You are on page 1of 11

Ernst Bloch

Ślady

Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej


WARSZAWA 2010
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

Fragmenty „Śladów” („Spuren”) – pisanych w


1929 roku i opublikowanych rok później w
Berlinie – przełożyła Anna Czajka-Krzyżanowska.

Podstawa niniejszego wydania: „Literatura na


świecie” nr 7 (123), lipiec 1981 r.

–2–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

Jakże więc? Jestem. Lecz nie mam siebie.


Dlatego stajemy się sobą dopiero.

ZA MAŁO

Z samym sobą jest się samotnym. Samotni są też w większości ci, którzy będąc razem z innymi,
nie są ze sobą. Obydwa te stany trzeba porzucić.

MIESZAĆ SIĘ

Dobre? zapytałem. Dziecku najlepiej smakuje u obcych. Zauważają tylko szybko, co i tam jest nie
w porządku. A gdyby w domu było pięknie, nie odchodziłyby tak chętnie.

NUCIĆ SOBIE

Zastanawiające, jak zachowują się niektórzy, gdy nikt na nich nie patrzy. Jedni stroją miny z rana,
inni tańczą, większość nuci bez sensu pod nosem. Także w przerwach w pracy, przy liczeniu chociażby,
niektórzy nucą coś, czego się nie rozumie, czego sami nie słyszą, w czym jednak wiele tkwić może.
Opadają wtedy maski bądź tworzą się nowe, to zależy, sprawa jest dość zwariowana. W samotności
ludzie często są jak błędni, śpiewają kawałki z tego, czym byli kiedyś, a co nie pozostało w nich trwałym.
Są skrzywieni, marionetki z marzeń sennych, ponieważ zmuszono ich do wzrostu jeszcze bardziej
krzywego i jałowego.

RÓŻNE POTRZEBY

Opowiadają, że pies i koń byli przyjaciółmi. Pies odkładał dla konia najlepsze kości, koń
podsuwał psu najwonniejsze wiązki siana, i tak chciał jeden dla drugiego tego, co najlepsze, i tak ani
jeden ani drugi nie był syty. Oddaje to dokładnie smutny stan rzeczy nie tylko w stosunkach między
najbliższymi sobie ludźmi, różnej płci przede wszystkim, gdy nie potrafią zrezygnować ze świata
własnych wyobrażeń, lecz także w stosunkach mniej zażyłych. Wielce tu pomagają skromne wymagania
co do powszechnie i zazwyczaj w dobrej wierze robionych podarunków. Gdy się bowiem widzi owe
wiązki siana, wieczory, niedziele większości ludzi, trudno pojąć, w jaki sposób utrzymują się przy życiu.

BŁOTO

Jak nisko można upaść. Widziałem to wczoraj, ze wszystkimi szczegółami. Na rue Blondel leżała
pijana kobieta, policjant wkracza w akcję. Je suis pauvre, mówi kobieta. To jeszcze nie powód, żeby
rzygać na ulicy, krzyczy policjant. Que voulez-vous, monsieur, la pauvreté, c’est déjà á molitié la saleté1,
mówi kobieta i pije dalej. W tym jednym zdaniu jest opis, komentarz i zniesienie. Kogo lub co miał
aresztować policjant.

MURZYN

Pewien człowiek przyjrzał się sobie lepiej właśnie w momencie, gdy się mylił. Późnym wieczorem
przyszedł do hotelu pewien pan, z przyjaciółmi, wszystkie miejsca były zajęte. Poza jednym, lecz w
1
Jestem biedna. Czego pan chce, bieda jest już w połowie brudem.

–3–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

pokoju spał już Murzyn, jesteśmy w Ameryce. Mimo to pan zdecydował się wziąć pokój, chodziło o
jedną noc tylko, raniutko musiał śpieszyć do pociągu. Surowo przykazał jednak chłopcu hotelowemu,
żeby go obudził. Jeśli nie wystarczy stukanie w drzwi, niech budzi go w łóżku, ale niech się aby nie omyli
i nie budzi Murzyna! Na noc zażyto różnorakich mocnych trunków, z sukcesem tak dużym, że
przyjaciele, zanim dostarczyli dżentelmena do jego pokoju z Murzynem, wysmarowali go sadzami, czego
nawet nie zauważył. Kiedy więc chłopiec hotelowy obudził gościa, ten pędzi na dworzec, do pociągu, do
toalety, aby się umyć: widzi się w lustrze i krzyczy: „A jednak Murzyna obudził, idiota!” – Historia ta
bywa opowiadana także inaczej, kończy się jednak zawsze tak samo. Czy mężczyzna był zaspany? z
pewnością, lecz jednocześnie nigdy nie był trzeźwiejszy jak w tym momencie. Znalazł się tak
nieokreślenie blisko siebie samego, i biel, do której nawykł, spadła z jego ciała jak sukienka, w którą go
przedtem, co było całkiem przyjemne, wetknięto. Tak to biali upodobniają się zazwyczaj do własnych
zniekształconych obrazów, nic tam nie leży dobrze, życie jest marnym krawcem. Także z Murzyna
opadłaby suknia, gdyby raz wnikliwie przyjrzał się sobie.

