Professional Documents
Culture Documents
* Inaczej szal.
ilka godzin w pasmanterii dłużyło jej się niemożebnie. W końcu jej
zniecierpliwienie i snucie się bez celu z kąta w kąt zwróciło uwagę pani
Ewy.
– A ty co jakoś tak nie możesz sobie dziś miejsca znaleźć? To zupełnie do
ciebie niepodobne – zagadnęła, przyglądając się, jak Minka po raz nie wiadomo
który w ciągu kwadransa wyciąga pudełka z guzikami po to tylko, żeby po
chwili włożyć je z powrotem.
– Rzeczywiście, nie mogę się skupić. Jakoś dziwnie się czuję – mruknęła
wymijająco.
– Właśnie widzę. Masz rumieńce i oczy ci błyszczą… Czy ty przypadkiem
nie jesteś chora? – zaniepokoiła się szefowa. – Podobno ostatnio rozpanoszyła
się jakaś złośliwa odmiana grypy, odporna na większość antybiotyków… Wiesz
co, ja tu sobie doskonale poradzę, zresztą i tak byś za godzinę kończyła. Po
prostu tym razem to ja zamknę sklep, a ty leć do domu, łyknij coś na rozgrzanie
i zapakuj się do łóżka. A jakby okazało się, że ci nie przechodzi, to od razu
wzywaj lekarza – dodała, z troską spoglądając na swoją pracownicę.
Jaśmina już otwierała usta, żeby wyprowadzić ją z błędu i zapewnić, że
objawy, które zaobserwowała, nie mają absolutnie nic wspólnego z żadnymi
grypami ani przeziębieniami, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język
i skwapliwie przystała na propozycję pani Ewy.
Właściwie ta dodatkowa godzina spadła mi jak z nieba – pomyślała,
zbierając na zapleczu swoje rzeczy. Akurat zdążę zrobić zakupy, wyprowadzić
Melisę na spacer i ogarnę i siebie, i dom. – A tutaj i tak pożytek byłby ze mnie
marny – rozgrzeszyła się i w radosnym nastroju oczekiwania pognała po
wiktuały.
właśnie tylko i wyłącznie dzięki zbiegom tych okoliczności Jaśmina dotarła do
domu zaledwie odrobinę później niż zazwyczaj. Gdyby skończyła pracę
o normalnej porze i dopiero potem poszła do sklepu, marznący pod jej furtką
Julek czekałby o wiele dłużej i zapewne przemókłby dokumentnie, bo pomimo
narastającej ulewy nie ruszyłby się z miejsca, dopóki nie dostarczyłby listu.
W końcu był solidną firmą. I dał słowo. A co najważniejsze – był synem
swojego ojca. A to zobowiązywało.
dy Jaśmina zobaczyła stojącego przed jej furtką chłopca, mimowolnie się
uśmiechnęła. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że czuło się do niego
sympatię. Może sprawiała to przekrzywiona na bakier czapka i nieco
zadarty nosek usiany piegami, a może chodziło o kosmyk włosów, zawadiacko
opadający mu na czoło?
Ale gdy podeszła całkiem blisko, uśmiech znikł z jej twarzy. Już na pierwszy
rzut oka widać było, że dzieciak jest przemarznięty, wystające spod czapki ucho
było mocno czerwone, a okryte puchową kurtką ramiona drżały.
Pewnie czeka na Kasię, córkę sąsiadów, wydaje się w podobnym wieku –
pomyślała, poprawiając zsuwającą się z ramion, ciężką płócienną torbę, po
brzegi wyładowaną zakupami. – Swoją drogą, dziwni są jacyś, już kilka razy
widziałam, że koledzy małej czekają na nią na chodniku i nigdy nie są
wpuszczani do środka.
Zupełnie inaczej, niż było u mnie. Gdy babcia widziała, że towarzyszą mi
dzieciaki, wszystkie z miejsca były zapraszane do kuchni, w której zależnie od
pory roku pachniało albo plackiem z rabarbarem, albo szarlotką, albo
drożdżowymi bułeczkami z cynamonem i kardamonem. I z miejsca całe to
towarzystwo zostawało usadzane przy stole, pojone kompotem albo kakao,
karmione ciastem. Babcia Tomisia prędzej by umarła, niż zatrzasnęła
jakiemukolwiek dzieciakowi drzwi przed nosem. Zwłaszcza w pogodę taką jak
dziś. Nawet gdyby delikwent się upierał i wzbraniał, to zostałby przekupiony
czymś słodkim i zwabiony do domu.
Uśmiechnęła się bezwiednie do swoich wspomnień.
– Dzień dobry! – wdarł się w jej myśli chłopięcy głos, któremu towarzyszyło
ukradkowe pociągnięcie nosem.
– Cześć – odpowiedziała, myśląc, że z tym deszczem, który właśnie skroplił
mu się na jasnych kosmykach, i mokrymi liśćmi, które leżały wokół jego stóp,
kojarzy jej się z listopadem.
Może to taki listopadowy chłopiec, którego znienacka przywiał wiatr –
przemknęło jej przez głowę.
– Czekasz na Kasię? – zagadnęła, widząc, że mały nie spuszcza z niej
wzroku.
– Nie, na panią – odrzekł krótko i zdecydowanie.
– Na mnie? – Spojrzała na niego zdumiona i zastygła z wyciągniętą ręką,
w której trzymała klucze.
– Tak. Ma pani długi szalik, z małymi kuleczkami przyszytymi na brzegach,
czapkę z wielgaśnym pomponem i płaszcz taki, jak trzeba, ze złotymi
guzikami – wyliczył, lustrując ją uważnym spojrzeniem. – Wszystko się zgadza.
Nie było tylko mowy o torbie, ale mogę ją pomóc wnieść do domu. Umiem
nosić zakupy, przekona się pani. Zresztą umiem robić najróżniejsze rzeczy –
dodał, prostując się i wyprężając ramionka.
– Hmmm, nic z tego nie rozumiem – mruknęła i w tej chwili znów
zauważyła, że chłopcem wstrząsa dreszcz. – Ale równie dobrze możemy to sobie
wyjaśniać tutaj, stojąc na deszczu i marznąc, albo w domu, przy gorącym kakao
i ciastkach. Proponuję tę drugą opcję – dodała, spoglądając na niego spod oka
i nie czekając na odpowiedź, wręczyła mu mniejszą torbę z pieczywem
i przekręciła w furtce klucz.
W tym samym momencie zza zamkniętych drzwi domu dobiegło radosne
szczekanie.
– Ma pani psa? – Mały wyraźnie się ucieszył. – Może będę mógł go
wyprowadzać na spacer? – zapytał z nadzieją w głosie.
– A ty co? Szukasz sobie zajęcia? – Uśmiechnęła się nieznacznie Jaśmina.
– Tak jakby… – mruknął trochę speszony. – Mogę przy… – Nie dane mu
było jednak dokończyć, bo w tej samej chwili Minka otworzyła drzwi, zza
których wypadła ogromna czarna kula skoncentrowanej radości.
– Poznajcie się: to Melisa, a to… – Chwyciła bernenkę za obrożę
i przytrzymała, patrząc pytająco na chłopca.
– Julek – powiedział, z zachwytem patrząc na psa. – Ale ona jest wielka,
prawie jak niedźwiedź – dodał z podziwem. – Mogę ją pogłaskać?
– Pewnie, tylko uważaj, żeby cię nie przewróciła – ostrzegła, zamykając za
sobą drzwi.
Tymczasem Melisa natychmiast skorzystała z odzyskanej swobody i zaczęła
radośnie skakać koło Julka, nie bacząc na to, że przy swoich pokaźnych
rozmiarach stwarza zagrożenie i dla chłopca, i dla chybotliwej szafeczki na buty,
która już nieraz lądowała bokiem na podłodze przewrócona roztańczonym psim
ciężarem.
– To co, zdejmuj kurtkę, a ja zrobię kakao. No i w szafce mam ciastka, które
czekają na takich specjalnych gości – powiedziała, wchodząc do kuchni. – I daj
czapkę i szalik, powieszę je na kaloryferze, bo trochę zmokły – dodała,
jednocześnie drapiąc stęsknioną Melisę za uszami.
– Dobrze, ale najpierw muszę załatwić to, co trzeba. – Julek zerknął na nią
spod oka. – To dla pani. – Wyciągnął w jej kierunku kopertę. – Jakiś pan mi to
dał i powiedział, że koniecznie musi trafić w pani ręce.
– No proszę!
Minka sięgnęła po list i rozpromieniła się, widząc na kopercie swoje imię
i bez trudu rozpoznając charakter pisma Radka.
Już miała rozedrzeć zaklejony kartonik, ale jednak zmieniła zdanie.
Przeczuwała, że w kopercie czeka na nią niespodzianka, że zapewne Radek
przygotował dla niej coś specjalnego – preludium nadchodzącego wieczoru.
A przeczytanie czegoś takiego wymagało intymności, z którą obecność małego
chłopca nie bardzo korespondowała. Jaśmina przez ułamek sekundy pożałowała,
że zabrała go do domu, ale wystarczyło, że spojrzała na przemoczone włosy
i czerwoną buzię, i przywołała się do porządku. List nie zając, nie ucieknie –
pomyślała – a dzieciaka należy ogrzać.
– Dobrze, wywiązałeś się z obietnicy, dostałam list i z czystym sumieniem
możemy się zająć innymi sprawami. Podaj mi, proszę, czapkę i szalik –
zakomenderowała. – A to krzesło przysuń do kaloryfera, powiesimy na jego
oparciu kurtkę, przeschnie ci trochę i zrobi się ciepła. – A teraz powiedz mi: czy
często dostarczasz przesyłki? – zagadnęła, przyglądając się uważnie chłopcu.
– Nie, ta była pierwsza. Ale mam nadzieję, że nie ostatnia. Skoro
dostarczyłem list, to mam już doświadczenie. Tata mówi, że to podstawa. Mogę
też zrobić zakupy, odgarnąć śnieg, jak już oczywiście napada, i wyprowadzić
psa – wyliczył, odginając palce.
– W wypadku tego konkretnego psa to raczej on by wyprowadzał ciebie –
zauważyła trzeźwo Minka. – A czemu tak pilnie szukasz zajęcia? – dodała
pozornie lekkim tonem.
