You are on page 1of 429

Dwudziestu pięciu milionom obywateli Korei Północnej.

Obyście niedługo stali się wolni i mogli podążać


za marzeniami.
Wszak śmiać się umiem, śmiejąc się, mordować,
Na to, co pierś mą boli, wołać: owszem!
I łzy zmyślnemi skrapiać swe policzki,
I twarz układać stosownie do chwili (…)
Barw nowych dodam kameleonowi,
Zmienniejszym będę niżeli Proteusz,
W naukę do mnie pójdzie Machiawel.
Umiejąc tyle, nie zyszczęż korony?
William Szekspir, Król Henryk VI. Część III, akt III,
scena III, tłum. Jan Kasprowicz
OD AUTORKI
Wielu spośród występujących w  niniejszej książce uchodźców
z  Korei Północnej prosiło, abym nie używała ich prawdziwych
nazwisk. Obawiają się, że mogłoby to narazić na represje
pozostałych w  kraju członków ich rodzin. W  takich
przypadkach stosowałam pseudonimy albo pozostawiałam
rozmówców anonimowymi.
OD TŁUMACZA
Do zapisu koreańskich nazwisk i  nazw własnych autorka
wykorzystała oficjalne zasady latynizacji stosowane w  Korei
Północnej, odchodząc tym samym od norm anglosaskich.
W  przekładzie postanowiłem postąpić podobnie, zachowując
polską transliterację tylko w  przypadku nazwisk i  nazw
własnych silnie zakorzenionych w  naszym języku (dla
przykładu Kim Dzong Un, a nie Kim Jong Un, Kim Ir Sen, a nie
Kim Il Sung).
P R O LO G
Siedziałam na pokładzie zmierzającego do Pjongjangu samolotu
linii Air Koryo, szykując się na szóstą w sumie wizytę w stolicy
Korei Północnej, choć pierwszą, odkąd do władzy doszedł Kim
Dzong Un, trzeci  – po ojcu i  dziadku  – przywódca z  rodziny
Kimów. Był 28 sierpnia 2014 roku.
Dla dziennikarzy odwiedziny w  Korei Północnej to zawsze
osobliwe, fascynujące, a  jednocześnie frustrujące
doświadczenie. Ta podróż miała jednak na zawsze zapisać się
w annałach surrealizmu.
Na dobry początek dostało mi się miejsce obok Jona
Andersena, ważącego 150 kilo zapaśnika z San Francisco, który
na ringu występuje pod pseudonimem Strong Man i znany jest
z ruchów takich jak dźwignia z wyskoku i rzut goryla.
Wylądowałam wraz z  nim w  biznesklasie (tak,
w komunistycznych liniach lotniczych mają klasy), gdyż pewien
pasażer chciał siedzieć obok podróżującego klasą ekonomiczną
przyjaciela i  zapytał, czy nie moglibyśmy się zamienić. Tym
sposobem rozsiadłam się wreszcie na pokładzie podstarzałego
Iła, w  czerwonym fotelu, który z  powodu koronkowych narzut
na zagłówkach i  obitych brokatem poduszek bardziej
pasowałby do babcinego saloniku niż na pokład odrzutowca.
Andersen był jednym z  trzech amerykańskich zapaśników,
którzy  – mając najlepsze dni za sobą  – trafili do Japonii, gdzie
sama masa i  wzrost sprawiały, że mogli jeszcze stanowić
atrakcję. Cieszyli się tam niejaką sławą i  nie najgorszymi
przychodami  – co nie przeszkadzało im szukać okazji, aby
zarobić trochę na boku. Z  tego właśnie powodu wszyscy trzej
wybierali się na niezwykły event: pierwsze w  historii
Międzynarodowe Zawody Wrestlingowe w  Pjongjangu,
dwudniowe święto sztuk walki zorganizowane przez Antonia
Inokiego, byłego japońskiego zapaśnika o  kwadratowej
szczenie, który promował ideę dążenia do pokoju przez
rywalizację w sporcie.
Kiedy wystartowaliśmy, siedzący obok mnie wielkolud
wyznał, że chętnie przekona się na własne oczy, jak to jest w tej
Korei i co kryje się za kliszami powtarzanymi w amerykańskich
mediach. Nie miałam serca mu powiedzieć, że czeka go szopka
dopracowywana przez dziesięciolecia właśnie po to, aby żaden
przybysz z  zewnątrz nie poznał prawdziwego oblicza
odwiedzanego przez siebie kraju, aby nie spotkał ani jednego
przypadkowego człowieka i  nie zjadł ani jednego
przypadkowego posiłku.
Gdy ponownie ujrzałam Andersena, miał na sobie ciasne
gacie z  czarnej lycry z  napisem STRONGMAN na tyłku. Na
oczach trzynastu tysięcy starannie wyselekcjonowanych
obywateli Korei Północnej wpadł na arenę Ryugyong Chung Ju-
yung w  Pjongjangu przy akompaniamencie dobywającego się
z głośników ryku: „To prawdziwy macho”.
Bez ubrania wydawał się dużo większy. Zszokowały mnie
rozmiary jego bicepsów i  mięśni ud, wyglądających, jakby
chciały się wyrwać spod skóry niczym mięso w  za ciasno
zwiniętej kiełbasie. Ciężko mi było sobie wyobrazić, jaki wstrząs
jego widok wywołał wśród mieszkańców kraju, który we wcale
nie odległej przeszłości zaznał głodu pochłaniającego setki
tysięcy ludzkich istnień.
Chwilę później pojawił się Bob Sapp  – jeszcze potężniej
zbudowany zapaśnik ubrany w  białą pelerynę z  piórami
i cekinami. Jego strój pasował raczej na imprezę karnawałową
niż wizytę w „pustelniczym królestwie”.
–  Prać ich!  – ryknął Andersen do Sappa i  obaj Amerykanie
zaszarżowali na dwóch znacznie mniejszych zapaśników
z Japonii.
To jeden z  najbardziej cudacznych i  psychodelicznych
obrazków, jakie mi zostały z  Korei Północnej: amerykańska
farsa w  kraju najnikczemniejszych propagandystów świata.
Publiczność, oswojona ze sztuką iluzji, szybko zrozumiała, że
walka jest w  stu procentach ustawiona, że to bardziej teatrzyk
niż sport. Uświadomiwszy to sobie, zaśmiewali się do rozpuku.
Mnie jednak trudno było rozeznać, co jest prawdą, a  co
udawaniem.
Od mojej poprzedniej wizyty w Korei Północnej minęło sześć
lat. Wcześniej odwiedziłam ją w 2008 roku, wraz z Filharmonią
Nowojorską. Tamta wyprawa wydawała mi się punktem
zwrotnym historii. Oto najsłynniejsza orkiestra Stanów
Zjednoczonych miała okazję wystąpić w  państwie, które
praktycznie zbudowano na nienawiści do Ameryki. Flagi obu
krajów obejmowały scenę z  dwóch stron niby podpórki na
książki, a  grano Amerykanina w  Paryżu autorstwa
George’a Gershwina.
–  Być może pewnego dnia jakiś kompozytor napisze utwór
zatytułowany Amerykanie w  Pjongjangu  – powiedział wtedy
zgromadzonym na widowni Koreańczykom dyrygent Lorin
Maazel.
Następnie orkiestra zagrała Arirang, rozdzierającą serce
koreańską pieśń ludową o  bólu rozłąki. Nawet starannie
dobrani mieszkańcy Pjongjangu nie potrafili ukryć wzruszenia.
Ale zwrot w historii nigdy nie nastąpił.
Tego samego roku „Umiłowany Przywódca” Korei Północnej,
Kim Dzong Il, doznał poważnego wylewu, w  wyniku którego
o mało nie stracił życia. Od tego czasu reżimowe władze skupiły
się na jednym: dopilnowaniu, aby ciągłość władzy dynastii
Kimów została zachowana.
W  kuluarach zaczął powstawać plan, aby nowym wodzem
kraju uczynić najmłodszego syna dyktatora, człowieka, który
dopiero co świętował dwudzieste czwarte urodziny.
Minęły dwa lata, nim świat zewnętrzny dowiedział się
o koronacji młodzieńca. A kiedy wreszcie się to stało, niektórzy
analitycy łudzili się, że Kim Dzong Un okaże się reformatorem.
Ostatecznie zdobył wykształcenie w  Szwajcarii, miał okazję
podróżować po zachodnim świecie i  poznać arkana
kapitalizmu. Coś z tego musiało wraz z nim przeniknąć do Korei
Północnej, prawda?
Podobne nadzieje żywiono, gdy w  2000 roku władzę w  Syrii
objął Baszszar al-Asad, wykształcony w  Londynie absolwent
medycyny. Nie mniejsze miały się też okazać oczekiwania
wobec księcia Muhammada ibn Salmana, który odbył tournée
po Dolinie Krzemowej, a  w  2017 roku, kiedy został oficjalnym
następcą tronu Arabii Saudyjskiej, pozwolił kobietom
prowadzić samochody.
Według Johna Delury’ego, eksperta do spraw chińskich
z  Uniwersytetu Yonsei w  Seulu, w  przypadku Kim Dzong Una
pierwsze sygnały wyglądały obiecująco. Delury dopatrywał się
znaków świadczących, że młody przywódca przeprowadzi
reformy w Korei Północnej i zapoczątkuje okres prosperity, tak
jak to się stało w  Chinach w  1978 roku, kiedy Deng Xiaoping
zainicjował swój ambitny projekt przebudowy gospodarczej.
Większość obserwatorów żywiła się jednak optymizmem
zupełnie innego rodzaju – wiarą, że koniec jest blisko.
