyłam swoje, i nawet spodobał mi się ten widok.
Angelique i Delilah spojrzały na siebie zaniepokojone. Wszyscy wiedzieli,
że pani Pariseau jest temperamentna, ale tego, że jest frywolna, nikt się nie
spodziewał.
– A ja widzę całą kolumnę siebie w guzikach pańskiej kamizelki! –
Delacorte zrobił krok naprzód, ukłonił się i popatrzył szelmowsko w mostek
Luciena. – Tego właśnie potrzeba światu! Trzech kolejnych Stantonów
Delacorte!
Cisza – nagła i zupełna – albo może niespodziewany spadek temperatury o
dziesięć stopni w pokoju sprawił, że Delacorte podniósł wzrok.
I zobaczył minę Luciena przypominającą minę kata oceniającego
spojrzeniem szyję skazańca, żeby dobrać odpowiednią siekierę.
Delacorte odkaszlnął i cofnął się o krok.
Kompletna cisza trwała jeszcze przez kolejną pełną napięcia chwilę.
Lord Bolt zignorował sztylety w oczach Angelique.
– Co pana sprowadza do Wielkiego Pałacu nad Tamizą, lordzie Bolt? –
Cassidy nie zniechęcał się tak łatwo.
– Zemsta – oznajmił z lekkim uśmiechem, jakby stwierdzał rzecz zupełnie
oczywistą. – To samo, co sprowadza ludzi do Brighton czy Bath.
Angelique zacisnęła zęby.
– Jestem pewna, że przywykniemy do poczucia humoru lorda Bolta. A
gdyby jednak się okazało, że trudno się państwu przystosować, proszę się nie
niepokoić, bo lord Bolt nie będzie tu mieszkał wiecznie. Lordzie Bolt, może
zechce pan zająć miejsce przy lampie naftowej w rogu. – Wskazała stolik w
odległym kącie. – Spokojna lektura zapewne odpowiada panu bardziej niż
kurtuazyjne rozmowy.
Zmierzył ją spojrzeniem niemal buntowniczym.
Odwzajemniła je uniesieniem brwi, jakby go ponaglała: „ale już”, nie
dopuszczając sprzeciwu.
– Pani Breedlove, czy mogę zamienić z panią słówko? – odezwała się
słodko Delilah ze swojego krzesła w kącie. Jej słowa, wycedzone przez
zaciśnięte zęby, okazały się zaledwie sykiem.
Angelique stłumiła westchnienie.
Podeszła do Delilah i usiadła przy niej.
Dot tuż obok wyszywała wyrazy na tamborku, a pani Pariseau powróciła
do głośnego czytania przerażającej powieści, a pozostali goście słuchali.
Bohaterka miała właśnie nieroztropnie wejść po schodach na poddasze.
Delilah wpatrywała się w Angelique z milczącym niedowierzaniem, a ta
udawała, że tego nie zauważa.
Angelique powróciła do swojej robótki – miała to być narzuta do jednego z
pokojów – ale tylko trzymała ją w rękach. A po chwili znów opuściła na
kolana.
– Wiem – wymruczała zmartwiona. – I przepraszam. Powinnam była
zdobyć się na większą uprzejmość.
– Jesteś pewna, że nie miałaś nic wspólnego z lordem Boltem?
– Moje doświadczenia z mężczyznami, którym się wydaje, że są lepsi od
innych z powodu tytułu czy pieniędzy, nawet, jeżeli ten jest… – Ściszyła głos
do szeptu, bacząc na słój przekleństw, w tej chwili pusty, z czego właściwie
były dumne. – …zwykłym bękartem, zapewne nie są bez znaczenia.
Delilah otworzyła szeroko oczy.
Angelique poczuła się dość podle i natychmiast pożałowała tego, co
powiedziała. Bo miała świadomość, że to nie do końca prawda, a od samego
początku, gdy poznała Delilah, była z nią całkiem szczera. Całą prawdę
trudno było ubrać w słowa.
Ale przecież Delilah znała ją dość dobrze.
– A w ogóle, wspomniał, że sąsiedni budynek może być świetnym
miejscem na jego kasyno. To dlatego tak mu zależało na pokoju w naszym
pensjonacie.
Delilah rozdziawiła usta. Ale natychmiast je zamknęła.
– Nie! Ten, który my pragnęłyśmy kupić? – Z naciskiem na słowo
„pragnąć”.
Angelique skinęła ponuro.
Siedziały przez chwilę, oswajając się z tą dość nieprzyjemną informacją.
– Może zdołasz mu to wyperswadować – odezwała się Delilah bez
zbytniego przekonania.
Angelique tylko prychnęła.
– Ciekawe, dlaczego jeszcze go nie kupił, skoro nosi się z takim zamiarem.
Bo z pewnością byśmy się dowiedziały, tym bardziej, że same wyraziłyśmy
zainteresowanie budynkiem.
– Dobre pytanie.
Milczały przez kolejną chwilę, aż w końcu Delilah westchnęła.
– Może powinnaś pójść i spróbować zawrzeć rozejm z lordem Boltem, dla
dobra własnego i naszych pozostałych gości. A jeśli istnieje choć najmniejsze
prawdopodobieństwo, że zostanie naszym sąsiadem… cóż, możemy się
postarać nawiązać serdeczne stosunki. Jeśli ktokolwiek jest w stanie tego
dokonać, to właśnie ty.
Była to ostatnia rzecz, na jaką Angelique miała ochotę. Ale Delilah miała
rację. To było raczej nieodzowne.
– Zgoda. I masz rację. To powinna być dziecinna igraszka. – To była
zuchwałość.
Angelique rzeczywiście czuła się pewniej i była odważniejsza, teraz, kiedy
znajdowała się po drugiej stronie pokoju, bezpieczna poza zasięgiem jego
charyzmy.
Skądś spod płaszcza wyciągnął małą książkę i zdawało się, że jest nią
pochłonięty. Może to lista jego wrogów, albo dziwek, do których chciał się
zgłosić, albo spis spraw do załatwienia, skoro miał zamiar dokonać zemsty,
albo rzeczy, które chciał, żeby mu zapewniono. Przypominał jej ojca w
kościele w niedzielne poranki, kiedy z trudem znosił pełnego dobrych
intencji, ale nudnego wikarego.
Przyjemne dźwięki tworzące atmosferę wieczorów w Wielkim Pałacu nad
Tamizą – pobrzękiwanie drutów, cichy głos czytającej pani Pariseau, odgłosy
pionków przesuwanych po szachownicy i cicho o siebie uderzających, odgłos
„przemyśliwań” Delacorte’a – swoiste kląskanie językiem o podniebienie –
rozbrzmiały na nowo, jak śpiew ptaków, gdy koty znikają z pola widzenia.
Angelique przysłuchiwała się temu wszystkiemu zachwycona miejscem,
jakie stworzyły z Delilah. Czuła się spełniona i to dodawało jej pewności
siebie.
Spojrzała w górę na lorda Bolta, który przewrócił kartkę, ani na chwilę nie
podnosząc wzroku.
– W takim razie, idę – odezwała się do Delilah.
– Powodzenia – rzuciła z przejęciem Delilah. Nie pomachała jej białą
chusteczką na pożegnanie, ale nastrój towarzyszył im podobny.
3

Angelique ostrożnie podeszła do stolika w rogu, na którym trzymały karafkę


z brandy dla dżentelmenów, którzy mieliby ochotę się napić, i napełniła
szklaneczkę.
Niosła swój dar, przemierzając ocean dywanu. Z każdym krokiem jej serce
przyspieszało niedorzecznie.
Lord Bolt zaczął się podnosić, gdy podchodziła.
– Pani Breedlove. Czemuż to zawdzięczam zaszczyt pani wizyty na Elbie?
Wskazała mu, żeby usiadł z powrotem.
– W tym pokoju zachowujemy się swobodnie, lordzie Bolt. Zazwyczaj
wystarczy jeden ukłon w ciągu wieczoru. Przy tym stoliku siadał zwykle
kapitan Hardy, gdy do nas zawitał, i przy lekturze lubił się napić brandy.
Pomyślałyśmy, że może na powitanie zaproponujemy ją także panu.
Krytycznie zmierzył wzrokiem szklaneczkę, którą trzymała.
– Co to za brandy?
Bezczelny!
– Mokra, brązowawa.
– Cóż, w takim razie, chętnie skosztuję.
Postawiła ją przed nim. Przez chwilę przyglądał jej się z namysłem.
– Może przysiadłaby się pani do mnie na chwilę, pani Breedlove? Chyba,
że jest pani pochłonięta historią, którą czyta pani Pariseau. Napije się pani
sherry czy taka rozpusta nie jest dozwolona w tym… – Zauważył jej
ostrzegawcze spojrzenie barwniejszego, być może, zaniechał barwniejszego
słowa, na rzecz: – …przybytku?
– Jest dozwolona, ale dziś wieczorem wolałabym zachować przytomny
umysł. Przysiądę się na chwilę, dziękuję.
Przysunął nogą drugie krzesło.
– Pomógłbym pani zająć miejsce, ale obawiam się, że moje niecodzienne
formalne zachowanie zakłóci spokój w salonie.
Usiadła.
Podniósł szklankę w udawanym toaście i wypił łyk. W jego oczach ukazał
się błysk pełnej zaskoczenia aprobaty.
– Calvados.
Uniósł szklaneczkę przed oczy i wpatrywał się w nią niczym w
kryształową kulę.
Czekała.
I czekała.
Podziękuj, ty wyniosły…
– Dziękuję, pani Breedlove – odezwał się poważnym tonem. Podniósł
wzrok i w końcu na nią spojrzał. Ale blask w jego oczach sugerował, że
wychwycił pewien trop jej myśli i 1) jest rozbawiony; 2) nie obchodzi go to.
– Proszę bardzo, lordzie Bolt. Podpowie nam pan, jakie brandy mamy dla
pana sprowadzić?
– To jest odpowiednie.
– Ulżyło mi.
Uśmiechnął się do niej.
– Jak się panu podoba pański pokój? – Naprawdę była ciekawa. Choć to
niczego nie zmieniało.
– Wyposażenie spełnia moje oczekiwania.
– Jest aż tak wspaniałe? – spytała pogodnie.
– Zdaje się, że pasuje do osobliwego umeblowania pozostałych
pomieszczeń Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
W tej chwili nadarzyła się okazja, żeby o czymś wspomnieć.
– I osobliwych ludzi?
Wypił kolejny łyk brandy. Westchnął.
Sprawiał wrażenie, jakby się nad tym zastanawiał.
Jego czoło lekko się zmarszczyło, kiedy rozglądał się po ich ukochanej
bawialni.
– Amerykanie zawsze zachowują się, jakby zostali wyciosani siekierą z
drewnianej belki, nie sądzi pani?
Angelique przyglądała mu się ze zdumieniem.
– Z wielkiej belki. Tępą siekierą – uściślił, odwracając się do niej, jakby jej
milczenie oznaczało prośbę o szczegóły.
– Może brylują z dala od ponurego angielskiego klimatu i cienia niezwykle
ważnych znanych arystokratów.
Jego uśmiech rozciągał się powoli, szelmowsko, jakby uznał, że usłyszał
wyjątkowo, wyjątkowo cudowną rzecz. Jakby już wcześniej wiedział, że ona
coś takiego powie.
Zaparło jej dech na widok tego uśmiechu. Rozlał się w jej piersi i rozgrzał
jej żyły niczym wysokoprocentowy trunek. Widok tego uśmiechu z
pewnością sprawiał, że spódnice zsuwały się do samych kostek, podobnie jak
dźwięk fletu zaklinacza pobudzał kobry do tańca.
Przez dość długą chwilę trwała w zupełnym oszołomieniu.
A przecież nie była niedoświadczona To był tylko uśmiech. I działał tylko
przez chwilę, jak alkohol. Na dłuższą metę zupełnie nic nie znaczył.
Jakież miała szczęście, że teraz była na tyle dojrzała, żeby zdawać sobie z
tego sprawę. Nie dalej jak dwa dni temu dostrzegła maleńką cienką
zmarszczkę przy lewym oku. Spodobała jej się. Prawdę mówiąc, pasowała do
niej. I oznaczała, że nadal żyje, ma się dobrze i dobiega trzydziestki, i nie
musi czuć absolutnie nic w związku z tym mężczyzną, jeśli nie będzie
chciała. Zaczęła wyczekiwać tego, żeby się przekonać, w jaki sposób będzie
się zmieniać – czy tak, jak pani Pariseau, która w kruczoczarnych włosach
miała dwa szerokie srebrne kosmyki.
Jego wargi powróciły do naturalnego stanu i jego mina stała się nieco
trudniejsza do odgadnięcia. Mogłaby ją określić „badawczą”. Może nawet
lekko „zakłopotaną”.
– A pan Delacorte… – Przyglądał się mężczyźnie rechoczącemu po ruchu
w szachach, który właśnie zrobił.
Odwrócił się do niej z całą powagą.
– Jaki jest Delacorte?
To było dobre pytanie.
– Entuzjastyczny i dobroduszny – odpowiedziała z przekonaniem.
Przechylił głowę, jakby mówił „och, niech pani da spokój”.
Nie powiedziała nic więcej. Zacisnęła wargi.
Wypił kolejny łyk brandy.
– Pani Pariseau wydaje się urocza – oznajmił.
– Wszyscy nasi goście są uroczy – odparła spokojnie Angelique.
Z jakiegoś powodu wywołała tym uśmiech na jego twarzy. Zadudnił
palcami w blat małego stolika.
– Chyba miałbym ochotę na cygaro. Dla rozluźnienia. Od napięcia
wywołanego tą partią szachów i haftowaniem. Ile razy w ciągu wieczora
zdarza jej się ukłuć? – Wskazał na Dot.
– A więc pan zauważył.
– Moja droga pani Breedlove, ja wszystko zauważam.
Nagłe zderzenie ich spojrzeń sprawiło, że słowo „wszystko” nabrało
intymnego charakteru. Postanowiła, że nie odwróci wzroku. Być może do
lorda Bolta można się przyzwyczaić, jeżeli dawkowany jest konsekwentnie w
małych ilościach, jak opium czy whisky, czy któraś z obrzydliwych mikstur
Helgi.
– Wystarczy samo pani Breedlove – poprawiła go spokojnie.
Jego uśmiech był optymistyczny.
– Na razie – odparł swobodnie.
Powstrzymała się, żeby nie wznieść oczu do sufitu.
Uśmiechnął się szerzej, jakby o tym wiedział.
– Co do pańskich nerwów, lordzie Bolt, jeżeli brandy nie wystarcza, żeby
je uspokoić, będzie miał pan okazję zapalić z panem Delacortem i panem
Cassidym w przyległym pokoju dla dżentelmenów.
Przez jego twarz przemknęła zbolała mina. Wpatrywał się w swoją brandy
jakby zastanawiał się czy mógłby w niej odpłynąć.
– Dżentelmenów? – powtórzył w końcu z pewnym ponurym
rozbawieniem.
– Akurat pan powinien rozumieć gradację tego słowa.
– Akurat ja – powtórzył powoli, wyraźnie zachwycony i perwersyjnie
zadowolony.
Jasny szlag! Z całą pewnością niebezpiecznie oddalała się od swojej
pierwotnej misji dyplomatycznej. I najwyraźniej, niczym wózek staczający
się ze zbocza, nie była w stanie nad tym zapanować.
Lekki uśmiech zagościł na jego wargach. Przy jednym z kącików zrobiła
się dziurka, i Angelique, nagle, musiała zaangażować całą siłę woli, żeby się
na niego nie gapić.
– Ogólnie rzecz biorąc, oczywiście, lubię Amerykanów – rzucił lord Bolt,
jakby do tej pory to właśnie było tematem rozmowy. – Są prostolinijni, na
ogół. Mniej skorzy do machlojek, do pewnego stopnia. Przydają się, kiedy
przewróci się maszt na statku i potrzeba osiłka, żeby na nowo go postawić.
– Aha. A pańska siła nie wystarcza do takiego zadania, lordzie Bolt?
Rozparł się na krześle, jak widz w teatrze, kiedy nabiera pewności, że
przedstawienie, za które zapłacił, będzie ciekawe. Kiedy skrzyżował nogi,
Angelique dostrzegła, że pani Pariseau miała rację: w jego butach odbijał się
mały żyrandol wiszący nad ich głowami. Były dumne z tego żyrandola:
oznaczał, że wystarcza im nie tylko na przeżycie, ale zarabiają tyle, że stać je
było na nowy żyrandol do tego właśnie pokoju. Wszystko inne w pensjonacie
zostało sklecone ze staroci dzięki ich pomysłowości. Pensjonat był piękny.
Dopiero całkiem niedawno ośmieliła się zapragnąć czegoś więcej.
A tym czymś był właśnie mały sąsiedni budynek. Oby tylko lord Bolt nie
zrobił z niego kasyna. Dopiero co udało im się przekonać pewnego upartego i
notorycznie pijanego dżentelmena, żeby zainteresował się innym budynkiem,
i przeganiały niemałą ilość mężczyzn, którzy załatwiali się w zasięgu widoku
z okien pokojów gościnnych.
– Jestem w stanie podnosić przewrócony maszt, ale mam ludzi, którzy
zrobią to za mnie. Na tym polega różnica pomiędzy siłą a władzą. Proszę
zgadnąć, co do mnie bardziej przemawia.
– Domyślam się, że to, dzięki czemu czuje się pan lepszy.
Nie odpowiedział. Chyba, że za odpowiedź można uznać leciutkie
uniesienie brwi.
Przyjrzał się jej uważnie.
Zastanawiała się, czy jego milczenie jest celowe. Pozostawało im tylko
patrzenie na siebie, a im dłużej na niego patrzyła, tym mniej chciała na niego
nie patrzeć.
Zmarszczył lekko czoło.
– Czy dałem pani jakiś powód, żeby mnie pani nie lubiła, pani Breedlove?
Jasny szlag.
Sama się o to prosiła.
Mało tego, zasłużyła na to.
Ale właściwie jej się to podobało. Nie była zwolenniczką machinacji.
Prawie całe jej życie do czasu poznania Delilah było pasmem kompromisów i
ewolucji głównie po to, żeby spełnić oczekiwania jakiegoś mężczyzny.
Nie lubiła go głównie dlatego, że burzył jej spokój. Przeczuwała, że
świadomość, że burzy jej spokój bardzo by go ucieszyła, więc za żadne
skarby świata nie miała zamiaru mu tego wyjawić. Zdawało się, że burzenie
spokoju było głównym celem lorda Bolta.
– Lordzie Bolt… – Pochyliła się leciutko i wysiliła się na swój słodki ton.
– Moja przyjaciółka pani Hardy i ja stworzyłyśmy Wielki Pałac nad Tamizą
praktycznie z ruin. Rozkwitł, przekraczając nasze najśmielsze marzenia i
bardzo się z tego cieszymy. To nasz dom. Hołubimy – widzę, że uniósł pan
brew na to słowo, ale tak jest – naszych gości i wiemy, że ich dobre
samopoczucie w dużej mierze wynika z towarzystwa, jakim się tu cieszą.
Szczycimy się tym, że dostarczają sobie nawzajem rozrywki. Powiem więcej:
lubię tych ludzi. Obawiam się, że nie mogę słuchać, jak są obrażani czy
patrzeć, jak czują się nieswojo, gdy pan się mądruje. Sprawia mi to wielką
przykrość.
Siedział w całkowitym bezruchu. Zdawało się, że słucha jej w
największym skupieniu.
Minęła sekunda albo dwie, zanim się odezwał. Usłyszała za sobą cichutkie
stuknięcie szachowego pionka przed usunięciem go z szachownicy.
– Lubi pani ich wszystkich? – spytał sceptycznie.
– Na ogół tak.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa, jakby były sprawdzianem, który
zaliczyła.
– Auć! – jęknęła z tyłu Dot.
– Pani Breedlove… jak pani myśli, co robiłem pomiędzy tym, gdy
zostałem wyłowiony z Tamizy dekadę temu do chwili, gdy przekroczyłem
próg pensjonatu?
– Mogę jedynie domyślać się, że kilka chwil spędził pan u świetnego
krawca.
Skinął lekko głową, jakby przyznawał jej punkt.
– Pani Breedlove, o przewracających się masztach mam pojęcie dlatego, że
statki poznałem od podszewki – umiem reperować sieci, sterować żaglowcem
i zarobić fortunę na ładunku – gdy już obudziłem się z gorączki, ledwie
żywy, na pokładzie statku płynącego do Chin. Zostałem wyłowiony z wody
w środku nocy, kilka chwil po tym, jak mnie do niej wrzucono. Zimna
brudna woda dość skutecznie otrzeźwia, jeżeli człowiek znajdzie się w
sytuacji wymagającej szybkiego otrzeźwienia. – Uśmiechnął się przelotnie,
nerwowo. – Zdołałem dopłynąć do przeciwległego doku, ale trzy razy
znalazłem się pod wodą i doszedłem do wniosku, że czwarty będzie ostatnim.
Później się dowiedziałem, że, widząc szamotaninę w wodzie, robili zakłady,
czy to tonący szczur, czy coś innego. Rzut monetą zdecydował, że nie
zastrzelili mnie, żeby skrócić moje męczarnie. Wyciągnęli mnie z wody.
Angelique siedziała nieruchomo. Była tak ogłuszona emocjami, że niemal
dźwięczało jej w uszach, jakby ktoś w pobliżu uderzył w cymbał.
– Kapitan był Holendrem o imieniu Janssen, pracował dla East India
Company. Za moje życie musiałem zapłacić pracą. I butami. Zdarli je ze
mnie od razu. – Uśmiechnął się blado. – W zamian dali mi parę butów
ukradzionych zabitemu piratowi. Dzięki lekcjom szermierki i strzelania
dorównałem Janssenowi. Tak się składa, że dzięki tej podróży i kolejnym
umiem żywego pirata zamienić w martwego.
W trakcie tego wywodu Angelique zaczęła wstrzymywać oddech.
Przerażające zanurzenie pod wodą. W ciemności. Rozpacz, frustracja i
wyczerpanie. Brzęk szpad uderzających o siebie z głośnym metalicznym
brzękiem w powietrzu i blask skrzyżowanych ostrzy zawieszonych pomiędzy
życiem i śmiercią. Do swojej historii nie wplótł przymiotników i emocji,
podobnie jak ona, kiedy opowiadała Delilah własną – ten jeden jedyny raz w
całym życiu – ale wszystko to czuła.
Wraz z głębokim, niemal mimowolnym, podziwem. Diabelska krew, w
istocie.
Czekał.
Ona milczała. Jednak jej żołądek zacisnął się, jakby właśnie została
wrzucona do słonej portowej wody.
– Ani przez chwilę nie uważałem, że to niesprawiedliwa cena za moje
życie – ani wykonywana przeze mnie praca, ani buty – ciągnął. – W ten
sposób stałem się tym, kim jestem, to znaczy, mówiąc wprost, człowiekiem
bogatym. Ale już zawsze będę nosił najlepsze buty, jakie tylko można mieć. I
wszystko inne zresztą też. Życie jest krótkie, brutalne i zagmatwane. Skoro
mnie na to stać, nie widzę powodu, żebym miał nie folgować swoim
upodobaniom czy gustowi. Który akurat jest znakomity i wyjątkowy.
Oznajmił to niemal ze znudzoną stanowczością. Jakby posiadał
niezbywalne prawo do arogancji.
Angelique odkaszlnęła.
– Cóż za niezwykłe szczęście panu dopisało, lordzie Bolt, pod każdym
względem. Przykro mi, że doświadczył pan cierpienia. Domyślam się, że
nauczył się pan odporności. Przystosowania do okoliczności. To godne
najwyższego podziwu. Sądzę, żeby niewielu mężczyzn byłoby w stanie
przetrwać w tak morderczych, przerażających warunkach. Należy się panu
uznanie.
Każdy inny mężczyzna w tej chwili zacząłby się pławić w tych
komplementach. On nie był głupi. Jego sardonicznie uniesiona brew
powiedziała jej, że wie, do czego ona zmierza.
– A przy okazji nagrodą za tę wytrwałość jest to, że stał się pan
mężczyzną, który nikomu nie musi się kłaniać. Posiadł pan bogactwo i, w
pewnym sensie, władzę. Na ogół nie robi pan czegoś, na co nie ma pan
ochoty. Nie dostosowuje się pan do nikogo, kogo nie ma pan zamiaru znosić
dłużej niż sekundę. A od czasu do czasu nie musi pan nawet zawracać sobie
głowy manierami, choć pańskie, jak zauważyłam, gdy się pan nimi
posługuje, są wyrafinowane. Zatem, jak na ironię, rezultatem pańskiej
wytrwałości jest to, że jest pan twardszy niż wcześniej. Posługując się
przenośnią masztu w czasie burzy, twardzi mężczyźni są dość podatni na…
Wyciągnęła dwie złączone pięści i rozłączyła je energicznie, kierując w
dół. Pęknięcie.
A potem przechyliła głowę z udawanym współczuciem.
Znieruchomiał. Wpatrywał się w jej pięści ze zdumieniem.
Położyła dłonie z powrotem na kolanach i starannie splotła palce.
On znów powędrował wzrokiem do jej oczu.
Wydał z siebie krótki, oszołomiony śmiech.
O ile odgłos przypominający śmiech, ale zupełnie pozbawiony wesołości,
można nazwać śmiechem.
– Właściwie, można nazwać to słabością. Zabawne, co też bogactwo robi z
człowiekiem, niezależnie od tego, jak nabyte – dodała lekko. – Bogactwo i
to, że urodził się mężczyzną.
Wyglądało na to, że doszła do wniosku, że rozejm jednak nie jest jej
celem.
Ich spojrzenia spotkały się i zastygły. Czuła od niego siłę esencji życia,
niczym podmuch wiatru od morza. Wyczuwała, że cierpliwość lorda Bolta
ma granice, ale dreszcz niepokoju nie był nieprzyjemny. A więc odnalazła
jego słabość. Uświadomiła sobie nagle, że szukała jej, odkąd tylko przestąpił
próg. Czegoś, czegokolwiek, dzięki czemu poczułaby się pewniej przy tym
mężczyźnie, bo już sama jego obecność wymagała od jej zmysłów pełnej
gotowości, od chwili, gdy spoczął na nim jej wzrok.
Gdy się odezwał, jego głos był niski, rozważny, ironiczny.
– A pani z pewnością zdążyła się przekonać, że olśniewająco piękna
kobieta może osiągnąć prawie wszystko, właściwie słowem się nie
odzywając.
Oddech zatrzymał jej się w płucach.
Jego słowa zdetonowały się niczym mały fajerwerk w jej piersi.
Perfidna zarozumiałość. Ale miał rację.
I, oczywiście, wiedział o tym. Łajdak. Jego oczy wpatrywały się w nią
bezlitośnie.
Były rozpalone i zbyt poufałe, a jednak śmiertelnie poważne. Innymi
słowy, bardzo podobne do tych, jakie lśniłyby nad nią w pokoju oświetlonym
jedynie blaskiem kominka, gdy jego ręce spoczywałyby po obu stronach jej
nagiego ciała, a ona unosiłaby biodra, żeby…
Wbiła paznokcie w dłoń.
Lekki ból okazał się nagle tak otrzeźwiający, jak zanurkowanie w zimnej
Tamizie.
A jednak kolejny oddech, jaki wzięła, był jednocześnie płytki i gorący.
I pomyśleć, że zdawało jej się, że jest bezpieczna tutaj, w Wielkim Pałacu
nad Tamizą. A bezpieczeństwo oznaczało obecnie wolność od pożądania –
od niej samej i od tego typu mężczyzn, którzy uganialiby się za nią, a potem
wykorzystali równie bezmyślnie jak cygaro czy belgijskie czekoladki. Innymi
słowy: od większości z nich.
– Jednak nie ma pan takiej intuicji, jaką panu przypisywałam, lordzie Bolt,
skoro uważa pan, że kobieta może powiedzieć to, co myśli, nie narażając się
na konsekwencje.
Zdołała wypowiedzieć to zdanie, zachowując pozory typowego dla siebie
opanowania.
Mężczyznom pokroju lorda Bolta nie należało dać poznać, że trafili w
czuły punkt.
Podskoczyła lekko i odwróciła się na dźwięk:
– Ha! Ha ha! – dobiegający spoza niej.
Każda wygrana w szachy była dla pana Delacorte’a równie ekscytująca jak
pierwsza.
Pan Cassidy mruczał coś pokojowo. Doskonale wiedział, że nie wolno
kląć. Słój od przekleństw groźnie o tym przypominał.
Delilah przyciągnęła jej uwagę. Angelique posłała jej krótki uśmiech i
odwróciła się do lorda Bolta, który wypijał akurat kolejny łyk brandy.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu i zdawało się, że ta cisza pełna jest
weryfikujących się wzajemnych ocen. Nie było to swobodne milczenie. Ale,
ku jej zaniepokojeniu, okazało się nieskończenie bardziej interesujące niż
jakiekolwiek wcześniejsze milczenie.
Minę, gdy się jej przyglądał, miał nieco roztargnioną, jakby ona była mapą
po nieznajomym miejscu.
– Czy wzięła pani pod uwagę, pani Breedlove – zaczął – że mogę, w
rzeczy samej, potrzebować pewnej pociechy?
Zamrugała, oszołomiona.
Jego mina pozostawała nieodgadniona. Zadał to pytanie, jakby było
pytaniem akademickiej natury. Kontrowersyjnym dylematem filozoficznym.
Nie było w nim nawet cienia insynuacji.
A szkoda, bo o wiele łatwiej byłoby wtedy potraktować to zdanie jako
eufemizm: cóż może być bardziej „pocieszającego”, z męskiej perspektywy,
niż przelotne amory? I tym podobne? Była jednak przekonana, że lord Bolt
nie należy do ludzi nieśmiałych.
Ostrożność, z jaką wypowiedział te słowa, sprawiła, że przedostały się
przez zwieńczony wieżą, otoczony grubym murem bastion do jej serca –
łatwiej było uciec z więzienia w Newgate niż przed tymi słowami. Wiedziała,
że charakter tego mężczyzny nie ukształtował się wśród konwenansów. Być
może pragnął odrobiny wytchnienia od tego, co bezlitośnie go napędzało.
Jeden nieosłonięty zakamarek jej serca naglił ją, żeby wyciągnęła rękę i
przegoniła cienie spod jego oczu. Bo troska leżała w kobiecej naturze, i ona
również nie była jej pozbawiona. Może nawet tego potrzebowała.
I pomyśleć, że dopiero co pouczała go na temat niebezpieczeństw
związanych z niewzruszonością. Prawdziwym zagrożeniem była miękkość.
Bo mężczyźni, których nie ukształtowały konwenanse, byli niewiarygodnie
twardzi. Pociechy szukali w łagodności kobiet. I niektórym z nich ostatecznie
przyszło za to słono zapłacić.
Nie chciała się przejmować. Nie musiała się przejmować.
Ona już swoje zapłaciła. Kropka.
– Nasza obsługa tutaj, w Wielkim Pałacu nad Tamizą, zadba o to, żeby
pański pokój był nieskazitelnie czysty, żeby był pan nakarmiony i żeby było
panu ciepło, i zgodnie z regulaminem nie pozwalamy zabijać naszych gości,
chyba, że naprawdę na to zasłużą.
Roześmiał się, zakoczony. Szczerym, dobrym śmiechem.
A ona się rozluźniła.
Westchnął.
– Proszę mi wyjaśnić, pani Breedlove. Jak to się stało, że kobieta taka jak
pani została właścicielką pensjonatu? Coś mi mówi, że całkiem możliwe, że
kiedyś, posługując się metaforą, wyłowiono panią z Tamizy. Bo jestem
pewien, że nikt nie zjawia się tu, w porcie, dla przyjemności, po to, żeby
pouczać innych.
Och, wielka szkoda, że nie jest głupi. Wtedy o wiele łatwiej byłoby darzyć
go niechęcią.
Ze wszystkich ról, jakie pełniła w życiu – córki, kochanki, kobiety
zrujnowanej – wybrała tę, która wymagała najmniejszej ilości wyjaśnień. Bo
nie miała zamiaru wdawać się w zażyłości z lordem Boltem.
– Byłam kiedyś guwernantką.
Jego uśmiech był rozbrajający i nad wyraz czarujący.
– Coś podobnego.
Zorientowała się, że odwzajemnia jego uśmiech.
– A teraz na pewno z przyjemnością poćwiczy pan pańską nieugiętość,
przyłączając się do pana Delacorte’a i pana Cassidy’ego na cygaro i brandy.
Proszę iść, właśnie wychodzą. Gwarantuję, że będą dla pana mili.
– Świetnie – odpowiedział z doskonale udawaną nutą męczeństwa w
głosie. – Zrobię to dla pani. Ale tylko dlatego, że marzę, żeby stać się dla
pani gościem równie drogim, jak inni.
Wstała. Powoli i z gracją.
Nie starał się nawet ukrywać, że obserwuje każdy najmniejszy ruch, jak
obserwuje się wschód słońca czy inne piękne zjawisko, które chce się
zapamiętać.
Ona nie próbowała ukrywać, że wie, że on jej się przygląda.
– Ja niczego nie potrzebuję, lordzie Bolt, więc ze względu na mnie proszę
się nie trudzić. Proszę to zrobić dla siebie… O ile chce pan pozostać w
Wielkim Pałacu nad Tamizą.
Wypowiedziała to z uśmiechem, który zapewnił, że ostatnią rzeczą, jaką
przed odejściem ujrzała, była reakcja lorda Bolta.
Stał, skonsternowany i oszołomiony.

Wróciła do Delilah.
I usiadła ostrożnie na kanapie. Miała wrażenie, że całe jej ciało leciutko
rezonuje, jak struna, na której ktoś brzdąknął. Złapała się na tym, że chce
posiedzieć z tym odczuciem. Nie miała jeszcze ochoty wydawać z siebie
innego dźwięku.
– Cóż, słyszałam, jak się śmiał – wymruczała Delilah. – Zatem… dobrze
poszło?
Biedna Delilah, ze zdenerwowania przebierała drutami dwa razy szybciej
niż zwykle. Pożałuje tych drobnych oczek, gdy przyjdzie jej później je pruć.
Angelique zastanawiała się, czy żałowała którejś z rzeczy powiedzianej
lordowi Boltowi. Ale było już za późno. Coś się zaczęło.
Jak to się stało, że zapomniała, jaka jest różnica pomiędzy życiem z
namiętnością a życiem bez niej? Taka, jak pomiędzy życiem wśród muzyki, a
życiem jej pozbawionym.
– Rzeczywiście się roześmiał – odparła w końcu.
– Czy to znaczy, że dobrze poszło?
Zastanawiała się, jak odpowiedzieć.
– Wydaje mi się, że będziemy w stanie przetrwać pokojowo jego pobyt
pod tym dachem.
4

Lucienowi, prawie jak samemu Lucyferowi, nie obce były nagłe eksmisje i
nagłe zmiany atmosfery. Z biednego podrzutka do ukochanego dziecka. Z
ukochanego dziecka do pariasa. Z suchego lądu do Tamizy. I tak dalej.
A teraz – po prawdzie, bardziej z ciekawości niż czegokolwiek innego –
znalazł się znów w miejscu, które zdawało mu się odpowiednikiem Tamizy.
Lub inaczej mówiąc, w niewielkim pokoju wydzielonym dla mężczyzn na
sprawy, w których kobiety najwyraźniej nie chciały uczestniczyć, gdzie z
całą pewnością znaleźć się nie chciał.
Nie chciał się tu znaleźć, ale był ciekawy.
Ta ciekawość dotyczyła pani Breedlove.
Dekadę temu, w dniu, kiedy w końcu był w stanie wspiąć się po drabinie
na pokład statku, który go uratował, brodę miał tak długą, że mógł ją ścisnąć
w dłoni, a na żebrach mógł prawie brzdąkać jak na prętach krat więziennej
celi. Słoneczne światło raniło mu skórę i oczy niczym ostrza. Odchylił głowę,
obserwując srebrną mewę, która przecinała błękitne niebo; kiedy zamknął
oczy, nadal widział jej kontury na tle rozmytego złota, odciśnięte pod jego
powiekami. Może właśnie wtedy pojął, że sam fakt życia jest czymś
wspaniałym. Być może niczego więcej już nie potrzeba.
Obserwując, jak Angelique Breedlove oddala się, przypomniał sobie tę
chwilę. Czuł, że zapisała mu się pod powiekami. Cudownie irytująca.
Kobieta taka jak ona sprawiała, że mężczyzna cieszył się samym faktem
istnienia.
Nie planował tego rodzaju dekoncentracji, jaki wiąże się kampanią
uwodzenia. Ale na to zawsze był w stanie znaleźć miejsce w swoim napiętym
planie zemsty.
Pan Cassidy, Delacorte i lord Bolt zajęli trzy różne kąty w pokoju dla
dżentelmenów i zdawało się, że nikomu nie przychodzi do głowy, jak zagaić
rozmowę, czemu z pewnością winien był Lucien.
Nie zamierzał zbytnio się tym przejmować.
Podejrzliwie spoglądał na Delacorte’a, który przywodził mu na myśl
spaniela jego przyjaciela, przy pierwszej lepszej okazji skłonnego chapnąć go
w łydkę. Lucien zawsze musiał ostrożnie wciskać obutą stopę w mostek psa,
a ten pazurami drapał podłogę w próżnej nadziei wyproszenia jakiegoś
smakołyka. Nadal widział te psie oczy lśniące w szaleńczej radości, zaciętej
desperacji.
Rozejrzał się po pokoju. Brązowo-beżowe dywany miały wzór
ornamentów, rolę zasłonami pełniły wielkie tafle aksamitu w kolorze tytoniu,
a obszerne skórzane fotele stały przy stolikach z podniszczonego drewna, na
których mężczyźni mogli kłaść obute nogi. Na miłość boską.
– One naprawdę uważają nas za proste stworzenia, czyż nie?
Nie zorientował się, że wypowiedział to na głos, dopóki nie usłyszał w
pokoju echa tych słów.
– Ma pan na myśli kobiety? – spytał Cassidy, dowodząc, że przynajmniej
on nie jest prostym stworzeniem.
– To znaczy… czy one myślą, że kolory źle na nas wpływają? – odezwał
się Lucien z ponurym rozbawieniem. – Okażą się zbyt pobudzające?
Sprowokują nas do pojedynków, okładania się pięściami i używania
przekleństw?
Cassidy roześmiał się cicho.
– Prawdę mówiąc, ja lubię brąz. Ziemia, nawóz, kolba strzelby, moja
ukochana klacz. Wszystko w brązach. Wspaniałe rzeczy.
– Miałem marokańską kochankę o oczach barwy najpiękniejszego
czekoladowego brązu – rozmarzył się Lucien.
Delacorte i Cassidy znieruchomieli. Wpatrywali się w niego, jakby ta
marokańska kochanka powolnym krokiem weszła naga do pokoju i
wyciągnęła się na kanapie.
– Ach. Rozumiem, że panowie nie gustują w kochankach – odezwał się
Lucien ze skruchą. Zaciągnął się dymem z cygara. – Najmocniej
przepraszam.
– Nie ma za co, lordzie Bolt – odparł uprzejmie Delacorte, jakby Lucien po
cichu puścił bąka. Jakby to mogło przydarzyć się każdemu.
Lucien, na nieszczęście, wywołał konsternację, i zanosiło się na to, że
niezręczna cisza będzie trwać tak długo, jak długo będą palić.
Zajął się przyglądaniem swoim towarzyszom przez dymną zasłonę.
Młody i przystojny nieco szorstką urodą Cassidy miał dość przenikliwie
błękitne oczy. Jego wargi uśmiechały się z łatwością, ale w ułożeniu jego
szczęki widać było pewne zacięcie i swoistą… tłumioną niecierpliwość.
Jakby nosił w sobie palącą tajemniczą ambicję albo cel. Z grubsza tak
właśnie wyglądali wszyscy zdeterminowani mężczyźni. Lucien widział kogoś
takiego w swoim lustrzanym odbiciu. Cassidy coś skrywał, Lucien był tego
pewien. Nie był natomiast pewien, czy ciekawi go, co to takiego.
– Może to nie dlatego, że uważają nas za prostych – odezwał się nagle
Delacorte sprawiając, że dwaj mężczyźni odwrócili się gwałtownie w jego
stronę. – Może raczej podchodzą do nas jak do zwierzaka. Z troską. Są
przekonane, że nie umiemy sami się o siebie zatroszczyć, więc ułatwiają nam
zadanie, rozumieją panowie. Miałem niewidomą ciotkę. Zrobiliśmy tak w jej
domu. Zadbaliśmy o to, żeby nie miała się o co potknąć ani czego zbić.
Zatroszczyliśmy się, żeby mogła swobodnie się poruszać. Zdaniem kobiet
jesteśmy jak moja ślepa ciotka.
Lucien i Cassidy parsknęli śmiechem, a twarz Delacorte’a promieniała ze
szczęścia.
Lucien przeszył Delacorte’a ostrzegawczym spojrzeniem, trzymając stopę
w gotowości na wypadek, gdyby ogarnął go zbytni entuzjazm i wyrwał się,
żeby jeszcze raz przejrzeć się w jego guzikach albo poklepać go radośnie po
plecach, czy ryknąć „ho! ho!”, czy też zrobić inną rzecz z tych, które
Delacorte, zdaniem Luciena, z pewnością miał w repertuarze.
– To absolutnie nie z braku szacunku do pańskiej ciotki, Delacorte – dodał
pośpiesznie pan Cassidy.
– Ależ, rozumie się. – Delacorte machnął cygarem z pobłażaniem,
emanując dobrodusznością. – Miała wspaniałe poczucie humoru. Ale
Czarnulka i Złotko są dobre i troskliwe i zdaje mi się, że chyba nigdy nie
zechcę stąd wyjechać.
– Czarnulka… – powtórzył powoli Lucien z figlarnym, rozbawionym
niedowierzaniem. – …i Złotko.
– Och, nigdy bym się tak do nich nie zwrócił, naturalnie. Nie zniósłbym
ich rozczarowania, gdyby usłyszały, że tak je nazywam. Nie powiecie im,
panowie? – Delacorte spojrzał na niego błagalnie. Jego oczy miały dość
przyjemny odcień zamglonego błękitu. Można by powiedzieć, że są oczami
marzyciela, gdyby nie były osadzone w dorodnej, miłej twarzy Delacorte’a
wieńczącej ciało przypominające tułów walijskiego kuca. Włosy sterczały
mu nad uszami, przez co kojarzył się nieco z rudą wiewiórką.
– Nie śmiałbym nigdy w życiu – zapewnił Lucien, co było kłamstwem.
Gdyby nadarzyła się strategiczna okazja, na pewno poinformowałby samą
panią Breedlove, że przezywają ją „Złotkiem” tylko po to, żeby obserwować
fascynującą zmianę jej wyrazu twarzy.
– Wiem, że dawna lady Derring jest obecnie żoną kapitana Hardy’ego. A
co panom wiadomo na temat pani Breedlove?
Nie widział powodu, żeby poruszyć ten temat w subtelny sposób. Jak jej
powiedział, życie jest krótkie. Chciał informacji.
– Jest niezwykle miła – oznajmił stanowczo Delacorte. – Człowiek się
budzi i ma wrażenie, że każdego dnia świeci słońce, pod ich skrzydłami tutaj.
– Jest inteligentna i dowcipna, zachowuje się w każdym calu szlachetnie i
stosownie – dodał pan Cassidy.
Lucien zmierzył Cassidy’ego przelotnym, podejrzliwym spojrzeniem.
Cassidy z pewnością miał też inne myśli na jej temat, którymi jednak nie
zamierzał się podzielić. Ale czy prawdziwy mężczyzna mógł ich nie mieć?
Lucien był święcie przekonany, że pani Breedlove doskonale wie, jak
zachowywać się niestosownie. Poruszała się tak, jakby poznała rozkosze
życia, łóżkowe i nie tylko.
Jakże rozkosznie byłoby uczyć ją niestosownego zachowania, gdyby
jednak prawda okazała się inna.
Pan Cassidy niespokojnie przestąpił z nogi na nogę, jakby miał ochotę
baraszkować w lesie czy zajmować się czymś innym, czym zajmowali się
Amerykanie, odkąd wyzwolili się z tłamszących szpon Anglii.
– A gdzie jest pan Breedlove?
– Ona jest wdową – odparł ponuro Delacorte.
Lucien skinął głową w milczeniu. Robiło się coraz ciekawiej.
– Pewnie panowie zauważyli, że obie panie są piękne – rzucił od
niechcenia.
Cassidy uśmiechnął się po chwili powoli, z ubolewaniem. Co było
milczącym potwierdzeniem faktu, że samce wszystkich gatunków, bez
względu na to, jak groźne, zdane są na łaskę piękna.
I nie powiedział nic więcej.
Możliwe, że polubi Cassidy’ego.
– Ma pan żonę, lordzie Bolt? – odważył się spytać Delacorte.
Lucien wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
– Dobry Boże, a co miałbym z nią robić?
Wszyscy się roześmieli.
A gdy już przestali się śmiać, Delacorte odkaszlnął.
– A ja mam nadzieję, że znajdę sobie żonę.
– Ależ oczywiście – odparł Lucien. Wypuścił leniwy pierścień dymu. –
Przyda się panu.
– Nabrałbym przy niej ogłady.
– To właśnie miałem na myśli – powiedział Lucien.
Nagle przypomniał sobie minę pani Breedlove i jej rozdzielające się w
powietrzu pięści. Poczuł, że mimowolnie zaciska zęby. Co za zuchwałość,
żeby tak go pouczać.
A jednak odczuwał niepokój, bo jej słowa poruszyły jego sumienie. Jego
dociekliwe pragnienie prawdy dopytywało uparcie: czy ona miała rację?
Może stał się mężczyzną, który nie jest już w stanie zauważać dobra w
innych. Który nie umie już odpowiadać dobrocią na dobroć. Nieco zbyt
lekceważącym. Zbyt podobnym do ojca.
Ta myśl go zmartwiła.
– Zdziwi się pan, czego chcą kobiety, panie Delacorte – dodał. Bardziej
pojednawczo.
– Pana, jak mniemam – odparł ze smutkiem Delacorte.
– Na ogół – przyznał ogólnikowo Bolt. Ze współczuciem. – Ale na pewno
spotka pan kobietę, która nie będzie widziała świata poza panem.
Wierzył w to? Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zaznał w
życiu miłości, ale była nierozerwalnie związana ze zniszczeniem. Nie wysilił
się nawet, żeby wyobrazić sobie zwykłe życie; nadal czuł się nieco zdany na
łaskę losu, który przegonił go po świecie. Wrócił z misją. Odetchnie, gdy ją
wypełni. Ale co dalej, jeszcze się nad tym nie zastanawiał.
Jednak wywołał uśmiech na twarzy Delacorte’a.
– A co z pańską kochanką? – Delacorte zdawał się rozkoszować
możliwością użycia tak kontrowersyjnego słowa.
– Zostawiła mnie i wyszła za bogatszego ode mnie w tamtych czasach.
Właściwie nie mam jej tego za złe.
Jakimś sposobem znów wywołał kompletną, pełną konsternacji ciszę.
– Czy pan… za nią tęskni? – odważył się spytać Delacorte.
Lucien przeszył go długim zbolałym spojrzeniem. Męska cierpliwość
miała swoje granice.
– Na litość boską, Delacorte. Z jakiego powodu bierze mnie pan za
mężczyznę sentymentalnego?
Delacorte wyraźnie się speszył.
– Po prostu zdaje mi się, że smutno jest, gdy ktoś odchodzi.
Ma dobre serce, uprzedziła go pani Breedlove.
Lucien od lat nie czuł się zawstydzony.
– W istocie – odparł krótko. – To smutna rzecz.
Uświadomił sobie, że bardzo nie lubi myśleć o tym, że ludzie odchodzą.
– Ale nie – dodał. – Nie nawiedzają mnie wspomnienia. Dziękuję za
pańską troskę.
Delacorte kiwnął głową.
– Podoba mi pański dobór słów, lordzie Bolt. Nawiedzają – zacytował
teatralnie, jakby deklamował Byrona.
– A co pana sprowadza do Londynu, panie Cassidy? – spytał Bolt.
Cassidy wziął głęboki oddech i westchnął. Zadawało się, że waży słowa,
co lekko zaintrygowało Luciena.
– Szukam kobiety. Mogą panowie się śmiać. To swego rodzaju… zadanie.
Ze względu na tę kobietę nie wolno mi wyjawić nic ponadto.
– Oczywiście – odezwał się poważnym tonem Lucien. – Chyba rozumiem.
– Wyfrunęła z klatki, zgadza się? – Delacorte zarechotał.
Lucien się roześmiał.
Cassidy spojrzał gniewnie.
Znów zapadła cisza.
Stanie tu z tymi dwoma okazało się bardziej interesujące, niż Lucien
przypuszczał.
Zastanawiał się, co robią w tej chwili kobiety z pensjonatu. Rozeszły się
do swoich pokojów, żeby czytać, śmiać się, rozmawiać o mężczyznach?
Wyobraził sobie panią Breedlove rozpuszczającą włosy. Wyobraził sobie
złociste fale na białej poduszce.
Z zamyślenia wyrwał go gromki głos Delacorte’a. Lucien podejrzewał, że
Delacorte miał w zwyczaju takie zachowanie.
– Lordzie Bolt… nurtuje nas pewna sprawa… to znaczy, pana Cassidy’ego
i mnie… jeśli możemy być na tyle zuchwali…
Lucien westchnął.
– Tak, panie Delacorte. Prawie wszystko, co pan o mnie czytał jest
prawdą.
Cassidy gwizdnął, przeciągle i cicho. Drocząc się z nim.
A Delacorte zdawał się nie mieć nic do powiedzenia. W każdym razie,
sensownego.
– To było dekadę temu. Jak panowie widzą, teraz jestem dorosłym
mężczyzną. Czy wyglądam, jakbym zamierzał galopować na koniu po Bond
Street? Wyzwać mężczyznę na pojedynek? Urządzać absurdalne zakłady?
Żaden z nich nie kwapił się, żeby odpowiedzieć: nie.
– Obchodzi mnie tylko zemsta, do całej reszty nie mam w tej chwili głowy.
Ta odpowiedź nie była obliczona na to, żeby ktokolwiek poczuł się lepiej.
Lucien nigdy nie zaprzątał sobie głowy staraniem o to, żeby ktokolwiek
poczuł się lepiej.
– Nigdy w myślach nie kwestionowałem pańskiego charakteru, wie pan.
Na pewno jest pan człowiekiem godnym zaufania, skoro pani Hardy i pani
Breedlove tak uznały. Tacy wspaniali ludzie przekraczają ten próg.
Uśmiechnął się szeroko.
– Bardzo mi ulżyło, Delacorte.
– Gdzie pan wylądował po tym, jak znalazł się pan w rzece, lordzie Bolt? –
dopytywał Delacorte.
– W Chinach.
– Prądy tam pana zaniosły, co? Ha, ha!
Lucien spojrzał na niego, nie kryjąc zniecierpliwienia.
– Wyłowił mnie statek. Nauczyłem się wszystkiego na temat żaglowców,
importu i eksportu. I walki. Dorobiłem się. – Kończył dopalać cygaro.
– Coś takiego! Ja sprowadzam medykamenty z Chin. Sprzedaję je do
aptek.
Bolt znieruchomiał i przyjrzał mu się badawczo. To było interesujące.
– O jakich medykamentach pan mówi, Delacorte?
– Och, niektóre to szalbierstwo, wie pan. Nie wyleczyłyby nawet pryszcza.
A niektóre to prawdziwe jaja. A także oczy, kopyta, rogi, nozdrza, ogony i co
nie tylko. Zmielone, wymieszane z tym i owym. Większość składa się z ziół,
więc można je pić w postaci herbatki. Niektóre działają cuda. Sam próbuję
mojego towaru i wiem, co sprzedaję, i mam klientów na całym świecie.
Trudno znaleźć żonę, kiedy tak dużo się podróżuje – podsumował ze
smutkiem. – Przypuszczam, że ma pan rację. Mężczyznę gna tu i tam, a
kobieta chce siedzieć w jednym miejscu i mieć rodzinę.
Bolt machnął ręką.
– Dobry ten interes, ta pańska nisza, panie Delacorte?
– Och, nieźle zarabiam. Nieźle.
– Ja importuję jedwabie i satynę, przyprawy, tego rodzaju rzeczy. Z tego
samego regionu.
– Czyż to nie interesujące? Kapitan Hardy właśnie kupił statek i zamierza
zająć się tym samym.
– W istocie. Nie mogę się doczekać, żeby go poznać. Niektóre chińskie
specyfiki są bardzo skuteczne, panie Delacorte. Mówię to z największą
powagą.
– Coś podobnego! – Cassidy też był zaintrygowany. – Jeżeli boli mnie
łokieć, powiedzmy…
– Łokieć, tak, Cassidy? – zarechotał Delacorte. – Trochę za dużo tego, co?
– Wykonał zdumiewająco niegrzeczny, jednoznaczny gest zaciśniętą dłonią.
Lucien i Cassidy rozdziawili usta.
Cisza niemal huczała. Ten żart był tak bulwersujący, że w pewnym sensie
przekroczone zostały granice.
I była to też jedna z najzabawniejszych sytuacji, jakich Lucien był
świadkiem.
W dużej mierze dlatego, że Cassidy mierzył Delacorte’a wzrokiem z
najbardziej jawnym zdumieniem, jakie kiedykolwiek widział na ludzkiej
twarzy.
– Nie – wydusił w końcu Cassidy tonem pełnym wyraźnego
niedowierzania i ogromnego zniecierpliwienia.
– Ile do tej pory wrzucił pan do słoja na przekleństwa, panie Delacorte? –
spytał łagodnie Lucien.
– Trzy funty dwadzieścia – przyznał Delacorte. – Ale czuję, że dzięki temu
z dnia na dzień staję się coraz większym dżentelmenem.
– Cóż, to nie ulega wątpliwości – odparł spokojnie Lucien.
Cassidy uśmiechnął się do Bolta.
Delacorte nadal był ożywiony.
– Cóż, mam remedium na łokieć, które mógłbym panu sprzedać, Cassidy.
Cuchnie jak świńskie łajno. Dobre na stawy i tym podobne. Ale mógłby pan
spróbować też akupunktury. Wbijają w pana igły, przez chwilę wygląda pan
jak jeż, i trzask, prask, po problemie.
– Delacorte, czy pan oszalał? – zareagował ostro biedny Cassidy. Jego
łatwowierność dostawała cięgi.
– Przysięgam na grób mojej matki.
– Ja na to nie przysięgnę, ale rzeczywiście, igły mogą zdziałać cuda –
wtrącił swobodnie Lucien. – Remedium znane od wieków, poddane próbie
czasu. On ma rację.
– Wiem, dokąd możemy się wybrać, żeby nas pokłuli na poczet naszych
dolegliwości. Zaliczymy mecz bokserski i pokłucie – powiedział Delacorte. –
Na kolację do pubu.
W to właśnie mieli skłonność wplątywać się mężczyźni pozbawieni
towarzystwa kobiet. Rozmowa w nieunikniony sposób sprowadzała się do
dźgania, bijatyk, strzelania i masturbacji, i do tłustych potraw.
– Wchodzę w to, Delacorte – oznajmił stanowczo Cassidy.
Wyglądało na to, że Amerykanin jest żądny przygód, ale w końcu nie mógł
być inny, skoro mieszkał w koloniach.
– Panowie, było mi bardzo miło, ale muszę już panów opuścić – oznajmił
Lucien, zanim zdążono go wciągnąć w boks i akupunkturę. – Jestem
umówiony.
– Udanej zemsty – krzyknął za nim radośnie Delacorte.

Widok ze szczytu wzgórza St.James nie zmienił się w ciągu dekady.


To tu stał on, od wieków najwyższy arbiter tego, czy ktoś jest
dżentelmenem, czy nim nie jest. Czy ktoś pasuje, czy też nie. Klub White’a.
To czysty cud, że go nie usunięto, ale zdawało się, że członkowie lubili mieć
w swoim gronie paru ekscentryków, bękartów i łajdaków. Dzięki temu czuli
się o wiele lepsi. A przecież on był synem księcia. Sam ten fakt stanowił, że
jego krew była o wiele bardziej błękitna niż krew większości mężczyzn
przestępujących próg White’a.
Zupełnie inną kwestią było to, czy do klubu wpuszczają duchy. Domyślał
się, że duchy mogą robić, co chcą.
Słynne wykuszowe okno rozświetlone było światłem lampy, a wnętrze za
szybą – spowite dymem wypuszczanym przez londyńską elitę.
Wszedł do tętniącego życiem klubu; ożywione rozmowy i wywołany nimi
szmer oznaczały, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, a właśnie na tym mu
zależało.
Ze spuszczoną głową przemknął przez salę i znalazł wolny stolik w
ciemnym kącie tuż przy ścianie, i usiadł w jednym z niewiarygodnie
wygodnych foteli.
Po chwili przeglądania pozostawionej przez wcześniejszego gościa gazety
wziął alkohol od przechodzącego kelnera. Znał tę twarz. Oczywiście, teraz
starszą. Jak on sam.
– Brandy – powiedział. Zatrzymał dłoń w delikatnym strumieniu światła
rzucanym przez kinkiet.
Kelner zaczął podawać mu szklaneczkę, a jego wzrok w naturalny sposób
powędrował do blasku złota okalającego jego palec.
I spoczął na sygnecie z wygrawerowaną literą „B”.
A później powoli powędrował w górę do twarzy Luciena.
Lucien patrzył na niego z całkowitą obojętnością.
Mina mężczyzny ani na chwilę się nie zmieniła, kiedy oddalał się do
innego stolika. Ale z pewnością nabrał podejrzeń.
Lucien uśmiechnął się do siebie.
Usłyszał śmiech lorda Cuttweilera – głośny ryk – z czegoś, co powiedzieli
jego kompani. Cutty zawsze był skory do śmiechu.
Exter powiedział, że Cutty będzie tu o tej porze, jak zawsze.
Lucien wstał od stołu i wolnym krokiem ruszył w tamtym kierunku, ze
spuszczoną głową, dopóki nie znalazł się przy stoliku Cuttweilera.
A wtedy spojrzał mu prosto w oczy na sekundę… dwie. Tyle wystarczyło.
Cuttweiler odskoczył, jakby oblano mu twarz kwasem.
A Lucien miał przyjemność widzieć, jak jego cera przybiera odcień
nieskazitelnie białych serwetek, a wtedy minął go i szybko zniknął za
drzwiami.
5
BOLT WRÓCIŁ!

Dot opuściła gazetę. To był autentyczny krzyk, to właśnie zdanie.


Odruchowo lekko się odsunęła.
Przeczytała je na głos w kuchni, a Helga i inne służące zgromadziły się
wokół, jak miały w zwyczaju.

Co palili wczoraj mężczyźni u White’a? Nie należałoby się dziwić, gdyby


ktoś zaczął podejrzewać, że swoje cygara zamienili na fajkę wodną.
Ponieważ co najmniej pięciu na ogół trzeźwych obywateli przysięgło, że
Lucien Durand, lord Bolt, ulubiony bękart, siedział przy stole za nimi,
czytając gazetę i popijając brandy.
Duchy nie piją brandy, panowie.
Czy zanosi się na to, że w Londynie zrobi się ciekawiej?

– No, cóż. Kazał przeczytać gazety – wymruczała Angelique.