W głosie chłopca usłyszała pewną desperację, która ją zaniepokoiła.
– Bo dopóki nie zarobię, nie mogę wrócić do domu. Babcia mnie nie
wpuszcza – odpowiedział śmiertelnie poważnym tonem, a Minka poczuła, że
robi jej się sucho w gardle.
– Jak to nie wpuszcza? – wydukała, przysiadając na taborecie.
– Normalnie! – W tym momencie nie wtrzymał i zachichotał. – Ale ma pani
minę! – skomentował, a w oczach zamigotały mu diabelskie ogniki.
– Ty mały, czy mi się zdaje, czy robisz sobie ze mnie żarty? – Zmarszczyła
groźnie brwi.
– Może trochę, ale to tylko dlatego, że usiłowała mnie pani wypytywać. Jest
takie słowo, którego nie pamiętam, ale właśnie to znaczy, gdy ktoś wściubia nos
w nie swoje sprawy. „Wściubiać” to bardzo śmieszny wyraz, babcia go często
używa…
– Dobrze, dobrze, ty mi tu nie mydl oczu zabawnymi słowami, i tak się nie
dam odwieść od tematu. I wyjaśnijmy sobie raz na zawsze, mały mądralo, że ja
nic nigdzie nie wściubiam, tylko się tobą przejęłam, jak widać, bez potrzeby –
przerwała mu zirytowana. – A na przyszłość uważaj, co mówisz, bo mogą być
z tego kłopoty. Gdyby ci ktoś uwierzył, to mogłoby się to skończyć wezwaniem
policji i dopiero by było. A poza tym, jak tak mówisz, to nie wiadomo, co jest
prawdą. Zresztą, szczerze mówiąc, ja nadal nie jestem pewna, czy wtedy
kłamałeś! Może teraz usiłujesz wybielić babcię!
– Ale to prawda, że tamto jest nieprawdą, naprawdę!
– Prawda, nieprawda, naprawdę! To ci się udało! – Popatrzyła na niego spod
oka i mimowolnie się uśmiechnęła.
Cóż, trudno było odmówić małemu szelmie racji. Usiłowała go podejść, a to
on wystrychnął ją na dudka.
– Ale tak właśnie jest! Ja nie muszę zarabiać, zarabiać musiał Kacper. –
Wyjaśnił, przykucając przed Melisą, która zamachała radośnie ogonem i podała
mu łapę. – Kacper jest moim kolegą z osiedla i zbiera butelki, i je sprzedaje. Ja
też próbowałem z tymi butelkami, ale mi nie wychodzi. Trzeba mieć
znajomości, żeby móc je sprzedać w sklepie, nie pokazując paragonu. Kacprowi
to jakoś idzie, a mi nie. Ale to może dlatego, że on ma większą wprawę i jest
starszy – dodał z głębokim westchnieniem, zupełnie nie zauważając, że swoim
wyznaniem znów wytrącił Jaśminę z równowagi.
– Poczekaj, poczekaj. A co ma ten cały Kacper do twojej babci? – zapytała
skonsternowana.
– A co ma mieć? Babcia go nawet nie zna.
– To kto mu każe zarabiać? – dociekała Minka.
– Nie każe, tylko kazał – sprecyzował Julek. – Jego ojciec. Pijus z niego
okropny i nie pracuje, a piwo musi mieć za co kupić. Zresztą Kacper przynosi te
pieniądze nie dla ojca, ale dla mamy.
– Nic kompletnie z tego nie rozumiem. Ojciec pije i każe mu przynosić
pieniądze, on je przynosi, ale nie dla ojca, tylko dla matki?
– No tak. Bo jak ojciec jest wypity…
– Pijany – poprawiła go Minka odruchowo.
– No właśnie mówię, pijany, to wszyscy mają święty spokój. Wali się wtedy
na kanapę i śpi jak zabity. Gorzej, gdy nie dociera do łóżka. Raz, jak padł
w przedpokoju, to zabarykadował drzwi i nijak nie dało się ich otworzyć. Kacper
mówił, że jakby tego było mało, że zostali uwięzieni, to ojciec chrapał tak
strasznie, że echo niosło się po całej klatce schodowej, bo oni mają bardzo
cienkie drzwi i wszystko zza nich słychać. Ale teraz ojciec wyjechał do swojego
kuzyna na wieś i Kacper ma wreszcie święty spokój. Mama Kacpra mówi, że
raczej nie wróci, bo tam ma raj. Bo ten kuzyn pędzi… Nie pamiętam co, ale coś
lepszego od piwa – zakończył pogodnie.
– Na całe szczęście – mruknęła Minka z ogromną ulgą.
Gdyby bliżej nieznany Kacper nadal był przymuszany do takiej pracy,
należałoby przecież coś zrobić, ale za Boga nie wiedziała co. Swoją drogą,
straszne było to, że istnieją dzieci, które muszą dorastać w tak potwornych
warunkach. A jeszcze straszniejsza była świadomość, że pod tym względem nic
się prawdopodobnie nie zmieni. I że takich Kacprów jest i będzie więcej.
– A Kacper nadal zbiera butelki, bo mówi, że szkoda rezygnować
z pieniędzy, które mu same wpadają w ręce – wdarł się w jej rozmyślania głos
Julka. – A ja muszę też coś zarobić, bo chcę kupić tacie prezent pod choinkę. Na
razie marnie mi idzie, raz jedna pani z naszego bloku wysłała mnie po gazety do
kiosku, teraz ten pan dał mi list do doręczenia… – Zamilkł, bojąc się, że znów
trochę przesadzi.
Zorientował się już, że jego rozmówczyni jest wyjątkowo spostrzegawcza,
jak na dorosłą, rzecz jasna. I dodatkowo uważnie go słuchała, co również było
bardzo niebezpieczne. Przyzwyczaił się już, że dorośli traktowali go raczej
z pobłażaniem. I to było bardzo wygodne. Musiał się tylko przy nich dużo
uśmiechać, dużo mówić, no i trochę rezonować, ale tak w granicach rozsądku.
Ale zazwyczaj nikt nie wysilał się na zbytnią uwagę. Dlatego właściwie było
obojętne, czy to, co się mówi, miało sens. Ważne, żeby było zabawnie, żeby
wyglądać przy tym jednocześnie słodko i zadziornie. Ale ta tutaj była inna…
Po pierwsze, spojrzała na niego tak, jak dawno już nikt nie patrzył.
Oczywiście w pierwszym momencie spodobała jej się założona na bakier czapka
i zuchwałe spojrzenie. Julek dostrzegł to, gdy przez jej twarz przemknęło
rozbawienie. Ale już po chwili w jej oczach zalśniła troska. Coś, czego już
dawno u nikogo nie widział. I wtedy w okolicach serca zrobiło mu się jakby
cieplej, i poczuł się na chwilę tym, kim tak naprawdę był: zmarzniętym,
osamotnionym chłopcem, który tęsknił za tym, żeby ktoś się nad nim pochylił,
potargał z czułością czuprynę, kazał przebrać się w suche ubrania i zagonił
wieczorem do łóżka. A najlepiej, żeby ten ktoś jeszcze go zapewnił, że wszystko
będzie dobrze, że już za chwilę wszystko się ułoży i że teraz już on, ten ktoś
właśnie, się wszystkim zajmie.
Oddałbym naprawdę dużo, żeby móc na te niespełna dwa miesiące zostać
z nią tutaj – pomyślał z drżeniem serca. – W tym ciepłym domu i w łóżku, pod
którym na pewno nie czają się żadne potwory, z dużym niedźwiedziowatym
psem, który cieszyłby się na mój widok, z kubkiem ciepłego kakao… –
rozmarzył się.
I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno temu miał to wszystko na wyciągnięcie
ręki i wcale nie chciał z tego korzystać. Gdy teraz o tym sobie przypomniał,
wydawało mu się, że tamten Julek wczesnojesienny i ten dzisiejszy,
listopadowy, to dwaj różni chłopcy. Tamten był beztroski i po dziecięcemu
naiwny, trochę nawet zbuntowany i zirytowany dorosłymi, którzy we wszystko
się wtrącali, ten obecny natomiast sam czuł się stary, dojrzały i przytłoczony
ogromnym ciężarem odpowiedzialności. I, niestety, to właśnie ten drugi był
bardziej prawdziwy. I dlatego nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy nawet
wyraz słabości.
Pamiętaj, jeszcze tylko parę tygodni, nie wolno ci się podać – nakazał sobie
w duchu i przywołał na twarz szelmowski uśmiech. Teraz albo nigdy! W końcu
sama zapytała o to, czy szuka pracy, wystarczy teraz to dobrze rozegrać, a na
pewno da mu jakieś zajęcie. Płatne, rzecz jasna. Już jego w tym głowa, żeby to
dopiąć.
Spojrzał na siedzącą naprzeciw niego kobietę spod oka, jakby oceniając, co
najlepiej na nią zadziała.
Chyba ta pierwsza myśl, o prezencie dla ojca, będzie najlepsza – doszedł
w końcu do wniosku. Była wystarczająco bezpieczna i naturalna, bo w końcu
zbliżała się choinka. A przy okazji nie skłamie tak całkiem. Już dawno sobie
postanowił, że te święta będą szczególne. Widział to oczami wyobraźni. Tata
staje w drzwiach z tym swoim nieodłącznym, wyjazdowym plecakiem,
przerzuconym przez ramię, z kurtką na misiu rozpiętą niedbale pod szyją,
i pierwsze, co widzi, to nakryty przepięknie stół i choinkę, dużą, pachnącą
lasem, dokładnie taką, jaką zawsze wspólnie przynosili i ustawiali w dużym
pokoju. A pod nią morze prezentów. Oczywiście to ostatnie życzenie
w zaistniałych okolicznościach nie mogło być spełnione, ale o drzewko mógł się
przecież postarać. Stół nakryć umiał, a może los okaże się w miarę łaskawy i nie
zostanie z tym wszystkim tak całkiem sam?
– Pyszne to kakao i ciastka też przepyszne – przerwał przedłużającą się ciszę
i siorbnął z kubka, zastanawiając się, jak ponownie nawiązać do interesującego
go tematu, ale jakoś nic nie przychodziło mu do głowy.