Od leżącego niemal po sąsiedzku Seulu po odległy
Waszyngton analitycy i  urzędnicy rządowi formułowali śmiałe
teorie  – niektórzy przekazywali je szeptem, inni ogłaszali
krzykiem  – o  powszechnej destabilizacji państwa i  masowym
exodusie ludności do Chin, o  przewrocie wojskowym
i  nieuniknionym upadku. Wszystkie te ponure wizje łączyło
jedno przekonanie: reżim nie mógł przecież przetrwać objęcia
władzy przez kolejnego dyktatora nazwiskiem Kim, a  już na
pewno nie, jeśli tym dyktatorem miałby zostać
dwudziestoparolatek, który chodził do snobistycznych szkół
w Europie i miał obsesję na punkcie Chicago Bulls – żółtodziób
bez żadnego doświadczenia militarnego czy administracyjnego.
Victor Cha, główny negocjator w sprawach kontaktów z Koreą
Północną za prezydentury George’a W. Busha, na łamach „New
York Timesa” przepowiadał, że reżim upadnie w  przeciągu
kilku miesięcy, jeśli nie tygodni.
Cha może i  zapędzał się trochę w  swych prognozach, ale
w  ogólnym rozrachunku mało kto się z  nim nie zgadzał.
Większość obserwatorów sądziła, że koniec w  istocie już
nadchodzi. Panował powszechny sceptycyzm wobec talentów
przywódczych Kim Dzong Una.
Ja również miałam wątpliwości. Nie potrafiłam sobie
wyobrazić, żeby władzę w  Korei Północnej objęło trzecie już
pokolenie Kimów. Śledziłam losy kraju zarówno z  bliska, jak
i z oddali. W 2004 roku „Financial Times” wysłał mnie do Seulu
w charakterze korespondentki zajmującej się obiema Koreami.
Od tego zaczęła się moja niesłabnąca obsesja.
W  przeciągu następnych czterech lat dziesięciokrotnie
przekraczałam granicę Korei Północnej, w  tym pięciokrotnie,
aby zbierać materiały do reportaży w Pjongjangu. Objeżdżałam
pomniki ku czci Kimów i  przeprowadzałam wywiady
z przedstawicielami władz, kierownikami spółek państwowych
oraz profesorami akademickimi  – wiecznie w  obecności
reżimowej przyzwoitki. Ktoś zawsze uważał, abym nie
zobaczyła niczego, co nie pasowałoby do przygotowanego
specjalnie dla mnie obrazka.
Rozglądałam się za okruchami prawdy. Pomimo najlepszych
starań oficjeli trudno było nie zauważyć, że państwo się sypie,
że nic nie jest takie, jak się wydaje. Gospodarka ledwo zipała.
W  oczach ludzi lśnił strach. Aplauz dla Kim Dzong Ila, który
słyszałam w 2005 roku, stojąc zaledwie pięćdziesiąt metrów od
niego na stadionie w  Pjongjangu, brzmiał, jakby został
puszczony z playbacku.
Taki system rządów nie mógł się utrzymać przez trzy
pokolenia. Prawda?
Eksperci przewidujący szeroko zakrojone reformy się mylili.
Mylili się też ci, którzy przepowiadali nieuchronny upadek.
Myliłam się i ja.
W  2014 roku, po sześciu latach spędzonych z  dala od
Półwyspu Koreańskiego, wróciłam do regionu jako
korespondentka „Washington Post”. Kilka miesięcy od
otrzymania przydziału  – a  jakieś trzy lata od objęcia władzy
przez Kim Dzong Una  – zostałam wysłana, aby napisać relację
z  urządzanych w  Pjongjangu zawodów wrestlingowych. Cóż,
czego się nie robi, by dostać wizę.
Byłam w szoku.
Wiedziałam, że stolica przeżywa budowlany boom, ale nie
miałam pojęcia, na jaką skalę. Wyglądało to tak, jakby na co
drugiej ulicy w centrum miasta powstawał nowy wieżowiec lub
kino. Wcześniej ze świecą można by szukać choćby traktora,
a tu nagle ubrani w  oliwkowe uniformy robotnicy rozbijali się
ciężarówkami i dźwigami.
Kiedy w minionych latach chadzałam ulicami, nikt nawet się
na mnie nie obejrzał, choć cudzoziemcy stanowili rzadki widok.
Przechodnie spuszczali wzrok i  maszerowali w  swoją stronę.
Teraz w mieście czuło się powiew świeższego powietrza. Ludzie
lepiej się ubierali, dzieciaki śmigały na rolkach po nowo
pobudowanych placach zabaw  – ogólnie atmosfera stała się
bardziej swobodna.
Oczywiście w  pokazowej stolicy nadal żyło się ciężko: do
wiecznie psujących się trolejbusów wciąż stawały długie
kolejki, zgarbione babuleńki dalej nosiły na plecach ciężkie
worki, a  wypatrzenie kogoś grubego graniczyło
z  niemożliwością. Co tam grubego  – choćby trochę przy kości.
Nie licząc Miłościwie Panującego. Niemniej jasne wydawało się,
że Pjongjang, główne siedlisko elit utrzymujących Kim Dzong
Una przy władzy, nie chyli się ku upadkowi. W  siedemdziesiąt
lat od utworzenia Koreańskiej Republiki Ludowo-
Demokratycznej jej komunistyczna fasada wciąż miała się
dobrze.
W  przeciągu tych siedmiu dekad świat był świadkiem
panowania wielu okrutnych dyktatorów, którzy dręczyli lud dla
własnego interesu. Jak Adolf Hitler. Józef Stalin. Pol Pot. Idi
Amin. Saddam Husajn. Muammar Kaddafi. Ferdinand Marcos.
Mobutu Sese Seko. Manuel Noriega. Niektórzy z  nich byli
ideologami, inni kleptokratami. Wielu jednymi i drugimi.
Widzieliśmy też dyktatury dynastyczne. Na Haiti Papa Doc
Duvalier przekazał władzę swemu synowi Baby Docowi, zaś
w  Syrii po prezydencie Hafizie al-Asadzie w  państwie ster
przejął jego syn Baszszar. Na Kubie Fidel Castro umożliwił
objęcie najwyższych stanowisk swemu bratu Raulowi.
Na tym tle ród Kimów wyróżnia się jednak wyjątkową
trwałością władzy. W  okresie rządów Kim Ir Sena Stany
Zjednoczone zaliczyły dziewięciu prezydentów, od Harry’ego S.
Trumana począwszy, a  na Billu Clintonie skończywszy. W  tym
samym czasie Japonia miała dwudziestu jeden premierów. Kim
Ir Sen przeżył Mao Zedonga o blisko dwadzieścia lat, zaś Józefa
Stalina o  czterdzieści. Koreańska Republika Ludowo-
Demokratyczna istnieje już dłużej niż Związek Radziecki.
Bardzo pragnęłam zrozumieć, jakim sposobem to osobliwe
państwo i  jego młody przywódca  – wbrew wszystkiemu
i wszystkim – ciągle trwają. Postanowiłam się więc dowiedzieć,
czego tylko mogłam, o Kim Dzong Unie.
Szukając jakichkolwiek poszlak dotyczących tego
zagadkowego młodzieńca, zaczęłam przeprowadzać wywiady
z  ludźmi, którzy mieli okazję zetknąć się z  nim osobiście. Nie
było łatwo. Mało kogo dopuszcza się przed oblicze Wielkiego
Następcy, a i pośród wybrańców tylko nieliczni spędzają w jego
obecności wystarczająco dużo czasu, aby móc się dowiedzieć
czegoś znaczącego. Mnie jednak interesowały wszelkie, choćby
najdrobniejsze, spostrzeżenia.
Dotarłam do ciotki i  wuja Kim Dzong Una, którzy byli jego
prawnymi opiekunami, kiedy przebywał w  Szwajcarii. Udałam
się do Berna, stolicy tego kraju, aby zyskać pojęcie
o  formatywnych latach przyszłego dyktatora. Przesiadywałam
pod jego dawnym mieszkaniem i  spacerowałam wokół szkoły,
do której uczęszczał.
Dwukrotnie wylądowałam też w  pewnej obskurnej knajpie
w  Alpach Japońskich, gdzie spotykałam się z  Kenjim Fujimoto,
spłukanym kucharzem, który niegdyś przyrządzał sushi dla
ojca Kima, a  dla niego samego stał się kimś w  rodzaju
towarzysza zabaw. Rozmawiałam z  ludźmi, którzy zawitali do
Korei Północnej wraz z  koszykarzem Dennisem Rodmanem,
i słyszałam od nich historie o pijatykach i innych ekscesach.
Gdy tylko dotarła do mnie wiadomość, że przyrodni brat Kim
Dzong Una, Kim Dzong Nam, został zamordowany w  Kuala
Lumpur, bez wahania wskoczyłam w  samolot. Zaledwie kilka
godzin po zabójstwie byłam już na miejscu zbrodni.
Zadekowałam się pod kostnicą, w  której trzymano ciało,
obserwując, jak gniewni północnokoreańscy urzędnicy
przychodzą i  odchodzą. Skierowałam się do ambasady Korei
Północnej, gdzie odkryłam, że dziennikarze tak dali w  kość
pracownikom korpusu dyplomatycznego, że postanowili oni
zdemontować dzwonek do bramy.
Udało mi się skontaktować z  kuzynką Kim Dzong Nama,
kobietą, która w  zasadzie stała się jego siostrą i  utrzymywała
z  nim kontakt po tym, jak sama uciekła z  kraju, a  on został
wygnany. Przyjąwszy fałszywą tożsamość, od ćwierć wieku
prowadziła zupełnie nowe życie.
Później, po ożywieniu w stosunkach dyplomatycznych na linii
Korea Północna – Korea Południowa – USA, które przypadło na
rok 2018, znalezienie kogoś, kto osobiście poznał przywódcę
Korei Północnej, stało się dużo łatwiejsze.
Przedstawiciele Korei Południowej i  Stanów Zjednoczonych
współorganizowali i  uczestniczyli w  spotkaniach Kim Dzong
Una z  prezydentami Mun Jae-inem i  Donaldem Trumpem.