Weszła po cichu do pokoju i stanęła za plecami Dot. Dot i pozostałe
służące speszyły się na jej widok.
W co grał lord Bolt? Wyglądało na to, że dla żartu albo z powodu jakiegoś
większego planu, wywołuje w mieście atmosferę nerwowego przerażenia
albo wygrywa fanfary. I było to albo złowieszcze, albo zabawne, w
zależności od punktu widzenia. Intuicja podpowiadała jej, że prawda leży
pośrodku.
Stamtąd, gdzie był wczoraj wieczorem, wrócił przed ciszą nocną, nie
robiąc zamieszania, o czym doniosła jej szeptem pokojówka, która przegrała
rzut monetą i była zmuszona usługiwać mu dziś rano. Angelique nie chciała
zbytnio dociekać, skąd bierze się ulga, którą poczuła. Odrobinę za mocno
przypominała radość, a radość była z pewnością niepotrzebnie wyraźnym
uczuciem.
– Czyż nie byłoby cudownie zobaczyć pani nazwisko w gazecie, pani
Breedlove?
– Wielkie nieba, Dot. Nie. – Angelique była zirytowana. – Nie należy
aspirować do tego, by pojawić się w gazetach czy plotkarskich kolumnach.
To wcale nie jest takie wspaniałe, na jakie wygląda. Powinnam mieć
nadzieję, że nikt z nas nigdy się w nich nie znajdzie. Tego rodzaju reklama
rzadko sprzyja interesom, i proszę, pamiętajcie o tym, że wasze zachowanie
tutaj i wszędzie indziej rzutuje na Wielki Pałac nad Tamizą. Więc gdybyście
mogły powstrzymać się przed chodzeniem do kasyna, byłybyśmy wdzięczne.
Wszystkie służące zachichotały.
Mięśnie w brzuchu Angelique nagle się zacisnęły. Przez lata wszyscy
traktowali lorda Bolta jako źródło rozrywki, krótki akapit do przeczytania
przy porannej owsiance. Jak musiał się czuć ze świadomością, że cały
Londyn wie, że jest odrzuconym nieślubnym dzieckiem księcia? Zdawało się,
że nie robi to na nim najmniejszego wrażenia. Ale kiedy pomyślała o swoim
pechu, złamanym sercu i wstydzie wystawionych na publiczne pożarcie i
zachowane dla potomności, nie była w stanie oddychać. Dziewczyna, którą
kiedyś była, bardzo zdziwiłaby się tym, jak bardzo kocha teraz to swoje
niezwykłe–zwyczajne życie.
– Moje panie.
Kiedy pani Breedlove odzywała się tym tonem, popadały w
zdenerwowanie, bo był służbowy. Była surowsza niż pani Hardy. Ale to też
lubiły. Wymagała od nich więcej i wierzyła, że posiadają wybitne
umiejętności. Dzięki temu czuły, że są częścią czegoś wielkiego, i że pani
Breedlove widzi w nich ludzi. To dzięki pani Breedlove Dot nauczyła się
lepiej czytać i wysławiać.
– Lord Bolt jest naszym gościem. Uznałyśmy, że się nadaje i pasuje do
towarzystwa w naszym ukochanym pensjonacie, dlatego też, podobnie jak w
przypadku pozostałych gości, będziemy szanować jego prywatność i nie
wspomnimy o nim żywej duszy spoza naszego domu. Czy to jasne?
– Tak, pani Breedlove – przytaknęły skwapliwie.
– Dziękuję. Jesteśmy wdzięczne za waszą dyskrecję. – Uśmiechnęła się do
nich. – A jeśli się dowiem, że któraś z was nadwerężyła jego zaufanie,
wyciągnę konsekwencje. – Zamilkła i utkwiła w nich spojrzenie, wymownie
unosząc brwi, żeby podkreślić swoją myśl. – A teraz wracajcie do pracy.
– Dyskrecja – powtórzyła bezgłośnie Dot, kiedy rozchodziły się zgodnie z
poleceniem, zapamiętując sobie to słowo, żeby kiedyś użyć go w zdaniu. –
Konsekwencje.

Wzmocniony zaskakująco znakomitym śniadaniem złożonym z idealnie


przygotowanych jajek, kiełbasy i herbaty lapsang souchong, wzruszająco i w
jakiś cudowny sposób dla niego zdobytej, w towarzystwie rozpromienionych
Delacorte’a i Cassidy’ego, energicznie wymachujących dłońmi
zakończonymi widelcami, milczących w skupieniu, z satysfakcją i
zachwytem, Lucien postawił sobie z cel pewną konkretną sprawę.
Wielki Pałac nad Tamizą stał pod numerem jedenastym na Lovell Street,
która nie była ulicą ważną, lecz alejką na uboczu odchodzącą od głównej
ulicy jak nitka wisząca u rękawa. Lśniąco biała fasada zdawała się raczej
cudem, biorąc pod uwagę podwójnie dotkliwą niegodziwość londyńskiej
pogody i londyńskiego węgla, a jednak wszędzie dookoła było czysto. Na tej
ulicy stały jeszcze tylko dwa budynki i mały pub pod nazwą, zdawało się,
Wilk I…, jak głosił podniszczony szyld.
Aż nagle zobaczył ją.
Sprawiała wrażenie bardziej ożywionej niż wszystko dookoła. Stała
zupełnie nieruchomo, jak zjawa w zielonej dziennej sukni z ciężkim szalem i
leciutką zmarszczką pomiędzy oczami. Wpatrywała się w coś z takim
skupieniem, że kojarzyła mu się z rozedrganą wskazówką kompasu.
– Pani Breedlove. Dzień dobry.
Obróciła się.
Minęła chwila, lekko zakłócająca spokojny upływ czasu, podczas której
żadne z nich najwyraźniej nie było w stanie się odezwać, jakby patrzenie na
siebie w zupełności im wystarczało.
Zielone tasiemki kapelusza miała starannie zawiązane przy uchu, a jemu
nagle zdały się strzałą, wskazującą miejsce, do którego powinien skierować
swoje wargi. Prosto do tego jedwabistego sekretnego miejsca, w którym bił
jej puls.
– Dzień dobry, lordzie Bolt. Jak widzę, dzień ma pan bardzo zajęty
straszeniem napotkanych ludzi.
Nie miała pojęcia, jak bardzo jej wyobrażenie pokrywało się z jego
rzeczywistymi planami.
– Naturalnie. Pogoda jest na to wymarzona. Dziś rano widziałem nie
jednego, ale dwóch dżentelmenów obsikujących boczną ścianę budynku po
drugiej stronie ulicy, i to był pewien omen. Tak jak widok dwóch kruków, i
inne takie.
Kącik jej warg uniósł się i westchnęła.
– Owszem, to dość nieprzyjemna scena, ale pańskie okno zapewnia sporą
ilość światła i cudowny widok na księżyc. Przy okazji, tym spostrzeżeniem
zapewne nie będzie chciał pan podzielić się wieczorem w salonie, w każdym
razie nie w tych akurat słowach.
– Nauczycielka na zawsze pozostanie nauczycielką. Nigdy nie przepuści
okazji do pouczania.
– Zgadza się.
– Może powinienem rzucać epitetami jeden za drugim, jednocześnie
wrzucając szylingi do słoja, tak, jak odrzuca się na bok skórki pieczonych
kasztanów.
Obserwował niedowierzanie, irytację, rozbawienie i swoisty podziw
połączone w jej minie niczym osobliwe zbiorowisko ludzi w salonie
pensjonatu. Mała zmarszczka znów utworzyła się pomiędzy jej brwiami.
Przyglądała mu się, jakby był cudem, zastanawiającym zjawiskiem
przyrodniczym, czymś, czego istnienia nigdy nie podejrzewała, dopóki nie
zobaczyła na własne oczy.
Z pewnością nie był to najgorszy sposób, w jaki można było być
obserwowanym.
– Bardzo ucieszymy się z dodatkowych wpływów. I ze sposobności, żeby,
być może, uściślić nasze zasady – odpowiedziała.
Uśmiechnął się.
Odwróciła się od niego, dość szybko, i znów patrzyła na to, czemu
przyglądała się wcześniej. Po chwili spojrzała z ukosa spod ciemnozłotych
rzęs i się uśmiechnęła. Odczuł ten uśmiech jak mocny, słodki kopniak w
splot słoneczny.
Jej górna warga była nieco węższa niż dolna.
Jej usta wyglądały jak dorodne jasnoróżowe serce.
Niebawem będzie musiał zrobić coś, żeby zaciągnąć panią Breedlove do
łóżka. Bo skoro już w tej chwili czuje takie pobudzenie, za parę dni będzie
szalał.
Ta myśl wprawiła go w podniebny nastrój.
Przeciągnął się rozkosznie i wziął głęboki oddech.
– Ach, ten port.
Tylko do pewnego stopnia był sardoniczny. Odwiedził dziesiątki miast na
całym świecie, ale szczerze kochał Londyn przepełniony wszystkimi jego
zapachami. Oceanu, potraw, odchodów, ludzi, zwierząt, węgla, gwałtownych
wiatrów od oceanu, życia. I tę piękną kobietę, która wydawała się nie
pasować do tego miejsca w porcie, a jednak miała w sobie coś, co kojarzyło
się z pierwszym kwiatem wschodzącym wczesną wiosną z nagiej ziemi.
– Och, tak, ten port. – Sparodiowała jego radosny ironiczny ton.
Wyczuwał, że nie uważała portu za wymarzone miejsce na dom.
– Nie miał pan przypadkiem jakiejś pilnej sprawy do załatwienia, lordzie
Bolt?
– Och, żadne sprawy nie odbędą się bez mojej obecności. Jeśli mogę być
na tyle zuchwały, zdaje się, że w ten piękny dzień stoi tu pani i z ożywieniem
wpatruje się w nicość, pani Breedlove. Przypomina pani Nelsona z lunetą na
pokładzie statku.
– Wpatruję się w ten fragment ziemi pomiędzy budynkami. I czekam na
Helgę z koszem, bo wybieramy się na targ. Pomywaczce należała się bura.
Jak zwykle.
– Helga to…
– Kucharka.
– Istotnie. Ma talent.
– Wie o tym.
Uśmiechnął się.
– A nasze wyśmienite posiłki są jednym z wielu powodów zadowolenia
gości z pobytu w Wielkim Pałacu nad Tamizą. – Odwróciła się do niego,
dobitnie wypowiadając słowa autoreklamy.
Kiwnął głową z przesadną powagą.
– Czy ten fragment ziemi ma jakieś znaczenie, pani Breedlove?
Kawałek gruntu, o którym mówili, okolony był kocimi łbami. Kiedyś
pośrodku najpewniej rosło drzewo. Teraz był nagi i wystawały z niego dwie
smutne wrzecionowate gałęzie. Z powodzeniem mogła to być gałąź
wyrzucona gwałtownie przez ocean i w czasie sztormu wbita w błotnistą
ziemię niczym trójząb.
Zawahała się.
– Wyobrażam sobie w tym miejscu ogród. Z ławkami i kwiatami. Być
może okolony niskim płotem z kutego żelaza, z furtką. Prowadzącą do
budynku, który chciałybyśmy kupić.
Znieruchomiał.
– Tego, który być może kupię ja.
– No, cóż – odparła pogodnie.
Przyglądali się sobie.
– To rzeczywiście fascynujące, pani Breedlove – stwierdził leniwie. –
Zdawałoby się, że mogła pani wspomnieć o tym wczoraj.
– Chyba mogłoby się tak zdawać – przyznała uprzejmie. – Dlaczego pan
go jeszcze nie kupił, lordzie Bolt?
– A dlaczego pani go nie kupiła?
Żadne z nich nie podjęło tematu. Lucien czekał na statek.
– Kupujący raczej się o niego nie zabijają – skwitował. – Zważywszy na
lokalizację. Więc jedno z nas najprawdopodobniej w końcu stanie się jego
dumnym właścicielem. Ale po co, do licha, potrzebny pani ten budynek, pani
Breedlove? Moim zdaniem jeden w porcie w zupełności wystarczy.
Westchnęła.
– Planujemy przekształcić go w aneks Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Delilah i ja uważamy, że to idealne miejsce dla szczęśliwych rodzin
spędzających w Londynie krótkie wakacje. Czy też dla londyńczyków
potrzebujących miejsca na czas napraw lub remontów w ich domach. Być
może z rozbieganymi dziećmi. Byłby… pełen życia. Może wręcz sielanki.
Było słychać, że jest rozmarzona.
– Cóż za zbieg okoliczności. Ja wyobrażałem sobie, że jest pełen pijanych
młodzieńców skorych przepuścić swoją fortunę. A więc bardzo podobnie do
miejsca pełnego rozbieganych dzieci.
– Pokoje na górze są idealne dla rodzin – dodała, jakby nic nie powiedział.
– Ja myślałem, że te pokoje byłyby idealne na nocleg dla dżentelmenów po
długiej, ciężkiej nocy spędzonej na grze w kasynie. Nazwałbym te pokoje…
pijany, bardziej pijany i najbardziej pijany.
Starała się powstrzymać uśmiech, ale przegrała tę bitwę.
– Rzeczywiście jest pan człowiekiem wizji.
Uśmiechnął się do niej. Wydawało mu się czymś niemożliwym, że była w
stanie powiedzieć naraz tyle takich rzeczy, że wyczekiwał następnej. Ale
milczała.
– Wielu przeżyłoby prawdziwy wstrząs, gdyby pojęło rozmiary mojej
ambicji.
– Szkoda, że nie wykorzystuje jej pan do czegoś bardziej wartościowego,
lordzie Bolt.
– A cóż może mieć większą wartość niż moje kasyno? Obsługa będzie
troskliwie opiekować się wszystkimi tymi młodymi mężczyznami
dochodzącymi do siebie po burzliwej nocy. Będzie bezpiecznie, wytwornie,
nikt nie zostanie okradziony ani zamordowany.
– Cóż. Rzeczywiście, młody mężczyzna chyba nie marzy o niczym innym.
Roześmiał się.
– Lordzie Bolt, mam do pana pytanie. Zważywszy, że jest pan obecnie
handlowcem, co pan właściwie wie, o ile w ogóle cokolwiek pan wie, na
temat prowadzenia kasyna, poza tym, że to wspaniałe miejsce do tego, żeby
stracić pieniądze?
– To dobry interes, tak się składa. Utrzymywałem z hazardu siebie i matkę
pomiędzy osiemnastym a dwudziestym trzecim rokiem życia, kiedy to
wrzucono mnie do Tamizy – odparł krótko. – Niestety, nikt nie chciał
zatrudnić mnie jako tancmistrza ani nauczyciela łaciny.
– Naprawdę próbował pan zostać tancmistrzem albo nauczycielem łaciny?
– Była zaskoczona.
Zbył to pytanie uśmiechem.
– Właściciele kasyn lubili moją sławę. Była dla nich niezłą reklamą, więc
okazywali mi wyrozumiałość, kiedy z czystej ciekawości wypytywałem ich o
prowadzenie kasyna. Jestem przede wszystkim sumienny, pani Breedlove.
Jej mina – coś pośredniego pomiędzy współczuciem, krytyką a podziwem,
walczącymi ze sobą – była oknem do jej myśli. Ale nie odpowiedziała.
– W porządku, mam zatem pytanie do pani. Po co kupować budynek
akurat teraz? Skoro dopiero co rozpoczęły panie działalność? Pytam jako
człowiek interesów nauczony oceny ryzyka.
Dziwnie się zawahała. Jakby próbowała znaleźć odpowiednie słowa albo
nie była pewna, co mu odpowiedzieć.
– Cóż. Pani Hardy stała się właścicielką nieruchomości pod numerem
jedenastym na Lovell Street, Wielkiego Pałacu nad Tamizą. Obecnie środki
wystarczają nam na więcej niż tylko na przeżycie. Ambicja wydawała mi się
kiedyś luksusem i nie miałam śmiałości żywić żadnych. Ambicja oznacza, że
człowiekowi się powodzi i może mieć nadzieję na coś więcej.
– I pani chce mieć nadzieję na coś więcej. – Nagle, z niewiadomego
powodu, poczuł wzruszenie.
– Chyba tak. – Sprawiała wrażenie rozkojarzonej. Po chwili wzięła się w
garść, jakby poczuła, że wyjawiła więcej, niż zamierzała. – A powozownia w
pobliżu byłaby taka przydatna…
– Oj, tak, Też o tym pomyślałem.
– … bo gdyby rodzina chciała wynająć powóz albo zostawić swoje konie,
miałaby przed sobą tylko krótki spacer.
– Ja myślałem o tym, żeby trzymać tam powóz, który odwoziłby do domu
dżentelmenów zbyt wyczerpanych, żeby podać adres woźnicy, czy też wrócić
do domu pieszo. Oczywiście, pod warunkiem, że tego domu nie przegrali.
Upajał się pełnym przerażenia rozbawieniem na jej twarzy.
– Ale… główną atrakcją jest sala balowa – dodał z zadowoleniem. Jakby
recytowali kwestie z jednego scenariusza.
– Zgadzam się. Marzeniem Delilah, to znaczy, pani Hardy, jest urządzanie
miłych koncertów, na których będzie mógł zaśpiewać każdy, kto jest w stanie
sformułować słowa. – Nie była tym zachwycona.
Na jego twarzy musiało się wtedy ukazać przerażenie.
– A pani ma inne pomysły?
– Ja myślałam… biorąc pod uwagę bliskość powozowni… i wygodnego
kwaterunku… mogłybyśmy od czasu do czasu urządzać za opłatą wieczory
muzyczne z prawdziwego zdarzenia. Może jakiś ładny sopran. Świetni
muzycy.
– Hm. Ma pani smykałkę do interesów. Świetny pomysł.
– Tak mi się wydaje.
– Znałem kiedyś parę dobrych sopranów.
– Nie wątpię.
Uśmiechnął się.
Na chwilę zapadła cisza.
Nie zdając sobie z tego sprawy z każdym zdaniem przybliżali się do siebie
coraz bardziej, jakby popychała ich ku sobie niewidzialna fala. Dzieląca ich
odległość zdawała się pulsować, a atmosfera była tak gęsta, że właściwie
można by ją schwytać w garść.
Och, jak też uwielbiał ten rozkoszny okres pomiędzy rodzącym się
pożądaniem a zwierzęcym jego zaspokojeniem; uwielbiał pełne niepokoju
wyczekiwanie, niepewność, a jednak pewność. Miał zamiar upajać się nim w
pełni, dopóki tu był. Wdowy idealnie nadawały się do roli przelotnej
kochanki.
– I zamierzam nazwać go Gniazdem Rozpusty Księżnej Brexford –
oznajmił łagodnie.
Zdumiona, otworzyła szeroko oczy.
Rozdziawiła usta.
A potem parsknęła śmiechem na całe gardło, ukazując wszystkie zęby, i,
dobry Boże, ten śmiech był najwspanialszą rzeczą, jaką w życiu słyszał.
– Och. – Wytarła oczy. – Och, jej.
Był w siódmym niebie. Dość niespodziewanie.
– Domyślam się zatem, że zna pani moją macochę.
– Kasyno jej się należy. Okropna z niej kobieta – wyznała z przejęciem.
– Nie wie pani nawet połowy, pani Breedlove.
Nie miał zamiaru jej oświecać. Był pewien, że zupełnie inaczej patrzyłaby
na niego, gdyby wiedziała to, co on podejrzewał.
– Nieustannie usiłuje wykraść nam kucharkę. A nasza kucharka dostała
bolesną nauczkę i nie będzie dla niej pracować za żadne pieniądze. Kiedyś
zwolniła też Dot.
– Dot? Czy to ta pokojówka o oczach jak pisklę sowy? Bogowie! Rano
postawiła w moim pokoju węglarkę tak, że drgała przez dziesięć minut,
jeszcze minuta, i miałbym rok życia mniej. Moja macocha chyba zawsze
miała nieskazitelny gust, jeśli chodzi o służących.
– Biedna Dot, widocznie wyciągnęła krótką słomkę, jeżeli to ona dziś rano
rozpalała u pana w kominku. Wszystkie pokojówki chyba darzą pana sporym
szacunkiem. Eufemistycznie nazywając to, że śmiertelnie się pana boją.
Pani Breedlove droczyła się z nim, co uznał za zwycięstwo. Kamień
milowy. Zapowiedź tego, co ma się zdarzyć, taką jak kruki czy sikający
mężczyźni.
Nagrodził ją uśmiechem.
A ona nagle znów lekko odwróciła głowę. Ten gest – to odwracanie –
przywodziło na myśl kobietę szczelniej otulającą się szalem, żeby zakryć
nagie miejsca. Gest obronny.
– Delilah ma dobre serce. A Dot przyszła z Delilah. Zostanie u nas chyba
na zawsze – stwierdziła zrezygnowana.
– To rzeczywiście przykra sprawa. Jednak pani wytrwałość i hart ducha z
pewnością pozwolą pani to znieść – ocenił z powagą.
Znów się do niego uśmiechnęła. W taki sposób, że poczuł się tak, jakby
właśnie otworzył szampana.
– Będzie pani potrzebować nie tylko żelaznego ogrodzenia, ale i kwiatów z
kutego żelaza, jeżeli chce pani, żeby przetrwały tu, przy porcie, pani
Breedlove.
– Sądzę, że powodzenie Wielkiego Pałacu nad Tamizą jest wystarczającym
dowodem, że cuda się zdarzają, lordzie Bolt.
– Ja uważam – odparł – że cudem jest pani dolna warga.
Znieruchomiała.
Jej oddech był nieco głośniejszy, jakby była wstrząśnięta.
Unosił się przy jej rozchylonych wargach jak mały biały duch przez kilka
sekund w mroźnym lutowym powietrzu.
Złapani w swoje płomienne spojrzenia stali nieruchomo. Zafascynowani.
Ostrożni.
Podmuch wiatru chwycił i szarpnął wstążkę jej kapelusza.
A wtedy on dostrzegł, że jej ramiona unoszą się i opadają, unoszą i opadają
w rytm jej szybkich oddechów.
Tryumfował.
Następny jego oddech był gorący i nierówny.
W końcu oboje odwrócili się, słysząc odgłos pośpiesznych kroków za
nimi.
– Najmocniej przepraszam, pani Breedlove, ta dziewczyna jest okrutnie
leniwa, ale to moja siostra, o, mój Boże, to… lord Bolt.
Położyła dłoń na sercu.
Helga była przystojną i nadzwyczaj wysoką kobietą, z rumieńcami na
policzkach, kosmykami siwych i złotych włosów i bicepsami, jakich
pozazdrościłby jej niejeden mężczyzna, wyrobionymi, z pewnością, przy
ugniataniu ciasta na chleb, dźwiganiu pieczonych szynek i mieszaniu
pysznych potraw. Owinęła się mocniej szalem.
– Pani z pewnością jest Helgą. Właśnie opowiadałem pani Breedlove, jak
smakowało mi śniadanie. Ma pani talent.
Pozostawił dwie oniemiałe, rozpromienione kobiety, i odszedł.

Bond Street, jak zwykle, tętniła od ogłuszających odgłosów mnóstwa


ludzi, powozów i koni, i – szczerze mówiąc – stęsknił się za tym. Zanurzył
się w tej atmosferze jak w kojącym morzu, pozwalając krzykom, śmiechom i
zażartym kłótniom przechodniów, piekarzy i straganiarzy zachwalających
krzykiem swój towar, unosić się i obmywać go. Ale głowę miał spuszczoną.
Dekadę temu było to jedno z jego ulubionych miejsc. Witryny sklepowe
niewiele się zmieniły. Był teraz, w przeciwieństwie do dawnych czasów,
nierzucającym się w oczy mężczyzną, a jego dzisiejszy plan – część
wielotorowego planu – wymagała anonimowości.
Minął zegarmistrza, u którego kiedyś naprawiał podarowany przez ojca
zegarek.
Miął lutnika tworzącego finezyjne instrumenty strunowe.
Minął jubilera, u którego ojciec kupił dla niego wyjątkowy sygnet, który
nadal nosił.
A kiedy zbliżył się do Oxford Street, zanurkował w zaułek pomiędzy
sklepem tytoniowym a pasmanterią i czekał. Exter zrobił należyte rozeznanie.
O wpół do dziesiątej żwawym krokiem przeszedł obok lord Cuttweiler –
uosobienie pogodnego samozadowolenia. Było go o dobre dziesięć kilo
więcej, niż kiedy ostatni raz przed laty widział go w nocy Lucien, ale nos
skierowany w niebo był niezmiennie ten sam. Złota końcówka jego laski
migotała i stukała wesoło w chodnik.
Lucien wynurzył się z zaułka i swobodnym krokiem ruszył wraz z nim,
bez słowa. Na ulicy panował taki tłok, że nikt nie zwracał uwagi, jeśli
potrącono go w łokieć.
Więc kiedy Cuttweiler spojrzał w lewo, musiał nim kierować jedynie
odruch, nic więcej. Zdawało się, że niczego nie zauważył.
A jednak jakiś pierwotny instynkt widocznie kazał mu zwrócić głowę w
tym kierunku raz jeszcze.
A gdy to zrobił, spojrzał prosto w oczy Lucienowi.
I stanął jak wryty.
Jakiś mężczyzna wpadł na niego i wymamrotał przekleństwo.
Lucien wpatrywał się w niego bez mrugnięcia powieką.
Szyja Cuttweilera drgnęła, gdy przełknął ślinę. I na oczach Luciena zrobił
się blady jak maślanka.
– O, Boże… Dobry Boże… Nie… proszę, nie… to nie może być… nie…
Nie. Nie. Nieeeeeee!
Lucien wątpił, żeby niewinny mężczyzna wycofywał się ukradkiem przy
każdym swoim „nie”, a ostatnie wydobył z siebie z jękiem
Cuttweiler obijał się o przechodniów w tłumie niczym kula bilardowa,
potykając się, obracając, chwiejąc, nie tracąc jednak równowagi, aż w końcu
wpadł tyłem na wózek straganiarza.
Piramida jabłek eksplodowała i rozsypała się wśród tłumu, pośród
wrzasków i obelg.
Na razie wystarczy, pomyślał Lucien z ponurą satysfakcją.
Podniósł z ziemi toczące się jabłko i wytarł je w koszulę.
A potem zniknął po cichu.
6

Pani Breedlove, gdyby przeniosła się pani bliżej ognia, łatwiej by mi było
panią sportretować.
Angelique podniosła wzrok znad robótki i spojrzała na krzesło
wskazywane przez panią Pariseau.
Niestety, „bliżej ognia” było określeniem nader trafnym. Krzesło
znajdowało się o wiele bliżej miejsca zajmowanego przez lorda Bolta. Z
książką w dłoni, wyciągając długie nogi, emanował zniecierpliwieniem.
– Ależ, oczywiście, pani Pariseau.
Lucien podniósł wzrok i pozdrowił ją uniesieniem brwi. Zatrzymał wzrok
na jej twarzy.
Ja wszystko zauważam, powiedział wcześniej.
Dzięki niemu w ciągu dnia złapała się kilka razy na tym, że opuszkiem
palca delikatnie muskała swoją dolną wargę.
Zdążyła zapomnieć rozedrganą, subtelną rozkosz, jaką skrywało to czułe
miejsce. Jeżeli odpowiednia osoba umiała je rozbudzić.
Zastanawiała się, czy na tym polega jego strategia.
Cudem jest pani dolna warga. Olśniewająco piękna kobieta. Być może
gdy przystępował do uwodzenia, rzucał tego rodzaju zwroty jak rozżarzone
węgle na słomianą chatę. Z rozmysłem, tu i tam. W takiej ilości, że chata w
końcu, powoli samoistnie stawała w płomieniach.
Myśl o tym, że to strategia, zatrzymywała jej palec z dala od warg przez
resztę dnia.
Pani Pariseau postanowiła sportretować po kolei każdego mieszkańca
Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
– Pana też chciałabym uwiecznić, lordzie Bolt – oznajmiła, obracając
krzesło, na którym usiadła Angelique. Jakby był trzylatkiem, któremu
obiecuje się łakocie.
– Każdy by chciał – skwitował odruchowo.
Nie podnosił wzroku.
Aż nagle, jakby poczuł złowrogie spojrzenie Angelique.
– Dziękuję, pani Pariseau – dodał. Z rozbawieniem. Sarkastycznie.
Pan Delacorte, Cassidy, Delilah i Dot pochłonięci byli dość absorbującą
grą w bierki, przerywaną raz po raz pełnymi ekscytacji okrzykami zawodu,
gdy usunięto niewłaściwą bierkę.
I to Delacorte, niecierpliwie czekając na swoją kolejkę, zadał pytanie, na
które odpowiedź chciała poznać Angelique, nie chcąc jednak, żeby Bolt
dowiedział się, że ona chce się dowiedzieć.
– Co pan czyta, lordzie Bolt?
Lucien podniósł wzrok i wypowiedział jedno słowo, które gwarantowało
pełną konsternacji, i być może nieprzerwaną już, ciszę.
– Poezję.
Cisza rzeczywiście zapadła.
Z pewnością była to ostatnia rzecz, jaką spodziewała się usłyszeć
Angelique, ale nie zamierzała oznajmić tego głośno.
Jeśli w pokoju znajdował się Delacorte, cisza nie mogła trwać długo.
– Nigdy bym się nie spodziewał! – Delacorte był zdumiony. – To dlatego
używa pan słów takich jak „nawiedzać” w kontekście, który nie ma nic
wspólnego z duchami? Tylko z tajemniczą marokań…
Fascynująco groźne, ostrzegawcze spojrzenie Bolta skierowane na
Delacorte’a sprawiło, że ugryzł się w język.
Angelique natychmiast ogarnęła ciekawość.
– Ale… dlaczego? – Cassidy zdawał się szczerze skonfundowany. – Nigdy
nie pojmę, jaki sens ma poezja. Zadawać sobie tyle trudu, siedzieć, rozmyślać
i pisać o rzeczach, kiedy można po prostu wyjść do świata i w nim być. Czuć
jego zapach. Smak. Dotykać go. Wspinać się. Żeglować.
Bolt wpatrywał się w Cassidy’ego bez wyrazu, ale wzrok miał skupiony i
rozbawiony. Angelique niemal słyszała jedną jego myśl: Amerykanie.
– W istocie, panie Cassidy. Ja ją jednak lubię, bo świat jest chaotycznym
miejscem, pełnym milionów rzeczy domagających się naszych myśli i uczuć,
a poezja zamyka je w schludnych dwuwierszach i strofach, które są jak
muzyka. Jest w niej coś kojącego, a w próbie tworzenia – coś
mistrzowskiego. I czuję, że pozwala się skupić na rymach i na obrazach. Nie
każdy poeta deliberuje na temat żonkili.
Angelique przyglądała mu się z zapartym tchem, mimowolną fascynacją i
niemal zdradzieckim, niepokojącym bólem, którego z całą pewnością czuć
nie chciała. Czy wzięła pani pod uwagę, że mogę, w rzeczy samej,
potrzebować pewnej pociechy? Przetrwał okropieństwa i trudy z
niezrównanym opanowaniem. Czym, o ile w ogóle czymkolwiek, umilał
sobie życie? Poza herbatą lapsang souchong, rzecz jasna, kasynami i
niezmiernie wygodnymi poduszkami tu, w Wielkim Pałacu nad Tamizą.
Odwrócił się do niej, jakby wyczuł sposobność, żeby napawać się jej
spojrzeniem.
Dopiero po chwili zdołała odwrócić wzrok i postanowiła, że na tym
miejscu go zatrzyma.
Nie jestem taka łatwa, ani naiwna, lordzie Bolt.
– Proszę nam trochę poczytać, lordzie Bolt, jeżeli jest pan tak miły –
krzyknął Delacorte.
Dot przewróciła cały stos bierek, usiłując wyciągnąć jedną, gdy wypadła
jej kolej, i musieli zacząć grę od nowa.
Bolt westchnął.
– Bardzo proszę, Delacorte.
I dźwięcznym, pięknym głosem zaczął czytać:

Lecz ach! głęboki ten, ukośny parów,


Z cedrów na wzgórzu zielonym osłona!
Przed nowiem w miejscu dzikim, pełnym czarów
I świętym – straszyć pchał obłędny narów
Dziewczę, co płacze kochanka-demona![1]

Niech to…!
Wszyscy byli dość mocno zaskoczeni.
Nikt nawet nie drgnął.
– Przed nowiem w miejscu dzikim, pełnym czarów – powtórzył łagodnie
Bolt. – Kojarzy mi się z tym salonem.
Angelique skulonymi palcami stłumiła coś, co mogło się okazać głośnym
śmiechem.
– Mógłby pan występować na scenie, lordzie Bolt, z takim głosem –
oceniła pani Pariseau.
– Owszem, gdyby pańskie kasyno nie wypaliło, zdecydowanie musi pan
rozważyć scenę – przyznała Angelique.
Uśmiechał się do niej. Miała w tej kwestii taką samą pewność jak co do
tego, że za oknem świeci słońce. Nie odważyła się spojrzeć. Byłoby to
proszeniem się o to słodkie ukłucie w okolicy serca, i, jeżeli miałaby być
szczera, także w okolicy lędźwi.
– Pani Breedlove, niech pani będzie łaskawa się nie śmiać, kiedy pani
pozuje. Usiłuję narysować pani wargi.
– A nie mogłaby pani naszkicować najpierw uszu?
– Uszy już mam. – Pani Pariseau była bezwzględna. – Bezustne twarze są
po prostu dziwaczne, moja droga.
Angelique westchnęła.
– Cóż, proszę bardzo. A tak w ogóle, lordzie Bolt, rozpoznaję Samuela
Taylora Coleridge’a – wymruczała przez zaciśnięte wargi. Buntowniczo
zerkając na panią Pariseau.
Starsza dama przerwała i uciszyła ją groźnym spojrzeniem.
– Zgadza się. – Był wyraźnie zaskoczony, że to wie. – Zaciekawił mnie, bo
słyszałem, że pisał w gorączce, więc wyszukałem jego wiersze. W malignie
widzi się niesamowite rzeczy.
Zapadła cisza.
– No, niechże pani już powie, moja droga. – Pani Pariseau westchnęła. –
Czuję, że koniecznie chce pani coś skomentować.
– A to fragment, który najbardziej przemawia do mnie, lordzie Bolt –
oznajmiła Angelique.

A każdy, słysząc, ujrzałby je wreszcie,


Każdy by wołał: „Wieszcza strzeż się! strzeż się!
Włos ma rozwiany, okiem iskry krzesze!
Krąg niech trzykroć go spowinie,
Zamknijcie oczy, trwożliwi,
Bo miodunką on się żywił,
A w jego usta rajskie mleko płynie”.[2]

Swoje wystąpienie zakończyła uniesieniem brwi.


Bardzo wyraźnie usłyszał słowa: „strzeż się, strzeż”, tak, jak chciała. Ich
wzrok się spotkał – spojrzenie lorda Bolta było roztańczone. Pozostał
zupełnie niezrażony. Jego wargi leciutko się uniosły.
Ku jej przerażeniu wyobraziła sobie, że przeciąga językiem po wypukłości
swojej dolnej wargi.
– Pani Breedlove, proszę nie pochylać tak nagle głowy, bo wyjdzie mi
bardzo dziwny podbródek. Wierci się pani jak dziecko.
Tym sposobem, ku uciesze lorda Bolta, Angelique została zmuszona, żeby
znów spojrzeć mu prosto w oczy. Wykorzystał swoją przewagę w niegodny
sposób, bez najmniejszego skrępowania patrząc jej w twarz.
Pani Pariseau z pewnością nie mogła mieć nic przeciwko temu, żeby
patrzyła z ukosa.
– Demony, strach – zastanawiał się Delacorte. – Zdaje się tak przerażający
jak horror, ten wiersz. Chyba chciałbym przeczytać cały. Na pamięć znam
tylko jeden, krótszy.
– Może nas pan nim uraczy, panie Delacorte – zachęciła go Delilah,
próbując odwrócić jego uwagę, bo potrzebowała nieco więcej czasu na
wyciągnięcie swojej bierki.
– Cóż. – Odkaszlnął, zaszczycony i lekko onieśmielony. – Proszę nie
oczekiwać tak imponującego wystąpienia, jak recytacja lorda Bolta, ale
postaram się najlepiej, jak umiem.
Wstał, położył dłoń na piersi i tubalnym głosem zaczął deklamować:

Sześć razy rozgrzewał swoje twarde żelazo


Które miękło w jej kuźni mniej więcej w minutę
Twardniało na nowo, gdy na nowo uderzał
Lecz po każdym zmięknięciu, coraz wolniej i wolniej.
Z głośnym bum, z głośnym bum, z głośnym bum, bum bum,
Z głośnym bum, z głośnym bum, z głośnym bum, hej, ho!

Wszyscy siedzieli z rozdziawionymi ustami, jakby szczęki wypadły im z


zawiasów.
Delacorte przyjął to za wyraz uznania, cały rozpromieniony. Jego uśmiech
zaczął powoli znikać, gdy zobaczył miny na twarzach słuchaczy. Zgorszenie,
przerażenie, pełna rozczarowania rezygnacja (Cassidy’ego) i rozbawienie
(Bolta).
To właśnie Bolt odezwał się pierwszy.
– Panie Delacorte, obawiam się, że to nie wiersz – poinformował
beztrosko. – Opowiada o kobiecie, której mężowi brakuje już wigoru, dlatego
spotyka się z młodym kowalem, żeby…
– Wszyscy chyba wiemy, o czym jest ta piosenka, lordzie Bolt, dziękuję –
przerwała mu stanowczo Angelique.
Delacorte się zgarbił i westchnął.
– Cóż. W takim razie mój brat sobie ze mnie zadrwił, gdy mnie tego
nauczył. Ile mam wrzucić do słoika?
– Pięćdziesiąt funtów – zażądał Cassidy. Udawał wzburzenie. – Bo teraz
przez pana przez parę tygodni będę chodził i nucił w myślach: „z głośnym
bum, z głośnym bum”, do licha.
– To bezprecedensowy przypadek – odezwała się łagodząco Delilah. – Ale
bez wątpienia to całkiem niestosowny wiersz w mieszanym towarzystwie.
Pani Breedlove i ja będziemy musiały później się nad tym zastanowić. Może
na razie pens, jak zwykle?
Delacorte znów westchnął, wstał i wrzucił pens do słoja od przekleństw.
Po nim Cassidy, który, jako człowiek honoru, z własnej woli wrzucił pens
za swoje „do licha”.
– Jeżeli skończyli panowie grać w bierki, panie Delacorte, panie Cassidy,
zapalimy cygaro i powiem panom wiersz, który można recytować w
mieszanym towarzystwie. Kobiety mdleją, jak go słyszą. – Było to
zaskakująco wielkoduszne zaproszenie ze strony Bolta.
Angelique podejrzewała, że nie był w stanie dłużej powstrzymać się od
przekleństw.
Delacorte i Cassidy nie mogli się doczekać chwili w męskim gronie.
Zerwali się na równe nogi.
Bolt podniósł się leniwie z krzesła i poprowadził osobliwą karawanę do
pokoju dla dżentelmenów.
– Wiersz brzmi tak:

Gdy stąpa, piękna, jakże przypomina


Gwiaździste niebo bez śladu obłoku:
Ciemność i jasność — każda z nich zaklina
W nią swój osobny czar, i jest w jej oku
To miękkie światło, które zna godzina
Nocy, gdy blaski dnia zagasną w mroku.[3]

– Rany… przepiękny, lordzie Bolt – wydusił Delacorte.


– Zgadzam się – wymruczał leniwie Bolt i wychodząc z salonu obdarzył
Angelique spojrzeniem namiętnym jak pieszczota. – Proszę nie zadzierać
głowy, pani Breedlove. Pani Pariseau pracuje nad pani brwią.
7

Lucien rzadko zapuszczał się na północną stronę Mostu Londyńskiego, ale


Exter powiedział mu, że tam właśnie powinien znaleźć się o drugiej po
południu. A ze wszystkich rzeczy, w jakich nauczył się pokładać wiarę –
rękojeści swojego miecza, pistoletach W.A. Jonesa, swoim uroku – sugestie
Extera stawiał najwyżej.
Lord Cuttweiler, już nie takim energicznym, pewnym krokiem – a jego
wygląd można by opisać nawet jako nieco zdenerwowany, jak zauważył
Lucien z ponurą satysfakcją – pojawił się w zasięgu wzroku.
Lucien czekał, aż Cuttweiler dotrze do miejsca, w którym stał on. A kiedy
złota końcówka jego laski błysnęła obok jego kryjówki, Lucien wyszedł i
krzyknął:
– Wreszcie!
Cuttweiler wzbił się w powietrze i obrócił jak pijane młyńskie koło,
wymachując naraz wszystkimi kończynami we wszystkich możliwych
kierunkach i wywijając laską w powietrzu, jakby celował w niewidzialnych
napastników.
– Aaa! Nie! Aaa! Aaaaaa!
Kilku przechodniów zmierzyło go podejrzliwie wzrokiem i przyspieszyło
kroku.
Lucien upajał się tym przedstawieniem przez jakieś cztery sekundy, a
potem się odezwał.
– Na miłość boską, nie posikaj się, Cuttweiler. Bo ta rozmowa będzie
jeszcze bardziej nieprzyjemna, niż bym chciał. Ja żyję. Nie jestem duchem.
Zamknij się.
Spokojny ton w końcu przemówił do Cuttweilera. Opanował się, przestał
wymachiwać rękami i wydawać przerażone wrzaski.
Przyjrzał się Lucienowi z osłupieniem i fascynacją.
Lucien dał mu na to ćwierć minuty i zadał sobie wiele trudu, żeby
wyglądać na znudzonego.
– Bolt. Cóż. Więc plotki są prawdziwe. Dobrze wyglądasz – ośmielił się w
końcu Cuttweiler. W swoiście ostrożny, przyjacielski sposób. Nieśmiało
pozwolił sobie na niepewny uśmiech.
Lucien przeszył go tak chłodnym, zdziwionym spojrzeniem, że cała
nadzieja odpłynęła z twarzy Cuttweilera, pozostawiając ją szarą.
Lucien pozwolił Cutty’emu oswoić się z tym spojrzeniem w milczeniu.
– Zamierzasz mnie zabić, Bolt? – Cuttweiler próbował się stawiać.
Spudłował o jakąś oktawę. Jego głos zabrzmiał jak pisk złamanego fletu.
– A dlaczego, uważasz, że zasługujesz na zabicie, Cutty? – zagadnął
rozmownie. – Masz coś na sumieniu? A może wolisz zginąć, niż znosić
nękanie do końca życia? Nagłe wyskakiwanie nie wiadomo, skąd? Nigdy,
nigdy nie będziesz wiedział, gdzie mogę się pojawić. Jestem skory zrobić
albo jedno, albo drugie.
Cutty obmyśliwał, jakie ma wyjście.
– Cóż, umierać nie chcę na pewno. – Głos zaczął mu drżeć.
– Nikt nie chce, Cutty – odpowiedział Lucien z udawanym współczuciem.
– Nikt nie chce. To znaczy, ja z całą pewnością nie chciałem. A jednak byłem
sobie szczęśliwie pijany, wracałem z klubu do domu z jednym z moich
najdroższych przyjaciół – to znaczy, z tobą – aż nagle usłyszałem twój głos:
teraz…
Grdyka Cuttweilera zafalowała, gdy przełknął ślinę.
– … i nagle te dwa kundle, dwóch brutali, zjawia się nie wiadomo skąd,
chwytają mnie za ręce i nogi, nim zdążę wyjąć broń i wrzucają do wody.
Niesamowita sprawa. – Zmarszczył brwi w udawanym zadziwieniu. – Można
by pomyśleć, że wszyscy zaangażowani chcieli, żebym zginął.
Wypowiedział te słowa z lodowatą zaciekłością, każde podkreślając
stuknięciem swojej laski.
Cuttweiler krzywił się za każdym razem.
Zrobił się zielonkawy wokół warg. Jąkając się, dukał suche słowa.
Bataliony kropli potu zgrupowane na linii włosów zaczęły staczać się po
twarzy.
– Straszna rzecz, Lucien. Byłem zrozpaczony. Próbowałem cię ratować. Ja,
eee, wołałem pomoc, naprawdę.
Lucien prychnął.
– Daj spokój, Cutty, nawet to kłamstwo nie jest przekonujące.
Przez chwilę stali w milczącym pacie. Cutty zdawał się uwięziony w
bezlitosnym spojrzeniu Luciena.
– Jeżeli zamierzasz mnie zabić, wolałbym, żebyś raczej z tym nie zwlekał,
Bolt – powiedział. Z wielkim szlachetnym cierpieniem. Jego głos był teraz
ochrypły.
– Dlaczegóż to miałbym cię zabić? Masz nieczyste sumienie, Cutty? Stoją
tu dwaj mężczyźni i tylko jeden z nich jest mordercą. Podpowiedź: nie jestem
nim ja.
Przy nosie Cuttweilera ciągnęły się dwa wgłębienia i Lucien widział małe
włoski drgające w nich przy płytkim oddechu.
– Nawet kiedy strzelałem do człowieka w pojedynku, celowałem tak, żeby
go nie zabić.
– Lucien…
– Nawet kiedy dźgnąłem śmiertelnie pirata wdzierającego się na statek, na
którym byłem, nie było to morderstwo, zważywszy, że chciał mnie zabić. Z
pewnością umiem to zrobić na kilka sposobów, ale nie jest to przyjemne, i
nieszczególnie łatwo zabić człowieka, Cutty, jeżeli nie jest zły. O mnie
można powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to. Chociaż… – Lucien
bębnił palcami w brodę. – Chyba łatwiej kogoś zabić, jeżeli wystarczy
powiedzieć: teraz.
Cutty mrugał, słuchając wszystkich tych słów, jakby były bombardującymi
go kulkami gradu.
A potem znów zamilkł.
Chęć walki go opuściła. Ale też, przede wszystkim, nie cechował się
zbytnią walecznością. Czekał na zakończenie tego spotkania jak na swoją
kolej na szubienicy.
– Dlaczego, Cutty? Tego chcę się dowiedzieć. A potem porozmawiamy,
jak to zadośćuczynisz.
Czy jakieś słowo brzmiało tak złowrogo jak „zadośćuczynisz”? Nie
ulegało wątpliwości, że Cutty się skrzywił.
– Lucien, od tamtej nocy nie mogę spać. Wyrzuty sumienia dręczą mnie
jak zaraza. Tęskniłem za twoim towarzystwem. To nie było tego warte. To
nie było tego warte. – Zdawał się mówić szczerze. Nie miał w sobie
subtelności pozwalającej na wymyślanie przekonujących kłamstw.
– Domyślam się, że czujesz się tak teraz dlatego, że morderstwo ci nie
wyszło.
Cutty odwrócił twarz w kierunku wody. Pewnie zastanawiał się, czy może
lepiej do niej wskoczyć, niż tak tu stać.
Luciena zaczynała męczyć ta rozmowa. Kiedyś uważał tego człowieka za
przyjaciela, choć nie wiedział, dlaczego, poza tym, że słowo „przyjaciel”
niewiele wtedy dla niego znaczyło – określało chyba po prostu kogoś, z kim
można się upić, uprawiać hazard i opowiadać sobie sprośne anegdoty o
kobietach. Z Cuttym można się było pośmiać, i nie zważał na to, że Lucien
jest narwanym bękartem, a to też miało znaczenie.
To był wyjątkowo piękny dzień. Białe jak piórka chmury wisiały nad nimi
na błękitnym niebie; tafla rzeki w słońcu zdawała się oślepiająco, perliście
srebrna.
– Czyż to nie ironia, że staliśmy dokładnie tu, nad wodą, kiedy
widzieliśmy się po raz ostatni? Nie mam oporów, żeby wyrządzić ci lekką
krzywdę, aby uzyskać odpowiedzi. Może pchnąłbym cię za brzeg. Podoba mi
się ta poetycka wizja. Poszedłbyś na dno jak kamień. Widać, że moja śmierć
tak cię przygnębiła, że od tamtej pory nie mogłeś nic przełknąć.
Lord Cuttweiler westchnął cicho.
– W porządku – odpowiedział w końcu. – Rób, co chcesz, Lucienie.
Rozumiem. Zasługuję na to. Wiem, jakim jestem człowiekiem, i ty też to
wiesz – słabym. Ale byłem zdesperowany. Wiedziałeś, w jakich tkwiłem
długach. Doprowadziłbym do ruiny moją rodzinę, perspektywy, przyszłość,
co za wstyd. Bolt, ona spłaciła moje długi.
Lucien zamarł.
– Ona…
Ale wiedział. Wiedział chyba od zawsze.
Jednak domyślać się, a usłyszeć, to dwie różne rzeczy.
– Twoja macocha. Księżna. Przysłała do mnie posłańca i powiedziała, że
spłaci moje długi w zamian za to, że idąc z tobą nad rzeką krzyknę „teraz!”
dokładnie o tej poprze w nocy. I choć nic nie zostało powiedziane wprost,
chyba rzeczywiście wiedziałem, co ma się wydarzyć. Nie byłem w stanie o
tym zapomnieć, Bolt, i taka jest prawda. Nie jestem złym człowiekiem. Może
słabym łajdakiem. Ale nie złym.
Lucien stał nieruchomo.
Słysząc potwierdzenie swoich podejrzeń nie poczuł ulgi, jakiej oczekiwał.
Nie obwieszczało oczyszczającego poczucia tryumfu. Smutek, mimo
wszystko, był zaskoczeniem.
Liczyło się jednak to, że te słowa padły.
Księżna – dawna lady Medger – wdarła się do życia księcia wiele lat temu
i bezwzględnie wymiotła z niego wszystko, co miało związek z Lucienem i
jego matką. Najwyraźniej zamierzała być w tej kwestii jeszcze
skrupulatniejsza, niż Lucien przypuszczał.
– Ale napisała do ciebie, Lucienie, pamiętaj. Błagała, żebyś zachowywał
się – jakie to słowo tak nas rozbawiło? Ty, ja i Hallworth ryczeliśmy ze
śmiechu, aż wyrzucono nas z Pałacu Szubrawców.
– Przykładnie – odpowiedział Lucien mimowolnie. – Chciała, żebym
zachowywał się przykładnie.
Rzeczywiście do niego napisała. Oznajmiła, że ojciec nie chce mieć z nim
nic wspólnego, byłby niezadowolony, że ona do niego pisze i nie spotka się z
nim, nawet, gdyby Lucien próbował się z nim skontaktować. Ale jeżeli
Lucien ma resztki przyzwoitości – tak to ujęła – powinien postarać się, żeby
nie pisano o nim w gazetach, żeby oszczędzić wstydu księciu i księżnej
Brexford oraz ich małemu synowi.
– Nie mam pewności, czy chciała cię utopić, Loos – wyznał cicho Cutty. –
Może tylko lekko przestraszyć. Może zmusić, żebyś na jakiś czas wyjechał.
– Wiesz, kim byli ci mężczyźni, którzy mnie schwytali? – spytał z
roztargnieniem. Myślał gorączkowo.
– Nie – odpowiedział Cutty.
Lucien mu wierzył.
Wpatrywali się z Cuttym w wodę w dole w pewnej dziwnej harmonii. Bez
wątpienia ta wiedza rzeczywiście dręczyła Cutt’ego, a wyznanie przyniosło
mu ulgę. Lucien nie miał dla niego litości. Był ostatnim człowiekiem skorym
do przebaczenia.
A jednak dziwnie poczuł, że wcale nie obchodzi go to, co zrobi teraz
Cutty.
Lucien, zasadniczo, nie był ponurym człowiekiem. Aby uwolnić się od
niespodziewanie przytłaczającej posępności, zaczął szukać w myślach
pociechy, i, ku jego zaskoczeniu, powędrowały one do pani Breedlove.
Wyobraził sobie, jak stoi i patrzy na kij w ziemi przed Wielkim Pałacem nad
Tamizą, lekko marszcząc brwi, odważnie snując swoje skromne marzenie o
przyszłości, gdy on stał tutaj i załatwiał paskudne, niedokończone sprawy z
przeszłości.
– Niczego nie udowodnisz – stwierdził Cuttweiler po chwili. W jego głosie
było słychać zmęczenie, a nawet współczucie.
– Wiem.
Znów cisza.
– Zabawne jest to, Loos… wszyscy tak lubili powtarzać, że masz diabelską
krew i co nie tylko, a my się z tego śmialiśmy… Ja myślę, że diabelską krew
ma ona.

Zostawił Cuttweilera przy rzece, rzucając mu na odchodnym ponure


ostrzeżenie:
– Dam ci znać, jak możesz to zadośćuczynić, Cutty. Wróciłem do Londynu
na dobre. Niech ci nie przyjdzie do głowy powiadamiać księżnej, bo się o
tym dowiem.
Bo Cutty zasługiwał co najmniej na to, żeby zupełnie zepsuć mu dzień.
Cutty przysiągł, że zachowa się przykładnie. Najwyraźniej pogodził się z
koniecznością jakiejś rekompensaty.
A jednak Lucien nie był pewien, czy skontaktuje się z Cuttym. Nie był
pewien, czy jest gotowy na to, żeby pozwolić Cutty’emu zamknąć ten
rozdział na dobre: „a więc z głowy, sprawa załatwiona!” Zasługiwał na życie
w napięciu do końca swoich dni. Ale to by znaczyło, że byłby obecny w
życiu Luciena do końca jego dni. Lucienowi skojarzyło się to z oporem przed
odcięciem zajętej gangreną nogi.
Właśnie zdjął jedną rękawiczkę z taką wściekłością, jakby to ona była
powodem ponurego nastroju, który oblepił go cienką warstwą, gdy dostrzegł
panią Breedlove stojącą w oknie najbliżej półpiętra, w jednej dłoni ściskającą
odsuniętą zasłonę.
Stanął jak wryty, jakby zamiast zmysłów miał zaprzęg opornych koni.
Popołudniowe słońce oblewało ją bursztynem. Minę miała tak tęskną,
niemal rozmarzoną, że przypominała raczej malowany akwarelą portret
Angelique Breedlove niż samą kobietę z krwi i kości. Była tak bardzo
pogrążona w rozmyślaniach, że nie zauważyła jeszcze jego obecności.
O kim, czy też o czym, myślała?
Przeszyło go zuchwałe, irracjonalne uczucie: chciał, żeby był to on.
Właściwie, gdyby w tej chwili mógł wybrać jakąś nadprzyrodzoną moc –
latanie, niewidzialność, czy możliwość cofnięcia czasu, żeby nigdy nie
znalazł się w Tamizie – dla tej tylko chwili wybrałby możliwość wywołania
takiej miny na jej twarzy.
Stał nieruchomo, z jedną dłonią nagą, drugą w rękawiczce, z jedną nogą na
półpiętrze, drugą na schodach. Wstrzymywał oddech. Przekonanie, że całe
piękno i wdzięk zostaną mu odebrane, trzymało go w bezruchu.
– Pani Breedlove – odezwał się cicho.
Wypuściła zasłonę i odwróciła się.
Nim się zreflektowała, dostrzegł coś, co skrywało się pod jej rezerwą:
swoistą dziką radość i żar.
Nie był w stanie się powstrzymać: przysunął się ku nim, jak do promienia
światła w ciemnej piwnicy.
Cieszył się, że zdążył zdjąć tę jedną rękawiczkę, bo następne chwile
wypełniły się szokującymi drobnymi rozkoszami: jej satynowym policzkiem
przy jego nagiej dłoni, ciepłem jej głowy przenikającym jego dłoń,
jedwabistymi włosami, w które wplótł palce i pociągnął leciutko do tyłu.
Przez ułamek sekundy była sztywna z zaskoczenia.
W następnej zobaczył, że oczy zachodzą jej mgłą i ciemnieją, aż w końcu
się zamykają, tuż przed tym, gdy jego wargi dotknęły jej warg.
O, Boże. To pierwsze doznanie podziałało na krwiobieg niczym opium i
pozbawiło go tchu. Uległość jej warg rozchylających się pod jego wargami,
słodki, satynowy żar, żądza równa jego żądzy, łagodne poddanie się jej ciała
topniejącego przy jego ciele. Jęknął cicho.
Objęła go, a on obrócił ich oboje, aż jej plecy znalazły się przy ścianie, i
oparli się o nią. Zsunął dłonie i objął jej pupę, i przycisnął ją do swojego
twardniejącego członka, a odgłos, jaki z siebie wydała, cichutki, ochrypły,
niemal zdumiony jęk rozkoszy, wyzwolił w nim dzikość. Przesunęła się i
zaczęła o niego ocierać; zanurzyła palce w jego włosach i ten pocałunek, tak
po prostu, przez parę chwil czy raczej upojną, cudowną wieczność, był
niebezpiecznie zmysłowy.
Całował ją tak, jakby jej nagie nogi już spoczywały na jego ramionach, a
pod nimi skrzypiał materac. Kusiło go, żeby zadrzeć jej spódnicę i rozpiąć
guziki swoich spodni, i przez chwilę myślał: tak, tak, uda nam się to zrobić w
dwadzieścia sekund. A właściwie, co z tego, gdyby nawet ktoś nas zobaczył.
To musiało się skończyć.
I jakby jej przyszła do głowy ta sama myśl w tym samym czasie, jakoś,
zgodnie, wysiłkiem woli, której posiadania nie był świadomy, przerwali
pieszczotę. Oderwał wargi od jej ust. To było jak rozerwanie. Jego zmysły
były rozwścieczone, że to szaleństwo rozkoszy dobiegło końca. Miał
wrażenie, że każda komórka jego ciała protestuje.
Był rozdarty pomiędzy tym, czy nadal mieć zamknięte oczy i pozostać w
wirującym świecie tego pocałunku, czy je otworzyć i przekonać się, co ten
pocałunek zrobił z nią.
Otworzył je.
Ona odkaszlnęła.
– Nie powinien był pan tego robić.
Przez chwilę w ogóle nie docierały do niego te słowa. Bo jedynym
logicznym zdaniem po tym pocałunku wydawało się pytanie: czyj pokój?
Jej głos był jak przetarty aksamit. Ton miała spokojny. Niemal skruszony.
Spojrzała na niego w górę. Ostrożnie. Z zaciekawieniem. Być może
zastanawiając się, jak jej pocałunek podziałał na niego. Oczy nadal miała
zamglone.
Wahał się. Nie za bardzo wiedział, co chce zrobić z tymi słowami.
– Ale było miło – odezwał się ostrożnie. Było to jednocześnie stwierdzenie
i pytanie. Przestraszył się, słysząc swój ochrypły głos. Jakby obudził się z
długiego, długiego snu. Kompletnie nieadekwatne słowo. – Dobrze.
Przez chwilę trwali w milczeniu.
Angelique wysunęła się z jego ramion i odsunęła na taką odległość, żeby
znaleźć się poza jego zasięgiem.
Choć nie ulegało wątpliwości, że żadna odległość nie jest dla nich
bezpieczna.
W końcu wzięła głęboki, rozedrgany oddech. Który okazał się
zadowalającą odpowiedzią. Aż nagle jej broda opuściła się dwukrotnie w
smutnym skinieniu. I to było jeszcze lepsze.
– Mimo wszystko.
Tylko tyle powiedziała.
„Mimo wszystko” nie stało na przeszkodzie.
– Jeżeli ma pani… obawy… przed zaangażowaniem… żadne z nas nie jest
prawiczkiem, pani Breedlove. Ani młodzieniaszkiem. Wolno nam czerpać
przyjemność stąd, gdzie ją znajdujemy, więc nic nie stoi na przeszkodzie.
Jej oczy otworzyły się szeroko.
A potem rozdziawiła usta.
Wpatrywała się w niego z czymś w rodzaju zadziwienia.
Aż nagle stłumiła zaskoczony śmiech, jakby nie mogła wybrać pomiędzy
rozbawieniem i złością.
– Och, niech pan mówi mi więcej równie romantycznych rzeczy.
Nagle ogarnęła go podejrzliwość.
– Ja tylko… Chyba nie chce pani… nie myśli pani… To znaczy, zaloty i
całe te idiotyzmy są dla…
Niech to szlag. Kiedy ostatni raz z jakiegoś powodu się jąkał?
Zamilkł. Zacisnął wargi.
– Prawiczkami? – Biło od niej lodowate, ironiczne rozbawienie.
Ależ słodko musiały brzmieć jej nagany, gdy była guwernantką. Jego
dłonie zrobiły się lodowate i był pewien, że erekcja za parę chwil pozostanie
tylko mglistym wspomnieniem.
Czyżby zupełnie źle ją odebrał? Czy teraz przyjdzie mu zmierzyć się o
świcie na pistolety z legendarnym kapitanem Hardym za to, że splamił jej
honor? Czy pistoletem zostanie zmuszony, żeby się z nią ożenić?
Nie. Nie mylił się. Będzie walczył do końca, bo widocznie walka była jego
przeznaczeniem.
– Przepraszam, jeżeli zachowałem się nieelegancko. Ale z doświadczenia
wiem, że każdy pocałunek coś mówi. Ten od razu mi wyjawił, że doskonale
pani wie, do czego prowadzą pocałunki, i że pani nie tylko się z niego
ucieszyła, ale też o nim myślała. Całowała mnie pani tak, jakby
podejrzewała, jak byłoby nam miło, gdybyśmy trafili do łóżka.
Jej oczy otworzyły się szeroko, a rysy twarzy jakby wyostrzyły pod
wpływem nagłego przypływu emocji. Jej dłoń powędrowała do góry, lekko,
dziwnie, jakby chciała zakryć twarz.
Angelique Breedlove z całą pewnością wolała pozostać niełatwą do
przejrzenia.
Z powrotem opuściła dłoń.
Milczała.
– W porządku – powiedziała cicho. W końcu. Drwiąco.
Zamknął na chwilę oczy i wypuścił powietrze – nawet nie wiedział, że
wstrzymywał oddech.
– Naprawdę nie miałem zamiaru pani obrazić. Proszę mi wybaczyć, jeżeli
tak to pani odebrała. Miałem na myśli tylko to, że nie jesteśmy już dziećmi i
możemy rozmawiać jak dorośli, jak kobieta i mężczyzna, którzy siebie
pragną, i nie musimy wdawać się w ten rodzaj gierek i rytuałów, które…
– Lordzie Bolt. – Jej głos był cichy i stanowczy. Rozbawiony. A teraz
nieco zirytowany. – Może pan skończyć z tym samobiczowaniem. Doskonale
zrozumiałam, co miał pan na myśli. Uspokoję pana, że nie jestem
zainteresowana zalotami, ani żadnymi innymi rzeczami. Z doświadczenia
wiem, że zaloty są dla mężczyzn środkiem do celu i im wychodzą z
korzyścią, mnie nigdy. Nawet jeżeli istnieją… pewne zalety…w trakcie.
Lucien znieruchomiał. Zahipnotyzowała go szczególnie liczba mnoga: dla
mężczyzn. Zalety. Nie słynął z powściągliwości, ale nagle, dziwnie, nie miał
śmiałości zadać żadnego z tysiąca pytań, które go dopadły. Odpowiedziami
byłyby luźne historie na temat innych mężczyzn. Widmo nieznanych
mężczyzn nagle stało się niepożądane.
A nie przypominał sobie, żeby, jeszcze sekundę przed tym, jak pocałował
panią Breedlove, miało to dla niego jakieś znaczenie.
Z kim się pani spotykała? Komu nie udało się pani zdobyć, kto panią
rozczarował? Czyżby to pani mąż?
– Zalety, mówi pani? – powtórzył w końcu, z namysłem. – I kto tu jest
romantyczny?
Nieprawdopodobne, ale mimowolny uśmiech pojawił się w jednym kąciku
jej ust i powoli zaczął rozciągać się na drugi.
Co to za kobieta, która jest w stanie pozbawić go tchu i zaćmić umysł
uniesieniem jednego kącika warg.
– Od tej pory kiedy usłyszę słowo „zalety”, będę podniecony, pani
Breedlove.
– Może pan to potraktować jako mój prezent dla pana, lordzie Bolt.
Uśmiechnął się blado.
Zapadła krótka niezręczna cisza.
Odkaszlnął.
– Mogę spytać, czy to dlatego… że pani… eee, uczucia są obecnie w kimś
ulokowane? – odezwał się z trudem, absurdalnie. I dziwnie ochryple. Krótko
mówiąc, jak każdy naiwniak, który musi zastanawiać się nad swoją
atrakcyjnością.
Pożałował tych słów jak tylko wyszły z jego ust.
Wpatrywała się w niego.
– Nie – odparła, niemal skonsternowana. I znów lekko zirytowana. Jakby
nie zdołał pojąć jakiegoś kluczowego zagadnienia.
Był niebezpiecznie blisko zarumienienia się.
Przypuszczał, że „nie” jest lepsze niż „tak”.
Na pewno?
Nie znaczyło to wcale, że to prawda. Pomyślał o tym Amerykaninie
Cassidym, z jego chropowatą uprzejmością i szczerzeniem zębów.
– Więc to tylko ogólna uwaga na temat… – Niech to diabli. – …
żywiołowego seksu…
– Nawet pański spory urok nie jest wystarczającą pokusą, żebym
ryzykowała moją z trudem wypracowaną równowagę.
Podejrzewał, że ten komplement ma odwrócić jego uwagę. Jak kość
wołowa rzucona denerwującemu psu. A jednak zwrot „z trudem
wypracowaną” jego uwagę przykuł. Bo była to jedyna rzecz najbliższa
skargi, jaką usłyszał z jej ust. Choć nie była skargą, lecz raczej
niespodziewanym zwierciadłem jej duszy.
– Cóż, najwyraźniej mój urok nie jest wcale tak nieodparty, za jaki go
uważałem – powiedział w końcu. – W takim razie zamierzam się upić i
rozmyślać.
– Tradycyjny sposób na uporanie się z druzgocącym rozczarowaniem, jak
mniemam.
Nadal była piękna i nadal mówiła takie rzeczy – które go zachwycały, choć
zdecydowanie go odrzuciła – i to zdawało mu się zbyt okrutne.
Po chwili zrobiło się jeszcze gorzej.
– Byłoby mi bardzo miło, gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi, lordzie
Bolt.
Była zatrważająco szczera.
Cisza rozlewała się jak plama.
– Przyjaciółmi? – wydusił w końcu, głosem przypominającym skrzek,
jakby wyciągnęła przed nim srebrną tacę, na której leżały jego własne jądra.
– Och, proszę dać spokój – odezwała się łagodnie. – Nie ma powodów, by
dramatyzować. Przyszło mi do głowy, że przydałby się panu przyjaciel.
Nawet, gdyby miała nim być kobieta. – Ostatnie słowo było pełne ironii.
– Przydałby mi się taki przyjaciel, który pospieszyłby mi na pomoc z
pistoletem, pani Breedlove. Taki, który będzie stał przy moim boku w
kasynach i na torze wyścigowym, i dodawał mi zapału. Odwodził mnie od
pojedynków, gdyby mnie poniosło. Tego rodzaju przyjaciel.
– Przypuszczam, że byłabym świetnym sekundantem, gdyby pojedynek
okazał się nieunikniony.
Jakoś bez trudu był w stanie wyobrazić ją sobie, jak chłodno sprawdza i
ładuje pistolet i mu go wręcza.
– A umie pani strzelać?
– Tak się składa, że umiem. Kapitan Hardy nalegał, żebyśmy się nauczyły.
To też niespecjalnie go zdziwiło.
– Nawet Dot? – Musiał o to spytać.
– Nawet Dot.
Zamilkł na chwilę, wyobrażając ją sobie.
– Wszystko pięknie, ładnie, ale mnie potrzebny taki przyjaciel, który
zainterweniuje, gdyby wpadło mi do głowy kiedyś coś tak szalonego, jak
małżeństwo. I będzie udzielał sercowych porad. I co wtedy? – odparł.
Niemal natychmiast pożałował, że to powiedział. Dziwne, ale głównie
dlatego, że wydało mu się, że mógł ją tym zranić.
– Jako pańska przyjaciółka będę gotowa panu doradzać – odpowiedziała
stanowczo. Łagodnie.
Zmrużył oczy.
– Więc sporo pani wie o romansowaniu?
– Wystarczająco, jak sądzę.
– Przypuszczam, że w przyjaźni jest pani równie dobra jak… we
wszystkim innym… pani Breedlove.
Nie wstydził się spojrzeć ukradkiem na jej wargi. Ze wszystkich
niesprawiedliwości, jakich zaznał w życiu, świadomość, że być może już
nigdy więcej jej nie pocałuje, plasowała się niemal najwyżej.
– Prawdę mówiąc, ja się uczę, jak być dobrym przyjacielem. A skoro ja
jestem do tego zdolna, pan również. Przecież mnie pan lubi.
– Jest pani do zniesienia.
Jej ulotny uśmiech był pewny i szczerze zadowolony.
Niech to szlag.
Naprawdę ją lubił.
Być może nie powinno go to aż tak dziwić. „Lubienie” zawsze wydawało
mu się dość bezpłciowym słowem. Teraz dotarło do niego, że to słowo składa
się z detali. Nie mógł się doczekać, żeby usłyszeć słowa z jej ust. Cieszył się
zaskoczeniem, jakie wywoływały w nim jej reakcje. Jej zdanie było dla niego
ważne. Przebywanie w pokoju, w którym się znajdowała było przyjemniejsze
niż przebywanie w pokoju, w którym jej nie było.
Ale wszystkie jego zażyłości z kobietami przypominały do tej pory…
transakcje. Obciążone strategią czy rytuałem, czy też przygniatane ciężarem
oczekiwań.
Nagle, niespodziewanie i absurdalnie, poczuł się lekko onieśmielony. I
zaintrygowany. Jakby on był nowicjuszem, ona nowicjuszką, i jakby
wszystko było nowe.
Wcale nie tego od niej chciał. Ale skoro tylko to miała zamiar zaoferować,
niegrzecznie byłoby odmówić.
– W takim razie, postanowione. Jesteśmy przyjaciółmi – oznajmiła
pogodnie.
Słowo „przyjaciele” nadal miało w sobie żałobną nutę. Ale Lucien
przyłapał się na tym, że nie jest w stanie się wykręcić, kiedy patrzyły na
niego te orzechowe oczy.
Westchnął.
– Świetnie. Jesteśmy przyjaciółmi.
Natychmiast zauważył, że poczuła ulgę. Czym, bynajmniej, nie ukoiła jego
zranionej dumy. Stała, z rumieńcami na policzkach. To przez niego się tam
znalazły, przez jego dłonie, jego wargi i jego ciało. Słońce tworzyło wokół
niej aureolę, na którą prawdopodobnie nie zasługiwała. Mięśnie jego brzucha
zacisnęły się pod wpływem ataku doznań, nieznajomych, niepokojących.
Dręczyło go niezaspokojone pragnienie i ciekawość granicząca z
pożądaniem.
– Uścisk dłoni dla przypieczętowania? – dodał bez entuzjazmu.
Jej wzrok padł na jego wyciągniętą dłoń. I przez chwilę zdawało się, że nie
jest w stanie go od niej oderwać.
Jeszcze raz dałby trzy gwinee, żeby tylko dowiedzieć się, o czym myśli.
Dotknij mnie, a potem powiedz, że widzisz we mnie przyjaciela, Angelique.
W końcu wyprostowała się śmiało. A potem z ufnością podała mu rękę.
Nie spodziewał się, że się wzruszy. Jej dłoń wydała się nieracjonalnie
drobna i chłodna w jego dłoni, zbyt krucha. Spodobało mu się zaufanie,
jakim go obdarzała.
Ścisnął ją delikatnie. I wypuścił.
– Cóż, w takim razie – odezwał się serdecznie. – Co robią przyjaciele tacy
jak my, skoro nie będziemy się namiętnie kochać?
– Będziemy miło gawędzić wieczorem w salonie, jak robię to z innymi
moimi przyjaciółmi. Będę czytać na głos książkę, a potem pan będzie czytał.
Może przyłączy się pan do mnie w czasie któregoś z wieczorków
muzycznych, albo przytrzyma mi pan włóczkę przy robótce. – Jej oczy
rozbłysły figlarnie.
– Trzymać pani… Już pożałowałem decyzji, żeby zostać pani
przyjacielem. Chciałbym się wycofać.
– Ale uścisnęliśmy sobie dłonie, lordzie Bolt, a podobno jest pan
dżentelmenem, choć zdarzają się panu chwilowe zamroczenia.
– Chwilowe Zamroczenie. Może tak będę panią pieszczotliwie nazywał.
– Byłabym wdzięczna, gdyby w towarzystwie zwracał się pan do mnie per
pani Breedlove. Być może z upływem lat pozwolę mówić do siebie
Angelique.
– A pani nazwała mnie Lucienem, nie dalej jak chwilę temu. Czy tak
nazywa mnie pani w myślach? „Ciekawe, co robi teraz Lucien. Ciekawe, jak
wygląda w kąpieli.”
Zmierzyła go wzrokiem, lekko przechylając głowę.
– Bzdura – odparła niemal czule. – Ja w ogóle o panu nie myślę.
Nigdy wcześniej nie przeżył bardziej zaskakującej wymiany zdań z
kobietą. Ani bardziej nieznośnej.
Ani też żadna, jak na ironię, nie sprawiła mu większej przyjemności.
Znów cisza. Frustrująca i fascynująca.
– Ale mogę pogawędzić w gabinecie z Delacortem – oznajmił w końcu.
Roześmiała się.
– Skoro jest pan w stanie gawędzić z Delacortem, to obawiam się, że ma
pan więcej niż jednego przyjaciela, lordzie Bolt. Czyż nie dzięki temu jest
pan bogaty?
Cofnęła się zwinnie, z wdziękiem, posyłając mu spojrzenie z figlarnym
błyskiem w oku i uniosła dłoń na pożegnanie, znikając mu z pola widzenia na
schodach prowadzących do tętniącego życiem serca domu, z daleka od niego.
Wpatrywał się w swoją dłoń, zdumiony. Pomyślał, że może nie będzie w
stanie zapomnieć, że trzymał za rękę Angelique.
8