– Z moich doświadczeń wynika, że kakao jest dobre na wszystkie smutki. –
Uśmiechnęła się Jaśmina. – A jak jeszcze pije się je z odpowiedniego kubka, to
z miejsca człowiekowi robi się lepiej. Może to jest dobry pomysł na prezent dla
taty, co? – zagadnęła, przypominając sobie, że chłopiec wspominał o tym, że
chciałby coś kupić ojcu. – Ładny kubek, który będzie do niego pasował. Mógłby
w nim pić poranną kawę i spoglądając na niego, zawsze by myślał o tobie –
roztoczyła kuszące wizje.
– Skąd pani wie, że właśnie o mnie? – zapytał sceptycznie Julek.
– Tak stuprocentowo to nie wiem, ale gdybym ja dostała od kogoś kubek,
który by się stał moim ulubionym, to pijąc z niego, wspominałabym właśnie
tego kogoś, kto by mi go podarował. A jak już bym była tatusiem, to musowo
zaczynałabym poranek, myśląc o swoim synku…
– Od razu widać, że niewiele pani wie o tatusiach – przerwał jej Julek. –
Rano to tatuś musi przede wszystkim uruchomić to cholerne auto, które ma
swoje humory i w kółko gaśnie. A potem odwozi mnie do szkoły. Mógłbym
chodzić sam, ale to nasza tradycja. Tata mówi, że to ważne, żeby ją mieć, i że na
pewno kiedyś to zrozumiem. A potem albo jedzie do tartaku, albo robi projekty,
albo coś piłuje, albo docina. Jest bardzo zajęty i nie ma czasu na picie kawy
ani myślenie o mnie. Bo ze mnie nie jest żaden synek, tylko porządny, duży
chłopak – dodał z naciskiem.
– Aaa, no tak. Widzę, że rzeczywiście niewiele wiem o tatusiach i synkach –
Jaśmina z trudem zachowała powagę. – I rozumiem, że kubek to mógłby być
zaledwie dodatek, a nie prezent, o jakim myślisz – nieoczekiwanie ułatwiła
Julkowi zadanie.
– Właśnie! To musi być coś wielkiego, pięknego! Na przykład taka ogromna
skrzynka na narzędzia! Z tego na pewno by się ucieszył, bo w tych, co ma, już
się nie mieści. I dlatego muszę uzbierać pieniądze. Przecież nie mogę kupić
prezentu za to, co od niego dostanę, bo to by było tak, jakby sam sobie go kupił.
A to ma być naprawdę ode mnie. – Westchnął przeciągle. – Rozumie pani?
– Rozumiem. – Kiwnęła głową i pomyślała, że coraz bardziej lubi i małego,
i jego ojca.
– To może chciałaby pani, żebym na przykład zagrabił podwórze? Albo
przyniósł zakupy. Dużo nie wezmę – dodał, przybierając ton doświadczonego
człowieka interesu.
– Propozycja nie do odrzucenia. – Jaśmina w końcu nie wytrzymała
i parsknęła śmiechem. – Przemyślę to i zastanowię się, co mógłbyś robić.
Chociaż z drugiej strony to z tego, co wiem, to w Wigilię za prezenty
odpowiedzialny jest Święty Mikołaj – dorzuciła prowokująco.
Mimo, że już zdążyła się zorientować, że dzieciak nie należał bynajmniej do
kategorii tych słodkich, małych brzdąców, które wierzą w elfy i ubranego na
czerwono, przepychającego się przez komin brodacza, była ciekawa jego reakcji.
Oczywiście zdawała też sobie sprawę, że ktoś z takim doświadczeniem
życiowym, nabytym od zbierającego butelki Kamila, nie mógł jednocześnie
bezrefleksyjnie czekać na pojawienie się na niebie sań z reniferami ani
cudownego zapełnienia się miejsca pod choinką kolorowymi paczkami.
– Mikołaj? To dobre dla maluchów – prychnął, reagując zgodnie z jej
oczekiwaniami. – Gdybym ja wierzył w te wszystkie bajki, tobym zimą
w sandałach chodził! Tak mówi babcia, gdy jej opowiadam rzeczy, które wydają
jej się dziwne – dodał wyjaśniająco.
– Wiesz, odrobina wiary w cuda jeszcze nikomu nie zaszkodziła. –
Uśmiechnęła się i sięgnęła do torebki po portfel. – Ale rozumiem, że chcesz
wziąć sprawy w swoje ręce, i to mi imponuje. Dlatego na razie masz tu
dwadzieścia złotych…
– Dwadzieścia złotych? – Julek aż się zachłysnął, wyciągając rękę po
banknot, ale nie zdążył go nawet dotknąć, bo nagle zmarszczył brwi, jakby coś
sobie przypominając, i cofnął dłoń.
– No, co jest? – zdziwiła się Jaśmina.
– Nie mogę tego wziąć. Nic jeszcze nie zrobiłem. Zapłata się nie należy. –
Zacisnął usta.
– Należy się, należy. To jest napiwek, za wytrwałość. Dostarczyłeś mi list,
tak?
– No tak, jeżeli to jest za to, to w porządku. – Buzia chłopca znów się
rozjaśniła.
– I to rozumiem, w takim razie bierz kasę i przyjdź do mnie… Powiedzmy,
za trzy dni. Może być?
– Może! A co będę robił?
– Żabom kluski drobił. – Roześmiała się i potargała mu czuprynę. –
Zobaczymy, coś tam dla ciebie przygotuję – dodała i znacząco spojrzała na
zegar.
Zaczęło się robić późno i czas był najwyższy, żeby zacząć przygotowywać
się do nadchodzącego wieczoru. A jednocześnie głupio jej było wypraszać
małego. Na całe szczęście i on, podążając za jej wzrokiem, zobaczył, która
godzina, i zerwał się na równe nogi.
– Oj, muszę już iść – powiedział i z ociąganiem sięgnął po kurtkę wiszącą na
oparciu krzesła.
– A przypadkiem nie trzeba cię odprowadzić? Na dworze jest już całkiem
ciemno. – Minka zdjęła z kaloryfera szalik i podała chłopcu.
– Nie tam! Blisko mam. – Wzruszył ramionami.
– Dobrze, skoro tak mówisz. – Poprawiła mu kurtkę i szczelniej owinęła
szyję szalikiem. – To widzimy się za trzy dni, tak?
– Za trzy dni – potwierdził z powagą i nagle objął Jaśminę, wtulając twarz
w jej sweter.
Zdumiona Minka instynktownie przytuliła go do siebie, ale zanim otrząsnęła
się z pierwszego zaskoczenia, mały wywinął się z jej objęć, złapał w przelocie
czapkę i wybiegł w ciemność listopadowego wieczoru.
– Dziwne – mruknęła Jaśmina, podchodząc do okna i patrząc na małą
figurkę zatrzaskującą furtkę.
Dziwne i niepokojące. Coś mi tu nie gra, gdy znów się pojawi, muszę
koniecznie pociągnąć go za język – postanowiła. – Już to, że chodzi bez opieki
o tak późnej porze, daje do myślenia… Chociaż z drugiej strony jest dopiero po
osiemnastej – usiłowała spojrzeć na całą sytuację racjonalnie. Ale jest zupełnie
ciemno. Chyba jednak źle zrobiłam, puszczając go samego, gdybym uparła się
i go odprowadziła, przynajmniej wiedziałabym, gdzie mieszka. – Wątpliwości
nie dawały się uciszyć. – Dobrze, teraz już nic z tym nie zrobię, bo zniknął.
Następnym razem, gdy będzie przygotowywał się do wyjścia, wezmę go pod
włos i powiem, że też mam coś do załatwienia, i pójdę razem z nim. A potem
spytam, w którą stronę idzie, i zupełnie przypadkiem okaże się, że idziemy
w tym samym kierunku. Ostatecznie mogę musieć załatwić to tajemnicze coś
w okolicach, w których mieszka.
Z westchnieniem odwróciła się od okna i jej wzrok padł na leżącą na stole
kopertę. Zajęta rozmyślaniem o Julku, zupełnie zapomniała o liście i o tym, że
czas ucieka, a ona jest w całkowitym proszku.
Sięgnęła po kopertę i z niecierpliwością ją rozerwała.
Mam tylko nadzieję, że to, że nie zbadałam jej zawartości od razu, nie będzie
miało większego znaczenia.
Wyłuskała z wnętrza kartkę zgiętą na pół.
Przez moment gładziła ją pieszczotliwie, rozkoszując się chwilą. Radek na
co dzień nie miał w zwyczaju szafować romantycznymi gestami, ale w końcu
poproszenie kobiety swego życia o rękę było czymś absolutnie wyjątkowym
i Jaśmina przypuszczała, że jej przyszły narzeczony postanowił ją zaskoczyć
czymś, co z codziennością nie miało nic a nic wspólnego.
Cóż, nie myliła się zbytnio. Po przeczytaniu liściku rzeczywiście poczuła
zaskoczenie. Można było nawet zaryzykować twierdzenie, że tak zdumiona nie
była jeszcze nigdy w życiu.
ulek dotarł do domu zziajany i przemoczony. Deszcz padał nieprzerwanie,
wiatr z minuty na minutę się wzmagał. Chłopcu wydawało się, że z każdym
podmuchem robi się zimniejszy. Po drodze wstąpił jeszcze do marketu i kupił
kilka bułeczek, jajka, mleko i masło. Patrząc na zawartość koszyka, przez
moment czuł się naprawdę bogaty. Przez kilka ostatnich dni jadł tylko czerstwy
chleb z cieniuteńką warstwą dżemu wiśniowego. Wydzielał go sobie oszczędnie,
bo choć w spiżarce stało jeszcze kilka słoików, nie wiedział, na jak długo będą
musiały mu wystarczyć. Poza dżemem znalazł jeszcze napoczęty słoik miodu,
ale jego nie ruszał. Wiedział przecież, że nie jest sam. I dlatego bohatersko się
go wyrzekł.
– Mnie nie jest aż tak bardzo potrzebny – mruczał za każdym razem, gdy na
niego spoglądał. – Jestem silny i zdrowy.