Rozmawiałam z  najróżniejszymi ludźmi, którzy mieli okazję
zamienić kilka słów z  Wielkim Następcą w  Pjongjangu, od
piosenkarki zza południowej granicy po niemieckiego działacza
sportowego. Zdarzyło mi się nawet, że przewożąca Kima
kolumna samochodów minęła mnie na ulicy w  Singapurze.
Z  każdego otarcia się o  osobę tego osobliwego potentata
próbowałam wyciągnąć informacje, które pozwoliłyby mi go
lepiej zrozumieć.
Wielokrotnie prosiłam też północnokoreańskich dyplomatów
przy ONZ  – wytwornych dżentelmenów urzędujących na
Wyspie Roosevelta, żartobliwie zwanej czasem nowojorską
republiką socjalistyczną  – o  możliwość przeprowadzenia
wywiadu z  samym wodzem. Pomysł śmiały, ale wcale nie tak
zwariowany, jak mógłby się wydawać. Ostatecznie Kim Ir Sen
przyjął grupę zagranicznych dziennikarzy na lunch tuż przed
swą śmiercią w 1994 roku.
Powtarzałam więc prośbę przy każdym spotkaniu,
a  widywaliśmy się w  pewnej restauracji w  centrum
Manhattanu, gdzie tamci nieodmiennie zamiast dania dnia
zamawiali filet mignon za 48 dolarów. Nieodmiennie też
w odpowiedzi na moje pytanie parskali śmiechem.
Przy ostatnim z tych manhattańskich obiadków, jakiś miesiąc
po wizycie Donalda Trumpa w  Korei Północnej w  2018 roku,
złotousty dyplomata odpowiedzialny za kontakty
z  amerykańskimi mediami, ambasador Ri Yong Phil, wyśmiał
mnie i powiedział:
– Wolno pani pomarzyć.
Zamiast posłuchać rady pana ambasadora, skupiłam się na
poznawaniu prawdy o  życiu poza pocztówkową stolicą,
w  miejscach, do których władze nie chciały mnie wpuścić.
Dotarłam do wielu Koreańczyków, którzy poznali Kim Dzong
Una nie osobiście, lecz przez jego ustawy: mieszkańców Korei
Północnej, którzy zdołali przetrwać i  wyrwać się spod
panowania tyrana.
Przez lata pisania o  „pustelniczym królestwie” spotkałam
dziesiątki, jeśli nie setki osób, które uciekły przed kimistowskim
reżimem. W  amerykańskiej prasie nazywa się ich czasem
„zbiegami”, ale nie lubię tego słowa, bo brzmi, jakby umykając
przed opresją, popełnili jakąś zbrodnię. Wolę określenie
„uciekinierzy” albo „uchodźcy”.
Dziś znalezienie osób gotowych dzielić się swoimi
doświadczeniami staje się coraz trudniejsze. Częściowo wynika
to z  faktu, że za rządów Kim Dzong Una  – w  wyniku
uszczelnienia granic i  poprawy standardu życia  – fala
uchodźców przemieniła się w  strumyczek. Inny problem
stanowią rosnące oczekiwania, że uchodźcom będzie się płacić
za ich historie, co z  punktu widzenia etyki dziennikarskiej jest
niedopuszczalne.
Dzięki organizacjom, które pomagają ludziom uciec z  Korei
Północnej bądź osiedlić się w Korei Południowej, byłam jednak
w  stanie skontaktować się z  wieloma uchodźcami gotowymi
porozmawiać ze mną bez zapłaty. Należeli do nich
przedstawiciele najróżniejszych grup społecznych: urzędnicy
i  handlarze, którym dobrze się wiodło w  Pjongjangu,
mieszkańcy pogranicza żyjący ze sprzedaży swoich produktów
na targach, więźniowie skazani za najbłahsze wykroczenia.
Wśród osób, z  którymi rozmawiałam, były też takie, które
wierzyły, że pod przewodnictwem młodego wodza kraj zmieni
się na lepsze, a  nawet takie, które nie potrafiły ukryć dumy
z  tego, że dzięki niemu Korea Północna posiada własny
program nuklearny, czym nie mogą się pochwalić jej bogatsi
sąsiedzi.
Z  niektórymi uciekinierami spotykałam się w  Korei
Południowej, często na przedmieściach, w  tanich grill barach,
do których chadzali po pracy. Z  innymi rozmawiałam blisko
brzegów rzeki Mekong, siedząc na podłodze w  obskurnych
hotelikach w Laosie i Tajlandii, gdzie mogli na chwilę odetchnąć
w czasie ucieczki.
Największe niebezpieczeństwo groziło tym, którzy znaleźli
się w  północnych Chinach. Chińczycy traktują koreańskich
uchodźców jak imigrantów ekonomicznych i  odsyłają ich do
kraju, aby mogli zostać odpowiednio ukarani przez tamtejsze
władze. Mimo to uciekinierzy ci, kryjąc się w  użyczonych im
mieszkaniach, odważnie zgodzili się podzielić ze mną swoimi
historiami.
Poświęciwszy setki godzin na przeprowadzenie wywiadów
w  ośmiu różnych krajach, w  końcu zdołałam skompletować
układankę zwaną Kim Dzong Unem. To, czego się
dowiedziałam, nie wróży dobrze 25 milionom ludzi wciąż
uwięzionym w Korei Północnej.
CZĘŚĆ I
NAUKI
ROZDZIAŁ I
P O C Z ĄT E K

Wspaniały towarzysz Kim Dzong Un, przybyły z niebios,


a poczęty przez górę Pektu.
Dziennik „Rodong Sinmun”,
wydanie z 20 grudnia 2011 roku

Wonsan to raj na ziemi. A  przynajmniej raj jak na Koreę


Północną. W  kraju wysokich gór i  kamienistej gleby, któremu
nieobce są syberyjskie przymrozki i  gwałtowne powodzie, ten
nadmorski region stanowi jedną z  nielicznych enklaw
naturalnego piękna. Plaże pokrywa tam delikatny biały piasek,
a  u  wylotu skrytego w  osłoniętej zatoce portu rozrzucone są
niewielkie wysepki. To kurort dla północnokoreańskich elit, ich
Monte Carlo albo Saint-Tropez. Przyjeżdżają nad morze, aby
pływać lub tylko wylegiwać się w basenach nadmorskich willi.
Delektują się mięsem krabów wełnistoszczypcych  –
uchodzących za miejscowy rarytas  – a  także ich ikrą.
Okazjonalnie urządzają również wycieczki nad jezioro Sijung,
gdzie w  błocie o  temperaturze 41 stopni Celsjusza zażywają
kąpieli, które podobno pomagają się odprężyć i  usuwają
zmarszczki. Dzięki temu stara partyjna kadra może się poczuć
cudownie odświeżona.
Region Wonsan szczególnie upodobała sobie sama śmietanka
narodu: rodzina Kimów, która rządzi Koreą Północną od
przeszło siedemdziesięciu lat. Tu właśnie w  1945 roku, po
kapitulacji Japonii w  II wojnie światowej i  wycofaniu jej
roszczeń do półwyspu, wylądował wracający do ojczyzny
bojownik o dźwięcznym nom de guerre Kim Ir Sen. Tu również
ukrywał się czteroletni Kim Dzong Il, podczas gdy jego ojciec
prowadził polityczną rozgrywkę o  władzę w  nowo utworzonej
Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Ta część
półwyspu miała zyskać poparcie Związku Radzieckiego
i komunistycznych Chin, podczas gdy część południowa dostała
się w  orbitę wpływów demokratycznych Stanów
Zjednoczonych.
Tu wreszcie chłopczyk imieniem Kim Dzong Un spędzał
leniwe letnie dni swego dzieciństwa, dokazując na plaży bądź
ujeżdżając fale na ciągniętym przez motorówkę pontonie.
W dniu jego urodzin, to jest 8 stycznia 1984 roku – roku, który
dzięki powieści George’a Orwella zawsze już chyba kojarzył się
będzie z  opresyjną dystopią  – dziadek chłopca miał za sobą 36
lat rządów. Był Wielkim Wodzem, Słońcem Narodu, Zawsze
Zwycięskim Genialnym Strategiem Kim Ir Senem.
Z  kolei ojciec malucha, dziwaczny, rozmiłowany w  filmach
człowieczek, miał niedługo skończyć 42 lata i  został już
naznaczony na spadkobiercę reżimu, co oznaczało, że rodzina
Kimów zyskała wątpliwy zaszczyt stworzenia pierwszej
w  dziejach świata dynastii komunistycznej. Kim Dzong Il
szykował się do przyjęcia roli Umiłowanego Przywódcy,
Generała, Który w  Chwale Zstąpił z  Niebios, Przewodniej
Gwiazdy Dwudziestego Pierwszego Wieku.
Obaj mężowie stanu uwielbiali spędzać czas w  Wonsan. Nie
inaczej było z  chłopcem, który pewnego dnia miał pójść w  ich
ślady.
Dorastając, przyjeżdżał tam na wakacje z  położonego
kawałek na zachód Pjongjangu, a potem z leżącej daleko, daleko
na zachód Szwajcarii. Po latach, pragnąc się pochwalić
prywatnym wesołym miasteczkiem, ściągnął do krainy swego
dzieciństwa osobliwego amerykańskiego koszykarza, aby mogli
razem pływać łódką i imprezować – ostro imprezować. Jeszcze
później pewien obdarzony specyficznym poczuciem humoru
deweloper, który stał się prezydentem Stanów Zjednoczonych,
miał się zachwycać „zarąbistymi plażami” Wonsan i  chwalić
region jako idealną lokalizację pod mieszkaniówkę.