Co się stało? No powiedz – domagała się Delilah ożywionym szeptem. I


żartobliwie szturchnęła Angelique łokciem.
– Słucham? – Angelique się przeraziła.
Kolacja dobiegła końca i siedziały w salonie same, nie licząc Dot. Rzadko
się to zdarzało i choć lubiły, kiedy pełen był szczęśliwych ludzi, miło było
dla odmiany mieć przez chwilę wielki pokój dla siebie. Zniosły sobie kosz
cerowania, choć tę pracę zwykle zostawiały na posiedzenia w pokoju na
górze – zmiany pościeli, koszule i tego rodzaju rzeczy.
– Wyglądasz, jakbyś skrywała jakąś słodką tajemnicę albo szykowała dla
kogoś miłą niespodziankę. Twoja twarz przypomina lampę. Bije od dniej
bardzo przyjemny blask. I przyszyłaś się do koszuli pana Delacorte’a.
– Och! – Angelique podniosła rękę. Przepastna koszula pana Delacorte’a
rzeczywiście podniosła się razem z nią, niczym główny żagiel.
Delacorte szybko niszczył koszule, ale one ceniły wyzwanie, jakim było
maskowanie dziur i dbanie o to, żeby wszystkie guziki trzymały się mocno na
miejscu.
Dot zdarzyło się kiedyś przyszyć cały swój rękaw do makatki z napisem
Pokój Temu Domowi, i wyswobadzały ją potem godzinami.
– Pozwól. – Delilah wyciągnęła rękę, szarpnęła nitkę i Angelique była
wolna.
Żeby tylko równie łatwo mogła uwolnić się od myśli o lordzie Bolcie.
Jedno szarpnięcie, i już! Spokój myśli odzyskany.
– Przypuszczam… – Angelique spróbowała się jakoś wytłumaczyć. – Po
prostu cieszę się, że mamy dom pełen szczęśliwych gości, którzy zdają się
lubić swoje towarzystwo. I cieszę się z tej ciszy.
Głównie dlatego, że w jej głowie wcale nie było cicho. Panowało w niej
zamieszanie.
Rzeczywiście, rzadko zdarzały się wieczory, kiedy prawie wszyscy
korzystali z tego, co ma do zaoferowania Londyn: pani Pariseau wybrała się z
przyjaciółką do teatru; pan Delacorte zabrał pana Cassidy’ego na wyścigi
zwierząt innych niż konie – może osłów? – przestała słuchać, bo wcale nie
chciała wiedzieć – a lord Bolt też się dokądś wybrał i na ten temat też
nieszczególnie chciała coś wiedzieć. Całkiem możliwe, że za jakiś czas
dowie się z gazet.
Ale czuła jego obecność tak mocno, jakby siedział w fotelu naprzeciwko
niej, wyciągając długie nogi, ze wzrokiem wbitym w nią tak, jakby była
pierwszą oznaką lądu po długich miesiącach na morzu.
Szczerze. Za szczęście porównywalne do uratowania się z rozbitego statku
uważała to, że w ogóle zdołała przestać go całować.
Przygarnął ją do swojego ciała, jakby do niego należała. Jakby już znał jej
kształty i ciało. A ona uległa z łatwością konkubiny szejka, ale najpewniej ze
znacznie większym entuzjazmem. To nią wstrząsnęło. Żyła w przekonaniu,
że panuje nad każdą cząstką siebie, a jednak. Po tym wszystkim, czego
nauczyły ją wcześniejsze przejścia z mężczyznami, które słono ją
kosztowały.
Jednak z pewnością każda kobieta, która się z nim całowała, miała to samo
poczucie przeznaczenia. Bo z pewnością był stworzony do tego, żeby kobieta
miękła i ulegała, od tych zielonych oczu po długie, jędrne ciało i tego, jak
pachniał – co, gdyby poproszono ją, by opisała to jednym słowem,
nazwałaby „pragnieniem”, przez to, jakie uczucia w niej wywoływał.
Może powinna patrzeć na niego jak na coś, czym odważna kobieta
powinna się uraczyć choć raz w życiu – ale tylko odrobiną, jak łykiem
absyntu. Oszałamiał; robił wrażenie. Można było nawet się nim zachwycić.
Ale nic nie wskazywało na to, że nie jest po prostu mężczyzną kierowanym
żądzą.
Więc może i dobrze, że pocałunek miała za sobą, bo mogła przestać go
sobie wyobrażać. Miała potwierdzenie: zgadza się, było bardzo miło. I
owszem, szaleństwem byłoby znaleźć się nagą z tym mężczyzną, bo nigdy
już nie byłaby taka sama. Co za ulga, mieć tę świadomość.
Ale jak on jej dotknął.
Na samo wspomnienie czuła dreszcz rozkoszy wzdłuż kręgosłupa.
Zachwyt. Czułość przesyconą pożądaniem. Zaborczość.
I mocne bicie jego serca przy jej sercu.
Całe dla niej. Całe dla niej.
Dlaczego miała wrażenie, tuż po tym, że sprawy takie jak ten pocałunek są
sensem życia, a wszystko inne jedynie toczy się wokół tego?
Rzecz jasna, było to tylko złudzenie. Stworzone w celu przedłużenia
gatunku. Miało znaczenie tylko na chwilę. Miał rację. Wiedziała, jakich
rozkoszy można zaznać. I pewnie miał rację, że byłoby im niewiarygodnie
miło.
Na szczęście umiała rozpoznać chodzącego pożeracza serc.
Będzie spała spokojniej wiedząc, że postąpiła właściwie.
Prawda?
Postąpiła właściwie?
– Koniec ciszy – mruknęła Delilah.
Pani Pariseau wróciła, a za nią Delacorte i Cassidy, posłusznie przed ciszą
nocną. Wszyscy przychodzili zamienić słowo z Delilah i Angelique, bo mieli
na to ochotę, bo czuli się tu szczęśliwi. To było dobre życie, piękne i
uszczęśliwiała ją świadomość, że tak może wyglądać już zawsze.

– Być może będzie pan musiał uciec się do fałszu. – Exter siedział po
jednej stronie biurka w swoim gabinecie na Garland Street, przy Bond, a
Lucien zajmował krzesło naprzeciwko. Exter nie zaproponował mu jeszcze
herbaty, bo był skąpiradłem, choć za usługi słono sobie liczył.
Prawdę mówiąc, Lucien go za to podziwiał.
– To znaczy, umówić się, kłamiąc, kim jestem, żeby się dostać. Albo
zakraść się do pałacu jak złodziej, osaczyć go w jego bibliotece, coś w tym
rodzaju.
– Doskonale rozumie pan znaczenie słowa „fałsz”, sir.
Lucien spojrzał na Extera gniewnie, ale bez przekonania. W obecności
tego człowieka siedziało się tak, jakby miało się piasek w spodniach.
Okazywał niezłomną lojalność i dobroduszne lekceważenie, które, jak
przypuszczał Lucien, było raczej przejawem serdeczności. Wykształciła się
między nimi więź oparta na swoistym szacunku, na tej samej zasadzie, co
perła powstająca pod wpływem piachu drażniącego ostrygę. Każdy z nich
miał swoje mocne strony i je znał. Ich znajomość wywodziła się jeszcze z
czasów sprzed wrzucenia Luciena do Tamizy.
Obaj wiedzieli, że Lucien jest zbyt dumny, żeby podstępem próbować
zmusić ojca, by się z nim spotkał.
Chodziło o to, by na kilka minut znaleźć się z księciem sam na sam,
ponieważ musiał mu powiedzieć kilka rzeczy. I złożyć prośbę.
Ale książę Brexford rzadko przebywał sam. Podróżował ze świtą
służących, gdy jechał konno; w innym przypadku przemieszczał się w
zamkniętym powozie. Jego zajęcia i hobby wiązały się, najwyraźniej, z
tłumami ludzi – teatrem, klubami – pewnie dlatego, żeby bez ustanku mógł
pławić się w ciepłej kąpieli podziwu i zachwytu. Był jednak powściągliwy,
jeżeli chodzi o hulanki; w odróżnieniu od swojego syna, z niczym nie
przesadzał.
Poza tym spędzał czas w domu, przynajmniej w sezonie, a domem był
St.James Square.
– A gdyby… A gdyby tak pan, panie Exter, wysłał liścik z wizytówką i z
informacją, że dyrektor bardzo prężnego importera chciałby z nim omówić
możliwość interesów. Przesłał mu odpis naszych zysków i strat i
przewidywanych dochodów. Napisał mu, że przedstawiciel przedsiębiorstwa
będzie w Londynie krótko, ale ma szczególną nadzieję na rozmowę właśnie z
nim, ponieważ znany jest ze swojej żyłki do inwestycji.
– Napisać mu… prawdę, sir?
– Tak.
– Oryginalne.
Lucien prychnął.
– Nie podając mojego nazwiska. Tylko nazwę przedsiębiorstwa. Triton
Importers.
– Oceniam, że szanse są marne, żeby odpisał na coś takiego.
– Książę lubi pieniądze. I pochlebstwa.
– Świetnie, sir. Może zasugeruje pan treść listu?
– Oczywiście. Zgaduję, że bardziej jest pan przekonany do moich
zdolności czarowania niż swoich własnych?
– Każdy ma jakieś zalety, sir. – Ton Extera sugerował, że uroku osobistego
nie zaliczał raczej do zalet.
– Oczekuję, że powiadomi mnie pan, jeżeli otrzyma odpowiedź.
– Natychmiast, sir.
– Znajdzie mnie pan w Wielkim Pałacu nad Tamizą, będę odznaczał dni,
rysując na ścianie kreski nadpalonym patykiem.
– Coś mi mówi, sir, że to lokum raczej nie wydaje się panu nie do
zniesienia.
– Och?
– Widać, że jest pan nakarmiony i bije od pana aura zadumy.
– Która zwykle ode mnie nie bije, to chce pan powiedzieć, panie Exter?
– Od pana nie bije żadna aura. Absolutnie żadna.
Lucien znów prychnął.

Kiedy kapitan Hardy po raz pierwszy przestąpił próg Wielkiego Pałacu


nad Tamizą kilka miesięcy temu, polubił stolik w kącie salonu, przy którym
czytał Robinsona Crusoe. Był niczym Skała Gibraltarska. Żadnego
niepotrzebnego ruchu czy słowa.
Lord Bolt siedział przy stoliku, dudniąc lekko palcami w rytm nudy, z
przymkniętymi powiekami, ale czujnym wzrokiem, gdy rozglądał się po
pokoju, tak, jak przyglądałby się partyjce pokera, usiłując postanowić, jak
spędzi ten wieczór. Nie mógł zrobić tego, na co miał ochotę, czyli
bezwstydnie przyglądać się pani Breedlove. Może nawet tęsknie. A może
oskarżycielsko.
Często rozmyślał o tym pocałunku, bo jaki mężczyzna by tego nie robił?
Sufit w jego niewątpliwie wygodnym pokoju, najlepszym w całym
pensjonacie, był odpowiednią kanwą do rozmyślań.
Ale złapał się na tym, że mniej myśli o jej wargach i ciele niż o jej
słowach. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę z tego, że elegancka rezerwa,
pod którą bez wątpienia skrywała się namiętna natura – zupełnie jak piękna
powłoka na szlachetnej porcelanie – stanowiła o jej powabie, ale była też…
swoistym kompromisem.
Z jakiegoś powodu pani Breedlove nie chciała dać się w pełni poznać.
Z rezygnacją postanowił, że będzie najlepszym przyjacielem, jakiego w
życiu miała.
Delacorte i Cassidy znów siedzieli przy szachownicy, a pani Pariseau
próbowała namówić Delilah i Dot na partyjkę wista, więc Lucien uznał, że w
pełni może się zaangażować w odgrywanie roli przyjaciela.
– Cóż to za robótka, pani Breedlove? – spytał.
Wszyscy odwrócili głowy, zszokowani i, jak się zdawało, zatroskani.
Można by pomyśleć, że odezwał się do niej po turecku.
Pan Delacorte wyglądał tak, jakby niewiele brakowało, żeby zaproponował
mu jakiś tonik ze swojej małej Walizki Horrorów, jak Lucien ochrzcił
skórzaną torbę po tym, gdy Delacorte pozwolił mu do niej zajrzeć.
Zignorował ich wszystkich.
– Narzuta… – odparła ostrożnie.
– Ach. – Nasycił tę sylabę fascynacją.
Znów na chwilę zapadła cisza.
– Idzie zima. Nie chciałabym, żeby któryś z naszych gości marzł, choćby
odrobinę – wyjaśniła uprzejmie.
– Tak. Zima jest zawsze nieuchronna – odparł. Ponuro.
Przeszyła go ironicznym, drwiącym spojrzeniem, unosząc brwi. Nie mogła
wyraźniej powiedzieć:
– Stać pana na więcej, lordzie Bolt – nawet, gdyby wypowiedziała te słowa
na głos.
Uśmiechnął się powoli, widząc to.
Pani Pariseau udało się namówić Delilah i Dot, żeby zagrały z nią w wista
w kącie, i z radością rozstawiały krzesła wokół stołu. Dot jeszcze nie
nauczyła się grać, co wróżyło, że partia potrwa dłużej niż zazwyczaj.
Wstał i nonszalanckim krokiem podszedł do miejsca, gdzie siedziała
Angelique, i przysunął sobie małe krzesło, replikę chippendale. Miał obiekcje
co do tego, czy mebel wytrzyma jego ciężar, i jak na nim wygląda. Zapewne
jak pająk, który przysiadł na łebku od szpilki.
Angelique zmierzyła go wzrokiem, rozbawiona i nieufna.
– Zdaje się, że włóczkę ma pani lekko splątaną – stwierdził.
– Rzeczywiście. Gordon dopadł ją któregoś dnia i rozwinął na schodach.
Dość pospiesznie wyciągałam mu kłębek z pyska. Od tego czasu nie jest już
taki sam.
– Rozplątać go pani?
Podniosła szybko wzrok, rozbawiona, ale ostrożna. Lekki cień niepokoju
zagościł między jej oczami.
– Jeśli ma pan ochotę – pozwoliła w końcu wspaniałomyślnie, jak na
uprzejmą gospodynię przystało.
– Dla przyjaciela, wszystko.
Jej mina – ostrożnego optymizmu i rozkoszy – dźgnęła go lekko w splot
słoneczny swoją słodyczą, choć w najmniejszym stopniu nie pomogła jego
dumie. Miała wyraźną nadzieję na to, że on traktuje ich przyjaźń poważnie.
Przysunął krzesełko do kanapy, na której siedziała, podniósł kłębek i
przyjrzał mu się badawczo, jakby chciał dociec, jak się za niego zabrać.
Przy partii wista zapanowało ożywienie, sądząc po odgłosach. Pod osłoną
domowego gwaru mógł z nią swobodnie rozmawiać.
A jednak przez jakiś czas ani on, ani Angelique nie odezwali się słowem.
O, dziwo, ta tortura okazała się o wiele lżejsza, niżby przypuszczał –
siedzenie w milczeniu i rozwijanie motka wełny tylko dlatego, że – jak
przysłowiowy więzień w celi, odliczający dni przy pomocy osmalonego
patyka – nie miał nic lepszego do roboty.
– Rozplątałem wiele sieci, sznurów i tym podobnych, kiedy pracowałem
na statku. Wtedy tylko do tego się nadawałem, fizycznie i ze względu na
umiejętności. To satysfakcjonująca praca.
Podniosła wzrok, zaskoczona i wyraźnie zafascynowana.
Poczuł się zachęcony.
– Lordów-bękartów nie uczy się zbyt wielu pożytecznych rzeczy, poza
jazdą konno, strzelaniem i szermierką, które, co ciekawe, okazują się o wiele
bardziej przydatne na szerokim morzu niż w Londynie. Mam wrzucić pensa
za „bękarta”?
– Darowizna się przyda. Ale teraz to już dwa pensy.
– Już rozumiem, skąd takie zyski w Wielkim Pałacu nad Tamizą
Uśmiechnęła się z roztargnieniem.
– Stąd hazard?
– Nie wiem, czy pani uwierzy, ale próbowano mnie nauczyć
szydełkowania – większość żeglarzy to potrafi – i z grubsza się nauczyłem.
Ale brakuje mi pani precyzji. – Uznał, że może jej sprawić komplement. Jako
przyjaciel.
– Być może mam ją po ojcu-chirurgu.
– Ach. I być może stąd u pani ta precyzja w kąśliwych słowach.
Uśmiechnęła się.
– Prawdopodobnie. A pan, lordzie Bolt, co pana zdaniem odziedziczył po
ojcu?
Aha! Znalazł miejsce, od którego należało zacząć rozplątywanie motka.
Zabrał się za to sposobem.
– Sygnet. Złoty zegarek. Wzrost. Arogancję. Powalającą urodę. Talent do
robienia pieniędzy.
Jego lista wyraźnie ją rozbawiła.
– A jednak nie kupił pan tego budynku.
– Dobrze, pani Breedlove, powiem pani. Większą część moich pieniędzy
zainwestowałem w ładunek, który zamienię w stosy pieniędzy, kiedy
dopłynie do brzegu. Statek jest lekko opóźniony, czasem tak się zdarza. Nie
ma powodów do niepokoju – dodał pewnym tonem. – Z przyjemnością
zostanę pani sąsiadem. Może pokocha pani hazard. Teraz pani kolej. Proszę
mi powiedzieć, dlaczego pani nie kupiła budynku.
– Nie stać nas na niego – odparła po prostu.
– Gdyby spróbowała pani hazardu, wiem, jak mogłaby pani spróbować…
Przerwała mu rozbawionym, ostrzegawczym spojrzeniem.
– Tu, w dokach, jest mnóstwo kupców. Wiedział pan, że kapitan Hardy,
mąż Delilah, niedawno kupił statek? Zajmuje się podobnymi interesami.
– Wspomniał mi o tym Delacorte. Kiedy poznam tego kapitana
Hardy’ego?
Wyglądała na lekko, ironicznie, zakłopotaną, i zastanawiał się, dlaczego.
– Mniej więcej za tydzień, jak sądzę. Jeśli nadal pan tu będzie. Miał jakiś
problem z załogą czy kapitanem, czy jakiś inny, i musiał natychmiast
wyjechać.
Przez jakiś czas pracowali w zaskakująco przyjaznej ciszy.
– Co pan odziedziczył po matce, lordzie Bolt?
– Oczy. Umiejętność dostrzegania piękna w przedziwnych miejscach.
Angelique drgnęła powieka.
Bez wątpienia słyszała komplementy od tych mężczyzn w jej życiu, którzy
– jak ona to ujęła? – zalecali się do niej, i najwyraźniej nabrała przekonania,
że żaden nie jest wart uwagi.
Ale to była prawda. Naprawdę uwielbiał obserwować, jak jej twarz się
zmienia, kiedy mówił coś, co ją zaskakiwało.
– A po kim odziedziczył pan nieodpartą skłonność do flirtowania?
Roześmiał się.
– Chyba również po matce. Ale kiedy flirtuję, zawsze mówię prawdę, pani
Breedlove. Moja matka też wpatrywałaby się w kawałek suchej ziemi i
widziała ogród, tak jak pani. Miała talent do upiększania. Przynosiła do domu
ukwiecone gałęzie, kiedy jabłonie zaczynały kwitnąć. Za tym najbardziej
tęskniła, kiedy…
Przerwał nagle, zaskoczony tym, jak szybko snuje opowieść. Przywykł do
tego, że przynajmniej niektóre fakty z jego życia były powszechnie znane.
Jak zauważył Delacorte, nie każdy jednak wiedział, czym się zajmuje.
Uświadomił sobie jednak, że nie miał w życiu takich osób, którym
opowiedziałby o tych sprawach otwarcie. Dla kogo miałby znaczenie jego
punkt widzenia.
Czekała cierpliwie. Z ciepłym spojrzeniem.
– … kiedy się ożenił i przestał nas potrzebować – dokończył chłodno.
Jeden kącik jego warg uniósł się drwiąco z powodu tej nagiej prawdy.
Angelique zamarła. Jej kciuk i palec wskazujący ocierały się delikatnie.
Robiła to, jak zauważył, kiedy coś ją niepokoiło. Jakby ona też rozplątywała
supeł.
Wróciła do dziergania, wolniej niż chwilę temu, jakby ciężar jej myśli miał
wpływ na prędkość pracy. Wyglądała, jakby zastanawiała się, co powiedzieć.
W tej ciszy rozmyślał o tym, jak dziwnej wagi nabrały drobne rzeczy,
teraz, gdy zdecydowała, że nie połączy ich namiętność. Blada, delikatna
skóra jej szyi, zaokrąglenie ucha, fragmencik mlecznego ciała, gdy się
poruszyła i szal jej się zsunął, leciutko, odsłaniając nieco dekoltu. Wszystkie
jej sugestywne kształty.
– Polubiłaby panią, tak sądzę – powiedział. – No, ale była wielkoduszna.
Angelique zaśmiała się lekko, radośnie.
To był kolejny powód, żeby ją lubić. Śmiała się z takich rzeczy, bo znała
swoją wartość. Choć podejrzewał, że ta wiedza też mogła ją słono kosztować.
Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Nadal był przejęty i łagodny.
To on wywołał tę minę na jej twarzy. Tę mimowolną troskę. Ta
świadomość, z jakiegoś powodu, przyprawiła go o szybszy oddech. Tak,
jakby ona ukradkiem wsunęła swoją dłoń w jego dłoń.
Jęknął tryumfalnie, uwalniając kolejny długi fragment włóczki.
Angelique wydziergała jeszcze kilka oczek i nagle znieruchomiała.
– Nie będzie miał mi pan za złe… lordzie Bolt, jeśli zapytam… jak
państwo… To znaczy, nie mogę sobie nawet wyobrażać, jakie to musiało być
trudne dla pana i pańskiej matki, i jak… to znaczy, co się stało z… jeśli to nie
jest zbyt śmiałe pytanie.
Ale wyobrażała sobie. I nie ulegało wątpliwości, że właśnie to było
powodem jej zatroskania. Czuł, że nie ma ochoty się nad tym rozwodzić. Ale
chciał usunąć z jej oczu ten smutek.
Obrócił kłębek o trzy czwarte, żeby uwolnić wełnę splątaną w tym miejscu
z trzema innymi nićmi.
– Czy między przyjaciółmi istnieją pytania zbyt śmiałe, pani Breedlove?
Spojrzała na niego z ukosa.
– Cóż, przyszła księżna była, powiedzmy, niezadowolona z powodu
naszego istnienia, gdy się dowiedziała. Zdaje się, że warunkiem ślubu z
księciem było to, żeby zerwał z nami kontakty. Miała błękitną krew i mogła
mu dać prawowitego dziedzica, i ochoczo się za to zabrali. Mieszkaliśmy w
małym domku na terenie posiadłości księcia w Sussex, gdzie nas odwiedzał –
tam właśnie rosły jabłoniowe sady – i z dnia na dzień zostaliśmy przeniesieni
do nędznego mieszkania w Londynie. Miałem wtedy siedemnaście lat. I… –
Może dlatego, że nigdy wcześniej nie wypowiadał tych słów na głos w takiej
właśnie kolejności. A może z powodu utkwionego w nim orzechowego
spojrzenia, miękkiego jak poduszki. Wyjawienie tej historii okazało się
trudniejsze, niż przypuszczał. Czuł się tak, jakby odkrywał coś, przez co
stanie się bezbronny, i było to dla niego czymś nowym. – …Zadbałem o to,
żeby księżna Brexford zrozumiała, jak trudno jej będzie o mnie zapomnieć.
Powiedział to lekko.
Dobry Boże. Nie przypuszczał, że ta przyjaźń okaże się tak niełatwą
sprawą.
Angelique przyglądała mu się oczami, które sprawiały wrażenie, że można
by zajrzeć do samej jej duszy, jeśli wystarczająco się zbliżyć.
Był tak blisko, raz. Tak blisko.
Pomyślał, że może ona jest w stanie zajrzeć do jego wnętrza i natychmiast
poczuł pragnienie, żeby poznać jej zdanie.
– Nie przychodzą mi do głowy okoliczności, które pozwalałyby pana
zapomnieć, lordzie Bolt.
Powiedziała to z drwiną. Ale niemal natychmiast spuściła wzrok. Jej
dłonie spoczywały, jakby skrępowane. I przez chwilę wyglądała, jakby
zupełnie zapomniała, jak się robi na drutach.
Jego radość była cicha, ale głęboka. Przez chwilę po prostu nie był w
stanie się odezwać. Spoglądał na delikatne kości jej dłoni. Wyobrażał sobie,
jak przyciska wargi do bladoniebieskich żył nadgarstka, przez chwilę tak
długą, żeby poczuć, jak puls jej przyspiesza.
Zakręciło mu się w głowie, jakby znalazł się na górskim szczycie.
– Och, z pewnością pozostawiam niezatarte wrażenie. Ale pomyślałem, że
dla pewności lepiej przejechać galopem przez Bond Street i zrobić zakłady.
Jak już wspomniałem, jestem skrupulatny.
Uśmiechnęła się do niego powoli.
Nagle rozległ się za nim przeciągły jęk, jakby wyraz jego własnej
tłumionej frustracji. Cassidy dość teatralnie ukrył twarz w dłoniach.
– Lordzie Bolt – jęknął. – Proszę przyjść zagrać w szachy z Delacortem.
Znów mnie ograł i więcej tego nie zniosę. Idę zagrać z paniami w wista, bo
tylko do tego się nadaję.
Rzecz jasna, kobiety bardzo chętnie przyjęłyby Cassidy’ego.
– My też pana ogramy, panie Cassidy – odezwała się łagodnie pani
Pariseau. – Mam nadzieję, że ma pan kieszeń pełną pensów. Dot jest dość
bezwzględna, jak się okazuje.
Lucien spojrzał z góry na swoje kolana z niebieską wełną, jakby wyrwano
go ze snu na jawie. Nagle zaczął się zastanawiać, czy przyjaźń z panią
Breedlove w końcu nie odbierze mu męskości.
A jednak, przez jeden szalony moment miał wrażenie, że gdyby czas się
zatrzymał, a on został w tym miejscu na zawsze, obserwując, jak Angelique
dzierga, nie miałby nic przeciwko temu.
Wstał szybko, niemal jakby chciał sobie dowieść, że jeszcze jest w stanie
to zrobić. Dość było już tej przyjaźni tego wieczoru.
– Prawie udało mi się rozplątać pani motek. Teraz lepiej pójdę upokorzyć
Delacorte’a.
– Ha! – Delacorte był rozbawiony. – Chętnie zobaczę pańskie wysiłki,
lordzie Bolt.

– Szach i mat – oznajmił leniwie Lucien.


Delacorte przez pełne dwie sekundy wpatrywał się bezmyślnie w
szachownicę.
Potem podniósł wzrok na Bolta.
Jego mina przypominała wyraz twarzy człowieka, który dostał w głowę
deską.
Po raz trzeci w ciągu pięciu dni i pięciu partii Lucien wygrał.
– Ha! – mruknął cicho Delacorte. W końcu oprzytomniał. – Cóż! Ha. Hm.
Gratuluję. Chyba jest pan jakimś czarodziejem, lordzie Bolt, tak właśnie. –
Zadudnił lekko palcami. Gdyby jego maniery były nieco gorsze, z pewnością
przewróciłby już szachownicę.
– Nie. Jestem po prostu dobry w szachach. – Lucien leniwie przyjrzał się
swoim paznokciom. Wiedząc, że to rozwścieczy Delacorte’a, który był
bardzo, bardzo dobry w szachach. Ale całkiem kiepski w przegrywaniu.
Sprawiało to Lucienowi perwersyjną przyjemność. Ale podziwiał w nim to.
On sam też nienawidził przegrywać.
Delacorte przynajmniej mocno walczył o swoje wygrane.
Podniósł wzrok z namysłem, zastanawiając się, czy jest sens walczyć o coś
innego, czego pragnął.
Angelique pochylała się do Delilah, z figlarnie ożywioną miną, a oczy
Delilah były roześmiane. Opowiadały sobie żart znany tylko im. Powracał do
tego widoku raz po raz, bo tylko na tyle mógł sobie pozwolić w tej ciasnej
klatce nazwanej przyjaźnią.
Powiedział sobie, że nie ma wyjścia i musi wytrwać w tym czyśćcu. Ciągle
na coś czekał: aż jego statek przypłynie i wszystkie jedwabie i przyprawy
znów będzie mógł wymienić na pieniądze, żeby móc kupić budynek, żeby
móc stworzyć kasyno. Na wiadomość od ojca, która mogła nigdy nie nadejść.
Choć, rzecz jasna, jeśli nie nadejdzie, miał zamiar spróbować innego
sposobu, i jeszcze innego.
Dni spędzał jednak aktywnie. Zlecił Exterowi zadanie wyszukania
kandydatów do prowadzenia kasyna. Odwiedził swoje ulubione miejsca w
Londynie, wspominając młodość. Przekonał się, że nadal zachwyca go każdy
brudny, zrujnowany, piękny zakątek miasta, jego wieże i mosty, i gargulce, i
kolumny, i wzburzona Tamiza. Ogromnie się cieszył, że wrócił, i choć dni
mijały, to uczucie nie bledło.
Z perspektywy człowieka, jakim się stał, rozumiał, że jego życie w
Londynie po tym, gdy książę ich porzucił, a później zmarła matka, było jak
most zwodzony szargany przez wiatr. Nie był pewien, czy ten most już się
uspokoił. Jakże różnił się tamten nieokrzesaniec od mężczyzny, jakim był
obecnie. Posiadającym nadprzyrodzoną cierpliwość.
Bo pozbawiony aluzji i innych bezpośrednich środków uwodzenia i
związany zasadami Wielkiego Pałacu nad Tamizą, spodziewał się, że umrze z
nudów powolną śmiercią. Rozbawił się, przypominając sobie mężczyznę z
Kantonu, który twierdził, że był uwięziony w tureckim areszcie. Znalazł
kamyk i wymyślił zabawę polegającą na turlaniu go od jednego końca celi do
drugiego. I to wszystko. Cała gra. Jeden mały kamyk chronił go przed
szaleństwem.
Lucienowi przypomniał się dzień, kiedy spacerował z matką po plaży w
Brighton i zbierał muszelki. Każda była wyjątkową, nową niespodzianką, i
zaczął gromadzić je w czapce. Aż matka dotknęła jego ramienia i pokazała
plażę. Jasne cętki drobnych muszelek rozrzuconych po piasku ciągnęły się
przez wiele metrów, może nawet kilometrów. Nie było końca tego bogactwa.
Poczuł radość i panikę jednocześnie. Chciał obejrzeć je wszystkie.
Tak właśnie było z rozmową z panią Breedlove.
Żadna rozmowa nie była w stanie doprowadzić do jakiegoś celu, a jedynie
dalej, przez kilometry plaży, używając przenośni.
A jednak chciał pokonać te kilometry.
Sprawa była delikatna, z tą chęcią poznania jej. Nie mógł przeprowadzić
tego, jakby galopował po Bow Street, i zacząć jej wypytywać, bo pod
pewnymi względami była otwarta, ale w innych kwestiach bardzo ostrożna.
Podszedł do sprawy strategicznie. Strategia często zaczynała się od
Delacorte’a – można było liczyć na to, że entuzjastycznie będzie drążył temat
albo rozniesie go po salonie jak zarazę.
Angelique powróciła do dziergania. Z boku toczyły się negocjacje w
sprawie partii wista. Pani Pariseau udało się, jak na razie, zwerbować Delilah
i Dot. Lucien musiał działać szybko, zanim zdążyłyby wciągnąć też panią
Breedlove.
Stłumił lekkie ziewnięcie.
– Skąd pan pochodzi, Delacorte? Znałem jegomościa, który stosował
podobną strategię w szachach. Pochodził z miasteczka w Szkocji.
– Coś podobnego! Spod granicy Northumberland. A pan?
– Wychowałem się właściwie w Derbyshire. W wiejskim domku.
– Pani Pariseau, a pani skąd pochodzi? – Delacorte, jak było do
przewidzenia, zaraził się ciekawością.
– Dorastałam w hrabstwie Clare, bogato wyszłam za mąż i żyłam
wspaniale, podróżując tu i tam, aż mój mąż zmarł, świeć Panie nad jego
duszą, i teraz użeram się z wami, drodzy państwo.
Wszyscy się roześmieli.
– Nowy Jork – powtórzył Cassidy. – Ale wszyscy to już wiedzą. Pani
Hardy?
– Ja też wychowałam się na wsi. W Sussex.
– Proszę bardzo, panie Cassidy, jeśli chce pan spróbować szczęścia z
Delacortem. – Po tych słowach Lucien wstał od szachownicy, leniwym
krokiem przeszedł przez pokój i usiadł, z wystudiowaną nonszalancją,
naprzeciwko pani Breedlove. Znów wziął motek jej wełny i obrócił w
dłoniach niczym kryształową kulę.
Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Potem zwróciła oczy na robótkę, z
lekkim uśmiechem na ustach.
– A pani? Skąd pani pochodzi?
Przyglądała mu się przez chwilę, lekko się uśmiechając.
– Z Devonshire – odparła krótko.
– Ze wsi.
– Tak.
Powiedziała to w sposób przypominający trzask zasuwy wsuwającej się do
zamka. Klik.
– A pani ojciec był chirurgiem.
– Mój ojciec był chirurgiem.
– A… pani matka też? Było was więcej w rodzinie? – spytał leniwie.
Znalazł nowe miejsce, w którym zaczął rozplątywać kłębek. – Ja mam
przyrodniego brata, którego nie miałem okazji poznać, co wydaje się dziwne.
– Tak. Cóż, ja byłam jedynaczką. Moja matka zmarła, gdy miałam
piętnaście lat. Serce zawsze miała dość słabe, aż kiedyś gorączka osłabiła je
jeszcze bardziej i…
Podniosła wzrok i spojrzała na niego, z wargami w żałosnym grymasie.
– Bardzo przykro mi to słyszeć. – Ściszył głos. – To trudne przeżycie.
Mówił szczerze. Od razu wiedział, co musiała czuć dziewczyna w jej
wieku, której ojciec nie zaliczał się do szlachty. A ona wiedziała, że on wie,
jak to jest stracić rodzica w młodym wieku.
Ta chwila – ta wymiana milczącego współczucia, niemego porozumienia –
była zupełnie nowa w jego doświadczeniach z kobietami, przynajmniej tymi,
których pożądał. I naraz poczuł się przez to dość niepewnie, nie bardzo
wiedząc, jak się w tym odnaleźć, co podobało mu się i nie podobało
jednocześnie. Kilka ostatnich lat zahartowało go jak stal, a przynajmniej tak
mu się wydawało. Teraz zaczął podejrzewać, że ze stali był cały z wyjątkiem
złotowłosej, orzechowookiej pięty Achillesa, której kremowa szyja sprawiała,
że pragnął przesunąć palcem delikatnie i powoli niżej, niżej i niżej, aż
zniknąłby w cieniu pomiędzy jej piersiami.
Ale nawet on wiedział, że przyjaciela nie głaszcze się po biuście.
– Nadal tęskni pani za matką, pani Breedlove? Jaka ona była?
Angelique przerwała robótkę i zaśmiała się lekko, zakłopotana.
– Och, cóż. Była miła, zabawna i piękna. Od czasu do czasu zdarza mi się
z nią rozmawiać, kiedy nikt nie słyszy, żeby nie wzięto mnie za wariatkę.
Siedział nieruchomo, beznadziejnie zahipnotyzowany i wzruszony w
sposób tak nieoczekiwany, że niemal się zirytował. Przestał rozsupływać
mniej już splątany kłębek. Uznał, że chyba nie jest gotowy, żeby wyznać jej,
że i on od czasu do czasu rozmawia ze swoją.
– Czy pani matka by mnie polubiła?
– Myślę, że byłaby panem wstrząśnięta.
Roześmiał się.
– Więc… wtedy została pani guwernantką? Po śmierci matki?
– Tak. Cóż. Właściwie zostałam nią, żeby utrzymywać ojca i siebie, kiedy
zachorował. Wierzył w edukację kobiet, a moja znajomość pięciu języków
obcych okazała się bardzo przydatna.
Jego brwi uniosły się i wydał z siebie cichy gwizd.
– W Devonshire nie było kasyn, więc źródła dochodów miałam
ograniczone.
Uśmiechnął się na te słowa. Ale wstrząsnęło nim to, że została osierocona
w dość wczesnym wieku i absurdalnie, choć miało to miejsce przed jakąś
dekadą, było mu przykro z jej powodu i czuł niepokój, chciał móc cofnąć
czas i uchronić ją przed tymi wszystkimi stratami i ich konsekwencjami. Czy
to właśnie wtedy wyszła za mąż?
W przeciwieństwie do pani Pariseau, pani Bredlove nie była kobietą, która
od niechcenia wspomni w rozmowie, że jest wdową. Podejrzewał, że coś się
za tym kryje.
Z jakiegoś powodu złapał się na tym, że ma opory przed tym, żeby ją o to
spytać. Nie chciał, by w rozmowie pojawił się inny mężczyzna.
– Lordzie Bolt. – Pani Pariseau wytężyła słuch na słowo „kasyno”. – Dot
uważa, że to bardzo przyjemne pojawić się w rubryce plotkarskiej w gazecie.
Angelique gwałtownie odwróciła głowę.
– Dot! Zdawało mi się, że rozmawiałyśmy na ten temat – odezwała się, a w
jej głosie pojawił się wyrzut w tysiącu odcieni. Delilah ją wsparła, dodając od
siebie ganiące spojrzenie.
Dot zwiesiła głowę.
– Przepraszam, pani Breedlove. Nie chciałam. Żartowałam z panią
Pariseau. To był żart – powtórzyła na wpół oskarżycielskim tonem, zwracając
się do pani Pariseau.
– Jednakowoż – upierała się bezceremonialnie pani Pariseau. –
Zastanawiałyśmy się, co pan ma do powiedzenia na ten temat, lordzie Bolt.
Zważywszy na pańskie doświadczenie.
I nagle oczy wszystkich zwróciły się na Luciena.
Miał ochotę powiedzieć coś przewrotnego, bo sprawiłoby mu to
przyjemność. I, prawdę mówiąc, miał to na końcu języka.
Ale czuł na sobie wzrok Angelique.
Niech to szlag. Będzie musiał dobrze się namyślić, zanim odpowie.
– Powiedziałbym, że nie jest to coś, do czego należy aspirować, bo,
ogólnie rzecz biorąc, niewiele wnosi do życia, Dot. Ale jeśli to, co piszą, jest
prawdą, to nie należy bać się stawić temu czoła z podniesioną głową.
Był świadomy, że Angelique przygląda mu się badawczo, jakby tekstowi
po łacinie.
– Cóż, bardzo mądrze powiedziane, lordzie Bolt – zachwyciła się pani
Pariseau.
– Pani aprobata wiele dla mnie znaczy, pani Pariseau.
Pani Pariseau posłała mu rozbawione spojrzenie.
– A pani, pani Breedlove? Nie chciałaby pani pojawić się w gazetach?
Obrócił głowę z powrotem do Angelique. Z jakiegoś powodu
wstrzymywał oddech.
– Och, wielkie nieba. W życiu. Po pierwsze, raczej nie byłoby to korzystne
dla interesu, prawda? A zdaje mi się, że pensjonat i bez tego wymaga sporo
zachodu. Zwykłe, spokojne, przyzwoite życie jest całkiem miłe i niczego
innego nie pragnę. A życie tu z państwem dostarcza tyle samo rozrywki, co
musicale, więc koncerty właściwie stają się zbędne, nie sądzą państwo?
Teraz Delilah obdarzyła Angelique ironicznym spojrzeniem.
Zwykłe, spokojne życie. Piękne kobiety rzadko mogły takie wieść. Były
obiektem fascynacji, zazdrości, pożądania. Mężczyźni tracili dla nich rozum.
Albo byli brutalni.
Czyżby życie zadało jej aż takie ciosy – życie, a właściwie ci mężczyźni,
którzy się do niej umizgiwali – że jej jedynym pragnieniem był spokój?
Była mądrą kobietą, więc z pewnością wiedziała, że żadne nagie spotkanie
ich dwojga nie byłoby wcale spokojne.
Oceany i niebo też nie były spokoje. A jednak zjawiskowo piękne.
Nastrój mu nieco spochmurniał, kiedy wyzwolił kolejny fragment nici z
miejsca, w którym była beznadziejnie splątana z innymi nitkami, i pomyślał o
tym, że seks zawsze zmienia układ pomiędzy ludźmi, poniekąd tak, jak
trzęsienie ziemi – krajobraz. Po upojnych potach i zmaganiach rodziła się
konieczność wyboru drogi na nowym terenie, zmierzenia się z nowymi
wzbudzonymi cechami – zaborczością, zazdrością czy gniewem. Jego
rozliczne kontakty z ochoczymi wdowami i kochankami często kończyły się
wzajemnym obwinianiem się i wazonami rzucanymi po pokoju. Ale
przypuszczał, że tamte kobiety były ulotnym odbiciem tego, jakim wtedy był
mężczyzną. Gwałtownym, samolubnym, niespokojnym.
Tamten mężczyzna byłby zszokowany, wiedząc, że tego obecnego
niepokoiła świadomość, że coś mogłoby położyć kres tym chwilom cichej
poufałości, tym spokojnym wieczorom z panią Breedlove – choćby był to
najwspanialszy seks.
– Pani Breedlove, zagra pani z nami w wista? – zaproponowała pani
Pariseau.
Wyglądało na to, że Angelique ma ochotę.
Odłożyła robótkę, wstała i zostawiła go, posyłając mu jeden z tych
uśmiechów, które przeszywały jak strzała wypuszczona przez cheruba.
– Może zgodziłby się pan poczytać na głos, gdy będziemy grały, lordzie
Bolt? – krzyknęła przez ramię.
– Dla przyjaciółki, wszystko – odparł.
Jasny gwint. Zaczynał nabierać przekonania, że to prawda.
9

Nie wiem, dlaczego robimy sobie coś takiego – odezwała się ze smutkiem
Delilah.
Pośrednik nieruchomości wręczył im klucz ze swoim lakonicznym:
– Proszę uważać na szczury i spadające belki. – I Angelique z Delilah
jeszcze raz poszły obejrzeć sąsiedni budynek na sprzedaż. – Myślałem, że
idealnie się nadaje na burdel, ale zjawiły się panie i zrujnowały ulicę tym
swoim zbożnym pensjonatem – krzyknął za nimi. Zawsze spoglądał na nie ze
swoistym pełnym zdumienia wyrzutem.
– Dziękujemy. – Angelique i Delilah były wzruszone.
Zmiany są trudne dla każdego.
Wielki Pałac nad Tamizą rzeczywiście lśnił jak klejnot, podkreślając
obskurność sąsiedztwa. Utrzymanie w czystości jego białej kamiennej fasady
było niemal syzyfową pracą tu, w dokach – była narażona na smaganie przez
wiatry gnające od morza do Londynu, niosące nieopisane ilości brudu
zostawianego na budynkach przy porcie. Ale dzięki ich wysiłkom kilku
okolicznych przedsiębiorców podjęło podobne próby utrzymania nieco
większej czystości, więc mogły mieć nadzieję, że za jakieś dziesięć lat
mężczyźni przestaną sobie pozwalać na sikanie pod oknami Wielkiego
Pałacu nad Tamizą.
A ten budynek – dość uroczyście zaczęły nazywać go „aneksem” –
potrzebował tego wszystkiego, co Wielki Pałac nad Tamizą, zanim otworzyły
pensjonat: nowych tapet i wykładzin i zasłon, młotka i gwoździ, sporej ilości
szorowania i polerowania, i może kota, który przepędziłby gryzonie. I mebli.
Nie miał okazałego żyrandola w holu, ale podłogi były marmurowe. Nie
miał olbrzymiej przytulnej kuchni z piecem, którym Helga zarządzała niczym
dyrygent orkiestrą symfoniczną, ale pokoje były o wiele większe i nie za
bardzo zimne. Było mniej pokojów dla służby, ale za to nieco większe, więc
rodziny, które chciałby się tu zatrzymać, mogłyby ulokować też swoich
służących.
I była też sala balowa.
Obecnie udekorowana dzięki pająkom – pajęczyny lśniły w
popołudniowym świetle. W kątach znajdowały się bobki gryzoni zamiast
zakochanych par czy plotkujących przyjaciół. Ale gdy zmrużyły oczy, były w
stanie wyobrazić sobie zamiast pajęczyn dekoracje, i usłyszeć muzykę, i
ujrzeć suknie w kolorach klejnotów połyskujące pod żyrandolem, i pary
wirujące przy muzyce wytrawnej orkiestry. A Angelique przez chwilę
pozwoliła sobie fantazjować o tym, że wiruje w tej sali w ramionach lorda
Bolta.
Decyzja o przyjaźni z lordem Boltem z pewnością sprawiła, że stał się
nieco bezpieczniejszy.
Podobnie, jak bezpieczniejszy jest tygrys zamknięty w klatce.
Zachowywał się, rzeczywiście, jak należy.
Ale ona nie przewidziała, że wymiana zwierzeń stanie się swoistym
krosnem. On przeciągał nitkę, ona przeciągała nitkę. I raptem miała wrażenie,
że są złączeni jak jej rękaw z koszulą Delacorte’a: nagle i niespodziewanie.
Jej ulubiony kolor (zielony), imię pierwszego konia, jakiego w życiu dosiadł
(Bunny), opowieść o jego pierwszym nauczycielu szermierki (który uciekł z
jedną ze służących ojca).
Ale chyba właśnie na tym polega przyjaźń, prawda?
Do tego stopnia, że wchodząc do pokoju, najpierw szukała go wzrokiem,
jakby był najcieplejszym miejscem przy kominku.
I odkrywała, że jego wzrok już na niej spoczywa, jak latarnia morska,
którą powinna się kierować.
Jak na ironię, ten lord Bolt z gazet, który staczał pojedynki i wszczynał
awantury, i robił dziwaczne zakłady, wydawał się nieskończenie
bezpieczniejszy niż ten w salonie, który trzymał kłębek jej wełny i
wysłuchiwał jej tajemnic. Nie chciała wiedzieć, co nim kieruje, ale było za
późno. Jego młodzieńczą niestateczność tłumaczyła ranami. Dostrzegła
inteligencję i siłę, i wytrzymałość i spryt.
Lubiła jego arogancję, bo sama była przewrotna.
Czasami, kiedy patrzyła na jego długie, piękne dłonie, doznawała nagłego
uderzenia krwi do głowy i ledwie mogła oddychać – musiała wtedy przejść
na drugą stronę pokoju, oddalić się od niego, bo to zdawało jej się
najbezpieczniejsze. Żeby przeżyć, trzeba było oddychać.
A on ani razu nie dotknął jej, odkąd ją pocałował. Nawet ukradkiem, choć
większość mężczyzn z pewnością by próbowała.
Na całe szczęście. Czuła ulgę, prawda?
Bo im bliżsi się sobie stawali, im bardziej się znali, tym niebezpieczniejszy
byłby następny pocałunek. Rzeczy ze sobą połączone strasznie trzeszczą, gdy
się je rozdziera. Nie chciała więcej bólu, ani rozstań.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy zbudować małe zadaszony pasaż między
dwoma budynkami, na brzydką pogodę, żeby nasi goście swobodnie mogli
się przemieszczać – powiedziała półprzytomnie do Delilah.
– I z całą pewnością będziemy musiały zatrudnić lokaja do otwierania i
drzwi i przekazywania wiadomości między budynkami. Nasze pokojówki
mają i tak dużo pracy.
– I może powóz i zaprzęg na cztery konie, żeby zawozić naszych gości do
opery i na promenadę na Rotten Row.
Delilah odwróciła się do Angelique, unosząc drwiąco brwi.
– Skoro już marzymy – wyjaśniła Angelique.
Kiedyś to Delilah namawiała niechętną Angelique do marzeń.
– Lokaje będą hulali z naszymi pokojówkami i podwoją nasze wydatki na
żywność. A jednak myślę, że rzeczywiście powinnyśmy ich zatrudnić –
zastanawiała się Delilah.
– To może być wyzwanie – potwierdziła Angelique.
– Czy lord Bolt wspominał jeszcze o tym, że chce kupić ten budynek?
– Mnie nie. Możemy mieć tylko nadzieję, że sprawdza inne możliwości w
mieście, skoro ma takie plany.
Delilah westchnęła.
– Cóż, przynajmniej będziemy mieć gotowy plan na wypadek, gdyby
zdarzył się jakiś cud i zdobyłybyśmy pieniądze potrzebne na pierwszą ratę.
– Właśnie. A skoro ten budynek nie ma skromnych rozmiarów gargulców,
jak nasz, to może skrzynie z kwiatami na oknach.
– Zastanawiam się, czy tunele biegnące pod naszym budynkiem ciągną się
też pod tym. Czyż to nie byłoby ciekawe?
I tak snuły swoje marzenia. Angelique obejrzała się przez ramię i wydało
jej się, że prawie widzi siebie śmiejącą się w twarz wysokiego zielonookiego
mężczyzny, kiedy wirowali bez końca po sali.