Tylko raz miał chwilę słabości, gdy nie mógł sobie poradzić z odkręceniem
nowego słoika z dżemem. Był potwornie głodny, wyliczył, że kromek chleba
starczy jeszcze na dwa dni, i marzył o tym, żeby posmarować je czymkolwiek
innym niż tym nieszczęsnym dżemem, który powoli wyłaził mu już i nosem,
i uszami, i ogólnie całym Julkiem. Trudno mu było uwierzyć, że kiedyś lubił
wiśnie. Prawdopodobnie dlatego w spiżarni stały tak megalityczne ilości dżemu
o takim smaku. Gdyby przewidział, że nadejdzie dzień, kiedy to właśnie on,
dżem wiśniowy, będzie jego podstawowym pożywieniem, z całą pewnością
zacząłby również przepadać za jakimś innym, morelowym, śliwkowym,
truskawkowym… Ale cóż, nawet najmądrzejszy chłopiec nie mógł
przypuszczać, że stanie się to, co się stało.
A tamtego dnia Julek miał w ogóle wrażenie, że wszystko sprzysięgło się
przeciwko niemu. Nie miał pieniędzy, tęsknota za ojcem odezwała się z taką
mocą, że miał wrażenie, że za chwilę serce pęknie mu na milion kawałeczków,
i dodatkowo ta wekowa franca za nic nie chciała współpracować. Pokrywka ani
drgnęła mimo, że spróbował już wszystkiego, podważał wieczko nożem, turlał
słoikiem po podłodze, wszystko na nic. Z drugim i trzecim słoikiem było
podobnie. W końcu zdenerwowany i zdesperowany sięgnął po miód.
Trudno, przecież muszę coś zjeść! A poza tym, do diabła ciężkiego, rosnę –
pomyślał buntowniczo, odkręcając zakrętkę. Już, już miał zanurzyć łyżeczkę
w złocistej zawartości, gdy dotarło do niego, że tak zachowują się tylko
słabeusze i mięczaki.
– No i co, Julek? Chcesz być mięczakiem? – zapytał się głośno z naganą. –
Ciekawe, jak o tym powiesz tacie, oj, ciekawe – dodał i na samą myśl o oczach
ojca przepełnionych wyrzutem i rozczarowaniem zrobiło mu się wstyd
i natychmiast odstawił miód na półeczkę, na której trzymał specjalne rzeczy nie
dla siebie.
Niestety, w tej chwili stał tam tylko ten jeden jedyny, na wpół opróżniony
słoik. Ale jeszcze kilka dni temu leżały tam dwa banany i zawinięty w folię
pączek.
– Najwyżej zjem suchy chleb, ostatecznie bywają gorsze nieszczęścia –
powiedział do słoika z miodem, usiłując opanować drżenie głosu.
Był mały, głodny i strasznie chciało mu się płakać, ale wiedział, że teraz nie
jest czas na łzy. „To nieprawda, że prawdziwi mężczyźni nigdy nie płaczą.
Płaczą, ale nie wtedy gdy trzeba działać” – tak mu często powtarzał tatuś.
A teraz właśnie był czas na działanie.
A co z twoim rośnięciem? – zapytał jakiś złośliwy głos w jego głowie.
– Urosnę trochę później – mruknął, gęsto mrugając i jeszcze raz próbując
odkręcić oporny słoik z dżemem wiśniowym.
Ku jego zdumieniu nakrętka ustąpiła niemal natychmiast. Julek, chociaż
całym sercem miał dość tego produktu, poczuł głęboką wdzięczność, bo jednak
jeszcze gorzej było jeść sam chleb.
Nic więc dziwnego, że teraz patrząc na jajka, świeże bułki i całą kostkę
prawdziwego masła, nie mógł się doczekać uczty, którą przyszykuje po
powrocie do domu.
Gdy w końcu wbiegł na klatkę schodową i zapalił światło, odetchnął z ulgą.
Znów był przemarznięty i przemoczony. Na moment przymknął oczy
i wrócił myślami do przytulnej kuchni Jaśminy. Wyobraził sobie stół i stojący na
nim kubek, który znów napełnił się gorącym kakao.
– A ty co, Juleczku, tu tak stoisz? Kluczy zapomniałeś? – w jego
rozmyślania wdarł się głos pani Wandzi, sąsiadki z parteru.
– Nie, tylko zmarzłem, a babcia znów się zdenerwuje, że nie noszę
rękawiczek i zanim pójdę do domu, chciałem sobie ogrzać ręce o kaloryfer –
wymyślił naprędce.
– A bo to babci trzeba słuchać, rzeczywiście ziąb się zrobił okropny. – Pani
Wandzia pokiwała głową. – Ja tam pamiętam, że kiedyś, jak byłam jeszcze małą
dziewczynką, to mieliśmy taki listopad, że się w krótkich rękawkach chodziło.
Ale to był tylko ten jeden jedyny raz na te wszystkie lata, które przeżyłam, a ja
przecież jestem wojennym dzieckiem. Na sam koniec wojny się urodziłam, to
już trochę tych listopadów mam za sobą. Ale ty to pewnie jeszcze o wojnie nic
nie wiesz, co? Za mały jesteś.
– Jak to nie wiem! – oburzył się Julek. – Przecież razem z tatusiem piosenki
śpiewałem w sierpniu, razem z innymi!
– A bo to pewnie na rocznicę Powstania Warszawskiego. Ty się na mnie,
Juluś, nie złość, mały jeszcze jesteś, to wiem, że w szkole na razie cię tego nie
uczyli… Nas to uczyć nie trzeba było, my mieliśmy wojnę we krwi, mimo że jej
nie przeżyliśmy. Wiesz, że ja jak słyszałam lecące samoloty, to wbiegałam pod
schodki od werandy i tam się chowałam? Mamusia opowiadała, że połowa mnie,
ta mniej szlachetna, zawsze tkwiła na zewnątrz, bo się nie mieściła, ale ja tego
nie wiedziałam, widać wydawało mi się, że skoro głowę wetknęłam pod schody
i ja nic nie widzę, to i dla innych jestem niewidoczna. Ale ja cię tu trzymam
i zagaduję! Nie wiem, co mnie napadło, żeby takiemu brzdącowi jak ty głowę
truć takimi głupstwami. A co u babci? Dawno jej nie widziałam…
– Katar złapała i w kościach ją łamie – powiedział szybko Julek, który akurat
do odpowiedzi na to pytanie był przygotowany.
Wiedział, że prędzej czy później ktoś z nauczycieli albo z sąsiadów zagadnie
o babcię. I trzeba będzie wyjaśnić, co się z nią dzieje. „Wtedy powiem, że ma
grypę, anginę i świnkę” – zwierzył się Kamilowi, którego wówczas spotkał pod
śmietnikiem. Chłopak właśnie wyciągał z kubła reklamówkę napełnioną pustymi
butelkami po piwie. Julek nie umiałby wyrazić słowami, jak bardzo ucieszył się
na jego widok. Kamil był jedyną osobą, która wiedziała, co się u niego tak
naprawdę dzieje, a co za tym idzie – tylko z nim mógł rozmawiać szczerze.
Kamil w swoim niezbyt długim życiu przeżył tak wiele, że Julek instynktownie
wyczuł, że on zrozumie, że nie będzie niczemu się dziwił i że nie zdradzi
nikomu tajemnicy.
– Grypa, angina i świnka jednocześnie? Zwariowałeś? – prychnął, pukając
się w głowę, Kamil. – Nie bądź głupi! Gdybyś tak powiedział, to by się dopiero
zaczęło!
– Ale o co ci chodzi? Co ci się nie podoba? – zdumiał się, a nawet poczuł
trochę urażony, bo uważał, że pomysł z rozchorowaniem się babci był genialny.
– Bo to trzy poważne choroby, głąbie!
– To chyba dobrze…
– Niedobrze! Właśnie dlatego to jest do kitu! Przesadziłeś, a ze starymi to
jest tak, że nie można przeginać. Poza tym na świnkę to chorują maluchy, co to
w ogóle za pomysł, żeby oświnkowywać babcię?
– Jak taki jesteś mądry, to ciekawe, co ty byś powiedział, gdybyś był na
moim miejscu – naburmuszył się Julek.
– Że babcię łamie w kościach i jest podziębiona – odparł Kamil po chwili
głębokiego namysłu. – Moja często narzeka na bolące kości i wtedy nie
wychodzi z domu, a jeszcze, jak ją trochę przeziębisz, to w ogóle nikt nie będzie
oczekiwał, że ktoś tak stary będzie biegać po dworze. Gdybyś powiedział to
o anginie, grypie i odrach czy świnkach, to, po pierwsze, nikt by ci nie uwierzył,
a po drugie, nawet gdyby, to tym gorzej, bo zaraz by chcieli lecieć i ją oglądać
albo wzywać karetkę.
– Tak myślisz? – Julek spojrzał na niego uważnie i przytrzymał zamykające
się drzwi od śmietnika.
– Uwierz mi, mały, wiem, co mówię. – Kamil odstawił na bok butelki
nienadające się do zwrotu. – Z dorosłymi trzeba mądrze i z fantazją, ale bez
przesady.
– No to dobrze, w takim razie może być łamanie w kościach – zgodził się,
choć odczuwał lekki zawód. Zamienić takie wspaniałe choroby na zwykłe,
zwykluteńkie przeziębienie – to wymagało poświęcenia! Ale szybko
wytłumaczył sobie, że widać tak musi być. Teraz postanowił skorzystać z okazji
i załatwić jeszcze jedną sprawę. – Słuchaj, a ty teraz jedziesz już do sklepu? –
zagadnął Kamila, głośno przełykając ślinę.
– Tak, a co? – Kamil spojrzał na niego, nieuważnie wieszając na rowerowej
kierownicy reklamówki pełne brzęczących trwożliwie butelek.
– A pożyczyłbyś mi cztery złote? Oddam, jak tylko będę mógł – zapewnił
żarliwie.
– Dobrze, pożyczę, ale zamiast czterech oddasz mi osiem – zgodził się po
namyśle Kamil. – Lubię cię, ale biznes jest biznes, sam rozumiesz.