DZIAŁ WODNY

Ktoś powiedział: absolutnie nie chodziło o ciebie czy o mnie. Przynajmniej na początku, czyż
byłem przy tym, kiedy mnie płodzili? Przypuszczalnie zdarzyło się to ojcu i matce dość przypadkowo.
Potem naturalnie, człowiek istnieje i rozwija się sam z siebie, o ile jest coś wart.
Istnieje się, ale czy z własnej łaski? przerwał sobie mężczyzna. Nie, zbyt wiele jest tu
przypadkiem, a ten nas obraża. Co najmniej nasze niewiadome spotkania, nasz początek z ludźmi i
wynikający z tego los (którego by bez tego początku nie było), zależą od najbardziej przypadkowych
okoliczności. Mogą one pochodzić z najbłahszego źródła, i często, co zadziwiające, źródło jest jedno i
wciąż to samo, inne okoliczności nie mają tu wpływu wcale lub tylko niewielki. Jeśli chodzi o mnie na
przykład, mówił mężczyzna, to odkryłem, dostatecznie zbadawszy rzecz w pewnej niepoważnej godzinie,
że moje właściwie życie, by tak powiedzieć, moje drugie narodziny lub chrzest dojrzałości mają związek
z dymisją pewnego bawarskiego oficera, którego nazwiska już nawet nie pamiętam. Jako młody człowiek
żyłem samotnie, szukałem, lecz nie znalazłem nikogo.
W swoim pierwszym monachijskim semestrze mieszkałem u kobiety, jak myślałem, wdowy,
niekiedy chlubiła się lepszymi czasami. Przybył tam potem jako lokator stary człowiek, którego się od
czasu do czasu widywało w sieni dystyngowanie postękującego. Kiedy pewnego razu wróciłem do domu
późno w nocy, przechodziłem obok sypialni wdowy, drzwi dziwnym trafem stały otworem – a w łóżku
wdowy leżał w śmiertelnej pozie stary człowiek, światło paliło się jeszcze, a po lewej i prawej stronie
dwie wysokie świece. Mieszkanie było puste, kobieta zniknęła, a ja byłem sam na sam z umarłym. Znów
się pojawił pavor nocturnus z dzieciństwa, te same sparaliżowane członki, niemożność ucieczki przed
koszmarnym snem. Lecz przecież, czego się sobie życzy w dzieciństwie, tego ma się pod dostatkiem w
życiu dojrzałym, przynajmniej odwagi do ucieczki – i po krótkim czasie byłem znów wśród żyjących, w
barze, którego z pewnością bym nie odwiedził, gdyby nie martwy mężczyzna.
Oto rdzeń historii: w istocie, nigdy jeszcze nie byłem w tym barze, ponieważ był podły, także
dlatego, że stale bywali tam bardzo niemili znajomi. Tej nocy poszedłem tam tylko dlatego, że
potrzebowałem, co się da udowodnić, ludzkiego ciepła bez względu na napotkane twarze. Włos w zupie
był mimo wszystko ludzki, a w kwaśnym winie odrobina brudu unosiła się jak błogosławiony duch.
Przede wszystkim jednak tego akurat wieczoru bar ów odwiedził człowiek, który nigdy tam nie bywał i
którego wtedy poznałem – i właśnie przez niego, po kolei, pośrednio, w istnym łańcuchu spotkań,
przypominającym przypalanie jednego papierosa od drugiego, poznałem wszystkich ludzi, którzy byli dla
mnie ważni. Najpierw pewna studentka, przez wzgląd na nią poszedłem studiować na małym
uniwersytecie, o którym bym kiedy indziej w ogóle nie pomyślał. Potem, w tym samym miejscu, pewna
Węgierka, przyjaciółka Rosjanka i przyjaciel Niemiec – najczystszy karat dziwaczności. Wszystko to
ludzie, którzy tacy, jacy byli, w specyficzny sposób oddziałali na mnie i nie daliby się zastąpić innymi.
Bez Węgierki nigdy nie pojechałbym do Budapesztu (przynajmniej nie wtedy), bez niej nie poznałbym

–4–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

filozofa (przynajmniej nie w tym, o wszystkim decydującym czasie), owego ojca franciszkanina, który tak
intensywnie na mnie wpływał. I znów przez człowieka z baru spotkałem moją przyszłą żonę, w pewnym
na uboczu położonym zajeździe, przez niego określiło się nawet miejsce, w którym pisałem pierwszą
książkę (nie bez zależności od krajobrazu). W tym paśmie przyczynowym są oczywiście jeszcze inne, nie
tak może przypadkowe wątki, lecz żaden z nich nie przenika w tym stopniu wszystkiego, żaden przede
wszystkim nie jest tak zdecydowanie przyczynowym, żaden nie określa tak bardzo wszystkich nowych
początków. Mały uniwersytet i to, co potem nastąpiło. Oddalony zajazd w dolinie Izary i wszystko, co
zdarzyło się potem – cały ten los nie dokonałby się, gdyby nie człowiek z baru. Dopiero niedawno
wygasła siła przyczynowa przypadkowego zgonu i znajomości z baru. Stary mężczyzna zaś, od którego
śmiertelnego łoża uciekłem, był zdymisjonowanym oficerem, zwolnionym z powodu skandalu z pewną
monachijską tancerką, który miał miejsce na długo przed moim narodzeniem. Śmiertelnie chory wrócił do
domu swej żony, którą uważałem za wdowę, a która nią dopiero została. Jego koniec w otwartym pokoju,
w nocnym świetle, w opuszczonym mieszkaniu, obdarował mnie początkiem dorosłego życia.
A z czego jeszcze wypływa źródło? pytał osobliwy narrator. Z tego, że przyszedłem do tego domu,
aby wynająć pokój, z pierwszego spojrzenia oficera na ową tancerkę, z drobnych, odległych, obcych
spraw, które mnie przecież w ogóle nie obchodzą. Że komuś cegła spada na głowę, że jeden ma w swych
planach szczęście, a drugi nie, to mogłoby się wydawać zrządzeniem tak zwanej karmy czy tak zwanej
opatrzności. Lecz w tych drobnych, niesamowicie maleńkich i obcych i w tak głębokiej przeszłości
tkwiących przyczynach, dowolność, „przypadkowość”, nieprzydatność, nawet niedogodność karmy,
widoczna jest gołym okiem. Cóż może mieć wspólnego z moim losem prywatna sprawa obojętnego mi
oficera, na którego natknąłem się gdzieś na peryferii mego życia? Co może ona mieć do czynienia z masą
dziedziczną mego życia, w jakim wreszcie pozostaje stosunku do zasady, wedle której zaistniałem jako
zjawisko „inteligibilne” i która odżegnuje się od grochu z kapustą powyższych determinacji? Każdy może
doszukać się we własnym życiu takich niepozornych prapoczątków, w większości przypadków będą one
równie mało znaczące, ba, dziwne i komiczne. Obroty naszej egzystencji nie mają jeszcze budżetu
produkcyjnego, powiedział mężczyzna i symbolicznie splunął w pustą dłoń. Potem, co prawda, wiele
rzeczy wygląda całkiem prawidłowo, gdy patrzeć z perspektywy środka albo nawet końca życia.
Przyzwyczajenie do tego, co zaistniało, wywołuje u wielu złudzenie istnienia zamysłu, w danym
przypadku działania zasady konieczności, wedle której szukać należy spełnienia egzystencji. Wydaje się,
że odwaga i logika, nasza własna łaska tkwiąca w podmiocie, a ostatecznie grupie, tworzą historię i los.
Życie jednak jest jeszcze splątane, nie dla nas też było budowane – raz upada w kałużę na podwórku, raz
na pagórek, a rzadko na Gotharda, ba, nawet tam jeszcze kamyczek tworzy dział wodny i on
najmniejszym swym rozstrzygnięciem każe wodom płynąć tu ku Morzu Śródziemnemu, a tam – ku
Północnemu. Nawet logika odwagi, która z trupa, tancerki i znajomego z baru może ostatecznie stworzyć
jedno życie, tak jak mogłaby je stworzyć z innych możliwych elementów, jest, nawet jeśli nie dowolna, to
przecież tak samo niejasna w swym występowaniu jak zewnętrzny „przypadek”. Także siła tworzenia
wielkiego losu, swoboda posiadania własnej zasady, zasady, wedle której nie raz wystąpiło i postępuje
dalej pokonując wszystkie przeszkody, jest w ostateczności w większości wypadków bardziej
„wolnością”, a zatem przypadkiem, dobrym przypadkiem niż zasadą.