Kimowie popisywali się naturalnym pięknem krainy przed
wybranymi przybyszami z zewnątrz, aby rozpowszechniać mit,
że Korea Północna to „socjalistyczny raj”. Samo miasto Wonsan
nie prezentowało się szczególnie urokliwie. Zostało prawie
zupełnie zniszczone w  wyniku amerykańskich bombardowań
w  czasie wojny koreańskiej, a  później odbudowane w  stylu
socrealistycznym. Wielkie czerwone napisy umieszczone na
szczytach szarych betonowych budowli głosiły: „Niech żyje
Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen”, billboardy reklamowały
zaś ustrój totalitarny ludności, która nie miała innego wyboru
niż go kupować.
Główną atrakcję zawsze stanowiła nieskazitelnie biała plaża
Songdowon. W latach 80., kiedy Kim Dzong Un zaczynał się tam
bawić, Wonsan było popularnym miejscem komunistycznych
zlotów. Na obóz skautowski zorganizowany w  1985 roku
zjechały się dzieciaki ze Związku Radzieckiego i  NRD,
a  państwowe media zaraz zaczęły publikować zdjęcia
rozradowanych maluchów przybywających tłumnie z  całego
świata, aby spędzać wakacje na koreańskim wybrzeżu[1].
Obrazek ten był, rzecz jasna, daleki od rzeczywistości – nawet
wtedy, gdy ZSRR jeszcze istniało i  mogło wspierać swego
satelitę. Kiedy Lee U  Hong, japoński inżynier rolnictwa
o koreańskich korzeniach, w 1983 roku przybył do Wonsan, aby
wykładać na tamtejszym uniwersytecie rolniczym, pozwolono
mu obserwować zajęcia, podczas których grupa dziewcząt
uczyła się o  słynnym drzewie zwanym sosną złotą. Lee sądził,
że są to uczennice gimnazjum na jakiegoś rodzaju wizycie
orientacyjnej. Okazały się jednak pełnoletnimi studentkami  –
po prostu z  powodu niedożywienia wydawały się dużo
młodsze[2].
Następnego roku japoński inżynier wybrał się na plażę, aby
poszukać rdzawych róż, z których słynie region. Nie znalazł ani
jednej. Pewien miejscowy wytłumaczył mu, że
północnokoreańskie dzieci są tak głodne, iż zbierają kwiaty, aby
wyjadać ich nasiona.
Lee nigdzie nie uświadczył zaawansowanych technik
rolniczych ani zmechanizowanych gospodarstw, o  których
bezustannie piali
przedstawiciele władz. Zamiast tego ujrzał tysiące ludzi ręcznie
zbierających ryż i kukurydzę[3].
Reżim Kimów musiał jednak podtrzymać mit dobrobytu. Gdy
w  1984 roku seria powodzi spowodowała ogromne straty
w Korei Południowej, Północ wysłała pomoc. Statki z jedzeniem
wypływały z  portu w  Wonsan znajdującego się niespełna 130
kilometrów od strefy zdemilitaryzowanej, szerokiego na cztery
kilometry pasa ziemi niczyjej, który od zakończenia wojny
koreańskiej w 1953 roku rozdziela półwysep na dwie części.
Osiem miesięcy po urodzeniu Kim Dzong Una – w czasie, gdy
szarzy obywatele Korei Północnej sami cierpieli z  powodu
niedoborów żywności  – na południe popłynęły stosy worków
z  symbolem Północnokoreańskiego Czerwonego Krzyża
i napisem „Pomoc dla powodzian z Korei Południowej”.
„Jako że było to pierwsze radosne zdarzenie w historii naszej
czterdziestoletniej rozłąki, całe nabrzeże tętniło emocjami  –
komentował »Rodong Sinmun«, propagandowy dziennik Partii
Pracy Korei.  – Przystań rozbrzmiewała radosnymi okrzykami
(…). W całym porcie panowała atmosfera rodzinnej miłości”.
Naturalnie wydarzenia te nie miały żadnego wpływu na Kim
Dzong Una. Chłopiec dorastał w  błogiej nieświadomości,
spędzając czas albo w  jednym z  rodzinnych ośrodków
w  Pjongjangu, albo w  nadmorskiej rezydencji w  Wonsan.
Tamtejszy dom był tak olbrzymi, że mali Kimowie poruszali się
po nim meleksami[4].
W  latach 90., kiedy północnokoreańskie dzieci nadal żywiły
się nasionami kwiatów, przyszły wódz zajadał się sushi
i oglądał filmy akcji. Powoli budziło się w nim zamiłowanie do
koszykówki i regularnie latał do paryskiego Disneylandu.
Za kurtyną stworzoną przez najbardziej skryty reżim świata
żył aż do swoich 25. urodzin, czyli do 2009 roku. Gdy wreszcie
został formalnie przedstawiony elitom Korei Północnej jako
następca Kim Dzong Ila, jego pierwsze publiczne zdjęcie
zrobiono właśnie w  Wonsan. W  północnokoreańskiej telewizji
pokazano je tylko raz czy dwa. Jest ziarniste i niezbyt wyraźne,
można jednak rozpoznać na nim Kim Dzong Una ubranego
w czarny mundurek Mao, stojącego pod drzewem wraz z ojcem,
bratem i siostrą oraz dwoma mężczyznami.
W  późniejszych latach Wonsan pozostało dla Wielkiego
Następcy miejscem szczególnym. Objąwszy ster państwa,
ufundował w mieście ogromny park rozrywki – być może po to,
aby w  pewien sposób odtworzyć beztroskie lata dzieciństwa.
Znaleźć w nim można akwarium z długim tunelem biegnącym
między basenami, dom luster w  stylu wesołego miasteczka,
a także rozległy kompleks krytych i odkrytych basenów zwany
Songdowon Water Park. Mają tam nawet spiralną zjeżdżalnię
połączoną z  ciągiem okrągłych brodzików. Prawdziwy
socjalistyczny raj przystosowany do wymogów XXI wieku.
Kim Dzong Un dokonał osobistej inspekcji powstającego
obiektu już pod koniec 2011 roku, niedługo po tym, jak stał się
„Szanownym i  Umiłowanym Najwyższym Przywódcą”. Ubrany
w  lekką białą koszulą z  wpiętą w  klapę czerwoną zapinką
przedstawiającą twarze jego ojca i  dziada pochylił się nad
zjeżdżalniami, uśmiechnął i  oświadczył, że „niezwykle go
raduje”, iż Korea Północna zdołała samodzielnie wybudować
prawdziwy aquapark.
Z wysokich trampolin przy basenach dzieciaki mogły oglądać
wielobarwne parasole na plaży i rowery wodne unoszące się na
wodach zatoki. Jak donosiła prasa, najbliższe lato przyniosło ze
sobą „niezwykły widok uczniów stojących na piaszczystej plaży
z  bajecznie kolorowymi kołami dmuchanymi, a  także
roześmianych dziadków prowadzących za rękę wnuki, które
niecierpliwie przestępują z  nogi na nogę, wyglądając w  stronę
morza”.
Tak prezentują się atrakcje dla proletariatu. Miłościwie
panujący dysponują własnym zapleczem rekreacyjnym.
Ogromna posesja Kimów mieści zarówno luksusowe
nadmorskie rezydencje dla członków rodziny, jak i komfortowe
domy gościnne, przy czym i  jedne, i  drugie są osłonięte
drzewami i  ustawione w  wystarczających odległościach od
siebie, aby zapewnić lokatorom poczucie prywatności. Nawet
wśród elit dyskrecja jest na wagę złota.
Na terenie mieści się duży kryty basen, przy brzegu cumują
zaś barki wyposażone w  specjalne zbiorniki wodne, dzięki
czemu można zażywać kąpieli, nie narażając się na
niebezpieczeństwa związane z  pływaniem w  otwartym morzu.
W  zadaszonym doku przechowywane są należące do Kimów
jachty oraz przeszło tuzin skuterów wodnych. Posesja
dysponuje też boiskiem do koszykówki i  lądowiskiem dla
helikopterów. W  niewielkim oddaleniu znajduje się prywatne
lotnisko, aby Kim Dzong Un mógł dotrzeć na miejsce osobistym
samolotem.
Rodzina dzieli swój plac zabaw z  innymi tuzami, które
pomagają jej utrzymać się przy władzy. Departament
Bezpieczeństwa Państwa, brutalny organ policyjny
odpowiedzialny za prowadzenie obozów koncentracyjnych, ma
na posesji Kimów dom wypoczynkowy. Podobnie jak osławiony
Pokój 39, departament zajmujący się pozyskiwaniem pieniędzy
do ich prywatnego skarbca. W  sumie to dzięki pracy jego
urzędników został ufundowany cały ten luksusowy ośrodek,
należy im się zatem udział w zyskach.
Nietypowy element krajobrazu wybrzeża Wonsan  – dotąd
jeszcze nieskopiowany w zachodnich parkach rozrywki, którym
nie zostaje nic innego jak zadowolić się zwykłymi
fajerwerkami  – stanowią silosy rakietowe. Odkąd Kim Dzong
Un został przywódcą kraju, z  regionu wystrzelono dziesiątki
pocisków balistycznych[5].
Pod jego okiem niejednokrotnie przeprowadzano również
szeroko zakrojone manewry artyleryjskie. Przy jednej okazji
z  przyjemnością przyglądał się, jak artylerzyści obracają w  pył
przybrzeżną wysepkę, używając dział kalibru 300 mm. Innym
razem, aby obejrzeć pokaz, nie musiał nawet ruszać się ze swej
willi. Naukowcy opracowujący nowe rodzaje uzbrojenia
zwyczajnie zaciągnęli mobilną wyrzutnię na trawnik pod
domem, a  Kim z  szerokim uśmiechem patrzył przez okno, jak
kolejne rakiety śmigają w powietrze w kierunku Japonii.
W  2014 roku na swej prywatnej plaży urządził nawet
szkolenie pływackie dla dowódców floty. Oficerowie  – którzy
sądząc po wyglądzie, dawno powinni już wygrzewać się na
emeryturze – musieli zdjąć białe paradne mundury i wciągnąć
na siebie kąpielówki, a następnie wbiec do morza i przepłynąć
pięć kilometrów, jakby znajdowali się na „polu bitwy bez
ostrzału”.