Szczerze mówiąc, Julek nie bardzo rozumiał, ale wiedział za to, że jest
w podbramkowej sytuacji i że nie może wybrzydzać. Zgodził się więc na podane
warunki tak samo, jak z pewnym żalem zgodził się na rezygnację
z oświnkowania i ogrypowania babci. Uznał po prostu, że Kamil jest starszy
i bardziej doświadczony. I widać miał rację, bo teraz, gdy wspomniał pani
Wandzi o łamaniu w kościach, ta tylko pokiwała głową.
– No tak, starość nie radość – skwitowała sentencjonalnie. – Pozdrów babcię
ode mnie. Jakbyś czegoś, synku, potrzebował, to przychodź, nie krępuj się –
dodała i wróciła do domu.
Gdyby była bardziej spostrzegawcza, zapewne zauważyłaby, że na
półpiętrze, na którym stali, nie było żadnego grzejnika i że Julek z całą
pewnością nie mógł sobie tam ogrzać rąk. Ale umknęło jej to, tak samo jak to, że
chłopiec od jakiegoś czasu wraca późno do domu, jest przemoczony i zziębnięty
i wyraźnie nieswój. Przeoczyła to wszystko, mimo że miała zwyczaj biec do
wizjera, gdy tylko usłyszała najmniejszy szmer na klatce. I mimo że gdy nawet
nie stała z okiem przylepionym do judasza, to tkwiła przy oknie. I wreszcie,
mimo że sądziła, że wie o mieszkańcach bloku wszystko. Wiedziała, że do pani
Mirki z parteru zaczął przychodzić przystojny brodaty brunet, chociaż przecież
nie miała jeszcze rozwodu. I to był bezsporny grzech, bo pani Wandzia w coś
takiego jak separacja zwyczajnie nie wierzyła. Nie było też dla niej tajemnicą, że
córka Sikorskich z trzeciego piętra popala potajemnie papieroski wieczorami.
Wiedziała, że listonosz, zanim wejdzie do klatki, żeby wrzucić do skrzynek listy,
ukradkiem pociąga z małej buteleczki. To wszystko wyławiała niezawodnie
swoim jastrzębim ciekawskim okiem. Ale to co działo się z małym chłopcem,
przeoczyła.
Julek natomiast nie zamierzał jej niczego uświadamiać. Coś mu mówiło, że
pani Wandzia nie jest kimś, kto by zrozumiał powagę sytuacji.
Z ulgą więc uwolnił się od towarzystwa sąsiadki; chętnie określiłby ją tym
słowem na „w”, którego nadal nie mógł sobie przypomnieć, a które znaczyło to
samo co wściubianie nosa w nie swoje sprawy.
dy otworzył drzwi do domu, uderzyła go panująca w nim cisza i wpadł
wprost w wyciągnięte drapieżnie, ciemne i niepokojące ramiona
nieoświetlonego wnętrza. Poczuł, jak lepka, złowroga czerń owija się
wokół niego. Z zaciśniętym ze strachu gardłem poszukał włącznika światła
i nacisnął przycisk. Jak na złość żarówka, która już od jakiegoś czasu
przypominała spazmatycznym migotaniem, że należy ją wymienić, właśnie teraz
postanowiła zakończyć żywot, rozbłysła raz, zdobywając się na ostateczny
wysiłek, ukazała w swoim ostrym świetle lustro, w którym Julek zobaczył jakieś
rozmyte odbicie, i z sykiem wydała ostatnie tchnienie, na powrót pogrążając
cały dom w ciemności. Przerażony chłopiec zacisnął powieki i po omacku dotarł
do otwartych drzwi dużego pokoju, i wymacał na ścianie włącznik. Dopiero
wtedy gdy go nacisnął, zdecydował się otworzyć oczy i widząc jasno oświetlone
wnętrze, odetchnął z ulgą. Pięcioramienny żyrandol z podwójnymi kloszami
jaśniał pod sufitem i opromieniał całe pomieszczenie, wyganiając czające się
w zakamarkach strachy i lęki, czyhające na każdego, kto ośmielił się wejść do
panującego tu przed momentem królestwa ciemności.
Już całkiem pewnie podszedł do małej konsolki, na której stał aparat
telefoniczny, i włączył go do gniazdka, a potem pomaszerował do kuchni, i tam
również włączył światło i odłożył siatkę z zakupami na blat szafki. Na koniec
ruszył do swojego pokoju i wypiął z kontaktu małą lampeczkę, którą przeniósł
do korytarza. Usiłując omijać wzrokiem wielkie lustro, włożył wtyczkę do
kontaktu i nacisnął włącznik. Lampka nie dawała zbyt wiele światła, ale
chwilowo to musiało wystarczyć. W tafli lustra znów coś niepokojąco się
poruszyło. Może gdyby Julek odważył się spojrzeć wprost, zauważyłby, że to
złowrogie coś to jego własne odbicie, ale spoglądał ukradkowo, kątem oka
i dostrzegał tylko rozmyte cienie przypominające falującą, mglistą sylwetkę. Po
plecach znów przeleciał mu dreszcz i chłopiec sam nie wiedział, czy to reakcja
na przerażenie, które znów złapało go za gardło, czy na zimno, płynące
z przemoczonej, lodowatej kurtki. Przez głowę przemknęła mu spanikowana
myśl, że jeżeli czegoś nie zrobi, żeby ta odbijająca się i czająca na niego
w lustrzanej tafli postać zniknęła, to cały plan pójdzie na marne, bo
najzwyczajniej w świecie on tego nie wytrzyma i wybiegnie na klatkę schodową,
wrzeszcząc ile sił w płucach i stawiając na nogi wszystkich mieszkańców
punktowca. Czuł ten narastający w gardle krzyk i wiedział, że już za chwilę nic
i nikt nie zdoła go powstrzymać.
Nie możesz, nie możesz, nie możesz – powtórzył w duchu niczym zaklęcie
i zacisnął mocno dłonie, wbijając paznokcie w ręce.
A potem, niewiele myśląc, w kilku susach pognał do rzęsiście oświetlonego
pokoju, zdarł z fotela ciemny pled i wróciwszy z nim do korytarza, z desperacją
zarzucił go na lustro i dopiero wtedy ze straceńczą odwagą popatrzył tam, gdzie
przed momentem widział złowrogie drgania. Ze świstem wypuścił
wstrzymywane bezwiedne powietrze. W miejscu, w którym majaczyła mglista
postać, teraz miękko zwisał materiał. Julek przez moment uspokajał oddech,
a potem patrząc z zadowoleniem na swoje dzieło, pokiwał z uznaniem głową.
Grunt to się nie dać – pomyślał i w tej samej chwili cały podskoczył na
dźwięk ostrego, głośnego dzwonka telefonu, dobiegającego z dużego pokoju.
Pognał tam, ile sił w nogach.
– Słucham – rzucił, starając się mówić schrypniętym głosem, bo nie
wiedział, czy przypadkiem w słuchawce nie odezwie się jego nauczycielka pani
Ida.
W końcu nie było go w szkole od dwóch dni, to mogła się zaniepokoić. Tym
bardziej że zazwyczaj jego nieobecności babcia albo tato zgłaszali od razu.
Ojciec przez dziennik elektroniczny, babcia, która nie wyznawała się na
komputerach i traktowała je z wrodzoną nieufnością, po prostu do niej dzwoniła.
Pani Ida należała do wymierającego gatunku nauczycielek, które kochały dzieci,
i tym ze swojej klasy jakoś tak w zupełnie naturalny sposób matkowała. Miała
w sobie idealne nauczycielskie proporcje – gdy było trzeba, potrafiła przygarnąć,
otrzeć łzy i pocieszyć, ale umiała też w razie konieczności przywołać swoich
podopiecznych do porządku. Miała też coś jakby radar, którym niezawodnie
wyczuwała, gdy któreś z dzieci coś trapiło. Bezwzględnie sprawiedliwa, ciepła
i stanowcza, zdobywała serduszka swoich wychowanków szturmem.
Julek nie był wyjątkiem i pokochał ją już od pierwszej lekcji. Dostali wtedy
za zadanie narysować wymarzone zwierzę. I Julek narysował wielkiego psa
z uśmiechniętym ogonem. Gdy wyszedł na środek sali, żeby zaprezentować
swoją pracę, wszystkie dzieci na widok jego zwierzaka gruchnęły
niepohamowanym śmiechem, a Julkowi zachciało się płakać. I wtedy pani Ida
wstała zza biurka i potoczyła po rozbawionej klasie surowym wzrokiem. I –
o dziwo! – to wystarczyło, albowiem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
dzieciaki ławka po ławce przestawały chichotać i milkły, jakby zawstydzone.
Gdy w sali zapadła kompletna cisza, pani Ida wzięła kartkę z jego rysunkiem,
obejrzała ją bardzo uważnie i spojrzała Julkowi prosto w oczy.
– To jeden z piękniejszych obrazków, jaki widziałam – powiedziała
z powagą. – Trafi na sam środek tablicy, a musicie wiedzieć – tu zwróciła się do
reszty klasy – że to szczególne miejsce. Idealne dla wyjątkowego psa. A wiecie,
dlaczego on jest taki specjalny?
– Bo ma usmiechnięty ogon? – wysepleniła pulchniutka dziewczynka
siedząca w pierwszej ławce.
– Właśnie tak, brawo! A przecież wiadomo, że pies najbardziej się cieszy
ogonem, i Julek to pięknie wyraził. – Pani Ida uśmiechnęła się i przyczepiła
obrazek z psem na samym środku tablicy.
Od tamtej chwili Julek darzył ją bezgranicznym uwielbieniem, ale
jednocześnie zdawał sobie sprawę, że właśnie przy niej musi szczególnie
uważać, żeby niczego się nie domyśliła.
Zupełnie jak przy tej pani, która dziś napoiła go kakao i poczęstowała
pysznymi ciastkami. Ona też nie tylko go słuchała, ale i patrzyła uważnie, i Julek
czuł, że tym wzrokiem sięga hen gdzieś głęboko, aż do jego złaknionego ciepła
serduszka.
Tak, one by się w mig zrozumiały i przy obu należało bardzo uważać, więc
zachrypnięty głos był ze wszech miar dobrym posunięciem.