BIEDNY I BOGATY DIABEŁ

Ktoś, kto ma dużo pieniędzy, robi się czasem dziwnie dobry. Także bliźnim użycza czegoś,
wymyśla dla nich coś ładnego. Bogaci ludzie chętnie się bawią, w zabawę wciągają biednych. Tak było
też z owym Amerykaninem, który ogłosił najprzedziwniejszy z konkursów. Szukano młodego człowieka,
najchętniej górnika, zdrowego i zręcznego. Spośród setek tysięcy ubiegających się jeden został wybrany –
młody człowiek stawiał się. Przystojny chłopak, nie miał oto nic więcej do roboty, jak spełniać dalsze
warunki: mianowicie jeść i pić w elegancki sposób, z szykiem nosić wykwintne ubrania, grać figurę.
Wychowawca nauczył go światowych sztuk, jazdy konno, gry w golfa, kulturalnej konwersacji w
towarzystwie dam i w ogóle wszystkiego, co musi umieć amerykański dżentelmen; za wszystko płacił

–5–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

protektor. Po zakończonym szlifie szczęśliwiec udał się w trzyletnią podróż dookoła świata, z
akredytywami w kieszeni, które pozwalały spełnić każde, najbardziej oryginalne życzenie. Pozostawał
jeszcze jeden mały warunek: po podróży młody człowiek musiał jak gdyby nigdy nic wrócić do kopalni.
Musiał tam jako górnik pozostać co najmniej dziesięć lat, jak dotychczas. Także ten warunek podpisał
szczęściarz, trzymał się tego życia, które było bliżej – rozpoczął się czas złotej młodości. Pojechał w
operową świetność Europy, miał szczęście u kobiet i wykazywał zdolności w tej materii, polował na
indyjskie tygrysy i ucztował u wicekrólów, jednym słowem, wiódł życie księcia z dodatkowym
kontrastowym oświetleniem. Aż do dnia, kiedy powrócił i prawie nasycony dziękował swemu
dobroczyńcy, jak się przy pożegnaniu dziękuje gospodarzowi. Znów założył stare ubranie i zjechał do
kopalni, do węgla, ślepych koni i kamratów, którzy stali mu się obcy i którzy nim gardzili. Znów zjechał
do kopalni – niewyobrażalne teraz pierwsze dni, miesiące, blask innego życia i obecny kontrast, zjazd na
dół o świcie, praca w niewygodzie, pot, kaszel, pył węglowy w oczach, podła strawa, łóżko na trzech. I
teraz chłopak mógłby oczywiście zerwać umowę: albo wedle dobrych manier, szukając pracy tam, gdzie
byłyby one przydatne, albo na sposób rewolucyjny, jako przywódca robotników. Zamiast tego zdumiał
wszystkich swoim strajkiem: pojechał do Nowego Jorku, spotkał się ze swym dobroczyńcą i zastrzelił go.
Post factum wykazano zrozumienie dla robotnika: sąd uniewinnił go.
Uzasadnienie: Czy życie, które igra z nami, nie jest takie jak ten bogaty człowiek, ów
dobroczyńca? Wprawdzie jego samego można było usunąć i robotnik go zastrzelił, los czysto społeczny,
który dla klasy biednej ustanawia bogatą, jest do pokonania. Ale bogaty człowiek występuje tu jeszcze
jako bożek innego losu, a mianowicie naszego naturalnego losu kończącego się śmiercią, którego
brutalność bogaty diabeł skopiował przecież i tak uzmysłowił, aż los ten stał się jego własnym. Gdyż
jakie by było życie, nędzne lub ruchliwe czy błyskotliwe, to śmierć gasi je zawsze i wysyła do grobu,
kapitalistyczny despota tkwi więc także w losie kończącym się śmiercią, który składa nam połowę
przedtaktu życia, a potem oddaje nicości. Amerykański diabeł wykazuje nawet podobieństwo z
najgorszym despotyzmem, jaki można sobie wyobrazić myśląc o losie – z Bogiem Kalwina. Tam nikt nie
może wiedzieć, co go oczekuje po drugiej stronie życia, a decyzja łaski i błogosławieństwa jest w życiu
ziemskim nierozpoznawalna. Lecz u niektórych ludzi, mówi Kalwin, Bóg wzbudził pewne oznaki
świętości, wrażenie, jak gdyby oni mogli być szczególnie pewni raju. I właśnie tych ludzi Bóg najpewniej
odrzuci, wzbudził pozór świętości tylko dlatego, aby tym straszliwiej zaskoczyć ich piekłem; a święty
widział się już na parkiecie raju. Kalwin tam, piekło tu: w śmierci, która dla nikogo nie jest jego własną
śmiercią, nie może nią być per definitionem (gdyż naszą przestrzenią jest zawsze życie lub coś więcej,
lecz nigdy mniej niż ono) – także w śmierci jest coś z owego bogatego kota, który zanim pożre mysz,
pozwala jej pobiegać. Żaden człowiek nie mógłby wziąć za złe „świętemu”, gdyby ten zabił takiego Boga,
jak robotnik milionera. Ale nie słyszano nigdy niczego pewnego o tych sprawach ani nie jest znany sąd,
który by nas uniewinnił. Wielki kot daje tylko małe gościnne role w życiu. W każdym razie rewolwer
robotnika jest bardzo sympatyczny.