Z pewnością był to nie lada widok. Nowy wódz, który dopiero
co skończył trzydzieści lat, siedział sobie przy biurku na plaży
i  patrzył przez lornetkę, jak na jego skinienie mężczyźni
dwukrotnie od niego starsi i  o  połowę mniejsi taplają się
w  wodzie. Facet nieposiadający absolutnie żadnego
doświadczenia wojskowego pokazywał im, kto tu rządzi. A  czy
można sobie wyobrazić lepszą miejscówkę na taki pokaz niż
jego własne podwórko w Wonsan?

***

Roszczenia rodziny Kimów do władzy w Korei Północnej sięgają


lat 30., kiedy Kim Ir Sen zaczął zdobywać sławę jako bojownik
w  antyjapońskiej partyzantce walczącej na północy Chin,
w Mandżurii.
Prawdziwe imię Kim Ir Sena  – czy też Kim Il Sunga, jak
zapisują to Koreańczycy – brzmiało Kim Song Ju. Urodził się on
na przedmieściach Pjongjangu 15 kwietnia 1912 roku  – tego
samego dnia, kiedy Titanic zderzył się z górą lodową i zatonął.
W  owym czasie miasto uznawano za jeden z  najważniejszych
ośrodków chrześcijaństwa w  całej Azji, nazywano je nawet
Jerozolimą Dalekiego Wschodu. Kimowie byli protestantami;
jeden z dziadków przyszłego wodza pełnił funkcję pastora.
Japonia zaanektowała Koreę  – będącą wtedy jednym
państwem  – dwa lata przed przyjściem na świat małego Kim
Song Ju. Zaczął się czas bezlitosnej okupacji. W  latach 20.,
uciekając przed japońskimi kolonistami, rodzina zbiegła do
Mandżurii. Region ten stanowił naturalny punkt zborny dla
walczących z  okupantem Koreańczyków, a  młody Kim  – który
na początku lat 30. przyjął imię Ir Sen, co znaczy „być
słońcem”  – z  czasem wyrósł na lidera ruchu
antyimperialistycznego.
W  swoich oficjalnych pamiętnikach znacząco podkolorował
potęgę antyjapońskiej opozycji. „Wróg porównywał nas do
kropli w  morzu, za nami stało jednak prawdziwe morze ludzi
o  niewyczerpanych zapasach sił  – napisał.  – Zdołaliśmy
pokonać silnego, uzbrojonego po zęby wroga (…) bo lud był
naszą fortecą, a masy naszym nieprzebranym oceanem”[6].
Nie mniej wyolbrzymione są opisy dokonań przyszłego
wodza, które można znaleźć w  północnokoreańskich
podręcznikach historii. Według nich stanowił on serce ruchu
oporu, mimo że w  rzeczywistości miał nad sobą zarówno
chińskich, jak i koreańskich generałów. Kim, choć w istocie był
tylko trybikiem w  maszynie, utrzymywał, że bez niego ruch
partyzancki by się rozpadł. Sobie przypisywał pełnię zasług za
przegraną Japonii w II wojnie światowej.
Wbrew oficjalnej wersji zdarzeń Kim Ir Sen w  pewnym
momencie przeniósł swoją bazę wypadową z  Mandżurii do
Związku Radzieckiego. Towarzyszyła mu kobieta, która w 1940
roku została jego żoną  – przynajmniej w  świetle prawa
zwyczajowego. Nazywała się Kim Dzong Suk. W  1935 roku,
kiedy poznała przyszłego męża, najprawdopodobniej liczyła
sobie 15 lat i  pracowała jako szwaczka. W  1942 roku  – według
podręczników, bo tak naprawdę wydarzyło się to w roku 1941 –
w  obozie wojskowym koło Chabarowska na wschodnich
rubieżach ZSRR urodziła Kimowi pierwszego syna, Kim Dzong
Ila.
Gdy wojna na Pacyfiku dobiegła końca, a  Korea została
uwolniona spod japońskiej okupacji, dalsze losy półwyspu
stanęły pod znakiem zapytania. Dotąd, od blisko czternastu
stuleci, był to jeden kraj, ale USA i  Związek Radziecki, wielcy
zwycięzcy pacyficznego konfliktu, postanowili podzielić
zdobycz między sobą. Nikomu, rzecz jasna, nie przyszło do
głowy zapytać Koreańczyków, czego oni by pragnęli.
Młody pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych imieniem
Dean Rusk, który po latach miał zostać sekretarzem stanu, wraz
z  drugim oficerem, przyszłym generałem Charlesem
Bonesteelem, wygrzebali skądś mapę National Geographic.
Narysowali na niej kreskę biegnącą przez sam środek Półwyspu
Koreańskiego, wzdłuż 38. równoleżnika, i  przedstawili to jako
prowizoryczne rozwiązanie: Amerykanie mieli zrobić porządek
w południowej części, podczas gdy Sowieci zajęliby się północą.
Ku ich zdziwieniu Moskwa przystała na propozycję.
Prowizorka utrzymała się dużo dłużej, niż Rusk i  Bonesteel
przewidywali czy planowali. Po krwawej wojnie koreańskiej
z lat 1950–1953 wyznaczona przez nich granica okrzepła w tak
zwaną Strefę Zdemilitaryzowaną. Istnieje ona już od ponad 60
lat.
Powierzchnia powstałego na górzystej północy półwyspu
kraju wynosiła około 120 tysięcy kilometrów kwadratowych, co
oznaczało, że rozmiarami niemalże dorównywał on Anglii.
Sowieci potrzebowali kogoś, kto objąłby władzę nad taką
połacią ziemi.
Kim Ir Sen widział w tej roli siebie.
Jeszcze w  Chabarowsku młody bojownik na tyle
zaimponował sowieckim protektorom, że zasłużył sobie na
ciepłą posadkę w  dopiero powstającym reżimie. Co nie znaczy,
że Rosjanie chcieli, by zaraz stanął na czele całego państwa.
Ambicja zawsze ich niepokoiła. Stalin obawiał się, że Kim może
stworzyć sobie zaplecze polityczne niezależne od radzieckich
wojsk okupacyjnych[7].
A  zatem obyło się bez fajerwerków, kiedy 19 września 1945
roku ubrany w  rosyjski mundur Kim Ir Sen zszedł z  pokładu
dokującego w  Wonsan okrętu wojennego Pugaczow. Nie
pozwolono mu nawet dołączyć do sowieckich oddziałów, które
wyparłszy niedobitki japońskich wojsk, triumfalnie
wmaszerowały do Pjongjangu.
Jako przywódcę nowego państwa satelickiego Moskwa
upatrzyła sobie nacjonalistę Cho Man-sika,
sześćdziesięciodwuletniego prezbiteriańskiego neofitę, który
przewodził pokojowemu ruchowi reformatorskiemu
czerpiącemu z  idei Gandhiego i  Tołstoja. Nie był to kandydat
idealny – Sowietom nie podobały się jego związki z Japonią – ale
promował edukację i  rozwój gospodarczy jako sposób na
zapewnienie Korei niepodległości i bezpiecznej przyszłości[8].
Naturalnie Kim Ir Sen nie zamierzał się poddać bez walki.
Szybko zaczął pracować nad poprawą swojej pozycji, mając na
oku najwyższe stanowisko. W  tym celu, między innymi,
organizował dla radzieckich patronów bankiety, na których nie
brakowało alkoholu i prostytutek.
Jego działania wkrótce przyniosły pożądany efekt.
W  niespełna miesiąc po powrocie pozwolono mu wystąpić na
wiecu w  Pjongjangu, gdzie miał wygłosić mowę przygotowaną
przez sowieckich oficjeli. Kiedy stanął na scenie, rozbrzmiały
gromkie okrzyki: „Niech żyje komendant Kim Ir Sen!”. Wśród
ludności krążyły już niesamowite historie o  błyskotliwym
przywódcy partyzantów i  jego bohaterskich dokonaniach
w Mandżurii.
Stojący na podium człowiek nie całkiem odpowiadał
powszechnym wyobrażeniom. Uczestnicy zgromadzenia
spodziewali się srebrnowłosego weterana o  elektryzującej
osobowości. Tymczasem wystąpił przed nimi facet, który nie
wyglądał nawet na swoje
33 lata, do tego ubrany w  za mały, z  pewnością pożyczony
granatowy garnitur.
Co gorsza przyszły wódz nie mówił za dobrze po koreańsku,
jako że 26 lat życia spędził na emigracji. Skromne wykształcenie
otrzymał w  chińskich szkołach. Z  trudem przebrnął przez
napuszoną, wypchaną niezgrabnie przełożonymi
komunistycznymi frazesami mowę, którą napisali dla niego
Sowieci. A przy tym – jak zanotował później sekretarz Cho Man-
sika – „gdakał niczym kaczka”[9].
Jeden z  widzów stwierdził, że mówca jest „ostrzyżony na
chińskiego kelnera”, a ogólnie przypomina „grubego chłopca na
posyłki z  chińskiego targu”. Inni nazywali go oszustem
i radzieckim pachołkiem[10].
Wystąpienie Kima okazało się całkowitą klapą.
Czekał go jednak łut szczęścia: Stalin i  jego ludzie w  końcu
odkryli, że Cho Man-sik nie tylko nie jest komunistą, ale też nie
da sobie w kaszę dmuchać. Lider nacjonalistów zaczął wysuwać
irytujące żądania, aby Rosjanie pozwolili Korei Północnej
funkcjonować jak niezależnemu państwu. Bierny, mierny, ale
wierny Kim Ir Sen nagle stał się wygodną alternatywą. Cho
szybciutko aresztowano i  zniknął, Moskwa zaś postawiła na
ambitnego młodzieńca. Do końca radzieckiej okupacji
powierzano mu coraz wyższe stanowiska. Wreszcie, 9 września
1948 roku, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna
została oficjalnie powołana do życia, a  na jej czele Sowieci
postawili Kim Ir Sena.