– Słucham? – powtórzył głośniej, bo w słuchawce rozległy się jakieś piski
i zgrzyty.
– No nareszcie! Już miałem się pakować i wsiadać do pierwszego lepszego
samolotu. – W słuchawce przestało rzęzić i odezwał się w niej ciepły męski głos,
w którym słychać było nieskrywaną ulgę. – Dlaczego, do diaska, nikt nie
odbiera telefonu? I to żadnego? Twoja komórka wygląda na wyłączoną,
a stacjonarny przez pół dnia miał jakiś dziwny sygnał. A tak w ogóle to cześć,
synu!
– Tatusiu! Jak dobrze, że dzwonisz. – Julek poczuł, że do oczu napływają mu
łzy, i strasznie pożałował, że do tego głosu, który wibrował mu w uszach, nie
może się tak po prostu zwyczajnie przytulić. – A z telefonami jest kłopot, bo
moja komórka wyładowała się na amen a ja jak zwykle zgubiłem ładowarkę,
a stacjonarny w kółko się psuje – powiedział, wierzchem dłoni wycierając mokre
policzki, po których potoczyły się łzy.
– Ani jedno, ani drugie mnie jakoś nie dziwi. – Roześmiał się ojciec. – Ty
nieustająco gdzieś zapodziewasz jak nie ładowarkę, to telefon, a stacjonarny już
dawno powinno się zlikwidować, ten stary grzmot w kółko szwankuje, tylko
babcia nie daje się przekonać do komórki. Mówi, że jak telefon nie ma kabla, to
jest podejrzany, bo niby po czym ma biec głos. A właśnie, skoro o głosie mowa,
to czy ja dobrze słyszę, że masz chrypę? I katar, bo tak jakoś dziwnie pociągasz
nosem?
– A tak trochę tylko się podziębiłem, dlatego nie byłem dwa dni w szkole,
ale jutro już pójdę – z trudem powstrzymał cisnące się do oczu kolejne łzy.
Tatuś nie może się domyślić, że płaczę.
– O, to niedobrze, synu, zostań lepiej w domu do końca tygodnia, żebyś się
na amen nie rozłożył. I niech ci babcia zrobi mleko z miodem i czosnkiem.
Wiem, że nie lubisz, ale jak trzeba, to…
– … trzeba – dokończył za niego Julek, myśląc, że gdyby tylko ktoś mógł
mu zrobić to mleko z miodem i z czosnkiem, wypiłby nawet trzy kubki bez
jednego mrugnięcia.
– No właśnie. Strasznie się za wami stęskniłem, syneczku – wyznał ojciec. –
Dasz mi na chwilę babcię? Chciałbym z nią zamienić kilka słów.
– Hmmm… – mruknął Julek, czując, że za chwilę nie wytrzyma i wybuchnie
niepohamowanym płaczem. – Babcia wyszła do sąsiadki – dokończył łamiącym
się głosem i udał, że zanosi się kaszlem.
– Oho, coś mi się wydaje, że jesteś porządnie zaziębiony. Bezwzględnie
zostań w domu. Babcia dzwoniła już do pani Idy?
– Chyba jeszcze nie. – Sam słyszał, że głos ma zdławiony, i zaczął się bać,
że ojciec zacznie coś podejrzewać.
– To przekaż jej, że ja cię usprawiedliwię. I ucałuj ją ode mnie, i poproś,
żeby się do mnie odezwała…
– Dobrze, tatusiu, ale jeżeli nie zadzwoni, to się nie martw, bo… Bo przecież
babcia dzwoni tylko ze stacjonarnego, a ten działa, jak chce. A poza tym ostatnio
coś tam jej nie wychodziło z wykręcaniem, narzekała, że za dużo tych
wszystkich cyferek – zakończył z westchnieniem.
– No tak, to mnie trochę martwi – mruknął ojciec. – Jak wrócę… – przerwał
na moment, jakby zastanawiając się, ile może powiedzieć. – Zresztą nieważne.
Na razie dbaj o siebie i babcię, bo wiesz, ona też potrzebuje opieki. Kocham cię,
synu – dokończył głosem przepełnionym czułością.
– Ja ciebie, tatusiu, też – wyszeptał i szybko odłożył słuchawkę na widełki,
opadł na stojące obok krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
Zapomniał, że jest mu zimno, że jeszcze nie zdjął przemoczonej kurtki i że
powinien zrobić to jak najszybciej, żeby się nie zaziębić. Słowa „kocham cię,
synu” sprawiły, że coś w nim pękło, i najzwyczajniej w świecie musiał się
wypłakać. Ale tak, żeby nie narobić hałasu. I tak po raz pierwszy w swoim życiu
Julek rozpłakał się bezgłośnie. Łzy płynęły cienkimi strumyczkami, skapywały
po brodzie, wsiąkały w kurtkę. Miał wrażenie, że płacze w nim wszystko,
a najbardziej coś w okolicy serca, coś, co boleśnie się zaciskało i tamowało
oddech.
Siedząc w rzęsiście oświetlonym pokoju, z buzią ukrytą w dłoniach,
z rozpaczą otulającą jego małą postać, czuł się najbardziej osamotnioną istotą na
ziemi. Mały chłopczyk z wielkimi zmartwieniami, którymi z nikim nie mógł się
podzielić. Sam w całym wielkim świecie, targanym zimnym listopadowym
wiatrem.
ulek płakał jeszcze jakiś czas, ale w końcu odjął dłonie od mokrej buzi i
z determinacją zacisnął piąstki.
Ku swojemu zaskoczeniu poczuł się trochę lepiej. Wstał z krzesła,
pociągnął nosem i wyszedł do tonącego w półmroku korytarza. Stanął przed
zamkniętymi drzwiami jedynego w mieszkaniu pokoju, w którym nadal
panowały kompletne ciemności. Wyciągnął rękę, położył ją na klamce i przez
moment uspokajał przyspieszony oddech. Ulga, którą poczuł po wypłakaniu się,
zniknęła i znów powrócił strach.
Bo Julek najbardziej się bał właśnie tych zamkniętych na głucho drzwi.
Gdyby były choć trochę uchylone albo gdyby dobiegał zza nich choć najcichszy
dźwięk. Pomyślał z tęsknotą o szemrzącym radiu albo o zachrypniętym dźwięku
płyty gramofonowej, który go tak potwornie irytował. Teraz dałby naprawdę
wiele, żeby go usłyszeć. Obiecał sobie w duchu, że już nigdy nie będzie narzekał
ani na stare piosenki, ani na zacinające się płyty. Oby tylko jeszcze móc je
kiedyś usłyszeć, oby wróciły stare dobre czasy.
Tak naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zajrzeć do tego
pokoju od razu, jak przyszedł, ale podświadomie odwlekał ten moment, jak tylko
mógł. Zresztą najpierw musiał uporać się z ciemnością, potem zadzwonił telefon
i trzeba było uspokoić tatę, że wszystko jest w porządku.
– Uspokoić, dobre sobie… – prychnął pod nosem. – Zwyczajnie okłamać!
Nic nie jest w porządku, nic a nic!
Julek cofnął rękę, wycofał się pod wejściowe drzwi i stanął koło wieszaka.
Zanim tam wejdzie, trzeba jeszcze ściągnąć kurtkę i zdjąć buty. O tych ostatnich
kompletnie zapomniał i proszę bardzo, wszędzie narobił mokrych błotnistych
śladów. Trzeba będzie posprzątać.
Wolno odsupływał sznurówki, rozsuwał suwak. Wszystko w zwolnionym
tempie, oby tylko odwlec ten moment, gdy już nic nie będzie usprawiedliwiało
unikania ciemnego pokoju. Ale w końcu nic już nie było do rozwiązania
i zdjęcia. Zaciskając mocno zęby, wrócił pod zamknięty pokój i nacisnął klamkę.
Drzwi ustąpiły ze skrzypnięciem. Z wnętrza napłynął duszny zapach suszonej
lawendy. Julek zdecydowanym ruchem przycisnął włącznik dużej podłogowej
lampy. Mleczne światło utworzyło jasne kręgi na podłodze.
Chłopiec utkwił rozszerzone lękiem oczy w stojącej pod ścianą kanapie.
Leżała na niej drobna, skurczona postać. Babcia. Wyglądała jak woskowa lalka.
Julek nigdy nie widział woskowej lalki, ale babcia mu kiedyś opowiadała, że
miały pergaminowo białe buzie. Mówiła, że zawsze się trochę ich bała, bo
wyglądały tak, jakby umarły. I teraz ona sama taką lalkę chłopcu przypominała,
tak właśnie ją sobie wyobrażał.
Miała uchylone usta, kosmyk siwych cieniutkich włosów ułożył się na jej
pomarszczonym bladym policzku i Julkowi wydało się naraz, że przypomina
węża, który pełznie do tych półotwartych warg. Nad leżącą unosiła się złowroga
jesienna cisza. Za oknami czaił się listopadowy mrok. Wiatr targał bezlistnymi
gałęziami klonu, które raz po raz ocierały się zgrzytliwie o parapet. Ich cienie
odbijały się tuż nad łóżkiem i wydawało się, że to jakieś drapieżne ręce,
zakończone ostrymi pazurami, wyciągają się po drobną, skurczoną postać.
Było mrocznie i coraz straszniej… Julek poczuł, jak na karku jeżą mu się
włosy.
A co będzie, jeżeli ona… jeżeli ona… – nie śmiał nawet w myślach
dokończyć. W końcu przemógł narastające z sekundy na sekundę przerażenie
i na paluszkach podszedł do leżącej kobiety. Teraz, gdy znalazł się bliżej okna,
zobaczył, że zza szyby zagląda do środka blada twarz księżyca. Lecz nie był
wcale podobny do tego przyjaznego, łysego, kulistego starca, z którym się od
zawsze przyjaźnił. Teraz cienki i blady, rozsnuwał wokół siebie upiorną
poświatę i Julkowi wydało się, że za moment wniknie do środka i wyciągnie po
leżącą białe zimne macki.