ROKOKO LOSU

Często się słyszy, że dłużej już tak być nie może. Chodzi zazwyczaj o rzeczy niezwykłe, niekiedy
spaczone, z którymi mieszczanin czuje się nieswojo. Chwyta się wtedy za głowę – czasami chwyta za
broń. Co za dużo, to niezdrowo, niech powróci pośredniość.
W wyższych sferach Co-za-wiele przeraża inaczej, w wytworniejszy sposób. Świadczy o tym
także pewna, dobrze spojona historia o podwójnym punkcie zwrotnym. Jest ona arabskiego bodajże
pochodzenia i znaleźć ją można w Książeczce o Przypadku, zawiera jednak coś więcej niż przypadek –
ostrze, które się łamie. Bieg rzeczy jest następujący: pewien wezyr szedł o wieczornym chłodzie przez
ogród ku nowej studni. Pochylił się nad wodą ku swemu odbiciu, rozmyślał o minionym dniu, latach,
przychylności kalifa, swym bajecznym szczęściu. Wtedy ześliznął mu się pierścień z palca, ulubiony
pierścień spadał, był jeszcze w powietrzu, gdy niedorzeczne życzenie przemknęło w myślach wezyra: by

–6–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

ten pierścień nie wpadł w wodę. Nie wpadł, bowiem cieniutka warstwa oleju musiała się była utworzyć na
wodzie i pierścień w niej zawisnął.
Jak przedtem życzenie, tak teraz tajemnicze przerażenie ogarnęło wezyra: bo tak nie mogło
pozostać, spełnienie życzenia było tak nadzwyczajne, tak nadzwyczajnie fale szczęścia układały się jedna
na drugą, że ich bieg musiał się odwrócić. Już się chyba odwrócił, kiedy bowiem wezyr wrócił do pałacu,
aresztowała go straż kalifa, wtrącono go do więzienia – oszczercy zwyciężyli. W celi tedy pozostawał
człowiek ten długie lata jako zapomniany więzień stanu, przestał myśleć o życiu, a z życzeń miał jeszcze
jedno tylko, śmiesznie wprost małe: przed zgonem raz jeszcze jeść pestki granatów. Współczujący
strażnik przyniósł mu je w miseczce i postawił w celi, lecz w tym samym momencie wpadł szczur z sieni,
przewrócił miseczkę i pożarł pestki. A wtedy tajemnicza radość ogarnęła starego mężczyznę: gdyż tak nie
mogło pozostać, niespełnienie życzenia było tak nadzwyczajne, tak nadzwyczajnie fale nieszczęścia
układały się jedna na drugą, że ich bieg musiał się odwrócić. I faktycznie, już się odwrócił: bowiem tego
samego wieczoru jeszcze kalif przyszedł do celi i znów wyniósł wezyra na jego urzędy – oszczercy
przegrali.
Piękny przypadek, choć może nazbyt wyrazisty. Przypomina historię o pierścieniu Polikratesa, a
jednak motyw główny jest tu całkiem inny. Pan z Samos wrzuca pierścień do morza, chcąc sobie zjednać
zagniewanych bogów. Bogowie odsyłają ofiarę przez rybę. Nie uznają za stosowne, jak doskonale
zauważył Wilhelm Scholz, przyjmować prezentu od człowieka, o którego zgubie już postanowili. Nie
przeraża tu więc nadmiar szczęścia, wyrażający się w tym, że władca nie traci pierścienia, choć ten wpadł
już w morze. Gość Polikratesa wyczuwa, co kryją kulisy dżentelmeńskiego zwrotu: niezmienioną złość
bogów, i odwraca się z przerażeniem, jakże słusznie. Inaczej w przedstawionym materiale: brak tu
elementu boskości, także „przypadek” nie gra tu właściwie roli lub gra ją co najwyżej w tej szczególnej
postaci, którą określa się słowem „akurat”, dość impertynencko odnoszonym do czegoś, czego brak lub
występowanie są na równi absurdalne. Akurat szczur z sieni pożera pestki granatu przyniesione do celi,
akurat w momencie, gdy się tam znalazły. Jest to oczywiście bardzo przypadkowe, a ściślej:
nieoczekiwane czy irracjonalne, i takie byłoby nawet w sytuacjach nie będących w tym stopniu
konstrukcją. Lecz nawet przystając na absurdalność – w arabskiej historii niczego nie pojmuje się
„irracjonalnie”, lecz wszystko jako znak. A mianowicie jako znak, który pokazuje się właśnie w rzeczach
małych, tylko w nich. Założona jest n a j p i e r w pewna miara, zamknięta seria szczęścia, nieszczęścia.
A więc swego rodzaju wyczucia proporcji, które mieszczaninowi (w osobie wezyra) każe potrząsać głową
nad ekscesami i które zabrania drzewom wrastać w niebo. Drzewa wyrosły już wyżej i dawno
przekroczyły miarę dźwigając się z głębokości, a wezyrowie utracili pewność w swych poczynaniach,
oddalając się za bardzo od swej „kolebki”. Napoleon co prawda uważał szczęście za właściwość osobistą,
jak kształt nosa, świat zobowiązany był dawać mu szczęście. Lecz wedle mniej szlachetnego poglądu jego
matki, szczęście Napoleona „nie może trwać” właśnie jako już zbyt wielkie, zbyt „nienaturalnie” wzrosłe.
Gdzie bowiem istnieje miara i gdzie się wypełni, wystarczy coś najmniejszego, aby się przebrała.
Jest to niejako m e c h a n i c z n a funkcja tego, co małe, a mierzonego jakąś miarą. Być może
zbyt wyraźnie zakłada ono miarkę, na sposób mieszczański odmierzoną rację (którą przecież nie zawsze
można odnieść do wezyrów, a nigdy do ludzi na wezyrów urodzonych), przemienia ona także to, co
delikatne, małe, ze znaku w przyczynę końca. Ważniejszy jest jednak d r u g i , b a r d z i e j
j a k o ś c i o w y rodzaj małego, ten mianowicie, który pojawia się na k o ń c u b i e g u , na końcu
jakiejś drogi, „naturalnej” czy „ekscesywnej”, to obojętne. Tam, gdzie żadna racja nie jest przekroczona,
lecz gdzie co najwyżej istnieje granica postaci, może się pojawić r o k o k o – jako oznaka zmierzchania,
kończenia się. W losach ludzi ukształtowanych i kultur rokoko kończy częstokroć zmieniające się serie
szczęścia i nieszczęścia. Dalej: także maniakalność, także depresyjność losu przybiera formy zabawkowe,
brukselskie koronki i alhambry, tu arabeski z pierścieniem, tam ze szczurem, w których fala się odwraca.
Towarzyszy temu często demoniczna łatwość powodzenia, nie łatwość ante rem, przysługująca
planowaniu, także fasadzie i jej pięknemu pozorowi, lecz łatwość post rem, również owiana „pozorem”
oraz nieprawdopodobne powodzenie. Ba, występuje tu wreszcie pewien rodzaj kazirodczego szczęścia, a
także nieszczęścia, sprawiającego, że narodziny stają się coraz łatwiejsze, coraz elegantsze, mniej zdolne