Wszyscy w Wielkim Pałacu nad Tamizą byli nieco zdenerwowani, ale


pełni nadziei w związku z pierwszym spotkaniem kapitana Hardy’ego z
lordem Boltem, tak, jak przed pokazaniem nowego szczeniaka domowemu
kotu. Nie było większej nadziei na to, że się zaprzyjaźnią, czy choćby
porozumieją, ale może nie będzie ich kusić, żeby się pozabijać i będzie ich
można spokojnie posadzić po obu stronach kominka. Ta obawa wywołana
była tym, że zdawało się, że cechy, którymi wyróżniali się obaj mężczyźni –
arogancja, pewna nieugiętość, podejście do mieczy i broni, wzrost, dzięki
któremu mogli dosięgnąć kinkietów, nie wchodząc na drabinę –
niekoniecznie czyniły z ludzi przyjaciół. No i jeszcze to, że naczelną zasadą,
jaką kapitan Hardy kierował się w życiu, była obowiązkowość i
praworządność.
A lord Bolt zamierzał otworzyć kasyno.
O obu pojawiły się wzmianki w gazetach, z całkiem odmiennych
powodów. Tak to wyglądało.
Kiedy po Wielkim Pałacu nad Tamizą rozeszły się słuchy, że kapitan
Hardy wrócił ze swojej wyprawy i tego wieczora dołączy do nich w salonie,
atmosfera przypomniała wyczekiwanie z zapartym tchem przed rundą
bokserską.
Wszyscy goście i gospodynie siedzieli w salonie, kiedy tego wieczoru jego
próg przekroczył kapitan Hardy, wyglądający jak mężczyzna, który w końcu
dobił do portu po długiej podróży przez morze, ale Wielki Pałac nad Tamizą
zawsze traktował jak swój port, nawet, kiedy opuszczał go na kilka godzin.
Wszyscy wstali, żeby się z nim przywitać, ale powitania były raczej ciche i
powściągliwe.
Wszyscy czekali, aż kapitan Hardy i lord Bolt oficjalnie zamienią ze sobą
słowo.
Lucien wstał z typową dla siebie spokojną elegancją, ale mimo wszystko
emanowała od niego aura arogancji, zagrożenia i władczości.
Od stojącego kapitana Hardy’ego, podobnie.
Przyglądali się sobie krytycznie przez chwilę, milcząc.
– Na pewno obaj panowie zabijali piratów! – wypalił w końcu Dealcorte.
Lubił ich obu i bardzo chciał, żeby zadzierzgnęli serdeczną więź.
Kapitan Hardy i lord Bolt odwrócili się jednocześnie do Delacorte’a, z
bliźniaczym wyrazem rozbawienia. Łączyło ich przynajmniej jedno.
– Miło pana wreszcie poznać, kapitanie Hardy – powiedział lord Bolt.
Ukłonił się pięknie. – Od jakiegoś czasu słucham zachwytów na temat pana
osoby.
Kapitan Hardy odwzajemnił ukłon.
– Ja również, lordzie Bolt. Mam nadzieję, że przyjemnie upływa panu
pobyt w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Przepraszam, że musiałem tak szybko
wyjechać zaraz po pańskim przybyciu, ale właśnie kupiłem statek i pojawiły
się kłopoty z załogą na wybrzeżu.
Lucien uniósł brwi.
– Sam pan steruje swoim statkiem?
– Zatrudniłem kapitana, ale wygląda na to, że będzie potrzebowało nieco
pomocy w zatrudnieniu załogi, która nie jest leniwa.
Lucien zaśmiał się krótko.
– Ja jestem importerem. Triton Group. Statkiem dowodzi kapitan Douglas
Flemming. Jedwabie i przyprawy. Przed powrotem do Londynu przez parę
lat uczyłem się interesów we Wschodnich Indiach.
– Coś takiego. Nie zna pan przypadkiem kapitana Jenssena?
– Żeglowałem z nim, tak się składa. Nauczył mnie większości tego, co
umiem.
I pochłonęła ich rozmowa.
Poruszyli temat nabrzeży, ceł i magazynów, kutrów, i tak dalej.
To było bardzo rozczarowujące.
Ale też fascynujące.
A później nieco nudne.
Angelique i Delilah przyglądały się im, wstrzymując oddech, Delilah
gotowa interweniować, żeby złagodzić niecierpliwość męża. Usiadła z
powrotem z rezerwą.
– Bolt na pewno powie w końcu coś, co Tristana zdenerwuje. Jak każdy –
wymruczała do Angelique.
– A Bolt powie coś prowokującego. Chyba nie jest w stanie się
powstrzymać.
Obserwowały i słuchały jednocześnie.
– Chyba całkiem możliwe, że łączy ich więcej podobieństw niż różnic,
choć zdaje się to nieprawdopodobne – zastanawiała się Delilah. Zmieszana.
Angelique na chwilę zamilkła. Bo niby dlaczego czuła się taka… dumna?
Może to była taka ogólna duma: wszyscy pod jej dachem lubią się
nawzajem. Ale przyglądanie się Lucienowi w takich okolicznościach –
obeznanemu, pewnemu siebie, zrelaksowanemu, swobodnemu, z wielką
przyjemnością rozmawiającego o czymś tak… cóż, niemal nudnym… było
czymś zupełnie nowym. Kapitana Hardy’ego darzyła prawdopodobnie
większym szacunkiem niż jakiegokolwiek innego mężczyznę. Kto by
pomyślał, że jedną z najbardziej oszałamiających cech Luciena Duranda
będzie zdolność prowadzenia zwykłej rozmowy?
Po chwili Luciena i kapitana Hardy’ego otoczył krąg krzeseł, a oni sami
również usiedli i wyciągnęli długie nogi. Każdy trzymał w dłoni szklaneczkę
jakiegoś trunku, brandy lub sherry, także pani Pariseau, Dot, Angelique i
Delilah. Do rozmowy na temat handlu importowanymi towarami wciągnięto
Delacorte’a, a później pan Cassidy z dumą wyraził swoją opinię o bawełnie i
cukrze trzcinowym, a następnie rozmowa przeniosła się na broń na statkach,
a potem na piratów.
– Niech nam pan opowie o tym ataku piratów, lordzie Bolt – domagał się
Delacorte, jak można było się spodziewać.
– Cóż… – Bolt z początku się nie kwapił. Raczej po to, by przyciągnąć
uwagę, a nie z powodu rzeczywistej niechęci.
– Proszę opowiedzieć! – powtórzyli wszyscy.
– Dobrze zatem. Ulegnę panu, Delacorte. Proszę sobie wyobrazić: był
przepiękny, słoneczny dzień, piekielnie gorąco i widzieliśmy, jak flaga ich
statku się przybliża, i wiedzieliśmy, że przed nim nie uciekniemy. Że
będziemy musieli walczyć. Ja przeżyłem, choć nieomal bym utonął,
przeżyłem gorączkę i mówię sobie, niech mnie szlag, jak dam się zabić
jakiemuś piratowi.
Sięgnął do kieszeni i szybkim ruchem nadgarstka wrzucił pens do słoja, a
wszystkie kobiety wydały z siebie ciche:
– Ooooch!
– Widzieliśmy, jak wspinają się po burtach, jak pająki… Nas było
strasznie mało. Ale mieliśmy odwagę. Walka ciągnęła się godzinami.
Delacorte był zachwycony.
– Niech nam pan pokaże! Niech nam pan pokaże, lordzie Bolt! Pan i pan
Hardy! Pokażcie, jak było!
Lucien odwrócił się do kapitana Hardy’ego, unosząc brew z błyskiem w
oku.
– Ja będę piratem, który próbuje pana zabić – zaproponował dość
wielkodusznie Hardy. Ze względu na to, że lord Bolt był gościem.
– Brawoooo! – ryknął Delacorte.
Angelique i Delilah wymieniły zdumione spojrzenia. Czy to możliwe, że
kapitan Hardy pozwoli sobie na żarty?
Angelique nie była w stanie stwierdzić, czy lord Bolt ma dobry, czy zły
wpływ w tym względzie. Ale kapitan Hardy wstał razem z Lucienem.
– W porządku – odezwał się Lucien. – Żeby scena wyglądała wiarygodnie,
wszyscy państwo muszą zostać piratami. Proszę wstać i robić przerażający
hałas.
Dot od razu zerwała się na równe nogi i ryknęła:
– Do ataaaaakuuuu!
Biedny Delacorte podskoczył gwałtownie, jakby dźgnięty gorącym
żelazem, śmiertelnie przerażony. Stał obok niej.
Zapadła pełna zdumienia cisza. Wiele dłoni spoczęło na wielu sercach.
Srogie, oburzone spojrzenia wycelowane były w Dot.
– To był najbardziej przerażający okrzyk, jaki tylko mogłam sobie
wyobrazić – wyjaśniła potulnie.
Po długiej chwili przyglądania się jej z pewnym rozbawieniem, Bolt
skwitował:
– Chyba powinienem był wyrazić się precyzyjniej. – Odszukał wzrok
Angelique, żeby podzielić się z nią swoim figlarnym spojrzeniem. Ona robiła
wszystko, by nie parsknąć śmiechem. – Lepsze byłoby raczej coś w rodzaju:
Wrrr, przygotuj się na śmierć! Albo: Posmakuj mojego ostrza, łajdaku.
Rozległy się próbne pomruki i złowrogie „Posmakuj mojego ostrza,
łajdaku”.
– Pan też będzie potrzebował miecza – oznajmił teatralnie.
I z łatwością, jakiej pozazdrościłby mu każdy mim, powoli wyciągnął z
pochwy i zamachnął się wyimaginowanym mieczem. Było to do tego stopnia
przekonujące, że pani Pariseau westchnęła głośno, a wszystkim się zdawało,
że widzą, jak sztylet lśni. Obrócił go w jedną stronę, i w drugą, żeby mogli
podziwiać, jak jest wykonany.
– Kapitanie Hardy? – odezwał się Bolt.
I ku zdumieniu wszystkich, sztywny aż do przesady kapitan Hardy również
wyjął przerażający niewidzialny miecz.
Jakimś cudem wcale nie wyglądał przy tym zbyt komicznie.
Dreszcz przejęcia przebiegł wszystkim po kręgosłupie.
Żaden z nich nie wyglądał głupio, raczej naprawdę groźnie.
Angelique doświadczyła nagłej, zniewalającej wizji ich dwóch jako
małych chłopców, rozrabiających i okładających się kijami, i serce lekko jej
się ścisnęło, jakby zacierało dłonie z radości.
Pochłonięci przedstawieniem, wszyscy, co do jednego – włącznie z Delilah
i Angelique – wyciągnęli niewidzialne sztylety i urządzili niezłe widowisko,
sprawdzając ostrza palcami.
Lucien i kapitan Hardy stanęli twarzą w twarz i przyjęli pozycję do walki.
Panowała przeszywająca cisza.
Nagle kapitan Hardy zaatakował Luciena.
Rozpętało się pandemonium.
– Giń, łajdaku! – wrzasnęła pani Pariseau, mierząc w Dot, która odparła
ostrze, wykonując zamach oburącz niewidzialnym sejmitarem, którym
zdecydowała się władać. Delilah powstrzymywała pana Delacorte’a własnym
mieczem. Pan Cassidy krzyknął:
– Ognia! – i udał, że odpala armatę, wykazując się talentem aktorskim.
Aż nagle Angelique zamarła, pochłonięta widokiem.
Lucien i kapitan Hardy zwarli w powietrzu niewidzialne miecze.
Raptem wszystko nabrało niemal zbyt realnych kształtów. Mężczyźni z
prawdziwymi ostrzami, które mogły przeszywać i kroić, zaatakowali kiedyś
Luciena, a jednak nie zginął. Dzięki Bogu, dzięki Bogu, nie zginął.
Ten nieprawdopodobny cud, że stał teraz w tym pokoju, zabawiając małą
publikę, przekonując nawet ją, żeby udawała pirata, przepełnił ją
wdzięcznością tak wielką, że niemal świętą. I ogarnął ją niedorzeczny
impuls, żeby krzyknąć:
– Do ataaakuuu! – i zaatakować kapitana Hardy’ego swoim udawanym
mieczem.
Ale stała za długo.
Pan Delacorte doskoczył do niej z niewidzialnym mieczem w chwili, gdy
Delilah przypadkiem nastąpnęła jej na but, a Angelique, próbując zrobić
unik, potknęła się i poleciała na podłogę.
– O, nie! Zabił pan panią Breedlove! – krzyknęła Dot.
Skoro sprawy przybrały taki obrót, Angelique upadła zgrabnie na ziemię,
zamknęła oczy i posłusznie leżała nieruchomo.
Przestraszyła się, gdy coś natychmiast wylądowało z hukiem przy jej
głowie.
Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Luciena, białą i przerażoną.
Ten huk, to był on, padający na kolana.
Przypatrywali się sobie przez chwilę. On szybko dyszał.
– Ja grałam – wyjaśniła spokojnie. – Nie zostałam wcale zabita
wymyślonym mieczem.
Zamrugał. Jego twarz zrobiła się śmiertelnie blada.
Przez chwilę wyglądał jak Delacorte po przegranej w szachy. Jakby ktoś
wziął deskę i przywalił mu nią w głowę jak kijem do krykieta.
Usiadł ciężko na piętach i spojrzał na nią ponurym wzrokiem.
Potem wstał i, po osobliwej krótkiej przerwie, w czasie której wpatrywał
się w nią jak żeglarz w syrenę wiedząc, że jego los jest przesądzony i, nie
mogąc się powstrzymać, wyciągnął do niej rękę.
Nastąpiła chwila zawahania pomiędzy jego wyciągniętą dłonią a tym, gdy
w końcu ją chwyciła, która powiedziała im być może więcej, niż oboje
chcieli wiedzieć.
I wtedy jej skóra znalazła się przy jego skórze. Znowu.
W końcu.
Jego dłoń zacisnęła się na jego dłoni, delikatnie.
Angelique kusiło, żeby zamknąć oczy pod wpływem delikatnego
przypływu rozkoszy, który uniósł delikatne włoski na jej karku.
Wszyscy przyglądali się temu z uśmiechem.
Nikt nie wyglądał na wstrząśniętego.
Bo nie trwało to całą wieczność, jak zdawało się Angelique i Lucienowi.
Jeden przelotny uścisk dłoni nie zdradził ich namiętnego pocałunku w holu
ani tego, że doskonale widziała, jakie to uczucie przywierać do sztywnego
członka lorda Bolta i że jej się to podobało.
Pomógł jej się podnieść i wypuścił jej dłoń natychmiast, jakby była z
płomieni.
Delilah pomogła Angelique wygładzić spódnicę.
A potem Angelique uśmiechnęła się do wszystkich obecnych.
– Przeżyłam, żeby jeszcze kiedyś walczyć – powiedziała.
– Huraaa! – krzyknęli wszyscy wśród śmiechów.
Ale lord Bolt bezwiednie schował swój miecz do futerału i wyszedł z
pokoju bez słowa.
Do końca wieczoru nie wrócił do salonu.
10

Lucien ubrał się i wyszedł z Wielkiego Pałacu nad Tamizą tuż po świecie z
uczuciem udręczenia i irytacji. Mężczyzna musiałby być szaleńcem, żeby
rezygnować z kuszących zapachów jajek, kiełbasek i piklingów, unoszących
się z kuchni.
Może był szaleńcem.
Pomyślał, że może długi spacer w ostrej oceanicznej bryzie w mglisty
londyński dzień będzie dla niego jak policzek na otrzeźwienie, w rodzaju:
„weź się w garść, chłopie!”
Zeszły wieczór – a na pewno trzy sekundy tego wieczoru – były krępujące.
A przy okazji zniewalające.
To martwiło go najbardziej.
Kiedy się odwrócił i zobaczył Angelique na podłodze, dwa doniosłe
uczucia wcisnęły się w ułamku sekundy, przeciskając się do środka mimo
solidnej dawki jego zdrowego rozsądku.
Serce mu stanęło, a świat – niemal dosłownie – zgasł. Zdmuchnięty jak
świeca. Powaliło go to na ziemię.
I klęczał tam jak… jak jakiś głupiec, i niewiele brakowało, żeby rozdarł
szaty i wzniósł szloch do nieba. Coś trzymało go w uścisku i nie miało nic
wspólnego z rozsądkiem. Bez jego świadomości, bez jego pozwolenia, jego
życie – myśli i uczucia i całe to zamieszanie – ukształtowało się na nowo
wokół niej.
Gdyby miała zostać z niego wyrwana… cóż, pozostałość po niej
przypominałaby pustkę.
Chwilę później jej głos ściągnął go z powrotem na ziemię, ale zdążyła
dostrzec jego minę, w pełnej krasie. Tego był pewien.
Bo zauważył jej reakcję. Była oszołomiona.
Niech to szlag.
Zdawało mu się to powołaniem, przez jedną szaloną chwilę: po prostu
pomóc jej wstać. Przyszło mu do głowy, że czegokolwiek potrzebowała, bez
względu na to, co by to było, dałby jej to z radością. Trzymanie ją za rękę
wydało mu się przeżyciem absurdalnie głębokim. Śmiechu warte.
Uświadomił sobie, że ona, w jakiś sposób, obnażyła go do dziwnego, nowego
stanu. Jakby znów był żółtodziobem drżącym na samą myśl o kobiecym
dotyku. Jego myśli wahały się pomiędzy goryczą a oszołomieniem i
rozbawieniem, ale zatrzymały się na pewności: nawet, jeżeli nigdy więcej
miałby nie zaznać rozkoszy jej dotyku, pośpieszyłby pomóc jej wstać, gdyby
kiedykolwiek się potknęła. Gdyby kiedykolwiek go potrzebowała. Nieważne,
kiedy. Nieważne, gdzie.
Nawet jeśli nie był mężczyzną, o jakim marzyła, ze swoją haniebną
historią nieodwołalnie zapisaną w gazetach i w pamięci ludzi, z którymi
walczył, ścigał się lub zakładał.
Zdawało mu się to potworną słabością i olśnieniem, choć nie bardzo
wiedział, dlaczego.
Ale może tak właśnie wyglądała definicja przyjaźni.
Jak też żałował, że zgodził się zostać jej przyjacielem.
Nie pijał z rana, więc musiał się zadowolić porannym spacerem. Pokonał
piechotą drogę do biura Extera.
Jednak gdy tak szedł, złapał się na tym, że kieruje się ku Bond Street.
Wyciągnął zegarek z kieszeni. Mechanizm od jakiegoś już czasu wymagał
przejrzenia. Zważył go w dłoni z namysłem.
Zastanawiał się, co zamierza zrobić, dlaczego i dla kogo tak właściwie
chce to zrobić, i nie wiedzieć, czemu, wydało mu się to bardziej ryzykowne i
szalone niż jakikolwiek do tej pory zakład.
To, czego pragnął, bardziej niż miał odwagę się przyznać, miało związek z
tym, kogo pragnął.
To przypieczętowało decyzję. Gdy znalazł się na Bond Street, szedł
nonszalancko, jak rasowy dżentelmen, kłaniając się przechodniom, których
napotkał wzrokiem.
Niektórzy aż odwracali głowy, żeby ukradkiem spojrzeć raz jeszcze.
Gdy tak się działo, uśmiechał się łagodnie. Z przyjemnością. Jakby bardzo
się cieszył, że ich widzi, nawet, jeśli oni nie mogli skojarzyć, kim jest.
W końcu przystanął przed jubilerem, Sylvester & Sons, u którego jego
ojciec kupił mu złoty zegarek. U którego większość mężczyzn z pozycją taką,
jak jego ojca, kupowała zegarki.
Zawahał się.
A potem pchnął drzwi, wyzwalając brzęk dzwonków.
Sklep był umiejętnie oświetlony; złote i srebrne zegarki, pierścionki i
sygnety połyskiwały i lśniły w aksamitnych wnętrzach małych szkatułek,
kusząc majętnych mężczyzn, żeby ulegli impulsowi.
Kościsty młody mężczyzna w okularach za ladą podniósł wzrok, z
uśmiechem na zawołanie. Szybkim, kulturalnym spojrzeniem ocenił, jakim
klientem jest Lucien. Od razu podszedł do niego z atencją.
– Dzień dobry, sir. W czym mógłbym panu pomóc?
– Czy byłby pan uprzejmy przekazać panu Sylvestrowi, że lord Bolt
chciałby porozmawiać z nim na temat zegarka? – Jego ton był grzeczny, dość
krotochwilny.
Przebłysk skojarzenia przebiegł po twarzy chłopaka, ale Lucien zauważył,
że niezupełnie wie, o kogo chodzi.
– Oczywiście, sir. Chwileczkę, sir.
Zniknął na tyłach sklepu, a Lucien przyglądał się lśniącym cackom w
puzderkach i z lekkim uśmiechem przysłuchiwał się ściszonej rozmowie. Nie
był w stanie wychwycić wszystkich słów, ale pełna niedowierzania intonacja
nie pozostawiała wątpliwości.
W końcu pan Sylvester wyłonił się pośpiesznie, wycierając dłonie w
fartuch, wyraźnie gotów szybko uporać się z oszustem czy natrętem, który
miał czelność podawać się za dawno nieżyjącego wicehrabiego.
Zamarł z dłońmi zaplątanymi w fartuch.
– Lord… Bolt…?
– Jak się pan miewa, panie Sylvester? Tak się cieszę, że interes nadal
kwitnie.
– Ale… sir… lordzie Bolt… to znaczy… przecież pan…
Twarz biednego Sylvestra zrobiła się biała jak jego włosy.
Najwyraźniej był zbyt grzeczny, żeby wypalić:
– Przecież pan nie żyje?
Na wypadek, gdyby Lucien nie był sobą. Na wypadek, gdyby był duchem.
– Och, panie Sylvester! – odezwał się w końcu z kojącą, rozbawioną
troską, tonem, który w jednej chwili zmazał jedyną zmarszczkę z czoła
biedaka. – A więc nie słyszał pan. Widzi pan, dopiero niedawno
dowiedziałem się o bzdurnych pogłoskach, jakobym utonął w Tamizie, choć
przypuszczam, że to nieporozumienie jest zrozumiałe, ponieważ rzeczywiście
wpadłem do rzeki. Ale, jak sam pan widzi, wyszedłem cało i zdrowo. Wie
pan, jak niepoprawne mogą być plotki, i że często wszystko przedstawia się
bardzo niewłaściwie, żeby tylko gazety się sprzedawały.
– Niepoprawne – powtórzył cicho pan Sylvester. Ale kolor, który przed
chwilą zniknął z jego twarzy, znowu się na niej pojawiał. Zdobył się na
uśmiech,
– Byłem w świecie, pani Sylvester, gromadziłem majątek, całkiem
niedawno wróciłem do Londynu. Przeżyłem wielce fascynującą dekadę.
Odwiedziłem wiele miejsc, wiedziałem piękne rzeczy, ale nigdzie nie
spotkałem drugiego tak doskonałego dostawy zegarków jak pan. Nigdy nie
pozwoliłbym nikomu innemu tknąć mojego czasomierza, a zajęty mężczyzna
potrzebuje sprawnego zegarka, zgodzi się pan ze mną?
Pan Sylvester promieniał, gdy Lucien wręczył mu swój zegarek,
połyskując swoim wyjątkowym sygnetem w świetle lamp.
– Lordzie Bolt, cóż za przyjemność wiedzieć, że pan i pański piękny
zegarek przeżyliście. Obawiam się, że istotnie, padłem ofiarą plotek.
– Nie mam panu tego za złe, panie Sylvester, każdy uwierzyłby w taką
historię. Przede mną zadanie dopilnowania, żeby wszyscy poznali prawdę.
Pan Sylvester był w tej chwili lekko rozkojarzony, oglądając powierzony
mu zegarek jakby miał do czynienia z dawno niewidzianą miłością.
– Lord Fawnleigh pozostawił mi niedawno podobny zegarek do naprawy,
ale ośmielę się stwierdzić, że pański jest szlachetniejszy, lordzie Bolt.
– Ach, Fawnleigh. Proszę przekazać mu pozdrowienia, kiedy przyjdzie po
odbiór, z łaski swojej. Może spotkam się z nim u White’a. I proszę czuć się
uprawnionym do podzielenia się informacją o moim… – Puścił do niego oko.
– …zmartwychwstaniu.
Pan Sylvester promieniał.
– Z przyjemnością pomogę panu w tej sprawie, sir.
To był początek.
Lucien miał nadzieję, że informacja – w jego wersji – zacznie się
rozprzestrzeniać jak mech po deszczu na ścianach budynku.
I powolutku zacznie się zdawać, że nigdy nie zniknął, i powolutku stanie
się – jakich to ona użyła określeń? – cóż, „zwykłym” i „dość szanowanym”.
Takim mężczyzną, który nigdy więcej nie pojawiłby się w plotkarskich
kolumnach.

Exter miał dla Luciena niespodziankę, gdy ten przybył do jego kancelarii.
W milczeniu podał mu kartkę papieru kancelaryjnego. Nie złamał pieczęci,
ale Lucien ją rozpoznał. Wpatrywał się w nią przez chwilę, zdumiony.
Później wsunął palec, żeby złamać lak, rozłożył papier i czytał.

Przedstawiciel Triton Importers może odwiedzić Jego Wysokość Księcia


Brexford pomiędzy drugą a drugą trzydzieści dzisiejszego popołudnia.

Jego znękane serce podskoczyło.


Siedział, a wiadomość rozbrzmiewała w nim.
Nie był w stanie stwierdzić, czy ściśnięte trzewia były wynikiem trwogi,
czy podniecenia. Ale boleśnie się już przekonał, że wyobraźnia z taką samą
łatwością może torturować, co dostarczać rozrywki. Należało to zrobić. Był
gotowy.
– Cóż – odezwał się w końcu. – Wygląda na to, że dobrze zrobiłem, że się
rano ogoliłem.

W rodowej siedzibie w Londynie był dwa razy, jako bardzo małe dziecko,
mniej więcej trzyletnie. Pamiętał, że wszystko lśniło, marmurowe podłogi jak
szklista tafla morza, żyrandol w holu wisiał w górze niczym planeta. Jego
stopy stukotały i wzbudzały echo, za to gdy biegał po drewnianej podłodze
ich wiejskiego domu, wywoływały satysfakcjonujące głuche dudnienie, jak
jelenia biegnącego po łące. Rozpaczliwie chciał zjechać po złotej poręczy i
ślizgać się po podłodze w odzianych w skarpetki stopach. Oczywiście,
zakazano mu czegokolwiek dotykać. Jego ojciec wszedł z matką na górę, a w
tym czasie miła gosposia poczęstowała Luciena ciasteczkiem.
Wpuścił go kamerdyner z miną uroczo nieruchomą jak u posągu Apolla za
drzwiami, który jednak nie był w stanie powstrzymać brwi. Uniosły się.
Bez wątpienia zauważył, że Lucien mógłby wyjść z któregoś z portretów
zdobiących klatkę schodową – olejnych podobizn przodków. Wchodząc na
górę, mijał jeden za drugim. Dostrzegł swoje brwi u jednej z ponurych
postaci. Swój długi, wyraźnie zarysowany podbródek ukryty w elżbietańskiej
kryzie innego. Bicie serca dźwięczało mu w uszach, jakby ono też dudniło na
marmurze, jak jego buty. Czuł chłód w piersiach. Dłonie miał gorące.
Przystanął w progu biblioteki.
Stojący za biurkiem mężczyzna, wyglądający przez okno, był wysoki,
korpulentny, a linia jego włosów cofnęła się tak, że zaczynały rosnąć mniej
więcej na środku głowy. Ta resztka, która mu została, była siwa. Dłoń
Luciena zacisnęła się mimowolnie. Przypomniał sobie, jak ściskał piąstkami
włosy ojca, kiedy brał go na barana, gdy miał trzy lata, żeby mógł dosięgnąć
kwitnącej gałęzi dla matki.
Lucien pojął, z oślepiającą jasnością, że kochał wtedy tego człowieka, po
dziecięcemu nie umiejąc go krytykować.
I właśnie dlatego nie był w stanie pogodzić jednego mężczyzny z drugim.
Powodem nie była wściekłość, ale miłość. A wściekłość łatwiej było
utrzymać niż żal czy ból.
Książę odwrócił się nagle.
Zamarł, z twarzą pobladłą ze strachu. I zmrużył oczy.
– Co u licha…
Głos miał ochrypły. Nadal był przystojnym mężczyzną. Bez oznak
rozpusty. Nie miał skłonności do wybryków, jak jego syn. Widocznie jacyś
inni przodkowie przekazali Lucienowi tę szczególną inklinację.
Książę wsunął sobie na nos okulary.
Lucien, rzecz jasna przywykły do wnikliwych spojrzeń, wytrzymał je.
– Lucien? – Tonu księcia, ochrypłego, pełnego zdumienia, czy wręcz
osłupienia, nie można było nazwać „radosnym”.
Jego brwi przypominały obecnie puchate siwe kępki. Lucien przypuszczał,
że patrzy na swoje własne przyszłe brwi.
– Nie masz halucynacji, ani nie cierpisz na demencję, ojcze. To ja. –
Powiedział to lekkim tonem. Ironicznym. Głos miał dość opanowany. Ale
odbijał się dziwnym echem w jego uszach. Czuł się trochę tak, jakby
przyglądał się tej scenie gdzieś spod sufitu, a nie brał w niej udział. Nie czuł
rąk.
Ale zdołał się nisko ukłonić.
Książę ani drgnął. Kiedy Lucien się wyprostował, ojciec dalej patrzył, z
lekko rozchylonymi wargami. Po chwili się otrząsnął, jakby w myślach dał
sobie w twarz.
– Więc… te brednie z gazet nie były bredniami – skwitował w końcu. Jego
głos też brzmiał nieco ironicznie, lecz nadal był cichy. Lucien w pewnym
sensie podziwiał go za to, że nie dał po sobie poznać, że jest wstrząśnięty.
– Nie.
– Księżna się bardzo denerwowała na każdą wzmiankę o tobie.
Taki był mój plan.
– Domyślam się – odparł krótko. Biedna, biedna księżna, która zapłaciła
Cuttweilerowi, żeby pomógł w jego utopieniu. Może powinien odpowiedzieć
gorzko: – Podobnie jak twój list zdenerwował moją matkę.
Ale ten nieskazitelny wielki gabinet w tym lśniącym domu… Jakoś
wiedział, że ten sterylny marmur i jego blask pozbawią każde zdanie emocji,
wyjałowi je, zamieni w pomnik.
Serce nadal biło mu szybciej, niżby chciał.
Z głośnym bum, z głośnym bum, z głośnym bum, hej, ho. Właśnie w tym
rytmie. Cholerny Delacorte.
– Powiedziała mi kilka lat temu, że napisała do ciebie z prośbą, żebyś
rozważył bardziej stateczne zachowanie, ze względu na naszego syna.
Naszego syna. Jego przyrodniego brata. Przyszłego księcia Brexford.
– To prawda. – Nie widział konieczności, by mówić coś więcej.
Cisza zdawała się przenikliwa.
– Osiągnąłeś mój wzrost – orzekł książę. Z bladym uśmiechem. Był
ostrożny, trochę niepewny, ale w żadnym razie nie wyglądał na mężczyznę
cierpiącego z powodu poczucia winy czy wyrzutów sumienia.
To teraz mój wzrost, miał ochotę powiedzieć, niedorzecznie.
Nie odezwał się. Czekał, aż wyraźnie coś poczuje. Wściekłość, zawód czy
gorycz, echo miłości czy czułości, jaką kiedyś żywił, coś, na czym mógłby
się oprzeć, żeby wyrównać rachunki, uzyskać odpowiedzi, ułożyć wyraziste
zdania, których książę nigdy nie zapomni. Może zdoła, gdy minie szok
pierwszych chwil tego spotkania. Ale jakoś w to wątpił.
Coś się zmieniło. A tym czymś był on sam. Zyskał nową perspektywę.
Książę odkaszlnął.
– Cóż. Hm. Zechcesz usiąść? – Wskazał wygodny skórzany fotel przed
swoim olbrzymim dębowym biurkiem.
Kolejna powierzchnia, w której książę mógł oglądać swoje odbicie.
Lucien usiadł. Przyglądali się sobie w milczeniu.
– Zapomniałem, że masz oczy swojej matki. Niezwykły kolor.
Niepokojący, czasami. Przypominasz swoją matkę w tym, że zdaje się, że
jesteś w stanie przejrzeć kogoś na wylot.
– Wykorzystałem to raz czy dwa – odparł Lucien przyjaźnie. Ironicznie.
Książę zacisnął wargi, nie bardzo wiedząc, co począć z takim
stwierdzeniem.
Zdawało się, że nie jest w stanie wytrzymać wzroku syna, i to właśnie było
mocną stroną Luciena. W jego spojrzeniu odbijała się cała jego osobowość.
Czy książę czuł się winny?
Czy Lucien jeszcze chciał, żeby tak się czuł? Nagle nie był tego pewien.
A potem łajdak odwrócił się do zegara, jakby znajdowało się tam coś, co
było ważniejsze niż rozmowa z synem-bękartem, który powstał z martwych.
Wargi Luciena uniosły się w lekkim, zawziętym uśmiechu.
– Tak… Myśleliśmy, że utonąłeś. Cuttweiler opowiedział, co się
wydarzyło i bardzo nas to zasmuciło.
– Nie utonąłem. Uratował mnie statek płynący do Chin.
– Ach. Tak. A więc, dobrze. Zapłaciłem za twój pogrzeb. Sporo ludzi.
Picie i awantury. Szlochające kobiety. Na litość boską. Ciekawe, kogo
pochowaliśmy? Byłoby zabawnie, gdyby się okazało, że nieźle zapłaciłem z
pochówek jakiegoś pijaka, który wpadł do rzeki. Oczywiście, byliśmy
przeświadczeni, że właśnie to przydarzyło się tobie. Zdawało się to czymś
nieuchronnym, zważywszy na to, jak się prowadziłeś. Brałem pod uwagę, że
w końcu dźgnie cię jakiś hazardzista albo przejedzie powóz. – Te ostatnie
słowa zabrzmiały dość ostro.
– Zabawnie – powtórzył powoli Lucien. Ostrożnie. Po chwili.
Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni tak zdumiały go czyjeś
słowa. Być może wtedy, gdy Delacorte pokazał niecenzuralny gest w pokoju
dla dżentelmenów.
Minęła kolejna chwila.
– Było ci przykro, ojcze?
– Słucham?
– Czy było ci przykro. Wcześniej nie utrzymywałeś ze mną kontaktu przez
sześć lat. Naprawdę było ci przykro?
Brwi księcia uniosły się irytująco.
– Oczywiście, Lucien. Nikt nie życzy drugiemu utonięcia.
Lucien mało się nie roześmiał.
– Domyślam się, że rozdzierałeś szaty, i tak dalej?
Książę spojrzał na niego gniewnie, jakby zachował się bezczelnie.
I wydało mu się to dziwne, ale Luciena ogarnęło lekkie rozbawienie. Było
dość jasne, że stojący przed nim mężczyzna w żaden sposób nie przypominał
tego mężczyzny, jakiego zapamiętał Lucien. Tego, który brał go na barana,
żeby mógł zerwać dla matki gałąź kwitnącej jabłoni. Który śmiał się i
łaskotał go pod brodą, i był pobłażliwy. Teraz rozumiał, że tak naprawdę
wcale nie znał tego mężczyzny; wyobrażał go sobie na podstawie paru chwil.
Czuł się tak, jakby stał w domu, którego ściany się walą. Zdawały mu się
schronieniem, kiedyś, te wspomnienia. Ale nagle perspektywa stała się o
wiele szersza. Nagle było więcej powietrza.
– Ostatni raz rozmawialiśmy, ojcze, kilka dni przed tym, jak przysłałeś do
mojej matki list, wyjaśniając, dlaczego jej usługi nie są już dłużej potrzebne.
W końcu. Twarz księcia wykrzywiła się w grymasie dyskomfortu, a może
odrazy. Może nawet z cieniem strachu. Palcem wodził nerwowo po krawędzi
biurka. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem. Książę nie był mężczyzną
przywykłym do tego, że jest przywoływany do porządku. Być może dopiero
teraz uświadomił sobie, że chłopiec, którego całkiem porzucił, może żywić
pewną urazę.
Książę westchnął w końcu, ciężko.
– Byłeś uroczym chłopczykiem, Lucien i lubiłem spędzać z tobą czas, gdy
się widywaliśmy. Ale gdy się jest księciem, trzeba mieć prawowitego
dziedzica i odpowiednią żonę; a ta odpowiednia dla mnie żona, obecna
księżna, nie zamierzała tolerować kochanki i nieślubnego syna na
horyzoncie. Z pewnością rozumiesz. Jesteś inteligentny i zadbałem o to,
żebyś otrzymał staranne wykształcenie. Stwierdziłem, że wyposażyłem cię do
życia, a to, co zrobisz z tymi narzędziami, to twoja sprawa. I choć bardzo
lubiłem twoją matkę…
Lekki uśmiech, jaki pojawił się w tej chwili na twarzy księcia sprawił, że
Lucien miał ochotę wyskoczyć do niego z mieczem.
– Och, tak, Christine była taka cudowna… – Odwrócił się do okna, w
którym, wyglądało na to, mieściły się wspomnienia.
– Miała na imię Helene – bardzo powoli sprostował Lucien.
Książę uniósł dłoń.
– Och, oczywiście, oczywiście. Uwielbiałem sposób, w jaki wypowiadała
moje imię. Robairrrr – zacytował z rozmarzeniem. – Robairrr. – Ach,
młodość.
Lucien z całej siły zacisnął zęby.
I w kolejnym oślepiającym olśnieniu uświadomił sobie, że jego
wspomnienia i wspomnienia księcia były obrazami odwrotnymi. Zupełnie
niepodobnymi. Najważniejsze kwestie z życia Luciena – miłości, straty,
zawodu, zdrady i wściekłości, jego własnej i matki – nie zaliczały się do
historii księcia. Helene i Lucien byli w jego życiu jedynie elementami,
czymś, co uczyniło je nieco przyjemniejszym, jak psy gończe czy dobry koń.
Bawiło go to, że ich rozpieszczał. I pewnie łatwo przyszło mu przestać to
robić.
Mięśnie jego brzucha zacisnęły się, gdy w końcu poraziła go prawda: nie
do zniesienia była myśl, że dla księcia tak niewielkie znaczenie miało życie
matki, która podarowała mu tyle serca. Ale takiego wyboru dokonała matka,
z sobie tylko znanych powodów.
Lucienowi przez chwilę trudno było złapać oddech.
Książę byłby zaskoczony, gdyby Lucien powiedział mu:
– Złamałeś serce mojej matce.
Przypominałoby to krzyk na wietrze. Jak histeria bez powodu. To, co jego
matka nosiła w sercu pewnie nigdy księcia nie interesowało. Brał jej oddanie
za rzecz oczywistą, bo za nie płacił.
Zastanawiał się, jak zabrzmiałyby jego słowa, gdyby wypowiedział je
teraz:
– Twoja żona, księżna, zleciła moje zabójstwo, tak była zażenowana,
rozzłoszczona, zagrożona z powodu samego mojego istnienia.
To również wyglądałoby jak mowa szaleńca.
W dodatku, rzecz jasna, nie był w stanie tego udowodnić.
Teraz zrozumiał, że po prostu nigdy tego nie powie. Jego matka nie żyła.
Zrozumiał definitywnie, że niczego od księcia nie chce.
I z wielką ulgą uświadomił sobie, że niczego od księcia nie potrzebuje.
Żadnych wyjaśnień, ani odpowiedzi, ani wybaczenia, ani przeprosin, ani
pieniędzy.
No, może poza jedną rzeczą.
– A więc to tylko pretekst, Lucienie? – Jego ojciec wskazał gestem list od
Triton Group. – Fortel, żeby przyjść, spotkać się ze mną i poprosić o
pieniądze? Nie przychodzi mi do głowy, czego możesz ode mnie chcieć.
Zapewniłem ci świetne wykształcenie. Masz tytuł, z którym się nie urodziłeś,
dzięki mnie i wyjątkowej hojności króla. Sam musisz zrobić z nich w życiu
użytek.
– To nie farsa. Dobrze mi się powodzi. Nie chcę, ani nie potrzebuję twoich
pieniędzy. Pomyślałem, że być może chciałbyś na własne oczy zobaczyć
rezultaty twojej hojności – powiedział Lucien poważnym tonem. – I dziękuję
ci za to.
Wszystko to wypowiedział dość neutralnie. Nie chciał dawać temu
mężczyźnie więcej niż to, co już mu dał. Żadnych emocji, żadnych
szczegółów, żadnych wyznań, co przeszedł i czego się nauczył, zanim się stał
mężczyzną, którym był teraz.
Książę skinął głową z powagą, przyjmując podziękowanie jako w pełni
zasłużone. Zaciekawienie błysnęło w jego oczach.
– Cóż. Sukces to dobra rzecz. Jednakże raczej nie będę mógł zainwestować
w twoje przedsięwzięcia, ponieważ księżna by na to nie pozwoliła.
– Cóż, zawsze trzeba się słuchać księżnej.
Książę się uśmiechnął. Dziwne, ale nie potrafił wyczuć ironii, bo nie miał
takiej potrzeby. Ludzie wychowani w zbytkach i wygodach rzadko ją
posiadali.
– Jest nadal smutny kawałek ziemi w Northumbrland związany z twoim
tytułem. Mógłbyś się o niego upomnieć.
Była to pożyteczna informacja.
Lucien kiwnął głową.
– W porządku. Cieszę się, że nie jesteś martwy – rzucił pośpiesznie książę.
Jak osoba zmierzająca do zakończenia spotkania.
– Właściwie, ojcze, miałem nadzieję, że spełnisz jedną moją skromną
prośbę. Zastanawiałem się, czy mógłbym dostać pozytywkę, którą kiedyś
podarowałeś mojej matce. Jest złocona, inkrustowana bursztynem i
karneolem, i gra melodię Mozarta. Nie mam żadnej innej pamiątki po niej, a
tę rzecz kochała. Bardzo chciałbym mieć tę pamiątkę po niej.
Jakaś intuicyjna przezorność powstrzymała go przed tym, żeby wspomnieć
i podwójnym dnie, które skrywało kosmyki włosów – jego i matki. Nie
wyobrażał sobie obnażenia się przed księciem z taką sentymentalnością.
Książę zadudnił lekko palcami o biurko.
– A, tak. Wiem, o którą pozytywkę ci chodzi. Jednak księżna jest do niej
dość przywiązania i trzyma ją w swojej sypialni. Ale mogę ci podać
nazwisko jubilera, który ją zrobił i może uda ci się zamówić podobną.
Po tych słowach spojrzał wymownie na zegarek.

Lucien ostrożnie stawiał stopy na kolejnych stopniach, idąc w dół, w dół;


kręciło mu się w głowie. Ponad nim kołysał się żyrandol, jak się zdawało, z
nieskończonymi rzędami kryształków, być może po jednym na każde kolejne
spodziewane pokolenie książąt Brexford. Wszystko, dość dziwnie, wydawało
mu się nowe, jakby widział to po raz pierwszy. Niemal wszystkie kwestie, w
których zdążył wyrobić sobie opinię, wymagały ponownego przemyślenia,
bo pewne sprawy można było zrozumieć jedynie poprzez zestawienie ich z
innymi, podobnie jak światło i cień.
Przystanął, żeby wziąć oddech mimo bolesności i podrażnienia, jakie
odczuwał w piersiach. Wiedział, co to jest: ostatnie ślady usuniętej
niewłaściwej miłości, jak po wyjęciu ostatniego fragmentu szklanego
odłamka. Wiedział, że wyjdzie mu to na dobre. Wspaniale, że się tego
pozbył. Był wolny. I wiedział, co zrobić z bólem. Oddychać pomimo
wszystko. Funkcjonować. Przeczekać. Pić.
Myśleć o Angelique, tak, jak właśnie zrobił. Bo ona, jakimś cudem, była
zarazem środkiem przeciwbólowym i bólem.
Pytania, których unikała, jakby konfrontacja z nimi mogła otworzyć starą
ranę… te niedopowiedzenia na temat zalotów i zalet. Podejrzewał, że
bohaterami tych historii byli mężczyźni pokroju jego ojca.
Jakże chciał móc odmienić historię Angelique.
Znalazł się za drzwiami i wciskał na głowę kapelusz, gdy usłyszał głośne
stukanie butów na kocich łbach tuż za nim.
Odwrócił się gwałtownie z dłonią na pistolecie pod płaszczem.
Jego groźna mina musiała zatrzymać tego, kto za nim szedł.
To był chłopak. Stał ze trzy metry od niego. Cały właściwie składał się z
nóg; stopy i oczy miał ogromne, a policzki zaróżowione. Mógł mieć ze
czternaście lat, na oko. Ubrany był jak lord, ale przydarzyła mu się jakaś
plama, zdawało się, że z musztardy, na fularze. W słonecznym blasku rzucała
się w oczy.
Przyglądali się sobie. Wszystkie zmysły Luciena były nieco wyostrzone.
Być może z tego powodu poczuł lekki zawrót głowy, gdy patrzył na tego
chłopaka. Jakby goniła go jego własna przeszłość.
– Przepraszam. Przepraszam. Że krzyczałem. Ja tylko…
Lucien agresywnie uniósł brwi.
– Czy pan jest L… Lucienem? Lordem Boltem?
– Kto pyta? – odparł chłodno Lucien.
Chłopak spłonął purpurą aż po linię włosów.
– Jestem R…Robert, sir.
Lucien przyglądał mu się, krzywiąc się na tyle, że Robert wiercił się
niespokojnie, skubiąc guziki kamizelki.
Aż nagle, jakby dostał lunetę, dzielnica odzyskała ostrość, a on zrozumiał,
że zawrotów głowy doznał prawdopodobnie dlatego, że poczuł się tak, jakby
zobaczył w lustrze odbicie czternastoletniego siebie.
Ale Robert miał ciemne oczy matki i proste brwi.
I, rzecz jasna, imię po ojcu, podobnie jak kiedyś odziedziczy po nim tytuł.
– Jestem twoim bratem. No, przyrodnim bratem – powiedział nieśmiało
Robert, przyszły książę Brexford. – Chyba się nie poznaliśmy, albo może, jak
byłem malutki, więc nie pamiętam, prawda? Ha.
Spojrzał na niego w górę z nadzieją.
A Lucien nie był w stanie wydobyć z siebie słowa z powodu tysiąca uczuć
ciągnących go w dziesięciu różnych kierunkach, jak na kole tortur.
– Zawsze chciałem mieć brata – wyznał Robert. – Raczej się nie
doczekam, ha, ha, rodzice są trochę za starzy.
Zarumienił się na nowo. Szukając z nadzieją iskierki rozbawienia na
twarzy Luciena.
– Nie doceniasz kaprysów twojego ojca, Robercie – skwitował ironicznie.
Może są nas całe tuziny, kusiło go, by dodać. Skoro tak beztrosko się mnie
pozbył, z pewnością ma innych.
Robert miał dość niepewną minę.
Lucien poczuł się tak, jakby kopnął szczeniaka.
– Jesteś legendą, naprawdę! – rozentuzjazmował się Robert. – Pojedynki,
pogonie, dddziewczyny…
– Robercie. – Był stanowczy, ale uprzejmy.
Robert zamilkł w jednej chwili.
– Jako twój brat zakazuję ci mnie naśladować. – Ton nadal miał surowy.
Ale liczył na to, że w jego oczach lśnił lekki blask.
Robert wpatrywał się w jego twarz, żeby dociec, w co wierzyć.
Po chwili, czy dwóch, zmarszczył czoło.
– Ale nie sugerujesz, żebym naśladował ojca?
I jego oczy rozbłysły szelmowską wesołością.
Niech to szlag.
Nie chciał darzyć sympatią tego dzieciaka, przyszłego księcia, obecnego
markiza, rozpieszczanego tylko dlatego, że jego matka miała odpowiednie
pochodzenie. Które, o czym nie wiedział – do pewnego stopnia wpłynęło na
to, że księżna zdecydowała się utopić swojego pasierba – żeby ani jeden
cierń, ani jedna przeszkoda nie stanęła temu chłopcu na drodze do dorosłości
i do książęcej chwały. Lucien nie chciał nawet znać tego człowieka.
A jednak stał tu. Uśmiechając się do niego nieśmiało.
W końcu Lucien też się uśmiechnął. Lekko.
Och, wiele go to kosztowało. Zdawało mu się wielce niesprawiedliwie, że
musi robić to teraz, w tej chwili.
Robert promieniał, pełen uwielbienia dla swojego egzotycznego brata-
bękarta.
Jego brata. Dziwna wydała mu się myśl, że naprawdę łączy ich krew. I nie
tylko. Zapewne też gust, skłonności. Poczucie humoru. Jakby to było,
dorastać, mając brata? Czy włóczyłby się po świecie, gdyby miał się o kogo
troszczyć albo kogoś, kto troszczyłby się o niego?
Czy znalazłby się w pensjonacie przy porcie i tęsknił za swoją
„przyjaciółką”, Angelique Breedlove? Kobietą, która mogła go pragnąć, ale z
całą pewnością go nie potrzebowała.
Czy ktokolwiek go potrzebował? Była to najbardziej ckliwa i ponura myśl,
jaka przyszła mu do głowy. Z pewnością, słabość. A nie miał czasu na takie
myśli.
Z pewnością świat Extera byłby bez niego zdecydowanie mniej
promienny.
– Nie sądzę, żeby twój ojciec czy matka byli zadowoleni z tego, że ze mną
rozmawiasz, Robercie. Wyglądasz na inteligentnego, więc zapewne
rozumiesz, dlaczego.
– Ale… w dużej mierze właśnie dlatego chciałem to zrobić.
Niech go, kusiło go, żeby znów uśmiechnąć się do brata.
Zetknięcie z Robertem było niewygodnym doświadczeniem. Lucien aż
nazbyt dobrze pamiętał ten delikatny okres, jaki przeżywał w wieku
czternastu lat. Kiedy każde uczucie było nowe, wyolbrzymione i
dezorientujące. Kiedy tak łatwo można dać się pokierować w tę czy inną
stronę przez kogoś, kogo się podziwia.
Spojrzał w dół na jeszcze niewinną twarz i zastanawiał się, czy mina
Roberta zmieni się, gdy się dowie, że jego brat otworzył kasyno, które
nazwał Gniazdem Rozpusty Księżnej Brexford. Jak to wpłynie na tę jego
niewinność?
– Nasz ojciec ma pewne szlachetne cechy – oznajmił Lucien.
Tego też nie było mu łatwo powiedzieć. Konieczność wspaniałomyślności
w tej właśnie chwili, tuż po rozmowie z ojcem, zdawała mu się wielce
niesprawiedliwa. Ale przecież życie nigdy nic sobie nie robiło ze
sprawiedliwości.
Zrobił to dla tego chłopca, który musiał w kogoś wierzyć.
Wcale nie był przekonany, że tym kimś powinien być właśnie on.
Pogratulował sobie sarkastycznie: No proszę, jaki ze mnie jegomość. To
było wielce szlachetne. Nie jestem tak potworny, jak chciałbym być.
I nagle, po raz pierwszy w życiu, był sobie w stanie to wyobrazić. Był
pewien, że gdyby miał syna, wcale by go nie zrujnował. Doskonale wiedział,
czego by go nauczył. Doskonale wiedział, jak by go kochał.
– Matka trochę przesadza, ale potrafi być w porządku, czasami – dodał
Robert, zwierzając się ze wzruszającą szczerością, z jaką dziecko chce dzielić
się swoim życiem. Po to, żeby wyczytać aprobatę czy inną ocenę albo
informację z twarzy drugiego człowieka. Bo właśnie tak młody człowiek
zaczyna rozumieć i uczy się swojego świata.
Czy ona rzeczywiście kiedykolwiek jest w porządku? Czy przyzwoicie
traktuje tego chłopaka? Czy też Robert, jak każdy chłopak, był skłonny
wybaczać matce dlatego, że żadnej innej prawdy nie mógłby znieść?
Robert był za młody, żeby musieć to dźwigać.
A Lucien, Boże, miej go w swojej opiece, chciał go chronić, tak, jak nie
był w stanie chronić samego siebie.
– Nie powinieneś być w szkole, Robercie?
– Och, jestem tu tylko na urodziny matki. – Machnął ręką. – Mówią o tobie
w Eton, wiesz – powiedział. – Nie dorównuję ci w krykiecie, ale śmiem
twierdzić, że oceny mam równie dobre, jak ty.
Lucien wysilał się, żeby się nie uśmiechnąć. Ale chciał zostać sam.
Nie chciał, żeby ktoś w tej chwili czegoś od niego potrzebował.
– Powiedziałem im, że nie zważam na to, że jest bękartem, bo nie miał na
to żadnego wpływu – oznajmił żarliwie Robert. – Przepraszam, jeżeli nie
lubisz słowa „bękart”, ale tak właśnie mówią.
Jak to możliwe, że dwoje tak okropnych ludzi, obiektywnie rzecz biorąc,
jak książę i księżna, doczekali się tak przyzwoitego potomka?
Robert nie był jeszcze zepsuty przez bogactwo i uprzywilejowaną pozycję,
ani przez strasznych ludzi, jakimi byli jego rodzice. Ale to zepsucie zdawało
się rzeczą nieuniknioną.
Lucien poczuł żal. A nawet lekką beznadzieję.
Za wszelką cenę chciał zakończyć tę rozmowę. A jednak odezwał się, bo
musiał to powiedzieć.
– Nie przeszkadza mi to. Nie można sprzeciwiać się prawdzie. Nie można
się bać żyć i stawiać czoło swojej własnej prawdzie. Inaczej okaże się, że
życie jest nie do zniesienia.
O ile pamiętał, była to pierwsza mądrość, jaką podzielił się z dzieckiem.
Zdawała mu się wartościowym wnioskiem ze swojego dotychczasowego
życia: dzięki niemu był w stanie dojść do takiej mądrości. Robert
prawdopodobnie jeszcze jej nie rozumiał. Ale Lucien widział, że chłonie ją
niczym ewangelię.
– Robercie, być może nigdy więcej się nie zobaczymy. Powodzenia. –
Ukłonił się, bo chciał, żeby jego brat zapamiętał choć tę jedną rzecz: że jego
starszy brat-bękart cechuje się uprzejmością.
Odszedł, odprowadzany wzrokiem Roberta.
11