Niewiele myśląc, przyskoczył do babki, złapał ją za wychudzoną,
pomarszczoną dłoń i przycisnął ją do swego policzka. Na całe szczęście ręka
była przyjemnie ciepła. Teraz dopiero Julek poczuł, że bijące szybko serce
wraca do normalnego rytmu. Przyjrzał się babci uważniej i zauważył, że jej pierś
unosi się lekko. A to znaczyło, że żyła. Tyle to nawet on wiedział, w końcu na
coś się przydało oglądanie tego nieszczęsnego serialu o szpitalu, który babcia tak
uwielbiała. Tam zawsze lekarze najpierw sprawdzali, czy chory oddycha. Jak
oddychał, uspokajali się natychmiast. Ale widać coś było w tym miarowym
unoszeniu się klatki piersiowej, bo i on poczuł niesamowitą ulgę.
Delikatnie ujął w palce koc i przykrył nim leżącą, po czym cichutko, na
paluszkach poszedł do kuchni. Tam na wielkiej patelni rozpuścił masło
i usmażył jajecznicę z sześciu jaj. Cztery schował do lodówki.
Ugotuję je potem na twardo, będą na kanapki – pomyślał, rozkładając
smakowicie pachnącą jajecznicę na dwóch talerzach.
A potem znów poszedł do babci do pokoju, ale już nie czaił się pod
drzwiami, nie zastanawiał się, tylko śmiało wszedł i podszedł do kanapy.
– Babciu, babciu wstań, zrobiłem jajecznicę. – Lekko potrząsnął ją za
ramię. – Babciu, obudź się! – Ku jego niezadowoleniu głos odmówił mu na
moment posłuszeństwa i zawibrował piskliwymi panicznymi nutami.
– A już, już… – Leżąca poruszyła się. Przez chwilę powieki lekko jej drżały,
tak jakby otworzenie ich wymagało od niej ogromnego wysiłku. Ale w końcu
uchyliły się, ukazując bladoniebieskie zamglone tęczówki.
Julek w napięciu patrzył w te kochane, budzące się do życia oczy. To
właśnie po nich nauczył się rozpoznawać, czy babcia aktualnie jest sobą, czy
może zawładnęło nią to coś nieznanego – coś, co sprawiało, że stawał się dla
niej całkiem kimś innym. Raz zobaczyła w nim jakiegoś Waldka, opędzała się
od niego i chyba trochę się go bała, innym znowu razem z wielką miłością
mówiła do niego Stasiulku. I wtedy Julek na samą myśl o tym, kogo jej
przypominał, dostawał dreszczy. Jedyny Stasiulek, jakiego kojarzył, nie żył już
od wielu lat i był pierwszym synkiem babci. Zmarł w dziecięctwie. Nie raz i nie
dwa wspominano, że Julek jest do niego bardzo podobny. Ale robiło mu się
strasznie, gdy docierało do niego, że babcia widzi w nim kogoś, kto z jego
punktu widzenia od wieków już leżał w grobie. Miał wtedy wrażenie, że i on nie
jest do końca sobą, że ktoś lub coś usiłuje nim zawładnąć i wtłoczyć w niego
tego nieznanego zmarłego syneczka babci. Choć z dwojga złego wolał już, jak
widziała w nim tego nieszczęsnego Stasiulka, bo wydawała się wtedy
przynajmniej szczęśliwa, rozpromieniała się cała tak jakoś od środka, i Julkowi
zdawało się, że ubywa jej lat. Gorzej było, gdy nikogo w nim nie widziała, ale za
to myliła słowa, nie umiała przypomnieć sobie wielu rzeczy i mówiła bardzo
niewyraźnie, cedząc poszczególne wyrazy. Wtedy trzeba jej było pilnować, bo
gdy miała taki nastrój, „trzymały się jej psie figle”, jak ponuro myślał o tym
Julek. W takich chwilach potrafiła ukryć jakieś przypadkowe przedmioty,
a potem pytana o to, gdzie to się podziało, albo wyglądała na kompletnie
zdezorientowaną, albo chichotała pod nosem i sprawiała wrażenie, jakby właśnie
udał jej się jakiś wyśmienity dowcip. W taki właśnie sposób chłopiec stracił
telefon komórkowy. A jakby tego nie było dość, babcia ukryła w sobie tylko
znanym miejscu portfel z całą emeryturą, którą na nieszczęście odebrała od nic
nie podejrzewającego listonosza, skądinąd przemiłego pana Dzidka. Julek
bardzo go lubił i myślał, że fajnie by było mieć takiego dziadka. Pan Dzidek
pachniał papierosami i zawsze w bocznej kieszeni listonoszki miał blaszane
pudełko wypełnione landrynkami, którymi częstował zaprzyjaźnione dzieciaki.
Tak czy siak, trudno było go winić za to, że doręczył pieniądze starszej pani,
przecież robił to od lat. To raczej Julek nie mógł sam sobie darować, że tego nie
przypilnował. Tak samo, jak wściekał się o telefon. Gdyby nie miał w zwyczaju
zostawiać go, gdzie popadnie, babcia nie zdołałaby go dopaść i wcisnąć w jakąś
sobie tylko znaną kryjówkę. Swoją drogą, niezła była. Mimo że Julek obszukał
całe mieszkanie, nie znalazł zguby. Telefon zapadł się pod ziemię. A przecież
gdyby go miał, problemy z kasą same by się rozwiązały, bo z drobną pomocą
Kamila na pewno zdołałby go sprzedać. A tak, proszę bardzo, nie tylko nie miał
komórki, ale też coraz rozpaczliwiej brakowało pieniędzy i musiał okłamać ojca,
że zawieruszył ładowarkę.
Teraz pochylony nad babcią, czuł narastające napięcie. Nie spuszczał z niej
oka, gdy podnosiła się powoli i przez moment siedziała na kanapie, ze
skupieniem patrząc na podłogę. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się dookoła.
– A gdzie, Juleczku, są moje kapcie? – zapytała i w tym samym momencie
chłopiec poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.
Babcia wprawdzie mówiła wolno, poruszała się trochę niepewnie, ale znów
była sobą! W stu procentach, a to nie zdarzyło się już od bardzo dawna.
Julek z radością zanurkował pod kanapę, wyciągnął stamtąd rozdeptane
bambosze i postawił je tuż koło stóp starszej pani.
Trzeba ją nakarmić i spróbować znaleźć portfel. Dopóki wie co i jak, bo nie
wiadomo, jak długo ten stan się utrzyma – pomyślał i poczuł, że może jednak da
radę jakoś przetrwać do powrotu ojca.
A może, może babci poprawi się już na stałe? – pozwolił sobie na odrobinę
nadziei. – Może to był tylko jakiś chwilowy atak? – rozmarzył się. – Ale nawet
jeżeli tak jest, portfel trzeba znaleźć, tak na wszelki wypadek. I przywoławszy
się do porządku, z radością pognał do kuchni, i odsunął jedno z krzeseł stojących
przy stole. Tak żeby babci było jak najwygodniej usiąść.
aśmina jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzała na kartkę leżącą na stole.
Odruchowo wygładziła biegnące przez środek zgięcie i przebiegła wzrokiem
po równo zapisanych linijkach. Właściwie mogła tego nie robić. Nauczyła się
treści na pamięć. Starannie napisane słowa wryły jej się i w głowę, i w serce,
i coś jej mówiło, że za nic nie uda jej się już nigdy ich zapomnieć.
Kochana Babciu,
właściwie nie wiem, od czego zacząć… Najchętniej napisałabym, że byłaś
najlepszą, najukochańszą babcią na świecie, ale boję się, że taki początek,
brzmiący jak pożegnanie, mógłby Cię przerazić. A nie o to mi chodzi. Ale też nie
chcę niczego owijać w bawełnę. To właśnie Ty, a nie kto inny, nauczyłaś mnie,
że prawda jest najważniejsza, choć wziąwszy pod uwagę to, co właśnie
przeżywam, trudno mi się z tym bezapelacyjnie zgodzić. Nie wiem, czy przez
jakiś czas nie wolałabym jeszcze być okłamywana…
Właściwie to, co mnie spotkało, dałoby się opisać jednym krótkim zdaniem,
a jednak, paradoksalnie, nie jestem w stanie napisać tych kilku słów. Na całe
szczęście podobnie jak ja słuchasz piosenek Krysi Jandy, dlatego pójdę na
łatwiznę i skorzystam z jej pomocy.
„Jak ja sobie radę z moją klęską dam
Obróconą w banał porzuconych dam
Nie, ja nie uwierzę, że nie wrócisz
I będę czekać do końca mych dni…”*
Kojarzysz?
No właśnie, Babciu, jak ja sobie poradzę? Głównie o dwie pierwsze linijki mi
chodzi. W to, że Radosław nie wróci, uwierzyłam prawie natychmiast po tym, jak
się dowiedziałam, że zostawił mnie dla innej. Dużo przyjemniej by było, żeby
poza tym, że zostawił mnie, pozostawił też moje pieniądze, dom i wszystko, co do
tej pory miałam, niestety, nie okazał się tak szlachetny. A przecież Ty mówiłaś,
przestrzegałaś, a ja Ciebie nie słuchałam. Byłam tak pewna miłości Radka, taka
przekonana o jego lojalności, uczciwości. No i dzisiaj stoję pośrodku zgliszczy
tej swojej pewności. Nawet popiołów nie mam czym pozamiatać, bo… i tutaj
docieram do najtrudniejszej części listu. Bo poza tym, kochana Babciu, że z dnia
na dzień stałam się kobietą porzuconą, to na dodatek jestem też kobietą upadłą.
Nie moralnie na całe szczęście, ale finansowo. Pamiętasz, jak wspominałam Ci
o firmie Radka? Założył ją na mnie, to ja byłam formalną właścicielką i ja
odpowiadałam za wszystko wszystkim, co posiadałam. Forma przeszła niestety
jest zamierzona, bo teraz nie mam już nic. A przepraszam, kłamię, bo wszystkie
zobowiązania, długi, należności stały się moją własnością. A Radek zostawił
tego sporo. Wszystkie pieniądze zabrał i zwiał z kochanką. Te, co nie należały do
nas, tylko do ludzi, z którymi robił interesy, również. Niezły bonus mi się trafił,
prawda? Nie mam już domu, samochodu, konta w banku… Znaczy to ostatnie
zajął komornik. Chyba już zajął, bo jeżeli tego jeszcze nie zrobił, to uczyni to
lada moment. Jakoś nie mam odwagi sprawdzić i zobaczyć tego na własne oczy.