–7–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

do życia, mniejsze. Opowieść o wezyrze rozjaśnia więc pewien mały świat końca, ukazuje go jako
koronki i arabeski spirali końca, które też koniec oznaczają.
Małe nie jest tu tym, co się zazwyczaj kocha. Nie jest tym czymś niepozornym, w czym tkwić
może co najlepsze – najwłaściwsze wyjście i ostatnie drzwi. A już na pewno nie jest istotnym baśniowym
światem i istotnym znakiem, owym naprawdę ostatnim, po którym nie ma już dalszych zmian. W
maleńkości koronki jest tylko przestawianie z jednej serii w drugą i tak dalej. Nie ma w tym znaku
prawdziwego „końca”, jak w pewnych niepozornych przeżyciach, gdzie nad przerażeniem czy radością
góruje zdziwienie. Znakiem prawdziwego, występującego z brzegów końca może być, że tu oto leży fajka
lub to, jak płonie żarówka nad szosą czy cokolwiek innego – w tym pionowo głębokim wrażeniu, w
raczej znaku, nie ma wychyleń huśtawki, żadnych niemądrych przestawień na inną serię. „Maleńkość” nie
zapowiada wtedy żadnej nowej serii, lecz wyprowadza z niej, wyprowadza niedaleko i nie całkiem
wiadomo, dokąd. Tylko w ostateczności między zawisającym pierścieniem, szczurem przemykającym z
szelestem i zdziwieniem nad tymi rzeczami mogą zachodzić pewne związki. Komik Valentin, gdy już
miał uderzyć w kocioł, ujrzał nagle, że leży na nim pierścień, sam go tam przedtem położył i zapomniał
zabrać – i oto nie do wyobrażenia, na widok pierścienia w tak nieoczekiwanym miejscu uśmiech rozjaśnia
twarz komika, wejrzał na coś małego a zadziwiającego i w najwyższym stopniu oswobadzającego –
wymknął się na chwilę z zamętu muzycznej pogoni. To małe i prawie bezgłośne stało się ratunkiem, a
przynajmniej znakiem ratunku przed „bezlitosnym poganiaczem”, przed gonitwą pracy, w którą był
wprzęgnięty. Tych znaków „małego” nie sposób pomylić, mają one coś z maleńkości prawdziwego
końca, zawartego w każdym właściwym początku, który mu nadaje kierunek i smak naszego kierunku.
Znaleźć je można w użyciu wszystkich (gdyby się chciało dobrze szukać), dają znak do wyjścia z serii
(ostatni znak, dziś jeszcze nie w pełni mocy), do wejścia w to, co możliwie wolne od losu lub do wejścia
w los dający się kształtować. Te zadziwiające małe znaki oddziałują zazwyczaj indywidualnie, w zasięgu
własnego życia; kiedyś oddziaływały także kolektywnie (chociażby jako znak Dzieciątka Jezus, znak
duchowej wolności wbrew głupiemu olbrzymowi konieczności), i będą tak jeszcze działać. „Rokoko” i
zdziwienie mają jedną wspólną cechę: nikłość „końca”, tu odwracającego, tam rozpoczynającego.

POWRÓT DO TERAZ

W osobliwy sposób można odkryć teraźniejszość, nie jest nigdy zbyt daleko. Znam krótką, niemal
pospolitą wschodniożydowską historię, której koniec, prawdę mówiąc, dziwnie rozczarowuje. Miał on
być prawdopodobnie dowcipem, dość zleżałym i bladym, wcale nie śmiesznym, jednak takim, który
powinien przysypać dół, w który się wpadło. Dołem tym jest nasze Teraz, w którym tkwimy wszyscy i
którego nie pomija się w opowiadaniu, jak to zazwyczaj bywa – trzeba więc przygotować małą zapadnię.
Uczono się i spierano, do utraty tchu. Wtedy Żydzi w bóżnicy małego miasteczka zaczęli
rozprawiać o tym, czego by sobie życzyli, gdyby zstąpił do nich anioł. Rabin powiedział, że byłby
zadowolony, gdyby mógł pozbyć się kaszlu. A ja bym pragnął, rzekł drugi, powydawać córki za mąż. A ja
bym chciał, zawołał trzeci, w ogóle nie mieć córek, tylko syna, który by przejął interes. W końcu zwrócił
się rabin do żebraka, który przywlókł się skądś poprzedniego dnia wieczorem, a teraz obdarty i
wynędzniały siedział na ławce w tyle. „A czego ty byś sobie życzył, mój drogi? Panie Boże miłosierny,
nie wyglądasz na takiego, co by nie miał życzeń”. – „Chciałbym – powiedział żebrak – być wielkim
królem i mieć wielkie państwo. W każdym mieście miałbym pałac, a w najpiękniejszym z miast
rezydencję z onyksu, drzewa sandałowego i marmuru. Zasiadałbym tam na tronie, wzbudzając bojaźń
wrogów i miłość narodu, jak król Salomon. Lecz do wojen nie mam Salomonowego szczęścia; wróg
napada, bije moje armie, a wszystkie miasta i lasy płoną. Wróg stoi już przed moją rezydencją, słyszę
wrzawę na ulicach i siedzę w sali tronowej zupełnie sam, z koroną, berłem, purpurą i gronostajem,
opuszczony przez wszystkich mych dostojników i słyszę, jak lud domaga się mej krwi. Rozbieram się
więc do koszuli, zrzucam z siebie cały przepych, wyskakuję przez okno na dziedziniec. Przedostaję się
przez miasto, zgiełk, otwarte pole, biegnę, biegnę przez mój spalony kraj ratując życie. Dziesięć dni do

–8–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

granicy, gdzie nikt mnie już nie zna, i przychodzę tu do innych ludzi, którzy niczego o mnie nie wiedzą,
niczego ode mnie nie chcą i od wczorajszego wieczora siedzę tutaj”...
Długa pauza i szok, żebrak zerwał się z miejsca, rabin popatrzył na niego. „Muszę powiedzieć –
rzekł rabin powoli – muszę powiedzieć, że jesteś dziwnym człowiekiem. Dlaczego życzysz sobie tego
wszystkiego, skoro masz to znowu stracić. Cóż miałbyś z tego bogactwa i tej wspaniałości?” – „Rabbi –
przemówił żebrak i usiadł znowu – miałbym coś – koszulę”. – Na to roześmiali się Żydzi i potrząsali
głowami, i podarowali królowi koszulę, dowcipem pokryto szok.
To zadziwiające Teraz jako koniec lub koniec jako Teraz w słowach: od wczorajszego wieczora
siedzę tutaj, to przebicie Bycia-Tu skroś marzenia. Wyrażone w mowie zawiłym przejściem od formy
optatiwu na początku przez czas teraźniejszy historyczny do rzeczywistego czasu teraźniejszego. Dziwne
uczucie ogarnia czytelnika, gdy ląduje tam, gdzie jest – nie ma syna, który by przejął interes.

PODPIS POTIOMKINA

Książę Potiomkin miewał godziny, w których nikogo nie dopuszczał do siebie. Martwa cisza
zalegała wtedy w jego pokoju, nikt nie wiedział, czym zajmuje się książę. Interesy leżały odłogiem, a
radcy mieli swoje dobre czasy, raportów się nie składało; górę przesłoniła mgła. Pewnego razu jednak,
kiedy atak trwał nadzwyczaj długo, nadeszły właśnie najpilniejsze akta. Można je było wprawdzie
załatwić bez księcia, lecz nie bez jego podpisu. Radcy czekali w przedpokojach, żaden się nie ważył
stanąć przed księciem, pod groźbą utraty miejsca bądź zsyłki. Aż pewien młody urzędnik nazwiskiem
Pietuchow ujrzał wielką szansę kariery. Wziął stos akt i zdecydowanym krokiem, bez pukania wszedł do
księcia. Potiomkin siedział rozczochrany i kompletnie osowiały w kącie mrocznego pokoju, ogryzając
paznokcie. Pietuchow bez słowa przedłożył papiery, wręczył księciu pióro, a ten wyjął palce z ust i
podpisywał dyspozycję za dyspozycją, z oczami jak we śnie, jedną po drugiej. Urzędnik wypadł z pokoju:
triumf! Książę podpisał wszystko! – i pokazuje akta. Kurierzy przybiegają, by roznieść dekrety do
Moskwy, Kijowa, Odessy, do gubernatorów generalnych. Lecz przed zamknięciem kaset pewien starszy
urzędnik raz jeszcze wyjął dokument dotyczący jego resortu. Znieruchomiał, wyciągnął pozostałe papiery,
pokazał je: to prawda, wszystkie były podpisane. Pod każdym dokumentem podpisano ręką księcia
Potiomkina: Pietuchow, Pietuchow, Pietuchow, Pietuchow... Puszkin, który mniej więcej podobnie
przedstawia tę historię, dostarczył w ten sposób nie tylko niezwykłego dokumentu melancholii,
rozważającej samą siebie medytacji, drążącej we mgle, z głową w bezimiennym mroku, która przybiera
nazwisko Pietuchowa (gdyż w nim przynajmniej coś się budzi), do tego z głową w świetle żółci, która
wszystkie nazwiska uczynić może jednakowymi, obojętne, Pietuchow czy Potiomkin. Lecz w toku historii
o księciu Potiomkinie, najszczęśliwszym z ludzi i ulubieńcu losu – a szczęśliwi w ogóle (nie tylko
despoci) stają się u szczytu swego życia lekko melancholijni (jeśli są przy tym ambitni i żywią się
olśniewającymi marzeniami, mają raczej skłonności maniakalne) – okazuje się, jak niewiele wielkości
znajduje się ponad mgłą, którą jest człowiek, jak jego imię i charakter są często tylko wyspą we mgle, być
może silniej zarysowaną niż osoba Potiomkina, lecz wyspą zawsze mogącą zasnuwać się chmurami,
hybrydyczną. Okazuje się nawet, że to, co już się nazywa niebem, choćby było odmalowane według miary
najszczęśliwszych czasów lub, jak u niektórych, wedle miary wieczności, może być przecież dopiero
szkółką spojrzeń, które ledwie się wydobywają z mgły egzystencji i smutku spełnienia.

SZCZĘŚLIWA RĘKA

Kiedyś być może lepiej będzie się działo z tym, co zewnętrzne, co całkiem poza nami. Wtedy
powrócą twarde rzeczy do nas albo my do nich, to obojętne. Ich stosunek do nas jest sam w sobie
skrzywiony, bądź też zagmatwany, lecz wystarczy dobry chwyt i będą pasować dokładnie do sytuacji, jaką
mają na myśli bogobojni. W tym względzie niejedno daje do myślenia pewna historia, która przydarzyła
się panu Schottenowi z Moguncji przed ponad stu laty.

–9–
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

Był to człowiek nie wyróżniający się niczym szczególnym, dobrze prowadził interesy. Handlował
jedwabiem i rokrocznie udawał się w podróż, drogą cokolwiek okrężną. Nigdy bowiem nie omieszkał
spędzić kilku dni na nabożnej rozmowie u rabina z Michelstadt. Ten uchodził za cudotwórcę i nazywano
go Baalschem, jak zresztą kilku innych współczesnych mu cudotwórców – żył pod koniec osiemnastego
wieku w Niemczech. Kiedy więc pan Schotten znów był odwiedził Baalschema przed wyprawą po zakupy
do St. Gallen i powóz stał już przed domem, powiedział: „Rabbi, dziwnie się czuję i niechętnie wybieram
się dziś w podróż. Czy to zły sen, czy prześladuje mnie jakieś przeczucie, tak mi się zdaje, jakbym nie
miał wrócić zdrowy”. Rabin dziwnie na niego popatrzył, potrząsnął głową i nie powiedział nic. „Rabbi –
znów zaczął pan Schotten – Wyświadczcie mi tę przysługę i dajcie mi jakiś talizman, abym jechał
spokojniejszy”. Rabin wciąż milczał, nie ruszał się z miejsca, tylko rozglądał się ze ściśniętymi ustami,
udręczony i bliski zdenerwowania, ze stołu już uprzątnięto, stała na nim jeszcze tylko zgaszona świeca.
„Weźcie to, jeśli chcecie – powiedział rabin wreszcie – trzeba dziękować Bogu za wszystko, co nam
przeznacza”. Pan Schotten starannie schował świecę, Baalschem pobłogosławił go jeszcze na drogę i w
drodze wszystko ułożyło się pomyślnie. W St. Gallen pan Schotten natychmiast znalazł stały swój zajazd
„Złote Grono”, gdzie zwykł był spotykać swych przyjaciół, z którymi związany był interesami, pana
Bacharacha z Koblencji i pana Goldstikkera z Frankfurtu. Ale cały dom był zajęty i pan Bacharach, jak
mu powiedziano, właśnie udał się do „Półksiężyca”, pan Goldstikker natomiast w ogóle jeszcze nie
przybył. Pan Schotten poszedł do „Półksiężyca”, gdzie gospodarz natychmiast przyjął go pozdrowieniami
od pana Bacharacha; ten udał się już na spoczynek, lecz oczekuje pana jutro. Posługacz wskazał panu
Schottenowi pokój – po schodach weszli na najwyższe piętro, sługa postawił światło na stole i życzył
panu dobrej nocy. Kupiec chciał od razu iść do łóżka, wtem coś dziwnego zadźwięczało mu w uszach:
co? czy posługacz nie przekręcił czasem klucza? Pan Schotten musiał się przekonać – drzwi były
zamknięte od zewnątrz, podszedł do okna, było spaczone i nie dawało się otworzyć, szyby zakratowane, i
wtedy poczuł także ciężkie powietrze w pokoju, duszący odór, i wzdrygnął się w najwyższym
przerażeniu: był to zapach ze snu, cały ten pokój widział już we śnie ostatniej nocy. Zapach wydawał się
dochodzić z łóżka, pan Schotten odwrócił się, ale ledwie widział łóżko w mętnym świetle, ogarek na stole
tlił się już tylko, zamigotał kilka razy i już dogasał. Tu uderzył się pan Schotten w pierś i chwycił świecę
Baalschema, przytknął ją do drgającego knota – światło zapłonęło jasno. Teraz zaczął działać: pod
łóżkiem nie było nikogo, zrzucił pierzynę – nic, materac – leżał na kilku deskach i przykrywał wgłębienie,
w którym było chyba z pół tuzina trupów, na wierzchu pan Bacharach z Koblencji ze świeżo roztrzaskaną
czaszką. – Długi czas siedział pan Schotten jęcząc, drżąc na całym ciele i odmawiał modlitwę o ratunek w
niebezpieczeństwie, a światło Baalschema płonęło jasno: powoli pojmował rabina i wiedział już, co by
należało czynić. Martwego przyjaciela wydobył z zagłębienia, położył na łóżku i przykrył jak śpiącego,
sam zaś wpełzł między zwłoki do grobowca – przez długie godziny nie działo się nic. Teraz klucz obrócił
się cicho w drzwiach, mężczyźni podkradli się do łóżka, trzema, czterema uderzeniami siekiery rozłupali
panu Bacharachowi po raz drugi czaszkę, kufer wywlekli przed drzwi i znów zamknęli je od zewnątrz.
Panu Schottenowi wydawało się, że posługacza, a chyba też i gospodarza poznaje po głosie. Wydostał się
wreszcie z grobowca, dotarł do zakratowanego okna, gdzie z wielkim mozołem udało mu się jedną szybę
wyjąć z kitu.
Nadejścia dnia oczekiwał u okna, wyglądał mając się na baczności, czy ktoś się nie pokaże na
uliczce za domem. Najpierw zjawili się przekupnie i pan Schotten chciał już do nich zawołać, ale mógł go
przecież usłyszeć gospodarz, może też wśród ludzi na dole znaleźliby się tacy, którzy by ukryli
morderców. Aż z uderzeniem szóstej, w porannym słońcu, ujrzał pan Schotten pana Goldstikkera z
Frankfurtu, który skręcał właśnie zza rogu w stronę domu morderstw, gdzie mniemał zobaczyć przyjaciół.
Pan Schotten zawołał doń kilka słów w świętym języku, aby nikt inny nie mógł go zrozumieć – przyjaciel
zawraca, mijają minuty, w izbie robi się jasno, policja przybywa, wbiega po schodach, drzwi wyłamuje,
występuje pan Schotten – gospodarzowi i posługaczowi odechciewa się wykrętów. Kupiec tylko tak długo
pozostawał w mieście, ile wymagało tego świadkowanie, w pięć tygodni potem stanął znów w pokoju
Baalschema. „Jesteście zdziwieni, Baalschemie, że mnie znów widzicie i to z siwymi włosami?” – i
opowiedział o swoim uratowaniu. „Ale czyż trzeba wam to wszystko opowiadać? Wiedzieliście przecież
dokładnie, coście czynili, dając mi świecę. Inaczej leżałbym teraz obok nieszczęsnego Bacharacha, a wy

– 10 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/
Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

odmawialibyście modlitwę za umarłych”. – Rabin wziął świecę, bez ceremonii ustawił ją na powrót w
lichtarzu na stole i powiedział: „Wiem tylko, że Pan może uratować, kogo zechce. Świeca wam pomogła
tak jak i święta mowa, a pozostaje przecież tylko świecą, święta mowa pomogła wam tak jak świeca, a
pozostaje przecież zawsze cudem. Bóg nie mówi jasno, za co mamy mu dziękować”. – Dlatego
powiedzieliśmy: kiedyś być może, lepiej będzie się działo z tym, co zewnętrzne, co całkiem poza nami.
Opowiadanie jest krwawe, lecz jest w nim blask – świeca błyszczała w nim i prawdziwie płonęła. Rabin
nie czynił wokół sprawy rozgłosu – ani przed, ani potem, ani wokół siebie, ani wokół świecy. Nie chciał
ani czarów, ani proroctw, ani tym bardziej nie czcił przypadkowej, choć znaczącej w swej
przypadkowości świecy jako „talizmanu”. W tej pozornie czarodziejskiej historii panuje osobliwie
trzeźwy duch, ba, małomówny rabin jest w stosunku do wierzącego w cuda pana Schottena sceptykiem
niemalże, a w każdym razie trudnym do przejrzenia ironistą. Baalschem z Michelstadt jest „oświecony”, a
jest to ów szczególny, zdecydowanie żydowski rodzaj oświecenia, które nie tyle wątpi w cuda, co nie
uznaje, że mogą one istnieć przed człowiekiem i jego niedemonicznym Bogiem. Tak więc jest w tej
historii z dreszczykiem szczególny chwyt, który ją rozwiązuje, moment, który dziś jeszcze jest aktualny, a
znany każdemu wręcz człowiekowi interesu: mianowicie s z c z ę ś l i w a r ę k a . Jest to praktyczna
intuicja o cichym zmyśle dotyku, która nie dokonuje wśród rzeczy olbrzymich przesunięć, lecz je tylko
właściwie ujmuje i stawia we właściwym miejscu. Można ją rozumieć jako szczęście, to szczęście, co
choć przytłumione jest przecież pobożnemu niejasną podstawą jego świata. Nie jest to oczywiście żadna
technika w jakimkolwiek dającym się zracjonalizować sensie, ani żadna stara „magia”, której funkcje
technika częstokroć przejmuje. Lecz kiedy rabin w udręce i w najbardziej pouczający sposób nerwowo
sięga ku rzeczom tego świata, aby spośród nich wyjąć „talizman”, nie wierzy wtedy bynajmniej siłom
kosmicznym i porządkom, które władają dziś tym światem. Zachowuje raczej osobliwą, prawie
mesjanicznie wybierającą rękę, dobywającą rzeczy z ich „rozproszenia”, aby je niejako na krótki czas
uczynić edeńskimi. Wtedy już oczywiście świeca musi „służyć najlepszemu”, pasuje zawsze dokładnie do
potrzeby sytuacji, jaka by ona nie była, w odwróconej, szczęśliwej ironii losu: tak płonęłaby świeca w
„raju”, nie jako rzecz, lecz jako dobro. To miał na myśli rabin, a ostatecznie i pan Schotten, kiedy
właściwy czynił ze świecy użytek, ba, nawet, kiedy świętej mowy używał w danym momencie jako
szyfru, kiedy to jedynie w niej podkreślał, że była niezrozumiała dla przekupniów. Żadna rzecz nie jest
sama w sobie zła i żadna dobra, wszystko zależy od jej ujęcia, które nadaje kierunek, a niekiedy nawet
przedziera się przez ciemność, zamaskowanie, niewiadomość głębi. A inny rabin, prawdziwie
kabalistyczny, powiedział kiedyś: aby stworzyć królestwo pokoju, nie trzeba niszczyć wszystkich rzeczy i
zaczynać nowego świata, lecz tę filiżankę i ów krzak, i tamten kamień, i tak wszystkie rzeczy trzeba tylko
trochę poprzemieszczać. A ponieważ to trochę trudno uczynić, a jego miarę tak trudno znaleźć, nie
potrafią tego ludzie na świecie, i po to przychodzi Mesjasz. Przy tym ów mądry rabin jednym zdaniem i
zdecydowanie opowiedział się nie za pełzającym rozwojem, lecz za skokiem szczęśliwego spojrzenia i
szczęśliwej ręki.

– 11 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej http://skfm.dyktatura.info/

You might also like