Objąwszy nowy urząd, Kim zaczął propagować kult jednostki
tak nachalnie, że nawet Stalin by się zarumienił. W  przeciągu
roku przyjął tytuł „Wielki Wódz”. Zapełnił kraj swymi
pomnikami, a historię kazał spisać od nowa.
W  oficjalnej biografii wodza żenujące przemówienie z  1945
roku opisano jako moment chwały. W  poprawionej wersji
rzeczywistości ludzie „nie mogli oczu oderwać od [jego] dumnej
postaci” i  wiwatowali przepełnieni „nieokiełznaną miłością
i szacunkiem do swego wielkiego przywódcy”[11].
Kim Ir Sen nie zwlekał także z  utworzeniem Koreańskiej
Armii Ludowej, na której czele stanęli jego towarzysze broni
z antyjapońskiej partyzantki. Opracował plan przejęcia władzy
w Korei Południowej i w marcu 1949 roku udał się do Moskwy,
aby namówić Stalina do zbrojnego wsparcia reunifikacji kraju.
Radziecki przywódca, obawiając się wojny z  posiadającymi
broń nuklearną Stanami Zjednoczonymi, odmówił i powiedział
swemu wasalowi, że Północ powinna stanąć do walki, tylko jeśli
zostanie zaatakowana.
Tymczasem Kim i jego generałowie z zazdrością spoglądali na
Chiny, gdzie pod koniec 1949 roku komunistom udało się
wyprzeć z  kraju nacjonalistyczny Kuomintang i  jego
przywódcę, Czang Kaj-szeka. Ambitny Koreańczyk nie
przestawał wiercić dziury w  brzuchu Stalinowi, zwłaszcza gdy
Amerykanie  – również w  tym samym roku  – wycofali się
z południowej części półwyspu, zostawiając ją odsłoniętą.
Po roku przekonywania go radziecki dyktator w  końcu
ustąpił i  wydał zgodę na przeprowadzenie inwazji  – pod
warunkiem, że przystanie na nią Mao Zedong. W  roku 1950
Kim udał się do Pekinu, aby przekonać Mao. Chiński przywódca
był zajęty problemem Czang Kaj-szeka, który wraz ze swymi
nacjonalistami siedział na Tajwanie, ale ostatecznie pod
naciskiem Stalina zaaprobował plan[12].
Kim Ir Sen nie tracił czasu. 25 czerwca 1950 roku, we
wczesnych godzinach porannych, 150 wyprodukowanych
w Związku Radzieckim czołgów T-34 należących do Koreańskiej
Armii Ludowej przekroczyło wojskową linię demarkacyjną
i  wjechało na teren Korei Południowej. Siedem dywizji
pancernych grzało w  kierunku Seulu, za nimi zaś podążały
oddziały piechoty.
Armia Korei Północnej błyskawicznie opanowała cały kraj,
nie licząc niewielkiego obszaru wokół leżącego na dalekim
południu miasta portowego Pusan. Wyglądało na to, że
ostateczne zwycięstwo przyjdzie łatwo.
Generał Douglas MacArthur, dowódca amerykańskich sił
zbrojnych stacjonujących w  Japonii, był zaskoczony atakiem,
ale zareagował bez wahania. We wrześniu tego samego roku
jego żołnierze wylądowali na błotnistej równinie pod Incheon,
na zachód od Seulu, i  szybko odepchnęli armię Północy. Chiny,
wyczuwając, że sprawy przybierają niekorzystny obrót, wysłały
własne wojska na pomoc sojusznikowi.
Po sześciu miesiącach walk front ponownie stanął tam, skąd
ruszył  – na 38. równoleżniku. Przez kolejne dwa i  pół roku
żadna ze stron nie potrafiła uzyskać znaczącej przewagi.
Nie żeby Amerykanie się wstrzymywali. Zaledwie pięć lat po
bestialskim zniszczeniu Hiroszimy i  Nagasaki MacArthur
z  pełną powagą wysunął pomysł ataku nuklearnego na Koreę
Północną.
Plan atomowy został pospiesznie odrzucony, niemniej Stany
Zjednoczone postanowiły wprowadzić w  życie dosłowną
strategię spalonej ziemi, używając broni konwencjonalnej. Na
północną część półwyspu zrzucono w  sumie 635  tysięcy ton
ładunków wybuchowych, więcej niż w  walkach na Pacyfiku
podczas II wojny światowej, gdzie użyto 503 tysięcy ton[13]. Na
samo Pjongjang spadło 200 tysięcy bomb – po jednej na każdego
mieszkańca.
Curtis LeMay, szef dowództwa strategicznego sił
powietrznych USA, powiedział, że spalone zostało „każde
miasto i  miasteczko w  Korei Północnej”. A  gdy zabrakło
ośrodków miejskich do zniszczenia, amerykańskie bombowce
wzięły na cel elektrownie wodne i  tamy irygacyjne, zalewając
pola i  niszcząc zbiory. Piloci zaczęli narzekać, że nie ma już
czego bombardować[14].
Według późniejszych szacunków Sowietów 85 procent
wszystkich budynków w Korei Północnej przestało istnieć.
Zdaniem historyków pod koniec wojny prawie 3 miliony
Koreańczyków  – czyli około 10 procent populacji całego
półwyspu  – zginęło, zaginęło lub odniosło obrażenia. LeMay
oceniał, że liczba ofiar śmiertelnych na Północy sięgnęła jakichś
2 milionów[15]. W  czasie walk życie straciło około 37 tysięcy
żołnierzy amerykańskich.
W  obliczu takiej dewastacji  – na długo po tym, jak stało się
jasne, że ani popierana przez Chiny i  ZSRR Północ, ani
sprzymierzone z  Amerykanami Południe nie zdołają osiągnąć
pełnego zwycięstwa  – zwaśnione strony zgodziły się na
zawieszenie broni.
27 lipca 1953 roku zaprzestano działań wojennych. Nigdy
jednak nie podpisano traktatu pokojowego  – oficjalnie wojna
trwa dalej.
Reżim Kim Ir Sena winą za konflikt obarczył Koreę
Południową, twierdząc, że to południowi sąsiedzi ze wsparciem
Stanów Zjednoczonych najechali północne ziemie. Ogłosił się
też zwycięzcą. Oba kłamstwa są podtrzymywane po dziś dzień.
W Korei Północnej starcie z Południem nadal zwie się „wielką
zwycięską wojną ojczyźnianą”. W  Pjongjangu znajduje się
poświęcone tamtym wydarzeniom muzeum, w którym obejrzeć
można doskonale zachowane wraki amerykańskich samolotów
bojowych. To jeden z wielu sposobów na podtrzymanie pamięci
o bestialskim konflikcie i upomnienie dla obywateli, że powinni
zawsze mieć się na baczności i stać murem za rodziną Kimów.
Po wojnie Kim Ir Sen wzmocnił swoją władzę nad
zrujnowanym krajem, przeprowadzając zakrojony na szeroką
skalę program odbudowy sfinansowany przez
komunistycznych sojuszników. Przy okazji dokonał czystek
wśród wojskowych i partyjnych liderów, zrzucając na nich całą
winę za straty w ludziach i mieniu. Rozprawił się też z opozycją.
Tymczasem machina propagandowa zdwoiła wysiłki
w  pielęgnowaniu czci dla Wielkiego Wodza. Radzieckich
urzędników  – którym bynajmniej nieobcy był kult jednostki  –
zaczęło niepokoić to, że Kim zmusza Koreańczyków, by
traktowali go jak boga.
W  depeszy z  1955 roku stacjonujący w  Korei Północnej
komisarze odnotowali, że wśród wysoko postawionych
członków partii da się zaobserwować „niezdrową atmosferę
pochlebstwa i  służalczości wobec Kim Ir Sena”[16]. W  tym
czasie nawet Związek Radziecki odchodził już od tego rodzaju
bałwochwalstwa. Stalin nie żył, a  Chruszczow wygłosił tajny
referat krytykujący promowany przez jego poprzednika kult
jednostki.
Jakby tego było mało, koreański dyktator postanowił pokazać,
że nie jest ani sowiecką, ani chińską marionetką. Zaczął
pozować na wielkiego myśliciela przewodzącego
niepodległemu i  niezależnemu państwu[17]. Przyjął obłudną
doktrynę zwaną dżucze, co zazwyczaj przekłada się jako
„samodzielność”.
Koncepcja ta bazowała na przeświadczeniu, że Korea
Północna jest w stu procentach samowystarczalna, a wszystkie
jej osiągnięcia to „wyłączna zasługa narodu”. O  tym, że dotąd
polegała na pomocy komunistycznych protektorów, nikt nie
wspominał, choć trzeba przyznać, że reżimowi udało się
osiągnąć pewien stopień autarkii i  swobody w  kształtowaniu
polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa.
Doktryna dżucze została oficjalnie wpisana do konstytucji
w  latach 70. Jednak, jak często podkreśla koreanista Brian
Myers, jest to idea tak płytka, że poświęcony jej wpis
w  północnokoreańskiej encyklopedii zajmuje o  połowę mniej
miejsca niż notatka na temat jednego z  pomników
w Pjongjangu znanego jako Wieża Idei Dżucze.
Mimo to do połowy lat 70. Korea Północna mogła się chwalić
silniejszą gospodarką niż jej południowa sąsiadka. Większość
zasobów naturalnych półwyspu znajdowała się na północy,
więc Kim musiał tylko odbudować przemysł ciężki i górnictwo,
które wcześniej rozwijali japońscy okupanci. Ponadto przez lata
cieszył się pomocą Związku Radzieckiego i korzyściami z łatwej
mobilizacji siły roboczej, którą zapewniał ustrój socjalistyczny.
Korea Południowa po wojnie musiała zaczynać od zera.
Dobiwszy do sześćdziesiątki, Wielki Wódz zaczął myśleć
o  swojej spuściźnie  – i  o  tym, jak zagwarantować przetrwanie
stworzonej przez siebie dyktaturrze. ZSRR i  Chiny polegały
w  tej kwestii na aparacie partyjnym, lecz Kim Ir Sen pragnął,
aby władza pozostała w  rodzinie. Przez jakiś czas rozważał
przekazanie korony młodszemu bratu. Ostatecznie  – ku
przerażeniu niektórych  – zdecydował uczynić następcą
najstarszego syna.
Ale najpierw należało wprowadzić kilka drobnych
modyfikacji w ustroju państwa.
Według północnokoreańskiego Słownika pojęć politycznych
z  1970 roku sukcesja dynastyczna to „reakcyjny obyczaj
społeczeństw opartych na wyzysku”. Z  późniejszych wydań
hasło to zostało po cichu usunięte[18].
Państwowe media zaczęły używać zwrotu „serce partii”, aby
w  zawoalowany sposób, bez podawania imienia i  nazwiska,
odnosić się do działań Kim Dzong Ila. Syn Wielkiego Wodza
szybko też awansował w partyjnej hierarchii.
Sojusznicy Korei Północnej wkrótce zwęszyli, co się święci.
Przebywający w Pjongjangu ambasador NRD w depeszy z 1974
roku meldował niemieckiemu MSZ, że w całym kraju na zlotach
Partii Pracy prosi się ludzi, aby „przysięgali lojalność Kim
Dzong Ilowi na wypadek, gdyby Kim Ir Senowi przytrafiło się
jakieś nieszczęście”. Dyplomata zaobserwował również, że
w urzędach pojawia się coraz więcej portretów domniemanego
następcy. Towarzyszyły im przypisywane młodszemu Kimowi
slogany dotyczące reunifikacji lub idei socjalistycznych.
W  oficjalnych publikacjach starzejący się Wielki Wódz coraz
częściej występował jako uosobienie ojcowskiej życzliwości. Na
zdjęciach i  obrazach przedstawiano go w  towarzystwie
radosnych obywateli i  roześmianych dzieci. Zresztą stworzona
wówczas maska dobrotliwego cesarza miała zyskać drugie
życie blisko 50 lat później, gdy Kim Dzong Un, biorąc przykład
z dziadka, również wejdzie w rolę uśmiechniętego dyktatora.
Poza Kim Ir Senem namiętnie pokazywano też jego pierwszą
żonę i  najstarszego syna, przez co powstała swoista święta
trójca. Na niektórych zdjęciach można było zobaczyć Kim
Dzong Ila pouczającego propagandystów i  producentów
filmowych. „Już teraz w  rozmowach z  obywatelami KRLD
przyjmuje pozę zwyczajowo zarezerwowaną dla Kim Ir Sena –
pisał wschodnioniemiecki ambasador.  – To spostrzeżenie
w  gruncie rzeczy potwierdza nasze wcześniejsze
przypuszczenia: najstarszy syn Kim Ir Sena jest
przygotowywany do przejęcia władzy po ojcu”[19].
W 1980 roku, na szóstym Zjeździe Partii Pracy w Pjongjangu,
plotki i  domniemania zostały oficjalnie potwierdzone. Młodszy
Kim za jednym zamachem objął wysokie stanowiska w  trzech
najważniejszych organach partii  – Prezydium Biura
Politycznego, Centralnej Komisji Wojskowej i  Sekretariacie.
Jedynie Kim Ir Sen i Kim Dzong Il przewodzili wszystkim trzem
jednocześnie[20].
Wyznaczając najstarszego syna na swego następcę, Wielki
Wódz stwierdził, że dzięki temu wysiłek rewolucyjny będzie
kontynuowany „z pokolenia na pokolenie”.
Z czasem zakres obowiązków Kim Dzong Ila w obrębie partii
się poszerzał. Oficjalny następca towarzyszył ojcu w objazdach
kraju, podczas których udzielali poddanym „osobistego
przewodnictwa”. W  praktyce rzekomo dobrotliwi
i  wszechwiedzący wodzowie zjawiali się bez zapowiedzi, by
tłumaczyć rolnikom, jak powinni dbać o  zbiory, albo
kierownikom fabryk, jak produkować stal. Na zdjęciach można
zobaczyć odbiorców tych nauk pilnie notujących w niewielkich
zeszytach.
W  1983 roku młodszy Kim udał się ze swą pierwszą
samodzielną wizytą zagraniczną – do zakładów przemysłowych
w  szybko się rozwijających Chinach. Podróż ta, jedna
z  niewielu, jakie odbył, stanowiła część wysiłków Pekinu, aby
pociągnąć Koreę Północną za sobą na drogę transformacji
gospodarczej bez zmiany ustroju.
Według oficjalnej biografii opublikowanej niedługo po tym,
jak wreszcie przejął ster państwa z  rąk ojca, Kim Dzong Il
„dzięki niezmordowanej pracy rewolucyjnej, obejmującej okres
przeszło
30 lat, zapoczątkował nową erę dobrobytu”[21].
Nieśmiały Umiłowany Przywódca w niczym nie przypominał
jednak towarzyskiego ojca. Kim Ir Sen zyskał reputację
nieustraszonego partyzanta, który przewodził w  walce
z  imperialistyczną Japonią. Tymczasem jego następca nie miał
żadnego doświadczenia w  sprawach wojskowych. Był
kinomanem, niestroniącym od kieliszka playboyem
z  natapirowanymi włosami, którego główną zasługą dla kraju
było kręcenie filmów propagandowych.
Mimo to w 1991 roku został mianowany wodzem naczelnym
Koreańskiej Armii Ludowej. Nie był to korzystny czas do
umacniania sukcesji. Dopiero co upadł mur berliński,
a  zaledwie dwa dni po objęciu przez młodszego Kima nowej
funkcji został rozwiązany Związek Radziecki. Blok wschodni,
który wspierał północnokoreański reżim zarówno gospodarczo,
jak i ideologicznie, przestał istnieć.
Wobec niesprzyjających okoliczności, aby wesprzeć jakoś
projekt dynastyczny, władze zmyśliły zupełnie fantastyczną
historię o pochodzeniu Kim Dzong Ila, obficie czerpiąc przy tym
z  koreańskiej i  chrześcijańskiej mitologii. Miał się on stać
nowym przywódcą nie dlatego, że został wybrany przez ojca,
lecz dlatego, że tak głosiło boskie prawo.
Miejsce narodzin przyszłego wodza zostało szybko zmienione
z  obozu partyzantów pod Chabarowskiem na górę Pektu,
wulkan na granicy z  Chinami, który odgrywa szczególną rolę
w  koreańskiej kulturze. Według podań to tam przyszedł na
świat Tangun, pół bóg, pół niedźwiedź, od którego wywodzą się
wszyscy Koreańczycy. Związek z  tym mitycznym stworzeniem
ma stanowić dowód niebiańskiego pochodzenia
zamieszkującego półwysep ludu. Dzięki ułożonej przez reżim
bajeczce Kim Dzong Il również wydawał się darem niebios.
Północnokoreańscy propagandyści na tym nie poprzestali.
Rozgłaszali, że następca Wielkiego Wodza narodził się
w  drewnianej chacie, czemu towarzyszyło pojawienie się
samotnej gwiazdy na niebie. Powstrzymali się co prawda przed
uczynieniem z  budynku stajenki, a  z  matki dziecka dziewicy,
ale dorzucili od siebie podwójną tęczę, która znikąd rozbłysła
nad szczytem. Powstał mit świętego rodu wywodzącego się od
góry Pektu.
Trzeba powiedzieć, że przez dwadzieścia lat przed oficjalną
nominacją na nowego władcę Korei Północnej Kim Dzong Il
pracowicie pomnażał ów święty ród. Dorobił się wcale
imponującej liczby żon i kochanek – no i dzieci.
W  1966 roku poślubił wybraną przez ojca kobietę
o  właściwym rewolucyjnym rodowodzie. Dwa lata później
rzekomo urodziła im się córka. Ale małżeństwo nie
przetrwało  – rozwiedli się w  1969 roku. Niemniej była żona
Kima długo jeszcze cieszyła się dobrą pozycją: przez 15 lat
należała do Najwyższego Zgromadzenia Ludowego, później  –
przez kolejnych 20, z  których ostatnie przypadały już na czasy
Kim Dzong Una  – pełniła funkcję dyrektorki najważniejszej
wyższej uczelni kraju.
Po pierwszym fiasku Kim Dzong Il związał się ze słynną
aktorką Song Hye Rim, która wpadła mu w  oko, gdy
reżyserował filmy. Song była od niego starsza, miała męża
i  przynajmniej jedno dziecko, ale przyszły wódz nalegał, aby
wzięła rozwód. Umieścił ją w  jednej ze swych rezydencji
w  Pjongjangu; w  1971 roku urodziła mu syna, Kim Dzong
Nama. Kim Dzong Il nie posiadał się z  radości. W  tradycyjnej,
przesiąkniętej konfucjanizmem Korei męscy potomkowie mają
dużą wartość, gdyż zapewniają przetrwanie rodu i  nazwiska.
Pomimo tego kochankowie gdzieś do 1975 roku ukrywali przed
Kim Ir Senem zarówno swój związek, jak i jego owoc.
Chłopczyk miał zaledwie trzy latka, kiedy Wielki Wódz polecił
swemu następcy ponownie się ożenić. Nie mogąc zdradzić ojcu
istnienia konkubiny i  dziecka, Kim Dzong Il posłuchał rozkazu
i wziął ślub z kobietą, która miała zostać jego jedyną „oficjalną”
żoną. Doczekał się z nią dwóch córek.
Nie minęło wiele czasu, nim młodszemu Kimowi wpadła
w oko kolejna dziewczyna, piękna młoda tancerka imieniem Ko
Yong Hui. Etnicznie była Koreanką, lecz przyszła na świat
w  Japonii. Urodziła Kim Dzong Ilowi troje dzieci: chłopców
Dzong Czola i  Dzong Una  – odpowiednio w  1981 i  1984 roku  –
oraz dziewczynkę Jo Dzong w roku 1988.