Jedyne, co mi zostało, to trochę gotówki, którą trzymałam w swojej sekretnej
skrzyneczce. Wiesz, takiej chowanej na czarną godzinę. Zawsze pamiętałam
Twoje drewniane pudełko, które nieraz ratowało nam skórę, i postanowiłam
mieć też swoje co nieco odłożone na gorsze czasy. Zresztą to mi dawało pewną
swobodę, czułam się niemal bogata, bo miałam coś zupełnie swojego…
O zgrozo, ostatnio myślałam, żeby te swoje uciułane pieniądze przeznaczyć na
jakiś miły prezent dla mojego kochanego Radzia, który tak się zamęczał
i pracował nad siły. Ależ byłam głupia, nie sądzisz?
Ale wracając do skrzyneczki, to teraz sama nie wiem, czy mogę te pieniądze
zabrać. Prawnik, u którego byłam, powiedział, że dom i wyposażenie są
własnością komornika. Myślisz, że ta skrzynka też się do tego zalicza? Jestem
wprawdzie bankrutem, ale nie chciałabym, żeby ktoś kiedykolwiek mógł do tego
jeszcze dorzucić złodziejkę…
Tak bardzo mi żal, Babciu, tych wszystkich lat… Poczucia bezpieczeństwa
i utraty wiary. I mojego rozbitego na tysiące kawałków serca. I książek… Możesz
się ze mnie śmiać, ale wszystko się we mnie ściska na samą myśl, że będę
musiała zostawić gromadzoną przez lata bibliotekę. I ozdoby choinkowe. One też
zostaną porzucone. Pamiętasz, są w wśród nich jeszcze cacuszka z czasów
Twojego dzieciństwa. A nie mogę ich znaleźć. Są gdzieś na strychu, ale nie mam
czasu ich szukać. I tak oto dotarłam do kolejnego punktu, o którym muszę Ci
powiedzieć.
Dzisiaj jest mój ostatni dzień w tym domu. Sytuacja zupełnie mnie zaskoczyła
i przerosła, i w rezultacie nie wypytałam tego prawnika o istotne rzeczy. Nie
wiem, czy Melisa jest tu bezpieczna, czy ją również mogą mi zabrać. Dlatego
musimy czym prędzej się stąd wynieść. Wyobrażasz sobie poczciwą Melisę
wystawioną na licytację? Chybabym umarła z żalu. Dobrze, że nie zabrałaś mi
klucza do „miejsca”. Przynajmniej mam gdzie spędzić kilka najbliższych dni.
I to jest kolejna rzecz, której żałuję i nad którą płaczę. Utrata marzeń.
Gdybym była mądrzejsza, gdybym Cię posłuchała, być może teraz w tym
„miejscu” byłaby tętniąca życiem pracownia, prowadziłabym kursy, na które
przychodziliby ludzie znający Józefa (nadal lubię to określenie z Ani z Zielonego
Wzgórza), miałabym przyjaciół i cel w życiu, a co ważniejsze – mogłabym jutro
rzucić się w wir pracy, zamiast wypłakiwać sobie oczy. Ale cóż, poległam na
całej linii: facet mnie zdradził i porzucił, zostałam bez środków do życia,
z poczuciem kompletnej klęski. Wyzuta z marzeń i wiary. Na progu grudnia,
który jawi mi się jako najgorszy koszmar. Nie wiem, jak wytrzymam zderzenie
z kolędami, choinkami, Świętymi Mikołajami i ciągłym ględzeniem o cudach.
Cudów, Babciu, nie ma, tak samo jak prawdziwej miłości.
Napisałam Ci to wszystko, moja kochana, bo znając życie, prędzej czy
później i tak byś się dowiedziała, a wolę, żebyś usłyszała to ode mnie niż od
kogoś obcego. Ale nie nalegaj, proszę, żebym do Ciebie przyjechała. Na razie
muszę to sobie jakoś poukładać.
Wysyłam Ci list, bo chyba nie dałabym rady tego wszystkiego opowiedzieć.
Napisałabym, żebyś się nie martwiła, ale wiem, że i tak martwić się będziesz.
Proszę więc tylko, żebyś nie zadręczała się ponad miarę. Chwilowo będę
w „miejscu”, więc jeżelibyś miała ochotę odpisać, pisz na ten adres, który
przejściowo będzie moim jedynym.
Kocham Cię, Babciu, i bardzo mocno całuję,
Twoja skretyniała wnuczka Jaśmina
Słuchając tych słów, Minka nawet nie zauważyła, kiedy sama zaczęła nucić.
A potem, gdy już posprzątali ze stołu i wszyscy rozeszli się do swoich pokoi,
Jaśmina cichutko zeszła na dół. Musiała jeszcze wyprowadzić Melisę.
– Minka, wychodzisz? – Na schodach nieoczekiwanie pojawił się Franek.
Miał na sobie sweter, który podarowała mu Jaśmina.
– Wyjrzałem, bo wydawało mi się, że jeszcze się nie położyłaś, a chciałem ci
podziękować za prezent. Jest idealny, skąd wiedziałaś, że będzie na mnie
dobry? – zapytał, cicho pokonując stopnie.
– Przypadek, zresztą dołączyłam kartkę, że w razie czego zrobię inny. –
Uśmiechnęła się i nagle dotarło do niej, że to wcale nie jest żaden zbieg
okoliczności.
To był błękitny sweter z granatowymi mankietami. Ten sam, który
absolutnie nie chciał trafić do Radka. Czyli należał do rodzaju tych, które mają
własne zdanie. A na Franku leżał idealnie. Jakby mu zależało, żeby się do niego
dopasować.
– Muszę wyjść z psem i wyrzucić śmieci – odchrząknęła, przerywając
milczenie, które między nimi zapadło.
– Poczekaj, pójdę z tobą i pomogę ci z tym workiem, tylko wezmę kurtkę –
powiedział i na moment zniknął na górze. Wrócił po chwili, już ubrany. –
Choroba, znów gdzieś zapodziałem rękawiczki. – Uśmiechnął się rozbrajająco.
– A, to akurat nie problem, tam za tym stołem stoi takie pudło, wylosuj coś
dla siebie, a ja w tym czasie znajdę smycz, bo bez niej nie wyjdziemy –
zaszeptała. – Nie chcę palić światła, bo obawiam się, że gdybym to zrobiła,
natychmiast zjawią się tu albo ciotka, albo moja babcia, żeby sprawdzić, co się
dzieje – mruknęła wyjaśniająco. – Znalazłeś coś, co jest dobre? – zapytała,
macając krzesło stojące blisko wyjścia.
– Tak, wyciągnąłem jakieś pierwsze i od razu trafiłem, pasują jak ulał –
odszepnął.
– Czekaj, ja też sobie jakieś wezmę, bo moje zostały na górze w futerku
wyjściowym. – Pogmerała po omacku w pudle i w ciemnościach naciągnęła na
dłonie te, które jej się trafiły. – Wyjątkowe szczęście, moje też pasują. –
Roześmiała się i w tej samej chwili znalazła smycz. – No dobra, wychodzi na to,
że możemy iść – powiedziała i po chwili maszerowali zaśnieżonym chodnikiem.
W pewnym momencie Melisa pociągnęła ją gwałtownie i gdyby nie
błyskawiczna reakcja Franka, z całą pewnością wyłożyłaby się jak długa.
– Dziękuję. – Roześmiała się z trudem, odzyskując równowagę i wspierając
się na jego dłoni. – Ten pies jest totalnie rozpuszczony i w ogóle nie wych… –
Zamilkła w połowie słowa, wpatrując się w swoją dłoń, która spoczywała
w mocnej dłoni Franka.
– Ej, coś się stało? – Pochylił się i zajrzał jej w twarz.
– Nie, kompletnie nic. – Potrząsnęła głową.
Bo niby jak miała mu wyjaśnić to, co nią tak wstrząsnęło? W blasku latarni
zobaczyła bowiem, że i jej, i jego rękawiczki mają rude końcówki palców.
Zupełnie nieświadomie, nie patrząc, wylosowali zakochane rękawiczki, które na
dodatek pasowały i jemu, i jej. Ale tego przecież nie mogła mu tak po prostu
wytłumaczyć.
Przypadek – pomyślała. – Bo przecież żaden cud. Ani znak. Przypadek –
powtórzyła raz jeszcze w duchu i tego postanowiła się trzymać.
KONIEC!
ZAJRZYJ DO MALOWNICZEGO.
Niezwykła, wzruszająca i kobieca książka. Jedna z tych, których nie odkłada się
na półkę, zanim nie dotrze się do ostatniej strony.
Anna Herbich, autorka Dziewczyn z Powstania i Dziewczyn z Syberii
Magda otrzymuje tajemniczy list z francuskiej kancelarii. Niebawem
Malownicze zatrzęsie się od plotek o spadku. Wszyscy będą chcieli wiedzieć,
czy z dnia na dzień Magda stanie się bajecznie bogata. Ona jednak ma inne
kłopoty. Musi wreszcie odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania: czy chce
dalej być z Michałem i jak ma wyglądać ich wspólne życie. Odpowiedź nie jest
taka prosta.
Sto pięćdziesiąt lat wcześniej, gdzieś u podnóża Gór Świętokrzyskich, Sabina,
ryzykując życie, angażuje się w spisek przeciwko zaborcom. Adam kocha ją do
szaleństwa i za wszelką cenę stara się uchronić przed niebezpieczeństwem.
Przewrotny los jednak chce inaczej.
Co łączy tak odległą historię Sabiny z Magdą? Czy sekret z przeszłości pomoże
jej odnaleźć swoje przeznaczenie i spełnić marzenia?
Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Karta redakcyjna
Projekt okładki
Katarzyna Ewa Legendź
Fotografia na okładce
Victoria Chudinova/Shutterstock
Opieka redakcyjna
Anna Glac
Dorota Gruszka
Korekta
Barbara Gąsiorowska
ISBN 978-83-240-6059-7
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek