Professional Documents
Culture Documents
© Tony Marturano/Shutterstock
Tytuł oryginału
Angel in a Devil’s Arms
ISBN 978-83-241-7338-9
Lucien nie był w stanie doszukać się właściwie żadnej skazy w tym pokoju.
Choć próbował.
Żywy ogień w kominku ogrzewał każdy zakątek. Najmniejszy paproch czy
choćby cień zmarszczki nie szpecił niebiesko-białej pikowanej narzuty,
ukoronowanej dwiema kuszącymi, mięsistymi białymi poduszkami. Blask
słońca odbijał się od nieskazitelnego, lśniącego zgrabnego drewnianego
biurka naprzeciw łóżka; w biało-niebieskim porcelanowym wazonie
ustawionym w jego prawym rogu stał bukiet kwiatów, a po lewej stronie
leżało małe palisandrowe pudełko z papeterią, zapewne po to, aby goście
mogli napisać listy do przyjaciół i krewnych, wychwalając zalety pensjonatu
przy porcie.
Gdy tak patrzył na biurko, wspomnienia zalały go niczym pomyje wylane
przez okno z wyższego piętra. Wspomnienie innych kwiatów w innym
pokoju. Pudełka z pozytywką, od którego twarz jego matki promieniała jak
słońce.
I listu, który zabił w niej to światło na zawsze.
Lucien był świadkiem obu tych chwil. Książę był obecny tylko przy
pierwszej. Tchórz.
Lucien w żadnym razie nie był tchórzem. Dowiódł sobie tego niejeden raz.
Był wytrzymały, uodporniony, a jego pewność siebie – ugruntowana,
ukształtowana jak mięsień czy blizna, w ciągu okrutnej, satysfakcjonującej,
owocnej dekady. Zgromadził własne bogactwo, a potem stracił je na skutek
spekulacji, ale nauczony doświadczeniem, odbudował. W wieku trzydziestu
trzech lat wiedział już, że całkiem niespodziewanie może przydarzyć się
wszystko – piraci, choroby, sztormy, bogactwo, kochanki i wrzucenie nocą
do Tamizy.
Ale nadal nie mieściło mu się w głowie, że radosny, uśmiechnięty
mężczyzna, który podarował jego matce pudełko z pozytywką to ten sam,
który napisał ten list. Ten pierwszy nosił go na plecach, gdy miał trzy latka,
płacił za naukę w Eton, gdy miał trzynaście, kupił mu zegarek, kiedy
skończył piętnaście, ponieważ „mężczyzna musi mieć zegarek”, po
siedemnastych urodzinach wciągnął do klubu White’a, a gdy był malutki,
wywiózł do wiejskiej posiadłości, gdzie jego matka radośnie upychała kwiaty
w każdym wazonie.
Ten drugi mężczyzna odciął się od nich paroma słowami nagryzmolonymi
na kartce papieru. Pozbył się ich jak pomyj.
Teraz miał odpowiednią żonę i odpowiedniego syna i dziedzica.
Zasadniczo, to właśnie było podstawowym obowiązkiem księcia.
W chwilach szczerości z samym sobą Lucien podejrzewał, że niemożność
zrozumienia tej sytuacji wynika raczej z niechęci, żeby ją zrozumieć.
Wzbierała w nim zimna, cicha furia, gdy tylko jego myśli dotykały tej
kwestii. A furia na ogół go zaślepiała.
Kiedy wreszcie czuł satysfakcję z tego, że jest mężczyzną, jakim jego
ojciec nigdy nie mógłby być – z tego, że jest mężczyzną, jakim sam chciał się
stać – zainwestował w towar płynący do Anglii. Sam wyruszył do domu
przed nim. Bo jego prawdziwym domem była Anglia. Minęła dekada.
Nadeszła pora.
Zamierzał zdobyć odpowiedzi na wszystkie pytania. Zamierzał upomnieć
się o sprawiedliwość, i nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jakiej
dokona, zamierzał odzyskać pozytywkę matki.
Zrobił krok do przodu i powoli, niemal niepewnie, podniósł wieko małego
pudełka z papeterią, jakby spodziewał się, że zagra Mozarta, jak matczyna
pozytywka. W środku znalazł papier, atrament, piasek, wszystko, czego
potrzebował, żeby spisać swoje wspomnienia, gdyby zechciał. Uśmiechnął
się, spięty. Mógłby je zatytułować… O! Wieczny bękart.
Być może, gdyby nie powiódł mu się plan otwarcia kasyna, choć
niepowodzenie było wizją niedorzeczną – od dziesięciu lat zawsze udawało
mu się osiągnąć to, co sobie postanowił – naprawdę je spisze. Zamierzał
zrobić wszystko, żeby nie ziściło się to, co wiele lat temu postanowili sobie
ojciec i księżna: wymazać ze swojego życia Luciena i Helene Durand.
Energicznym ruchem zamknął pudełko i usiadł na brzegu łóżka, żeby
sprawdzić, czy jest wygodne.
Było.
Później postanowił sprawdzić miękkość poduszki. Oparł się i pozwolił,
żeby głowa się w niej zanurzyła.
Zaraz potem obudził się nagle z pozbawionej marzeń sennych drzemki.
Odwrócił głowę i zaskoczony zauważył, że przez okno w pokoju widać
skrawek nocy, dach i fragment księżyca w nowiu.
Poszukał w kieszeni swojego złotego zegarka i stwierdził, że pora kolacji
już minęła.
– Niech mnie – wymruczał. Łóżko było najwyraźniej czarodziejskie. Gdy
spał na sienniku zbyt mocno zbitym, a poduszka nie była miękka jak puch,
miewał sny mroczne jak słone wody oceanu, i bezradnie przewracał się w
ciemności z boku na bok, wysilając się, żeby odnaleźć drogę na jawę.
Punkt dla pani Breedlove i pani Hardy.
Przez chwilę leżał nieruchomo, oswajając się z tym, jak będzie się czuł,
budząc się w Wielkim Pałacu nad Tamizą. Nasłuchując, pomyślał o czasach,
gdy budził się na pryczy, na brudnej podłodze, na materacach wypchanych
zarobaczoną słomą. Odtąd zamierzał sypiać wyłącznie w najlepszych
warunkach.
Poruszył się i coś zachrzęściło w jego kieszeni. Wyłowił to.
A, tak. Lista zasad dla mieszkańców Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
Pokojówka o oczach wielkich jak spodki drżącą dłonią wcisnęła mu do ręki
tę zapisaną kartkę, kiedy już przyprowadziła go do pokoju. Jej twarz
wyrażała w równych proporcjach radość i przerażenie, co nie było dla niego
niczym nowym.
Już miał zmiąć kartkę i wytężyć nadwerężoną rękę, żeby wrzucić listę do
ognia. Ale stwierdził, że chętnie się pośmieje. Przeczytał ją.
Wróciła do Delilah.
I usiadła ostrożnie na kanapie. Miała wrażenie, że całe jej ciało leciutko
rezonuje, jak struna, na której ktoś brzdąknął. Złapała się na tym, że chce
posiedzieć z tym odczuciem. Nie miała jeszcze ochoty wydawać z siebie
innego dźwięku.
– Cóż, słyszałam, jak się śmiał – wymruczała Delilah. – Zatem… dobrze
poszło?
Biedna Delilah, ze zdenerwowania przebierała drutami dwa razy szybciej
niż zwykle. Pożałuje tych drobnych oczek, gdy przyjdzie jej później je pruć.
Angelique zastanawiała się, czy żałowała którejś z rzeczy powiedzianej
lordowi Boltowi. Ale było już za późno. Coś się zaczęło.
Jak to się stało, że zapomniała, jaka jest różnica pomiędzy życiem z
namiętnością a życiem bez niej? Taka, jak pomiędzy życiem wśród muzyki, a
życiem jej pozbawionym.
– Rzeczywiście się roześmiał – odparła w końcu.
– Czy to znaczy, że dobrze poszło?
Zastanawiała się, jak odpowiedzieć.
– Wydaje mi się, że będziemy w stanie przetrwać pokojowo jego pobyt
pod tym dachem.
4
Lucienowi, prawie jak samemu Lucyferowi, nie obce były nagłe eksmisje i
nagłe zmiany atmosfery. Z biednego podrzutka do ukochanego dziecka. Z
ukochanego dziecka do pariasa. Z suchego lądu do Tamizy. I tak dalej.
A teraz – po prawdzie, bardziej z ciekawości niż czegokolwiek innego –
znalazł się znów w miejscu, które zdawało mu się odpowiednikiem Tamizy.
Lub inaczej mówiąc, w niewielkim pokoju wydzielonym dla mężczyzn na
sprawy, w których kobiety najwyraźniej nie chciały uczestniczyć, gdzie z
całą pewnością znaleźć się nie chciał.
Nie chciał się tu znaleźć, ale był ciekawy.
Ta ciekawość dotyczyła pani Breedlove.
Dekadę temu, w dniu, kiedy w końcu był w stanie wspiąć się po drabinie
na pokład statku, który go uratował, brodę miał tak długą, że mógł ją ścisnąć
w dłoni, a na żebrach mógł prawie brzdąkać jak na prętach krat więziennej
celi. Słoneczne światło raniło mu skórę i oczy niczym ostrza. Odchylił głowę,
obserwując srebrną mewę, która przecinała błękitne niebo; kiedy zamknął
oczy, nadal widział jej kontury na tle rozmytego złota, odciśnięte pod jego
powiekami. Może właśnie wtedy pojął, że sam fakt życia jest czymś
wspaniałym. Być może niczego więcej już nie potrzeba.
Obserwując, jak Angelique Breedlove oddala się, przypomniał sobie tę
chwilę. Czuł, że zapisała mu się pod powiekami. Cudownie irytująca.
Kobieta taka jak ona sprawiała, że mężczyzna cieszył się samym faktem
istnienia.
Nie planował tego rodzaju dekoncentracji, jaki wiąże się kampanią
uwodzenia. Ale na to zawsze był w stanie znaleźć miejsce w swoim napiętym
planie zemsty.
Pan Cassidy, Delacorte i lord Bolt zajęli trzy różne kąty w pokoju dla
dżentelmenów i zdawało się, że nikomu nie przychodzi do głowy, jak zagaić
rozmowę, czemu z pewnością winien był Lucien.
Nie zamierzał zbytnio się tym przejmować.
Podejrzliwie spoglądał na Delacorte’a, który przywodził mu na myśl
spaniela jego przyjaciela, przy pierwszej lepszej okazji skłonnego chapnąć go
w łydkę. Lucien zawsze musiał ostrożnie wciskać obutą stopę w mostek psa,
a ten pazurami drapał podłogę w próżnej nadziei wyproszenia jakiegoś
smakołyka. Nadal widział te psie oczy lśniące w szaleńczej radości, zaciętej
desperacji.
Rozejrzał się po pokoju. Brązowo-beżowe dywany miały wzór
ornamentów, rolę zasłonami pełniły wielkie tafle aksamitu w kolorze tytoniu,
a obszerne skórzane fotele stały przy stolikach z podniszczonego drewna, na
których mężczyźni mogli kłaść obute nogi. Na miłość boską.
– One naprawdę uważają nas za proste stworzenia, czyż nie?
Nie zorientował się, że wypowiedział to na głos, dopóki nie usłyszał w
pokoju echa tych słów.
– Ma pan na myśli kobiety? – spytał Cassidy, dowodząc, że przynajmniej
on nie jest prostym stworzeniem.
– To znaczy… czy one myślą, że kolory źle na nas wpływają? – odezwał
się Lucien z ponurym rozbawieniem. – Okażą się zbyt pobudzające?
Sprowokują nas do pojedynków, okładania się pięściami i używania
przekleństw?
Cassidy roześmiał się cicho.
– Prawdę mówiąc, ja lubię brąz. Ziemia, nawóz, kolba strzelby, moja
ukochana klacz. Wszystko w brązach. Wspaniałe rzeczy.
– Miałem marokańską kochankę o oczach barwy najpiękniejszego
czekoladowego brązu – rozmarzył się Lucien.
Delacorte i Cassidy znieruchomieli. Wpatrywali się w niego, jakby ta
marokańska kochanka powolnym krokiem weszła naga do pokoju i
wyciągnęła się na kanapie.
– Ach. Rozumiem, że panowie nie gustują w kochankach – odezwał się
Lucien ze skruchą. Zaciągnął się dymem z cygara. – Najmocniej
przepraszam.
– Nie ma za co, lordzie Bolt – odparł uprzejmie Delacorte, jakby Lucien po
cichu puścił bąka. Jakby to mogło przydarzyć się każdemu.
Lucien, na nieszczęście, wywołał konsternację, i zanosiło się na to, że
niezręczna cisza będzie trwać tak długo, jak długo będą palić.
Zajął się przyglądaniem swoim towarzyszom przez dymną zasłonę.
Młody i przystojny nieco szorstką urodą Cassidy miał dość przenikliwie
błękitne oczy. Jego wargi uśmiechały się z łatwością, ale w ułożeniu jego
szczęki widać było pewne zacięcie i swoistą… tłumioną niecierpliwość.
Jakby nosił w sobie palącą tajemniczą ambicję albo cel. Z grubsza tak
właśnie wyglądali wszyscy zdeterminowani mężczyźni. Lucien widział kogoś
takiego w swoim lustrzanym odbiciu. Cassidy coś skrywał, Lucien był tego
pewien. Nie był natomiast pewien, czy ciekawi go, co to takiego.
– Może to nie dlatego, że uważają nas za prostych – odezwał się nagle
Delacorte sprawiając, że dwaj mężczyźni odwrócili się gwałtownie w jego
stronę. – Może raczej podchodzą do nas jak do zwierzaka. Z troską. Są
przekonane, że nie umiemy sami się o siebie zatroszczyć, więc ułatwiają nam
zadanie, rozumieją panowie. Miałem niewidomą ciotkę. Zrobiliśmy tak w jej
domu. Zadbaliśmy o to, żeby nie miała się o co potknąć ani czego zbić.
Zatroszczyliśmy się, żeby mogła swobodnie się poruszać. Zdaniem kobiet
jesteśmy jak moja ślepa ciotka.
Lucien i Cassidy parsknęli śmiechem, a twarz Delacorte’a promieniała ze
szczęścia.
Lucien przeszył Delacorte’a ostrzegawczym spojrzeniem, trzymając stopę
w gotowości na wypadek, gdyby ogarnął go zbytni entuzjazm i wyrwał się,
żeby jeszcze raz przejrzeć się w jego guzikach albo poklepać go radośnie po
plecach, czy ryknąć „ho! ho!”, czy też zrobić inną rzecz z tych, które
Delacorte, zdaniem Luciena, z pewnością miał w repertuarze.
– To absolutnie nie z braku szacunku do pańskiej ciotki, Delacorte – dodał
pośpiesznie pan Cassidy.
– Ależ, rozumie się. – Delacorte machnął cygarem z pobłażaniem,
emanując dobrodusznością. – Miała wspaniałe poczucie humoru. Ale
Czarnulka i Złotko są dobre i troskliwe i zdaje mi się, że chyba nigdy nie
zechcę stąd wyjechać.
– Czarnulka… – powtórzył powoli Lucien z figlarnym, rozbawionym
niedowierzaniem. – …i Złotko.
– Och, nigdy bym się tak do nich nie zwrócił, naturalnie. Nie zniósłbym
ich rozczarowania, gdyby usłyszały, że tak je nazywam. Nie powiecie im,
panowie? – Delacorte spojrzał na niego błagalnie. Jego oczy miały dość
przyjemny odcień zamglonego błękitu. Można by powiedzieć, że są oczami
marzyciela, gdyby nie były osadzone w dorodnej, miłej twarzy Delacorte’a
wieńczącej ciało przypominające tułów walijskiego kuca. Włosy sterczały
mu nad uszami, przez co kojarzył się nieco z rudą wiewiórką.
– Nie śmiałbym nigdy w życiu – zapewnił Lucien, co było kłamstwem.
Gdyby nadarzyła się strategiczna okazja, na pewno poinformowałby samą
panią Breedlove, że przezywają ją „Złotkiem” tylko po to, żeby obserwować
fascynującą zmianę jej wyrazu twarzy.
– Wiem, że dawna lady Derring jest obecnie żoną kapitana Hardy’ego. A
co panom wiadomo na temat pani Breedlove?
Nie widział powodu, żeby poruszyć ten temat w subtelny sposób. Jak jej
powiedział, życie jest krótkie. Chciał informacji.
– Jest niezwykle miła – oznajmił stanowczo Delacorte. – Człowiek się
budzi i ma wrażenie, że każdego dnia świeci słońce, pod ich skrzydłami tutaj.
– Jest inteligentna i dowcipna, zachowuje się w każdym calu szlachetnie i
stosownie – dodał pan Cassidy.
Lucien zmierzył Cassidy’ego przelotnym, podejrzliwym spojrzeniem.
Cassidy z pewnością miał też inne myśli na jej temat, którymi jednak nie
zamierzał się podzielić. Ale czy prawdziwy mężczyzna mógł ich nie mieć?
Lucien był święcie przekonany, że pani Breedlove doskonale wie, jak
zachowywać się niestosownie. Poruszała się tak, jakby poznała rozkosze
życia, łóżkowe i nie tylko.
Jakże rozkosznie byłoby uczyć ją niestosownego zachowania, gdyby
jednak prawda okazała się inna.
Pan Cassidy niespokojnie przestąpił z nogi na nogę, jakby miał ochotę
baraszkować w lesie czy zajmować się czymś innym, czym zajmowali się
Amerykanie, odkąd wyzwolili się z tłamszących szpon Anglii.
– A gdzie jest pan Breedlove?
– Ona jest wdową – odparł ponuro Delacorte.
Lucien skinął głową w milczeniu. Robiło się coraz ciekawiej.
– Pewnie panowie zauważyli, że obie panie są piękne – rzucił od
niechcenia.
Cassidy uśmiechnął się po chwili powoli, z ubolewaniem. Co było
milczącym potwierdzeniem faktu, że samce wszystkich gatunków, bez
względu na to, jak groźne, zdane są na łaskę piękna.
I nie powiedział nic więcej.
Możliwe, że polubi Cassidy’ego.
– Ma pan żonę, lordzie Bolt? – odważył się spytać Delacorte.
Lucien wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
– Dobry Boże, a co miałbym z nią robić?
Wszyscy się roześmieli.
A gdy już przestali się śmiać, Delacorte odkaszlnął.
– A ja mam nadzieję, że znajdę sobie żonę.
– Ależ oczywiście – odparł Lucien. Wypuścił leniwy pierścień dymu. –
Przyda się panu.
– Nabrałbym przy niej ogłady.
– To właśnie miałem na myśli – powiedział Lucien.
Nagle przypomniał sobie minę pani Breedlove i jej rozdzielające się w
powietrzu pięści. Poczuł, że mimowolnie zaciska zęby. Co za zuchwałość,
żeby tak go pouczać.
A jednak odczuwał niepokój, bo jej słowa poruszyły jego sumienie. Jego
dociekliwe pragnienie prawdy dopytywało uparcie: czy ona miała rację?
Może stał się mężczyzną, który nie jest już w stanie zauważać dobra w
innych. Który nie umie już odpowiadać dobrocią na dobroć. Nieco zbyt
lekceważącym. Zbyt podobnym do ojca.
Ta myśl go zmartwiła.
– Zdziwi się pan, czego chcą kobiety, panie Delacorte – dodał. Bardziej
pojednawczo.
– Pana, jak mniemam – odparł ze smutkiem Delacorte.
– Na ogół – przyznał ogólnikowo Bolt. Ze współczuciem. – Ale na pewno
spotka pan kobietę, która nie będzie widziała świata poza panem.
Wierzył w to? Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zaznał w
życiu miłości, ale była nierozerwalnie związana ze zniszczeniem. Nie wysilił
się nawet, żeby wyobrazić sobie zwykłe życie; nadal czuł się nieco zdany na
łaskę losu, który przegonił go po świecie. Wrócił z misją. Odetchnie, gdy ją
wypełni. Ale co dalej, jeszcze się nad tym nie zastanawiał.
Jednak wywołał uśmiech na twarzy Delacorte’a.
– A co z pańską kochanką? – Delacorte zdawał się rozkoszować
możliwością użycia tak kontrowersyjnego słowa.
– Zostawiła mnie i wyszła za bogatszego ode mnie w tamtych czasach.
Właściwie nie mam jej tego za złe.
Jakimś sposobem znów wywołał kompletną, pełną konsternacji ciszę.
– Czy pan… za nią tęskni? – odważył się spytać Delacorte.
Lucien przeszył go długim zbolałym spojrzeniem. Męska cierpliwość
miała swoje granice.
– Na litość boską, Delacorte. Z jakiego powodu bierze mnie pan za
mężczyznę sentymentalnego?
Delacorte wyraźnie się speszył.
– Po prostu zdaje mi się, że smutno jest, gdy ktoś odchodzi.
Ma dobre serce, uprzedziła go pani Breedlove.
Lucien od lat nie czuł się zawstydzony.
– W istocie – odparł krótko. – To smutna rzecz.
Uświadomił sobie, że bardzo nie lubi myśleć o tym, że ludzie odchodzą.
– Ale nie – dodał. – Nie nawiedzają mnie wspomnienia. Dziękuję za
pańską troskę.
Delacorte kiwnął głową.
– Podoba mi pański dobór słów, lordzie Bolt. Nawiedzają – zacytował
teatralnie, jakby deklamował Byrona.
– A co pana sprowadza do Londynu, panie Cassidy? – spytał Bolt.
Cassidy wziął głęboki oddech i westchnął. Zadawało się, że waży słowa,
co lekko zaintrygowało Luciena.
– Szukam kobiety. Mogą panowie się śmiać. To swego rodzaju… zadanie.
Ze względu na tę kobietę nie wolno mi wyjawić nic ponadto.
– Oczywiście – odezwał się poważnym tonem Lucien. – Chyba rozumiem.
– Wyfrunęła z klatki, zgadza się? – Delacorte zarechotał.
Lucien się roześmiał.
Cassidy spojrzał gniewnie.
Znów zapadła cisza.
Stanie tu z tymi dwoma okazało się bardziej interesujące, niż Lucien
przypuszczał.
Zastanawiał się, co robią w tej chwili kobiety z pensjonatu. Rozeszły się
do swoich pokojów, żeby czytać, śmiać się, rozmawiać o mężczyznach?
Wyobraził sobie panią Breedlove rozpuszczającą włosy. Wyobraził sobie
złociste fale na białej poduszce.
Z zamyślenia wyrwał go gromki głos Delacorte’a. Lucien podejrzewał, że
Delacorte miał w zwyczaju takie zachowanie.
– Lordzie Bolt… nurtuje nas pewna sprawa… to znaczy, pana Cassidy’ego
i mnie… jeśli możemy być na tyle zuchwali…
Lucien westchnął.
– Tak, panie Delacorte. Prawie wszystko, co pan o mnie czytał jest
prawdą.
Cassidy gwizdnął, przeciągle i cicho. Drocząc się z nim.
A Delacorte zdawał się nie mieć nic do powiedzenia. W każdym razie,
sensownego.
– To było dekadę temu. Jak panowie widzą, teraz jestem dorosłym
mężczyzną. Czy wyglądam, jakbym zamierzał galopować na koniu po Bond
Street? Wyzwać mężczyznę na pojedynek? Urządzać absurdalne zakłady?
Żaden z nich nie kwapił się, żeby odpowiedzieć: nie.
– Obchodzi mnie tylko zemsta, do całej reszty nie mam w tej chwili głowy.
Ta odpowiedź nie była obliczona na to, żeby ktokolwiek poczuł się lepiej.
Lucien nigdy nie zaprzątał sobie głowy staraniem o to, żeby ktokolwiek
poczuł się lepiej.
– Nigdy w myślach nie kwestionowałem pańskiego charakteru, wie pan.
Na pewno jest pan człowiekiem godnym zaufania, skoro pani Hardy i pani
Breedlove tak uznały. Tacy wspaniali ludzie przekraczają ten próg.
Uśmiechnął się szeroko.
– Bardzo mi ulżyło, Delacorte.
– Gdzie pan wylądował po tym, jak znalazł się pan w rzece, lordzie Bolt? –
dopytywał Delacorte.
– W Chinach.
– Prądy tam pana zaniosły, co? Ha, ha!
Lucien spojrzał na niego, nie kryjąc zniecierpliwienia.
– Wyłowił mnie statek. Nauczyłem się wszystkiego na temat żaglowców,
importu i eksportu. I walki. Dorobiłem się. – Kończył dopalać cygaro.
– Coś takiego! Ja sprowadzam medykamenty z Chin. Sprzedaję je do
aptek.
Bolt znieruchomiał i przyjrzał mu się badawczo. To było interesujące.
– O jakich medykamentach pan mówi, Delacorte?
– Och, niektóre to szalbierstwo, wie pan. Nie wyleczyłyby nawet pryszcza.
A niektóre to prawdziwe jaja. A także oczy, kopyta, rogi, nozdrza, ogony i co
nie tylko. Zmielone, wymieszane z tym i owym. Większość składa się z ziół,
więc można je pić w postaci herbatki. Niektóre działają cuda. Sam próbuję
mojego towaru i wiem, co sprzedaję, i mam klientów na całym świecie.
Trudno znaleźć żonę, kiedy tak dużo się podróżuje – podsumował ze
smutkiem. – Przypuszczam, że ma pan rację. Mężczyznę gna tu i tam, a
kobieta chce siedzieć w jednym miejscu i mieć rodzinę.
Bolt machnął ręką.
– Dobry ten interes, ta pańska nisza, panie Delacorte?
– Och, nieźle zarabiam. Nieźle.
– Ja importuję jedwabie i satynę, przyprawy, tego rodzaju rzeczy. Z tego
samego regionu.
– Czyż to nie interesujące? Kapitan Hardy właśnie kupił statek i zamierza
zająć się tym samym.
– W istocie. Nie mogę się doczekać, żeby go poznać. Niektóre chińskie
specyfiki są bardzo skuteczne, panie Delacorte. Mówię to z największą
powagą.
– Coś podobnego! – Cassidy też był zaintrygowany. – Jeżeli boli mnie
łokieć, powiedzmy…
– Łokieć, tak, Cassidy? – zarechotał Delacorte. – Trochę za dużo tego, co?
– Wykonał zdumiewająco niegrzeczny, jednoznaczny gest zaciśniętą dłonią.
Lucien i Cassidy rozdziawili usta.
Cisza niemal huczała. Ten żart był tak bulwersujący, że w pewnym sensie
przekroczone zostały granice.
I była to też jedna z najzabawniejszych sytuacji, jakich Lucien był
świadkiem.
W dużej mierze dlatego, że Cassidy mierzył Delacorte’a wzrokiem z
najbardziej jawnym zdumieniem, jakie kiedykolwiek widział na ludzkiej
twarzy.
– Nie – wydusił w końcu Cassidy tonem pełnym wyraźnego
niedowierzania i ogromnego zniecierpliwienia.
– Ile do tej pory wrzucił pan do słoja na przekleństwa, panie Delacorte? –
spytał łagodnie Lucien.
– Trzy funty dwadzieścia – przyznał Delacorte. – Ale czuję, że dzięki temu
z dnia na dzień staję się coraz większym dżentelmenem.
– Cóż, to nie ulega wątpliwości – odparł spokojnie Lucien.
Cassidy uśmiechnął się do Bolta.
Delacorte nadal był ożywiony.
– Cóż, mam remedium na łokieć, które mógłbym panu sprzedać, Cassidy.
Cuchnie jak świńskie łajno. Dobre na stawy i tym podobne. Ale mógłby pan
spróbować też akupunktury. Wbijają w pana igły, przez chwilę wygląda pan
jak jeż, i trzask, prask, po problemie.
– Delacorte, czy pan oszalał? – zareagował ostro biedny Cassidy. Jego
łatwowierność dostawała cięgi.
– Przysięgam na grób mojej matki.
– Ja na to nie przysięgnę, ale rzeczywiście, igły mogą zdziałać cuda –
wtrącił swobodnie Lucien. – Remedium znane od wieków, poddane próbie
czasu. On ma rację.
– Wiem, dokąd możemy się wybrać, żeby nas pokłuli na poczet naszych
dolegliwości. Zaliczymy mecz bokserski i pokłucie – powiedział Delacorte. –
Na kolację do pubu.
W to właśnie mieli skłonność wplątywać się mężczyźni pozbawieni
towarzystwa kobiet. Rozmowa w nieunikniony sposób sprowadzała się do
dźgania, bijatyk, strzelania i masturbacji, i do tłustych potraw.
– Wchodzę w to, Delacorte – oznajmił stanowczo Cassidy.
Wyglądało na to, że Amerykanin jest żądny przygód, ale w końcu nie mógł
być inny, skoro mieszkał w koloniach.
– Panowie, było mi bardzo miło, ale muszę już panów opuścić – oznajmił
Lucien, zanim zdążono go wciągnąć w boks i akupunkturę. – Jestem
umówiony.
– Udanej zemsty – krzyknął za nim radośnie Delacorte.
Pani Breedlove, gdyby przeniosła się pani bliżej ognia, łatwiej by mi było
panią sportretować.
Angelique podniosła wzrok znad robótki i spojrzała na krzesło
wskazywane przez panią Pariseau.
Niestety, „bliżej ognia” było określeniem nader trafnym. Krzesło
znajdowało się o wiele bliżej miejsca zajmowanego przez lorda Bolta. Z
książką w dłoni, wyciągając długie nogi, emanował zniecierpliwieniem.
– Ależ, oczywiście, pani Pariseau.
Lucien podniósł wzrok i pozdrowił ją uniesieniem brwi. Zatrzymał wzrok
na jej twarzy.
Ja wszystko zauważam, powiedział wcześniej.
Dzięki niemu w ciągu dnia złapała się kilka razy na tym, że opuszkiem
palca delikatnie muskała swoją dolną wargę.
Zdążyła zapomnieć rozedrganą, subtelną rozkosz, jaką skrywało to czułe
miejsce. Jeżeli odpowiednia osoba umiała je rozbudzić.
Zastanawiała się, czy na tym polega jego strategia.
Cudem jest pani dolna warga. Olśniewająco piękna kobieta. Być może
gdy przystępował do uwodzenia, rzucał tego rodzaju zwroty jak rozżarzone
węgle na słomianą chatę. Z rozmysłem, tu i tam. W takiej ilości, że chata w
końcu, powoli samoistnie stawała w płomieniach.
Myśl o tym, że to strategia, zatrzymywała jej palec z dala od warg przez
resztę dnia.
Pani Pariseau postanowiła sportretować po kolei każdego mieszkańca
Wielkiego Pałacu nad Tamizą.
– Pana też chciałabym uwiecznić, lordzie Bolt – oznajmiła, obracając
krzesło, na którym usiadła Angelique. Jakby był trzylatkiem, któremu
obiecuje się łakocie.
– Każdy by chciał – skwitował odruchowo.
Nie podnosił wzroku.
Aż nagle, jakby poczuł złowrogie spojrzenie Angelique.
– Dziękuję, pani Pariseau – dodał. Z rozbawieniem. Sarkastycznie.
Pan Delacorte, Cassidy, Delilah i Dot pochłonięci byli dość absorbującą
grą w bierki, przerywaną raz po raz pełnymi ekscytacji okrzykami zawodu,
gdy usunięto niewłaściwą bierkę.
I to Delacorte, niecierpliwie czekając na swoją kolejkę, zadał pytanie, na
które odpowiedź chciała poznać Angelique, nie chcąc jednak, żeby Bolt
dowiedział się, że ona chce się dowiedzieć.
– Co pan czyta, lordzie Bolt?
Lucien podniósł wzrok i wypowiedział jedno słowo, które gwarantowało
pełną konsternacji, i być może nieprzerwaną już, ciszę.
– Poezję.
Cisza rzeczywiście zapadła.
Z pewnością była to ostatnia rzecz, jaką spodziewała się usłyszeć
Angelique, ale nie zamierzała oznajmić tego głośno.
Jeśli w pokoju znajdował się Delacorte, cisza nie mogła trwać długo.
– Nigdy bym się nie spodziewał! – Delacorte był zdumiony. – To dlatego
używa pan słów takich jak „nawiedzać” w kontekście, który nie ma nic
wspólnego z duchami? Tylko z tajemniczą marokań…
Fascynująco groźne, ostrzegawcze spojrzenie Bolta skierowane na
Delacorte’a sprawiło, że ugryzł się w język.
Angelique natychmiast ogarnęła ciekawość.
– Ale… dlaczego? – Cassidy zdawał się szczerze skonfundowany. – Nigdy
nie pojmę, jaki sens ma poezja. Zadawać sobie tyle trudu, siedzieć, rozmyślać
i pisać o rzeczach, kiedy można po prostu wyjść do świata i w nim być. Czuć
jego zapach. Smak. Dotykać go. Wspinać się. Żeglować.
Bolt wpatrywał się w Cassidy’ego bez wyrazu, ale wzrok miał skupiony i
rozbawiony. Angelique niemal słyszała jedną jego myśl: Amerykanie.
– W istocie, panie Cassidy. Ja ją jednak lubię, bo świat jest chaotycznym
miejscem, pełnym milionów rzeczy domagających się naszych myśli i uczuć,
a poezja zamyka je w schludnych dwuwierszach i strofach, które są jak
muzyka. Jest w niej coś kojącego, a w próbie tworzenia – coś
mistrzowskiego. I czuję, że pozwala się skupić na rymach i na obrazach. Nie
każdy poeta deliberuje na temat żonkili.
Angelique przyglądała mu się z zapartym tchem, mimowolną fascynacją i
niemal zdradzieckim, niepokojącym bólem, którego z całą pewnością czuć
nie chciała. Czy wzięła pani pod uwagę, że mogę, w rzeczy samej,
potrzebować pewnej pociechy? Przetrwał okropieństwa i trudy z
niezrównanym opanowaniem. Czym, o ile w ogóle czymkolwiek, umilał
sobie życie? Poza herbatą lapsang souchong, rzecz jasna, kasynami i
niezmiernie wygodnymi poduszkami tu, w Wielkim Pałacu nad Tamizą.
Odwrócił się do niej, jakby wyczuł sposobność, żeby napawać się jej
spojrzeniem.
Dopiero po chwili zdołała odwrócić wzrok i postanowiła, że na tym
miejscu go zatrzyma.
Nie jestem taka łatwa, ani naiwna, lordzie Bolt.
– Proszę nam trochę poczytać, lordzie Bolt, jeżeli jest pan tak miły –
krzyknął Delacorte.
Dot przewróciła cały stos bierek, usiłując wyciągnąć jedną, gdy wypadła
jej kolej, i musieli zacząć grę od nowa.
Bolt westchnął.
– Bardzo proszę, Delacorte.
I dźwięcznym, pięknym głosem zaczął czytać:
Niech to…!
Wszyscy byli dość mocno zaskoczeni.
Nikt nawet nie drgnął.
– Przed nowiem w miejscu dzikim, pełnym czarów – powtórzył łagodnie
Bolt. – Kojarzy mi się z tym salonem.
Angelique skulonymi palcami stłumiła coś, co mogło się okazać głośnym
śmiechem.
– Mógłby pan występować na scenie, lordzie Bolt, z takim głosem –
oceniła pani Pariseau.
– Owszem, gdyby pańskie kasyno nie wypaliło, zdecydowanie musi pan
rozważyć scenę – przyznała Angelique.
Uśmiechał się do niej. Miała w tej kwestii taką samą pewność jak co do
tego, że za oknem świeci słońce. Nie odważyła się spojrzeć. Byłoby to
proszeniem się o to słodkie ukłucie w okolicy serca, i, jeżeli miałaby być
szczera, także w okolicy lędźwi.
– Pani Breedlove, niech pani będzie łaskawa się nie śmiać, kiedy pani
pozuje. Usiłuję narysować pani wargi.
– A nie mogłaby pani naszkicować najpierw uszu?
– Uszy już mam. – Pani Pariseau była bezwzględna. – Bezustne twarze są
po prostu dziwaczne, moja droga.
Angelique westchnęła.
– Cóż, proszę bardzo. A tak w ogóle, lordzie Bolt, rozpoznaję Samuela
Taylora Coleridge’a – wymruczała przez zaciśnięte wargi. Buntowniczo
zerkając na panią Pariseau.
Starsza dama przerwała i uciszyła ją groźnym spojrzeniem.
– Zgadza się. – Był wyraźnie zaskoczony, że to wie. – Zaciekawił mnie, bo
słyszałem, że pisał w gorączce, więc wyszukałem jego wiersze. W malignie
widzi się niesamowite rzeczy.
Zapadła cisza.
– No, niechże pani już powie, moja droga. – Pani Pariseau westchnęła. –
Czuję, że koniecznie chce pani coś skomentować.
– A to fragment, który najbardziej przemawia do mnie, lordzie Bolt –
oznajmiła Angelique.
– Być może będzie pan musiał uciec się do fałszu. – Exter siedział po
jednej stronie biurka w swoim gabinecie na Garland Street, przy Bond, a
Lucien zajmował krzesło naprzeciwko. Exter nie zaproponował mu jeszcze
herbaty, bo był skąpiradłem, choć za usługi słono sobie liczył.
Prawdę mówiąc, Lucien go za to podziwiał.
– To znaczy, umówić się, kłamiąc, kim jestem, żeby się dostać. Albo
zakraść się do pałacu jak złodziej, osaczyć go w jego bibliotece, coś w tym
rodzaju.
– Doskonale rozumie pan znaczenie słowa „fałsz”, sir.
Lucien spojrzał na Extera gniewnie, ale bez przekonania. W obecności
tego człowieka siedziało się tak, jakby miało się piasek w spodniach.
Okazywał niezłomną lojalność i dobroduszne lekceważenie, które, jak
przypuszczał Lucien, było raczej przejawem serdeczności. Wykształciła się
między nimi więź oparta na swoistym szacunku, na tej samej zasadzie, co
perła powstająca pod wpływem piachu drażniącego ostrygę. Każdy z nich
miał swoje mocne strony i je znał. Ich znajomość wywodziła się jeszcze z
czasów sprzed wrzucenia Luciena do Tamizy.
Obaj wiedzieli, że Lucien jest zbyt dumny, żeby podstępem próbować
zmusić ojca, by się z nim spotkał.
Chodziło o to, by na kilka minut znaleźć się z księciem sam na sam,
ponieważ musiał mu powiedzieć kilka rzeczy. I złożyć prośbę.
Ale książę Brexford rzadko przebywał sam. Podróżował ze świtą
służących, gdy jechał konno; w innym przypadku przemieszczał się w
zamkniętym powozie. Jego zajęcia i hobby wiązały się, najwyraźniej, z
tłumami ludzi – teatrem, klubami – pewnie dlatego, żeby bez ustanku mógł
pławić się w ciepłej kąpieli podziwu i zachwytu. Był jednak powściągliwy,
jeżeli chodzi o hulanki; w odróżnieniu od swojego syna, z niczym nie
przesadzał.
Poza tym spędzał czas w domu, przynajmniej w sezonie, a domem był
St.James Square.
– A gdyby… A gdyby tak pan, panie Exter, wysłał liścik z wizytówką i z
informacją, że dyrektor bardzo prężnego importera chciałby z nim omówić
możliwość interesów. Przesłał mu odpis naszych zysków i strat i
przewidywanych dochodów. Napisał mu, że przedstawiciel przedsiębiorstwa
będzie w Londynie krótko, ale ma szczególną nadzieję na rozmowę właśnie z
nim, ponieważ znany jest ze swojej żyłki do inwestycji.
– Napisać mu… prawdę, sir?
– Tak.
– Oryginalne.
Lucien prychnął.
– Nie podając mojego nazwiska. Tylko nazwę przedsiębiorstwa. Triton
Importers.
– Oceniam, że szanse są marne, żeby odpisał na coś takiego.
– Książę lubi pieniądze. I pochlebstwa.
– Świetnie, sir. Może zasugeruje pan treść listu?
– Oczywiście. Zgaduję, że bardziej jest pan przekonany do moich
zdolności czarowania niż swoich własnych?
– Każdy ma jakieś zalety, sir. – Ton Extera sugerował, że uroku osobistego
nie zaliczał raczej do zalet.
– Oczekuję, że powiadomi mnie pan, jeżeli otrzyma odpowiedź.
– Natychmiast, sir.
– Znajdzie mnie pan w Wielkim Pałacu nad Tamizą, będę odznaczał dni,
rysując na ścianie kreski nadpalonym patykiem.
– Coś mi mówi, sir, że to lokum raczej nie wydaje się panu nie do
zniesienia.
– Och?
– Widać, że jest pan nakarmiony i bije od pana aura zadumy.
– Która zwykle ode mnie nie bije, to chce pan powiedzieć, panie Exter?
– Od pana nie bije żadna aura. Absolutnie żadna.
Lucien znów prychnął.
Nie wiem, dlaczego robimy sobie coś takiego – odezwała się ze smutkiem
Delilah.
Pośrednik nieruchomości wręczył im klucz ze swoim lakonicznym:
– Proszę uważać na szczury i spadające belki. – I Angelique z Delilah
jeszcze raz poszły obejrzeć sąsiedni budynek na sprzedaż. – Myślałem, że
idealnie się nadaje na burdel, ale zjawiły się panie i zrujnowały ulicę tym
swoim zbożnym pensjonatem – krzyknął za nimi. Zawsze spoglądał na nie ze
swoistym pełnym zdumienia wyrzutem.
– Dziękujemy. – Angelique i Delilah były wzruszone.
Zmiany są trudne dla każdego.
Wielki Pałac nad Tamizą rzeczywiście lśnił jak klejnot, podkreślając
obskurność sąsiedztwa. Utrzymanie w czystości jego białej kamiennej fasady
było niemal syzyfową pracą tu, w dokach – była narażona na smaganie przez
wiatry gnające od morza do Londynu, niosące nieopisane ilości brudu
zostawianego na budynkach przy porcie. Ale dzięki ich wysiłkom kilku
okolicznych przedsiębiorców podjęło podobne próby utrzymania nieco
większej czystości, więc mogły mieć nadzieję, że za jakieś dziesięć lat
mężczyźni przestaną sobie pozwalać na sikanie pod oknami Wielkiego
Pałacu nad Tamizą.
A ten budynek – dość uroczyście zaczęły nazywać go „aneksem” –
potrzebował tego wszystkiego, co Wielki Pałac nad Tamizą, zanim otworzyły
pensjonat: nowych tapet i wykładzin i zasłon, młotka i gwoździ, sporej ilości
szorowania i polerowania, i może kota, który przepędziłby gryzonie. I mebli.
Nie miał okazałego żyrandola w holu, ale podłogi były marmurowe. Nie
miał olbrzymiej przytulnej kuchni z piecem, którym Helga zarządzała niczym
dyrygent orkiestrą symfoniczną, ale pokoje były o wiele większe i nie za
bardzo zimne. Było mniej pokojów dla służby, ale za to nieco większe, więc
rodziny, które chciałby się tu zatrzymać, mogłyby ulokować też swoich
służących.
I była też sala balowa.
Obecnie udekorowana dzięki pająkom – pajęczyny lśniły w
popołudniowym świetle. W kątach znajdowały się bobki gryzoni zamiast
zakochanych par czy plotkujących przyjaciół. Ale gdy zmrużyły oczy, były w
stanie wyobrazić sobie zamiast pajęczyn dekoracje, i usłyszeć muzykę, i
ujrzeć suknie w kolorach klejnotów połyskujące pod żyrandolem, i pary
wirujące przy muzyce wytrawnej orkiestry. A Angelique przez chwilę
pozwoliła sobie fantazjować o tym, że wiruje w tej sali w ramionach lorda
Bolta.
Decyzja o przyjaźni z lordem Boltem z pewnością sprawiła, że stał się
nieco bezpieczniejszy.
Podobnie, jak bezpieczniejszy jest tygrys zamknięty w klatce.
Zachowywał się, rzeczywiście, jak należy.
Ale ona nie przewidziała, że wymiana zwierzeń stanie się swoistym
krosnem. On przeciągał nitkę, ona przeciągała nitkę. I raptem miała wrażenie,
że są złączeni jak jej rękaw z koszulą Delacorte’a: nagle i niespodziewanie.
Jej ulubiony kolor (zielony), imię pierwszego konia, jakiego w życiu dosiadł
(Bunny), opowieść o jego pierwszym nauczycielu szermierki (który uciekł z
jedną ze służących ojca).
Ale chyba właśnie na tym polega przyjaźń, prawda?
Do tego stopnia, że wchodząc do pokoju, najpierw szukała go wzrokiem,
jakby był najcieplejszym miejscem przy kominku.
I odkrywała, że jego wzrok już na niej spoczywa, jak latarnia morska,
którą powinna się kierować.
Jak na ironię, ten lord Bolt z gazet, który staczał pojedynki i wszczynał
awantury, i robił dziwaczne zakłady, wydawał się nieskończenie
bezpieczniejszy niż ten w salonie, który trzymał kłębek jej wełny i
wysłuchiwał jej tajemnic. Nie chciała wiedzieć, co nim kieruje, ale było za
późno. Jego młodzieńczą niestateczność tłumaczyła ranami. Dostrzegła
inteligencję i siłę, i wytrzymałość i spryt.
Lubiła jego arogancję, bo sama była przewrotna.
Czasami, kiedy patrzyła na jego długie, piękne dłonie, doznawała nagłego
uderzenia krwi do głowy i ledwie mogła oddychać – musiała wtedy przejść
na drugą stronę pokoju, oddalić się od niego, bo to zdawało jej się
najbezpieczniejsze. Żeby przeżyć, trzeba było oddychać.
A on ani razu nie dotknął jej, odkąd ją pocałował. Nawet ukradkiem, choć
większość mężczyzn z pewnością by próbowała.
Na całe szczęście. Czuła ulgę, prawda?
Bo im bliżsi się sobie stawali, im bardziej się znali, tym niebezpieczniejszy
byłby następny pocałunek. Rzeczy ze sobą połączone strasznie trzeszczą, gdy
się je rozdziera. Nie chciała więcej bólu, ani rozstań.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy zbudować małe zadaszony pasaż między
dwoma budynkami, na brzydką pogodę, żeby nasi goście swobodnie mogli
się przemieszczać – powiedziała półprzytomnie do Delilah.
– I z całą pewnością będziemy musiały zatrudnić lokaja do otwierania i
drzwi i przekazywania wiadomości między budynkami. Nasze pokojówki
mają i tak dużo pracy.
– I może powóz i zaprzęg na cztery konie, żeby zawozić naszych gości do
opery i na promenadę na Rotten Row.
Delilah odwróciła się do Angelique, unosząc drwiąco brwi.
– Skoro już marzymy – wyjaśniła Angelique.
Kiedyś to Delilah namawiała niechętną Angelique do marzeń.
– Lokaje będą hulali z naszymi pokojówkami i podwoją nasze wydatki na
żywność. A jednak myślę, że rzeczywiście powinnyśmy ich zatrudnić –
zastanawiała się Delilah.
– To może być wyzwanie – potwierdziła Angelique.
– Czy lord Bolt wspominał jeszcze o tym, że chce kupić ten budynek?
– Mnie nie. Możemy mieć tylko nadzieję, że sprawdza inne możliwości w
mieście, skoro ma takie plany.
Delilah westchnęła.
– Cóż, przynajmniej będziemy mieć gotowy plan na wypadek, gdyby
zdarzył się jakiś cud i zdobyłybyśmy pieniądze potrzebne na pierwszą ratę.
– Właśnie. A skoro ten budynek nie ma skromnych rozmiarów gargulców,
jak nasz, to może skrzynie z kwiatami na oknach.
– Zastanawiam się, czy tunele biegnące pod naszym budynkiem ciągną się
też pod tym. Czyż to nie byłoby ciekawe?
I tak snuły swoje marzenia. Angelique obejrzała się przez ramię i wydało
jej się, że prawie widzi siebie śmiejącą się w twarz wysokiego zielonookiego
mężczyzny, kiedy wirowali bez końca po sali.
Lucien ubrał się i wyszedł z Wielkiego Pałacu nad Tamizą tuż po świecie z
uczuciem udręczenia i irytacji. Mężczyzna musiałby być szaleńcem, żeby
rezygnować z kuszących zapachów jajek, kiełbasek i piklingów, unoszących
się z kuchni.
Może był szaleńcem.
Pomyślał, że może długi spacer w ostrej oceanicznej bryzie w mglisty
londyński dzień będzie dla niego jak policzek na otrzeźwienie, w rodzaju:
„weź się w garść, chłopie!”
Zeszły wieczór – a na pewno trzy sekundy tego wieczoru – były krępujące.
A przy okazji zniewalające.
To martwiło go najbardziej.
Kiedy się odwrócił i zobaczył Angelique na podłodze, dwa doniosłe
uczucia wcisnęły się w ułamku sekundy, przeciskając się do środka mimo
solidnej dawki jego zdrowego rozsądku.
Serce mu stanęło, a świat – niemal dosłownie – zgasł. Zdmuchnięty jak
świeca. Powaliło go to na ziemię.
I klęczał tam jak… jak jakiś głupiec, i niewiele brakowało, żeby rozdarł
szaty i wzniósł szloch do nieba. Coś trzymało go w uścisku i nie miało nic
wspólnego z rozsądkiem. Bez jego świadomości, bez jego pozwolenia, jego
życie – myśli i uczucia i całe to zamieszanie – ukształtowało się na nowo
wokół niej.
Gdyby miała zostać z niego wyrwana… cóż, pozostałość po niej
przypominałaby pustkę.
Chwilę później jej głos ściągnął go z powrotem na ziemię, ale zdążyła
dostrzec jego minę, w pełnej krasie. Tego był pewien.
Bo zauważył jej reakcję. Była oszołomiona.
Niech to szlag.
Zdawało mu się to powołaniem, przez jedną szaloną chwilę: po prostu
pomóc jej wstać. Przyszło mu do głowy, że czegokolwiek potrzebowała, bez
względu na to, co by to było, dałby jej to z radością. Trzymanie ją za rękę
wydało mu się przeżyciem absurdalnie głębokim. Śmiechu warte.
Uświadomił sobie, że ona, w jakiś sposób, obnażyła go do dziwnego, nowego
stanu. Jakby znów był żółtodziobem drżącym na samą myśl o kobiecym
dotyku. Jego myśli wahały się pomiędzy goryczą a oszołomieniem i
rozbawieniem, ale zatrzymały się na pewności: nawet, jeżeli nigdy więcej
miałby nie zaznać rozkoszy jej dotyku, pośpieszyłby pomóc jej wstać, gdyby
kiedykolwiek się potknęła. Gdyby kiedykolwiek go potrzebowała. Nieważne,
kiedy. Nieważne, gdzie.
Nawet jeśli nie był mężczyzną, o jakim marzyła, ze swoją haniebną
historią nieodwołalnie zapisaną w gazetach i w pamięci ludzi, z którymi
walczył, ścigał się lub zakładał.
Zdawało mu się to potworną słabością i olśnieniem, choć nie bardzo
wiedział, dlaczego.
Ale może tak właśnie wyglądała definicja przyjaźni.
Jak też żałował, że zgodził się zostać jej przyjacielem.
Nie pijał z rana, więc musiał się zadowolić porannym spacerem. Pokonał
piechotą drogę do biura Extera.
Jednak gdy tak szedł, złapał się na tym, że kieruje się ku Bond Street.
Wyciągnął zegarek z kieszeni. Mechanizm od jakiegoś już czasu wymagał
przejrzenia. Zważył go w dłoni z namysłem.
Zastanawiał się, co zamierza zrobić, dlaczego i dla kogo tak właściwie
chce to zrobić, i nie wiedzieć, czemu, wydało mu się to bardziej ryzykowne i
szalone niż jakikolwiek do tej pory zakład.
To, czego pragnął, bardziej niż miał odwagę się przyznać, miało związek z
tym, kogo pragnął.
To przypieczętowało decyzję. Gdy znalazł się na Bond Street, szedł
nonszalancko, jak rasowy dżentelmen, kłaniając się przechodniom, których
napotkał wzrokiem.
Niektórzy aż odwracali głowy, żeby ukradkiem spojrzeć raz jeszcze.
Gdy tak się działo, uśmiechał się łagodnie. Z przyjemnością. Jakby bardzo
się cieszył, że ich widzi, nawet, jeśli oni nie mogli skojarzyć, kim jest.
W końcu przystanął przed jubilerem, Sylvester & Sons, u którego jego
ojciec kupił mu złoty zegarek. U którego większość mężczyzn z pozycją taką,
jak jego ojca, kupowała zegarki.
Zawahał się.
A potem pchnął drzwi, wyzwalając brzęk dzwonków.
Sklep był umiejętnie oświetlony; złote i srebrne zegarki, pierścionki i
sygnety połyskiwały i lśniły w aksamitnych wnętrzach małych szkatułek,
kusząc majętnych mężczyzn, żeby ulegli impulsowi.
Kościsty młody mężczyzna w okularach za ladą podniósł wzrok, z
uśmiechem na zawołanie. Szybkim, kulturalnym spojrzeniem ocenił, jakim
klientem jest Lucien. Od razu podszedł do niego z atencją.
– Dzień dobry, sir. W czym mógłbym panu pomóc?
– Czy byłby pan uprzejmy przekazać panu Sylvestrowi, że lord Bolt
chciałby porozmawiać z nim na temat zegarka? – Jego ton był grzeczny, dość
krotochwilny.
Przebłysk skojarzenia przebiegł po twarzy chłopaka, ale Lucien zauważył,
że niezupełnie wie, o kogo chodzi.
– Oczywiście, sir. Chwileczkę, sir.
Zniknął na tyłach sklepu, a Lucien przyglądał się lśniącym cackom w
puzderkach i z lekkim uśmiechem przysłuchiwał się ściszonej rozmowie. Nie
był w stanie wychwycić wszystkich słów, ale pełna niedowierzania intonacja
nie pozostawiała wątpliwości.
W końcu pan Sylvester wyłonił się pośpiesznie, wycierając dłonie w
fartuch, wyraźnie gotów szybko uporać się z oszustem czy natrętem, który
miał czelność podawać się za dawno nieżyjącego wicehrabiego.
Zamarł z dłońmi zaplątanymi w fartuch.
– Lord… Bolt…?
– Jak się pan miewa, panie Sylvester? Tak się cieszę, że interes nadal
kwitnie.
– Ale… sir… lordzie Bolt… to znaczy… przecież pan…
Twarz biednego Sylvestra zrobiła się biała jak jego włosy.
Najwyraźniej był zbyt grzeczny, żeby wypalić:
– Przecież pan nie żyje?
Na wypadek, gdyby Lucien nie był sobą. Na wypadek, gdyby był duchem.
– Och, panie Sylvester! – odezwał się w końcu z kojącą, rozbawioną
troską, tonem, który w jednej chwili zmazał jedyną zmarszczkę z czoła
biedaka. – A więc nie słyszał pan. Widzi pan, dopiero niedawno
dowiedziałem się o bzdurnych pogłoskach, jakobym utonął w Tamizie, choć
przypuszczam, że to nieporozumienie jest zrozumiałe, ponieważ rzeczywiście
wpadłem do rzeki. Ale, jak sam pan widzi, wyszedłem cało i zdrowo. Wie
pan, jak niepoprawne mogą być plotki, i że często wszystko przedstawia się
bardzo niewłaściwie, żeby tylko gazety się sprzedawały.
– Niepoprawne – powtórzył cicho pan Sylvester. Ale kolor, który przed
chwilą zniknął z jego twarzy, znowu się na niej pojawiał. Zdobył się na
uśmiech,
– Byłem w świecie, pani Sylvester, gromadziłem majątek, całkiem
niedawno wróciłem do Londynu. Przeżyłem wielce fascynującą dekadę.
Odwiedziłem wiele miejsc, wiedziałem piękne rzeczy, ale nigdzie nie
spotkałem drugiego tak doskonałego dostawy zegarków jak pan. Nigdy nie
pozwoliłbym nikomu innemu tknąć mojego czasomierza, a zajęty mężczyzna
potrzebuje sprawnego zegarka, zgodzi się pan ze mną?
Pan Sylvester promieniał, gdy Lucien wręczył mu swój zegarek,
połyskując swoim wyjątkowym sygnetem w świetle lamp.
– Lordzie Bolt, cóż za przyjemność wiedzieć, że pan i pański piękny
zegarek przeżyliście. Obawiam się, że istotnie, padłem ofiarą plotek.
– Nie mam panu tego za złe, panie Sylvester, każdy uwierzyłby w taką
historię. Przede mną zadanie dopilnowania, żeby wszyscy poznali prawdę.
Pan Sylvester był w tej chwili lekko rozkojarzony, oglądając powierzony
mu zegarek jakby miał do czynienia z dawno niewidzianą miłością.
– Lord Fawnleigh pozostawił mi niedawno podobny zegarek do naprawy,
ale ośmielę się stwierdzić, że pański jest szlachetniejszy, lordzie Bolt.
– Ach, Fawnleigh. Proszę przekazać mu pozdrowienia, kiedy przyjdzie po
odbiór, z łaski swojej. Może spotkam się z nim u White’a. I proszę czuć się
uprawnionym do podzielenia się informacją o moim… – Puścił do niego oko.
– …zmartwychwstaniu.
Pan Sylvester promieniał.
– Z przyjemnością pomogę panu w tej sprawie, sir.
To był początek.
Lucien miał nadzieję, że informacja – w jego wersji – zacznie się
rozprzestrzeniać jak mech po deszczu na ścianach budynku.
I powolutku zacznie się zdawać, że nigdy nie zniknął, i powolutku stanie
się – jakich to ona użyła określeń? – cóż, „zwykłym” i „dość szanowanym”.
Takim mężczyzną, który nigdy więcej nie pojawiłby się w plotkarskich
kolumnach.
Exter miał dla Luciena niespodziankę, gdy ten przybył do jego kancelarii.
W milczeniu podał mu kartkę papieru kancelaryjnego. Nie złamał pieczęci,
ale Lucien ją rozpoznał. Wpatrywał się w nią przez chwilę, zdumiony.
Później wsunął palec, żeby złamać lak, rozłożył papier i czytał.
W rodowej siedzibie w Londynie był dwa razy, jako bardzo małe dziecko,
mniej więcej trzyletnie. Pamiętał, że wszystko lśniło, marmurowe podłogi jak
szklista tafla morza, żyrandol w holu wisiał w górze niczym planeta. Jego
stopy stukotały i wzbudzały echo, za to gdy biegał po drewnianej podłodze
ich wiejskiego domu, wywoływały satysfakcjonujące głuche dudnienie, jak
jelenia biegnącego po łące. Rozpaczliwie chciał zjechać po złotej poręczy i
ślizgać się po podłodze w odzianych w skarpetki stopach. Oczywiście,
zakazano mu czegokolwiek dotykać. Jego ojciec wszedł z matką na górę, a w
tym czasie miła gosposia poczęstowała Luciena ciasteczkiem.
Wpuścił go kamerdyner z miną uroczo nieruchomą jak u posągu Apolla za
drzwiami, który jednak nie był w stanie powstrzymać brwi. Uniosły się.