Ta walka na miecze była niefortunna. Teraz będą chcieli ich bez przerwy –
mruknęła tego wieczoru Delilah do Angelique.
– Walkę na miecze powinniśmy odgrywać co wieczór! – entuzjazmował
się Delacorte znad szachownicy, na której od dobrych pięciu minut nad jego
skoczkiem wisiała dłoń Cassidy’ego. Wpatrywał się w Delacorte’a, usiłując
ocenić, czy ten ruch będzie mądry, czy też nie.
Delilah uniesieniem brwi przekazała Angelique: a nie mówiłam?
– Może tylko raz do roku, jak walc, panie Delacorte – odparła słodko
Angelique. – Nie chcielibyśmy, żeby straciła na atrakcyjności.
– Pan Cassidy zabił kiedyś niedźwiedzia – poinformował Delacorte. –
Może moglibyśmy spróbować dla odmiany czegoś takiego?
Cassidy spojrzał ukradkiem, drwiąco, na Delilah i Angelique.
– Jak długo, twoim zdaniem, zabawi u nas Delacorte? – wymruczała
Angelique do Delilah.
– Zostanie chyba na zawsze, jak Dot.
Na zawsze.
Z pewnych względów była to bardzo słodka myśl. W końcu, w końcu w jej
życiu istniało jakieś „na zawsze”. A zawsze jej się zdawało, że takie „na
zawsze” wystarczy jej do szczęścia.
Dopóki zeszłego wieczoru nie spojrzała z dywanu w górę, w przerażoną
twarz Luciena.
Który potem zniknął na noc.
Ich dłonie, wiszące w powietrzu między nimi, jakby wiedzieli, że wydarzy
się coś nieuniknionego, jeśli się dotkną. Podobnie jak w historii z Mieczem z
Kamienia.
Nosiła te obrazy w myślach przez cały dzień, wstrzymując oddech –
niczym nowy, kunsztowny przedmiot, który przy nieostrożnym traktowaniu
mógłby się rozbić.
A dzień miała cudownie wypełniony: szarlotki, planowanie wydatków na
przyszły miesiąc, zwolnienie pokojówki i zatrudnienie nowej, i nie mogła
doczekać się kolacji. Baranina z groszkiem w miętowym sosie.
Ale Lucien nie pojawił się na kolacji.
Trudno. W końcu nie było to niczym szokującym. Od czasu do czasu miał
prawo jadać, gdzie chciał, choć nawet najwykwintniejsze restauracje nie
dorównywały kulinarnym umiejętnościom Helgi.
Na pewno zjawi się wieczorem w salonie, żeby poczytać na głos o Rob
Royu, jak obiecał pani Pariseau, odgrywając wszystkie postaci.
Ale się nie zjawił.
A gdy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, jego nadal nie było.
Noc się wlokła, a ona coraz bardziej się martwiła. Grzbiet dłoni miała
zimny, a serce wydawało jej się małe i ściśnięte, a nie lekkie jak piórko, jak o
poranku.
Przed wpół do jedenastej w domu zapanowała cisza. Wszyscy poszli do
łóżek, a Angelique, Delilah i służące przeprowadziły codzienny rytuał
usypiania domu – zdmuchiwania świec, zamykania drzwi, i tak dalej.
Angelique rozczesała włosy, splotła je i położyła się.
Szybko stało się jasne, że prędko nie zaśnie.
Czasami, zaniepokojona, robiła jeszcze jeden obchód domu, żeby upewnić
się, że ogień w kominkach i świece są pogaszone, a także po to, żeby upajać
się ciszą i rozkoszną świadomością, że wszystko to należy do niej. Do niej i
do Delilah. Postanowiła zrobić to dziś wieczorem.
Przynajmniej taki przedstawiła sobie powód, wsuwając ręce w peniuar i
schodząc po cichu na dół.
Przystanęła na piętrze, na którym znajdował się pokój Luciena. Niczego
nie usłyszała. Żadnego wiercenia, żadnego oddechu. Ale przecież, tak
naprawdę, nikt nie byłby w stanie nic usłyszeć, bo wszystko zagłuszało
dobiegające z dołu chrapanie Delacorte’a.
Nie była aż tak szalona, żeby ze świecą zaglądać przez dziurkę od klucza
w jego drzwiach.
Zeszła po schodach na sam dół. Kapitan Hardy zwykle dość obsesyjnie
pilnował tego, żeby drzwi wejściowe zostały zamknięte na klucz przed ciszą
nocną, ale nic nie stało na przeszkodzie sprawdzić jeszcze raz. Albo dotknąć
drzwi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie są jeszcze ciepłe, jakby dopiero
co wpadł przez nie zniewalający mężczyzna i pognał do łóżka.
Przystanęła w holu pod żyrandolem, który kiedyś tak zachwycił ją, Delilah
i Dot, i zamarła. Coś skłoniło ją, żeby odwrócić głowę.
Serce jej stanęło.
– Lord Bolt? – odezwała się cicho.
Siedział na długiej brązowej sofie, z nogami na małym stoliku i rękami
wyciągniętymi poza oparcie. Swój płaszcz gdzieś rzucił; podwinięte rękawy
białej koszuli wyróżniały się w ciemności.
Jego bezruch ją zaniepokoił.
Widoczna z profilu w trzech czwartych mina wyrażała lęk.
– Lucien.
W końcu podniósł wzrok.
W jego oczach wyczuła posępność, tak wyraźnie, jakby lód stoczył się po
jej kręgosłupie. Uświadomiła sobie, że przywykła do szukania tej znajomej
iskry – ironii, humoru, tego czegoś, w czym – uzmysłowiła sobie – pławiła
się za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Może stało się to już dla niej
czymś nieodzownym?
Jego oczy rzeczywiście rozpromieniły się, gdy napotkały jej wzrok. Jakby
zwyczajnie nie był w stanie się powstrzymać.
– Cóż. Angelique – wymruczał. – Tak masz na imię i jesteś moją
przyjaciółką, i dziś wieczorem tak chyba będę się do ciebie zwracał –
oznajmił w sposób nieco napastliwy.
– Proszę bardzo. Zezwalam – odparła gładko.
– Tyle tylko brakowało, żebym nie zdążył przed ciszą nocną. – Zbliżył
kciuk i palec wskazujący tak, że nie przenikał pomiędzy nimi nawet promyk
światła. – Widzę, że jesteś w szlafroku. Czy mimo wszystko dotrzymasz mi
towarzystwa? Zachowam się jak dżentelmen.
Dotarło do niej, że nie jest w stanie odmówić jego prośbie. Cierpiał, to
było wiać, i jej żołądek ścisnął się pod wpływem czegoś przypominającego
panikę. Przypominającego to, co zagościło na jego twarzy, gdy pochylał się
nad nią zeszłego wieczoru.
Odważyła się wejść i usiadła naprzeciw niego.
– Rozkosznie pani pachnie, pani Breedlove, jeśli mogę być tak zuchwały –
odezwał się po chwili.
– Ach, po południu piekłyśmy szarlotkę.
– A, tak, to właśnie ten zapach.
– A ty lekko pachniesz brandy.
– Nie tak znów lekko, zdaje mi się – odparł opanowanym tonem.
Roześmiała się cicho.
– Dlaczego siedzisz tu po ciemku, Lucien?
– Takie światło wydało mi się odpowiednie do mojego nastroju. Ponuro się
czuję. Naprawdę ponuro.
– Przykro mi to słyszeć.
– A do tego lekko pijany.
– Niesłychane.
Roześmiał się lekko, słysząc to. A potem westchnął. Ale było widać,
choćby po jego pozie, że coś go boli, i Angelique była pewna, że nie chodzi o
fizyczne obrażenia.
– Może powinieneś mi powiedzieć, co cię dręczy.
Milczał przez jakiś czas, leniwie obracając szklaneczkę w palcach, jak
magik tuż przed wykonaniem sztuczki.
– Angelique, moja przyjaciółko… Zdaje mi się, że słowo „miłość” jest
używane niewłaściwie.
Zaparło jej dech.
Miała wrażenie, że żadnym innym stwierdzeniem nie zszokowałby jej
bardziej.
Przez chwilę nie była w stanie się odezwać.
– Tak? – Taka odpowiedź wydawała się najbezpieczniejsza.
– Ludzie nadużywają tego słowa. Traktują frywolnie. Szafują nim. Ja,
nawet w tej chwili, nie wypowiedziałbym go, gdybym nie był lekko
wstawiony. To raczej nie przystoi, prawda? W towarzystwie.
Nagle jego spojrzenie stało się nieco zbyt bezpośrednie.
– Chyba nie – odparła ostrożnie. – To trochę jak z przeklinaniem w
salonie. Każdy wie, że powinien wrzucić pens do słoja, gdy wypowie to
słowo.
– Czy raczej jak z gastrycznymi odgłosami Delacorte’a po obfitym
posiłku. W dość nieunikniony sposób zakłócają nastrój i tok rozmowy.
– Być może na salonach… – zasugerowała. – W trakcie intelektualnych
dywagacji porusza się takie tematy.
– Ach, na salonach – powtórzył ponuro, jakby żywił do nich olbrzymią
odrazę.
Ukryła śmiech, zakrywając usta dłonią.
Trudno było się śmiać, bo nie ulegało wątpliwości, że kryło się za tym coś,
z czym on nie mógł się pogodzić, nie potrafił zamaskować tego ironią, ani
zbyć humorem. Doskonale wiedziała, że niektórych ran nie da się unicestwić.
Niektóre stare rany nigdy się nie zabliźniają, a człowiek jedynie uczy się z
nimi żyć, tak, jak przyzwyczaja się do ciężaru w długiej podróży.
– To lupa – oznajmił.
– Co jest lupą, wyjaw, proszę.
– Miłość. Spoglądasz przez nią na wszystko, a potem, gdy okazuje się, że
zniekształca obraz, zostajesz zmuszony do spojrzenia na każdy aspekt życia
w nowym świetle. Na każdy.
Nie wiedziała, co począć z tym nastrojem. To on był tym, który świetnie
radzi sobie z rozsupływaniem problemów. Ona była dobra w czekaniu.
Więc czekała.
– Widziałem się dziś z moim ojcem – wyznał w końcu.
– Ach. Z księciem.
– O, tak. Z księciem. – Każda głoska tego słowa była dosłownie na wskroś
przesiąknięta ironią.
– Cóż, po stanie, w jakim się znajdujesz, zgaduję, że wypadło bardzo
dobrze.
Spojrzał na nią w górę, a jego uśmiech zalśnił w ciemności niczym
spadająca gwiazda.
– Rozmawiałem z nim też. Nie tylko zerknąłem na niego z daleka.
– Cóż.
Pomyślała, że najlepiej pozwolić mu o tym opowiedzieć, powoli.
– Angelique, moja przyjaciółko. Zamierzam znów wypowiedzieć to słowo,
bo wypiłem dość brandy, żeby to zrobić. Wiesz, jak to jest kogoś kochać… i
wierzyć, że on też cię kocha… a później dowiedzieć się, że ta miłość nigdy
nie istniała?
Zaparło jej dech.
Że też powiedział akurat coś takiego. Czuła się tak, jakby podcięto jej
nogi.
Gdyby nie to, że już siedziała, możliwe, że musiałaby teatralnie opaść na
kanapę. Zacisnęła pod sobą pięść, żeby zachować opanowanie.
Wzięła oddech.
Wypuściła powietrze.
Dlaczego jedno słowo, szczere i bezpośrednie, tak bardzo ją przerażało?
Jeżeli powie „tak”, otworzy drzwi, a on wepchnie się do środka. Ale cierpiał i
potrzebował świadomości, że ona go rozumie.
– Tak.
Jego głowa powoli obróciła się w jej stronę. Przyjrzał jej się z mniejszym
zaskoczeniem, niż się spodziewała. Z ciepłem, intensywnością, od których
mało nie uciekła, bo czuła, jak przez barierę powściągliwości przenikają
wprost do samego serca.
A wtedy on znów ją zszokował.
– Tak mi przykro, że poznałaś ten ból, Angelique.
Zamarła zupełnie, jakby usiłowała ukryć się w ciemności. Przez chwilę nie
była w stanie wydobyć z siebie słowa.
Uniosła i opuściła ramię.
– Skąd w ogóle myśl, że sprawiło mi to ból?
Teraz żałowała swojej prawdomówności. Nie była przyzwyczajona do
tego, żeby ktoś obcy grzebał w jej duszy.
– Bo… – Pochylił się tak, że czuła zarówno zapach brandy, jak i rozkoszną
ciepłą woń, jakby czegoś świeżo upieczonego. – Mam za sobą rozmaite
doświadczenia i znam rozmaitych ludzi… Wydaje mi się, że z pewnym
przekonaniem mogę stwierdzić, że ludzie stają się tym, kim są, raczej z
powodu bólu, jakiego doświadczyli, a nie pod wpływem rozkoszy. A ty, moja
przyjaciółko, zdaje mi się, nosisz przy sobie ten ból jak jajka w fartuszku.
Przez jedną krótką chwilę ze zdumienia nie mogła złapać tchu. Była
perwersyjnie, beznadziejnie oczarowana tą analogią. Choć zupełnie ją
obnażała. Zdumiało ją, że to dostrzegł.
W jednej chwili zrozumiała, dlaczego zeszłej nocy miał ochotę uciec.
– Ludzie są tacy, jacy są, także z powodu dobra, jakiego w życiu
doświadczyli. – Jej głos stracił siłę. Powiedziała to raczej dlatego, że chciała
w to wierzyć.
– Nie próbuj przy pomocy rozsądku wyrywać mnie z mojej ponurości, z
łaski swojej. – Jego głos był surowy, ale rozbawiony.
– Och, wybacz mi, proszę.
A jednak wyrwała go z ponurego nastroju.
Nagle zdawał się niemal zupełnie trzeźwy, a wzrok miał utkwiony w niej,
jakby była rzadką rośliną, która kwitnie raz na dziesięć lat i zdarzyć się to
miało lada chwila.
Ogień trzaskał i skwierczał. Przemknęła jej przez głowę myśl, że
należałoby się pożegnać i wyjść.
– Kim był ten człowiek, Angelique?
Zbyła to pytanie.
– O wiele bardziej interesuje mnie, co miał ci do powiedzenia twój ojciec.
– Kim był ten człowiek – czy też ludzie – niegodni twojej miłości? – zadał
pytanie tak, jakby ona się nie odezwała.
– Och, Lucien. Cóż za dobór słów.
– Chyba nie powinien cię już u mnie dziwić. Jestem na wskroś
przesiąknięty moją kosztowną edukacją, jak określił ją mój ojciec, i nic nie
mogę na to poradzić.
– Nie sądzę, żeby to było ważne.
– Kiedyś było ważne dla ciebie, więc jest ważne i dla mnie. Gdyby istniała
lista zasad przyjaźni, znalazłoby się wśród nich dzielenie się szczegółami.
Jeżeli poczuję, że nie jestem sam z moją zdradą, jeśli to mi powiesz, być
może mój nastrój… – Pstryknął palcami. – rozpierzchnie się jak londyńska
mgła.
– Cóż za finezyjne zawoalowanie zwykłej ciekawości.
– Ciekawość chyba nie jest sprzeczna z zasadami Wielkiego Pałacu nad
Tamizą. Znam je na pamięć.
Roześmiała się lekko, a śmiech przeszedł w przeciągłe westchnienie.
– Był kiedyś… dziedzic earla. Bardzo przystojny i czarujący i bardzo
zawzięty. Pracowałam jako krawcowa, a on był klientem. Sprawił, że
uwierzyłam, że jest zakochany. Ja naprawdę byłam. Zabrał mnie do Szkocji.
– W tym niemal zupełnie ciemnym pokoju jakoś łatwiej było nazywać rzeczy
przy pomocy przymiotników i emocji. To, co wcześniej jawiło się jako coś
wielkiego, w jego oszałamiającej, wyjątkowej obecności zdawało się bledsze,
mniej znaczące. – A tam mi powiedział, że żeni się z kimś
odpowiedniejszym, a ja byłam dla rozrywki.
Lucien siedział w zupełnym milczeniu. Jego twarz miała kamienny wyraz.
– I był… ktoś jeszcze. Ojciec moich podopiecznych, kiedy zajmowałam
posadę guwernantki. To było tradycyjne uwiedzenie. Ja byłam naiwną
dziewicą… i to właściwie zniweczyło moje szanse na pracę guwernantki
gdziekolwiek indziej. A moja rodzina się mnie wyrzekła.
Nie wspomniała o earlu Derringu, który nie miał nic wspólnego z jej
sercem. Nie przyprawił jej o ból. Jedynie o przerażenie, gdy zmarł i zostawił
ją bez grosza.
Lucien milczał przez jakiś czas.
– Będę potrzebował ich nazwisk.
– Po co?
– Żebym mógł ich zabić.
Wydała z siebie przestraszony, gorzki śmiech.
– Mężczyźni.
– Głupcy, którzy nie dostrzegli twojej cudowności, nie powinni chodzić po
tej ziemi, Angelique. Mogą stanowić zagrożenie.
Jej cudowności. Znów lekko się z nią droczył. Ale oczy miał poważne.
– To… bardzo miłe z twojej strony, Lucienie. Wzruszyła mnie twoja
propozycja morderstwa.
– Nie należę raczej do miłych mężczyzn. Staram się być wiarygodny.
– Być może ci mężczyźni nie byli na wskroś źli. Może na swój sposób
byłam dla nich ważna. Może byli zwyczajnie niefrasobliwi, jak większość
męskiego gatunku. Mężczyźni często beztrosko wyrządzają kobietom
potworne rzeczy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Bo oni, tak jak twój
ojciec, nie muszą się przejmować.
– Ale jak mógł… – zaczął.
Nagle go olśniło.
– Jak to możliwe, żeby ktoś, kto cię kocha, bezmyślnie cię ranił? –
powiedział powoli. – Ach. Bystra jesteś, Angelique. Dałaś mi to do
zrozumienia, prawda? To dobre pytanie i przyznaję ci rację. Bo ludzie nie są
doskonali, tak chyba brzmi poprawna odpowiedź. Z wyjątkiem obecnego
towarzystwa, oczywiście. Ludzie są słabi, przesiąknięci skazami, a jednak
zabierają się za kochanie innych ludzi. To jakby dać strzelbę kilkulatkowi.
Nie wiedzą, jakich zniszczeń dokonują.
– Nikt nigdy nie pokochałby nikogo, gdyby wstępnym warunkiem była
doskonałość.
– A może nie kochamy wystarczająco dobrze, dopóki nie doznamy
poważnej straty – zasugerował. – Może miłość przyjmuje się za rzecz
oczywistą, jeśli wszystko inne przychodzi z łatwością.
– Może.
– A kiedy ludzie stają się dla nas bardzo ważni, zapominamy, że my, w
gruncie rzeczy, dla nich wcale nie musimy być tacy nieodzowni, że… że to
oni są górą, a my zaledwie jednym z wielu drzew u podnóża tej góry – dodał
z wyraźną ironią. – A górom, rzecz jasna, najlepiej w towarzystwie innych
gór.
Odwrócił się do ognia, a ona pomyślała, że to chyba rozsądny moment,
żeby wyjść.
– Moja matka była dobrym człowiekiem. – Wyrzucił to z siebie szybko,
dość obcesowo. Tak, jak mówi się, kiedy opowiada się o sprawach
najbliższych sercu.
– Jaka była?
– Polubiłabyś ją, Angelique. Uwielbiała muzykę i śpiew tak bardzo, że
książę kupił jej pozytywkę ze złoconego brązu, inkrustowaną mnóstwem
detali z bursztynu i karneolu. – Uniósł dłonie, lekko je rozsuwając. – Ładne
cacko, mniej więcej takiej wielkości. Nie była potwornie droga i grała
melodię Mozarta. Matka ją uwielbiała. Szkatułka miała podwójne dno i
matka trzymała w nim kosmyk moich i swoich włosów, splecione. Dziś
spytałem ojca, czy by mi ją zwrócił. A on powiedział… powiedział, że
księżna bardzo ją lubi i nigdy by się z nią nie rozstała.
Angelique milczała. Odebrała to jak cios.
Poczuła ucisk w żołądku z powodu okrucieństwa.
– To straszny człowiek. Księżna Brexford.
Milczał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
– Tak. Mój ojciec… szanowany książę Brexford napisał do mojej matki
list, żeby jej powiedzieć, że nie będzie się więcej z nami widywał ani
kontaktował, bo się żeni. Przekazał nam tylko niewielką sumę i mieliśmy
natychmiast wyjechać.
Angelique milczała wstrząśnięta.
– Dobry Boże – wyszeptała.
– Nigdy nie zapomnę miny mojej matki tamtego dnia. Konsternacji… gdy
czytała list. W pierwszej chwili myślała, że może to żart. Po chwili dotarło do
niej, że on, tak naprawdę, nie kochał ani jej, ani mnie, że nigdy nie kochał jej
bardziej niż ulubionej zabawki. Przyglądałem się, jak to wszystko maluje się
na jej twarzy, a takich rzeczy nie chce się oglądać. To się na niej tak odbiło,
Angelique… Inna kobieta mogłaby się wściec. Wściekłość czasem pomaga
odnaleźć siłę i jasność myśli. Ale to po prostu złamało jej serce. Stałem tak i
obserwowałem tę chwilę, kiedy on złamał jej serce. Nigdy już nie była taka
sama i zmarła ze świadomością, że kochała mężczyznę, który nigdy nie
kochał jej. – Głos mu nie zadrżał. Ale ból sprawił, że stał się ochrypły, i
Angelique ledwie była w stanie to znieść.
– Ale ona kochała też ciebie, Lucienie.
– Oczywiście. Jak mogłaby nie kochać? Spójrz na to wyjątkowe
stworzenie. Wszyscy płakali, kiedy przyszedłem na świat.
Angelique nie była w stanie się uśmiechnąć.
Z trudem łapała oddech; czuła jego ból tak mocno, jak swój własny.
– Ale on był jej lupą. Patrzyła na świat przez pryzmat swojej miłości do
niego. Ale tego, że wywołał taką minę na jej twarzy… że moja matka
niedługo przed śmiercią poczuła się jak nikt… – Podniósł lekko głos. Wziął
oddech. – Tego chyba nie mogę mu wybaczyć. A żeby być w stanie z tym
żyć, muszę zatruwać życie jemu i jego arystokratycznej żonie do końca ich
dni.
– Lucien…
– Zamierzasz powiedzieć coś mądrego, żeby skłonić mnie do przemyśleń,
prawda? Zakazuję ci. Już i tak zrobiłaś ze mnie nieco lepszego człowieka.
– Ale to przecież ciężar, nie sądzisz? Nosić to całe zło, którego raczej
nigdy nie da się już cofnąć?
Zapadła cisza. Nabrał powietrza.
Wypuścił je.
– Nie mylisz się. To rzeczywiście ciężar. Po prostu… – Roześmiał się
ponuro. – Po prostu wydaje mi się rzeczą nie do zniesienia, żyć w świecie, w
którym życie mojej matki zostało potraktowane tak, jakby nie miało żadnego
znaczenia. Jeszcze nie wiem, jak nieść ten ciężar.
Spojrzał na nią w górę. Niepocieszony w swoim smutku; zasmucony, że ją
tym obciąża.
Przeszyło ją to na wskroś.
I delikatnie położyła dłoń na jego policzku. To był instynkt, odruch, żeby
zabrać od niego ten ból, albo go z nim dzielić. Nie mogła w tej chwili
pozwolić, żeby cierpiał sam, skoro była w stanie dać mu pociechę.
Jego dłoń powędrowała w górę i zakryła jej dłoń. Delikatnie.
Cisza była teraz inna. Krucha. Aksamitna. Brzemienna.
Ich palce, jak kwiaty zamykające swoje kielichy, skuliły się, obróciły i
splotły. Ze spuszczonym wzrokiem upajali się spotkaniem ich skóry.
Angelique czuła, jak serce bije jej w nadgarstku.
Czas zdawał się płynąć wolno jak miód ściekający z łyżki.
Lucien odwrócił ostrożnie dłoń i przycisnął wargi do wnętrza jej dłoni.
Wypuściła rozedrgany oddech. Odwrócił głowę i zobaczył ją gotową mu
na spotkanie, a gdy jego wargi odnalazły jej wargi, wyswobodziła dłoń i
wsunęła ją w jego włosy, żeby go przytrzymać.
Z początku był niepewny, pocałunek. Delikatny. Nieśmiały. Jakby
całowali kogoś nowego. Tak, żeby – jeśli zechcieliby się wycofać – mogli
czuć się wolni od odpowiedzialności za to, co robiły ich usta.
Ale kiedy wplotła palce w jego włosy, kiedy ich języki się spotkały i
splotły, poczuła jego rozpaczliwą, dziką ulgę, pomruk czystego pożądania w
jego gardle; bardzo przypominający odgłos bólu. Drżał z przesytu pożądania,
a może to ona, nie była pewna. Może drżeli oboje. Nie możemy nie
powinniśmy nie wolno mi. Jej zdrowy rozsądek nie wyłączył się zupełnie, ale
zmysły okazały się anarchistami: jej zmysły domagały się go i były głuche na
argumenty. Ta rozkosz całowania go… W jednej chwili czymś nie do pojęcia
zdało jej się, że kiedykolwiek mogła odmówić sobie tego mężczyzny. A gdy
jej głowa opadła na jego dłoń, przemienił pocałunek w akt czule cielesny i
pożądliwy. Poczuła go nawet w podeszwach stóp, w każdym zakamarku
duszy, aż w końcu, gdy ich wargi rozłączyły się na chwilę, żeby złapać
oddech, ten, który zaczerpnęła, przypominał staccato.
Oczy miała ciągle zamknięte, gdy dłonie Luciena znalazły się na jej
ramionach; zsunął z niej peniuar tak delikatnie, tak spokojnie, że była w
stanie, w tej chwili, udawać przed samą sobą, że to się nie dzieje. A potem
nieśpiesznie, jakby nie robił tego w Wielkim Pałacu nad Tamizą, gdzie w
każdej chwili ktoś mógł przyjść, tak nieśpiesznie, że w każdej chwili mogła
położyć dłoń na jego dłoni i powiedzieć: „Nie, przestań” – rozwiązał
tasiemkę jej nocnej koszuli na karku; i poczuła chłodne powietrze na skórze,
gdy koszula zsunęła się z jej ramion.
Otworzyła oczy, gdy ściągał miękki len coraz niżej, niżej, niżej. Chciała
widzieć jego minę.
Westchnął w przypływie zachwytu, bolesnej rozkoszy. Ukrył wargi za jej
uchem i wypełnił dłonie jej piersiami, głaszcząc wprawnymi, delikatnymi
palcami, przesuwając kciuki na sutki twarde jak paciorki, a jej własny oddech
wydał jej się rykiem. Nie odważyła się powiedzieć słowa. Jego oddech i
język w jej uchu przeszyły ją igiełkami rozkoszy i niemal zaszlochała z
rozkoszy. Nie możemy nie powinniśmy nie wolno mi. W każdej chwili ktoś
mógł ich nakryć. Oboje o tym wiedzieli. Ta perspektywa powinna być
krępująca.
– Angelique – wyszeptał jej prosto do ucha, każdą sylabę zamieniając we
wzruszającą pieszczotę, która wzmagała jej pożądanie: jej imię – synonim
pragnienia, jego głos drżący z pożądania, jakby go zaczarowała. Jakby tylko
ona była w stanie go uwolnić. O, Boże, o, Boże.
Sięgnęła do guzików jego spodni. Rozpięły się za jednym czy dwoma
szarpnięciami. Wsunęła dłoń do środka i zacisnęła ją na jego twardym
penisie i pogładziła go, raz, drugi. Ukrył czoło w jej szyi, z urywanym
oddechem, napiętymi ścięgnami na karku. Zrobiła to znowu, a on odchylił
gwałtownie głowę ze stłumionym sykiem rozkoszy. Wsunęła się w jego
wyciągnięte ręce, aż usiadła okrakiem na jego udach, a on drżącymi,
zdesperowanymi dłońmi chwycił rąbek jej nocnej koszuli i podwijał go
wyżej i wyżej, i wsunął dłoń pomiędzy jej nogi, a ona stłumiła szloch
rozkoszy. Możliwe, że lekko zdławionym głosem wyszeptała:
– Proszę.
A potem się uniosła tak, żeby mógł wprowadzić w nią swój członek.
Oddech w jej gardle zamienił się w jęk.
– Jezu… o, Jezu… – wyszeptał.
Przejmująca tortura poruszania się powoli, powoli, razem. Żeby nie
zakołysać kanapą, bo zabrzmiałaby jak odgłos kozy uwięzionej w stajni.
Przejmująca tortura pragnienia szybkiego zakończenia, bo w każdej chwili
ktoś mógł ich nakryć. Wpatrywanie się w dół na niego, spoglądającego na nią
w górę. Jego czarne, rozpalone z pożądania oczy, w końcu zamknięte, gdy
przesuwała się po nim, żeby wytrzymać rozkosz, z napiętymi ścięgnami
karku. Spełnienie już się do niej zbliżało, napierając na krawędzie całej jej
istoty, niczym rozedrgany strumień iskier. Jej oddech wydobywał się
płytkimi urywanymi szlochami, aż Lucien chwycił ją za biodra i wygiął się,
żeby się z nią spotkać, a ona mocno zagryzła wargi, żeby powstrzymać
zwierzęcy odgłos rozkoszy. Uniósł gwałtownie biodra, a ona opadła na niego
mocno. I w jednej chwili nie dało się już nad tym zapanować. Ścisnęła w
dłoniach jego koszulę, a on ściskał jej biodra, gdy ich ciała zderzały się z
plaśnięciem, a kiedy jego dłoń wyciągnęła się, żeby pogładzić ją w miejscu
połączenia ich ciał, spełnienie spłynęło na nią niczym kataklizm. Wygięła się
do tyłu, gdy ją dopadło i rozkosz rozbiła ją na kawałeczki. Wstrząsały nią
niepowstrzymane fale rozkoszy, jedna za drugą, a ona pochyliła się, z twarzą
na jego ramieniu, żeby stłumić krzyk. Możliwe, że go ugryzła.
Zacieśnił uścisk na jej ciele, żeby się nie zsunęła i żeby doprowadzić do
swojego spełnienia. Znieruchomiał, ale jakimś cudem miał dość
przytomności, żeby wysunąć się z niej, gdy rozkosz dopadła jego ciało, a
Angelique zakryła jego usta przedramieniem.
Panowała zupełna cisza poza cichymi szmerami oddechów.
Ukrył głowę w jej piersiach, dysząc; lekko jedną pocałował. Ona oparła
dłoń na jego miękkich włosach, mokrych od potu. Siedzieli tak, tylko przez
chwilę, oddychając, a ich ciała unosiły się i opadały, jakby zostali rzuceni w
morze.
Nie patrzyli na siebie.
Dopiero po chwili Lucien był w stanie się pozbierać. Bo tak się właśnie
czuł: jakby wcześniej był rozbity i się pozbierał, w lepszego, nowego,
bardziej wolnego, nieskończenie bardziej zaspokojonego Luciena Duranda.
Czuł się niesamowicie. Z całą pewnością urodził się dla kochania się z tą
kobietą. Był lekko upojony brandy i seksem, ale nie odnosił wrażenia, że to
bezsensowny powód do życia.
A kiedy podniósł głowę, żeby zobaczyć w jej oczach, jak kochanie się
odmieniło ją, ona podniosła się chwiejnie i cofnęła.
Ukryła twarz w dłoniach, a jej ramiona ciągle drżały pod wpływem
oddechu.
– Angelique?
Stała tak przez kilka sekund.
A potem podniosła szlafrok i zawiązała nocną koszulę na ramionach, i
odwróciła się, i można właściwie powiedzieć, że uciekła.
12

Sen był ulotny i niespokojny, głównie dlatego, że Angelique go odpędzała.


Chciała na nowo przeżywać każdą chwilę, dopóki Lucien był jeszcze świeży
na jej skórze. Wargi miała rozpalone i spuchnięte od pocałunków; policzki
podrapane od zaczątku jego zarostu; jej wargi nadal czuły jego smak – smak
brandy i piżmowej słodyczy.
Nie umyła się. Jej ciało nadal pachniało nim, potem i seksem, i
rozpaczliwym pragnieniem. Chwyciła włosy w dłoń i przyciągnęła je do
twarzy, i w nich też był on.
Jej serce tęskniło do tego, żeby poszybować w górę. Czuła, jak wyrywa się
ku światłu. Ale uwięziła je jak sokoła. Drżała od potęgi tego, co właśnie
przeżyła. Nie wiedziała, że seks może taki być – czymś, co wyrywa
człowieka z ciała i każe niemal szlochać z rozkoszy nie do zniesienia, i to ją
przeraziło. Seks, który ona wybrała, którego chciała. I to też było źródłem
przerażenia i rozkoszy.
Ta cała mowa o miłości, i tak dalej. Przykro mi, że poznałaś ten ból. Skąd
wiedział? Bo oboje, na skutek swoich przeżyć, zostali wyposażeni w
podobną lupę. On widział ją w sposób, w jaki inni nie byli w stanie. I z jednej
strony było to czymś wspaniałym, co sprawiało, że chciała podporządkować
mu wszystko w umyśle i w sercu. A z drugiej strony, została obnażona i
odsłonięta; o wiele łatwiej, bezpieczniej, wygodniej było ciągnąć to tak, jak
było wcześniej.
Wspomnienie jego miny, gdy odchodziła bez słowa, nie pozwalało jej
zasnąć. Zdrada i zranienie.
Nie miała pojęcia, czego się spodziewać, bo Lucien, z pewnością, nie
zamierzał tak tego zostawić. I choć wiedziała, że o wiele lepie być tą, która
odchodzi niż tą, która jest zostawiana, wiedziała też, że takie odejście, bez
względu na to, jak oszołomiona się czuła, było tchórzostwem.
I wstydziła się tego.
Bo o Lucienie Durandzie wiele można było powiedzieć, ale nie to, że jest
tchórzem.
Z powodu tego wszystkiego następnego ranka schodziła do kuchni prawie
na palcach w nadziei, że Lucien odsypia seksualne oszołomienie. W końcu
zapłacił za najlepszy pokój i nie było powodu, żeby wstawał wcześniej, niż
miałby ochotę.
Znieruchomiała na półpiętrze.
Lucien przekręcał klucz w zamku swojego pokoju.
Zamarł, gdy ją zobaczył.
Stali i przyglądali się sobie.
Zastanawiała się, czy jej mina wyraża taki zachwyt, jak jego. Jej kolana,
już zmęczone, niemal ugięły się pod nią, gdy spojrzał jej w oczy.
Ale zachwyt szybko uleciał z jego oczu. Zastąpiło go coś chłodniejszego.
– Dzień dobry, pani Breedlove.
– Dzień dobry, lordzie Bolt.
Przyglądali się sobie bez ruchu.
– Cóż. Nie ma pani zamiaru uciekać na sam mój widok? – spytał w końcu.
Rozmawiali ściszonym głosem.
– Na razie chyba nie.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Wiele rzeczy już widziałem, pani Breedlove. Ale muszę przyznać, że
jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby kobieta zerwała się, ukryła z rozpaczy twarz
w dłoniach i uciekła jak przerażony duch po tym, jak się z nią kochałem.
– Wielkie nieba. Może powinien pan spróbować swoich sił w pisaniu
horrorów.
Nie uśmiechnął się.
Znów zapadła cisza.
– Nie powinnaś była tak po prostu odchodzić, Angelique – stwierdził z
przekonaniem.
– Dlaczego? Bo tak się ogólnie przyjęło? Powinieneś już wiedzieć, co
myślę o słowie „powinnaś”, Lucien.
Zacisnął wargi.
– Nie spytam, czy było miło. Ja widziałem gwiazdy, a ty mnie ugryzłaś.
Biorąc pod uwagę te dwa fakty, zdaje się rzeczą raczej oczywistą, że było
bardzo, bardzo dobrze.
Milczała.
– Gwiazdy? – wyszeptała w końcu.
– Prawie straciłem przytomność – potwierdził zwięźle. Niemal
oskarżycielsko. – W głowie rozbłysły mi białe światła. Całkiem możliwe, że
przez chwilę widziałem Boga, prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz.
Przesyła pozdrowienia. Aniołowie nie śpiewają, chyba, że za śpiew można
uznać ciche westchnienia, jakie wydawałaś, kiedy mój język znajdował się w
twoim uchu. Nigdy wcześniej… nie czułem takiej rozkoszy. – Każdy
fragment tak bardzo przypominał oskarżenie, że Angelique niemal się
uśmiechnęła.
– Chyba rzeczywiście lekko cię ugryzłam. Mocno cię zraniłam?
– Mojemu ramieniu nic nie jest. – Powiedział to w sposób, który
implikował, że, mimo wszystko, z tego spotkania nie wyszedł zupełnie bez
szwanku.
Odkaszlnął i ściszył głos.
– A skoro już o tym mowa… gryzienie sprawia ci przyjemność czy…
– Chyba pierwszy raz zrobiłam coś takiego. Po prostu inaczej mogłabym
krzyknąć, kiedy… kiedy…, więc dlatego…
Jego oczy otworzyły się szeroko. A potem zamknął je powoli i lekko
zacisnął powieki. Wyglądał, jak człowiek w męczarniach.
– Co – odezwał się ochryple – próbujesz mi zrobić, Angelique?
– To… niemądre, Lucien. To, co zrobiliśmy. Nie możemy. Po prostu nie
możemy.
– Co, u licha, mądrość ma do tego, co zrobiliśmy wczorajszej nocy?
Wyścigów konnych nie obstawiam dlatego, że to mądre. Puddingu nie je się
dlatego, że to mądre. Mądrość jest zupełnym przeciwieństwem rozkoszy.
– Prawdę mówiąc…
Był poirytowany.
– Spraw mi przyjemność. Przyznajesz mi rację.
– Czy gdybyś nie miał się ze mną kochać już nigdy więcej, możesz sobie
wyobrazić, że kochasz się z inną kobietą?
To pytanie wyraźnie go zaskoczyło i rozdrażniło.
– Oczywiście. Na tej samej zasadzie, co pozbawiony pieczonej gęsi,
nieuchronnie jadłbym suchary, jeżeli nie zostałoby mi nic lepszego.
– Suchary? Nic lepszego? Święta Mario matko… – Urwała.
Pokręciła głową.
– A, jakiej, u diabła, odpowiedzi się po mnie spodziewasz, Angelique?
Jestem ostatnim kandydatem do klasztoru.
– Żądza jest ulotna, Lucien. Można wytrzymać, dopóki nie minie.
Przetrwałeś większe próby. Przetrwasz i tę, wierz mi.
– A gdybym ci powiedział, że znam nieopisane sposoby sprawienia ci
rozkoszy i chcę tylko tego, żeby ci je wszystkie pokazać?
– Och, doprawdy! Nieopisane?
– Bardzo trudno uwieść kobietę, która nie ma zamiaru zachwycać się
moimi hiperbolami. Doskonaliłem je całe lata.
– I wyobrażam sobie, że gdy już je udoskonaliłeś, raczyłeś nimi dziesiątki
kobiet.
Zamarł.
– Na Boga, jakie dziesiątki. Za kogo ty mnie masz? – Było słychać, że jest
zaskoczony, na granicy szczerej złości, co z kolei zaskoczyło ją.
I był wyraźnie zraniony. Ją ścisnęło w żołądku.
– Lucien… – Ściszyła głos do rozsądniejszego szeptu. – Jestem zdolna
odmówić sobie rzeczy, które są rozkoszne, ale niemądre. Każda kobieta uczy
się tego boleśnie. Konsekwencje dla nas są zawsze poważniejsze. Mężczyźni
nigdy się tym nie przejmują, bo nie muszą.
Zaciekawiło go to.
Cisza, teraz łagodniejsza. Przysunął się do niej.
– Angelique… Nie skrzywdzę cię. Daję ci moje słowo.
– Nie. Nie zamierzam zobowiązywać cię do obietnicy, której możesz nie
być w stanie dotrzymać.
Teraz oboje dyszeli, jakby znów gwałtownie się kochali.
– Nie przychodzi mi do głowy kobieta, którą… którą… lubiłbym bardziej.
– Zbladł dość wyraźnie. Zdawało się, że te słowa wiele go kosztowały.
– Jestem przekonana, że tak właściwie lubisz moją nieuchwytność,
Lucienie.
Zmarszczył brwi.
– A więc to była strategia? Ucieczka? Chciałaś, żebym się za tobą uganiał?
– Nie! – Zaczynała odchodzić od zmysłów.
– Więc… – Widać było, że szaleje z frustracji. – Dlaczego?
Znów uniosła dłonie do twarzy.
– Ja po prostu… nie mogę… bądź łaskaw mnie przepuścić, Lucienie.
Proszę.
Zawahał się, uparty. Zastawił jej drogę.
Wpatrywała się w niego z góry.
Aż w końcu odsunął się na bok. Zrezygnowany.
Odwróciła się i zdążyła zrobić dwa kroki, gdy jego głos znów się rozległ.
– Angelique.
Przystanęła. I odwróciła się.
– Chodzi o mnie? A może zdaje ci się, że wszystkich mężczyzn możesz
traktować tak, jakby to, co czujemy, było zupełnie nieważne?
Wzięła gwałtowny oddech.
Stał, czekając, aż dotrze do niej to pytanie. Ale nie zaczekał na odpowiedź.
Odwrócił się na pięcie i zniknął.

Rzęsy pani Letitii Locksley były jedwabiście czarne. Filigranowe


błyszczące ciemne włoski leżały na jej mlecznych policzkach. Lamówka
gorsetu, rękawów i czepka została dobrana pod kolor jej oczu: wszystkie
miały odcień kampanuli. Siedziała na różowej sofie obitej altembasem, w
równej mierze emanując skromnością, co stanowczością.
Dot wpuściła ją do Wielkiego Pałacu nad Tamizą piętnaście minut
wcześniej i pognała na górę przywołać Angelique i Delilah.
– Och, jest całkiem, całkiem miła, pani Hardy, pani Breedlove. Musimy ją
przyjąć. Och, niech panie się zgodzą!
– Mówisz tak, jakby chodziło o cocker spaniela, Dot, ale zdaje mi się, że
nasz kot by się sprzeciwił.
Gordon, pulchny prążkowany kocur i Naczelny Łowca Gryzoni, wyciągnął
wszystkie łapy w swoim koszu przy kominku, a potem skulił je i chował pod
ciało, śniąc, być może, o tym, że porządnie okłada psa po pysku.
– Pani Locksley jest kobietą i przypomina mi panią, pani Breedlove!
– Cóż. Więc natychmiast musimy poznać ten ideał.
Wygładziły z Delilah włosy i zdjęły fartuszki, i zeszły na dół.
Po paru minutach spędzonych na pogawędce z panią Locksley, Delilah i
Angelique były w stanie sobie wyobrazić, że dołącza do nich w ich małym
salonie na samej górze, czytając z nimi na zmianę mity greckie, cerując,
śmiejąc się z wydarzeń dnia i planując następny. Tak jak one!
– Słyszałam od mojej kuzynki, pani Farradayowej, że właścicielki
Wielkiego Pałacu nad Tamizą są miłe i szlachetne, i mogą mieć pokój do
wynajęcia na dwa tygodnie, mniej więcej. Mam gdzie mieszkać, spieszę
wyjaśnić, dopisało mi o wiele więcej szczęścia niż wielu innym. Tyle, że
dom mojej ciotki przechodzi remont i ciotka wyjechała na jakiś czas do
Brighton, i nie może jeszcze wrócić, ale… Ach! Teraz, kiedy panie poznałam
chyba cieszę się, że nie może jeszcze wrócić!
Wszystkie roześmiały się radośnie.
– Widzę, że goście pań to prawdziwi szczęściarze. Och, nadały panie temu
miejscu takiego uroku. – Obróciła głowę w różne strony w zdumieniu i w
zachwycie.
Gdyby zrobiły naradę, żeby wymyślić idealnego gościa, nie stworzyłyby
osoby tak doskonałej jak pani Locksley.
– Bardzo nam miło, że pani tak uważa. Chcemy, żeby każdy, kto się u nas
zatrzymuje, bez względu na to, na jak długo, czuł się jak u siebie w domu –
zapewniła Angelique.
– Wydaje mi się, że dopisze mi wielkie szczęście, jeżeli uda mi się
sprawić, żeby mój nowy dom był w połowie tak czarujący. Mam nadzieję, że
udzielą mi panie rad na temat doboru kolorów do saloniku przy mojej
sypialni. Róż wręcz lśni w świetle, prawda?
– Doszłyśmy do wniosku, że lepiej zastosować barwy, które lubimy, niż
pozwolić, żeby wybory dyktowała nam moda.
W rzeczywistości wybory podyktowały im ograniczone fundusze, ale
Angelique i Delilah z radością przedstawiły to w nowym świetle.
– Jakież to odważne – wykrzyknęła zadowolona.
– Czy pani mąż również do nas dołączy, pani Locksley? – spytała
ostrożnie Delilah.
Ich gość się zawahał.
– Mój mąż, niestety, zmarł niecałe dwa lata temu.
– Och. Bardzo pani współczujemy – odezwała się Delilah po mniej więcej
sekundzie stosownej melancholijnej ciszy.
– Dziękuję – odparła pani Locksley z wielką godnością. – Bardzo za nim
tęsknię, ale postanowiłam, że będę żyć dalej i spróbuję wieść szczęśliwe
życie, bo on by tego chciał. Moja ciotka zaproponowała mi, żebym
zamieszkała z nią w Londynie. Jest dość energiczna i zamierzamy korzystać z
tego, co Londyn ma do zaoferowania pod względem rozrywki i…
Zamilkła.
Aż nagle, z dekoltu pani Locksley do linii jej włosów powędrował
zdumiewający różowy rumieniec.
Angelique przyglądała się temu zafascynowana. Nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy ona sama zarumieniła się po raz ostatni.
Zaczerwieniła, z pewnością. Za każdym razem, gdy Lucien na nią spojrzał.
Ale nie patrzył na nią wcale w ciągu kilku minionych dni. Gdy nie miał
wyjścia, sporadycznie posyłał leniwy, grzeczny uśmiech w jej kierunku mniej
więcej ponad czubkiem jej głowy w salonie. Ale nie zamienili ani jednego
słowa.
W tym czasie siedział posłusznie w salonie z innymi. Pokonał Delacorte’a
w szachach. Wychodził i wracał przed ciszą nocną trzy razy w tygodniu,
według wszelkich znaków, trzeźwy, bo gdyby było inaczej, pokojówki, które
rozpalały kominek i przynosiły poranną herbatę, z pewnością by plotkowały.
Wiele z nich wspominało pracę u pijanych lordów, którzy mylili buty z
nocnikiem albo ciskali przekleństwami, kiedy rozsuwano zasłony i słońce
oświetlało ich przepite, skacowane twarze.
– … Mężczyzn? – zasugerowała delikatnie Angelique. Kończąc zdanie
urwane przez panią Locksley.
Pani Locksley się roześmiała.
– Cóż, po prostu… Nie mam nic przeciwko powtórnemu zamążpójściu. A
jeśli ma się ochotę na mały romans, cóż z tego? Nawet będąc w małżeństwie?
– odezwała się szczerze, ze wzrokiem tańczącym pomiędzy twarzami Delilah
i Angelique, w tę i z powrotem. – Kwiaty, wiersz, spacer parkową alejką?
Mój mąż był w tym znakomity. Muszę powiedzieć, że oświadczając się,
uklęknął w obecności mojej rodziny i poprosił o moją rękę – wyznała z
rozmarzeniem.
– Jakie to romantyczne – przyznała Delilah. Która oświadczyny przeżyła w
porcie.
– Hmmm – przyznała Angelique. Która oświadczyn nie przeżyła nigdy.
Angelique sardonicznie zastanawiała się, czy Lucien panią Locksley uzna
za suchary, czy też za pieczoną gęś.
I natychmiast pojawił się przed nią obraz białej, spiętej twarzy Luciena w
dniu, kiedy zostawiła go na korytarzu. Nie po raz pierwszy tego dnia.
Czuła, jakby jej serce było ołowianą pięścią.
On cierpiał. I był zły. Ledwie mogła oddychać ze świadomością, że
przyczyną była ona. Zdawało jej się, że on to rozumie, ale nie odważyła się
zbyt dokładnie analizować powodów, bo ją też przerażały.
Jak nikt inny wiedziała, ile wysiłku trzeba, by okiełznać ból, żeby móc
przeżyć dzień. Tak, żeby nikt, nikt, nigdy tego nie zauważył. Nie chciała,
żeby Lucien cierpiał jeszcze bardziej.
Gdyby tylko mogła sprawić, żeby zrozumiał, ile ona jest w stanie znieść,
żeby uniknąć ponownego cierpienia. Ale może już wiedział i się z tym
pogodził.
Lucien w końcu wyjedzie.
Przypuszczała, że wtedy będzie mogła odetchnąć.
A potem cierpieć po cichu i bez słowa. Była w tym świetna.
– Cóż, przebywa u nas paru dżentelmenów – wyznała Delilah. – Prawdę
mówiąc, jeden z naszych gości jest wicehrabią.
– Wicehrabią! – Pani Locksley była oszołomiona.
Angelique znieruchomiała.
– Jakież to ekscytujące! Jest młody?
– Nie jest stary. Prawdę mówiąc, jest… – Delilah ściszyła głos do szeptu. –
…dość przystojny.
Powstrzymała się od słowa „zabójczo”.
– Na pewno są panie zachwycone, że tutaj gości – westchnęła pani
Locksley.
– Istotnie – odparła Angelique.
Tonem, który sprawił, że Delilah powoli odwróciła głowę, żeby się jej
przyjrzeć.
Ale uśmiechnięta twarz Angelique nadal skierowana była w stronę pani
Locksley. Ta, jak się zdawało, nie zauważyła niczego dziwnego.
– Wychowano nas na damy – ciągnęła Delilah – i dlatego dbamy, żeby
wszystko było tutaj w jak najlepszym porządku. Wszyscy nasi goście
posiadają wykwintne maniery, a nasze dość łagodne zasady mają zapewnić,
że wszyscy będą się dobrze czuli w swoim towarzystwie i będą się
zachowywać najlepiej jak potrafią.
„Wykwintne maniery” było określeniem nieco przesadzonym, ale skoro
Delacorte do nich aspirował, istniała nadzieja, że kiedyś stanie się
prawdziwym.
– Jak miło. Tęsknię za rodziną, mieszka bardzo daleko, w
Northumberland, i wszyscy przyznali, że mojej ciotce dobrze zrobi
towarzystwo. Człowiek pragnie swojej własnej rodziny, rozumieją panie.
– Och, wiem, jak się pani czuje, pani Locksley. Ja całkiem niedawno
powtórnie wyszłam za mąż – powiedziała Delilah. – Mój mąż, kapitan
Hardy, wyjechał w interesach, ale wróci przed upływem dwóch tygodni.
Zapewne go pani pozna.
– Och, byłoby cudownie. Ależ to ekscytujące! Kapitan. Musi być
odważny.
To była właśnie ta rzecz, którą pani Locksley powinna powiedzieć Delilah,
jeżeli chciała jej dozgonnej przyjaźni.
A co pani Locksley pomyślałaby o Lucienie? Z jego nieodgadnionym
spojrzeniem i szczupłym ciałem i głosem, który czuło się u podstawy
kręgosłupa. Głosem, który rozpalał pożądanie jednym wyszeptanym słowem.
Może tylko w niej?
Pani Locksley zwróciła wyczekujące, jasnookie spojrzenie na Angelique.
Bo to właśnie w tym kierunku miała wyznać coś na temat swojego męża –
tak właśnie postępowały kobiety, chcąc zadzierzgnąć więzi.
To wtedy Angelique uświadomiła sobie wyraźnie, jak bardzo Dot się
myliła. Angelique wcale nie była podobna do pani Locksley.
Właściwie nie była podobna do nikogo.
Z jakiegoś osobliwego powodu miała ściśnięte gardło. Niewinne
kłamstwa, które zwykle tak gładko wypowiadała, nie mogły się przebić.
Nigdy nie była niczyją żoną. Zanim tu przyjechała, była kochanką earla
Derringa, który zmarł, zostawiając ją bez środków do życia. Choć
przypuszczała, że można było powiedzieć, że pośrednio pozostawił jej w
spadku wdowę po sobie, która stała się jej drogą przyjaciółką, i sposób życia,
który bezgranicznie uwielbiała.
Nie mogła powiedzieć tego pani Locksley. Jakoś, tak jak kiedyś chciała
chronić Delilah przez rozmaitymi gorzkimi prawdami na temat mężczyzn i
miłości, teraz chciała, żeby pani Locksley zachowała swoją niewinność, żeby
istniał na świecie ktoś, kto uważa, że życie może być dobre.
Dziwne, że przez tak długi czas nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej
przeszłość była, w rzeczywistości, ciężarem. Kiedyś poradziła Delilah, żeby
wyzbyła się poczucia winy z powodu tego, że nie kochała swojego
pierwszego męża. To samo poradziłaby Lucienowi.
Angelique rozumiała, że swoją przeszłość jedynie ukrywała, co było tak
uciążliwe, jakby ze sklepu ukradkiem pod sukienką wynosiła wielki krąg
sera.
– Pani Breedlove także jest wdową – wyjaśniła w końcu Delilah.
Łagodnie.
Angelique wiedziała, że Delilah powiedziała to dlatego, żeby ona sama nie
miała na sumieniu kłamstwa. A jej łagodność wzięła się stąd, że poniekąd
wyczuła nastrój Angelique.
– Och, wiedziałam, że tyle nas łączy – podsumowała ciepło pani Locksley.
I delikatnie dotknęła ręki Angelique.
Po kolacji przyprowadziły panią Locksley, która lekki posiłek zjadła w
swojej sypialni, do salonu, żeby ją przedstawić. Wszyscy goście grzecznie
wstali.
– Pani Locksley jest wdową i zatrzyma się w Londynie u swojej ciotki, ale
co najmniej przez kilka tygodni zaszczyci nas swoim miłym towarzystwem –
poinformowała ciepło Delilah.
Nastała krótka cisza, przerywana jedynie cichymi, bardzo osobliwymi
dźwiękami.
– Cóż to? – wyszeptała Delilah do Angelique.
– Zdaje mi się, że odgłosy mężczyzn wciągających lekko brzuch –
odpowiedziała szeptem Angelique. – Szelest spodni, trzeszczenie guzików.
Tym podobne rzeczy.
Wszyscy patrzyli na panią Locksley z promiennymi uśmiechami.
Lucien był ostentacyjnie nieobecny. Od mniej więcej tygodnia unikał
wieczorów, kiedy nie musiał siedzieć w salonie, zgodnie z zasadami
Wielkiego Pałacu nad Tamizą, korzystając z przyjemności, jakie do
zaoferowania miał Londyn, jak domyślała się Angelique. Wracał zawsze
przed ciszą nocną. Złapała się na tym, że jej wzrok wędruje do miejsca, w
którym zwykle siedział, co chwilę, jak język do dziury w miejscu, w którym
kiedyś znajdował się ząb.
– Och, proszę, usiądźcie państwo. Poczuję się jak u siebie w domu. Bardzo
mi przykro, że nie mogłam przyłączyć się do kolacji. – Pani Locksley w
uroczy sposób była nieco nieśmiała. – Czułam, że muszę się chwilę
zdrzemnąć. Ale nie mogę się doczekać, żeby jutro spróbować kuchni.
Słyszałam, że nie ma sobie równych.
– Nie ma sobie równych, w rzeczy samej – potwierdził poważnym tonem
pan Cassidy. Jego twarz promieniała z zachwytu.
Pani Locksley uśmiechnęła się do niego, jakby te słowa były tylko dla niej.
Delacorte doskoczył do krzesła i przysunął je do kominka.
– Może usiądzie pani tutaj, pani Locksley? – Poklepał krzesło. – To
najcieplejsze miejsce w całym domu!
Znajdowało się też bardzo blisko szachownicy, którą na ogół rządził
Delacorte.
– To bardzo miłe z pana strony, panie Delacorte. Ale nie jestem aż tak
delikatna! – Roześmiała się radośnie, a wszyscy wraz z nią, choć właściwie
nie powiedziała niczego zabawnego. Wynikało to raczej z pewnego ogólnego
zadowolenia, takiego, jakie wzbudzają wiosenne dni i baraszkujące młode
zwierzaki. – Może powinniśmy ciągnąć słomki, żeby wylosować, kto będzie
siedział przy kominku?
– Słomki! – Roześmiał się trzpiotowato Delacorte. – Proszę bardzo, czyż
to nie mądry pomysł? – zwrócił się do ogółu.
– Mądry, w rzeczy samej, mądry – potwierdzili wszyscy radosnym
szeptem.
Przedstawianie gości było zawsze wielkim eksperymentem, pomyślała
Angelique, i stanowiło jeden z uroczych przywilejów bycia właścicielką.
Podobnie jak przy mieszaniu składników ciasta, nigdy nie było wiadomo, czy
wyjdzie coś wspaniałego, czy raczej coś, co wszystkim zaszkodzi.
– Może dziś usiądzie pani przy kominku, pani Locksley – zasugerowała
Angelique. – Możliwe, że stwierdzi pani, że to pani ulubione miejsce. A jeśli
miałaby pani ochotę podziergać z nami, zapraszamy do nas na kanapę.
– Z ogromną przyjemnością, dziękuję, pani Breedlove. Jest pani dla mnie
zbyt dobra. – Przyniosła ze sobą mały kłębek niebieskiej wełny, z której
zamierzała zrobić szalik dla jednego z siostrzeńców, i ściskała go teraz w
dłoniach.
Usiadła i szczelnie owinęła się swoją ładną dzierganą chustą. Ogień w
kominku nabrał lekko czerwonego blasku od jej ciemnych włosów i rzęs.
Słychać było szmer zadowolenia, wszyscy z wielką radością uśmiechali się
do nowego gościa, a pani Locksley odwzajemniała promienne uśmiechy.
Każdy otrzymał taką samą porcję jej uwagi.
– Zwykle wieczorami słuchamy czytania na głos, kiedy zajmujemy się
robótką, albo opowiadamy sobie, jak minął dzień, albo gramy w szachy, i
różne takie. Czasami urządzamy musicale – niespodziewanie poinformowała
Delilah.
Angelique posłała jej z ukosa zaskoczone, ganiące spojrzenie.
– Jak na razie musical był jeden – dodała szybko Angelique. – Jeden.
– Raz tańczyliśmy nawet walca! – krzyknął Delacorte.
– Widzisz, co zrobiłaś Delacorte’owi? – wymruczała pod nosem do
Delilah.
– Czy gra pani na pianinie, pani Locksley? – spytał Cassidy.
Pani Locksley uśmiechnęła się dość niepewnie do zgromadzonych gości.
– Gram. Ale nie nadzwyczajnie.
Wyczuwało się, że w tej chwili nie ma na to ochoty.
Wybawiła ją pani Pariseau, która przyglądała się pani Locksley swoimi
ciemnymi oczami, które zdawały się przeszywać człowieka, wcale go nie
osądzając.
– Może postawię pani karty, moja droga? Chyba, że uważa pani te rzeczy
za coś złego.
Pani Locksley westchnęła z zadowoleniem.
– Przeciwnie, moim zdaniem to raczej coś ekscytującego! Zawsze miałam
ochotę wybrać się do obozowiska Cyganów niedaleko naszego domu w
Nothumberland, ale rodzice mi zabronili.
Zgromadzeni goście w różnym stopniu byli przekonani o zdolnościach
pani Pariseau do przepowiadania przyszłości – największym sceptykiem był
chyba pan Cassidy, z natury do bólu praktyczny – ale lubili ją i byli
przychylni wszystkiemu, co cieszyło panią Locksley. Więc pani Pariseau
przyniosła z góry swoje karty.
Zebrali się wokół małego stolika, pani Pariseau tasowała, przekładała, a
pani Locksley podglądała z wyraźnie zapartym tchem.
– Och, wielkie nieba! Proszę tylko spojrzeć! Wyciągnęłyśmy „Słońce”!
Otóż, to znaczy, że powodzenie i szczęście promienieje dookoła pani!
Nie zaskoczyło to zupełnie nikogo. Goście zareagowali westchnieniami i
szeptami aprobaty.
Następna karta właściwie nie wymagała interpretacji; przedstawiała
mężczyznę i kobietę pod rumianym aniołem.
– Coś podobnego, nie do wiary, to „Kochankowie”! Moja droga, śmiem
sugerować, że to oznacza, że pani pobyt w Londynie może okazać się
bardziej interesujący, niż pani prze-wi-dy-wała… – żartobliwie przeciągnęła
to słowo.
Rzęsy pani Locksley opuściły się, a po pokoju biegały spojrzenia
pozostałych gości.
Pani Pariseau rzeczowo podeszła do sprawy.
– Spójrzmy, za kim miałaby się pani rozglądać…
Wyciągnęła kartę przedstawiającą wysokiego, szczupłego mężczyznę o
srogim, dostojnym wyglądzie.
– „Król mieczy!” Och, wielkie nieba, trochę to pani zajmie.
Rozglądałabym się za wysokim, ciemnowłosym, bardzo przystojnym,
tajemniczym i silnym, nieco nieustępliwym, pewnym siebie mężczyzną, z
którym należy się liczyć.
– Nie do wiary – westchnęła pani Locksley, jak zapewne zrobiłby każdy
po takiej wiadomości, a jej dłoń mimowolnie powędrowała do serca, i
wypuściła kłębek wełny.
Odbił się od jej kolana i potoczył wesoło i szybko przez pokój, jakby
zapewniając upragnione wytchnienie. Dotarł prawie na hol, zanim pani
Locksley była w stanie zerwać się i pobiec za nim.
Aż raptem w progu zalśnił czubek buta.
Delikatnym i precyzyjnym dotknięciem zatrzymał pędzący kłębek.
Rozległ się szept, gdy powoli, elegancko, w drzwiach pojawił się cały
mężczyzna.
Pani Locksley stanęła jak wryta. Skulone palce zanurzała w chuście, a
oczy miała ogromne. Sprawiała wrażenie zahipnotyzowanej.
Wtedy Lucien trzema powolnymi krokami wszedł do pokoju, wyciągając
kłębek włóczki, jakby wręczał pani Locksley cały świat.
– Należy do pani? – odezwał się łagodnie.
Przez długą chwilę najwyraźniej nie była w stanie się odezwać.
– Uhm. – Ten cichy dźwięk był widocznie wszystkim, co była w stanie z
siebie wydobyć po mniej więcej sekundzie patrzenia w oczy Luciena.
I wtedy, na oczach wszystkich, pani Locksley zaczęła purpurowieć aż po
linię włosów, stopniowo, wyraźnie i nieubłaganie, jakby zanurzono ją w
farbie, niczym pasmo wełny.
Lucien rozejrzał się po pokoju, żeby zorientować się, czym zajmują się
zgromadzeni.
Jego wzrok, jak zwykle, powędrował tuż nad głową Angelique.
Ona stała jak skamieniała pod wpływem zimnego przerażenia w trakcie
jego wymiany zdań z panią Locksley.
A potem jego wzrok powrócił, jak do bezpiecznego portu, do
zafascynowanych skierowanych w górę niebieskich oczu pani Locksley.
Uśmiechnął się.
– Zamierzałem jeszcze wyjść dziś wieczorem – zamyślił się.- Ale jednak
doszedłem do wniosku, że chciałbym tu chwilę zabawić.
13

Ojciec Angelique – oczytany i ciekawy świata chirurg – miał małą, ale


ukochaną biblioteczkę z książkami, do których czytania ją zachęcał. Stąd
wiedziała wszystko na temat Piekła Dantego i dziewięciu piekielnych
kręgów.
Gdyby miała napisać swój poemat epicki na temat piekieł, w jednym z
tych piekielnych kręgów nie znajdowałoby się nic innego prócz Luciena
Duranda usłużnie trzymającego kłębek włóczki pani Locksley, kiedy ta
dziergając paplała radośnie, a inni goście podchodzili co jakiś czas, żeby
wyszeptać do Angelique i Delilah rzeczy takie jak:
– Cóż za rozkoszne stworzenie! (Pan Delacorte) i, potworne:
– Król Mieczy! (Pani Pariseau, puszczając oko).
Gradacja emocji, jakich doznawała, była wstrząsającym objawieniem.
Cierpienie zamieniło jej trzewia w lodowatą, smaganą wiatrem tundrę.
Trawiąca zazdrość była jak gorączka; głowa jej od niej pękała.
Obserwowanie jak prostolinijna, ufna pani Locksley bez wysiłku roztacza
swój urok i, być może, bez wysiłku, w mgnieniu oka, na nowo odnajduje
szczęście, zamieniło tę smaganą wiatrem tundrę cierpienia w cyklon. Jej nie
nękały wątpliwości i strach, i przeszłość pełna złych wyborów i przykrych
zwrotów i zdarzeń. Żaden z tych nonsensów nie wypłynął na żadną z decyzji
pani Locksley. A któż by nie chciał tego prostego stworzenia? Co mogłoby
być bardziej kojące dla mężczyzny takiego jak Lucien?
Miała, och, tak wiele powodów, żeby nienawidzić siebie samej.
Nienawidziła się z powodu zazdrości, na jaką pani Locksley nie zasługiwała.
Z powodu własnej słabości, bo była przeświadczona, że jest ponad tym
wszystkim.
To okazało się drugim objawieniem: umiała tak bardzo, bardzo skutecznie
oszukiwać się w kwestii tego, czego pragnie i co czuje. Ona, która uważała
się za taką bystrą.
Miała dość.
– Mam migrenę – wyszeptała w końcu do Delilah. – Przeprosisz ode mnie
gości?
Wymknęła się z salonu pod osłoną wesołych pogawędek.
Dotarła do salonu na szczycie schodów.
Tam opadła na małą wysłużoną sofę i ukryła twarz w dłoniach. Kot
Gordon otarł się o nią parę razy, ale ona najwyraźniej nie była w stanie
ruszyć się choćby na tyle, żeby pogłaskać go po grzbiecie. Więc wrócił do
swojego koszyka.
Nie była pewna, jak długo tak siedziała. Miała mglistą świadomość, że w
domu robi się coraz ciszej. Aż nagle usłyszała na schodach kroki Delilah.
Nawet wtedy nie była w stanie podnieść głowy.
– Cóż, wszyscy rozeszli się do swoich pokojów. Co za przyjemny wiecz…
Angelique… O, mój Boże… jesteś… wyglądasz… Potrzebujesz ziół?
Delilah zdawała się głęboko przejęta.
Angelique szybko pokręciła głową, ale nie podniosła jej jeszcze, bo – ku
jej zaskoczeniu – głowa ciągle ważyła tyle, co kula armatnia.
Usłyszała lekkie, szybkie kroki Dot na schodach, a zaraz po nich, jej głos.
– Czyż to nie było zabawne, pani Hardy, pani Breedlove? Ona jest taka
urocza i taka słodka, pani Locks…
– Dot, pani Breedlove zaszkodziła kolacja. Zeszłabyś i przyniosła jej
ziółek z kuchni? Coś na… niestrawność. I… poproś Helgę, żeby naparzyła
świeżych.
– Ale to będzie długo trwało, pani…
– Pani Breedlove ich potrzebuje.
Taka informacja wystarczyła Dot.
Zbiegła galopem ze schodów. Z pewnością zabawi trochę na dole, a o to
właśnie chodziło. Żadna z nich nie mogła się zmusić do wypicia naparów
Helgi.
Angelique poczuła jak dłoń Delilah delikatnie spoczywa na jej ręce.
– Angelique. Chcesz mi powiedzieć, co cię trapi?
Angelique wzięła głęboki oddech.
A potem otworzyła usta. Ku jej przerażeniu, wydostało się z nich
wyznanie:
– Nie chcę odczuwać uczuć.
To była w tej chwili nie budząca wątpliwości prawda. Może nawet
precyzyjna. Uczucia, które teraz odczuwała przyprawiały ją o wielkie
cierpienie.
Rozchyliła lekko przesłonę swoich dłoni i odkryła, że Delilah przygląda jej
się z przerażeniem. Czego należało się spodziewać po takim wyznaniu.
– Oprócz tego, co czuję teraz, oczywiście – dodała rozsądniej Angelique.
Westchnęła głęboko, co pozwoliło jej uwolnić się od potwornego ciężaru na
piersiach, i położyła dłonie z powrotem na kolanach, podejmując na nowo
robótkę. – Czuję się zadowolona, kiedy nasze pokoje są pełne
usatysfakcjonowanych gości, a my zarabiamy. Jestem zadowolona, że
niedługo zatrudnimy lokaja i lekkie zadowolenie czuję nawet na myśl, jaki
zamęt wywoła to wśród służących. I będę przeogromnie zadowolona, jeżeli
będę się czuła tutaj pewnie i bezpiecznie każdego dnia, i nie powinnam czuć
nic ponadto. Nigdy.
Delilah przyjęła to ze zdezorientowana miną.
– Cóż – odezwała się ostrożnie. – Nie jestem pewna, czy „zadowolenie”
można zaliczyć do uczuć. Emocje zawsze postrzegałam jako coś, co lekko
smaga, podobnie jak wiatr kołyszący powozem. Wymaga to nieco…
umiejętności… poruszanie się wśród nich. Nawet wśród tych szczęśliwych
emocji. Zawsze wymagają lekkiego dostosowania i równowagi. Jak
chodzenie po płocie. Dzięki temu życie jest interesujące.
Angelique lekko się uśmiechnęła.
– Robiłam to w dzieciństwie. Chodziłam po płotach.
– Ja też.
– To było zanim zaczęłyśmy robić tylko to, co powinnyśmy.
– Za to teraz, z grubsza, możemy robić to, na co mamy ochotę – zauważyła
wymownie Delilah.
Raczej zbyt wymownie.
Jakby doskonale wiedziała, co Angelique chce zrobić i z kim chce to
zrobić.
Albo dawała Angelique do zrozumienia, że to, w co się zaangażowała, jest
wyłącznie jej sprawą.
– Wszyscy poszli do łóżek parę minut temu – powiedziała. – Z wyjątkiem
lorda Bolta. Wyszedł z domu jakieś dwie minuty po twoim wyjściu.
Angelique poczuła się nieznacznie lepiej, gdy to usłyszała, choć było to
prawdopodobnie niewskazane.
Problem z dobrymi przyjaciółmi polegał na tym, że znali się raczej zbyt
dobrze. Co zaliczało się również do wspaniałych zalet dobrych przyjaciół.
– Po prostu… Delilah, przez ostatnich siedem miesięcy czułam się
bezpieczniejsza i spokojniejsza niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa,
kiedy żyli oboje moi rodzice.
– Cieszę się. Ja też, co ciekawe.
– Nie chcę, żeby cokolwiek to zmieniło. Albo przerwało. Chcę dalej czuć
się bezpieczna i szczęśliwa, w jednym gładkim paśmie dni, aż umrę we śnie
jako dziarska staruszka.
Delilah zacisnęła wargi. Kusiło ją, ewidentnie, żeby się uśmiechnąć, ale
Angelique nie mogła mieć jej tego za złe.
– To rzeczywiście godna podziwu ambicja…
Chłodna ostrożność Delilah rozbawiła Angelique.
– … ale chciałabym nadmienić, że bezpieczeństwo nie jest tym samym, co
szczęście. A szczęście to… Cóż, pamiętasz, jak Helga przypadkiem nie
dodała soli do gulaszu…
Delilah była bardzo powściągliwa w swojej radości kochania i bycia
kochaną przez kapitana Hardy’ego. Głównie nią emanowała i dzieliła się nią
pod postacią dobroci i łagodności, jakby zyskała i miała na zbyciu całkiem
nowe ich pokłady. Była zbyt mądra, żeby zakładać, że wszyscy będą
zachwyceni tego rodzaju radością; niemniej jednak jej zdawała się małym
cudem. I życzyła jej każdemu. A szczególnie Angelique.
– Ale potencjał nieszczęścia jest równy odczuwanemu szczęściu –
powiedziała Angelique.
Delilah wzięła oddech i wyciągnęła rękę po koszulę wymagającą
zacerowania.
Zastanawiała się przez chwilę. Choć nie dowiedziała się tego wprost,
wiedziała, że Angelique miała powody do nieufności.
– Widzisz, na tym polega w tej chwili cała różnica. Jesteś bezpieczna i
możesz czuć to, na co masz ochotę, bo jeżeli te uczucia zepchną cię z
obranego kursu, cóż, wszyscy, którzy tu mieszkają, sprowadzą cię znów na
właściwe tory. Możesz skakać po tym ogrodzeniu, jeżeli chcesz, a my cię
złapiemy, gdybyś spadła, i zadbamy o to, żebyś była w stanie dalej
funkcjonować, nawet, gdyby upadek był bolesny.
Angelique uśmiechnęła się do niej.
– Dziękuję, Delilah.
– Też coś – odparła Delilah, machając ręką.
Obie się przestraszyły, kiedy głośne tupanie zasygnalizowało przybycie
Dot i naparu, który poszybował w powietrzu i ochlapał podłogę, gdy
pokojówka potknęła się na ostatnim stopniu.

Kiedy Delilah i Dot poszły do łóżek, a Angelique znów została sama,


usiadła na skraju swojego łóżka z uroczą pikowaną narzutą i uświadomiła
sobie, że nie jest w stanie nawet pomyśleć o spaniu. Jej wygodny niewielki
pokój zdawał się o wiele za mały, żeby pomieścić kotłujące się w niej nadal
uczucia.
Postanowiła, że zejdzie ze świecą zaparzyć sobie filiżankę herbaty. Miała
ochotę usiąść przy dogasającym kominku i, może, dokończyć haftowanie,
które zostawiła Dot. Powie jej, że zrobiły to wróżki, które się tu zakradły, co
mogło okazać się całkiem zabawne.
Świeca oświetlała odległość kilku kroków w każdą stronę. Ale ciemność
nie wzbudzała w Angelique niepokoju, a odgłosy wielkiego domu – ciche
skrzypienie i jęki i westchnienia, jakby on również układał się na noc do snu
jak Gordon w swoim koszyku – zaczęła uważać za kojące. Słyszała chrapanie
Delacorte’a, kiedy ostrożnie schodziła po schodach. Usiłowała nie wyobrażać
sobie Luciena samego w swoim pokoju.
Gdy tylko usiadła na sofie, usłyszała przekręcanie klucza w drzwiach
wejściowych.
Serce podskoczyło jej do gardła.
Drzwi otworzyły się i zamknęły bezgłośnie.
Angelique i Delilah z czułością dbały o każdą klamkę, zasuwę i zawias tu,
w Wielkim Pałacu nad Tamizą.
Z jakiegoś powodu fakt, że postawił swoją obutą stopę delikatnie,
wzruszył ją w sposób niewytłumaczalny.
Zatrzymał się.
Nie byłaby zaskoczona, gdyby zrobił to dlatego, że usłyszał bicie jej serca.
Bawił się jego rytmem, odkąd pierwszy raz się zobaczyli. Zapewne zna je
tak, jak skrzypek własny instrument.
Zajrzał do pokoju.
Kapelusz trzymał w dłoni. Podobnie jak płaszcz.
Przez długą chwilę tylko się sobie przyglądali, dość nieufnie.
– Byłem u White’a – odezwał się w końcu.
– Ach, tak? – odpowiedziała cicho.
Zerknął przez ramię na schody, pewnie myśląc, że tam powinien się udać.
Potem westchnął.
– Czy coś panią trapi, pani Breedlove?
– Ależ skąd. To miły wieczór. Wszyscy nakarmieni leżą w łóżkach
bezpiecznie przed ciszą nocną. Co mogłoby mnie trapić, gdy wszystko
dobrze się układa w Wielkim Pałacu nad Tamizą?
– Właśnie – powiedział łagodnie.
Po długiej chwili przyglądania się jej.
Zaakcentował i przeciągnął wszystkie głoski.
Nie odezwała się.
On nie odwrócił się, żeby odejść, choć powinien.
– Całkiem dobrze kłamiesz – powiedział z namysłem, niemal lekko, jakby
poprosiła go o opinię w tej sprawie. Mówiąc, poluźniał krawat. – Ale daleko
ci do złodziei i łajdaków, z którymi swego czasu miałem do czynienia.
Musiałabyś trochę poćwiczyć na kimś z jeszcze mniejszymi skrupułami niż
ja.
Szczęka jej opadła.
Ich spojrzenia się spotkały.
Jego wzrok rozbłysnął i stał się nieco łagodniejszy, jakby nie był w stanie
temu zaradzić.
W końcu jego mina stała się obojętna.
Odwrócił się połowicznie do wyjścia.
A potem z powrotem do niej i z irytacją, wyrzucił z siebie szybko:
– Wiedziałaś, Angelique… pocierasz o kciukiem o palec wskazujący,
jakby znajdowała się między nimi niewidzialna moneta, albo coś bardzo
miękkiego i gładkiego, kiedy coś cię dręczy? To dość subtelne. Ja na twoim
miejscu jednak bym nie ryzykował. Człowiek bystry, czy też pozbawiony
skrupułów, zawsze zdoła się dowiedzieć, o czym myślisz.
Jej palce w jednej chwili przestały się poruszać.
Wpatrywała się w nie.
– I czasami lekkie wgłębienie – o, takie – pojawia się tutaj, kiedy jesteś
przejęta.
– Och. Jakże miło wiedzieć, że zauważasz moje pierwsze zmarszczki.
– Powiedziałem: wgłębienie. Raczej jak dziurka. Sprawia, że człowiek ma
ochotę musnąć ją palcem, żeby ją wygładzić. – Jego głos stał się cichszy.
Niemal nieśmiały.
Zabrakło jej tchu.
Tę niesamowitą rzecz powiedział tak, jakby nie miała żadnego znaczenia.
A jednak zawsze mówił niesamowite rzeczy.
Spojrzała na niego w górę z krótkim, zdumionym śmiechem. Nie była w
stanie powstrzymać formującego się drżącego uśmiechu.
Nie okłamała go wcześniej.
Lubiła go tak potwornie.
Pozostał w progu.
Westchnął.
– Angelique. Nadal jesteśmy przyjaciółmi?
– Nie widzę powodu, żeby miało być inaczej.
– Czy w takim razie mogę usiąść obok ciebie? Służę radą i pociechą.
Podejrzewam, że ich potrzebujesz.
– Nie kwestionuję tego, że miałbyś do przekazania pewne mądrości, ale,
Lucienie, siedzenie obok ciebie zdaje mi się czymś niewskazanym.
Wzruszył jednym ramieniem, a potem usiadł niechętnie na małym fotelu
naprzeciw niej, z westchnieniem wyciągając długie nogi. Położył na nich
płaszcz i kapelusz.
Jego przeznaczeniem było wyglądać wspaniale w blasku kominka przez
całe życie, pomyślała.
Bardzo żałowała, że nie może poczuć jak pachnie jego szyja, bo w tej
właśnie chwili pragnęła ukryć w niej twarz i wdychać jej zapach. Poczuć jego
drżący oddech na swojej skórze. I ciężar jego dłoni w talii, zsuwających się,
żeby objąć jej pupę.
– Nasz nowy gość jest miły – zaczął.
Wylewając kubeł lodowatej wody na jej seksualne mrzonki.
Przez chwilę nie była w stanie się ruszyć z przerażenia.
Podniosła głowę i przyglądała mu się uważnie.
– Pani Locksley.
Nie było to pytanie. Dziwacznie, nazwisko zabrzmiało w jej ustach
oskarżycielsko.
– Urocze stworzenie – powiedział w końcu Lucien z wielkim ciepłem.
– Och, tak. Zdaje się, że w tej kwestii panuje zgoda. Wszyscy powtarzają
ten zwrot, jakby dostali porządny cios w głowę i były to jedyne słowa, jakie
teraz znają. Z pewnością to właśnie wypowiedziała jej matka, kiedy wydała
ją na świat. Cóż za urocze stworzenie! Nie uważasz przypadkiem, że jej oczy
mają piękny odcień błękitu, Lucienie? Jak niezapominajki?
Tę ostatnią z pozoru niewinną kwestię wypowiedziała z takim przekąsem,
że Lucien zamrugał.
Interesująco, ale niejasno. Milczał.
– Cóż za bezczelność z jej strony, chodzić po świecie z niebieskimi
oczami.
Angelique poderwała wzrok i spojrzała na niego przelotnie. Drwiąco.
Ale jej pozycja sugerowała głęboką i prawdopodobnie dramatyczną żałość
i wprawiła go w taki niepokój jak jej uroda.
Znów na chwilę zapadła cisza.
– Czy pani Locksley popełniła jakieś przewinienie? Powiedz mi, posługuje
się słownictwem marynarzy? O, Boże, to dopiero. Byłoby to zabawniejsze
niż Delacorte udający, że umie przegrywać w szachy.
Angelique znów zdobyła się na ten niemal-uśmiech.
– Powinieneś być milszy wobec pana Delacorte’a.
– Jestem wobec niego równie miły, jak wobec wszystkich innych. Jest
mężczyzną, i to postawnym, z poczuciem godności, inteligencją i dumą. To
nie ptak ze złamanym skrzydłem. Nie potrzebuje, żebyś go przede mną
chroniła. Przeżyje bez rozpieszczania.
– Owszem, ale je lubi, a my lubimy się o niego troszczyć.
Przyjrzał się jej.
– Wiem – odpowiedział po chwili. Łagodnie.
Może kusiłoby go, żeby się z nią droczyć, gdyby nie miał pewności, że
naprawdę czuje się na wskroś okropnie. Jego próżność miała nadzieję, że ma
to coś wspólnego z nim, bo ostatnio absurdalnie marzył, żeby wszystkie jej
myśli krążyły wokół niego. Ale nie mógł być pewien, a ostatecznie nie miało
to znaczenia.
Liczyło się tylko to, że ona cierpi i chciał zrobić wszystko, co tylko
możliwe, żeby jej ulżyć. Mimo że kilka ostatnich dni wypełnionych było
tylko cierpieniem, i to głównie z jej powodu.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki, głęboki oddech, i wypuściła powietrze z
rezygnacją.
– Pani Locksley jest piękna i urocza. Jest inteligentna, zabawna i miła, a
przy tym przyjemnie na nią popatrzeć, i gdybyśmy mogły zapełnić Wielki
Pałac nad Tamizą gośćmi jej pokroju, mogłabym spać spokojnie do końca
moich dni. Bardzo ją lubię. Taka jest prawda.
– A zamiast tego jesteś obciążona gośćmi takimi jak ja.
– Tak – powiedziała posępnie, niemal mimowolnie, bez cienia ironii.
Co normalnie wzbudziłoby uśmiech Luciena. Ale nie ulegało wątpliwości,
że naprawdę była w kiepskim stanie.
– Wiesz, powiedziała nam, że jej zmarły mąż oświadczył jej się na
kolanach, jak Galahad, w gronie przyjaciół?
Lucien się skrzywił.
– Oj. Biedak. Błaganie i tego rodzaju rzeczy niezbyt przystoją mężczyźnie.
Angelique przyjrzała mu się złowrogo.
Przeciągnęła igłę przez tkaninę z haftem raz. A potem znowu. Nie patrząc
na niego, odezwała się:
– Uderzyło mnie, że jest kobietą dokładnie taką, jakie mężczyźni biorą za
żonę. Wszystko w niej jest odpowiednie – wygląd, pochodzenie i słodycz.
Lucien zwykle odganiał od siebie słowa takie jak „oświadczyny” i „żona”,
podobnie jak odpędzałby pijanego mężczyznę z nożem w pubie. Ale
zaskoczyła go żałość, z jaką Angelique wypowiedziała wszystkie te rzeczy. I
zaczął wyobrażać sobie zupełnie inną przyszłość.
– Och, z pewnością, jak sądzę. Kiedy mężczyzna znudzi się korzystaniem
z życia, bierze sobie taką żonę i wyprowadza się na wieś, żeby przedłużać
gatunek, jak Pan Bóg przykazał.
Niemal się uśmiechnęła, słysząc to. Przekorne stworzenie.
Boże, naprawdę ją lubił.
– Być może zakocha się w panu Delacorte – zasugerował. – On też ma
cudowne oczy. Stworzyliby hałaśliwe pięknookie dzieci.
Ale ona była tak przytłoczona swoim nastrojem, że nawet to nie w pełni do
niej dotarło. A z pewnością zasługiwało na śmiech.
– Twój mąż z pewnością też oświadczył się z pompą.
Zamarła. Igła zawisła w powietrzu.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
A potem znów je zamknęła.
– Lucien. – Odetchnęła płytko i wyprostowała się. – Nigdy nie byłam
mężatką.
Cóż.
– A więc dlaczego nie „panna”, a „pani”?
– Tytuł „pani” jest po to, żebym… wzbudzała szacunek. – To ostatnie
słowo przesycone było wielką ironią.
Pozwoliła mu wybrzmieć i przygnębiona, milczała.
Lucien przez chwilę siedział nieruchomo. Wśród pierwszych dwóch
odczuć, które nastąpiły zaskakująco płynnie po sobie, był przypływ bezradnej
wściekłości, że mężczyźni w życiu Angelique tak ją rozczarowali. Że żaden
nie dostrzegł w niej rzadkiego skarbu, jakim była, ani nie uznał za stosowne
zaszczycić jej swoim nazwiskiem. A później poczuł zupełnie irracjonalną,
być może bezpodstawną, satysfakcję, że żaden inny mężczyzna nigdy nie
zdołał uczynić jej swoją.
Wyraźnie była mu przeznaczona.
– Cóż, jak widać ta strategia zadziałała, bo prowadzisz elegancki pensjonat
z listą zasad, słojem od przekleństw i wicehrabią pod dachem. W czym
mógłby się przejawiać większy szacunek?
Tym zaskarbił sobie cień gorzkiego uśmiechu.
Ale nadal coś ją martwiło.
Powstrzymał się, żeby nie zmarszczyć brwi. Gdzieś pomiędzy tym
niewątpliwie trudnym wyznaniem a kłopotliwym rozgryzaniem postaci pani
Locksley, leżało wyjaśnienie jej wieczornego nastroju. Nagle poczuł się
trochę tak, jakby szukał szrapnela w ranie, co rzeczywiście kiedyś robił – w
swojej własnej.
Jednak nigdy wcześniej nie odbywał tego rodzaju rozmowy z kobietą.
Nie wiedział, czego potrzebowała.
Poruszał się w ciemności, po omacku. Kierował się sercem.
– Wiesz, Angelique – zagadnął. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłem twoje
oczy… siedziałem na małej sofce w twoim salonie, a światło padało zza
ciebie. Skojarzyło mi się… cóż, było to w pewnym sensie jak wyglądanie
przez okno w wiejskim domku mojego ojca, kiedy słońce zaczynało
wschodzić. Zdawało się, że po drodze dotyka kolejno każdego listka.
Zielonego i złotego. Przyprawiało mnie o bezsenność i nadzieję. Jakby
zapowiadało coś wspaniałego.
Jej głowa powoli się podniosła.
Wpatrywała się w niego. Prawdę mówiąc, wyglądała niemal na
wstrząśniętą.
– Z pewnością uznasz to za absurd – dodał pośpiesznie. Nie była to rzecz,
jaką podzieliłby się z innym człowiekiem.
Powoli kręciła głową w tę i z powrotem. W dalszym ciągu oniemiała.
Jednak jego ulga była krótkotrwała. Przycisnęła kosteczki palców do warg.
I wtedy dostrzegł, że jej oczy, ku jego przerażeniu, lśnią.
– Skoro nie, to, na Boga, dlaczego płaczesz?
– Płaczę? – wymruczała kpiąco. – I kto tu jest absurdalny? – Pochyliła
głowę i jeden skulony palec skierowała ukradkiem w stronę kącika oka.
Westchnął, wstał i usiadł obok niej na małej kanapie w przyzwoitej
odległości. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i podał jej ją.
Wzięła ją bez słowa i przycisnęła do jednego i drugiego oka.
– Kurz – wymruczała. – Rozmówię się z tymi leniwymi pokojówkami.
Mniejsza z tym, że najmniejszy pyłek kurzu, który ośmielił się przedostać
do Wielkiego Pałacu nad Tamizą, był eliminowany zanim zdążył osiąść, a już
na pewno w najbardziej eleganckim pokoju w budynku, a pokojówki może i
były nieco trzpiotowate, ale z pewnością pani Breedlove obawiały się
bardziej niż pani Hardy. Oboje o tym wiedzieli.
Oddała mu chusteczkę zdecydowanym ruchem, jakby chciała powiedzieć:
już nigdy więcej nie będę płakać.
Schował ją z powrotem tam, skąd ją wyjął.
Cisza, w przeciwieństwie do kurzu, osiadła. Na jakiś czas.
Nie próbował jej przerywać.
Głównie dlatego, że nie miał zielonego pojęcia, co powiedzieć. Ale
siedzenie tu z nią było rzeczą tak interesującą i przyjemną, jak tylko mógł
sobie wyobrazić, i nie miało znaczenia, czy ktoś kiedykolwiek się jeszcze
odezwie, a cisza ciągnęła się tak długo, że słowa Angelique rozbrzmiały
niczym dzwon, gdy odezwała się cicho.
– Nie chcę cię chcieć.
Wypowiedziała to zdumiewające wyznanie niemal lekko, kończąc długą
ciszę, jakby znajdowali się w środku rozmowy.
Po prawdzie, tak właśnie było. Zawsze. Cicha rozmowa, która rozpoczęła
się w chwili, gdy spojrzeli na siebie pierwszy raz, nigdy się nie skończyła.
Oddech zamarł mu w płucach. Te słowa przeszyły go niczym powiew
gorąca i chłodu. Pomyślał, że teraz rozumie powód jej dzisiejszego
niepokoju.
Serce mu łomotało.
Każdy mięsień w jednej chwili stał się spięty, gdy sobie wyobraził, że ona
go pragnie. Tak, jak on pragnie jej.
– Jedną z wielkich życiowych tragedii jest to, że nie można mieć
wszystkiego, czego się chce. – Jego głos był cichy, rozbawiony. Oczy mu
płonęły.
Jej uśmiech był zaledwie cierpko uniesionym kącikiem ust. Zacisnęła
wargi.
– Jeśli to pożądanie przysparza ci cierpienia… choć nie bardzo rozumiem,
dlaczego… zabrałbym to cierpienie od ciebie, gdybym mógł, a zostawił tylko
radość wyczekiwania. Wierz mi. Ale, niech Bóg ma mnie w swojej opiece, w
tym przypadku, nie jestem w stanie żałować twojego pragnienia. Wydaje mi
się sprawiedliwe. Bo we wszystkie noce spędzane samotnie w łóżku – przed
ciszą nocną, oczywiście… Angelique… nękasz mnie.
Usłyszał lekkie westchnienie w jej oddechu.
Wiedział, że serce na chwilę jej stanęło.
A jego – poszybowało wysoko.
Była zupełnie nieruchoma. Wyglądała na zahipnotyzowaną.
– Zabawne – ciągnął. – Ostatnio, od czasu do czasu, kiedy widzę moją
dłoń… – Uniósł ją, a potem opuścił. – Taką przyziemną i znajomą, zajmującą
się swoimi zadaniami – spryskiwaniem wodą twarzy czy podnoszeniem
szklaneczki z trunkiem, czy drapaniem się po tyłku, czy przesuwaniem
szachowego pionka… nagle się zatrzymuję. I zachwycam faktem, że ona wie,
jak to jest dotykać twojej skóry. Że zachowuje tę magię, to wspomnienie. A
kiedy sobie przypominam… – Wydał z siebie krótki, pozbawiony wesołości
śmiech. – Nie mogę oddychać z pożądania. Rozcina mnie jak miecz.
Jej twarz ogarnęła oszałamiająca, ulotna promienność. Niemal widział, jak
światło mknie po powierzchni jej skóry.
Jej dłoń powędrowała do gry, jakby znów miała zasłonić oczy. Zaczynał
rozumieć, że to bezwiedny gest, ochrona przed blaskiem jakichś emocji, zbyt
jaskrawych do zniesienia. Znów ją opuściła.
– Lucien. – Zdołała uczynić jego imię bólem, żalem, oskarżeniem i
uwielbieniem. Jakby chciała powiedzieć milion rzeczy, ale jego imię było
synonimem ich wszystkich.
Uśmiechnął się blado. Ale bez skrępowania.
– Jest tylko jeden sposób na pragnienie. – Trudno było mu zachować lekki
ton. Wcale nie czuł się lekko. Miał wrażenie, że każda jego komórka pulsuje.
Serce obijało mu się o żebra jakby uzbrojone w buławę. Każda jego cząstka
pragnęła jej, pragnęła jej. Ale każda jego cząstka pragnęła, żeby to ona sama
zdecydowała.
– To, o czym myślisz, raczej nie jest lekarstwem – powiedziała drwiąco.
Znów była sobą.
– Cóż, świetnie. Więc to… chwilowe ukojenie. I z pewnością przynosi
ulgę w czymś, na co nie ma lekarstwa? Zatem, zdaje mi się, że to najlepsze,
na co możemy liczyć.
Następne chwile upłynęły w milczeniu. Ale jego zmysły były tak
obnażone, że smagała je nawet ta cisza, niczym ostre zimne powietrze.
Wiedział, że w tej chwili mógłby ją uwieść najlżejszym dotykiem. Wsunąć
kosmyk jej włosów za ucho. Ująć jej twarz w swoje dłonie.
Ale nawet siedząc w milczeniu, jakimś sposobem, był szczęśliwszy niż
kiedykolwiek, odkąd sięgał pamięcią.
Angelique w końcu się odezwała.
– Lucien… nadal masz nadzieję w różnych kwestiach?
Zdumiał się.
Z ręką na sercu mógł powiedzieć, że zupełnie nie spodziewał się tego
akurat pytania.
Było coś nieśmiałego w tym, jak je zadała. Coś, co wzbudziło w nim ból.
Zobaczył w nim cień dziewczyny, jaką musiała być w czasach, gdy on był
chłopcem wyglądającym przez okno w domu ojca, ledwie ośmielając się
uwierzyć w to, jak szczęśliwy obrót przybrało jego życie. Potem jednak
życie, ich obojga, przybrało obrót zupełnie inny.
Chciał udzielić tej dziewczynie prawdziwej odpowiedzi. Nie ironicznej.
A jednak miał świadomość, że odpowiedź jest brzemienna w skutkach.
– Przez wiele lat… nie ulegałem czemuś tak czczemu jak nadzieja. To
słowo nic nie wnosiło. Żyłem z dnia na dzień. A teraz zrozumiałem, że to
słowo… mogłoby mieć znów dla mnie jakieś znaczenie.
Och, ironia losu. Jakże użyteczne okazało się dla nich obojga. Było tarczą,
którą wznosili, żeby osłonić się przed czymś, co od dawna między nimi
iskrzyło, jak przed zwierzęciem z kłami czy piórami, a nie czymś nowym i,
być może, wspaniałym.
Lucien był w stanie precyzyjnie przebić człowieka mieczem, w razie
konieczności. I zrobiłby to, w razie konieczności. A jednak nic nie wydawało
mu się bardziej ryzykowne niż wypowiedzenie tego, co w tej chwili czuł. Nie
był w stanie wyobrazić sobie odłożenia dumy tak, jak odkładałby broń. Bo z
pewnością to właśnie duma, a nie strach, powstrzymywały go przed
wypowiedzeniem czegoś płomiennego.
– Powód, dla którego wybrałem się dziś do White’a – zaczął powoli,
niepewnie – i powód, dla którego chodziłem tam w inne dni i wieczory przez
kilka ostatnich tygodni… jest taki, że odnawiam znajomości. Wyrównuję
rachunki. Wobec tych, z którymi mogłem się pokłócić, kiedy byłem młody i
narwany. Chcę, żeby poznali mężczyznę, jakim jestem teraz. Bo, Angelique,
ja nie chcę kasyna. Chcę wyjątkowego, zwykłego, szanowanego, wzorowego
życia i nigdy już nie chcę być obiektem plotek.
Wpatrywała się w niego.
Osłupiała.
A później się uśmiechnęła. Powoli, promiennie i w pełni.
A on poczuł ten jej uśmiech w piersi, jak wschodzące słońce. Niemal czuł
smak tego zwiastuna, tak, jak czuje się słone powietrze jeszcze zanim
dostrzeże się morze. A ta chwila była jak sznur rozwieszony pomiędzy
klifami rozdzielonymi przez szalejące wody. Wszystkie możliwości zdawały
się ekscytujące: triumfalne przejście. Potknięcie i gwałtowny upadek, a po
nim lodowate zanurkowanie.
Zatem. Nic nie stoi na przeszkodzie spróbować.
– Angelique… – odezwał się szeptem.
Spojrzała mu w oczy.
– Naprawdę mnie chcesz?
Minęła chwila, czy dwie, pełnej ryzyka ciszy, kiedy usiłował wyczytać
odpowiedź z jej oczu. Dostrzegł tylko siebie w wielkich, łagodnych, czarnych
zwierciadłach jej źrenic.
– Boże. Tak. – To ostatnie słowo naznaczone było smutną tęsknotą.
– To dobrze. Bo zamierzam cię wziąć.
14

Nie chciała myśleć, kiedy jego dłonie sięgały poza nią, żeby rozwiązać
koronki jej sukni, powoli, z rozmysłem, delikatnie, jakby rozpakowywał
kruchy podarunek. Nie chciała myśleć, kiedy jego wargi przycisnęły się do
pulsu na jej szyi, albo jego zęby, tak delikatnie, zacisnęły się na płatku jej
ucha, wywołując wstrząs rozkoszy, który przeszył ją jak błyskawica, albo
kiedy wodził językiem pod jej uchem. Szukała jedynie rozkoszy i czerpała ją,
i jęczała cicho, i wyginała się w łuk po więcej i więcej.
Nie chciała myśleć, kiedy położył dłonie na jej ramionach i zsuwał jej
suknię niżej, niżej, i zdecydowanie nie chciała myśleć o lekkim ruchu, który
wykonała, żeby pomóc mu zsunąć suknię do talii tak, żeby mógł, z cichym
jękiem mężczyzny przeżywającego przypływ rozkoszy, wypełnić dłonie jej
piersiami. A potem ich wargi się spotkały, pieściły i trącały, a ich języki
splotły. Poczuła, że granice świata znikają, i nie była w stanie określić, co jest
górą, a co dołem, jakby została pochwycona przez burzliwą falę i
lekkomyślnie dała się wynieść na szerokie morze.
To właśnie tę całkowicie poddaną osobę Lucien wziął na ręce i zaniósł po
schodach z wdziękiem i w milczeniu, przeczącym temu, że nie była piórkiem.
I położył ją na swoim łóżku, i zajął się pozbawianiem jej ubrania, a ona się
poddała, podnosząc ręce, żeby pozwolić zdjąć sukienkę przez głowę. Jego
palce muskały jej piersi, kiedy rozwiązywał jej gorset. Rozpościerał halkę.
Zsuwał pończochy. Wszystko było aktem zmysłowości wzniecającym ognie
pożądania.
A kiedy była już całkiem naga na jego łóżku, kosztował ją niczym ucztę, z
zaskakującą, bezlitosną, cielesną wprawnością. Smakując ją wargami, i
językiem, i dłońmi. Zagłębienie w szyi, gdzie bił puls. Kości obojczyka.
Wypełnił dłonie jej piersiami, wodził językiem po sutkach i w chwili
natchnienia delikatnie je przygryzł, rozpalając w niej ognie ekstazy. Jego
misją, zdawało się, było wzniecenie rozkoszy w każdej jej komórce,
udowodnienie, że całe jej ciało może być narzędziem błogości, jeśli się
podda, falując i wyginając się w łuk, a gdy jego palce wsunęły się pomiędzy
delikatną skórę jej ud i nieśpiesznie zanurzyły się w miejscu, w którym ich
pragnęła, była pulsująca i wilgotna.
Jej jęk był cichym, niespokojnym błaganiem.
– Lucien…
Wymruczał coś po francusku, coś pomiędzy przekleństwem i czułością.
Jego zwinne, zwinne palce zanurzały się i głaskały, i wsuwały w nią kusząco.
Słyszała swój własny oddech huczący jak sztorm; klęła i jęczała poruszając
biodrami w rytmie jego dłoni, jej palce wpijały się w narzutę, jakby
wiedziała, że lada chwila wyfrunie ze swojego ciała ku niebu. A kiedy
położył wargi i język w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się jego palce,
eksplodowała z cichym krzykiem i każdą komórką płonącą z rozkoszy.
A potem był na niej, ze spodniami opuszczonymi na biodra, płonącymi
oczami utkwionymi w niej, rękami obejmującymi jej ciało. Zacisnęła nogi
wokół niego i przyciągnęła go do siebie, unosząc się, ocierając o niego, żeby
się upajać, zanim się w nią wsunął.
– Angelique… moja kochana… dobry Boże… – mruczał przy jej uchu,
pochylając się, żeby ją pocałować. A potem, żeby polizać jej sutek, kiedy
rozpoczął pchnięcia, powoli, powoli, żeby mogła poczuć każdy jego
centymetr, aż, w cudowny sposób, poczuła kolejną narastającą rozkosz.
Przywarła do niego, gdy wstrząsnęły nim spazmy jego spełnienia.
Potem wysunął się z niej i wyciągnął obok niej, i przyciągnął ją delikatnie
do swojego ciała. Przez jakiś czas, upojona rozkoszą, słuchała muzyki ich
oddechów, kołysania jego piersi przy jej piersi, kiedy jego dłoń przesunęła
się powoli, powoli, żeby pogłaskać ją po głowie. Czuła się ukojona i
bezpieczna, bardziej niż kiedykolwiek w życiu, choć była całkiem naga, a on
w ubraniu. Któż by odgadł, że sekretnym kluczem do bezpieczeństwa było
poddanie się temu mężczyźnie?
Po kilku chwilach wyswobodziła się z jego ramion i zaczęła go rozbierać,
powoli, ostrożnie, a on się poddał, rozbawiony. Ściągnęła mu koszulę przez
głowę, delikatnie ją złożyła i odłożyła na bok. Zdjęła buty z jego stóp i
ułożyła je przy łóżku. Zsunęła spodnie z jego bioder po długich nogach. Aż
był cudownie nagi, wspaniały w zaglądającym przez okno blasku księżyca.
Jego piękno uderzyło ją niczym cios w głowę. Okazale fasetowane mięśnie,
od równin klatki piersiowej po wycięcie łydek, owłosione na piersi i udach.
Gładki i zbytkowny jak strzelba, stworzony dla rozkoszy i, jak przypuszczała,
żeby w razie konieczności zabijać piratów.
Przypływ wdzięczności i podziwu był właściwie nie do powstrzymania.
Wstrzymała oddech.
On uśmiechnął się powoli, szelmowsko, upajając się jej miną.
– O wiele lepiej – wydusiła. Cicho. – Teraz do siebie pasujemy.
– Jak matka natura stworzyła – wymruczał sennie.
Położyła się z powrotem przy nim i westchnęła, i leżeli skóra przy
rozpalonej, wilgotnej skórze.
Lucien odwrócił się, żeby ją pocałować, bardzo delikatnie, jej wargi były
czułe. Ale pocałunek podziałał niczym płomień przytknięty do lontu. Stał się
głębszy i uwiódł. Ich mięśnie naprężyły się, a pożądanie wezbrało niczym
rzeka pod wpływem fali powodziowej. Chciała pożerać i być pożeraną.
Smakować i odkrywać każdy jego zakątek, zagłębienie i cień. Uczyć się jego
blizn, zapachów i faktur. Bez oporów pławić się w płonącym, chciwym,
zdumionym żarze jego spojrzenia.
Czuła się tak, jakby znalazła się w jakimś nowym, pięknym kraju. Wiodła
w dół lekkiej doliny rozdzielającej jego żebra językiem, podążając za nim
paznokciami, delikatnie, oddechem i zębami po drogach pomiędzy mięśniami
jego piersi, łaskotała lekko porośnięty szlak prowadzący wprost do czujnego i
nabrzmiewającego członka. Rozkoszowała się jego wstrzymanym oddechem,
podciągnięciem kolan, lekkim podniesieniem głowy. Cichym śmiechem i
łagodnym jękiem, i przekleństwem, gdy wzięła jego członek do ust i musnęła
go językiem. Nigdy nie cieszyła się tak z posiadania palców i ust i skóry,
dzięki którym mogła sprawiać, że on jęczał, tak po prostu. Dzięki którym
mogła brać i dawać rozkosz. Kochanie się nigdy wcześniej nie było aktem
pewności siebie i radości.
Później rozpętała się lekka zmysłowa walka, polegająca na żądaniach i
poddawaniu się im. Dzikich pocałunkach i zwinnych ruchach języka we
wrażliwych miejscach. Rozkosznym ocieraniu się skóry o skórę. Przez
chwilę siedziała na nim okrakiem, jak zwyciężczyni, aż nagle ją zaskoczył –
pochylił się tak, że znalazła się na plecach. Wygrał, bo tego chciała. Wygrał,
bo zdawało się, że nie kłamał, mówiąc, że zna nieopisane sposoby dawania
rozkoszy. Wygrał, bo potrzebowała tego, co miał do ofiarowania. Jego język
działał cuda pomiędzy jej nogami, a on delikatnie przytrzymywał jej uda
dłońmi tak, że nie miała wyjścia, musiała znosić tę wyśmienitą rozkosz.
Mogłoby ją chyba oddać jedynie słowo „hosanna”.
Wkrótce błagała wśród lekkich urywanych oddechów.
– Proszę, Lucien, teraz, o, Boże, proszę…
Delikatnie odwrócił ją na brzuch i przyciągnął jej biodra do siebie, i z
początku się z nią droczył, a potem wszedł w nią gładko, głęboko, a ona
eksplodowała. Tym razem narzuta stłumiła jej krzyki rozkoszy, a on wbijał
się znowu i znowu, zdążając ku własnemu spełnieniu. I gdy zalewały ją
kolejne fale błogości, w jej uszach odbijał się echem jego krzyk rozkoszy.
Mokrzy i lśniący od potu, pod wrażeniem siebie samych i siebie
nawzajem, i chwilowo nasyceni, leżeli oddychając spokojnie. Wykorzystała
jego ramię jako poduszkę; jego ręce obejmowały ją. Przykryła ich do połowy
kapą, którą sama wydziergała.
Odwrócił się do niej twarzą. Żeby widzieć ten cud. Delikatnie, delikatnie
musnął palcem jej wargi. Były nabrzmiałe i zaróżowione od dzikich
pocałunków, ale znów chciał ją pocałować, i przypuszczał, że to obudzi w
nim dzikość.
Jej wargi przycisnęły się delikatnie do błądzącego palca. Wzięła go do ust,
żeby ssać i drasnęła delikatnie zębami, a dreszcz rozkoszy sprawił, że Lucien
zamknął oczy.
Czuły diabeł.
– Wszystko w porządku? – wyszeptał.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się blado. Oczy jej się zamknęły.
Delikatnym jak piórko palcem obrysował kontur jej warg. Jej szczęki.
Prostych ciemnozłotych brwi. Zapamiętując jej rysy. Niżej, niżej, po
satynowej szyi do kości u jej podstawy. Obwiódł je palcem. Jej wargi się
rozchyliły.
Jej oddech wylądował miękko na jego oddechu. Teraz szybszy.
Jego członek znów był pobudzony.
– Nie wiem, jak przestać cię pragnąć, Angelique – wymruczał. Z pewnym
zdziwieniem, z pewnym radosnym cierpieniem.
– Nigdy nie przestawaj – wyszeptała.
Pozwolił swojej dłoni wędrować, lekko, lekko, powoli, powoli. Pomiędzy
jej piersiami. Na nich, znów i znów, na ich miękkich wzgórkach, okrążając
różane krezy sutków. Niżej, niżej, wzdłuż linii pomiędzy żebrami, po
wypukłości jej brzucha, wsuwając się pod jej pupę, plącząc się w lokach
między jej nogami, znów się unosząc. Znowu i znowu, sennie słuchając jej
westchnień, tempa jej oddechu, żeby wiedzieć, kiedy powinien cofnąć dłoń i
położyć ją między jej nogami, i głaskać powoli, aż zacznie niecierpliwie go
chwytać.
Przesunął się na nią, a kiedy znalazł się w niej, poruszali się leniwie.
Oszołomieni i odurzeni pożądaniem i seksem i radością, wpatrywali się w
siebie nawzajem.
Wiedział, że zaraz zaśnie.
– Angelique…
– Zostanę.
Uśmiechnął się sennie.
Zamierzała, rzecz jasna, wymknąć się z pokoju przed przyjściem
pokojówek. I nie miała zamiaru zasypiać. Może już nigdy w życiu nie zaśnie.
On był szampanem i kawą, i opium, i świeżym powietrzem w jednym, i z
pewnością od tej pory do życia potrzebowała tylko jego.
Nie powiedziała:
– Tak naprawdę nigdy cię już nie zostawię.
Ale jakimś sposobem oboje o tym wiedzieli.

Wszystko bolało ją rozkosznie: policzki od jego lekkiego zarostu, wargi od


niekończących się pocałunków, ciało od przyjmowania akrobatycznych i
nieznajomych pozycji (szybko je poznając i nabierając zwinności), a ból
pomiędzy nogami sprawił, że czuła się jak najszczęśliwsza rozpustnica na
świecie.
Idąc przez targ w czasie zakupów z Helgą nie wiedziała, że pozostawia za
sobą szlak uśmiechów – wystarczyło, że przeszła przez tłum. Taka była jej
nowa promienność, że rozpromieniała twarze wszystkich dookoła, jakby była
osobistą emisariuszką słońca.
Jak to możliwe, że ten doprowadzający do największego szału mężczyzna
spośród wszystkich, których znała, był także mężczyzną najbardziej kojącym
spośród tych, których znała? Rozumiała teraz, że podstawą wszelkiego
szczęścia – cóż za wyświechtane słowo, przywołujące na myśl tęczę i
owieczki – były spokój i zaufanie. Przymioty bardzo dojrzałe.
A seks – dobry Boże! – był objawieniem.
Miniony tydzień spowity był lekko złocistą, połyskliwą poświatą,
przypominającą gęste londyńskie mgły, tyle że, oczywiście, przyjemniejszą.
Chodziła z lawendowymi cieniami pod oczami, udzielając mglistych
odpowiedzi na pytania, ale doszła do wniosku, że lawendowe cienie do niej
pasują, a wcale nie czuła się zmęczona. Najwyraźniej żadne inne uczucia
prócz spełnienia nie były w stanie się dojść do głosu.
Za dnia zajmowała się sprawami Wielkiego Pałacu nad Tamizą,
planowaniem wydatków i kolacji, i utarczkami z pokojówkami, i tak dalej.
Jadła kolację przy stole, wieczory spędzała w salonie, i była wdzięczna,
uprzejma i taka, jak oczekiwano od jednej z właścicielek Wielkiego Pałacu
nad Tamizą.
A nocami zakradała się na dół po schodach, żeby na parę godzin zupełnej
niestosowności dołączyć do Luciena.
Lucien figlarnie wyznaczył jej godzinę policyjną. Jeżeli zjawiła się choć
minutę po północy, w ramach kary domagał się dodatkowych pocałunków.
Czasami żądał pozwolenia na całowanie jej w wybraną przez nią część jej
ciała. Jego zasady były bardziej elastyczne niż zasady Wielkiego Pałacu nad
Tamizą.
– Nie postawię słoja na przekleństwa, bo wkrótce doprowadziłbym cię do
bankructwa. To, co wypowiadasz, kiedy robię… to… – Leniwie wsunął dłoń
pomiędzy jej nogi, a jego palce zaczęły się nią bawić. A jej śmiech stał się
westchnieniem, a potem jękiem.
Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie uświadamiała sobie, z jak wielu
kolorów składa się świat? Że wszystko jest piękne? Kostka brukowa. A
nawet mężczyzna, który uparcie obsikiwał boczną ścianę budynku. Wszystko
było nowe, kiedy na świat spoglądało się przez pryzmat rozkoszy.
Ale najbardziej zaskoczyła ją wdzięczność za wszystko, nawet miłosne
zawody, wstrząsy, zdrady, których dotąd zaznała. Niewłaściwi mężczyźni po
prostu przygotowali ją na to, żeby rozpoznała tego właściwego. Z pozoru
mylne zakręty doprowadziły ją dokładnie do tego miejsca, w którym pragnęła
być.
Pomiędzy kochaniem się pod osłoną chrapania Delacorte’a, ich szeptane
rozmowy wędrowały od tematów mrocznych do błahych, od głębokich do
frywolnych. W ciemności, w jego ramionach, zdawało się, że nic nie jest w
stanie skrzywdzić żadnego z nich. Więc rusztowanie swojej historii
uzupełniła o emocje: złamanego serca po tym, jak rodzina się jej wyrzekła,
gdy straciła posadę guwernantki. Mimo wszystko tęskniła za krewnymi, choć
nigdy nikomu nie przyznała się do tego głośno, z czystej dumy.
Lucien powiedział jej, choć nie wyjawiłby tego nikomu, że księżna
Brexford prawdopodobnie zapłaciła jego przyjacielowi, żeby wrzucił go do
Tamizy. Choć nikt nie był w stanie niczego udowodnić, a Cutty nie był
pewien, czy chciała, żeby zginął, czy raczej go przestraszyć.
– Nie miała szans mnie pokonać – wymruczał sennie. – Ani wtedy, ani
teraz.
Świadomość, że ktoś próbował skrzywdzić Luciena była jak lodowaty
palec wdzierający się przez bańkę błogości, żeby dotknąć, bardzo delikatnie,
jej serca. Ale przecież pokonał wrogów groźniejszych niż księżna Brexford. I
z pewnością nic nie może im się stać tutaj, w Wielkim Pałacu nad Tamizą.
Ale nie powiedziała mu wszystkiego. Pewne wątki jej przeszłości były
zbyt bolesne i zbyt wstydliwe; nie chciała wprowadzać ich do jej idylli.
Kiedyś, oczywiście, to zrobi. Bo z pewnością od tej pory jej życie będzie
pełne nocy i dni takich jak te.
15

Chciał tylko tego.


Budzić się każdego ranka, trzymając ją w ramionach, czując jej delikatny
oddech na swojej brodzie. Żeby jego ciało było jej poduszką, a bicie jego
serca – jej kołysanką. Chciał zsuwać dłonie po jej ciele i z pełną swobodą,
powoli, z zachwytem, wędrować nimi po jej sugestywnych, satynowych
wypukłościach. Boże, pragnął tej niewysłowionej rozkoszy uczenia się jej,
domagania się jej. Chciał czuć, jak pożądanie zaczyna kiełkować, narastać i
pozbawiać go tchu, ale trzymać je na wodzy, żeby powoli, powoli uwodzić,
przedłużać rozkosze, potęgować je, tak, jak przy napinaniu cięciwy łuku,
mocniej, mocniej i mocniej. Chciał czuć, jak faluje pod nim jej pożądanie,
gorące i rosnące. Delikatnie, delikatnie całować jej wargi, jak piórka,
drażniące, leniwe, w rytm ich poruszających się ciał, z jej obwiedzionymi
krezą sutkami ocierającymi się o jego skórę, jego twardym członkiem wśród
miękkich złotych loków w jej kroku. Chciał świadomości, że ona pragnie go
w sobie, potrzebuje go w sobie, i tego cudownego zanurzenia w jej ciasnym
aksamitnym cieple. Pragnął poruszać się w zespoleniu, dochodząc razem z
nią, gwałtownie, rozpadając się, wznosząc niczym fale. Czuć w jej ciele
napięcie oznaczające, że spełnienie jest tuż tuż, dzięki niemu. Czuć swoje
imię w jej urywanym westchnieniu na swoich wargach. Widzieć jej oczy
rozpalone i zamglone, jej ręce oplecione wokół niego, jakby był jedyną ostoją
na wzburzonym morzu. Szaleństwa zderzających się ciał zmierzających ku
spełnieniu – rozkoszy tak miażdżącej i gwałtownej, że niemal pozbawiającej
przytomności. I pragnął tulić ją, gdy sztorm ich oddechów się uspokaja.
Właśnie tak rozpoczął poranek, i w ten sposób chciał zaczynać każdy
dzień przez resztę życia. A przynajmniej, dopóki siły mu pozwolą.
Zamierzał być mężczyzną, jakiego potrzebowała i chciała. Czy jakimś
mężczyzną kierowały kiedyś tak szlachetne ambicje? Przypuszczał, że nie.
I pod wpływem tych szlachetnych ambicji wybrał się we wtorkowy
wieczór do White’a.
Gdzie przywitano go entuzjastycznie.
– Bolt! Musisz spróbować porto, które tu przemyciłem. Gęste jak krew, ale
słodsze. Chodź, przyłącz się do nas.
– Dziękuję, Beacham. Tak zrobię. Muszę tylko załatwić jedną sprawę.
I pomyśleć, że trzy tygodnie temu Beacham spojrzał nieufnie na Luciena,
kiedy ten wszedł do środka, i odruchowo chwycił się krawędzi stołu. Wiele
lat temu Lucien wdał się w rękoczyny i przewrócił stół z siedzącym przy nim
Beachamem. Beacham wylądował z nogami w powietrzu, jak żółw na
skorupie. Oczywiście nigdy mu tego nie zapomniał.
Kilka tygodni temu Lucien odnalazł Beachama i podarował mu butelkę
courvoisiera.
– Byłem niebezpiecznym idiotą, ale mam nadzieję, że mi wybaczysz,
Beacham. Albo przynajmniej przyjmiesz tę butelkę, może alkohol pomoże
zatrzeć tamto wspomnienie.
Beacham roześmiał się, zaskoczony.
Aż nagle, ostrożnie, po chwili milczenia, zaproponował Lucienowi, żeby
usiadł.
Butelkę opróżnili razem – choć Lucien wypił tylko jeden kieliszek, jak
zauważył i opowiedział później Beacham – i rozmawiali o przyziemnych
sprawach, o interesach i na bezpieczne tematy polityczne, i o wspólnych
znajomych, i o tym, że Lucien miałby ochotę na jedno ze szczeniąt ukochanej
myśliwskiej spanielki Beachama, która właśnie się oszczeniła. Lucien
wyjaśnił, że ma już wielkiego kota, który biega z góry na dół po korytarzach.
I tak, w pewnym sensie, zrodziła się nowa przyjaźń.
Rekompensował każde przewinienie, jakie był w stanie sobie przypomnieć
– brawurowe wyścigi, hałaśliwe, absurdalne kłótnie, lekkomyślne zakłady,
pochopne bójki, nawet, jeśli nie do końca był winien – zajmował się każdym
człowiekiem po kolei.
I tak jak kiedyś wchodził do White’a pod ostrzałem świdrujących spojrzeń,
tak teraz szedł wśród uśmiechów i podziwu, witających dłoni i zaproszeń.
Stał się wyczekiwanym, mile widzianym i czarującym gościem, a jego
towarzystwo było tak powszechnie lubiane, że wszyscy nie tylko przyjęli do
wiadomości, że lord Bolt powrócił, ale cieszyli się, że lord Bolt powrócił.
Z wyjątkiem, bez wątpienia, Cuttweilera.
Ale nie widział Cutty’ego u White’a od czasu ich spotkania na moście. I
bardzo dobrze. Pokuta Luciena nie obejmowała spokojnego znoszenia
obecności Cutty’ego, a Cutty był na tyle bystry, żeby to wiedzieć.
Układał sobie życie tak, jak chciał. Ze śmiechem, towarzystwem, miłością
i przyjaźnią. Jak ujęła to Angelique, zwykłe życie jest wystarczająco idealne.
Ale po powrocie do Anglii pozostały w nim resztki mężczyzny, jakim był
kiedyś.
A dzisiejszego wieczoru miał szczególną misję.
Przeciskał się przez tłum, pośród dymu i krążących z tacami kelnerów, i
pomiędzy uniesionymi gazetami, na szczęście pozbawionymi plotek na jego
temat.
Ale zdawał sobie sprawę z szeptów, które rozległy się, kiedy zatrzymał się
przy księgach z zakładami.
Zignorował je.
Przewracał kartki, aż znalazł tę, której szukał.
To Exter zdołał zakraść się do White’a i zapisać te słowa, dzięki temu, że –
w przeciwieństwie do Lucienia – potrafił być niewidzialny. Jakże rozbawiło
to wtedy Luciena.
Teraz przyglądał się wpisowi speszony. Uderzające, że po kilku krótkich
tygodniach miał wrażenie, że to zdanie napisał zupełnie inny mężczyzna.

Stawiam każdego posiadanego pensa, że się zemszczę. – BOLT

Przekreślił je z rozmachem.
I niemal poczuł, jak spadły jakieś niewidzialne kajdany.
Zemsta nie była możliwa, nawet, gdyby nadal jej chciał. Ale jej nie
potrzebował. Nie potrzebował też kasyna, skoro mógł mieć raj pod
jedenastym numerem Lovell Street, w białym budynku przy porcie znanym
jako Wielki Pałac nad Tamizą.
Czuł, że teraz zna powód, dla którego się urodził: hołubić i chronić serce
Angelique Breedlove.
To, co czuł… było przeciwieństwem tonięcia w Tamizie. Miał wrażenie,
że wzbija się w niebo. Aż do raju, poprzez błękit, wirując i wirując wśród
gwiazd.
Po załatwieniu tej ostatniej sprawy odwrócił się, żeby spojrzeć w
przyszłość.
Zamrugał.
Tuż przed nim stał – a raczej chwiał się – lord Hallworth. Już pijany, a
była dopiero druga po południu. Jego niebieskie oczy były różowe na
krawędziach, a miał zaledwie trzydzieści lat i drugą brodę, też różową z
nadmiaru pijaństwa.
– Bolt! – wykrzyknął radośnie. Choć przywitali się ze sobą w przelocie
tydzień temu.
– Hallworth – odpowiedział grzecznie. Ostrożnie.
– Cieszę się, że wróciłeś, Bolt.
– Miło to słyszeć, Hallworth. – Choć Hallworth powiedział to już
wcześniej, Lucien wiedział, że powinien jakoś zareagować.
– Cutty i ja rozmawialiśmy o twoich wybrykach nie dalej jak miesiąc
temu. Któż jak nie Lucien byłby w stanie powstać z martwych, tak
powiedzieliśmy!
– No właśnie, kto? W Eton nie uczą, jak zmartwychwstawać, niestety.
– Ha, ha! – Hallworth był zachwycony i podszedł, żeby klepnąć Luciena
po plecach. Chybił o kilka centymetrów, a siła jego przyjacielskiego zamachu
niemal powaliła go na podłogę. – Na przykład, pamiętasz tę noc w Pałacu
Szubrawców, kiedy dwóch osiłków cię wyrzuciło?
– Nie.
Pewnie, że pamiętał. Cutty wspomniał o tym parę tygodni temu, ale Lucien
zawsze pamiętał każde istotne zdarzenie, z wyjątkiem tych mglistych
rozgorączkowanych tygodni pomiędzy chwilą, gdy został wyłowiony z
Tamizy a tą, gdy oprzytomniał w połowie drogi na drugi koniec świata.
Nie chciał myśleć o dawnym Pałacu Szubrawców. Chyba, że jak o kupie
gnoju, z którego wyrósł kwiat.
– To tylko jeden z wielu twoich wyczynów, Bolt. Przypuszczam, że
wszystkie zlewają ci się w jedno – powiedział z podziwem.
Lucien zorientował się, że pokłady jego cierpliwości są teraz głębsze, ale
raczej nie bezgraniczne. Zacisnął zęby.
– Tego rodzaju sprawy wspominam nie częściej niż zabawkowego konia w
moim pokoju dziecinnym. Wspomnienia nie przydają mi się w dorosłym
życiu do niczego.
Nieważne, że nigdy nie miał zabawkowego konia.
Hallworth wyglądał na lekko przybitego.
– Ach. Usłyszałem coś zabawnego na temat tego miejsca i pomyślałem, że
może i ty chciałbyś usłyszeć… to teraz coś w rodzaju pensjonatu, zgadza się?
– Tak. Odwiedził go nawet król. To bardzo elegancki pensjonat, w rzeczy
samej.
– O, ho! Ciekawe, czy król go odwiedził z jakichś konkretnych powodów.
– Jego brwi unosiły się i opadały, unosiły i opadały, i dopiero po minucie był
w stanie nad nimi zapanować. – Pamiętasz earla Derringa? Wyciągnął kopyta
tam, na tym krześle?
Wskazał krzesło zajmowane przez młodego mężczyznę, który, jak się
zdawało, naśladował szczekanie psa z dłońmi uniesionymi jak łapy.
Towarzyszący mu przyjaciel śmiał się do rozpuku i klaskał.
Zdecydowanie należałoby powstrzymać arystokrację przed rozmnażaniem,
pomyślał Lucien, skoro ma się tak zachowywać.
– Podobno – oczywiście, to tylko plotki, usłyszałem od znajomego, który
usłyszał od znajomego, który tylko znał jej nazwisko, nic więcej – że tam
mieszka teraz kochanica Derringa.
Lucien zamarł.
Właściwie poczuł tę chwilę, kiedy jego krew przestała płynąć. W tej
sekundzie stanęło też wszystko inne. Jego serce. Płuca.
A jednak zdołał przeszyć Hallwortha wzrokiem.
Który prawdopodobnie będzie zaskoczony, kiedy rano spojrzy w lustro i
odkryje dwa ślady po przypaleniu.
Z pewnością kapitana Hardy’ego kusiłoby, żeby przebić tego mężczyznę
mieczem, gdyby doszło do niego, że Delilah kiedykolwiek w historii świata
nazwano „kochanicą”.
Lucien czuł, że musi wyprostować tę historię, zanim przekaże mu tę
smutną wiadomość.
Ale Hallworth nieruchome spojrzenie Luciena odczytał najwyraźniej jako
fascynację.
– O, tak! Dobrze ją pamiętam! Śmiech jak dzwon. I te złote włosy. Ciało,
które sprawiało, że… oj, no wiesz, po prostu… wrrrrr! – Ułożył dłonie jak
tygrys kulący szpony. – Sprawiało, że chciało się ją dopaść. Wiesz, Derring
mówił, że skórę ma jak satyna. Płonąłem z zazdrości, kiedy zobaczyłem, że
wziął ten łakomy kąsek dla siebie. Ostatnio widziałem ją na przyjęciu, takim,
co to nie przyprowadza się na nie żony, jeżeli wiesz, co mam na myśli… –
Usiłował trącić Luciena łokciem, ale spudłował. – Przy Glover Street,
próbowałem wsunąć palce do jej gorsetu, kiedy mi się zdawało, że wszyscy
mają już nieźle w czubie.
Skóra Luciena zamieniła się w lód. Cienka czerwona kurtyna opadła mu
przed oczami.
– Ho, jeszcze czuję piekący ślad jej dłoni ma mojej skórze, do tej pory.
Zawsze się zastanawiałem, czy to możliwe, że naprawdę ma na imię
Angelique. Chyba niemożliwe, prawda? To imię kochanicy. Domyślam się,
że dawny pałac szubrawców jest idealnym miejscem dla dziw…
Dłonie Luciena wyrwały się naprzód jak wąż, i zaczepiły o krawat
Hallwortha, wykręciły się i cisnęły nim o najbliższą ścianę.
Rozległ się trzask stołu i brzęk kieliszków i przerażone westchnienia.
– Jeżeli cenisz sobie swoje życie, Hallworth – a przypuszczam, że tak,
choć Bóg jeden wie, dlaczego, ty gnido – nie dokończysz tego zdania.
Hallworth dyndał, wymachując nogami, z drżącym podbródkiem.
– Bolt.
Z oddali, spoza mgły wściekłości, dobiegł go czyjś głos. Krew dudniła mu
w uszach. Miał wrażenie, że przeraźliwy ból przenika go całego.
– Bolt. Robisz mu krzywdę.
Głos zdawał się dobiegać z odległości dwóch kilometrów.
– Jeżeli jeszcze raz kiedykolwiek usłyszę, że wypowiadasz jej imię w
jakimkolwiek kontekście – jeżeli usłyszę, że wspominasz o niej komukolwiek
– to będzie ostatnie słowo, jakie w życiu wypowiedziałeś. Wątpisz w to?
Twarz Hallwortha była białą maską przerażenia. Lucien widział swoją
własną wściekłość odbijającą się w źrenicach mężczyzny.
– Wątpisz… w… to?
– Nie – wydusił Hallworth.
Lucien rozpostarł dłonie.
Pod Hallworthem ugięły się kolana i zsunął się po ścianie, i opadł na
podłogę. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w górę, w Luciena.
Lucien wiedział, że jest za późno. Dzięki niemu wszyscy dowiedzą się o
Angelique i Derringu, i nijak nie mógł temu zapobiec.
– Możesz wyznaczyć sekundantów, jeśli czujesz taką potrzebę, jeżeli
wolisz zginąć prędzej niż później – powiedział niemal znużonym tonem.
– Nie zrobię tego – wykrztusił Hallworth.
Lucien skinął lekko głową, odwrócił się i wyszedł.
I znów oczy wszystkich były niczym praszczęta.

Lucien zdjął rękawiczki, zatrzymał się w holu i ścisnął je w dłoni. Stał,


chwilowo oszołomiony tym, że już znalazł się w Wielkim Pałacu nad
Tamizą. Od White’a szedł na oślep.
Dot przemykała chyłkiem na palcach przez hol, niosąc naręcze zwiędłych
kwiatów, i natknęła się na niego na samym środku.
– Dot, gdzie jest pani Breedlove?
Służąca zatrzymała się gwałtownie. Była miła, Dot. Ale odniósł wrażenie,
że jej mina jest wyraźną wskazówką, jak musi wyglądać: blady i przerażony.
Odkaszlnęła.
– Lordzie Bold, czy coś się…
– Dot. – Zamknął oczy. Szukając w tej ciemności cierpliwości, spokoju.
Krew nadal miał wzburzoną. Światło pod powiekami nadal było czerwone.
Otworzył oczy. Biedna Dot stała w miejscu jak wryta i przyglądała mu się
z przerażeniem.
Później powiedziała innym służącym:
– Dosłownie zmroziło mi krew, jak powiedział moje imię. Głos miał taki,
jakby zaraz miał umrzeć.
Akurat Dot nie miała raczej skłonności do hiperboli.
– Gdzie jest pani Breedlove? – powtórzył powoli.
– Jest… na… na górze, lordzie Bolt.
– Możesz jej natychmiast przekazać, że chciałbym z nią porozmawiać w
salonie?
Ale ona już wbiegała po schodach.
Pognała na górę zapominając, że trzyma naręcze zwiędłych kwiatów.
Poszybowały w powietrzu niczym konfetti, kiedy potknęła się na ostatnim
stopniu. I tym sposobem siedząca na sofie Angelique została obsypana
kwiatami.
– Och, pani Breedlove. Najmocniej przepraszam, ale coś… się… o,
wielkie nieba…
Wtedy Angelique dostrzegła przerażoną minę Dot.
– Dot. Dot, moja droga. Co się stało? Usiądź, proszę. Wyglądasz, jakbyś…
Mocno się uderzyłaś?
Nie ulegało wątpliwości, że w końcu sobie coś zrobi. A jednak wychodziła
radośnie z każdego potknięcia, poślizgnięcia, rozlania czegoś czy
szturchnięcia.
– Nie, nie, nie chodzi o mnie. Lord Bolt chciałby z panią porozmawiać
natychmiast, pani Breedlove. Jego twarz jest…. Jego głos jest… Och, pani
Breedlove, chyba stało się coś bardzo złego i on chce panią widzieć.
Angelique zerwała się na równe nogi, a kwiat zwisający z jej ramienia
niczym elegancki naramiennik, spadł na ziemię.
– Lucien… Gdzie on jest?
Oczy Dot otworzyły się szeroko pod wpływem fascynacji słowem
„Lucien”.
– Na dole. W sal…
Po Angelique pozostała tylko plama. Ze spódnicą w dłoniach, stopami
dudniącymi na schodach, tupocząc po marmurze, pędziła do niego. Na
złamanie karku.
I oto był wyprostowany, promieniejący. Położyła dłonie na jego rękach, a
potem spojrzała mu w oczy, dotknęła jego twarzy, jakby dla pewności, że jest
cały i zdrowy.
Nie dostrzegła krwi ani połamanych kończyn.
Odskoczyła, ze szlochem przeraźliwej ulgi, który uwiązł jej w gardle.
Oszołomiona tym, co właśnie zrobiła.
Przyglądał jej się w ciszy.
I wtedy dostrzegła to, co Dot: wydarzyło się coś bardzo złego.
Poruszał się jak mężczyzna balansujący na czymś, co może stanąć w
płomieniach. Ostrożnymi krokami na dywanie.
Żeby zamknąć drzwi.
Serce jej stanęło. Być to chwila, której nigdy nie zapomni. Być może zaraz
poprosi ją o coś, co odmieni jej życie na zawsze. Być może po prostu zżerają
go nerwy.
– Pomyślałem… – zaczął ostrożnie – …że może zechciałabyś wyjawić, jak
doszło do tego, że poznałaś panią Hardy. Dawną lady Derring.
Serce przedarło się przez jej ciało do stóp.
I zaczęło łomotać tak, że czuła je w każdej żyle, jak bęben bojowy.
Zaschło jej w gardle.
Czekał. Ale jego twarz nie przejawiała żadnego zaskoczenia. Zdawało się,
że swoim rysom nakazał nieruchomość.
– Po twojej minie domyślam się, że już wiesz – powiedziała cicho. I nieco
ironicznie. Bo to była jej tradycyjna zbroja, ironia. Ona, i duma.
Kiwnął lekko głową.
Znów zapadła cisza.
– Powinnaś była mi powiedzieć. Żałuję, że tego nie zrobiłaś.
Nie potrafiła wyczytać nic z jego tonu. Był cichy. Ale przesycony czymś,
co brzmiało jak rozpacz. Ponurość, którą nie bardzo była w stanie
rozszyfrować. W jej trzewiach zrodził się przyprawiający o mdłości, zimny
ból.
– A jakie miałoby to znaczenie? I właściwie kiedy, twoim zdaniem,
miałabym poruszyć ten temat? Przy kolacji nad jagnięciną w miętowym
sosie? W środku partii wista? Naga w twoich ramionach? „To było
wspaniałe, Lucien. Takie orzeźwiające, zważywszy, że earl Derring kochał
się w ten sam sposób za każdym razem.”
Wtedy dotarło do niej, że ten atak – a miała wrażenie, że to atak – wywołał
w niej lekką złość. Nie tylko z powodu zaskoczenia. Ale w dużej mierze
dlatego, że właściwie nie była w stanie odgadnąć, co stanie się za chwilę, a
złość i strach bardzo często były nie do odróżnienia.
Lucien nawet nie mrugnął.
– Celna uwaga – odezwał się pewnym głosem. – Jakim idiotą musiał być
ten Derring. Kochać się z tobą co noc w ten sam sposób to jak dotrzeć do
bram raju i nie odważyć się pójść dalej.
– Lucien. – Drżała teraz. Jej dłoń się uniosła; już miała zakryć twarz. Ale
cała ta sytuacja była absurdalna.
Wiedział wszystko, co można było wiedzieć, a ona nie mogła teraz ukryć
się przed sobą ani przed nim. Opuściła dłoń.
– Powinnaś była mi powiedzieć, Angelique. – Jednak słuchać było, że jest
nie tyle wściekły… nie tyle zraniony… co przygnębiony. – Bo ja byłem z
tobą szczery. Myślałem, że i ty jesteś szczera ze mną.
Machnęła ręką zniecierpliwona.
– Gdybyś to wiedział… widziałbyś mnie taką, jaką jestem? Czy patrzyłbyś
na mnie jak każdy mężczyzna wcześniej, na kobietę zdefiniowaną przez
mężczyznę czerpiącego rozkosz z mojego ciała? Pomyślałbyś, że chcę ciebie,
gdybyś wiedział, że chciałam jego? Założyłbyś, że mam swoją cenę? To ja
zawsze płacę, Lucien.
– Ale o innych mężczyznach mi powiedziałaś. Tych, którzy cię zranili.
Więc dlaczego nie o Derringu?
Zapadła cisza. Powietrze, które wciągnęła, było za gorące, jej serce biło
zbyt szybko. Pragnęła zrozumieć jego nastrój; ale pomiędzy nią a prawdą nie
było już niczego. Nie miała żadnego wyboru. Jej broda powędrowała w górę,
a jej ton, jej zbroja, był ironiczny i dumny.
– Lucien, dlatego… że tych dwóch mężczyzn, o których ci opowiedziałam,
można było zrzucić na karb młodości czy naiwności, być może. Ale earla
Derringa? Tego wyboru dokonałam, żeby przeżyć i dzięki niemu mam w tej
chwili wszystko, co posiadam. Nienawidziłam tego, że musiałam to robić, ale
najwyraźniej należę do kobiet, które dokonują takich właśnie wyborów.
Dlatego ci o nim nie powiedziałam.
Zamknął na chwilę oczy.
– Angelique… powinnaś wiedzieć, że to nie miałoby dla mnie żadnego
znaczenia.
Powiedział to cicho, ale każde słowo naznaczone było jednakową
gwałtownością.
Zamrugała. Strach ściskał jej serce. Chodziło o coś więcej, ale nie była
jeszcze w stanie odgadnąć, o co.
Wziął głęboki oddech, wyraźnie słyszalny, żeby zapanować nad własnym
nastrojem.
– Czy na którymś z tych przyjęć earla Derringa widziałaś mojego ojca? –
Jego twarz była spięta od wysiłku, żeby panować nad emocjami i minami.
– Tak – wyszeptała. Z przerażeniem.
Zamknął na chwilę oczy. Znów je otworzył.
– Czy on… kiedykolwiek próbował cię dotknąć? – Jego głos był zbolałym
skrzekiem.
– Nie. Twój ojciec ma doskonałe maniery, w istocie, Lucien – odparła z
goryczą. – Dość podobne do twoich.
Aż nagle jej serce stanęło.
Nagle, tak po prostu, pod wpływem tego pytania, zrozumiała.
Więc znalazła odwagę, żeby zadać pytanie, które powinno było paść od
razu.
– Lucien… skąd… skąd się dowiedziałeś o… przyjęciach? Lucien, skąd w
ogóle wiesz o Derringu?
I wtedy ruszył naprzód. Pokonał dzielącą ich odległość. Sięgnął do jej
dłoni i splótł palce z jej palcami, i mocno trzymał.
Dopiero wtedy zorientowała się, jaka zimna się zrobiła. Jego dłoń była
taka ciepła. Zapewniała bezpieczeństwo, kotwiczyła ją przy ziemi i unosiła w
niebo jak latawiec.
Dlaczego, w takim razie, łomotanie serca przyprawiało ją o mdłości z
przerażenia? Tak długo dobierał słowa, że domyślała się, że będą druzgocące.
– Angelique. Byłem właśnie u White’a, rozmawiałem z lordem
Hallworthem.
Hallworth.
Kojarzyła to nazwisko. A tylko z jednego powodu mogłaby usłyszeć o
mężczyźnie takim jak on. Aż w końcu dokładnie wszystko sobie
przypomniała.
Lucien wypowiadał słowa powoli, jakby każde było naszpikowane
kolcami, jakby mówienie sprawiało mu taki ból, że samo ich wypowiedzenie
było aktem odwagi.
– Lord Hallworth poinformował mnie, że dawna kochanica earla Derringa,
kobieta o nazwisku Angelique Breedlove, prowadzi pensjonat nad Tamizą.
Powiedział, że kiedyś próbował wsunąć palce pod twój gorset, a ty uderzyłaś
go w twarz tak mocno, że dzwoniło mu w uszach przez wiele dni.
Wstrząs zaćmił jej umysł, a lodowaty strach pozbawił czucia wszystkie
kończyny.
Aż nagle, wśród strachu, eksplodowała iskra wściekłości.
Zaczęła rozumieć.
– O, Boże, Lucien. Co zrobiłeś? – wyszeptała ochryple.
Nabrał powietrza.
– Przygwoździłem go do ściany. Pomógł mi w tym jego własny fular –
odparł z gorzką ironią. – Ostrzegłem go, że jeżeli kiedykolwiek… – Teraz
uwolniła się jego furia. Zamknął na chwilę oczy i wziął kolejny oddech. –
Jeżeli kiedykolwiek wymieni cię w tym kontekście, czy też wypowie na głos
twoje imię, będą to jego ostatnie słowa.
Wyszarpnęła dłoń.
– Byłeś sam? Ktoś to słyszał? – Jej słowa były pośpieszne, rozedrgane i
wściekłe.
Zacisnął wargi. Zamknął na chwilę oczy. Nic nie powiedział.
Innej odpowiedzi nie potrzebowała.
Zasłoniła oczy dłońmi. Jej płuca wkładały wysiłek w to, żeby oddychać.
– Lucien… jak mogłeś… jak śmiałeś… nie zdajesz sobie sprawy, co
zrobiłeś?
Oczywiście, wiedział, co się najprawdopodobniej stanie. To dlatego
znajdowali się tu w tej chwili i odbywali tę rozmowę. Był po to, żeby ją
ostrzec. I, być może, szukać rozgrzeszenia.
– Angelique. Proszę, uwierz mi. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem
znieść tej opowieści. Nie mogłem znieść brzmienia twojego imienia w jego
ustach. Nie ma prawa wypowiadać twojego imienia, nigdy. Nie ma prawa
opowiadać twojej historii, zranień, przeszłości komukolwiek dla rozrywki.
Nie mogłem znieść myśli, że znów możesz zostać zraniona. Nie ma prawa
szastać twoim imieniem w ten sposób. Nie. Zniosę. Tego.
Była przerażona.
– Nie zrobiłeś tego dla mnie, Lucien! Zrobiłeś to dla siebie! Pod wpływem
temperamentu i dumy. Jak mogłeś być tak lekkomyślny? Jak mogłeś być tak
beznadziejnie, beznadziejnie nierozsądny?
Jego słowa były teraz chłodniejsze.
– Od naszego poznania nie myślałem o tobie w ciągu bardzo niewielu
chwil. I sądzę, że o tym wiesz. I ośmielę się powiedzieć, że ty
powiedziałabyś to samo na mój temat.
– Ale… jak mogłeś… Lucien… wstydzę się tego, nie rozumiesz? –
Podniosła głos w szaleńczej furii – wzniósł się i załamał. – To straszny
wstyd. Z jaką świadomością zmarłaby moja matka, gdyby wiedziała, co się
ze mną stało? A dzięki tobie Hallworth raczej nigdy mnie nie zapomni, ani
tego, kim byłam, ani gdzie jestem. Czułam się tu bezpiecznie. Ułożyłam
sobie tu w końcu życie na nowo, a ty je zrujnowałeś. Możesz zrujnować
wszystkich tutaj! Kto wynajmie pokój u kochanicy, Lucien?
Szalała z przerażenia.
– Myślisz – powiedział powoli – że tylko ty jedna na świecie czułaś
wstyd?
Wypowiedział to z zastanawiającym chłodem, który ją zaskoczył.
Gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę.
– Być może znasz pewnego bękarta, który wie co nieco na temat wstydu?
Milczała.
Zrobił krok w jej kierunku.
– Angelique, myślisz, że można to przeżyć? – Jego głos, teraz
łagodniejszy, lecz nadal ironiczny, napierał delikatnie, niestrudzenie. Widząc,
być może, jej lekką rezygnację. Przejaśnienie w burzy emocji.
Zrobił kolejny krok w jej stronę. Jakby miał jej dotknąć. Być może wziąć
ją w ramiona.
Cofnęła się.
Przez chwilę słyszała tylko ochrypłe rzężenie własnego oddechu.
Wszystkie jej zmysły były boleśnie wyostrzone. Powietrze niemal
chłostało jej skórę. Nawet kolor dywanu zdawał się pulsować.
– Angelique. – Jej imię było bólem, pieszczotą. Załamało się w środku, jej
imię, jakby ona była jego sercem, które w tej chwili pękało.
Zamknęła oczy. Żałowała, że nie może zakryć uszu. A najlepiej serca,
żeby on nigdy nie był w stanie do niego zajrzeć.
– Tyle mówiłaś o przebaczeniu, Angelique. A jednak sobie nie
przebaczyłaś. Gdybym mógł cofnąć wszystko, co kiedykolwiek cię zraniło,
zrobiłbym to. Chcę znosić za ciebie wszystkie trudności, stoczyć za ciebie
wszystkie bitwy, bo czuję, że po to się urodziłem. Już siebie nie poznaję.
Przykro mi. Jestem… jestem zdany na twoją łaskę.
Jego głos ochrypł. Dokładnie, jakby w tej chwili prosił o łaskę.
Wymierzała słowa jak karę.
– To nie są twoje trudności, żebyś je znosił. Możliwe, że zniszczyłeś nas
wszystkich tutaj. To nie twoja walka. A ja ciebie nie potrzebuję.
Jego głowa odskoczyła mocno, jakby Angelique wymierzyła mu policzek.
A potem jego mina stała się starannie obojętna.
Wstrętna cisza niosła się echem. Była podobna do chwili, gdy ktoś
uświadamia sobie, że przypadkiem postawił stopę poza krawędzią przepaści,
ułamek sekundy przed tym, zanim zacznie się gwałtowny upadek w
bezkresną otchłań.
– Zatem obawiam się, że nie mogę być dłużej pani przyjacielem, pani
Breedlove. – Powiedział to cicho.
Odwróciła się od niego. Był dowodem, że okazała się na tyle głupia, po raz
kolejny, żeby przyczynić się do własnego zniszczenia.
Usłyszała, jak drzwi się otwierają.
Stała sama na środku dywanu, oskalpowana i ogłuszona. Nasłuchiwała, aż
przestała słyszeć jego obcasy w holu i na schodach.
16
BOLT EKSPLODUJE!
Wiadomo było, że lord Bold eksploduje i zrobił to u White’a! Zdaje się, że
jego diabelska krew wzburzyła się, kiedy lord Hallworth ośmielił się
wspomnieć o niejakiej pani Angelique Breedlove, dawnej kochance zmarłego
Derringa, a obecnie właścicielce pensjonatu zwanego Pałacem Szubrawców
nad Tamizą. Za tę zniewagę Hallworth został przygwożdżony do ściany przy
pomocy własnego fularu. Obyło się bez pojedynku, a Hallworth wydusił
przeprosiny. Jedna dziewka może spać spokojnie wiedząc, że Bolt pośpieszy
jej na ratunek. Prawdopodobnie dlatego, że zajął miejsce Derreinga.

Nie trzeba mówić, że nikt nie przeczytał tego na głos w kuchni.


Dot szeptem odczytała ten fragment służącym, które zebrały się w
pomywalni.
Ale tylko na chwilę, bo Helga nie tolerowała bezruchu przez dłuższy czas.
– Źle napisali naszą nazwę – powiedziała wzburzona Dot. – Wielki Pałac
nad Tamizą! Była tu, kiedy po raz pierwszy wypowiedziane zostały te słowa.
Były dla niej święte.
– Nie tylko to źle napisali! – zauważyła Helga ze wzburzeniem. – Żałosne
te wszystkie plotki! Kłamstwa!
Po cichu miała wątpliwości. Panią Breedlove poznała, gdy Delilah
sprowadziła je wszystkie do pensjonatu, ale po krótkiej pracy u księżnej
Brexford osądzała ludzi według prostego kryterium – czy kogoś lubiła, czy
nie, i czy uważała, że jest dobrym człowiekiem. Nie po tym, czy czynsz
opłacał komuś kiedyś earl w zamian za usługi, które wyświadczyć może
tylko kobieta. Zupełnie jej to nie obchodziło.
Kochała panią Hardy i panią Breedlove. Dały jej wolną rękę w kuchni. I
były wspaniałymi przyjaciółkami.
Wymieniła spojrzenie z Dot. Ona też miała wątpliwości. I też ani trochę jej
to nie obchodziło. Jej lojalność była niewzruszona jak gwiazdy.
– Właściwie podoba mi się słowo „dziewka”. Jest radosne, choć niewesoło
nią być – podsumowała Dot.
Służące kiwnęły głowami.
Helga prychnęła.
– Nigdy nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach.
Wprawdzie nie wywiesiły na budynku żałobnej flagi, ale panował nastrój
żałoby i niepewności. Zdawało się rzeczą całkiem możliwą, że w Wielkim
Pałacu nad Tamizą już nigdy nie będzie chciał się zatrzymać żaden
przyzwoity człowiek po przeczytaniu, że prowadzi go dziewka.
Całkiem możliwe było też, że będą chcieli zatrzymać się tu całkiem
nieodpowiedni ludzie. Ze zdecydowanie nieodpowiednich powodów.
Istniała też trzecia możliwość – że nikogo to nie obejdzie, co zdawało się
mało prawdopodobne, lecz dawało cień nadziei. To był Londyn i wiadomo
było, że plotki płyną przez miasto jak Tamiza. Stare pogłoski były zazwyczaj
wypierane przez nowe.
Kiedy Angelique dowiedziała się, co ukazało się drukiem na temat jej i
lorda Bolta, spędziła w swoim pokoju prawie cały dzień, nie ruszając się z
łóżka, z otwartymi oczami i zasłoniętymi kotarami. Nie zjawiła się w jadalni.
Nie pojawiła się w salonie. Nie pojawiła się w kuchni, żeby zaplanować
tygodniowe zakupy. Nie wezwała służby, a kiedy Delilah spytała, grzecznie
przez drzwi, czy może coś dla niej zrobić, usłyszała bardzo grzeczne, ale
stanowcze:
– Nie, dziękuję.
Wyłoniła się, blada i energiczna, mniej więcej do siebie podobna,
następnego dnia.
Służące starały się ją omijać, jak wrak z ostrymi krawędziami. Mówiły i
poruszały się ostrożnie. Była kochanką! Prawda to? Wszak wszyscy wiedzą,
że nawet król je ma! – inne były dość niepewne. Kochanka to chyba coś
niestosownego? Kobieta powinna zostać albo żoną, albo nikim. Ale ona była
taka ładna i miła i bystra, choć zawsze traktowała je nieco surowiej niż pani
Hardy.
Wszystko przebiegło jednak spokojnie.
Głównie dlatego, że wyraźnie było widać, że pani Breedlove ma załamane
serce, i wszystkim pękało serce na widok tego, z jakim spokojem znosi
cierpienie, starając się, jak zawsze, zachować zimną krew. Była cieniem
samej siebie.
Mury pensjonatu były naprawdę grube i solidne, ale głosy niosły się mimo
to. Emocje, jeśli nie dokładne słowa. Z bladych twarzy można było wyczytać
wszystko. Z trzaśnięcia drzwi i szybkiego odejścia również.
Uczuciowy pan Delacorte był w żałobie, bo bardzo lubił wicehrabiego.
– Potrafił dobierać słowa, nieprawdaż? – wspominał z żalem.
W salonie wieczorem wszystko toczyło się jak zwykle, z panem Cassidym
i panem Delacortem, i panią Pariseau, i panią Locksley, ale Angelique i
Delilah obawiały się, że nic już nigdy nie będzie normalnie.
Lord Bolt zadał sobie trud, żeby zostawić sowite napiwki służącym, wraz z
podziękowaniami, i to właśnie zapamiętały najlepiej.
I pomyśleć, że w ostatnich dniach pani Breedlove chodziła rozpromieniona
jak lampa. Cała jasna i złota. Jakby z jej wnętrza zdjęto jakąś osłonę i w
końcu mogło rozbłysnąć całe piękno, jakie ją cechowało.
Nikt prócz Angelique nie domyślał się, że z dużym prawdopodobieństwem
złamała swoje własne serce.
I, oczywiście, serce Luciena.
Właśnie to ostatnie spostrzeżenie przyprawiało ją o mdłości. Sprawiało, że
stąpała lekko, ostrożnie, jakby naprawdę nosiła w sobie rozbite naczynie z
krawędziami ostrymi jak zęby.
Myśl, że gdzieś tam cierpi mężczyzna, który z odwagą zniósł
wystarczającą ilość zranień i zdrad, a ona nie wie nawet, gdzie on jest,
zdawała się czasami nie do zniesienia.
Całkiem możliwe, że nigdy więcej go nie zobaczy.
Starała się nie roztrząsać tej myśli zbyt długo, bo czuła się, jakby
spoglądała w dół próbując przejść wąską granią nad przepaścią. Trzeba
kierować wzrok przed siebie i nigdzie indziej. Żeby nie stracić równowagi i
nie spaść na zawsze.

Później w tygodniu Angelique przyniosła robótki do małego saloniku na


samej górze – koszule pana Cassidy’ego popruły się w ramionach, być może
dlatego, że miał je szerokie i masywne, co na pewno nadwerężało materiał, a
guziki kamizelki pana Delacorte’a wymagały wzmocnienia. Słońce było
łagodne o tej porze dnia, bursztynowe i wzruszające.
Spojrzała w górę zaskoczona, kiedy Dot pojawiła się z filiżanką herbaty i
talerzykiem, na którym spoczywał kawałek cytrynowego ciasta z makiem. I
stała tak, wyraźnie dusząc w sobie coś, co pragnęła powiedzieć.
– Tak, Dot?
– Pani Breedlove?
– Tak, Dot.
Dot odkaszlnęła.
– Ja… my po prostu… – Zacisnęła wargi.
– No, wyduś to z siebie, Dot.
Słowa wydostały się pośpieszenie.
– Służba chciała pani powiedzieć, że nie obchodzi nas, czy jest pani
kochanką czy dziewką. Dla nas wszystkich jest pani damą. Będziemy się do
pani zwracać tak, jak pani sobie zażyczy. Kochamy panią tak samo.
Angelique była zdumiona.
Jej dłoń powędrowała do jej warg, a potem opadła na kolana. Podążyła za
nią wzrokiem.
Potrzebowała dwóch czy trzech rozedrganych oddechów, zanim mogła
znów podnieść wzrok.
Zrobiła to i posłała Dot taką minę, jaką ta chciała widzieć: minę pani
Breedlove, chłodnej, spokojnej, panującej nad sobą.
I przypomniała sobie, co powiedział kiedyś Lucien – żeby nie bać się
zmierzyć z czymś trudnym, ale prawdziwym. Ona też chciała być odważna.
– Dot… możesz powiedzieć służbie, że to prawda, że byłam kochanką, ale
nigdy dziewką.
– Nigdy dziewką – powtórzyła posłusznie Dot, jakby przepowiadała sobie
zamówienie dla rzeźnika.
– I możesz im powiedzieć, że nie wstydzę się, bo wtedy wydawało mi się,
że nie mam innego wyjścia, to znaczy, nie miałam żadnych innych środków
do życia, a nie sądzę, że szlachetnie jest cierpieć, kiedy można żyć i nadal
robić dobre rzeczy, jak otwarcie pięknego pensjonatu w porcie. To był mój
wybór i nie zalecam go innym. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Jak ja, kiedy zatrzymała mnie lady Derring. Nie miałam innego miejsca.
Nie miałam środków. – Dot upajała się swoim nowym słowem.
A Angelique ścisnęło się serce.
Jak to możliwe, że nigdy nie pomyślała o Dot w ten sposób? Nikt na ogół
nie myśli o służących w ten sposób. Ale tu, w Wielkim Pałacu nad Tamizą
granice pomiędzy wszystkimi jego mieszkańcami były nieco zatarte, i
powinna myśleć o Dot i o tym, jakie może mieć nadzieje i marzenia.
– Cóż. Pewnie tak – odparła łagodnie Angelique. – A ponieważ z czasem
mój trudny wybór doprowadził do tego, że zaprzyjaźniłam się z panią Hardy,
i poznałam was wszystkich, i znalazłam prawdziwy dom tutaj, w Wielkim
Pałacu nad Tamizą, nie mogę tego żałować. Trzeba iść naprzód, wyciągając
wnioski.
Była to subtelna rzecz, a ona uświadomiła sobie, że działo się to
stopniowo, aż nagle pozbyła się ciężaru: już się nie wstydziła.
Zrozumiała, w końcu, to, co Lucien próbował jej powiedzieć w dniu
swojego wyjazdu. Że powinna była wyznać mu prawdę o Derringu, głównie
dlatego, że wiedział, że coś jej ciąży, i dlatego, że on jak nikt inny rozumiał
jak to jest wstydzić się czegoś, na co po prostu nie ma rady i czego nie można
odmienić.
Wyglądało na to, że życie w prawdzie przynosi większą wolność niż
pozornie bezpieczne unikanie emocji czy ryzyka.
O wiele łatwiej było tak żyć ze świadomością, że jest się kochanym.
A ona odprawiła Luciena.
Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie to sobie wybaczyć.
– Pani Breedlove wystarczy – zwróciła się do Dot żywiej i radośniej. – Nie
musisz się zastanawiać, czy jestem kochanką, czy dziewką, bo nie jestem ani
jedną, ani drugą. Jestem właścicielką pensjonatu.
– Właścicielką – powtórzyła Dot, upajając się spółgłoskami.
Angelique wykonała gest talerzykiem z ciastem, które w końcu przyjęła.
– Dziękuję, Dot, za twoją dobroć. Bardzo wiele dla mnie znaczy. Tego
właśnie Pragnęłam. Czekałam na odpowiedni moment na herbatkę i
cytrynowe ciasto z makiem.
Ale czuła, że trudno jej cokolwiek przełknąć.
Wypiła łyk herbaty i odgryzła róg cytrynowego ciasta, a Dot przyglądała
się szeroko otwartymi, pełnymi nadziei oczami.
Równie dobrze mogłaby żuć własny rękaw. Jedzenie pozbawione było
smaku.
Ale Dot się rozpromieniła i pognała na dół przekazać wszystkim dobre
wieści.

– Jest pan pewien, że chce pan to zrobić, sir?


– Od kiedy to słynę z gwałtowności, Exter?
To był, rzecz jasna, żart.
W tak żałosnym stanie znajdował się Lucien – posępny, zamyślony,
zarośnięty – odkąd wyniósł się z Wielkiego Pałacu nad Tamizą, że Exter aż
uraczył go lekkim, nerwowym uśmiechem.
Przyniósł mu też filiżankę herbaty.
Lapsang souchong, oczywiście.
Lucien podejrzewał, że tym razem sam siebie eksmitował z Wielkiego
Pałacu nad Tamizą, ale w pokojach nad biurem Extera czuł się tak, jakby
przeniesiono go z raju do więzienia. Co było niesprawiedliwym, raczej
wyolbrzymionym, porównaniem – pokoje były wygodne.
Czuł się bardzo samotny i zaskakująco znudzony, a nuda zaliczała się do
okoliczności, jakie zawsze uważał za luksus. Nie lubił długotrwałych
okresów braku zajęć. Wychował się nienawykły do tego. Lubił wypełniać
minuty sprawami, dzięki którym stawał się mądrzejszy lub bogatszy. Zdążył
się przyzwyczaić do różnorodnego towarzystwa. Lubił swój pokój z biało-
niebieską narzutą. Lubił to, że wie, kto idzie korytarzem albo przez hol,
rozpoznając po krokach, i lubił słyszeć tłustego kota biegającego nocą z góry
na dół po schodach, i nigdy nie wiedząc, czy będzie mocno spał do rana, czy
też jego sen głośnym hukiem roztrzaska węgiel. Brakowało mu
wyśmienitego jedzenia i zastanawiania się, co też, na Boga, za chwilę powie
Delacorte. Tęsknił, o, Boże, jak też tęsknił, za budzeniem się z Angelique w
ramionach, i ze świadomością, że ona pragnie go równie mocno, jak on jej.
Jej smak, jej skóra pod jego palcami, jej łagodny głos, jej śmiech. Nie mógł
się powstrzymać, żeby nie wyobrażać sobie tych rzeczy, ale każde
wspomnienie było jak kropla kwasu kapiąca na jego biedne, zranione,
spustoszone serce.
Zaczął wyobrażać sobie życie, które wydawało się rzeczywiste, i
prawdziwe, i całkowicie jego – a raczej, ich – z Angelique i miłością na
pierwszym miejscu. Proste i pełne, i szczęśliwe. Ale każdego mijającego dnia
czuł się tak, jakby został porwany przez prąd, który odciągał ją od niej coraz
dalej i dalej.
Nie widział jej i nie słyszał jej głosu od ponad tygodnia. Jego umysł nie
był w stanie wyobrazić sobie przeznaczenia, w którym nie byłoby miejsca dla
niej. Czuł się zupełnie tak, jakby znów znalazł się na dalekim morzu i
wszystko, w którąkolwiek stronę spojrzeć, miało jednakową barwę, a brzegu
nie było w zasięgu wzroku.
Poszedł do White’a. I ku zaskoczeniu wszystkich, przeprosił, raz jeszcze,
osobiście i szczerze, tych, którzy byli świadkami jego wybuchu, i wyjaśnił,
że powodem nie był jego charakter, ale to, że został zraniony, ponieważ
kobieta, o którą chodziło, była mu droga, i zadał pytanie, czy oni nie
postąpiliby tak samo, gdyby chodziło o ukochaną, która została na wskroś
niesprawiedliwie potraktowana?
Zapłacił za rozbite kieliszki.
Znów rozmiękczył serca. Bo było widać, że lord Bolt cierpi z powodu
starego jak świat: złamanego serca. A robił to z taką godnością, z tak
zbolałym wzrokiem i podkrążonymi oczami, że nawet Hallworth zgodził się
uścisnąć mu dłoń, i przysiągł, że nie powtórzy niczego tak obelżywego.
Zostało mu, w pewnym sensie, wybaczone.
W pewnym sensie, próbował naprawić coś nie do naprawienia.
Wiedział, jak często czytany jest jeden egzemplarz gazety, jak przechodzi
z rąk do rąk w kawiarniach i pubach, i w domach, i że kończy dryfując po
mieście jako śmieć, albo opakowanie kruchego przedmiotu wysyłanego na
inny kontynent. Prawdopodobieństwo, że ten skrawek plotki będzie czytany
wciąż na nowo, sięgało nieskończoności.
I wiedział, że jeśli okaże się, że zniszczył marzenie Angelique o
bezpieczeństwie i spokoju w Wielkim Pałacu nad Tamizą, nie będzie w stanie
z tym żyć. Jeżeli ona nie będzie w stanie mu wybaczyć, jeżeli rany zadane
przez innych mężczyzn ukształtowały jej życie na tyle nieodwracalnie, że nie
było już miejsca na nadzieję czy przebaczenie dla niego, nie wiedział, jak to
naprawić. Może ich wspólny czas dla niego oznaczał coś innego niż dla niej?
W chwilach największej szczerości i pewności siebie zakładał, że ich serca
naprawdę biją w jednym rytmie i że ona nie umiałaby żyć bez niego.
W innych chwilach przyznawał, że nawet, jeśli są sobie pisani, Angelique
może zdecydować się na samotność. Jeśli ktoś wiedział, jak przetrwać ciężkie
chwile, to właśnie Angelique.
I właśnie z tego powodu wstawał rano, golił się, zjadał coś i robił rzeczy,
które robią inni ludzie. Bo w każdej chwili mógł w końcu doznać olśnienia.
A potem jego statek – opóźniony na skutek sztormów i paru fal choroby na
pokładzie, obsługiwany przez wycieńczoną załogę rozentuzjazmowaną
perspektywą lądu, kobiet i dobrego jedzenia, i pieniędzy – w końcu przybił
do portu. Ładunek drogich towarów, jedwabi i przypraw dotarł nienaruszony.
Wylewnie i osobiście podziękował każdemu członkowi załogi i zadbał o to,
żeby otrzymali podwójną premię – tak cementowały się więzi. Chcieli
pracować z nim i dla niego najlepsi. Być może ludzie tacy jak on i kapitan
Hardy lepiej niż urzędnik za biurkiem w East India Company znali
niebezpieczeństwa, ryzyko i zdolności niezbędne przy tej działalności.
Kiedy pomacał belkę złotego jedwabiu, łudząco podobnego do tego, jaki
miała na sobie Angelique w dniu, w którym ją poznał, od razu wiedział, co
zrobić.
W ten sposób zabezpieczy jej przyszłość.
Być może również swoją.
Pomysł był może nieco szalony. Może nawet nieco donkiszotowski.
Powiedział więc Exterowi, co chce zrobić. Exter miał wątpliwości,
ponieważ miewał je zawsze. A Lucien płacił mu za to, żeby je miał.
Stąd oschłe i niecierpliwie:
– Jest pan pewien, że chce pan to zrobić, sir?
Ale:
– O, tak – odpowiedział Exterowi. – Jestem jak najbardziej pewien.
Angelique zabrała książkę do salonu, który był o tej porze najjaśniejszym
pokojem. Wielki Pałac nad Tamizą nadal przeżywał dość niepokojąco ciche
dni. Nie zjawił się nikt nowy. Wszyscy ze skłonnością do głośnego mówienia
czy stukania po marmurowej posadzce (Delacorte, Cassidy) zniknęli i
zajmowali się Bóg raczy wiedzieć, czym, a wszyscy ze skłonnością do
upuszczania przedmiotów, śpiewania w czasie pracy czy sprzeczania się
szeptem (pokojówki, w szczególności Dot), nadal chodziły wokół niej na
palcach, jakby była krucha i mogła przewrócić się przy byle podmuchu.
Zaczynało jej to trochę działać na nerwy, ta czuła ostrożność. Próbowała
traktować irytację jako oznakę tego, że być może na powrót zaczyna być
sobą.
Wzięła książkę Jane Austin, której jeszcze nie czytała, i pomyślała, że
sprawdzi, czy warto poczytać ją gościom na głos w salonie. Przez dość długą
chwilę wpatrywała się w pierwszą stronę. Zorientowała się, że jej serce nadal
jest tak zranione, że nowe słowa i myśli nie są w stanie się do niego
przedostać. Więc tylko siedziała i patrzyła, aż poczuła, że cisza w pokoju
stała się jakaś inna.
Podniosła głowę przestraszona.
W progu stał kapitan Hardy.
– Dzień dobry, kapitanie Hardy.
– Dzień dobry, Angelique.
Posłała mu lekki uśmiech.
– Ach, więc teraz jest tak? Cóż, w takim razie ja będę ci mówić: Tristan.
Chociaż zdaje się, że powinieneś mieć na imię „Kapitan”. Jeżeli
komukolwiek należałoby salutować od kołyski, to właśnie tobie. – Odłożyła
książkę.
Uśmiechnął się na to.
– Dziękuję. Chyba.
Tristan przekonał się, że kiedy odważni ludzie, ci, których wszyscy
uważają za silnych i nie do złamania, zostają poważnie zranieni, nie mają
pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Więc zbyt długo noszą cierpienie.
Jak kiedyś zauważyła Angelique, pod pewnymi względami byli do siebie
bardzo podobni. Niezmiernie trudno było mu przyglądać się cierpieniu tak
dumnej kobiety.
To zdarzyło się tego dnia, kiedy zwierzyła się, że doskonale wie, co
zamierza względem Delilah. I ostrzegła go, na swój wyjątkowy sposób, jaką
cenę zapłaci, jeżeli skrzywdzi jej przyjaciółkę. To tego dnia zrozumiał, że
Angelique, choć lśni jak diament, serce ma łagodne jak jej orzechowe oczy.
I rzeczywiście skrzywdził Delilah, dość nieumyślnie.
A ona skrzywdziła jego.
Wspólnie to naprawili.
Wiedział, że cieszy się przychylnością Angelique tylko dlatego, że postąpił
właściwie wobec Delilah.
– Mógłbym usiąść?
Kiwnęła głową, raz, powoli. Mierząc go wzrokiem nieco podejrzliwie.
Wiedziała, że na ogół nie jest lwem salonowym, i że jest mężczyzną
powściągliwym w słowach. Z całą pewnością przybył tu z misją.
Usiadł naprzeciw niej w małym fotelu, ponieważ ona zajęła miejsce na
środku sofy.
I ku jej największemu zdumieniu, pochylił się do niej i ujął jej dłonie w
swoje.
– Angelique. Mówię to jako mężczyzna, który cię zna. Musisz pozwolić
mu cierpieć dla ciebie.
Nabrała gwałtownie powietrza, z przerażeniem, i spróbowała wyszarpnąć
dłonie.
– Nie wiem, o czym…
Przytrzymał je delikatnie.
– A jeśli nie możesz pozwolić, żeby walczył za ciebie we wszystkich
twoich bitwach – i nie sugeruję, że powinnaś – pozwól mu przynajmniej być
twoim obrońcą, nawet, jeżeli później miałby przepraszać. Bo on jest w tobie
zakochany, Angelique, Lucien cię kocha. I to jest taka miłość, jakiej
pragniesz. Dostrzegasz to? Twój ból jest jego bólem. Twoje serce jest jego
sercem. Wszystko do siebie pasuje. Bo ty też go kochasz.
Nie wypuszczał jej dłoni. Wiedział, że potrzebuje tej kotwicy, kogoś, kto
ją wesprze, i że jest za dumna, żeby o to poprosić.
I na jego oczach, powoli, jej twarz wykrzywił grymas.
– Tristan. Co ja zrobiłam?
Łzy zaczęły płynąć cicho, ale kiedy nią zawładnęły, kiedy nie była w
stanie zapanować nad szlochami, które wstrząsały jej ciałem, niezdarnie
wziął ją w ramiona, ona wtuliła się w nie, a on lekko poklepał ją po plecach.
Do diaska!
Potrzebowała się wypłakać, ale on nie był w tym dobry.
Delilah podeszła na palcach i zajrzała do pokoju.
I zamarła z szeroko otwartymi oczami na widok Angelique szlochającej w
objęciach jej męża.
Ruchem głowy wskazał, żeby weszła do środka.
Zakradła się cicho i ostrożnie, bardzo subtelnie, i usiadła na kanapie obok
Angelique.
Tristan ostrożnie przekazał ją w objęcia swojej żony.
Delilah przytuliła ją do siebie i szloch trwał nadal.
Tristan zamknął za sobą drzwi, wychodząc po cichu.
– Narobiłam strasznego galimatiasu, Delilah? – Angelique pociągnęła
nosem na jej ramieniu.
– Możliwe.
Angelique roześmiała się, a potem kaszlnęła.
– Pocieszające.
Usiadła prosto i potarła dłońmi twarz, wycierając łzy.
– Galimatias można naprawić, Angelique. A jeśli znasz serce Luciena,
myślę, że będziesz wiedziała, jak to zrobić.
Angelique westchnęła.
Rzeczywiście, znała jego serce. Był odważny i zuchwały i doprowadzał do
szaleństwa, był mężczyzną, który nie boi się zmierzyć ze swoją prawdą,
mężczyzną, który nie boi się dźwigać za nią jej prawdy.
I nagle zrozumiała, że coś, co zawsze uważała za swoją największa
słabość, jest raczej darem, i dokładnie wiedziała, jak go wykorzystać, żeby
pokazać Lucienowi, co czuje.

Lucien miał rację, jak przekonała się Angelique. Exter był człowiekiem
skutecznym, zaskakująco przydatnym.
Co prawda słono sobie liczył za swoje usługi, ale jakoś trzeba zarabiać na
życie.
Aż za dobrze to rozumiała i nie zazdrościła mu niszy, jaką sobie znalazł,
zwłaszcza, że jej własna nie mogła być bardziej osobliwa.
– Można ją zastać na przechadzce na dziedzińcu kościoła świętego
Gedeona, gdzie uczęszcza, żeby prowadzić nabożeństwa… – w tym miejscu
Exter odkaszlnął. – dobroczynne.
Wymienili drwiące, wymowne spojrzenie.
Angelique nalała mu herbaty.
(Exter, rzecz jasna, nie powiedział Angelique, że Lucien mieszka nad jego
biurem. Był uosobieniem dyskrecji dla każdego, kto potrzebował jego usług.)
– W tym czasie jest sama zwykle nie dłużej niż dziesięć minut. Woźnica
czeka na nią na kościelnych schodach i wypatruje jej pojawienia, ale woźnicę
i lokaja, według wszelkiego prawdopodobieństwa, można zająć na ten czas
butelką trunku.
– Domyślam się, że bez butelki trunku nie da się z nią wytrzymać –
zażartowała Angelique.
I tak pewnego ranka, kiedy wśród grobów zaczynały rozkwitać pierwsze
żonkile, Angelique siedziała na ławeczce na dziedzińcu kościoła świętego
Gedeona i czekała, aż łaskawie raczy przejść obok niej księżna Brexford.
Miała na sobie olśniewającą wełnianą suknię w kolorze burgundu i obszytą
futrem pelisę, i śnieżnobiałą twarz ponad nią. Włosy miała gładkie i ciemne,
upięte prosto, a bladą cerę ożywiały różowe rumieńce. Była atrakcyjna, ale
raczej nie wzbudzała natchnienia do pisania płomiennych wierszy, a jedynie
przykuwała uwagę.
Angelique wstała z ławki i złożyła jej ukłon, długi i niski.
– Dzień dobry waszej książęcej mości.
Księżna stanęła jak wryta. Jej wzrok odruchowo zaczął szukać służącego,
który chronił ją przed koniecznością rozmowy z plebsem. Kiedy
zorientowała się, że go nie ma, beznamiętnie zmierzyła wzrokiem Angelique
od stóp do głów, a jej spojrzenie wyraźnie dawało do zrozumienia, że jest
warta uwagi nie większej niż drzewa, kwiaty, ziemia i nagrobki.
Nie odezwała się.
Spróbowała obejść Angelique.
Jednak ta zwinnie zastąpiła jej drogę.
Księżna Brexford była teraz zdenerwowana. Nawet piękne, dobrze ubrane
kobiety niespodziewanie mogły wyjąć nóż czy pistolet.
– Znam panią, madam? Chyba nie.
– Cóż, nie zostałyśmy oficjalnie przedstawione, ale próbowała pani
podkraść moją kucharkę. Na szczęście wolała być szczęśliwa, i jest. Nie
przynoszę od niej pozdrowień, nawiasem mówiąc. Trzęsie się jak galareta,
gdy słyszy pani nazwisko i wszyscy mamy niezły ubaw.
Księżna zamarła z przerażenia. A potem jej oczy zmrużyły się z
wściekłości.
– Co u… Co też… Ma pani wyjątkowy tupet. Proszę się odsunąć. Do
diabła, za kogo pani się ma? – Jej głos był przenikliwy i zimny jak lód.
Bardzo imponujący, gdyby była księżną z zamierzchłych czasów, taką, która
wykrzykiwała „ściąć ją!” i tym podobne.
Angelique udała ziewnięcie.
– Na litość boską. Nie muszę się odsuwać. Nie jest pani królową. Pani jest
zaledwie przerażoną kobietą w średnim wieku, która popełniła przestępstwo i
do tej pory za nie nie zapłaciła, a ja jestem tu po to, żeby dopilnować, by tak
się stało.
Księżna stała bez ruchu. Jej obojętność była imponująca, ale przez jej
twarz przemknął cień strachu.
– Głupstwa pani wygaduje – powiedziała dobitnie.
– Nazywam się Angelique Breedlove. Może pani o mnie słyszała? Ostatnio
pisały o mnie gazety. Jestem też bliską przyjaciółką Luciena Duranda,
wicehrabiego Bolta, który również, jak pani wiadomo, pojawiał się na
stronach gazet.
Twarz księżnej wykrzywił grymas, zanim zdążyła nad nim zapanować.
Utkwiła w Angelique ciemne, nieruchome oczy.
– A, tak. Dziwka Derringa. – Zupełnie zignorowała wzmiankę o Lucienie.
– Ooooch, urocze. A ja myślałam, że księżne powinny mieć wzorowe
maniery. Powiem pani, co nas łączy, wasza książęca mość: o pani też zaraz
zaczną pisać gazety, jeżeli mnie pani nie posłucha – oznajmiła radośnie.
– Clabbard! – wrzasnęła księżna.
Jej głos poniósł się zaledwie cichym echem po kościelnym dziedzińcu.
Clabbard, woźnica, i lokaj, który z nimi podróżował, opróżniali butelkę
dobrej whisky po drugiej stronie kościelnego muru.
– Chciałabym coś wyjaśnić. Uważam, że jest pani na wskroś paskudną
osobą, wasza książęca mość. Ludzie są czasem okropni, bo są przerażeni, z
tego samego powodu kąsają żmije. Można zrozumieć naturę żmii wiedząc, że
niebezpiecznie wejść jej w drogę.
Księżna rozdziawiła usta.
– Cóż za idiotyzmy pani…
– Hola, hola. – Angelique pokiwała palcem. – Jestem tu dzisiaj, bo
postanowiłam spisać moje wspomnienia! – oznajmiła promiennie. – Byłam
guwernantką, lady Brexford. Piszę pięknie. A pierwszą rzeczą, o jakiej
zamierzam wspomnieć – drobnostka, jaką zamierzam podzielić się od razu z
gazetami, żeby dać im próbkę tego, czego mogą się spodziewać – jest to, że
zapłaciła pani człowiekowi, żeby zaprowadził Luciena Duranda w pułapkę,
żeby go utopić. Dzięki temu dowód słabości, nazwijmy to, do innej kobiety,
zostałby skutecznie usunięty.
Pozwoliła, żeby słowa rozbrzmiały w ciszy. Księżna oddychała płytko.
Dwie nerwowe czerwone plamy wystąpiły jej wysoko na policzkach.
– Był pijanym utracjuszem i wpadł do wody. Nikt nie uwierzy w nic
innego.
– Był młodym mężczyzną porzuconym przez ojca. Teraz jest wyjątkowym
dorosłym człowiekiem. Przypuszczam, że ludzie chętnie uwierzą, że stała za
tym pani, choćby dlatego, że zabawnie jest wierzyć w plotki o księżnych,
zwłaszcza, że pani jest okropna. Ale to nie wszystko. W moich
wspomnieniach wrócę do czasów, kiedy widywałam pani męża na
przyjęciach earla Derringa, podczas których kochanki łasiły się do
utytułowanych mężczyzn niczym kociaki. I o wiele, wiele więcej. Liczę na
to, że dzięki temu stanę się bogatą kobietą, a pani – pośmiewiskiem.
Nozdrza księżnej Brexford rozdęły się i znów zwarły, jak u rozjuszonego
byka. W jej ciemnych oczach widać było przerażenie, a całą skórę miała w
czerwonych plamach.
Aż nagle, ku zaskoczeniu Angelique, w geście rozpaczy ukryła twarz w
dłoniach. Angelique przyglądała jej się w milczeniu przez długą chwilę.
W końcu księżna westchnęła i opuściła dłonie.
– Pani Breedlove… Ma pani dziecko? – Jej głos był teraz rozedrgany.
– Nie, jeszcze nie.
– Więc kiedy, o ile, będzie je pani miała, może pani zrozumie, że zrobiłaby
wszystko, żeby chronić to dziecko i jego przyszłość przed kimś, kto skalałby
nazwisko rodu.
– Całkiem możliwe – odparła łagodnie Angelique. – Z wyjątkiem
zamordowania dziecka innej kobiety, rzecz jasna.
Oczy księżnej otworzyły się szeroko.
A potem powoli je zamknęła. I westchnęła.
– Ona była taka piękna. – Głos miała nienaturalny. – Była zwykłą
wieśniaczką, ale widziałam ją raz z daleka i choć mam swoje zalety, nie
mogłam się z nią równać. A impulsywność i nieodpowiedzialność Luciena…
ani chwili spokoju od plotek… Jakie życie czekałoby mnie i Roberta, mojego
syna? To było piekło. Nigdy nie chciałam, żeby Lucien został zabity, musi
pani zrozumieć. Chciałam jedynie, żeby się przestraszył.
Angelique trwała w grobowym milczeniu. Obie wiedziały, że szanse na
śmierć w Tamizie w środku lodowatej nocy po pijanemu były dość duże.
Ciszę przerwał wzruszający, piękny śpiew ptaka.
– Kocham go, wie pani. Księcia. Choć nie przynosi mi to nic dobrego. Być
może wie pani, że miłość bywa bolesna. – Spojrzała w górę na Angelique
przenikliwym wzrokiem, szukając swoistej aprobaty.
Angelique aż za dobrze o tym wiedziała, ale nie była w stanie objąć
współczuciem kobiety, która usiłowała pozbyć się mężczyzny, którego ona
kochała.
Ale nie była z kamienia.
– Ma pani ochotę usiąść? Nie wygląda, żeby czuła się pani najlepiej.
Księżna usiadła ciężko na kamiennej ławce.
Angelique nadal stała.
Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu.
– Nie wie pani, z kim ma pani do czynienia – spróbowała księżna. Bez
przekonania. Wyglądała na zmęczoną.
– Ależ wiem. Ale mnie nie będzie pani w stanie wrzucić do Tamizy.
Rzadko przechadzam się nad rzeką. I nigdy nie bywam w kasynach. I
powinna pani zobaczyć mężczyzn, którzy mieszkają w Wielkim Pałacu nad
Tamizą. Wszyscy wystąpiliby przeciwko pani, w każdej chwili. A nawet,
jeżeli coś miałoby mi się stać… pani reputacja zostanie zrujnowana na długie
lata. Będzie huczało w całym Londynie. A pani syna czeka dość niepewna
przyszłość.
Angelique wypowiedziała wszystkie te przerażające rzeczy opanowanym
tonem.
Gorset księżnej unosił się i opadał, unosił i opadał przy każdym oddechu.
– Albo… myślę, że możemy załatwić to w inny sposób… – Angelique
przechyliła głowę, jakby pod wpływem nagłego olśnienia.
Księżna uniosła gwałtownie głowę. Nie była głupia i nieobce jej były
negocjacje. Była skłonna dobić targu.
– Czego, do diabła, pani chce? – spytała zrezygnowana.
– Tak się cieszę, że pani spytała.
I powiedziała jej.

Kilka dni później…

Lucien zaszył się za biurkiem w gabinecie Extera i przeglądał


satysfakcjonujący plik listów przewozowych – bogactwo było rzeczą
przyjemną – gdy przerwał mu głos Extera.
– Przesyłka do pana, sir.
Lucien nie podniósł wzroku.
– Cóż to?
– Przesyłki często mają to do siebie, że są tajemnicze, sir.
– Ha, Exter. Powinien pan występować na scenie. Nie przestaje mnie pan
rozbawiać. – Wtedy podniósł wzrok.
– Owinięta w szary papier i przewiązana sznurkiem. I zaadresowana do
pana, ale nadawcy nigdzie nie widać.
Przesunął ją w kierunku Luciena, a ten wyjął nóż i rozciął sznurek, który
podał Exterowi, bo jego doradca nie marnował najdrobniejszej rzeczy.
Przez chwilę męczył się z papierem, aż w końcu rozdarł go i rzucił na bok.
Exter go podniósł.
Zobaczył małą drewnianą szkatułkę, niewiele większą od bochenka chleba.
Exter podał mu młotek, a Lucien, z pomrukiem, odbezpieczył pokrywę i
zobaczył w środku sporą ilość siana i, jak na ironię, podobną ilość strzępów
starych gazet.
Przekopał się przez to wszystko, czując się nieco jak spaniel Beachama, aż
w końcu jego oczom ukazała się zawartość. Zamarł. To niemożliwe.
Z łomoczącym sercem sięgnął do środka.
I wyciągnął pozłacaną pozytywkę matki.
Wpatrywał się w nią.
Jego ojciec nie miał pojęcia o Exterze. Raczej nie mógł wiedzieć, gdzie
Lucien przebywa.
Pozostawało więc jedno.
Delikatnie musnął dłońmi jej powierzchnię, bursztyn i karneol, które
fascynowały go jako chłopca, i które sprawiały, że on i jego matka naprawdę
czuli się bogaci, i odnalazł ukryte wgłębienie. Nacisnął i pociągnął, i
wysunęło się drugie dno – mała tacka.
Na niej, obok kosmyka jego włosów i kosmyka kręconych ciemnych
włosów matki…
…leżał lśniący kosmyk barwy dublona.
Drżał w jego palcach, gdy go podniósł.
Zamknął oczy i przysunął go pod nos, i upajał się jego zapachem.
I w tej chwili Lucien Durand, lord Bolt, prawdziwie zmartwychwstał.
Otworzył oczy. I pod kosmykiem włosów znalazł się mały kawałek
papeterii. Widniało na nim piękne pismo:

Lucien,
Chciałam Ci udowodnić, że zrobię dla Ciebie wszystko.
Potrzebuję Cię, teraz i zawsze.
Proszę, wróć do domu.
Angelique

Słyszał jej głos. Cięty dowcip. Cichą tęsknotę. Przebaczenie.


Miłość.
Dom.
– Rozpłacze się pan, sir?
Lucien zupełnie zapomniał, że nie jest sam.
– Niech pan nie będzie śmieszny. – Głos miał ochrypły.
– Pobieram większą opłatę, jeżeli patrzę na łzy.
– Czyżby to był pana kolejny żart, Exter? Za żarty też pobiera pan wyższą
opłatę?
– Oczywiście, sir. Pobieram opłatę za wszystko.
Zabawne, ale Exter też miał ochrypły głos.

I kilka dni później…

Po spotkaniu z księżną na dziedzińcu kościoła, zdawało się, że cały świat


wstrzymuje oddech.
Księżna przysłała Angelique wiadomość zawierającą jedno słowo:
„załatwione”, informując, że spełniła obietnicę dzień po spotkaniu. A
Angelique delikatnie i ostrożnie zapakowała pozytywkę i napisała liścik na
kawałku papeterii (w tym była podobna do Extera – nigdy niczego nie
marnowała) i wysłała ją Lucienowi, na adres biura Extera.
Ale nadal nie miała od niego wieści.
Napięcie związane z wyczekiwaniem w Wielkim Pałacu nad Tamizą było
takie, że zdawało się, że przykrywa go szklany klosz. Angelique nie
zdziwiłaby się, gdyby wyciągnęła rękę i usłyszała brzęk powietrza przy
dotknięciu.
Nadzieja mieszała się z rozpaczą.
W końcu nie była w stanie znieść tego dłużej. Wiedziała, że czekając może
zrobić tylko jedno. Ta jedna rzecz mogłaby jej podpowiedzieć, co myśli
Lucien.
– Delilah, wybierzesz się ze mną na spacer?
Delilah doskonale wiedziała, dokąd chce udać się Angelique.
Ale kiedy poszły po klucz, pośrednik przekazał im złą wiadomość.
– Obawiam się, że został sprzedany, drogie panie. Transakcji dokonano
dzisiaj.
W trzech pierwszych sekundach emocje Angelique i Delilah przypominały
nieco wiatrowskaz w czasie wichury. Oczywiście przy pośredniku zachowały
niewzruszony i przyjazny wyraz twarzy.
– Cóż za rozczarowanie – stwierdziła Delilah, bo tylko ona była w stanie
się odezwać. Łomot serca Angelique zbyt ją absorbował. – Czy byłby pan w
stanie wyjawić nam nazwisko nabywcy?
– Niestety, obawiam się, że mam surowy zakaz. Poza tym zdaje mi się, że
nabywca zamierza od razu przekazać nieruchomość w inne ręce.
Angelique i Delilah wymieniły wymowne spojrzenie.
Serce Angelique zrzuciło kajdany.
Angelique odkaszlnęła. Jednak jej głos okazał się ledwie szeptem.
– Czy nowy właściciel powiedział coś o… otworzeniu kasyna?
Prychnął.
– Oj, niestety. Powiedział coś przeciwnego. Że spodziewa się, że będzie tu
jak w raju.
I wtedy nadzieja, ten płochy kwiat, rozkwitła w pełni. Właśnie to
powiedziała mu tamtego dnia, kiedy zastał ją wpatrującą się w nagi pień
wystający z ziemi.
Delilah i Angelique uśmiechały się wymownie. Delilah chwyciła dłoń
Angelique i mocno ją ścisnęła.
Pośrednik spojrzał na Angelique, mrużąc oczy.
– No i proszę, madam. To ja powinienem płakać. W porcie zrobi się
całkiem nudno, w takim tempie, dzięki pani.
Tej nocy…

Lekki deszcz dudnił w szyby i sprawiał, że trzaskający w kominku w


salonie ogień pluł i lekko tańczył, więc kapitan Hardy wstał, żeby porządnie
wzruszyć go pogrzebaczem. Mimo jego wysiłków nadąsane płomienie nie
chciały buchnąć. Ale wszyscy goście Wielkiego Pałacu nad Tamizą byli
nakarmieni i zebrali się na wieczór, dzięki czemu w pokoju było cieplej.
Spod drutów wyłaniały się narzuty i szaliki. Pani Pariseau siedziała przy
szachownicy i uczyła się grać od niezwykle cierpliwego pana Delacorte’a.
Pan Cassidy czytał głośno Rob Roya, a miał piękny głos, baryton, który
pieścił każde ucho – wszyscy podzielali tę opinię, choć musiał popracować
nieco nad partiami kobiecymi. Dot słuchała opowieści z takim
zafascynowaniem – podziwiając kości policzkowe pana Cassidy’ego – że
nieświadomie wyhaftowała literkę „B” od „błogosław” na swoim podołku.
Pani Locksley ukradkiem rysowała pana Delacorte’a. Na razie przypominał
literę „D” na dwóch krępych nogach.
Aż nagle rozległo się pukanie.
Delilah i Angelique spojrzały szybko na siebie. Od prawie dwóch tygodni
nikt nie szukał zakwaterowania w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Raz, w
środku nocy zjawił się człowiek, który pytał o „hobby wikarego”, ale
wyjaśniły grzecznie, że nie jest to już pałac uciech, usłyszały podziękowanie
i ubolewanie. Nie miały pojęcia, czy na ten chwilowy odpływ gości wpływ
miały gazety. Może za tydzień będą w stanie wyciągnąć wnioski.
– Mogłabyś otworzyć, Dot? – odezwała się spokojnie pani Hardy.
Dot poderwała się.
Słyszeli tupot jej kroków w holu.
Zgrzyt zasuwy zdawał się nieść echem, gdy otworzyła drzwi.
Było cicho.
A po chwili:
– Och! – jakby stłumiony odgłos zachwytu.
Angelique zamarła.
Skądś wiedziała. Wiedziała.
Zamknęła oczy i uniosła się niczym jastrząb wypuszczony w niebo.
Wiedziała.
Jeszcze zanim usłyszała jego kroki, opanowane, powolne, w marmurowym
holu.
I kiedy Lucien Durand, lord Bolt, pojawił się w pokoju, ona już drżała.
Później wszyscy obecni twierdzili, że wiedzieli odkąd jego wzrok napotkał
wzrok Angelique. Bo tlący się ogień zapłonął z sykiem z całą mocą i
rozświetlił salon jak słońce.
Jaśniejsze były jedynie promienne twarze Luciena i Angelique.
I tak jak za pierwszym razem, gdy lord Bolt wkroczył do pokoju (a
właściwie za każdym razem, gdy wchodził do jakiegoś pokoju), wszyscy
znieruchomieli niczym posągi, i przyglądali się.
Rozległo się zbiorowe westchnienie, gdy lord Bolt nagle uklęknął przed
Angelique na jedno kolano.
– Lucien – odezwała się ochryple. Jej dłoń powędrowała do jej serca.
– Angelique… – Jego głos był cichy, łagodny, jak głos z sąsiedniej
poduszki. – Kiedyś powiedziałaś mi, że nigdy nie będziesz zmuszać mnie do
obietnic, których nie będę w stanie dotrzymać, a ja się do tego dostosowałem.
Ale tobie tak łatwo składać obietnice: będę cię chronił. Będę cię rozśmieszał.
Sprawię, że będziesz błagać o więcej.
– O, mój Boże – wymruczała pani Pariseau, wachlując się.
– Sprawię, że będziesz miała pewność, że jesteś kochana każdego dnia
twojego życia. Nauczę nasze dzieci walczyć, kochać, być dobrymi i
wybaczać. A gdybym kiedykolwiek jeszcze raz cię zranił, zrobię wszystko,
wszystko, żeby to naprawić. Bo tylko dwoje niedoskonałych ludzi może
stworzyć tak doskonałą miłość. Ja jestem twój, a ty jesteś moja.
Wyciągnął ręce po jej drżące dłonie i przyciągnął je do swoich ust. A jego
głos łamał się pod wpływem zdumienia i rozbawienia, i uznania czystego
poddania. – Zjawiłbym się od razu, ale chciałem mieć ci co ofiarować.
Budynek jest twój. Angelique…. Tak cię kocham.
Słowa były ledwie słyszalnym szeptem.
– Ja ciebie też. – Ona również wypowiedziała to szeptem, kilka
centymetrów od ukochanej twarzy. Jakby była cudownym sekretem, który
tylko oni dwoje mogli dzielić czy pojąć. Ta ich miłość.
Jej łzy lśniły na rzęsach niczym diamenty.
Aż nagle jego piękny głos stał się bardziej doniosły, odrobinę, ale tak, że
wszyscy słyszeli.
– Angelique Breedlove. Byłby to dla mnie największy zaszczyt w życiu,
gdybyś powierzyła mi swoje serce. A gdybyś zgodziła się zostać moją żoną,
poświęcę wszystkie lata życia, żeby na ciebie zasłużyć. Zostaniesz moją
żoną?
Pozwoliła tym słowom wybrzmieć, przeniknąć ją.
– Och, tak – odpowiedziała łamiącym się, szczęśliwym głosem. – Proszę,
dziękuję, tak.
Wśród głośnych owacji wszyscy wstali i zaczęli padać sobie w objęcia ze
szczęścia, a Lucien pociągnął Angelique, by wstała i pocałował ją tak
namiętnie, a przy tym nabożnie, że wszyscy wzruszyli się do łez.
– I właśnie dlatego – Dot powiedziała później służącym – życie tutaj jest o
wiele ciekawsze niż gazety, ja w ogóle przestałam je czytać.
Epilog
Kilka miesięcy później…

Dot, ku swojej radości odkryła, że gazety z wiadomościami mogą być


równie interesujące, co plotkarskie, choć dotychczas porównywała je do
tranu z wątroby dorsza i budyniu, jak myślała o plotkach.
Na przykład w artykule na temat arystokratycznego zrywu do wspierania
szczytnych celów i przekazywania darowizn na działalność charytatywną, co
niekoniecznie zaliczało się do fascynujących tematów, znalazła fragment,
który przeczytała na głos służącym w kuchni:

Obecny wzrost ofiarności na cele dobroczynne może być przypisywany,


po części, podziwowi arystokracji dla nabożnej i pokornej hojności lorda
Geoffreya Cuttweilera, który postanowił wziąć udział w pięcioletniej
wyprawie misyjnej na Morze Południowe, a przed wyjazdem połowę
swojego majątku przekazał rozmaitym instytucjom wpierającym sieroty i
biednych w Londynie.

Jak się okazało, Lucien, mimo swojej wyrozumiałości, nie był w stanie
zmusić się do kulturalnego zachowania wobec Cutty’ego, gdy bywał u
White’a, czy właściwie, gdziekolwiek indziej. Zdawało się, że umiał, w
pewnym sensie, wybaczyć, ale nie potrafił puścić wszystkiego w niepamięć.
Rozwiązanie, na jakie wpadł, spełniało dwa cele – jego bawiło, a Cutty’ego
przerażało, ale przestawił je jako niepodlegające dyskusji i takim sposobem
Cutty wyjechał. Charakter Luciena ukształtował się w świecie; przy
odrobinie szczęścia być może Cutty wróci z odrobiną charakteru, o ile nie
pożrą go kanibale.
– Czyż nie jest dobry, skoro to zrobił? – zastanawiała się z rozmarzeniem
nowa służąca, Rose, która została zatrudniona do pomocy w obowiązkach
przy aneksie. – Lord Cuttweiler. Czy wszyscy lordowie są dobrzy?
– Nie – wyprowadziła ją z błędu Dot, delikatnie, lecz nieco wyniośle, na
wzór lady Bolt, Angelique Breedlove Durand, którą darzyła niezmiernym
podziwem. – Bóg mi świadkiem, że nie. W większości wcale nie są dobrzy.
– Nie są – powtórzyła posłusznie Rose, bo lekkim podziwem darzyła Dot,
która była bardzo ważna dla funkcjonowania Wielkiego Pałacu nad Tamizą i
tak zżyta z miłymi właścicielkami i ich bardzo wysokimi, dystyngowanymi
mężami.
Podniosła głowę, żeby zobaczyć, czy nie idzie pani Breedlove lub pani
Hardy. Na razie były bezpieczne, więc czytała dalej.
W artykule o nowych celach podróży znalazła fascynujące zdanie:

Podczas gdy osoby z jej środowiska wolą podróże do słonecznej Italii,


księżna Brexford twierdzi, że wymarzonym celem jej podróży jest Rosja,
gdzie uda się na początku czerwca, i nie wie jeszcze, kiedy wróci.

– Bogu dzięki. Rosja jest tak bardzo daleko – powiedziała Helga lekko
zbolałym głosem. Była wyborną kucharką i, niestety, kusiła ją praca akurat
dla księżnej. Która była obrzydliwie trudną kobietą.
Ponieważ Angelique marzyła, żeby kiedyś wybrać się do Hiszpanii i
uwielbiała Włochów, nie podobała jej się myśl zesłania na nich księżnej.
Zasugerowała – nie nalegając – że na chwilę obecną dobrym celem podróży
może być Rosja. Jak miło, że księżna posłuchała tej sugestii, pomyślała
drwiąco Angelique.
Zasłyszana u White’a plotka głosiła – Lucien podzielił się nią po powrocie
z Angelique – że skonfundowany książę Brexford nie chce mieć nic
wspólnego z rosyjskim szaleństwem żony. Podobało mu się życie, jakie
wiódł. Żaden kraj nie mógł być bardziej interesujący niż Anglia, a biorąc pod
uwagę, że miał przeogromny dom w Londynie i inne domy rozrzucone po
całym kraju, czegóż więcej mogła chcieć kobieta? Zamierzał zostać;
pozwolić żonie wyjechać, bo nie dałaby mu spokoju. Jego syn, markiz, mógł
pisać do matki listy. Miał już prawie piętnaście lat i uczył się w Eton;
chłopcy w tym wieku raczej nie potrzebują już matczynej opieki?
Angelique wiedziała, jak odebrał to Lucien. I choć też był zdania, że księża
powinna wyjechać, myślał o swoim przyrodnim bracie.
– Czy panie nie powinny przypadkiem odkurzać?
Angelique posiadała zdolność podkradania się do leniuchujących niczym
zjawa.
Służące zerwały się, pisnęły i rozbiegły jak myszy na widok kota Gordona.
Niczemu nie wolno było zalegać w Wielkim Pałacu nad Tamizą, a dotyczyło
to zarówno kurzu, służby, jak i brudnych naczyń, ale nie gości i
wspomnianego kota, który pracował całą noc i dlatego wolno mu było
przesypiać cały dzień, jeżeli miał ochotę.
– Przepraszam, pani Bree…, pani Durand – wyznała szczerze Dot.
Angelique doszła do wniosku, że bardziej podoba jej się brzmienie zwrotu
„pani Durand” niż „lady Bolt”, co odpowiadało Lucienowi. Było to nazwisko
jego matki i jego. Był dumny z niego i z niej, i czuł się zaszczycony, że
Angelique chce się nim posługiwać.
Tyle nowych rzeczy trzeba było zapamiętać, uświadomiła sobie Dot.
Nazwiska się zmieniały, jak wtedy, kiedy lady Derring została panią Hardy, a
teraz pani Breedlove, nowe służące – Rose była zaledwie jedną z trzech
pokojówek przyjętych do pomocy przy przygotowaniach Aneksu Wielkiego
Pałacu nad Tamizą – a wkrótce mieli pojawić się daj lokaje i ta perspektywa
była niemal nieznośnie podniecająca, bo Dot miała uczestniczyć w
rozmowach o pracę.
– Coś interesującego w dzisiejszej gazecie, Dot? – Angelique spojrzała jej
przez ramię.
Gazety nie należały do tanich. Ta zostanie przeczytana co najmniej tuzin
razy przez każdego, kto umie czytać. Lubiły udostępniać je gościom, a kiedy
się poplamiły, podarły lub ubrudziły ponad miarę, wykorzystywano je w inny
sposób.
– Całe mnóstwo spraw – odparła z radością Dot. – A im więcej słów znam,
tym bardziej są interesujące.
Angelique się uśmiechnęła.
– Święte słowa, Dot.
Wyciągnęła gazetę z dłoni Dot, dając jej do zrozumienia, że powinna
wracać do pracy.
Wiedziała, co było napisane i zamierzała zachować to dla męża. Może
nawet oprawić. A może lepiej wykorzystać ją jako podpałkę, pozwolić
popiołom tej części jego życia wydostać się przez komin pod postacią dymu,
zmieszać się z londyńską sadzą i polecieć w stronę morza.
– Oto on, panowie. – Głos kapitana Hardy’ego był zaledwie o ton czy dwa
mniej ciepły niż ten, którym zwykł wypowiadać słowo „Delilah”.
Lucien, kapitan Hardy i Delacorte stali w porcie i z wielką satysfakcją
spoglądali w górę na Zefira, piękny handlowy statek. Jego żagle były na razie
złożone. Wyglądał na zniecierpliwiony, jakby wyrywał się, by pokonywać
fale w drodze do Indii.
Po wielu rozmowach przy brandy i paru sprzeczkach, które ostatecznie
dostarczyły im większej rozrywki niż trwałej urazy, kapitan Hardy i Lucien
postanowili połączyć wysiłki pod szyldem Triton, a panu Delacorte’owi
zaproponowano rolę wspólnika. Ze swoją wyjątkową znajomością kupców w
całej Anglii, niszą leków i naparów i tak dalej, i częścią całkiem
przyzwoitych oszczędności, okazał się zaskakująco korzystnym członkiem
grupy.
W porcie, jak zwykle, roiło się od robotników, żeglarzy, kupców,
prostytutek, złodziejaszków – całej masy ludzi.
Delacorte nagle spojrzał na sam koniec portu.
– Kim jest ten chłopak w eleganckim płaszczu, ubrany jak młody lord?
Dobry Boże, zjedzą go tu żywcem. Opadną go jak szarańcza dla jego butów i
guzików. Hej, chłopaku! Zgubiłeś mamę? – Delacorte, jak to Delacorte,
zdołał być szczerze zatroskany i grubiański jednocześnie.
– Nooo – powiedział nagle. Cofając się o krok. – Ten chłopak mało nie
spalił mi brwi swoim spojrzeniem, nawet z daleka. To spojrzenie przypomina
mi trochę pańskie, Bolt – oznajmił radośnie.
Lucien zamarł.
Obrócił się gwałtownie. Osłonił oczy i spojrzał w dal na wysokiego,
młodego mężczyznę stojącego na końcu portu, emanującego
niezdecydowaniem i nieśmiałością, który bez skrępowania się im przyglądał.
Odetchnął ciężko.
– To mój brat.
Jedno słowo rzadko niosło w sobie ładunek tak wielu różnych emocji.
Irytacja, rezygnacja. Czujność.
A jednak był zaskoczony tym, jaką radość poczuł, gdy je wypowiedział.
– Przyrodni – dodał mimowolnie.
Tristan i Delacorte trwali w absolutnej ciszy.
Kiedy para mew skrzeczała i sprzeczała się o kawałek bułki leżącej przy
nim na ziemi, przyszły książę Brexford podniósł dłoń i nieśmiało pomachał
Lucienowi.
Lucien westchnął.
– Panowie pozwolą, że zostawię ich na chwilę.
Gnał przez port tak szybko, że Robert zamrugał.
– Eee, witaj, Lucienie.
– Dzień dobry Robercie.
Na chwilę zapadła cisza.
– Poszedłem najpierw do Wielkiego Pałacu nad Tamizą – oznajmił
radośnie Robert. – Służąca, która otworzyła drzwi – z wielkimi okrągłymi
oczami, takimi, jak na dziecięcych rysunkach – powiedziała mi, że jesteś
tutaj.
Był to trafny opis Dot.
– Robercie, nie powinno cię tu być. Przede wszystkim, jak się tu dostałeś?
– Złapałem podwózkę – oznajmił z dumą. – Ojciec dostałby apopleksji,
gdybym wyprowadził powóz.
– Nie jestem pewien, czy przyjazd do portu to właściwy użytek z twojego
kieszonkowego. Czy twój ojciec wie?
– Oczywiście, że nie.
– Robercie, mówię to szczerze. To nie jest bezpieczne miejsce dla takich
jak ty, choćbyś nie wiem, jak świetnie władał szablą. Zedrą z ciebie buty i
guziki, nim się zorientujesz.
Robert był tylko trochę poirytowany.
– Wiem. A raczej, domyślam się, że nie jest tu całkiem bezpiecznie. Nie
jestem skończonym głupkiem, Lucienie.
– Ale – dodał Lucien – to był odważny krok.
Rzeczywiście, tak było.
Robert spojrzał na niego rozpromieniony. Splótł dłonie za plecami i
poruszał czubkiem buta w lewo i w prawo.
– Lucienie, słyszałem, że się ożeniłeś. Mój przyjaciel Alfie – jego ojcem
jest lord Beacham – słyszał rozmowę ojca i matki.
– Jestem żonaty, zgadza się. – Żonaty. To słowo miało w sobie rozkoszną
magię. Lśniło, a on milkł na chwilę w zadumie za każdym razem, gdy je
wypowiadał.
– Ch-chciałbym złożyć moje gratulacje – powiedział Robert poważnym
tonem.
– Dziękuję – odparł Lucien równie poważnie.
Przez chwilę panowała cisza.
– Ładna jest? – spytał Robert z nadzieją.
– Piękniejsza niż najjaśniejsza gwiazda na niebie.
Robert uśmiechnął się powoli, słysząc te słowa. Cała jego twarz się
rozpromieniła. A Lucien niemal widział przyszłość, jaka rysuje się przed tym
młodym mężczyzną i wszystkie kobiety, które będą padać mu do stóp.
Odgłos łamanych serc, gdy będzie szedł dalej.
– Ma na imię Angelique – dodał Lucien. Chciał wypowiedzieć jej imię,
było jak talizman. W chwilach takich jak ta nadal nie mógł uwierzyć, że ona
należy do niego. Z całą pewnością nie zrobił nic, żeby zasłużyć sobie na tak
szczęśliwy los. – Jest mądra i bardzo błyskotliwa i dobra, i jestem za nią
bardzo wdzięczny. Mężczyzna jest prawdziwym szczęściarzem, jeśli
przydarzy mu się w życiu coś takiego. To rzadkość.
Robert słuchał w skupieniu.
Lucien bardzo chciał, żeby jego brat usłyszał, że mężczyźni powinni być
wdzięczni za miłość w życiu. Za kobiety, które dodają mu wdzięku, piękna,
łagodności i dobroci. Chciał, żeby zrozumiał, że kobiety nie są drogocennym
towarem; że należy je hołubić. Z pewnością nigdy nie nauczy się tego od
swojego ojca. Wątpił, że jego rodzice są wzorowym przykładem małżeńskiej
sielanki.
– Wyglądasz na bardzo szczęśliwego – stwierdził Robert błyskotliwie i
radośnie.
– Bo jestem szczęśliwy. – Lucien się uśmiechnął; nie był w stanie się
powstrzymać.
Znów chwila ciszy, aż nagle Robert zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza.
– Alfie mi powiedział, jak jej na imię. Słyszałem. Ja… przyniosłem ci
prezent.
Była to ostatnia rzecz na świecie, jaką spodziewał się usłyszeć od brata.
Przez chwilę stał bez ruchu, oniemiały, zawstydzony z powodu myśli: „ten
chłopak odziedziczył pieniądze naszego ojca”.
– Robercie…
– N-nie musisz go brać. Nie będę urażony. Ale zobaczyłem go na
wystawie galerii i pomyślałem, że może mógłbyś go jej podarować, bo w
pewnym sensie jest teraz moją siostrą.
Wyciągnął coś z kieszeni i wcisnął mu w dłoń. Lucien spojrzał w dół.
Był to maleńki kryształowy aniołek. Delikatne skrzydła rozpościerały się
jak żagle statku, suknia spływała warstwami do drobnych nagich stóp, włosy
spływały po plecach. Miał nie więcej niż dziesięć centymetrów.
Dopiero po długiej chwili Lucien był w stanie podnieść wzrok.
I pomyślał: ja kupiłem jej tylko budynek, ale ten anioł pewnie rozczuli ją
w najsłodszy sposób, tak, jak mnie w tej chwili.
W końcu podniósł głowę i spojrzał w niespokojną twarz Roberta.
– Jest piękny i na pewno jej się spodoba, Robercie, i powiem jej, że to
prezent od ciebie. To bardzo miły i łaskawy gest. Dziękuję.
Robert nabrał rumieńców ze szczęścia. Wiercił się przez chwilę, skubiąc
eleganckie guziki eleganckiego płaszcza.
– O ile się nie mylę, ojciec będzie chciał rozliczyć twoje wydatki i trudno
ci będzie się z tego wytłumaczyć.
– Zarobiłem trochę, pomagając przy pracach w szkole i…, cóż, graliśmy w
faraona i…
Lucien roześmiał się, ale po chwili pomyślał, że chyba nie powinien był.
– Zaradnyś.
Robert się rozpromienił.
– Ale nie powinieneś zajmować się hazardem. – Powiedział to surowo
niczym kwakier.
Robert spojrzał na niego niepewnie.
– Ale… ale ty…
– Z doświadczenia mogę powiedzieć, że hazard jest naprawdę
nieprzyjemną drogą.
– Ach. Rozumiem. Dobrze.
Znów na chwilę zapadła cisza.
– Lucien… – Odkaszlnął. Odwrócił się lekko i zarumienił. –
Zastanawiałem się, czy mógłbym do ciebie napisać? Ze szkoły? A może
mógłbym cię odwiedzić… i obejrzeć twój statek?
Zerknął tęsknie na Zefira.
Do diaska.
Lucien stłumił westchnienie. A czego chciał on?
Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że pragnął tego samego, co Robert:
rodziny. Poczuł przypływ nadziei i radości, kiedy wyobraził sobie swoich
synów i córki z Angelique.
– Obawiam się, że twój ojciec nigdy na to nie pozwoli. Odkryłby to i
zostałbyś ukarany. I byłby zły na mnie, z pewnością, nie bez powodu, mogę
tylko dodać, gdyby uznał, że zachęcałem cię, żebyś był mu nieposłuszny. To
skomplikowane, ale nasz ojciec i ja nie… – Jak najłagodniej przedstawić to
temu dziecku? – …nie rozumiemy się.
– Ale kiedy ty byłeś młodszy, łamałeś wszystkie zasady! – entuzjazmował
się Robert. – Wyścigi, zakłady…
– Robercie. – Wypowiedział to tak stanowczo, że chłopak drgnął.
– Powiem ci coś, co może być ci trudno zrozumieć w tym momencie życia.
Nie dlatego, że nie jesteś mądry, oczywiście, ale dlatego… że to jak język,
którego się jeszcze nie nauczyłeś. Pomyśl o życiu jak o szkole. Te lekcje
nadejdą. Więc musisz mi uwierzyć, kiedy ci mówię, że ludzie zuchwali
rzadko są szczęśliwymi ludźmi. Przekonasz się, że są inne sposoby buntu.
Może będziesz musiał negocjować. Mieć strategię. Czy w twoich oczach
wyglądam na kogoś, komu się dobrze wiedzie i odniósł sukces? Myślisz, że
nauczyłem się jednej czy dwóch pożytecznych rzeczy?
Robert skinął głową, przygaszony. Podejmie własne decyzje i wyciągnie
własne wniosku, Lucien nie miał wątpliwości. Ale nie mógł się oprzeć, żeby
go nie pokierować.
Robert odwrócił się na chwilę, ściskając w dłoniach rąbek płaszcza.
– Nie mógłbyś jeszcze raz z nim porozmawiać? – spytał zdesperowany. –
Z naszym ojcem.
– Obawiam się, że nie.
Robert przełknął ślinę.
– Moja matka wyjechała do Rosji. A przyjechała ciotka, która u nas
zostanie, nie jest zła. Ale ten dom jest taki wielki, gdy do niego wracam i
niesie echo, i przypomina mauzoleum, nie sądzisz? Jest zbyt lśniący.
Zwyczajnie nudny.
O, Boże. Wyobraził sobie Roberta chodzącego po domu, samotnego i
znudzonego, i to, co może przyjść do głowy samotnemu i znudzonemu, i
bystremu dzieciakowi.
Aż w jednej chwili wiedział, że będzie w stanie znieść wszystko, co książę
powie czy zrobi, nawet, jeżeli rzeczywiście będzie przeciwny temu, żeby
Robert rozmawiał ze starszym bratem. I może – ale tylko może – byłby w
stanie jeszcze raz porozmawiać z księciem, teraz, kiedy już pogodził się z
faktem, że jego ojciec nie jest i nigdy nie będzie mężczyzną, jakim chciałby
go widzieć Lucien. Porozmawia z nim jak mężczyzna z mężczyzną. Być
może. Będzie musiał to jeszcze przemyśleć.
Życie polegało na kompromisach i negocjacjach. Był to rachunek zysków i
strat, który musiał być jednak podporządkowany jednemu: miłości. Jeśli to
tylko możliwe.
Pomyślał o Angelique, co ona chciałaby, żeby zrobił.
I było to właśnie to, co sam chciał zrobić.
Wtedy spojrzał na kapitana Hardy’ego i Delacorte’a. Siła i mądrość i
dyscyplina. Dobroć i otwartość i radość życia. Trudno byłoby o dwa bardziej
różnorodne, czy lepsze, przykłady różnych charakterów dobrego człowieka.
Cierpliwości i tolerancji można się było nauczyć od samego przebywania z
Delacortem.
Westchnął.
– Chciałbyś zobaczyć statek?
Robert rozdziawił buzię. Z radości odebrało mu mowę na całe dwie
sekundy, a oczy miał jak latarki. Nie można się było nie uśmiechnąć na ten
widok.
– O kurczę! No pewnie!
Lucien westchnął ciężko i kiwnął głową, żeby brat poszedł za nim do
miejsca, gdzie czekali kapitan Hardy i Delacorte.

Kiedy Lucien i kapitan Hardy i pan Delacorte – najbardziej


nieprawdopodobne trio wspólników – poszli do portu, Angelique wróciła na
górę do salonu z Delilah zająć się niekończącym cerowaniem, które
właściwie należało do jej ulubionych czynności. Przeobrażenie czegoś
podartego w rzecz całą sprawiało jej wielką satysfakcję, ot i tyle.
Ostatnie miesiące były najradośniejszymi i najbardziej chaotycznymi i
pełnymi zdarzeń w jej życiu.
Podczas gdy kapitan Hardy ochoczo wprowadził się do małego pokoju
Delilah u szczytu schodów – był przyzwyczajony do małych, ciasnych kajut i
nie miał nic przeciwko temu, żeby spać gdziekolwiek pod warunkiem, że jest
przy nim Delilah – Lucien nie był przekonany, czy chce zamieszkać w
pokoju o połowę mniejszym od tego, za który zapłacił trzy gwinee i
zarezerwował połową żetonu. Chciał kochać się głośno i w zapomnieniu, i
niekoniecznie, żeby ktoś to słyszał. Jednak szybko odkryli, że uprawiając
seks nie muszą ograniczać się tylko do jednej sypialni, czy nawet łóżka. Byli
pomysłowi i dyskretnie sprawdzali akustykę każdego pokoju w
remontowanym aneksie.
Na razie mieszkali w pokoju na górze, w którym Angelique spała, odkąd
zjawiła się Wielkim Pałacu nad Tamizą. Rzadko jednak wykorzystywali go
do czegokolwiek poza spaniem. Oboje byli tak rozkosznie zajęci.
Poza tym na górze w aneksie pokoje były większe; może kiedyś
przeprowadzą się do któregoś z nich, kiedy już budynki zostaną sprytnie
połączone zadaszonym przejściem umożliwiającym służbie i gościom
swobodne przemieszczanie się niezależnie od pogody. Bo chciała, żeby nadal
wszyscy jadali razem, kiedy tylko możliwe. Chciała, żeby nadal wszyscy
gromadzili się w salonie. Dokładnie omówiły z Delilah zasady i postanowiły,
że wszystkie pozostają. Włącznie ze słojem.
Niepokojący brak nowych gości rzeczywiście miał miejsce po artykule na
temat Angelique i Luciena w gazetach, ale trudno było stwierdzić, czy można
to przypisać tej sprawie, czy też był konsekwencją zwykłych przypływów i
odpływów, jakie zdarzają się w życiu.
– Jeżeli w progu stanie ktoś, kto zdaje się mieć rozbiegany wzrok…
– Rozbiegany wzrok? – zdziwiła się Dot.
– Rozbiegany wzrok – powtórzyła Angelique, pokazując, co ma na myśli.
– Jeżeli ktoś taki stanie w progu, prawdopodobnie jest z gazety i szuka
kolejnych plotek, stąd rozbiegany wzrok. A jeśli spyta o panią Angelique
Breedlove, możesz mu powiedzieć, że nikt o takim nazwisku tu nie mieszka i
nigdy nie mieszkał.
Było to sprytne rozwiązanie, bo niezupełnie mijało się z prawdą. W
rzeczywistości miała na imię Anne, a teraz była panią Durand, lady Bolt.
I rzeczywiście zjawił się ktoś, kto pytał o panią Angelique Breedlove. Dot
skwapliwie go odprawiła zgodnie z otrzymanymi instrukcjami:
– Nikt o takim nazwisku tu nie mieszka, do widzenia panu, sir.
Jej wrodzony naturalny wyraz twarzy – zdezorientowany, lekko senny –
sprawił, że to stwierdzenie zabrzmiało przekonująco. Pełen nadziei autor
plotkarskich rubryk poszedł sobie i nigdy nie wrócił. Poza tym zdawało się
rzeczą mało prawdopodobną, żeby dziwka mieszkała w lśniącym białym
budynku przy porcie. Był miejscem zdecydowanie przyzwoitym, choć
sąsiadował z pubem o nazwie „Wilk i”, ze śladami słowa, które wyglądało
jak „Uciech” widocznymi na pomalowanym szyldzie huśtającym się na
łańcuchach ponad budynkiem.
Ale tego popołudnia, wkrótce po tym, jak Angelique rozgoniła służące i
razem z Delilah cerowały na górze, pojawiła się Dot.
– Pani Hardy. Pani Durand – wyszeptała.
– Co się stało, Dot? – odpowiedziała jej również szeptem Angelique, i
poczuła się jak idiotka.
– Na dole jest kobieta, która pyta o panienkę Annie Breedlove. Nie o panią
Angelique Breedlove.
Angelique zamarła. Spojrzała wymownie na Delilah.
Bardzo niewielu ludzi wiedziało, że naprawdę na imię jej Anne. Zmieniła
je sobie na Angelique kilka lat temu; zdawało się odpowiednie. Nie miała
zamiaru go teraz porzucać, zwłaszcza, że Lucien potrafił zamienić każdą
sylabę w zmysłową muzykę, kiedy szeptał je jej do ucha, w tęsknotę, czysty
zachwyt.
– Jak wygląda, Dot?
Służąca odkaszlnęła.
– Bardzo podobnie do pani, pani Durand, ale jest jej o wiele więcej, jeżeli
wie pani, co mam na myśli. Ma jasne włosy, po części siwe, a oczy ma
niebieskie ze złotem. Ma miłą twarz i małego ptaszka na czepku. I wygląda
na zmartwioną.
Angelique zamarła.
– Delilah… o, mój… chyba wiem, kto to jest. – Serce Angelique stanęło.
Ale z powodu nadziei, bolesnej nadziei, o której istnieniu nie miała nawet
pojęcia. Była zdenerwowana. Dłonie miała wilgotne.
– Pójdziemy na dół razem? – zaproponowała łagodnie Delilah.
– Jest w salonie – poinformowała żywo Dot, normalnym już głosem. –
Przyniosę herbatę.
Angelique przystanęła w progu bawialni.
Kobieta obracała się to w jedną, to w drugą stronę, podziwiając salon, z
lekkim zaskoczeniem, radosnym uśmiechem na twarzy, tak, jak większość
nowych gości Wielkiego Pałacu nad Tamizą. Rzeczywiście na głowie miała
czepek ozdobiony filcowymi czereśniami i małym ptaszkiem.
– Annie?
– Ciocia Lizzie? – Głos Angelique był ledwie słyszalny.
– Och, moja mała Annie. To naprawdę ty! – Twarz ciotki zalał blask
olśnienia. Przycisnęła dłoń do ust i łzy napłynęły do jej oczu. – O, mój Boże.
Jesteś taka piękna. Twoja matka byłaby taka dumna. Jak też za nią tęsknię! I
za tobą!
Angelique pragnęła przysunąć się bliżej, bliżej, bliżej, a potem paść w
objęcia siostry swojej matki. Kiedyś była dla niej jak druga matka. Ale
została tak mocno zraniona, kiedy wszyscy odwrócili się od niej, gdy ich
najbardziej potrzebowała.
Nie będzie w stanie, nie będzie w stanie znieść kolejnego rozczarowania.
Nie będzie w stanie znieść tego, że wyciągnęła rękę, jeżeli znów miałaby
zostać odtrącona.
Ciotka Lizzie rozumiała.
– Anne, moja droga, mój mąż, ta kreatura, zarozumiały hipokryta, zabronił
mi do ciebie pisać i wziąć cię do siebie. Jak też żałuję, że nie miałam odwagi
mu się sprzeciwić i stanąć po twojej stronie, ale miałam dzieci na
wychowaniu i byłam od niego zależna. A potem nie wiedziałam, dokąd
pojechałaś, i tak bardzo się martwiłam. Zmarł w zeszłym roku, niech gnije w
piekle.
Powiedziała to ze zdumiewającym opanowaniem. Żadna z kobiet w pokoju
nie drgnęła. Delilah i Angelique poznały ten rodzaj wolności, jaka
przychodzi po śmierci takiego mężczyzny.
– Twój czarujący mąż napisał do mnie, i od razu przyjechałam, nawet nie
odpisując. Musiałam cię zobaczyć. Mam nadzieję… – Przerwała, żeby
wyciągnąć chusteczkę i energicznie wytrzeć nią oczy, a filcowy ptaszek na
czepku zadrgał przy tym radośnie. – Och, moja kochana, mam nadzieję, że
twoje serce będzie w stanie mi wybaczyć.
Angelique wytarła łzy grzbietem dłoni, a Delilah i Dot za nią zrobiły to
samo.
– Ciociu Lizzie. Oczywiście. Oczywiście, że cioci wybaczam.
Nie przesunęła się do przodu. Jeszcze nie.
– Moja droga, doskonale rozumiem decyzje, jakie zmuszone są
podejmować kobiety. W naszej rodzinie jest wiele historii, o których, śmiem
przypuszczać, nie masz pojęcia. Zawsze cię kochałam i chciałam dla ciebie
jak najlepiej. Widzę, że jesteś szczęśliwa. I tak się cieszę.
Angelique cała promieniała, i pewien ciężar, z którego istnienia nie
zdawała sobie sprawy, spadł niczym jesienny liść i znikł.
Czy to możliwe, żeby kochała swojego męża jeszcze bardziej?
Przypuszczała, że ta miłość nie ma granic. Była jak powietrze, którym
oddychała, ta miłość do Luciena.
– Rzeczywiście jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek. – Głos jej drżał. –
Ale ciocia dopełniła moje szczęście. Dziękuję, że ciocia przyjechała.
I wtedy zrobiła krok w stronę ciotki, która podeszła szybko, i padły sobie
w ramiona, uściskały się i nieco popłakały.
Jednak Angelique nigdy nie przepadała za teatralnymi scenami. Cofnęła
się i odkaszlnęła.
– Ciocia pozwoli, że przedstawię moją drogą przyjaciółkę i wspólniczkę,
panią Delilah Hardy. A to nasza pokojówka Dot, która jest bardzo ważna w
Wielkim Pałacu nad Tamizą i która prawie nigdy nie zapomina przynieść
herbaty.
Dot pisnęła i wybiegła, pociągając nosem, rozpromieniona. Uwielbiała
szczęśliwe zakończenia.

Angelique z dumą oprowadziła ciotkę Lizzie po Aneksie Wielkiego Pałacu


nad Tamizą, jak oficjalnie postanowiły go nazwać. Lucien nie miał nic
przeciwko temu, żeby budynek stał się własnością Angelique i Delilah.
Wydawało się to jedynym słusznym posunięciem, ponieważ Delilah to samo
zrobiła kiedyś z Wielkim Pałacem nad Tamizą, który był dosłownie jedyną
rzeczą, jaką wtedy posiadały. Dała Angelique nadzieję i przyszłość.
Nie miały nieograniczonych oszczędności, więc posłużyły się tym samym
sposobem – proszeniem, zamianą, szyciem, naprawianiem – żeby zatrudnić
ekipę do przeprowadzenia najtrudniejszych etapów sprzątania, pozbycia się
pająków i tym podobnych, wymiany przegniłych desek podłogowych,
szorowania, polerowania i zaolejowania, kiedy zostaną już odrestaurowane,
zdarcia starych tapet i farby ze ścian, położenia nowej tapety, powieszenia
zasłon i naprawy kinkietów, zawiasów i klamek, wypucowania sali balowej
tak, żeby lśniła jak złociste morze. Wszyscy mężczyźni, jakich znały,
ochoczo przyłączyli się do dzieła, widząc sposobność do tego, żeby się
pobrudzić, pohałasować i postukać młotkiem. Pan Cassidy okazał się w tym
względzie szczególnie pomocny; pomagał budować jego rodzinny dom z
desek, jak powiedział, poczynając od tego, kiedy te deski były jeszcze
drzewami. Znał się na budynkach.
Delilah i Angelique podejmowały kolejne decyzje, sprawnie, szybko, i w
ten sposób nabywano używane dywany, kanapy i krzesła i tym podobne i
dawano im drugie życie i honorowe miejsce w wielkich apartamentach i
małych salonikach. Wszystkie apartamenty były wysprzątane, ale tylko jeden
był oficjalnie gotowy dla gości, wyposażony w wygodne łóżka, miękkie
poduszki, narzuty ciepłe jak objęcia, małe biurka do pisania i dość skromny
salonik, z krzesłami sofą, w którym rodzina mogła przebywać, kiedy nie
spędzała czasu z pozostałymi gośćmi Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Nadal trwały prace budowlane w rogu na dole przy małej kuchni, obok
pomywalni, i ten fragment był odgrodzony brezentem, żeby nikt nie nastąpił
na ruszającą się deskę czy na gwóźdź, więc Angelique ominęła z ciotką to
miejsce. Angelique i Delilah wymieniły się pewnego dnia opinią, że
prawdopodobnie będą musiały zatrudnić drugą kucharkę. Nie cieszyła ich
wizja omówienia tego z Helgą.
Ciotka Lizzie oglądała wszystko dookoła z niemym zachwytem.
– Zawsze świetnie sobie radziłaś, Angelique. Byłaś taką bystrą i dobrą
dziewczyną. Wcale mnie nie dziwi, że mieszkasz w wielkim pałacu, a twoim
mężem jest wicehrabia.
Angelique się roześmiała.
Kiedy się przechadzały, widziała, ile jeszcze mają do zrobienia; nie mogły
oczekiwać, że służące, zwłaszcza młode pokojówki, będą biegać pomiędzy
budynkami w czasie paskudnej pogody; będą potrzebowały lokajów do
wykonania cięższych zadań, chociaż Dot została zapewniona, że to ona jest
Główną Otwierającą Drzwi. Przypuszczała, że rekrutacja dostarczy im
rozrywki. Cóż. Ich życie tutaj opisałaby jako operowe. Po co im musicale,
skoro samo życie było tak barwne i czasami pełne splendoru?
Ale wkrótce będą potrzebowały gości. Aneks sam się nie spłaci.
Usłyszała zbliżającą się biegiem Dot.
– Pani Bree… Durand. Pani Hardy mnie przysłała. Wie pani, jest jakaś
rodzina…
– Rodzina?
– Rodzina, która chce się zatrzymać! – Dot nie posiadała się z radości.
– Oooch, rodzina! Jakież to ekscytujące, moja droga! – powiedziała ciotka
Lizzie.
– Zapewne rozeszły się wieści o naszej wyjątkowej obsłudze – odparła
powściągliwie Angelique. Ale ona też była podekscytowana.

– Proszę sobie wyobrazić, że zobaczyłem węża… – Włosy lorda Vaughna


wyglądały tak, jakby zostały uczesane grabiami, a oczy nadal miał lekko
rozszalałe.
– I tata wpadł na pomysł, że może spróbować go zastrzelić. – Te słowa
wypowiedziała młoda kobieta, na oko siedemnasto lub osiemnastoletnia.
Miała jasnoszare oczy i czerwonozłote włosy splecione w warkocze. – Jestem
Claire. Tak strzelił, że zrobił dziurę w ścianie, a potem w suficie.
– Zanim panie pomyślą, że jestem ekscentrykiem, cóż, jeszcze nie
zwariowałem, a to nie była jedna z naszych poczciwych angielskich żmij,
skąd. To był niebezpieczny gatunek węża, sprowadzony tu z dżungli, jak
sądzę, przez jakiegoś przyrodnika, a St. John wygrał go w jakimś zakładzie i
przyniósł biedaka do domu, a ten uciekł. St. John jest jak zaraza.
Powiedział to z interesującą mieszanką długo noszonej goryczy i czułości
w głosie, spoglądając złowrogo.
– St. Johnowi się nudzi – oznajmił St. John, który nie przypominał
wyglądem zarazy – był tak przystojny, że mógł spowodować wytrzeszcz
oczu, z szelmowskim błyskiem w oku i stylem bycia rozleniwionego
lekkoducha. – Przez parę dni prawie nie spałem. Nie chciałem, żeby biedak
wydostał się na zewnątrz. Miałem go odnieść tam, skąd go wziąłem.
Chciałem tylko nastraszyć Claire i Lillias. I to mi się udało. Jestem ciekawy,
kiedy moglibyśmy zobaczyć nasze pokoje? – zwrócił się do Delilah i
Angelique.
Grzecznie go zignorowały. Znały młodzieńców jego pokroju.
– To biedne stworzenie nie przeżyłoby dnia w naszej angielskiej pogodzie
– powiedział ojciec. – Nieprzyzwyczajone.
– Ha! Chciałabym zobaczyć, jak ten wąż poradziłby sobie tutaj, w porcie –
powiedziała Claire z pewną ekscytacją. – To szalenie intrygujące miejsce.
Widzieliście mężczyznę, który załatwiał się pod…
– Wystarczy – interweniowała lady Vaughn. Jej głos był cichy, stanowczy,
kochający, i był w stanie natychmiast uciąć paplaninę. Oczy miała
podkrążone z niewyspania i można było odnieść wrażenie, że zwykle nosiła
nienaganną fryzurę, ale w tej chwili była nieco potargana. Z całą pewnością
była powodem rumieńców córki.
Można też było odnieść wrażenie, że lady Vaughn nikt się nie sprzeciwia.
– Więc chodzi o nas – wyjaśniła Delilah i Angelique, kiedy już wymogła
ciszę. – Naszą rodzinę. Mojego męża i mnie, naszego syna i córki: Claire i
Lillias, i mamy nadzieję, że znajdą panie miejsce, żeby pomieścić nas
wszystkich na czas remontu naszego domu. I nasze pokojówki… Gdzie, do
diabła, jest Lillias?
Spojrzała na męża.
Którego wzrok powędrował po pokoju.
– Mam nadzieję, że Lillias to nie kolejny wąż? – odezwała się łagodnie
Angelique.
– Na jedno wychodzi – wtrącił St. John, ziewając.
– Nasza najstarsza córka – wyjaśnił lord Vaughn, ganiąc wzrokiem syna.
– Obowiązują u nas pewne zasady i oczekujemy, że goście będą ich
przestrzegali, ale ich celem jest stworzenie miłej atmosfery, a nie
ograniczanie gości, i zwykle wszyscy się im podporządkowują.
– Zgadzamy się na nie – powiedziała natychmiast lady Vaughn. – Na
wszystkie.
St. John trzymał w dłoni małą kartkę z zasadami i wyglądał na
przerażonego.
– Chwileczkę. Jest cisza nocna?
– Oczywiście – odparła przyjaźnie Dleilah. – Chcemy, żeby wszyscy nasi
goście czuli się bezpiecznie i komfortowo, zwłaszcza ci z młodymi córkami.
– Brzmi rozsądnie – przyznał lord Vaughn.
– Mamy słój od przekleństw i pobieramy jeden pens opłaty. Zastanawiamy
się nad wprowadzeniem słoja za zuchwałość – powiedziała Angelique.
St. John lekko się skrzywił. Teraz już podejrzliwy.
– Przydałby się – potwierdziła lady Vaughn skwapliwie. Irytująco.
– Zostawię państwa z zasadami i herbatą, a pani Hardy i ja pójdziemy
zastanowić się, czy naszym zdaniem będą państwo szczęśliwi w Wielkim
Pałacu nad Tamizą.
Rzecz jasna, w ten dyplomatyczny sposób poinformowały, że wychodzą,
żeby zastanowić się, czy będą w stanie wytrzymać z Vaughnami przez
choćby krótki czas.
Delilah i Angelique przeniosły się do salonu po drugiej stronie holu, żeby
odbyć szeptem zwyczajową rozmowę.
– Jakoś nie ustaliłyśmy jeszcze, czy musimy lubić wszystkich z rodziny,
żeby pozwolić jej u nas zamieszkać – zauważyła Delilah.
Angelique roześmiała się cicho.
– Obstawiam, że matka trzyma ich mniej więcej w ryzach. Wyobrażam
sobie, co Lucien i Tristan zrobiliby St. Johnowi.
– Mogłoby być zabawnie.
– Albo przerażająco.
– A kto to jest Lillias?
– Druga córka, jak na razie, tajemnicza.
– Chyba nie możemy im odmówić, Angelique.
– Choćby z tego powodu, że słono nam zapłacą.
– Czy możemy przeprowadzić szybkie głosowanie w sprawie nowej
zasady? Rodziny uznane za zbyt uciążliwe zostaną wydalone bez
uprzedzenia. Kto jest za…
– Ja. – Angelique podniosła dłoń.
– Ja. – Delilah zrobiła to samo. – Ale czy to przysporzy nam trudności,
zanim zatrudnimy lokajów? Przenoszenie rzeczy z budynku do budynku?
Obsługiwanie kolacji i tak dalej?
– Życie nie jest pozbawione trudności. Damy radę, Delilah. Jak zawsze,
prawda?
Hugh Cassidy wyglądał z rozmarzeniem przez okno swojego wygodnego
pokoju w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Bolt, Hardy i Delacorte usiłowali
namówić go, żeby wybrał się dziś z nimi na statek, i szczerze mówiąc,
niczego bardziej nie pragnął. Ale miał do załatwienia sprawę niecierpiącą
zwłoki, a jeśli chodzi o poczucie obowiązku, mógł konkurować z kapitanem
Tristanem Hardym.
Nie miał jeszcze trzydziestki. Ci trzej mężczyźni byli starsi i bardziej
wpływowi. Obserwowanie, jak realizują kolejne przedsięwzięcia, budują
interesy i dziedzictwo, nie wspominając o bogactwie, wzbudzało w nim
niepokój. Czuł siłę ich ambicji; zderzała się z jego własną. W innych
okolicznościach skwapliwie skorzystałby z okazji, bo wiedział, że
przynajmniej dwaj mężczyźni są przyzwoici i pokonają każdą przeszkodę.
Ten trzeci był na wskroś dobrym człowiekiem, co należało do rzadkości na
tym świecie. Jednak on swoją przyszłość widział w Ameryce.
Jakie to dziwne, że oba kraje, do niedawna rządzone przez jedną
monarchię, tak bardzo się od siebie różniły. Tęsknił za swoim domem w
Nowym Jorku, za lasami i dzikimi wybrzeżami, gdzie człowiek bez pozycji
społecznej czy majątku może zbudować imperium, kierując się sprytem,
urokiem i wolą. A któż przewyższał go siłą woli?
Wojna zwykle wyzwalała człowieka z frywolnych impulsów i szybko
uczyła rzeczy ważnych. Umiał polować, budować, uprawiać rolę, uwodzić i
wygrywać w walce. Nauczył się też, że bez względu na to, jak bardzo walka
zahartuje mężczyznę, kobieta jest w stanie przepuścić męskie serce przez
maszynkę do mięsa.
I z tym wiązała się dzisiejsza sprawa.

Drogi Panie Woodley,


Przeprowadziłem z tuzin dyskretnych rozpytywań po Londynie, z dobrym
skutkiem. Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, że Amelia mogła
pojechać do Dover, ale nie wiem, dlaczego. Ja przebywam obecnie w
Londynie. Zbadam sprawę i napiszę, jak tylko się czegoś dowiem. Przywiozę
ją do domu.
Z poważaniem,
H. Cassidy

Woodley był bogaty i miał podstawy, żeby wierzyć w skuteczność


Cassidy’ego, bo sam jej doświadczył.
– Jest jak taran – brat Hugha w połowie pomstował, w połowie wyrażał
kiedyś swój podziw.
Jego brat zginął, został zabity na wojnie. Hugh przejął jego obowiązki po
powrocie do domu. Wynagrodzenie Woodleya miało być początkiem…
wszystkiego. Może więcej niż jednej drogi.
Zamierzał wysłać list do Woodleya po południu. A potem pojechać do
Dover. Porzucenie potraw Helgi choćby na jeden dzień, zdawało się
prawdziwym wyrzeczeniem. I choć zdrowy rozsądek i poczucie honoru
powstrzymywało Hugha od flirtów w miejscu, w którym nie zamierzał
zapuścić korzeni, niezaprzeczalnie milej było patrzeć w kryształowo-błękitne
oczy pani Locksley niż w oczy Delacorte’a.
Westchnął, sypnął piaskiem na list i zapieczętował go.
A potem zbiegł po schodach, upajając się wrażeniem, jakie pod jego dłonią
zostawiała przesuwająca się drewniana poręcz. Stanął jak wryty pod
olbrzymim żyrandolem w holu. W salonie pani Hardy i pani Durand
rozmawiały z, jak się zdawało, prawdziwym tłumem.
Rozpromienił się. Tu nigdy nie było nudno.
– Dot – wyszeptał, kiedy wyłoniła się z herbatą z kuchennych schodów. –
Kim są nowi goście?
– Będą mieszkać w aneksie! – Dot zagryzła wargę z przejęcia. – To lord
Vaughn z rodziną.
– Ooooch, kolejny lord. Ten powinien być w porządku.
Uśmiechnęli się do siebie z Dot i wyszedł na zewnątrz głównymi
drzwiami.
Ale wzmianka o aneksie kazała mu się zatrzymać.
Obrócił się, wiedziony impulsem, w jego stronę.
Delacorte pokazał jemu i Boltowi tunel, który łączył Wielki Pałac nad
Tamizą ze stajniami. Hugh miał pewność – choć było to zaledwie przeczucie,
coś, na co wskazywało to miejsce – że istnieje też tunel łączący aneks z
Wielkim Pałacem nad Tamizą. Biorąc pod uwagę jego historię, i wszystko
inne. Pomyślał, że rozejrzy się jeszcze raz, zanim wyśle list, i obszedł
budynek do miejsca z tyłu, gdzie znajdowała się otwarta pomywalnia i gdzie
naprawiano ściany.
Zamarł, kiedy wyczuł dym.
Dym cygar. I to nie śmierdzącego paskudztwa, jakie zwinąć i zapalić mógł
każdy. Był to dym dobrego tytoniu.
O tej porze nie powinno być tu nikogo.
Ostrożnie przeszedł za nowe deski do pomywalni i wsunął się za brezent.
W zapylonym półmroku, oparta o częściowo naprawioną ścianę, stała
najpiękniejsza dziewczyna, jaką w życiu widział.
Jej włosy wyglądały jak lśniący mahoń; upięte były wysoko w wyszukany
kok, jaki prawdopodobnie była w stanie uczesać jedynie pokojówka
prawdziwej damy. Kilka loków okalało jej twarz, odwróconą od niego w
trzech czwartych. Długa, blada szyja wystawała z jedwabnej sukni w
odcieniu starych róż.
Paliła cygaro.
Zauważyła go.
Jeśli nawet się przestraszyła, nie dała tego po sobie poznać.
Obróciła głowę nieśpiesznie i przeszyła go jasnymi oczami, srebrzystymi
niemal jak oczy kapitana Hardy’ego. Nos miała prosty jak ostrze, a wargi
pełne i miękkie jak poduszka, w kolorze kwiatów wiśni.
Zmierzyła go wzrokiem. Zwracając uwagę na ubranie, budowę i twarz.
Wyciągając wnioski jak wszyscy inni na temat jego pochodzenia, pieniędzy, i
tak dalej.
Na jej twarzy malowało się lekkie rozbawienie, być może nawet
zadowolenie. Ale zauważył, że źrenice jej się rozszerzyły. Doskonale zdawał
sobie sprawę z tego świdrującego spojrzenia. Była to jedna z rzeczy, na którą
nie miał wpływu. Hugh Cassidy pochodził z jednej z biedniejszych rodzin w
Nowym Jorku, ale był świadomy swojego uroku. Kobietom na jego widok
rozszerzały się źrenice, odkąd skończył dziesięć lat.
– Może się pan gapić. Wszyscy to robią. – Jej głos był cichy i zaskakująco
szorstki, choć aksamitny. Cyniczny.
On, z jakiegoś powodu, nie był w stanie się jeszcze odezwać.
– Jestem lady Lillias Vaughn – dodała. Powiedziała to tak, jakby powinien
wiedzieć, co to oznacza. – Mój ojciec jest earlem – dodała, jakby chciała go
ponaglić.
– Ach, rozumiem. Jestem Hugh Cassidy.
Przez chwilę panowała cisza.
– Nie ukłoni się pan córce earla, panie Cassidy? – Zdawało się, że bawi ją
to bardziej niż cokolwiek innego.
Uznała, że można się nim zabawić.
– Po cóż marnować choć sekundę, skoro mogę podziwiać panią
wyprostowany?
Jej twarz drgnęła. Oczy otworzyły się szerzej, kiedy ponownie go oceniała.
Przyglądała mu się w milczeniu. Jej wargi lekko się uniosły.
– Amerykanin?
– Cóż, owszem. Zauważyłem, że Anglicy bardzo lubią oznajmiać, czy
uważają, że ktoś jest Amerykaninem, czy nie. Podobnie jak dziecko
odgadujące kolory i kształty.
Lillias Vaughn zamrugała.
Hugh pozwolił sobie wtedy na to, by szybko zmierzyć ją od stóp do głów,
płynniej i bardziej wprawnie niż wcześniej zrobiła to ona, i pasmo mięśni
jego brzucha lekko się naprężyło. Jej kształty zdawały się stworzone do tego,
by pozbawiać mężczyzn tchu.
Dostrzegła to.
I pojawiło się w niej jakieś pełne uniesienia wyczekiwanie.
Podszedł do niej powoli, powoli. Jakby mogła przestraszyć się i uciec jak
łania.
Nie poruszyła się wcale. Jedynie lekko zadarła brodę.
W końcu znalazł się na tyle blisko, żeby poczuć zapach mydła emanujący
od jej ciała, kwiatowy, francuski i wykwintny. Zobaczyć jej rozszerzone
źrenice, i to, jak jej oddech, teraz płytszy, porusza cienkimi lokami przy
skroniach. Gdyby chciał, mógł pokonać tych kilka dzielących ich
centymetrów i położyć wargi na jej wargach.
Wyciągnął rękę i wyjął cygaro z jej palców, rzucił je na ziemię i zmiażdżył
obcasem.
– Wejdź do środka, dziewczynko – odezwał się cicho. – Ja idę
poinformować twojego ojca, że paliłaś cygaro. To wcale nie jest tak
odważne, jak ci się wydaje. Nie masz pojęcia, czym jest odwaga.
I wyszedł tak, jak przyszedł.
Ciotkę Lizzie zakwaterowano w jednym z wygodnych pokojów Wielkiego
Pałacu nad Tamizą. Najstarsza córka Vaughnów została odnaleziona i surowo
zbesztana – cygaro! Angelique przewróciła oczami. Pan Cassidy wziął jej
ojca na stronę i przekazał mu to z żalem, jak mężczyzna mężczyźnie, a
dziewczyna została sprowadzona i surowo ukarana.
Członków wyczerpanej rodziny ulokowano w apartamencie, nakarmiono,
napojono herbatą, ogrzano przy kominku, i gdy Angelique i Delilah
zatrzymały się, by do nich zajrzeć, na ich twarzach gościł lekki rozmarzony
uśmiech, nawet na twarzy Lillias, która, według wszelkich znaków na niebie i
ziemi, zwiastowała nie lada kłopoty. Każdy czasem potrzebował odciążenia,
choćby na godzinę czy dwie.
Cóż za wyczerpujący, niemniej w pełni satysfakcjonujący dzień.
Angelique po raz kolejny wyszła podziwiać miejsce, w którym kiedyś w
kawałku ziemi pomiędzy Wielkim Pałacem nad Tamizą i aneksem, tkwiło
uschłe, nagie drzewo. Zastąpiła je rabata z bujną zielenią, z sercem i
mozołem obsadzona roślinami wybranymi ze względu na piękno i zdolności
przetrwania, i okolona ogrodzeniem z kutego żelaza w nadziei, że oceaniczna
bryza nie wyrwie roślin z korzeniami i nie zmiecie z powierzchni ziemi.
Jedyną nieodpowiednią sadzonką była mała jabłonka wybrana na cześć matki
Luciena; to miejsce nie było dla niej najlepsze. W obrębie żelaznego
ogrodzenia znajdowała się niewielka kamienna alejka. Prowadziła do
niespodzianki, jaką Angelique miała dla Luciena – ona także przyszła dzisiaj.
Więc czekała, w smagającym wietrze, z pelisą trzepoczącą wokół kostek,
aż jej ukochany wróci do domu.
Słońce muskało gargulce pilnujące Wielkiego Pałacu nad Tamizą, gdy
trzej mężczyźni pojawili się w zasięgu wzroku – dwóch bardzo wysokich i
jeden niski.
Powstrzymała się z całych sił, żeby nie chwycić spódnicy i nie pobiec do
Luciena jak mała dziewczynka.
Kiedy znajdował się trzy metry od niej i widziała jego uśmiech,
uświadomiła sobie, że może czuć, na co tylko ma ochotę i to okazywać, więc
pobiegła.
Porwał ją w ramiona.
Delacorte i kapitan Hardy uśmiechnęli się do nich i zostawili ich samych,
pchnięciem otwierając drzwi pensjonatu i znikając w jego miłym cieple.
Lucien postawił ją z powrotem na ziemi i pocałował, jakby wracał z
wojny, a któżby przejmował się chłodem od oceanu, gdy jest w ten sposób
całowany?
– Chcę ci coś pokazać – wyszeptała. Chwyciła go za rękę i zaprowadziła
do zielonego ogródka, i przekręciła klucz w żelaznej furtce.
Wewnątrz na skromnej ławce, którą zdobyła za bezcen, znajdowała się
mała tabliczka z napisem:

OGRÓD HELENE DURAND

Wydał z siebie krótki, zdumiony śmiech i usiadł ciężko na ławce.


Nieważne, że park był wielkości mniej więcej czterech zszytych koców
piknikowych. Cudem było to, że coś w nim w ogóle rosło. Cudem było, że
byli właścicielami dwóch budynków. Cudem było to, że znajdowała się w
objęciach mężczyzny, w którym, jak twierdziła kiedyś elita, płynęła diabelska
krew.
– Och, moja kochana – powiedział w końcu.
Posadził ją sobie na kolanach i ukrył twarz w jej włosach, i siedzieli tak,
przytuleni do siebie. Była zachwycona tym, że jest w stanie go wzruszyć.
Przez chwilę upajali się bliskością.
– Ciotka Lizzie dziś przyjechała.
Na chwilę zapadła cisza.
– Och, coś takiego? Energiczna kobieta. Lubię energiczne kobiety. –
Pośpiesznie dodał: – Nie masz mi za złe, że do niej napisałem?
Roześmiała się. Nie zamierzała znów się rozpłakać.
– Jest cudowna i bardzo jej się tu podoba, i przypuszczam, że ty też jej się
spodobasz.
– Zawsze podobam się kobietom, trzeba tylko odpowiedniej ilości czasu.
Szturchnęła go. A potem westchnęła z zadowoleniem.
– Nie wiem, jak ci dziękować, Lucien.
– Nie masz za co. Gdybyś tylko wiedziała, jakim darem jest dla mnie to, że
mogę cię uszczęśliwiać, Angelique.
Nie mogła uwierzyć, że naprawdę dopisało jej tak wielkie szczęście, że
mogła wyjść za mężczyznę, który mówi takie rzeczy.
– Jeżeli chcesz, możemy pojechać do Devonshire i odwiedzić resztę twojej
rodziny. Mam tam dom. O ile jeszcze się nie rozpada, może nadawałby się na
wiejski pensjonat.
– Może kiedyś – wymruczała zadowolona.
– Ja też coś dla ciebie mam.
Wyciągnął aniołka z kieszeni, w której schował go, starannie owiniętego w
kawałki gazet i chusteczkę.
– To prezent dla ciebie od mojego brata. Przyniósł go dziś rano na statek.
Roześmiała się lekko.
– Lucien… ja… – Nie mogła mówić.
Dotknęła twarzy aniołka, jego delikatnych skrzydeł. Pomyślała o Robercie
szukającym rodziny i jego wrażliwym sercu, które nie zostało jeszcze
złamane ani zamienione w kamień przez ojca i matkę. Łzy znów napłynęły
jej do oczu. A skoro ona tak cię czuła, wyobrażała sobie, jak musi czuć się
Lucien.
Sytuacja była skomplikowana.
Bez względu na wszystko, poradzą sobie.
Spojrzała w górę, w jego twarz. Ciemniejszą teraz, gdy słońce zaszło już
niemal zupełnie.
– Więc ty też miałeś interesujący dzień – podsumowała rzeczowo.
Roześmiał się krótko, a potem westchnął, ale było to westchnienie
mężczyzny spełnionego.
– Opowiem ci w domu.
Odchyliła głowę.
– Och… – Westchnęła. – Lucien! Spójrz!
Widoczna wyraźnie na tle ciemnego nieba jabłonka, którą posadzili na
cześć matki Luciena, dumnie prezentowała jeden biały kwiat.
– Podobny do ciebie. Piękność kwitnąca tu, w porcie, choć to
nieprawdopodobne – powiedział.
Pokręciła głową i się uśmiechnęła.
– Jest jak pierwsza gwiazda, którą widzisz w nocy – odparła łagodnie. –
Może powinniśmy wypowiedzieć życzenie.
Delikatnie dotknął kwiatu.
– Nie wiedziałbym, czego sobie życzyć. – Roześmiał się z ubolewaniem. –
Mam wszystko, czego pragnę.
– Może powinieneś życzyć sobie, żeby twoja żona pocałowała cię w
ciemności pod kwiatem jabłoni, zanim wrócimy do domu.
A ponieważ drzewo z całą pewnością było czarodziejskie, życzenie
natychmiast się spełniło.
Podziękowania
Podziękowania dla…
…mojej znakomitej, wnikliwej, wyrozumiałej redaktorki, May Chen, i
super agentki Kayleigh Webb, oraz całego wspaniałego zespołu Avon za
cierpliwość, uprzejmość i elastyczność.
…niezliczonej ilości cudownych koleżanek pisarek, czytelników, przyjaciół
i kolegów, którzy wyciągnęli pomocną dłoń i wkroczyli do akcji w czasie
wielkiego pożaru w Kalifornii – Dabney Grinnan, Pam Jaffie, Julii Quinn,
Grace Burrowes, Patty Hansen-Judd i Gerry’ego Judda, Josh Morgon, Pam
Rosenthal, Meg Tilly, Melissy Phillips i wielu, wielu innych, za ich hojność,
serdeczną przyjaźń, czas, energię i opiekę, i za to, że dzięki nim mogłam nie
tylko dokończyć pisanie ukochanej książki, ale wyobrazić sobie i zacząć
odbudowywać życie po pożarze. To znaczy więcej niż jestem w stanie wyrazić
słowami.
Mogłabym wymienić wszystkich, których dobre słowa i propozycje
podnosiły mnie na duchu w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Nigdy tego nie
zapomnę i od tej pory będę patrzeć na życie przez pryzmat wdzięczności.
Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła się odwdzięczyć. Niech wasza dobroć
wróci do was z nawiązką.
…mojego agenta, Stevemu Axelrodowi i jego wspaniałego zespołu, Lori
Antonson i Elsie Turoci.
Specjalne podziękowania dla mojego genialnego siostrzeńca, Sama, za
heroiczne, jedenastogodzinne odzyskiwanie beznadziejnie uszkodzonego pliku
Word!
Przypisy
[1] Fragment wiersza Kubla Chan, Samuel Taylor Coleridge, tłum.
Stanisław Kryński (Angielscy „Poeci Jezior” – W. Wordsworth, S.T.
Coleridge, R. Southey. Wybrał, przełożył, wstępem i objaśnieniami opatrzył
Stanisław Kryński. Wrocław 1963. Ossolineum. Biblioteka Narodowa . Seria
II, Nr 143).
[2] Tamże.
[3] George Gordon Byron, Gdy stąpa piękna, tłum. Stanisław Barańczak.
Table of Contents
Tytułowa
Redakcyjna
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
Epilog
Podziękowania
Przypisy

You might also like