Bez wątpienia zauważył, że Lucien mógłby wyjść z któregoś z portretów
zdobiących klatkę schodową – olejnych podobizn przodków. Wchodząc na
górę, mijał jeden za drugim. Dostrzegł swoje brwi u jednej z ponurych
postaci. Swój długi, wyraźnie zarysowany podbródek ukryty w elżbietańskiej
kryzie innego. Bicie serca dźwięczało mu w uszach, jakby ono też dudniło na
marmurze, jak jego buty. Czuł chłód w piersiach. Dłonie miał gorące.
Przystanął w progu biblioteki.
Stojący za biurkiem mężczyzna, wyglądający przez okno, był wysoki,
korpulentny, a linia jego włosów cofnęła się tak, że zaczynały rosnąć mniej
więcej na środku głowy. Ta resztka, która mu została, była siwa. Dłoń
Luciena zacisnęła się mimowolnie. Przypomniał sobie, jak ściskał piąstkami
włosy ojca, kiedy brał go na barana, gdy miał trzy lata, żeby mógł dosięgnąć
kwitnącej gałęzi dla matki.
Lucien pojął, z oślepiającą jasnością, że kochał wtedy tego człowieka, po
dziecięcemu nie umiejąc go krytykować.
I właśnie dlatego nie był w stanie pogodzić jednego mężczyzny z drugim.
Powodem nie była wściekłość, ale miłość. A wściekłość łatwiej było
utrzymać niż żal czy ból.
Książę odwrócił się nagle.
Zamarł, z twarzą pobladłą ze strachu. I zmrużył oczy.
– Co u licha…
Głos miał ochrypły. Nadal był przystojnym mężczyzną. Bez oznak
rozpusty. Nie miał skłonności do wybryków, jak jego syn. Widocznie jacyś
inni przodkowie przekazali Lucienowi tę szczególną inklinację.
Książę wsunął sobie na nos okulary.
Lucien, rzecz jasna przywykły do wnikliwych spojrzeń, wytrzymał je.
– Lucien? – Tonu księcia, ochrypłego, pełnego zdumienia, czy wręcz
osłupienia, nie można było nazwać „radosnym”.
Jego brwi przypominały obecnie puchate siwe kępki. Lucien przypuszczał,
że patrzy na swoje własne przyszłe brwi.
– Nie masz halucynacji, ani nie cierpisz na demencję, ojcze. To ja. –
Powiedział to lekkim tonem. Ironicznym. Głos miał dość opanowany. Ale
odbijał się dziwnym echem w jego uszach. Czuł się trochę tak, jakby
przyglądał się tej scenie gdzieś spod sufitu, a nie brał w niej udział. Nie czuł
rąk.
Ale zdołał się nisko ukłonić.
Książę ani drgnął. Kiedy Lucien się wyprostował, ojciec dalej patrzył, z
lekko rozchylonymi wargami. Po chwili się otrząsnął, jakby w myślach dał
sobie w twarz.
– Więc… te brednie z gazet nie były bredniami – skwitował w końcu. Jego
głos też brzmiał nieco ironicznie, lecz nadal był cichy. Lucien w pewnym
sensie podziwiał go za to, że nie dał po sobie poznać, że jest wstrząśnięty.
– Nie.
– Księżna się bardzo denerwowała na każdą wzmiankę o tobie.
Taki był mój plan.
– Domyślam się – odparł krótko. Biedna, biedna księżna, która zapłaciła
Cuttweilerowi, żeby pomógł w jego utopieniu. Może powinien odpowiedzieć
gorzko: – Podobnie jak twój list zdenerwował moją matkę.
Ale ten nieskazitelny wielki gabinet w tym lśniącym domu… Jakoś
wiedział, że ten sterylny marmur i jego blask pozbawią każde zdanie emocji,
wyjałowi je, zamieni w pomnik.
Serce nadal biło mu szybciej, niżby chciał.
Z głośnym bum, z głośnym bum, z głośnym bum, hej, ho. Właśnie w tym
rytmie. Cholerny Delacorte.
– Powiedziała mi kilka lat temu, że napisała do ciebie z prośbą, żebyś
rozważył bardziej stateczne zachowanie, ze względu na naszego syna.
Naszego syna. Jego przyrodniego brata. Przyszłego księcia Brexford.
– To prawda. – Nie widział konieczności, by mówić coś więcej.
Cisza zdawała się przenikliwa.
– Osiągnąłeś mój wzrost – orzekł książę. Z bladym uśmiechem. Był
ostrożny, trochę niepewny, ale w żadnym razie nie wyglądał na mężczyznę
cierpiącego z powodu poczucia winy czy wyrzutów sumienia.
To teraz mój wzrost, miał ochotę powiedzieć, niedorzecznie.
Nie odezwał się. Czekał, aż wyraźnie coś poczuje. Wściekłość, zawód czy
gorycz, echo miłości czy czułości, jaką kiedyś żywił, coś, na czym mógłby
się oprzeć, żeby wyrównać rachunki, uzyskać odpowiedzi, ułożyć wyraziste
zdania, których książę nigdy nie zapomni. Może zdoła, gdy minie szok
pierwszych chwil tego spotkania. Ale jakoś w to wątpił.
Coś się zmieniło. A tym czymś był on sam. Zyskał nową perspektywę.
Książę odkaszlnął.
– Cóż. Hm. Zechcesz usiąść? – Wskazał wygodny skórzany fotel przed
swoim olbrzymim dębowym biurkiem.
Kolejna powierzchnia, w której książę mógł oglądać swoje odbicie.
Lucien usiadł. Przyglądali się sobie w milczeniu.
– Zapomniałem, że masz oczy swojej matki. Niezwykły kolor.
Niepokojący, czasami. Przypominasz swoją matkę w tym, że zdaje się, że
jesteś w stanie przejrzeć kogoś na wylot.
– Wykorzystałem to raz czy dwa – odparł Lucien przyjaźnie. Ironicznie.
Książę zacisnął wargi, nie bardzo wiedząc, co począć z takim
stwierdzeniem.
Zdawało się, że nie jest w stanie wytrzymać wzroku syna, i to właśnie było
mocną stroną Luciena. W jego spojrzeniu odbijała się cała jego osobowość.
Czy książę czuł się winny?
Czy Lucien jeszcze chciał, żeby tak się czuł? Nagle nie był tego pewien.
A potem łajdak odwrócił się do zegara, jakby znajdowało się tam coś, co
było ważniejsze niż rozmowa z synem-bękartem, który powstał z martwych.
Wargi Luciena uniosły się w lekkim, zawziętym uśmiechu.
– Tak… Myśleliśmy, że utonąłeś. Cuttweiler opowiedział, co się
wydarzyło i bardzo nas to zasmuciło.
– Nie utonąłem. Uratował mnie statek płynący do Chin.
– Ach. Tak. A więc, dobrze. Zapłaciłem za twój pogrzeb. Sporo ludzi.
Picie i awantury. Szlochające kobiety. Na litość boską. Ciekawe, kogo
pochowaliśmy? Byłoby zabawnie, gdyby się okazało, że nieźle zapłaciłem z
pochówek jakiegoś pijaka, który wpadł do rzeki. Oczywiście, byliśmy
przeświadczeni, że właśnie to przydarzyło się tobie. Zdawało się to czymś
nieuchronnym, zważywszy na to, jak się prowadziłeś. Brałem pod uwagę, że
w końcu dźgnie cię jakiś hazardzista albo przejedzie powóz. – Te ostatnie
słowa zabrzmiały dość ostro.
– Zabawnie – powtórzył powoli Lucien. Ostrożnie. Po chwili.
Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni tak zdumiały go czyjeś
słowa. Być może wtedy, gdy Delacorte pokazał niecenzuralny gest w pokoju
dla dżentelmenów.
Minęła kolejna chwila.
– Było ci przykro, ojcze?
– Słucham?
– Czy było ci przykro. Wcześniej nie utrzymywałeś ze mną kontaktu przez
sześć lat. Naprawdę było ci przykro?
Brwi księcia uniosły się irytująco.
– Oczywiście, Lucien. Nikt nie życzy drugiemu utonięcia.
Lucien mało się nie roześmiał.
– Domyślam się, że rozdzierałeś szaty, i tak dalej?
Książę spojrzał na niego gniewnie, jakby zachował się bezczelnie.
I wydało mu się to dziwne, ale Luciena ogarnęło lekkie rozbawienie. Było
dość jasne, że stojący przed nim mężczyzna w żaden sposób nie przypominał
tego mężczyzny, jakiego zapamiętał Lucien. Tego, który brał go na barana,
żeby mógł zerwać dla matki gałąź kwitnącej jabłoni. Który śmiał się i
łaskotał go pod brodą, i był pobłażliwy. Teraz rozumiał, że tak naprawdę
wcale nie znał tego mężczyzny; wyobrażał go sobie na podstawie paru chwil.
Czuł się tak, jakby stał w domu, którego ściany się walą. Zdawały mu się
schronieniem, kiedyś, te wspomnienia. Ale nagle perspektywa stała się o
wiele szersza. Nagle było więcej powietrza.
– Ostatni raz rozmawialiśmy, ojcze, kilka dni przed tym, jak przysłałeś do
mojej matki list, wyjaśniając, dlaczego jej usługi nie są już dłużej potrzebne.
W końcu. Twarz księcia wykrzywiła się w grymasie dyskomfortu, a może
odrazy. Może nawet z cieniem strachu. Palcem wodził nerwowo po krawędzi
biurka. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem. Książę nie był mężczyzną
przywykłym do tego, że jest przywoływany do porządku. Być może dopiero
teraz uświadomił sobie, że chłopiec, którego całkiem porzucił, może żywić
pewną urazę.
Książę westchnął w końcu, ciężko.
– Byłeś uroczym chłopczykiem, Lucien i lubiłem spędzać z tobą czas, gdy
się widywaliśmy. Ale gdy się jest księciem, trzeba mieć prawowitego
dziedzica i odpowiednią żonę; a ta odpowiednia dla mnie żona, obecna
księżna, nie zamierzała tolerować kochanki i nieślubnego syna na
horyzoncie. Z pewnością rozumiesz. Jesteś inteligentny i zadbałem o to,
żebyś otrzymał staranne wykształcenie. Stwierdziłem, że wyposażyłem cię do
życia, a to, co zrobisz z tymi narzędziami, to twoja sprawa. I choć bardzo
lubiłem twoją matkę…
Lekki uśmiech, jaki pojawił się w tej chwili na twarzy księcia sprawił, że
Lucien miał ochotę wyskoczyć do niego z mieczem.
– Och, tak, Christine była taka cudowna… – Odwrócił się do okna, w
którym, wyglądało na to, mieściły się wspomnienia.
– Miała na imię Helene – bardzo powoli sprostował Lucien.
Książę uniósł dłoń.
– Och, oczywiście, oczywiście. Uwielbiałem sposób, w jaki wypowiadała
moje imię. Robairrrr – zacytował z rozmarzeniem. – Robairrr. – Ach,
młodość.
Lucien z całej siły zacisnął zęby.
I w kolejnym oślepiającym olśnieniu uświadomił sobie, że jego
wspomnienia i wspomnienia księcia były obrazami odwrotnymi. Zupełnie
niepodobnymi. Najważniejsze kwestie z życia Luciena – miłości, straty,
zawodu, zdrady i wściekłości, jego własnej i matki – nie zaliczały się do
historii księcia. Helene i Lucien byli w jego życiu jedynie elementami,
czymś, co uczyniło je nieco przyjemniejszym, jak psy gończe czy dobry koń.
Bawiło go to, że ich rozpieszczał. I pewnie łatwo przyszło mu przestać to
robić.
Mięśnie jego brzucha zacisnęły się, gdy w końcu poraziła go prawda: nie
do zniesienia była myśl, że dla księcia tak niewielkie znaczenie miało życie
matki, która podarowała mu tyle serca. Ale takiego wyboru dokonała matka,
z sobie tylko znanych powodów.
Lucienowi przez chwilę trudno było złapać oddech.
Książę byłby zaskoczony, gdyby Lucien powiedział mu:
– Złamałeś serce mojej matce.
Przypominałoby to krzyk na wietrze. Jak histeria bez powodu. To, co jego
matka nosiła w sercu pewnie nigdy księcia nie interesowało. Brał jej oddanie
za rzecz oczywistą, bo za nie płacił.
Zastanawiał się, jak zabrzmiałyby jego słowa, gdyby wypowiedział je
teraz:
– Twoja żona, księżna, zleciła moje zabójstwo, tak była zażenowana,
rozzłoszczona, zagrożona z powodu samego mojego istnienia.
To również wyglądałoby jak mowa szaleńca.
W dodatku, rzecz jasna, nie był w stanie tego udowodnić.
Teraz zrozumiał, że po prostu nigdy tego nie powie. Jego matka nie żyła.
Zrozumiał definitywnie, że niczego od księcia nie chce.
I z wielką ulgą uświadomił sobie, że niczego od księcia nie potrzebuje.
Żadnych wyjaśnień, ani odpowiedzi, ani wybaczenia, ani przeprosin, ani
pieniędzy.
No, może poza jedną rzeczą.
– A więc to tylko pretekst, Lucienie? – Jego ojciec wskazał gestem list od
Triton Group. – Fortel, żeby przyjść, spotkać się ze mną i poprosić o
pieniądze? Nie przychodzi mi do głowy, czego możesz ode mnie chcieć.
Zapewniłem ci świetne wykształcenie. Masz tytuł, z którym się nie urodziłeś,
dzięki mnie i wyjątkowej hojności króla. Sam musisz zrobić z nich w życiu
użytek.
– To nie farsa. Dobrze mi się powodzi. Nie chcę, ani nie potrzebuję twoich
pieniędzy. Pomyślałem, że być może chciałbyś na własne oczy zobaczyć
rezultaty twojej hojności – powiedział Lucien poważnym tonem. – I dziękuję
ci za to.
Wszystko to wypowiedział dość neutralnie. Nie chciał dawać temu
mężczyźnie więcej niż to, co już mu dał. Żadnych emocji, żadnych
szczegółów, żadnych wyznań, co przeszedł i czego się nauczył, zanim się stał
mężczyzną, którym był teraz.
Książę skinął głową z powagą, przyjmując podziękowanie jako w pełni
zasłużone. Zaciekawienie błysnęło w jego oczach.
– Cóż. Sukces to dobra rzecz. Jednakże raczej nie będę mógł zainwestować
w twoje przedsięwzięcia, ponieważ księżna by na to nie pozwoliła.
– Cóż, zawsze trzeba się słuchać księżnej.
Książę się uśmiechnął. Dziwne, ale nie potrafił wyczuć ironii, bo nie miał
takiej potrzeby. Ludzie wychowani w zbytkach i wygodach rzadko ją
posiadali.
– Jest nadal smutny kawałek ziemi w Northumbrland związany z twoim
tytułem. Mógłbyś się o niego upomnieć.
Była to pożyteczna informacja.
Lucien kiwnął głową.
– W porządku. Cieszę się, że nie jesteś martwy – rzucił pośpiesznie książę.
Jak osoba zmierzająca do zakończenia spotkania.
– Właściwie, ojcze, miałem nadzieję, że spełnisz jedną moją skromną
prośbę. Zastanawiałem się, czy mógłbym dostać pozytywkę, którą kiedyś
podarowałeś mojej matce. Jest złocona, inkrustowana bursztynem i
karneolem, i gra melodię Mozarta. Nie mam żadnej innej pamiątki po niej, a
tę rzecz kochała. Bardzo chciałbym mieć tę pamiątkę po niej.
Jakaś intuicyjna przezorność powstrzymała go przed tym, żeby wspomnieć
i podwójnym dnie, które skrywało kosmyki włosów – jego i matki. Nie
wyobrażał sobie obnażenia się przed księciem z taką sentymentalnością.
Książę zadudnił lekko palcami o biurko.
– A, tak. Wiem, o którą pozytywkę ci chodzi. Jednak księżna jest do niej
dość przywiązania i trzyma ją w swojej sypialni. Ale mogę ci podać
nazwisko jubilera, który ją zrobił i może uda ci się zamówić podobną.
Po tych słowach spojrzał wymownie na zegarek.
Ta walka na miecze była niefortunna. Teraz będą chcieli ich bez przerwy –
mruknęła tego wieczoru Delilah do Angelique.
– Walkę na miecze powinniśmy odgrywać co wieczór! – entuzjazmował
się Delacorte znad szachownicy, na której od dobrych pięciu minut nad jego
skoczkiem wisiała dłoń Cassidy’ego. Wpatrywał się w Delacorte’a, usiłując
ocenić, czy ten ruch będzie mądry, czy też nie.
Delilah uniesieniem brwi przekazała Angelique: a nie mówiłam?
– Może tylko raz do roku, jak walc, panie Delacorte – odparła słodko
Angelique. – Nie chcielibyśmy, żeby straciła na atrakcyjności.
– Pan Cassidy zabił kiedyś niedźwiedzia – poinformował Delacorte. –
Może moglibyśmy spróbować dla odmiany czegoś takiego?
Cassidy spojrzał ukradkiem, drwiąco, na Delilah i Angelique.
– Jak długo, twoim zdaniem, zabawi u nas Delacorte? – wymruczała
Angelique do Delilah.
– Zostanie chyba na zawsze, jak Dot.
Na zawsze.
Z pewnych względów była to bardzo słodka myśl. W końcu, w końcu w jej
życiu istniało jakieś „na zawsze”. A zawsze jej się zdawało, że takie „na
zawsze” wystarczy jej do szczęścia.
Dopóki zeszłego wieczoru nie spojrzała z dywanu w górę, w przerażoną
twarz Luciena.
Który potem zniknął na noc.
Ich dłonie, wiszące w powietrzu między nimi, jakby wiedzieli, że wydarzy
się coś nieuniknionego, jeśli się dotkną. Podobnie jak w historii z Mieczem z
Kamienia.
Nosiła te obrazy w myślach przez cały dzień, wstrzymując oddech –
niczym nowy, kunsztowny przedmiot, który przy nieostrożnym traktowaniu
mógłby się rozbić.
A dzień miała cudownie wypełniony: szarlotki, planowanie wydatków na
przyszły miesiąc, zwolnienie pokojówki i zatrudnienie nowej, i nie mogła
doczekać się kolacji. Baranina z groszkiem w miętowym sosie.
Ale Lucien nie pojawił się na kolacji.
Trudno. W końcu nie było to niczym szokującym. Od czasu do czasu miał
prawo jadać, gdzie chciał, choć nawet najwykwintniejsze restauracje nie
dorównywały kulinarnym umiejętnościom Helgi.
Na pewno zjawi się wieczorem w salonie, żeby poczytać na głos o Rob
Royu, jak obiecał pani Pariseau, odgrywając wszystkie postaci.
Ale się nie zjawił.
A gdy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, jego nadal nie było.
Noc się wlokła, a ona coraz bardziej się martwiła. Grzbiet dłoni miała
zimny, a serce wydawało jej się małe i ściśnięte, a nie lekkie jak piórko, jak o
poranku.
Przed wpół do jedenastej w domu zapanowała cisza. Wszyscy poszli do
łóżek, a Angelique, Delilah i służące przeprowadziły codzienny rytuał
usypiania domu – zdmuchiwania świec, zamykania drzwi, i tak dalej.
Angelique rozczesała włosy, splotła je i położyła się.
Szybko stało się jasne, że prędko nie zaśnie.
Czasami, zaniepokojona, robiła jeszcze jeden obchód domu, żeby upewnić
się, że ogień w kominkach i świece są pogaszone, a także po to, żeby upajać
się ciszą i rozkoszną świadomością, że wszystko to należy do niej. Do niej i
do Delilah. Postanowiła zrobić to dziś wieczorem.
Przynajmniej taki przedstawiła sobie powód, wsuwając ręce w peniuar i
schodząc po cichu na dół.
Przystanęła na piętrze, na którym znajdował się pokój Luciena. Niczego
nie usłyszała. Żadnego wiercenia, żadnego oddechu. Ale przecież, tak
naprawdę, nikt nie byłby w stanie nic usłyszeć, bo wszystko zagłuszało
dobiegające z dołu chrapanie Delacorte’a.
Nie była aż tak szalona, żeby ze świecą zaglądać przez dziurkę od klucza
w jego drzwiach.
Zeszła po schodach na sam dół. Kapitan Hardy zwykle dość obsesyjnie
pilnował tego, żeby drzwi wejściowe zostały zamknięte na klucz przed ciszą
nocną, ale nic nie stało na przeszkodzie sprawdzić jeszcze raz. Albo dotknąć
drzwi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie są jeszcze ciepłe, jakby dopiero
co wpadł przez nie zniewalający mężczyzna i pognał do łóżka.
Przystanęła w holu pod żyrandolem, który kiedyś tak zachwycił ją, Delilah
i Dot, i zamarła. Coś skłoniło ją, żeby odwrócić głowę.
Serce jej stanęło.
– Lord Bolt? – odezwała się cicho.
Siedział na długiej brązowej sofie, z nogami na małym stoliku i rękami
wyciągniętymi poza oparcie. Swój płaszcz gdzieś rzucił; podwinięte rękawy
białej koszuli wyróżniały się w ciemności.
Jego bezruch ją zaniepokoił.
Widoczna z profilu w trzech czwartych mina wyrażała lęk.
– Lucien.
W końcu podniósł wzrok.
W jego oczach wyczuła posępność, tak wyraźnie, jakby lód stoczył się po
jej kręgosłupie. Uświadomiła sobie, że przywykła do szukania tej znajomej
iskry – ironii, humoru, tego czegoś, w czym – uzmysłowiła sobie – pławiła
się za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Może stało się to już dla niej
czymś nieodzownym?
Jego oczy rzeczywiście rozpromieniły się, gdy napotkały jej wzrok. Jakby
zwyczajnie nie był w stanie się powstrzymać.
– Cóż. Angelique – wymruczał. – Tak masz na imię i jesteś moją
przyjaciółką, i dziś wieczorem tak chyba będę się do ciebie zwracał –
oznajmił w sposób nieco napastliwy.
– Proszę bardzo. Zezwalam – odparła gładko.
– Tyle tylko brakowało, żebym nie zdążył przed ciszą nocną. – Zbliżył
kciuk i palec wskazujący tak, że nie przenikał pomiędzy nimi nawet promyk
światła. – Widzę, że jesteś w szlafroku. Czy mimo wszystko dotrzymasz mi
towarzystwa? Zachowam się jak dżentelmen.
Dotarło do niej, że nie jest w stanie odmówić jego prośbie. Cierpiał, to
było wiać, i jej żołądek ścisnął się pod wpływem czegoś przypominającego
panikę. Przypominającego to, co zagościło na jego twarzy, gdy pochylał się
nad nią zeszłego wieczoru.
Odważyła się wejść i usiadła naprzeciw niego.
– Rozkosznie pani pachnie, pani Breedlove, jeśli mogę być tak zuchwały –
odezwał się po chwili.
– Ach, po południu piekłyśmy szarlotkę.
– A, tak, to właśnie ten zapach.
– A ty lekko pachniesz brandy.
– Nie tak znów lekko, zdaje mi się – odparł opanowanym tonem.
Roześmiała się cicho.
– Dlaczego siedzisz tu po ciemku, Lucien?
– Takie światło wydało mi się odpowiednie do mojego nastroju. Ponuro się
czuję. Naprawdę ponuro.
– Przykro mi to słyszeć.
– A do tego lekko pijany.
– Niesłychane.
Roześmiał się lekko, słysząc to. A potem westchnął. Ale było widać,
choćby po jego pozie, że coś go boli, i Angelique była pewna, że nie chodzi o
fizyczne obrażenia.
– Może powinieneś mi powiedzieć, co cię dręczy.
Milczał przez jakiś czas, leniwie obracając szklaneczkę w palcach, jak
magik tuż przed wykonaniem sztuczki.
– Angelique, moja przyjaciółko… Zdaje mi się, że słowo „miłość” jest
używane niewłaściwie.
Zaparło jej dech.
Miała wrażenie, że żadnym innym stwierdzeniem nie zszokowałby jej
bardziej.
Przez chwilę nie była w stanie się odezwać.
– Tak? – Taka odpowiedź wydawała się najbezpieczniejsza.
– Ludzie nadużywają tego słowa. Traktują frywolnie. Szafują nim. Ja,
nawet w tej chwili, nie wypowiedziałbym go, gdybym nie był lekko
wstawiony. To raczej nie przystoi, prawda? W towarzystwie.
Nagle jego spojrzenie stało się nieco zbyt bezpośrednie.
– Chyba nie – odparła ostrożnie. – To trochę jak z przeklinaniem w
salonie. Każdy wie, że powinien wrzucić pens do słoja, gdy wypowie to
słowo.
– Czy raczej jak z gastrycznymi odgłosami Delacorte’a po obfitym
posiłku. W dość nieunikniony sposób zakłócają nastrój i tok rozmowy.
– Być może na salonach… – zasugerowała. – W trakcie intelektualnych
dywagacji porusza się takie tematy.
– Ach, na salonach – powtórzył ponuro, jakby żywił do nich olbrzymią
odrazę.
Ukryła śmiech, zakrywając usta dłonią.
Trudno było się śmiać, bo nie ulegało wątpliwości, że kryło się za tym coś,
z czym on nie mógł się pogodzić, nie potrafił zamaskować tego ironią, ani
zbyć humorem. Doskonale wiedziała, że niektórych ran nie da się unicestwić.
Niektóre stare rany nigdy się nie zabliźniają, a człowiek jedynie uczy się z
nimi żyć, tak, jak przyzwyczaja się do ciężaru w długiej podróży.
– To lupa – oznajmił.
– Co jest lupą, wyjaw, proszę.
– Miłość. Spoglądasz przez nią na wszystko, a potem, gdy okazuje się, że
zniekształca obraz, zostajesz zmuszony do spojrzenia na każdy aspekt życia
w nowym świetle. Na każdy.
Nie wiedziała, co począć z tym nastrojem. To on był tym, który świetnie
radzi sobie z rozsupływaniem problemów. Ona była dobra w czekaniu.
Więc czekała.
– Widziałem się dziś z moim ojcem – wyznał w końcu.
– Ach. Z księciem.
– O, tak. Z księciem. – Każda głoska tego słowa była dosłownie na wskroś
przesiąknięta ironią.
– Cóż, po stanie, w jakim się znajdujesz, zgaduję, że wypadło bardzo
dobrze.
Spojrzał na nią w górę, a jego uśmiech zalśnił w ciemności niczym
spadająca gwiazda.
– Rozmawiałem z nim też. Nie tylko zerknąłem na niego z daleka.
– Cóż.
Pomyślała, że najlepiej pozwolić mu o tym opowiedzieć, powoli.
– Angelique, moja przyjaciółko. Zamierzam znów wypowiedzieć to słowo,
bo wypiłem dość brandy, żeby to zrobić. Wiesz, jak to jest kogoś kochać… i
wierzyć, że on też cię kocha… a później dowiedzieć się, że ta miłość nigdy
nie istniała?
Zaparło jej dech.
Że też powiedział akurat coś takiego. Czuła się tak, jakby podcięto jej
nogi.
Gdyby nie to, że już siedziała, możliwe, że musiałaby teatralnie opaść na
kanapę. Zacisnęła pod sobą pięść, żeby zachować opanowanie.
Wzięła oddech.
Wypuściła powietrze.
Dlaczego jedno słowo, szczere i bezpośrednie, tak bardzo ją przerażało?
Jeżeli powie „tak”, otworzy drzwi, a on wepchnie się do środka. Ale cierpiał i
potrzebował świadomości, że ona go rozumie.
– Tak.
Jego głowa powoli obróciła się w jej stronę. Przyjrzał jej się z mniejszym
zaskoczeniem, niż się spodziewała. Z ciepłem, intensywnością, od których
mało nie uciekła, bo czuła, jak przez barierę powściągliwości przenikają
wprost do samego serca.
A wtedy on znów ją zszokował.
– Tak mi przykro, że poznałaś ten ból, Angelique.
Zamarła zupełnie, jakby usiłowała ukryć się w ciemności. Przez chwilę nie
była w stanie wydobyć z siebie słowa.
Uniosła i opuściła ramię.
– Skąd w ogóle myśl, że sprawiło mi to ból?
Teraz żałowała swojej prawdomówności. Nie była przyzwyczajona do
tego, żeby ktoś obcy grzebał w jej duszy.
– Bo… – Pochylił się tak, że czuła zarówno zapach brandy, jak i rozkoszną
ciepłą woń, jakby czegoś świeżo upieczonego. – Mam za sobą rozmaite
doświadczenia i znam rozmaitych ludzi… Wydaje mi się, że z pewnym
przekonaniem mogę stwierdzić, że ludzie stają się tym, kim są, raczej z
powodu bólu, jakiego doświadczyli, a nie pod wpływem rozkoszy. A ty, moja
przyjaciółko, zdaje mi się, nosisz przy sobie ten ból jak jajka w fartuszku.
Przez jedną krótką chwilę ze zdumienia nie mogła złapać tchu. Była
perwersyjnie, beznadziejnie oczarowana tą analogią. Choć zupełnie ją
obnażała. Zdumiało ją, że to dostrzegł.
W jednej chwili zrozumiała, dlaczego zeszłej nocy miał ochotę uciec.
– Ludzie są tacy, jacy są, także z powodu dobra, jakiego w życiu
doświadczyli. – Jej głos stracił siłę. Powiedziała to raczej dlatego, że chciała
w to wierzyć.
– Nie próbuj przy pomocy rozsądku wyrywać mnie z mojej ponurości, z
łaski swojej. – Jego głos był surowy, ale rozbawiony.
– Och, wybacz mi, proszę.
A jednak wyrwała go z ponurego nastroju.
Nagle zdawał się niemal zupełnie trzeźwy, a wzrok miał utkwiony w niej,
jakby była rzadką rośliną, która kwitnie raz na dziesięć lat i zdarzyć się to
miało lada chwila.
Ogień trzaskał i skwierczał. Przemknęła jej przez głowę myśl, że
należałoby się pożegnać i wyjść.
– Kim był ten człowiek, Angelique?
Zbyła to pytanie.
– O wiele bardziej interesuje mnie, co miał ci do powiedzenia twój ojciec.
– Kim był ten człowiek – czy też ludzie – niegodni twojej miłości? – zadał
pytanie tak, jakby ona się nie odezwała.
– Och, Lucien. Cóż za dobór słów.
– Chyba nie powinien cię już u mnie dziwić. Jestem na wskroś
przesiąknięty moją kosztowną edukacją, jak określił ją mój ojciec, i nic nie
mogę na to poradzić.
– Nie sądzę, żeby to było ważne.
– Kiedyś było ważne dla ciebie, więc jest ważne i dla mnie. Gdyby istniała
lista zasad przyjaźni, znalazłoby się wśród nich dzielenie się szczegółami.
Jeżeli poczuję, że nie jestem sam z moją zdradą, jeśli to mi powiesz, być
może mój nastrój… – Pstryknął palcami. – rozpierzchnie się jak londyńska
mgła.
– Cóż za finezyjne zawoalowanie zwykłej ciekawości.
– Ciekawość chyba nie jest sprzeczna z zasadami Wielkiego Pałacu nad
Tamizą. Znam je na pamięć.
Roześmiała się lekko, a śmiech przeszedł w przeciągłe westchnienie.
– Był kiedyś… dziedzic earla. Bardzo przystojny i czarujący i bardzo
zawzięty. Pracowałam jako krawcowa, a on był klientem. Sprawił, że
uwierzyłam, że jest zakochany. Ja naprawdę byłam. Zabrał mnie do Szkocji.
– W tym niemal zupełnie ciemnym pokoju jakoś łatwiej było nazywać rzeczy
przy pomocy przymiotników i emocji. To, co wcześniej jawiło się jako coś
wielkiego, w jego oszałamiającej, wyjątkowej obecności zdawało się bledsze,
mniej znaczące. – A tam mi powiedział, że żeni się z kimś
odpowiedniejszym, a ja byłam dla rozrywki.
Lucien siedział w zupełnym milczeniu. Jego twarz miała kamienny wyraz.
– I był… ktoś jeszcze. Ojciec moich podopiecznych, kiedy zajmowałam
posadę guwernantki. To było tradycyjne uwiedzenie. Ja byłam naiwną
dziewicą… i to właściwie zniweczyło moje szanse na pracę guwernantki
gdziekolwiek indziej. A moja rodzina się mnie wyrzekła.
Nie wspomniała o earlu Derringu, który nie miał nic wspólnego z jej
sercem. Nie przyprawił jej o ból. Jedynie o przerażenie, gdy zmarł i zostawił
ją bez grosza.
Lucien milczał przez jakiś czas.
– Będę potrzebował ich nazwisk.
– Po co?
– Żebym mógł ich zabić.
Wydała z siebie przestraszony, gorzki śmiech.
– Mężczyźni.
– Głupcy, którzy nie dostrzegli twojej cudowności, nie powinni chodzić po
tej ziemi, Angelique. Mogą stanowić zagrożenie.
Jej cudowności. Znów lekko się z nią droczył. Ale oczy miał poważne.
– To… bardzo miłe z twojej strony, Lucienie. Wzruszyła mnie twoja
propozycja morderstwa.
– Nie należę raczej do miłych mężczyzn. Staram się być wiarygodny.
– Być może ci mężczyźni nie byli na wskroś źli. Może na swój sposób
byłam dla nich ważna. Może byli zwyczajnie niefrasobliwi, jak większość
męskiego gatunku. Mężczyźni często beztrosko wyrządzają kobietom
potworne rzeczy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Bo oni, tak jak twój
ojciec, nie muszą się przejmować.
– Ale jak mógł… – zaczął.
Nagle go olśniło.
– Jak to możliwe, żeby ktoś, kto cię kocha, bezmyślnie cię ranił? –
powiedział powoli. – Ach. Bystra jesteś, Angelique. Dałaś mi to do
zrozumienia, prawda? To dobre pytanie i przyznaję ci rację. Bo ludzie nie są
doskonali, tak chyba brzmi poprawna odpowiedź. Z wyjątkiem obecnego
towarzystwa, oczywiście. Ludzie są słabi, przesiąknięci skazami, a jednak
zabierają się za kochanie innych ludzi. To jakby dać strzelbę kilkulatkowi.
Nie wiedzą, jakich zniszczeń dokonują.
– Nikt nigdy nie pokochałby nikogo, gdyby wstępnym warunkiem była
doskonałość.
– A może nie kochamy wystarczająco dobrze, dopóki nie doznamy
poważnej straty – zasugerował. – Może miłość przyjmuje się za rzecz
oczywistą, jeśli wszystko inne przychodzi z łatwością.
– Może.
– A kiedy ludzie stają się dla nas bardzo ważni, zapominamy, że my, w
gruncie rzeczy, dla nich wcale nie musimy być tacy nieodzowni, że… że to
oni są górą, a my zaledwie jednym z wielu drzew u podnóża tej góry – dodał
z wyraźną ironią. – A górom, rzecz jasna, najlepiej w towarzystwie innych
gór.
Odwrócił się do ognia, a ona pomyślała, że to chyba rozsądny moment,
żeby wyjść.
– Moja matka była dobrym człowiekiem. – Wyrzucił to z siebie szybko,
dość obcesowo. Tak, jak mówi się, kiedy opowiada się o sprawach
najbliższych sercu.
– Jaka była?
– Polubiłabyś ją, Angelique. Uwielbiała muzykę i śpiew tak bardzo, że
książę kupił jej pozytywkę ze złoconego brązu, inkrustowaną mnóstwem
detali z bursztynu i karneolu. – Uniósł dłonie, lekko je rozsuwając. – Ładne
cacko, mniej więcej takiej wielkości. Nie była potwornie droga i grała
melodię Mozarta. Matka ją uwielbiała. Szkatułka miała podwójne dno i
matka trzymała w nim kosmyk moich i swoich włosów, splecione. Dziś
spytałem ojca, czy by mi ją zwrócił. A on powiedział… powiedział, że
księżna bardzo ją lubi i nigdy by się z nią nie rozstała.
Angelique milczała. Odebrała to jak cios.
Poczuła ucisk w żołądku z powodu okrucieństwa.
– To straszny człowiek. Księżna Brexford.
Milczał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
– Tak. Mój ojciec… szanowany książę Brexford napisał do mojej matki
list, żeby jej powiedzieć, że nie będzie się więcej z nami widywał ani
kontaktował, bo się żeni. Przekazał nam tylko niewielką sumę i mieliśmy
natychmiast wyjechać.
Angelique milczała wstrząśnięta.
– Dobry Boże – wyszeptała.
– Nigdy nie zapomnę miny mojej matki tamtego dnia. Konsternacji… gdy
czytała list. W pierwszej chwili myślała, że może to żart. Po chwili dotarło do
niej, że on, tak naprawdę, nie kochał ani jej, ani mnie, że nigdy nie kochał jej
bardziej niż ulubionej zabawki. Przyglądałem się, jak to wszystko maluje się
na jej twarzy, a takich rzeczy nie chce się oglądać. To się na niej tak odbiło,
Angelique… Inna kobieta mogłaby się wściec. Wściekłość czasem pomaga
odnaleźć siłę i jasność myśli. Ale to po prostu złamało jej serce. Stałem tak i
obserwowałem tę chwilę, kiedy on złamał jej serce. Nigdy już nie była taka
sama i zmarła ze świadomością, że kochała mężczyznę, który nigdy nie
kochał jej. – Głos mu nie zadrżał. Ale ból sprawił, że stał się ochrypły, i
Angelique ledwie była w stanie to znieść.
– Ale ona kochała też ciebie, Lucienie.
– Oczywiście. Jak mogłaby nie kochać? Spójrz na to wyjątkowe
stworzenie. Wszyscy płakali, kiedy przyszedłem na świat.
Angelique nie była w stanie się uśmiechnąć.
Z trudem łapała oddech; czuła jego ból tak mocno, jak swój własny.
– Ale on był jej lupą. Patrzyła na świat przez pryzmat swojej miłości do
niego. Ale tego, że wywołał taką minę na jej twarzy… że moja matka
niedługo przed śmiercią poczuła się jak nikt… – Podniósł lekko głos. Wziął
oddech. – Tego chyba nie mogę mu wybaczyć. A żeby być w stanie z tym
żyć, muszę zatruwać życie jemu i jego arystokratycznej żonie do końca ich
dni.
– Lucien…
– Zamierzasz powiedzieć coś mądrego, żeby skłonić mnie do przemyśleń,
prawda? Zakazuję ci. Już i tak zrobiłaś ze mnie nieco lepszego człowieka.
– Ale to przecież ciężar, nie sądzisz? Nosić to całe zło, którego raczej
nigdy nie da się już cofnąć?
Zapadła cisza. Nabrał powietrza.
Wypuścił je.
– Nie mylisz się. To rzeczywiście ciężar. Po prostu… – Roześmiał się
ponuro. – Po prostu wydaje mi się rzeczą nie do zniesienia, żyć w świecie, w
którym życie mojej matki zostało potraktowane tak, jakby nie miało żadnego
znaczenia. Jeszcze nie wiem, jak nieść ten ciężar.
Spojrzał na nią w górę. Niepocieszony w swoim smutku; zasmucony, że ją
tym obciąża.
Przeszyło ją to na wskroś.
I delikatnie położyła dłoń na jego policzku. To był instynkt, odruch, żeby
zabrać od niego ten ból, albo go z nim dzielić. Nie mogła w tej chwili
pozwolić, żeby cierpiał sam, skoro była w stanie dać mu pociechę.
Jego dłoń powędrowała w górę i zakryła jej dłoń. Delikatnie.
Cisza była teraz inna. Krucha. Aksamitna. Brzemienna.
Ich palce, jak kwiaty zamykające swoje kielichy, skuliły się, obróciły i
splotły. Ze spuszczonym wzrokiem upajali się spotkaniem ich skóry.
Angelique czuła, jak serce bije jej w nadgarstku.
Czas zdawał się płynąć wolno jak miód ściekający z łyżki.
Lucien odwrócił ostrożnie dłoń i przycisnął wargi do wnętrza jej dłoni.
Wypuściła rozedrgany oddech. Odwrócił głowę i zobaczył ją gotową mu
na spotkanie, a gdy jego wargi odnalazły jej wargi, wyswobodziła dłoń i
wsunęła ją w jego włosy, żeby go przytrzymać.
Z początku był niepewny, pocałunek. Delikatny. Nieśmiały. Jakby
całowali kogoś nowego. Tak, żeby – jeśli zechcieliby się wycofać – mogli
czuć się wolni od odpowiedzialności za to, co robiły ich usta.
Ale kiedy wplotła palce w jego włosy, kiedy ich języki się spotkały i
splotły, poczuła jego rozpaczliwą, dziką ulgę, pomruk czystego pożądania w
jego gardle; bardzo przypominający odgłos bólu. Drżał z przesytu pożądania,
a może to ona, nie była pewna. Może drżeli oboje. Nie możemy nie
powinniśmy nie wolno mi. Jej zdrowy rozsądek nie wyłączył się zupełnie, ale
zmysły okazały się anarchistami: jej zmysły domagały się go i były głuche na
argumenty. Ta rozkosz całowania go… W jednej chwili czymś nie do pojęcia
zdało jej się, że kiedykolwiek mogła odmówić sobie tego mężczyzny. A gdy
jej głowa opadła na jego dłoń, przemienił pocałunek w akt czule cielesny i
pożądliwy. Poczuła go nawet w podeszwach stóp, w każdym zakamarku
duszy, aż w końcu, gdy ich wargi rozłączyły się na chwilę, żeby złapać
oddech, ten, który zaczerpnęła, przypominał staccato.
Oczy miała ciągle zamknięte, gdy dłonie Luciena znalazły się na jej
ramionach; zsunął z niej peniuar tak delikatnie, tak spokojnie, że była w
stanie, w tej chwili, udawać przed samą sobą, że to się nie dzieje. A potem
nieśpiesznie, jakby nie robił tego w Wielkim Pałacu nad Tamizą, gdzie w
każdej chwili ktoś mógł przyjść, tak nieśpiesznie, że w każdej chwili mogła
położyć dłoń na jego dłoni i powiedzieć: „Nie, przestań” – rozwiązał
tasiemkę jej nocnej koszuli na karku; i poczuła chłodne powietrze na skórze,
gdy koszula zsunęła się z jej ramion.
Otworzyła oczy, gdy ściągał miękki len coraz niżej, niżej, niżej. Chciała
widzieć jego minę.
Westchnął w przypływie zachwytu, bolesnej rozkoszy. Ukrył wargi za jej
uchem i wypełnił dłonie jej piersiami, głaszcząc wprawnymi, delikatnymi
palcami, przesuwając kciuki na sutki twarde jak paciorki, a jej własny oddech
wydał jej się rykiem. Nie odważyła się powiedzieć słowa. Jego oddech i
język w jej uchu przeszyły ją igiełkami rozkoszy i niemal zaszlochała z
rozkoszy. Nie możemy nie powinniśmy nie wolno mi. W każdej chwili ktoś
mógł ich nakryć. Oboje o tym wiedzieli. Ta perspektywa powinna być
krępująca.
– Angelique – wyszeptał jej prosto do ucha, każdą sylabę zamieniając we
wzruszającą pieszczotę, która wzmagała jej pożądanie: jej imię – synonim
pragnienia, jego głos drżący z pożądania, jakby go zaczarowała. Jakby tylko
ona była w stanie go uwolnić. O, Boże, o, Boże.
Sięgnęła do guzików jego spodni. Rozpięły się za jednym czy dwoma
szarpnięciami. Wsunęła dłoń do środka i zacisnęła ją na jego twardym
penisie i pogładziła go, raz, drugi. Ukrył czoło w jej szyi, z urywanym
oddechem, napiętymi ścięgnami na karku. Zrobiła to znowu, a on odchylił
gwałtownie głowę ze stłumionym sykiem rozkoszy. Wsunęła się w jego
wyciągnięte ręce, aż usiadła okrakiem na jego udach, a on drżącymi,
zdesperowanymi dłońmi chwycił rąbek jej nocnej koszuli i podwijał go
wyżej i wyżej, i wsunął dłoń pomiędzy jej nogi, a ona stłumiła szloch
rozkoszy. Możliwe, że lekko zdławionym głosem wyszeptała:
– Proszę.
A potem się uniosła tak, żeby mógł wprowadzić w nią swój członek.
Oddech w jej gardle zamienił się w jęk.
– Jezu… o, Jezu… – wyszeptał.
Przejmująca tortura poruszania się powoli, powoli, razem. Żeby nie
zakołysać kanapą, bo zabrzmiałaby jak odgłos kozy uwięzionej w stajni.
Przejmująca tortura pragnienia szybkiego zakończenia, bo w każdej chwili
ktoś mógł ich nakryć. Wpatrywanie się w dół na niego, spoglądającego na nią
w górę. Jego czarne, rozpalone z pożądania oczy, w końcu zamknięte, gdy
przesuwała się po nim, żeby wytrzymać rozkosz, z napiętymi ścięgnami
karku. Spełnienie już się do niej zbliżało, napierając na krawędzie całej jej
istoty, niczym rozedrgany strumień iskier. Jej oddech wydobywał się
płytkimi urywanymi szlochami, aż Lucien chwycił ją za biodra i wygiął się,
żeby się z nią spotkać, a ona mocno zagryzła wargi, żeby powstrzymać
zwierzęcy odgłos rozkoszy. Uniósł gwałtownie biodra, a ona opadła na niego
mocno. I w jednej chwili nie dało się już nad tym zapanować. Ścisnęła w
dłoniach jego koszulę, a on ściskał jej biodra, gdy ich ciała zderzały się z
plaśnięciem, a kiedy jego dłoń wyciągnęła się, żeby pogładzić ją w miejscu
połączenia ich ciał, spełnienie spłynęło na nią niczym kataklizm. Wygięła się
do tyłu, gdy ją dopadło i rozkosz rozbiła ją na kawałeczki. Wstrząsały nią
niepowstrzymane fale rozkoszy, jedna za drugą, a ona pochyliła się, z twarzą
na jego ramieniu, żeby stłumić krzyk. Możliwe, że go ugryzła.
Zacieśnił uścisk na jej ciele, żeby się nie zsunęła i żeby doprowadzić do
swojego spełnienia. Znieruchomiał, ale jakimś cudem miał dość
przytomności, żeby wysunąć się z niej, gdy rozkosz dopadła jego ciało, a
Angelique zakryła jego usta przedramieniem.
Panowała zupełna cisza poza cichymi szmerami oddechów.
Ukrył głowę w jej piersiach, dysząc; lekko jedną pocałował. Ona oparła
dłoń na jego miękkich włosach, mokrych od potu. Siedzieli tak, tylko przez
chwilę, oddychając, a ich ciała unosiły się i opadały, jakby zostali rzuceni w
morze.
Nie patrzyli na siebie.
Dopiero po chwili Lucien był w stanie się pozbierać. Bo tak się właśnie
czuł: jakby wcześniej był rozbity i się pozbierał, w lepszego, nowego,
bardziej wolnego, nieskończenie bardziej zaspokojonego Luciena Duranda.
Czuł się niesamowicie. Z całą pewnością urodził się dla kochania się z tą
kobietą. Był lekko upojony brandy i seksem, ale nie odnosił wrażenia, że to
bezsensowny powód do życia.
A kiedy podniósł głowę, żeby zobaczyć w jej oczach, jak kochanie się
odmieniło ją, ona podniosła się chwiejnie i cofnęła.
Ukryła twarz w dłoniach, a jej ramiona ciągle drżały pod wpływem
oddechu.
– Angelique?
Stała tak przez kilka sekund.
A potem podniosła szlafrok i zawiązała nocną koszulę na ramionach, i
odwróciła się, i można właściwie powiedzieć, że uciekła.
12
Nie chciała myśleć, kiedy jego dłonie sięgały poza nią, żeby rozwiązać
koronki jej sukni, powoli, z rozmysłem, delikatnie, jakby rozpakowywał
kruchy podarunek. Nie chciała myśleć, kiedy jego wargi przycisnęły się do
pulsu na jej szyi, albo jego zęby, tak delikatnie, zacisnęły się na płatku jej
ucha, wywołując wstrząs rozkoszy, który przeszył ją jak błyskawica, albo
kiedy wodził językiem pod jej uchem. Szukała jedynie rozkoszy i czerpała ją,
i jęczała cicho, i wyginała się w łuk po więcej i więcej.
Nie chciała myśleć, kiedy położył dłonie na jej ramionach i zsuwał jej
suknię niżej, niżej, i zdecydowanie nie chciała myśleć o lekkim ruchu, który
wykonała, żeby pomóc mu zsunąć suknię do talii tak, żeby mógł, z cichym
jękiem mężczyzny przeżywającego przypływ rozkoszy, wypełnić dłonie jej
piersiami. A potem ich wargi się spotkały, pieściły i trącały, a ich języki
splotły. Poczuła, że granice świata znikają, i nie była w stanie określić, co jest
górą, a co dołem, jakby została pochwycona przez burzliwą falę i
lekkomyślnie dała się wynieść na szerokie morze.
To właśnie tę całkowicie poddaną osobę Lucien wziął na ręce i zaniósł po
schodach z wdziękiem i w milczeniu, przeczącym temu, że nie była piórkiem.
I położył ją na swoim łóżku, i zajął się pozbawianiem jej ubrania, a ona się
poddała, podnosząc ręce, żeby pozwolić zdjąć sukienkę przez głowę. Jego
palce muskały jej piersi, kiedy rozwiązywał jej gorset. Rozpościerał halkę.
Zsuwał pończochy. Wszystko było aktem zmysłowości wzniecającym ognie
pożądania.
A kiedy była już całkiem naga na jego łóżku, kosztował ją niczym ucztę, z
zaskakującą, bezlitosną, cielesną wprawnością. Smakując ją wargami, i
językiem, i dłońmi. Zagłębienie w szyi, gdzie bił puls. Kości obojczyka.
Wypełnił dłonie jej piersiami, wodził językiem po sutkach i w chwili
natchnienia delikatnie je przygryzł, rozpalając w niej ognie ekstazy. Jego
misją, zdawało się, było wzniecenie rozkoszy w każdej jej komórce,
udowodnienie, że całe jej ciało może być narzędziem błogości, jeśli się
podda, falując i wyginając się w łuk, a gdy jego palce wsunęły się pomiędzy
delikatną skórę jej ud i nieśpiesznie zanurzyły się w miejscu, w którym ich
pragnęła, była pulsująca i wilgotna.
Jej jęk był cichym, niespokojnym błaganiem.
– Lucien…
Wymruczał coś po francusku, coś pomiędzy przekleństwem i czułością.
Jego zwinne, zwinne palce zanurzały się i głaskały, i wsuwały w nią kusząco.
Słyszała swój własny oddech huczący jak sztorm; klęła i jęczała poruszając
biodrami w rytmie jego dłoni, jej palce wpijały się w narzutę, jakby
wiedziała, że lada chwila wyfrunie ze swojego ciała ku niebu. A kiedy
położył wargi i język w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się jego palce,
eksplodowała z cichym krzykiem i każdą komórką płonącą z rozkoszy.
A potem był na niej, ze spodniami opuszczonymi na biodra, płonącymi
oczami utkwionymi w niej, rękami obejmującymi jej ciało. Zacisnęła nogi
wokół niego i przyciągnęła go do siebie, unosząc się, ocierając o niego, żeby
się upajać, zanim się w nią wsunął.
– Angelique… moja kochana… dobry Boże… – mruczał przy jej uchu,
pochylając się, żeby ją pocałować. A potem, żeby polizać jej sutek, kiedy
rozpoczął pchnięcia, powoli, powoli, żeby mogła poczuć każdy jego
centymetr, aż, w cudowny sposób, poczuła kolejną narastającą rozkosz.
Przywarła do niego, gdy wstrząsnęły nim spazmy jego spełnienia.
Potem wysunął się z niej i wyciągnął obok niej, i przyciągnął ją delikatnie
do swojego ciała. Przez jakiś czas, upojona rozkoszą, słuchała muzyki ich
oddechów, kołysania jego piersi przy jej piersi, kiedy jego dłoń przesunęła
się powoli, powoli, żeby pogłaskać ją po głowie. Czuła się ukojona i
bezpieczna, bardziej niż kiedykolwiek w życiu, choć była całkiem naga, a on
w ubraniu. Któż by odgadł, że sekretnym kluczem do bezpieczeństwa było
poddanie się temu mężczyźnie?
Po kilku chwilach wyswobodziła się z jego ramion i zaczęła go rozbierać,
powoli, ostrożnie, a on się poddał, rozbawiony. Ściągnęła mu koszulę przez
głowę, delikatnie ją złożyła i odłożyła na bok. Zdjęła buty z jego stóp i
ułożyła je przy łóżku. Zsunęła spodnie z jego bioder po długich nogach. Aż
był cudownie nagi, wspaniały w zaglądającym przez okno blasku księżyca.
Jego piękno uderzyło ją niczym cios w głowę. Okazale fasetowane mięśnie,
od równin klatki piersiowej po wycięcie łydek, owłosione na piersi i udach.
Gładki i zbytkowny jak strzelba, stworzony dla rozkoszy i, jak przypuszczała,
żeby w razie konieczności zabijać piratów.
Przypływ wdzięczności i podziwu był właściwie nie do powstrzymania.
Wstrzymała oddech.
On uśmiechnął się powoli, szelmowsko, upajając się jej miną.
– O wiele lepiej – wydusiła. Cicho. – Teraz do siebie pasujemy.
– Jak matka natura stworzyła – wymruczał sennie.
Położyła się z powrotem przy nim i westchnęła, i leżeli skóra przy
rozpalonej, wilgotnej skórze.
Lucien odwrócił się, żeby ją pocałować, bardzo delikatnie, jej wargi były
czułe. Ale pocałunek podziałał niczym płomień przytknięty do lontu. Stał się
głębszy i uwiódł. Ich mięśnie naprężyły się, a pożądanie wezbrało niczym
rzeka pod wpływem fali powodziowej. Chciała pożerać i być pożeraną.
Smakować i odkrywać każdy jego zakątek, zagłębienie i cień. Uczyć się jego
blizn, zapachów i faktur. Bez oporów pławić się w płonącym, chciwym,
zdumionym żarze jego spojrzenia.
Czuła się tak, jakby znalazła się w jakimś nowym, pięknym kraju. Wiodła
w dół lekkiej doliny rozdzielającej jego żebra językiem, podążając za nim
paznokciami, delikatnie, oddechem i zębami po drogach pomiędzy mięśniami
jego piersi, łaskotała lekko porośnięty szlak prowadzący wprost do czujnego i
nabrzmiewającego członka. Rozkoszowała się jego wstrzymanym oddechem,
podciągnięciem kolan, lekkim podniesieniem głowy. Cichym śmiechem i
łagodnym jękiem, i przekleństwem, gdy wzięła jego członek do ust i musnęła
go językiem. Nigdy nie cieszyła się tak z posiadania palców i ust i skóry,
dzięki którym mogła sprawiać, że on jęczał, tak po prostu. Dzięki którym
mogła brać i dawać rozkosz. Kochanie się nigdy wcześniej nie było aktem
pewności siebie i radości.
Później rozpętała się lekka zmysłowa walka, polegająca na żądaniach i
poddawaniu się im. Dzikich pocałunkach i zwinnych ruchach języka we
wrażliwych miejscach. Rozkosznym ocieraniu się skóry o skórę. Przez
chwilę siedziała na nim okrakiem, jak zwyciężczyni, aż nagle ją zaskoczył –
pochylił się tak, że znalazła się na plecach. Wygrał, bo tego chciała. Wygrał,
bo zdawało się, że nie kłamał, mówiąc, że zna nieopisane sposoby dawania
rozkoszy. Wygrał, bo potrzebowała tego, co miał do ofiarowania. Jego język
działał cuda pomiędzy jej nogami, a on delikatnie przytrzymywał jej uda
dłońmi tak, że nie miała wyjścia, musiała znosić tę wyśmienitą rozkosz.
Mogłoby ją chyba oddać jedynie słowo „hosanna”.
Wkrótce błagała wśród lekkich urywanych oddechów.
– Proszę, Lucien, teraz, o, Boże, proszę…
Delikatnie odwrócił ją na brzuch i przyciągnął jej biodra do siebie, i z
początku się z nią droczył, a potem wszedł w nią gładko, głęboko, a ona
eksplodowała. Tym razem narzuta stłumiła jej krzyki rozkoszy, a on wbijał
się znowu i znowu, zdążając ku własnemu spełnieniu. I gdy zalewały ją
kolejne fale błogości, w jej uszach odbijał się echem jego krzyk rozkoszy.
Mokrzy i lśniący od potu, pod wrażeniem siebie samych i siebie
nawzajem, i chwilowo nasyceni, leżeli oddychając spokojnie. Wykorzystała
jego ramię jako poduszkę; jego ręce obejmowały ją. Przykryła ich do połowy
kapą, którą sama wydziergała.
Odwrócił się do niej twarzą. Żeby widzieć ten cud. Delikatnie, delikatnie
musnął palcem jej wargi. Były nabrzmiałe i zaróżowione od dzikich
pocałunków, ale znów chciał ją pocałować, i przypuszczał, że to obudzi w
nim dzikość.
Jej wargi przycisnęły się delikatnie do błądzącego palca. Wzięła go do ust,
żeby ssać i drasnęła delikatnie zębami, a dreszcz rozkoszy sprawił, że Lucien
zamknął oczy.
Czuły diabeł.
– Wszystko w porządku? – wyszeptał.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się blado. Oczy jej się zamknęły.
Delikatnym jak piórko palcem obrysował kontur jej warg. Jej szczęki.
Prostych ciemnozłotych brwi. Zapamiętując jej rysy. Niżej, niżej, po
satynowej szyi do kości u jej podstawy. Obwiódł je palcem. Jej wargi się
rozchyliły.
Jej oddech wylądował miękko na jego oddechu. Teraz szybszy.
Jego członek znów był pobudzony.
– Nie wiem, jak przestać cię pragnąć, Angelique – wymruczał. Z pewnym
zdziwieniem, z pewnym radosnym cierpieniem.
– Nigdy nie przestawaj – wyszeptała.
Pozwolił swojej dłoni wędrować, lekko, lekko, powoli, powoli. Pomiędzy
jej piersiami. Na nich, znów i znów, na ich miękkich wzgórkach, okrążając
różane krezy sutków. Niżej, niżej, wzdłuż linii pomiędzy żebrami, po
wypukłości jej brzucha, wsuwając się pod jej pupę, plącząc się w lokach
między jej nogami, znów się unosząc. Znowu i znowu, sennie słuchając jej
westchnień, tempa jej oddechu, żeby wiedzieć, kiedy powinien cofnąć dłoń i
położyć ją między jej nogami, i głaskać powoli, aż zacznie niecierpliwie go
chwytać.
Przesunął się na nią, a kiedy znalazł się w niej, poruszali się leniwie.
Oszołomieni i odurzeni pożądaniem i seksem i radością, wpatrywali się w
siebie nawzajem.
Wiedział, że zaraz zaśnie.
– Angelique…
– Zostanę.
Uśmiechnął się sennie.
Zamierzała, rzecz jasna, wymknąć się z pokoju przed przyjściem
pokojówek. I nie miała zamiaru zasypiać. Może już nigdy w życiu nie zaśnie.
On był szampanem i kawą, i opium, i świeżym powietrzem w jednym, i z
pewnością od tej pory do życia potrzebowała tylko jego.
Nie powiedziała:
– Tak naprawdę nigdy cię już nie zostawię.
Ale jakimś sposobem oboje o tym wiedzieli.
Przekreślił je z rozmachem.
I niemal poczuł, jak spadły jakieś niewidzialne kajdany.
Zemsta nie była możliwa, nawet, gdyby nadal jej chciał. Ale jej nie
potrzebował. Nie potrzebował też kasyna, skoro mógł mieć raj pod
jedenastym numerem Lovell Street, w białym budynku przy porcie znanym
jako Wielki Pałac nad Tamizą.
Czuł, że teraz zna powód, dla którego się urodził: hołubić i chronić serce
Angelique Breedlove.
To, co czuł… było przeciwieństwem tonięcia w Tamizie. Miał wrażenie,
że wzbija się w niebo. Aż do raju, poprzez błękit, wirując i wirując wśród
gwiazd.
Po załatwieniu tej ostatniej sprawy odwrócił się, żeby spojrzeć w
przyszłość.
Zamrugał.
Tuż przed nim stał – a raczej chwiał się – lord Hallworth. Już pijany, a
była dopiero druga po południu. Jego niebieskie oczy były różowe na
krawędziach, a miał zaledwie trzydzieści lat i drugą brodę, też różową z
nadmiaru pijaństwa.
– Bolt! – wykrzyknął radośnie. Choć przywitali się ze sobą w przelocie
tydzień temu.
– Hallworth – odpowiedział grzecznie. Ostrożnie.
– Cieszę się, że wróciłeś, Bolt.
– Miło to słyszeć, Hallworth. – Choć Hallworth powiedział to już
wcześniej, Lucien wiedział, że powinien jakoś zareagować.
– Cutty i ja rozmawialiśmy o twoich wybrykach nie dalej jak miesiąc
temu. Któż jak nie Lucien byłby w stanie powstać z martwych, tak
powiedzieliśmy!
– No właśnie, kto? W Eton nie uczą, jak zmartwychwstawać, niestety.
– Ha, ha! – Hallworth był zachwycony i podszedł, żeby klepnąć Luciena
po plecach. Chybił o kilka centymetrów, a siła jego przyjacielskiego zamachu
niemal powaliła go na podłogę. – Na przykład, pamiętasz tę noc w Pałacu
Szubrawców, kiedy dwóch osiłków cię wyrzuciło?
– Nie.
Pewnie, że pamiętał. Cutty wspomniał o tym parę tygodni temu, ale Lucien
zawsze pamiętał każde istotne zdarzenie, z wyjątkiem tych mglistych
rozgorączkowanych tygodni pomiędzy chwilą, gdy został wyłowiony z
Tamizy a tą, gdy oprzytomniał w połowie drogi na drugi koniec świata.
Nie chciał myśleć o dawnym Pałacu Szubrawców. Chyba, że jak o kupie
gnoju, z którego wyrósł kwiat.
– To tylko jeden z wielu twoich wyczynów, Bolt. Przypuszczam, że
wszystkie zlewają ci się w jedno – powiedział z podziwem.
Lucien zorientował się, że pokłady jego cierpliwości są teraz głębsze, ale
raczej nie bezgraniczne. Zacisnął zęby.
– Tego rodzaju sprawy wspominam nie częściej niż zabawkowego konia w
moim pokoju dziecinnym. Wspomnienia nie przydają mi się w dorosłym
życiu do niczego.
Nieważne, że nigdy nie miał zabawkowego konia.
Hallworth wyglądał na lekko przybitego.
– Ach. Usłyszałem coś zabawnego na temat tego miejsca i pomyślałem, że
może i ty chciałbyś usłyszeć… to teraz coś w rodzaju pensjonatu, zgadza się?
– Tak. Odwiedził go nawet król. To bardzo elegancki pensjonat, w rzeczy
samej.
– O, ho! Ciekawe, czy król go odwiedził z jakichś konkretnych powodów.
– Jego brwi unosiły się i opadały, unosiły i opadały, i dopiero po minucie był
w stanie nad nimi zapanować. – Pamiętasz earla Derringa? Wyciągnął kopyta
tam, na tym krześle?
Wskazał krzesło zajmowane przez młodego mężczyznę, który, jak się
zdawało, naśladował szczekanie psa z dłońmi uniesionymi jak łapy.
Towarzyszący mu przyjaciel śmiał się do rozpuku i klaskał.
Zdecydowanie należałoby powstrzymać arystokrację przed rozmnażaniem,
pomyślał Lucien, skoro ma się tak zachowywać.
– Podobno – oczywiście, to tylko plotki, usłyszałem od znajomego, który
usłyszał od znajomego, który tylko znał jej nazwisko, nic więcej – że tam
mieszka teraz kochanica Derringa.
Lucien zamarł.
Właściwie poczuł tę chwilę, kiedy jego krew przestała płynąć. W tej
sekundzie stanęło też wszystko inne. Jego serce. Płuca.
A jednak zdołał przeszyć Hallwortha wzrokiem.
Który prawdopodobnie będzie zaskoczony, kiedy rano spojrzy w lustro i
odkryje dwa ślady po przypaleniu.
Z pewnością kapitana Hardy’ego kusiłoby, żeby przebić tego mężczyznę
mieczem, gdyby doszło do niego, że Delilah kiedykolwiek w historii świata
nazwano „kochanicą”.
Lucien czuł, że musi wyprostować tę historię, zanim przekaże mu tę
smutną wiadomość.
Ale Hallworth nieruchome spojrzenie Luciena odczytał najwyraźniej jako
fascynację.
– O, tak! Dobrze ją pamiętam! Śmiech jak dzwon. I te złote włosy. Ciało,
które sprawiało, że… oj, no wiesz, po prostu… wrrrrr! – Ułożył dłonie jak
tygrys kulący szpony. – Sprawiało, że chciało się ją dopaść. Wiesz, Derring
mówił, że skórę ma jak satyna. Płonąłem z zazdrości, kiedy zobaczyłem, że
wziął ten łakomy kąsek dla siebie. Ostatnio widziałem ją na przyjęciu, takim,
co to nie przyprowadza się na nie żony, jeżeli wiesz, co mam na myśli… –
Usiłował trącić Luciena łokciem, ale spudłował. – Przy Glover Street,
próbowałem wsunąć palce do jej gorsetu, kiedy mi się zdawało, że wszyscy
mają już nieźle w czubie.
Skóra Luciena zamieniła się w lód. Cienka czerwona kurtyna opadła mu
przed oczami.
– Ho, jeszcze czuję piekący ślad jej dłoni ma mojej skórze, do tej pory.
Zawsze się zastanawiałem, czy to możliwe, że naprawdę ma na imię
Angelique. Chyba niemożliwe, prawda? To imię kochanicy. Domyślam się,
że dawny pałac szubrawców jest idealnym miejscem dla dziw…
Dłonie Luciena wyrwały się naprzód jak wąż, i zaczepiły o krawat
Hallwortha, wykręciły się i cisnęły nim o najbliższą ścianę.
Rozległ się trzask stołu i brzęk kieliszków i przerażone westchnienia.
– Jeżeli cenisz sobie swoje życie, Hallworth – a przypuszczam, że tak,
choć Bóg jeden wie, dlaczego, ty gnido – nie dokończysz tego zdania.
Hallworth dyndał, wymachując nogami, z drżącym podbródkiem.
– Bolt.
Z oddali, spoza mgły wściekłości, dobiegł go czyjś głos. Krew dudniła mu
w uszach. Miał wrażenie, że przeraźliwy ból przenika go całego.
– Bolt. Robisz mu krzywdę.
Głos zdawał się dobiegać z odległości dwóch kilometrów.
– Jeżeli jeszcze raz kiedykolwiek usłyszę, że wypowiadasz jej imię w
jakimkolwiek kontekście – jeżeli usłyszę, że wspominasz o niej komukolwiek
– to będzie ostatnie słowo, jakie w życiu wypowiedziałeś. Wątpisz w to?
Twarz Hallwortha była białą maską przerażenia. Lucien widział swoją
własną wściekłość odbijającą się w źrenicach mężczyzny.
– Wątpisz… w… to?
– Nie – wydusił Hallworth.
Lucien rozpostarł dłonie.
Pod Hallworthem ugięły się kolana i zsunął się po ścianie, i opadł na
podłogę. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w górę, w Luciena.
Lucien wiedział, że jest za późno. Dzięki niemu wszyscy dowiedzą się o
Angelique i Derringu, i nijak nie mógł temu zapobiec.
– Możesz wyznaczyć sekundantów, jeśli czujesz taką potrzebę, jeżeli
wolisz zginąć prędzej niż później – powiedział niemal znużonym tonem.
– Nie zrobię tego – wykrztusił Hallworth.
Lucien skinął lekko głową, odwrócił się i wyszedł.
I znów oczy wszystkich były niczym praszczęta.
Lucien miał rację, jak przekonała się Angelique. Exter był człowiekiem
skutecznym, zaskakująco przydatnym.
Co prawda słono sobie liczył za swoje usługi, ale jakoś trzeba zarabiać na
życie.
Aż za dobrze to rozumiała i nie zazdrościła mu niszy, jaką sobie znalazł,
zwłaszcza, że jej własna nie mogła być bardziej osobliwa.
– Można ją zastać na przechadzce na dziedzińcu kościoła świętego
Gedeona, gdzie uczęszcza, żeby prowadzić nabożeństwa… – w tym miejscu
Exter odkaszlnął. – dobroczynne.
Wymienili drwiące, wymowne spojrzenie.
Angelique nalała mu herbaty.
(Exter, rzecz jasna, nie powiedział Angelique, że Lucien mieszka nad jego
biurem. Był uosobieniem dyskrecji dla każdego, kto potrzebował jego usług.)
– W tym czasie jest sama zwykle nie dłużej niż dziesięć minut. Woźnica
czeka na nią na kościelnych schodach i wypatruje jej pojawienia, ale woźnicę
i lokaja, według wszelkiego prawdopodobieństwa, można zająć na ten czas
butelką trunku.
– Domyślam się, że bez butelki trunku nie da się z nią wytrzymać –
zażartowała Angelique.
I tak pewnego ranka, kiedy wśród grobów zaczynały rozkwitać pierwsze
żonkile, Angelique siedziała na ławeczce na dziedzińcu kościoła świętego
Gedeona i czekała, aż łaskawie raczy przejść obok niej księżna Brexford.
Miała na sobie olśniewającą wełnianą suknię w kolorze burgundu i obszytą
futrem pelisę, i śnieżnobiałą twarz ponad nią. Włosy miała gładkie i ciemne,
upięte prosto, a bladą cerę ożywiały różowe rumieńce. Była atrakcyjna, ale
raczej nie wzbudzała natchnienia do pisania płomiennych wierszy, a jedynie
przykuwała uwagę.
Angelique wstała z ławki i złożyła jej ukłon, długi i niski.
– Dzień dobry waszej książęcej mości.
Księżna stanęła jak wryta. Jej wzrok odruchowo zaczął szukać służącego,
który chronił ją przed koniecznością rozmowy z plebsem. Kiedy
zorientowała się, że go nie ma, beznamiętnie zmierzyła wzrokiem Angelique
od stóp do głów, a jej spojrzenie wyraźnie dawało do zrozumienia, że jest
warta uwagi nie większej niż drzewa, kwiaty, ziemia i nagrobki.
Nie odezwała się.
Spróbowała obejść Angelique.
Jednak ta zwinnie zastąpiła jej drogę.
Księżna Brexford była teraz zdenerwowana. Nawet piękne, dobrze ubrane
kobiety niespodziewanie mogły wyjąć nóż czy pistolet.
– Znam panią, madam? Chyba nie.
– Cóż, nie zostałyśmy oficjalnie przedstawione, ale próbowała pani
podkraść moją kucharkę. Na szczęście wolała być szczęśliwa, i jest. Nie
przynoszę od niej pozdrowień, nawiasem mówiąc. Trzęsie się jak galareta,
gdy słyszy pani nazwisko i wszyscy mamy niezły ubaw.
Księżna zamarła z przerażenia. A potem jej oczy zmrużyły się z
wściekłości.
– Co u… Co też… Ma pani wyjątkowy tupet. Proszę się odsunąć. Do
diabła, za kogo pani się ma? – Jej głos był przenikliwy i zimny jak lód.
Bardzo imponujący, gdyby była księżną z zamierzchłych czasów, taką, która
wykrzykiwała „ściąć ją!” i tym podobne.
Angelique udała ziewnięcie.
– Na litość boską. Nie muszę się odsuwać. Nie jest pani królową. Pani jest
zaledwie przerażoną kobietą w średnim wieku, która popełniła przestępstwo i
do tej pory za nie nie zapłaciła, a ja jestem tu po to, żeby dopilnować, by tak
się stało.
Księżna stała bez ruchu. Jej obojętność była imponująca, ale przez jej
twarz przemknął cień strachu.
– Głupstwa pani wygaduje – powiedziała dobitnie.
– Nazywam się Angelique Breedlove. Może pani o mnie słyszała? Ostatnio
pisały o mnie gazety. Jestem też bliską przyjaciółką Luciena Duranda,
wicehrabiego Bolta, który również, jak pani wiadomo, pojawiał się na
stronach gazet.
Twarz księżnej wykrzywił grymas, zanim zdążyła nad nim zapanować.
Utkwiła w Angelique ciemne, nieruchome oczy.
– A, tak. Dziwka Derringa. – Zupełnie zignorowała wzmiankę o Lucienie.
– Ooooch, urocze. A ja myślałam, że księżne powinny mieć wzorowe
maniery. Powiem pani, co nas łączy, wasza książęca mość: o pani też zaraz
zaczną pisać gazety, jeżeli mnie pani nie posłucha – oznajmiła radośnie.
– Clabbard! – wrzasnęła księżna.
Jej głos poniósł się zaledwie cichym echem po kościelnym dziedzińcu.
Clabbard, woźnica, i lokaj, który z nimi podróżował, opróżniali butelkę
dobrej whisky po drugiej stronie kościelnego muru.
– Chciałabym coś wyjaśnić. Uważam, że jest pani na wskroś paskudną
osobą, wasza książęca mość. Ludzie są czasem okropni, bo są przerażeni, z
tego samego powodu kąsają żmije. Można zrozumieć naturę żmii wiedząc, że
niebezpiecznie wejść jej w drogę.
Księżna rozdziawiła usta.
– Cóż za idiotyzmy pani…
– Hola, hola. – Angelique pokiwała palcem. – Jestem tu dzisiaj, bo
postanowiłam spisać moje wspomnienia! – oznajmiła promiennie. – Byłam
guwernantką, lady Brexford. Piszę pięknie. A pierwszą rzeczą, o jakiej
zamierzam wspomnieć – drobnostka, jaką zamierzam podzielić się od razu z
gazetami, żeby dać im próbkę tego, czego mogą się spodziewać – jest to, że
zapłaciła pani człowiekowi, żeby zaprowadził Luciena Duranda w pułapkę,
żeby go utopić. Dzięki temu dowód słabości, nazwijmy to, do innej kobiety,
zostałby skutecznie usunięty.
Pozwoliła, żeby słowa rozbrzmiały w ciszy. Księżna oddychała płytko.
Dwie nerwowe czerwone plamy wystąpiły jej wysoko na policzkach.
– Był pijanym utracjuszem i wpadł do wody. Nikt nie uwierzy w nic
innego.
– Był młodym mężczyzną porzuconym przez ojca. Teraz jest wyjątkowym
dorosłym człowiekiem. Przypuszczam, że ludzie chętnie uwierzą, że stała za
tym pani, choćby dlatego, że zabawnie jest wierzyć w plotki o księżnych,
zwłaszcza, że pani jest okropna. Ale to nie wszystko. W moich
wspomnieniach wrócę do czasów, kiedy widywałam pani męża na
przyjęciach earla Derringa, podczas których kochanki łasiły się do
utytułowanych mężczyzn niczym kociaki. I o wiele, wiele więcej. Liczę na
to, że dzięki temu stanę się bogatą kobietą, a pani – pośmiewiskiem.
Nozdrza księżnej Brexford rozdęły się i znów zwarły, jak u rozjuszonego
byka. W jej ciemnych oczach widać było przerażenie, a całą skórę miała w
czerwonych plamach.
Aż nagle, ku zaskoczeniu Angelique, w geście rozpaczy ukryła twarz w
dłoniach. Angelique przyglądała jej się w milczeniu przez długą chwilę.
W końcu księżna westchnęła i opuściła dłonie.
– Pani Breedlove… Ma pani dziecko? – Jej głos był teraz rozedrgany.
– Nie, jeszcze nie.
– Więc kiedy, o ile, będzie je pani miała, może pani zrozumie, że zrobiłaby
wszystko, żeby chronić to dziecko i jego przyszłość przed kimś, kto skalałby
nazwisko rodu.
– Całkiem możliwe – odparła łagodnie Angelique. – Z wyjątkiem
zamordowania dziecka innej kobiety, rzecz jasna.
Oczy księżnej otworzyły się szeroko.
A potem powoli je zamknęła. I westchnęła.
– Ona była taka piękna. – Głos miała nienaturalny. – Była zwykłą
wieśniaczką, ale widziałam ją raz z daleka i choć mam swoje zalety, nie
mogłam się z nią równać. A impulsywność i nieodpowiedzialność Luciena…
ani chwili spokoju od plotek… Jakie życie czekałoby mnie i Roberta, mojego
syna? To było piekło. Nigdy nie chciałam, żeby Lucien został zabity, musi
pani zrozumieć. Chciałam jedynie, żeby się przestraszył.
Angelique trwała w grobowym milczeniu. Obie wiedziały, że szanse na
śmierć w Tamizie w środku lodowatej nocy po pijanemu były dość duże.
Ciszę przerwał wzruszający, piękny śpiew ptaka.
– Kocham go, wie pani. Księcia. Choć nie przynosi mi to nic dobrego. Być
może wie pani, że miłość bywa bolesna. – Spojrzała w górę na Angelique
przenikliwym wzrokiem, szukając swoistej aprobaty.
Angelique aż za dobrze o tym wiedziała, ale nie była w stanie objąć
współczuciem kobiety, która usiłowała pozbyć się mężczyzny, którego ona
kochała.
Ale nie była z kamienia.
– Ma pani ochotę usiąść? Nie wygląda, żeby czuła się pani najlepiej.
Księżna usiadła ciężko na kamiennej ławce.
Angelique nadal stała.
Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu.
– Nie wie pani, z kim ma pani do czynienia – spróbowała księżna. Bez
przekonania. Wyglądała na zmęczoną.
– Ależ wiem. Ale mnie nie będzie pani w stanie wrzucić do Tamizy.
Rzadko przechadzam się nad rzeką. I nigdy nie bywam w kasynach. I
powinna pani zobaczyć mężczyzn, którzy mieszkają w Wielkim Pałacu nad
Tamizą. Wszyscy wystąpiliby przeciwko pani, w każdej chwili. A nawet,
jeżeli coś miałoby mi się stać… pani reputacja zostanie zrujnowana na długie
lata. Będzie huczało w całym Londynie. A pani syna czeka dość niepewna
przyszłość.
Angelique wypowiedziała wszystkie te przerażające rzeczy opanowanym
tonem.
Gorset księżnej unosił się i opadał, unosił i opadał przy każdym oddechu.
– Albo… myślę, że możemy załatwić to w inny sposób… – Angelique
przechyliła głowę, jakby pod wpływem nagłego olśnienia.
Księżna uniosła gwałtownie głowę. Nie była głupia i nieobce jej były
negocjacje. Była skłonna dobić targu.
– Czego, do diabła, pani chce? – spytała zrezygnowana.
– Tak się cieszę, że pani spytała.
I powiedziała jej.
Lucien,
Chciałam Ci udowodnić, że zrobię dla Ciebie wszystko.
Potrzebuję Cię, teraz i zawsze.
Proszę, wróć do domu.
Angelique
Jak się okazało, Lucien, mimo swojej wyrozumiałości, nie był w stanie
zmusić się do kulturalnego zachowania wobec Cutty’ego, gdy bywał u
White’a, czy właściwie, gdziekolwiek indziej. Zdawało się, że umiał, w
pewnym sensie, wybaczyć, ale nie potrafił puścić wszystkiego w niepamięć.
Rozwiązanie, na jakie wpadł, spełniało dwa cele – jego bawiło, a Cutty’ego
przerażało, ale przestawił je jako niepodlegające dyskusji i takim sposobem
Cutty wyjechał. Charakter Luciena ukształtował się w świecie; przy
odrobinie szczęścia być może Cutty wróci z odrobiną charakteru, o ile nie
pożrą go kanibale.
– Czyż nie jest dobry, skoro to zrobił? – zastanawiała się z rozmarzeniem
nowa służąca, Rose, która została zatrudniona do pomocy w obowiązkach
przy aneksie. – Lord Cuttweiler. Czy wszyscy lordowie są dobrzy?
– Nie – wyprowadziła ją z błędu Dot, delikatnie, lecz nieco wyniośle, na
wzór lady Bolt, Angelique Breedlove Durand, którą darzyła niezmiernym
podziwem. – Bóg mi świadkiem, że nie. W większości wcale nie są dobrzy.
– Nie są – powtórzyła posłusznie Rose, bo lekkim podziwem darzyła Dot,
która była bardzo ważna dla funkcjonowania Wielkiego Pałacu nad Tamizą i
tak zżyta z miłymi właścicielkami i ich bardzo wysokimi, dystyngowanymi
mężami.
Podniosła głowę, żeby zobaczyć, czy nie idzie pani Breedlove lub pani
Hardy. Na razie były bezpieczne, więc czytała dalej.
W artykule o nowych celach podróży znalazła fascynujące zdanie:
– Bogu dzięki. Rosja jest tak bardzo daleko – powiedziała Helga lekko
zbolałym głosem. Była wyborną kucharką i, niestety, kusiła ją praca akurat
dla księżnej. Która była obrzydliwie trudną kobietą.
Ponieważ Angelique marzyła, żeby kiedyś wybrać się do Hiszpanii i
uwielbiała Włochów, nie podobała jej się myśl zesłania na nich księżnej.
Zasugerowała – nie nalegając – że na chwilę obecną dobrym celem podróży
może być Rosja. Jak miło, że księżna posłuchała tej sugestii, pomyślała
drwiąco Angelique.
Zasłyszana u White’a plotka głosiła – Lucien podzielił się nią po powrocie
z Angelique – że skonfundowany książę Brexford nie chce mieć nic
wspólnego z rosyjskim szaleństwem żony. Podobało mu się życie, jakie
wiódł. Żaden kraj nie mógł być bardziej interesujący niż Anglia, a biorąc pod
uwagę, że miał przeogromny dom w Londynie i inne domy rozrzucone po
całym kraju, czegóż więcej mogła chcieć kobieta? Zamierzał zostać;
pozwolić żonie wyjechać, bo nie dałaby mu spokoju. Jego syn, markiz, mógł
pisać do matki listy. Miał już prawie piętnaście lat i uczył się w Eton;
chłopcy w tym wieku raczej nie potrzebują już matczynej opieki?
Angelique wiedziała, jak odebrał to Lucien. I choć też był zdania, że księża
powinna wyjechać, myślał o swoim przyrodnim bracie.
– Czy panie nie powinny przypadkiem odkurzać?
Angelique posiadała zdolność podkradania się do leniuchujących niczym
zjawa.
Służące zerwały się, pisnęły i rozbiegły jak myszy na widok kota Gordona.
Niczemu nie wolno było zalegać w Wielkim Pałacu nad Tamizą, a dotyczyło
to zarówno kurzu, służby, jak i brudnych naczyń, ale nie gości i
wspomnianego kota, który pracował całą noc i dlatego wolno mu było
przesypiać cały dzień, jeżeli miał ochotę.
– Przepraszam, pani Bree…, pani Durand – wyznała szczerze Dot.
Angelique doszła do wniosku, że bardziej podoba jej się brzmienie zwrotu
„pani Durand” niż „lady Bolt”, co odpowiadało Lucienowi. Było to nazwisko
jego matki i jego. Był dumny z niego i z niej, i czuł się zaszczycony, że
Angelique chce się nim posługiwać.
Tyle nowych rzeczy trzeba było zapamiętać, uświadomiła sobie Dot.
Nazwiska się zmieniały, jak wtedy, kiedy lady Derring została panią Hardy, a
teraz pani Breedlove, nowe służące – Rose była zaledwie jedną z trzech
pokojówek przyjętych do pomocy przy przygotowaniach Aneksu Wielkiego
Pałacu nad Tamizą – a wkrótce mieli pojawić się daj lokaje i ta perspektywa
była niemal nieznośnie podniecająca, bo Dot miała uczestniczyć w
rozmowach o pracę.
– Coś interesującego w dzisiejszej gazecie, Dot? – Angelique spojrzała jej
przez ramię.
Gazety nie należały do tanich. Ta zostanie przeczytana co najmniej tuzin
razy przez każdego, kto umie czytać. Lubiły udostępniać je gościom, a kiedy
się poplamiły, podarły lub ubrudziły ponad miarę, wykorzystywano je w inny
sposób.
– Całe mnóstwo spraw – odparła z radością Dot. – A im więcej słów znam,
tym bardziej są interesujące.
Angelique się uśmiechnęła.
– Święte słowa, Dot.
Wyciągnęła gazetę z dłoni Dot, dając jej do zrozumienia, że powinna
wracać do pracy.
Wiedziała, co było napisane i zamierzała zachować to dla męża. Może
nawet oprawić. A może lepiej wykorzystać ją jako podpałkę, pozwolić
popiołom tej części jego życia wydostać się przez komin pod postacią dymu,
zmieszać się z londyńską sadzą i polecieć w stronę morza.
– Oto on, panowie. – Głos kapitana Hardy’ego był zaledwie o ton czy dwa
mniej ciepły niż ten, którym zwykł wypowiadać słowo „Delilah”.
Lucien, kapitan Hardy i Delacorte stali w porcie i z wielką satysfakcją
spoglądali w górę na Zefira, piękny handlowy statek. Jego żagle były na razie
złożone. Wyglądał na zniecierpliwiony, jakby wyrywał się, by pokonywać
fale w drodze do Indii.
Po wielu rozmowach przy brandy i paru sprzeczkach, które ostatecznie
dostarczyły im większej rozrywki niż trwałej urazy, kapitan Hardy i Lucien
postanowili połączyć wysiłki pod szyldem Triton, a panu Delacorte’owi
zaproponowano rolę wspólnika. Ze swoją wyjątkową znajomością kupców w
całej Anglii, niszą leków i naparów i tak dalej, i częścią całkiem
przyzwoitych oszczędności, okazał się zaskakująco korzystnym członkiem
grupy.
W porcie, jak zwykle, roiło się od robotników, żeglarzy, kupców,
prostytutek, złodziejaszków – całej masy ludzi.
Delacorte nagle spojrzał na sam koniec portu.
– Kim jest ten chłopak w eleganckim płaszczu, ubrany jak młody lord?
Dobry Boże, zjedzą go tu żywcem. Opadną go jak szarańcza dla jego butów i
guzików. Hej, chłopaku! Zgubiłeś mamę? – Delacorte, jak to Delacorte,
zdołał być szczerze zatroskany i grubiański jednocześnie.
– Nooo – powiedział nagle. Cofając się o krok. – Ten chłopak mało nie
spalił mi brwi swoim spojrzeniem, nawet z daleka. To spojrzenie przypomina
mi trochę pańskie, Bolt – oznajmił radośnie.
Lucien zamarł.
Obrócił się gwałtownie. Osłonił oczy i spojrzał w dal na wysokiego,
młodego mężczyznę stojącego na końcu portu, emanującego
niezdecydowaniem i nieśmiałością, który bez skrępowania się im przyglądał.
Odetchnął ciężko.
– To mój brat.
Jedno słowo rzadko niosło w sobie ładunek tak wielu różnych emocji.
Irytacja, rezygnacja. Czujność.
A jednak był zaskoczony tym, jaką radość poczuł, gdy je wypowiedział.
– Przyrodni – dodał mimowolnie.
Tristan i Delacorte trwali w absolutnej ciszy.
Kiedy para mew skrzeczała i sprzeczała się o kawałek bułki leżącej przy
nim na ziemi, przyszły książę Brexford podniósł dłoń i nieśmiało pomachał
Lucienowi.
Lucien westchnął.
– Panowie pozwolą, że zostawię ich na chwilę.
Gnał przez port tak szybko, że Robert zamrugał.
– Eee, witaj, Lucienie.
– Dzień dobry Robercie.
Na chwilę zapadła cisza.
– Poszedłem najpierw do Wielkiego Pałacu nad Tamizą – oznajmił
radośnie Robert. – Służąca, która otworzyła drzwi – z wielkimi okrągłymi
oczami, takimi, jak na dziecięcych rysunkach – powiedziała mi, że jesteś
tutaj.
Był to trafny opis Dot.
– Robercie, nie powinno cię tu być. Przede wszystkim, jak się tu dostałeś?
– Złapałem podwózkę – oznajmił z dumą. – Ojciec dostałby apopleksji,
gdybym wyprowadził powóz.
– Nie jestem pewien, czy przyjazd do portu to właściwy użytek z twojego
kieszonkowego. Czy twój ojciec wie?
– Oczywiście, że nie.
– Robercie, mówię to szczerze. To nie jest bezpieczne miejsce dla takich
jak ty, choćbyś nie wiem, jak świetnie władał szablą. Zedrą z ciebie buty i
guziki, nim się zorientujesz.
Robert był tylko trochę poirytowany.
– Wiem. A raczej, domyślam się, że nie jest tu całkiem bezpiecznie. Nie
jestem skończonym głupkiem, Lucienie.
– Ale – dodał Lucien – to był odważny krok.
Rzeczywiście, tak było.
Robert spojrzał na niego rozpromieniony. Splótł dłonie za plecami i
poruszał czubkiem buta w lewo i w prawo.
– Lucienie, słyszałem, że się ożeniłeś. Mój przyjaciel Alfie – jego ojcem
jest lord Beacham – słyszał rozmowę ojca i matki.
– Jestem żonaty, zgadza się. – Żonaty. To słowo miało w sobie rozkoszną
magię. Lśniło, a on milkł na chwilę w zadumie za każdym razem, gdy je
wypowiadał.
– Ch-chciałbym złożyć moje gratulacje – powiedział Robert poważnym
tonem.
– Dziękuję – odparł Lucien równie poważnie.
Przez chwilę panowała cisza.
– Ładna jest? – spytał Robert z nadzieją.
– Piękniejsza niż najjaśniejsza gwiazda na niebie.
Robert uśmiechnął się powoli, słysząc te słowa. Cała jego twarz się
rozpromieniła. A Lucien niemal widział przyszłość, jaka rysuje się przed tym
młodym mężczyzną i wszystkie kobiety, które będą padać mu do stóp.
Odgłos łamanych serc, gdy będzie szedł dalej.
– Ma na imię Angelique – dodał Lucien. Chciał wypowiedzieć jej imię,
było jak talizman. W chwilach takich jak ta nadal nie mógł uwierzyć, że ona
należy do niego. Z całą pewnością nie zrobił nic, żeby zasłużyć sobie na tak
szczęśliwy los. – Jest mądra i bardzo błyskotliwa i dobra, i jestem za nią
bardzo wdzięczny. Mężczyzna jest prawdziwym szczęściarzem, jeśli
przydarzy mu się w życiu coś takiego. To rzadkość.
Robert słuchał w skupieniu.
Lucien bardzo chciał, żeby jego brat usłyszał, że mężczyźni powinni być
wdzięczni za miłość w życiu. Za kobiety, które dodają mu wdzięku, piękna,
łagodności i dobroci. Chciał, żeby zrozumiał, że kobiety nie są drogocennym
towarem; że należy je hołubić. Z pewnością nigdy nie nauczy się tego od
swojego ojca. Wątpił, że jego rodzice są wzorowym przykładem małżeńskiej
sielanki.
– Wyglądasz na bardzo szczęśliwego – stwierdził Robert błyskotliwie i
radośnie.
– Bo jestem szczęśliwy. – Lucien się uśmiechnął; nie był w stanie się
powstrzymać.
Znów chwila ciszy, aż nagle Robert zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza.
– Alfie mi powiedział, jak jej na imię. Słyszałem. Ja… przyniosłem ci
prezent.
Była to ostatnia rzecz na świecie, jaką spodziewał się usłyszeć od brata.
Przez chwilę stał bez ruchu, oniemiały, zawstydzony z powodu myśli: „ten
chłopak odziedziczył pieniądze naszego ojca”.
– Robercie…
– N-nie musisz go brać. Nie będę urażony. Ale zobaczyłem go na
wystawie galerii i pomyślałem, że może mógłbyś go jej podarować, bo w
pewnym sensie jest teraz moją siostrą.
Wyciągnął coś z kieszeni i wcisnął mu w dłoń. Lucien spojrzał w dół.
Był to maleńki kryształowy aniołek. Delikatne skrzydła rozpościerały się
jak żagle statku, suknia spływała warstwami do drobnych nagich stóp, włosy
spływały po plecach. Miał nie więcej niż dziesięć centymetrów.
Dopiero po długiej chwili Lucien był w stanie podnieść wzrok.
I pomyślał: ja kupiłem jej tylko budynek, ale ten anioł pewnie rozczuli ją
w najsłodszy sposób, tak, jak mnie w tej chwili.
W końcu podniósł głowę i spojrzał w niespokojną twarz Roberta.
– Jest piękny i na pewno jej się spodoba, Robercie, i powiem jej, że to
prezent od ciebie. To bardzo miły i łaskawy gest. Dziękuję.
Robert nabrał rumieńców ze szczęścia. Wiercił się przez chwilę, skubiąc
eleganckie guziki eleganckiego płaszcza.
– O ile się nie mylę, ojciec będzie chciał rozliczyć twoje wydatki i trudno
ci będzie się z tego wytłumaczyć.
– Zarobiłem trochę, pomagając przy pracach w szkole i…, cóż, graliśmy w
faraona i…
Lucien roześmiał się, ale po chwili pomyślał, że chyba nie powinien był.
– Zaradnyś.
Robert się rozpromienił.
– Ale nie powinieneś zajmować się hazardem. – Powiedział to surowo
niczym kwakier.
Robert spojrzał na niego niepewnie.
– Ale… ale ty…
– Z doświadczenia mogę powiedzieć, że hazard jest naprawdę
nieprzyjemną drogą.
– Ach. Rozumiem. Dobrze.
Znów na chwilę zapadła cisza.
– Lucien… – Odkaszlnął. Odwrócił się lekko i zarumienił. –
Zastanawiałem się, czy mógłbym do ciebie napisać? Ze szkoły? A może
mógłbym cię odwiedzić… i obejrzeć twój statek?
Zerknął tęsknie na Zefira.
Do diaska.
Lucien stłumił westchnienie. A czego chciał on?
Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że pragnął tego samego, co Robert:
rodziny. Poczuł przypływ nadziei i radości, kiedy wyobraził sobie swoich
synów i córki z Angelique.
– Obawiam się, że twój ojciec nigdy na to nie pozwoli. Odkryłby to i
zostałbyś ukarany. I byłby zły na mnie, z pewnością, nie bez powodu, mogę
tylko dodać, gdyby uznał, że zachęcałem cię, żebyś był mu nieposłuszny. To
skomplikowane, ale nasz ojciec i ja nie… – Jak najłagodniej przedstawić to
temu dziecku? – …nie rozumiemy się.
– Ale kiedy ty byłeś młodszy, łamałeś wszystkie zasady! – entuzjazmował
się Robert. – Wyścigi, zakłady…
– Robercie. – Wypowiedział to tak stanowczo, że chłopak drgnął.
– Powiem ci coś, co może być ci trudno zrozumieć w tym momencie życia.
Nie dlatego, że nie jesteś mądry, oczywiście, ale dlatego… że to jak język,
którego się jeszcze nie nauczyłeś. Pomyśl o życiu jak o szkole. Te lekcje
nadejdą. Więc musisz mi uwierzyć, kiedy ci mówię, że ludzie zuchwali
rzadko są szczęśliwymi ludźmi. Przekonasz się, że są inne sposoby buntu.
Może będziesz musiał negocjować. Mieć strategię. Czy w twoich oczach
wyglądam na kogoś, komu się dobrze wiedzie i odniósł sukces? Myślisz, że
nauczyłem się jednej czy dwóch pożytecznych rzeczy?
Robert skinął głową, przygaszony. Podejmie własne decyzje i wyciągnie
własne wniosku, Lucien nie miał wątpliwości. Ale nie mógł się oprzeć, żeby
go nie pokierować.
Robert odwrócił się na chwilę, ściskając w dłoniach rąbek płaszcza.
– Nie mógłbyś jeszcze raz z nim porozmawiać? – spytał zdesperowany. –
Z naszym ojcem.
– Obawiam się, że nie.
Robert przełknął ślinę.
– Moja matka wyjechała do Rosji. A przyjechała ciotka, która u nas
zostanie, nie jest zła. Ale ten dom jest taki wielki, gdy do niego wracam i
niesie echo, i przypomina mauzoleum, nie sądzisz? Jest zbyt lśniący.
Zwyczajnie nudny.
O, Boże. Wyobraził sobie Roberta chodzącego po domu, samotnego i
znudzonego, i to, co może przyjść do głowy samotnemu i znudzonemu, i
bystremu dzieciakowi.
Aż w jednej chwili wiedział, że będzie w stanie znieść wszystko, co książę
powie czy zrobi, nawet, jeżeli rzeczywiście będzie przeciwny temu, żeby
Robert rozmawiał ze starszym bratem. I może – ale tylko może – byłby w
stanie jeszcze raz porozmawiać z księciem, teraz, kiedy już pogodził się z
faktem, że jego ojciec nie jest i nigdy nie będzie mężczyzną, jakim chciałby
go widzieć Lucien. Porozmawia z nim jak mężczyzna z mężczyzną. Być
może. Będzie musiał to jeszcze przemyśleć.
Życie polegało na kompromisach i negocjacjach. Był to rachunek zysków i
strat, który musiał być jednak podporządkowany jednemu: miłości. Jeśli to
tylko możliwe.
Pomyślał o Angelique, co ona chciałaby, żeby zrobił.
I było to właśnie to, co sam chciał zrobić.
Wtedy spojrzał na kapitana Hardy’ego i Delacorte’a. Siła i mądrość i
dyscyplina. Dobroć i otwartość i radość życia. Trudno byłoby o dwa bardziej
różnorodne, czy lepsze, przykłady różnych charakterów dobrego człowieka.
Cierpliwości i tolerancji można się było nauczyć od samego przebywania z
Delacortem.
Westchnął.
– Chciałbyś zobaczyć statek?
Robert rozdziawił buzię. Z radości odebrało mu mowę na całe dwie
sekundy, a oczy miał jak latarki. Nie można się było nie uśmiechnąć na ten
widok.
– O kurczę! No pewnie!
Lucien westchnął ciężko i kiwnął głową, żeby brat poszedł za nim do
miejsca, gdzie czekali kapitan Hardy i Delacorte.