Wokół rzeczywistej daty narodzin Kim Dzong Una powstały
niejakie kontrowersje. Niektóre źródła podawały 1983 rok
zamiast 1984. Pojawiły się też sugestie, że władze przesunęły
oficjalną datę na 1982 rok, by zachować rodzaj symetrii
względem urodzonego w  1912 Kim Ir Sena  – ostatecznie taki
zabieg zastosowano wcześniej w  przypadku Kim Dzong Ila,
który według podręczników historii opuścił łono matki w 1942
roku, mimo że w metryce urodzin figurował rok 1941.
Ko Yong Suk, ciotka przyszłego Wielkiego Następcy,
roześmiała się tylko, kiedy zapytałam, jak to właściwie było
z urodzinami jej siostrzeńca. Choć od czasu, gdy uciekła z Korei
Północnej, minęło już prawie 20 lat, nie miała wątpliwości, że
Kim Dzong Un przyszedł na świat w  1984 roku. Zaledwie
miesiąc wcześniej sama doczekała się syna i  własnoręcznie
zmieniała obu bobasom pieluchy.
Ciotka zajmowała się wszystkimi dziećmi. Jej siostra była zbyt
zajęta doglądaniem samego Kim Dzong Ila, który w  tym czasie
piął się po szczeblach wojskowej i partyjnej hierarchii, szykując
się do objęcia władzy w kraju.
Ko Yong Suk mieszkała wraz z  mężem w  Pjongjangu,
w  kompleksie składającym się z  kilku domów. Za wysokim,
pilnie strzeżonym murem poza ich własnym lokum mieściła się
też rezydencja Umiłowanego Przywódcy  – ogromna, jak
utrzymywali, otoczona dodatkowym ogrodzeniem
i  wyposażona między innymi w  prywatną salę kinową oraz
wielki pokój zabaw.
Pomimo wszystkich luksusów dzieci prowadziły smutne
życie. Bawiły się z  kuzynostwem albo siedziały z  ojcem, kiedy
akurat zjawił się w  domu. Nie miały kolegów ani koleżanek.
Zawsze skłonny do paranoi Kim trzymał swe poszczególne
rodziny oddzielnie, co znaczyło, że żaden z maluchów nie mógł
poznać przyrodniego rodzeństwa ani w  ogóle nikogo we
własnym wieku. Nie zmieniło się to nawet po wyjeździe do
Szwajcarii: Dzong Nam został wysłany do Genewy, natomiast
pozostała trójka do Berna.
Poza rodzinnymi pieleszami Kim Dzong Il cały czas zajmował
się prowadzeniem wydziału propagandy i  agitacji oraz
kręceniem filmów. Według oficjalnej biografii napisał również
sześć oper. Dalej występował też u  boku ojca w  czasie sesji
„osobistego przewodnictwa”, udzielając porad na wszelkie
możliwe tematy, od metodyki rolniczej po taktykę działań
zbrojnych.
Aż wreszcie nadszedł dzień, do którego prowadziły długie
lata przygotowań. Oto 8 lipca 1994 roku Kim Ir Sen zmarł na
rozległy zawał serca. Reżim trzymał jego śmierć w  tajemnicy
przez 34 godziny, wprowadzając w  życie ostatnie
przygotowania do sukcesji[22]. W  końcu Radio Pjongjang
przekazało wieść: „Wielkie Serce przestało bić”.
W  siedmiostronicowym oświadczeniu Koreańska Centralna
Agencja Prasowa opisała zmarłego wodza jako człowieka
potrafiącego „stworzyć coś z  niczego (…) Przemienił nasz kraj,
od wieku cierpiący z  powodu zacofania i  biedy, w  potężną
socjalistyczną republikę, niepodległą, samowystarczalną
i samodzielną”[23].
Choć reżim szykował się na tę chwilę od dawna, śmierć Kim
Ir Sena stanowiła potężny wstrząs. System zbudowany na
kulcie jednostki nagle tę jednostkę stracił. Władze musiały
przeprowadzić coś, czego dotąd nie próbowano w  żadnym
komunistycznym kraju: umożliwić synowi przejęcie ojcowskiej
dyktatury.
Dla Kim Dzong Ila rozpoczął się trzyletni okres żałoby. Nie
żeby płakał po zmarłym rodzicu  – odziedziczył katastrofę
i  bardzo nie chciał, aby obarczono go za nią winą. Na skutek
całych dziesięcioleci nieodpowiedzialnego zarządzania na
państwo spadła klęska głodu.
W  czasie zimnej wojny reżim nie odczuwał szczególnej
potrzeby inwestowania w  nieurodzajne gleby Korei Północnej,
ponieważ Chiny i ZSRR zapewniały regularny napływ żywności.
Gdy dostawy ustały, kraj musiał radzić sobie sam. Wówczas
okazało się, że brakuje mu ziem uprawnych i  energii
niezbędnej do produkcji nawozu, który mógłby poprawić
zbiory.
Skutki niekompetencji politycznej stały się dotkliwsze za
sprawą klęsk żywiołowych: w  połowie lat 90. cykl susz
i  powodzi pozbawił Koreańczyków z  Północy resztek jedzenia.
Nikt nie wie, ilu dokładnie ludzi zmarło w  tym czasie. Według
niektórych ekspertów straty wśród ludności wyniosły mniej
więcej pół miliona, zdaniem innych mogły sięgnąć nawet 2
milionów.
Ulice miast zaludniły się bezdomnymi dziećmi, których
rodzice zmarli albo je porzucili. Maluchy te nazywano
„wróbelkami kwiatówkami”, jakby latały po okolicy, szukając
nektaru. W rzeczywistości aby przeżyć, kradły, co się dało – od
włazów do studzienek kanalizacyjnych po zwitki drutu.
Wiele z tych, którym udało się przetrwać, przypominało żywe
szkielety. Szukając pożywienia, gotowe były polować na szczury
albo wydłubywać pojedyncze ziarna kukurydzy z  krowich
odchodów. Niektóre zniżały się do niewyobrażalnych czynów,
nawet do kanibalizmu. Wszystko aby przetrwać okres, który
władze eufemistycznie ochrzciły „marszem pełnym trudów”.
Wcześniej zwrotu tego używano w  odniesieniu do walk
prowadzonych przez Kim Ir Sena w Mandżurii. Teraz sięgnięto
po niego, aby stworzyć wrażenie, że bieżąca katastrofa to
kolejna epicka walka w dziejach narodu.
Klęska głodu w  bezprecedensowy sposób osłabiła kontrolę
reżimu nad ludem. Z  czasem zaprzestano nawet racjonowania
żywności  – każdy musiał radzić sobie na własną rękę.
Z konieczności obywatele komunistycznego kraju stali się quasi-
kapitalistami, a władze musiały się z tym pogodzić, bo same nie
miały niczego do zaoferowania.
Pak Hyon Yong, który w  tamtych mrocznych latach był
młodym człowiekiem i  mieszkał w  Hamhung, na północ od
Wonsan, musiał bezradnie się przyglądać, jak jego młodszy brat
umiera z  głodu. Taka sama śmierć spotkała później dzieci jego
siostry, a  wreszcie także ją samą. Świadom, że niedługo może
przyjść czas i  na niego, Pak zaczął wytwarzać kluski z  „ryżu
kukurydzianego”, mizernego substytutu prawdziwej strawy
powstającego w  wyniku suszenia ziaren kukurydzy. Odrobinę
zachowywał dla siebie, ale większość sprzedawał. Za skromne
zarobki kupował więcej ryżu kukurydzianego na następny
dzień.
  – Policja próbowała mnie przekonać, abym nie sprzedawał
klusek. Mówili, że nie powinienem ulegać pokusie kapitalizmu
i  że Umiłowany Przywódca niedługo rozwiąże problem
niedoborów żywności  – wspominał Pak, gdy spotkaliśmy się
w  chińskim mieście Yanji, gdzie żył w  ukryciu po ucieczce
z Korei Północnej[24].
Oczywiście Umiłowany Przywódca nawet nie kiwnął palcem.
Głód zaczął się niemal dokładnie w  dniu, w  którym Kim
Dzong Il doszedł do władzy, przez co imię dyktatora już zawsze
miało się kojarzyć z  biedą. Nawet dziś uciekinierzy z  Korei
Północnej mają skłonność do idealizowania Kim Ir Sena jako
wodza, za którego rządów kraj był silny i  zamożny
w rzeczywistości, a nie tylko w rządowych propagandówkach.
Następcy Wielkiego Wodza nikt nie darzył takim
uwielbieniem. Skoro tak nas kocha  – mówili sobie
Koreańczycy – to czemu głodujemy?
Gdy minął wielki głód, a państwo wróciło do zwykłego sobie
stanu niedożywienia, Kim Dzong Il postanowił skupić wysiłki
na wojskowości. Promował politykę stawiania zbrojeń na
pierwszym miejscu, wojskowymi zaś obsadzał najwyższe
stanowiska. Partia Pracy, polityczne ramię reżimu, przyjęła
slogan „Wojsko to Partia, Lud i Naród”[25].
Z perspektywy zabiedzonego militarystycznego kraiku żadna
broń nie oferuje równie atrakcyjnego stosunku ceny do siły jak
bomba atomowa. Władze przez lata pompowały całą swoją
energię i  środki w  potajemny program nuklearny, aż w  końcu
Kim z hukiem obwieścił światu, co jest grane, przeprowadzając
w 2006 roku pierwszy test atomowy.
Nim do tego doszło, wódz, który liczył sobie już 64 lata, zaczął
wyraźnie podupadać na zdrowiu. Niegdyś pulchny, teraz stał się
wychudzony i  blady. W  połowie sierpnia 2008 roku doznał
wylewu.
Doszedł do siebie, lecz kiedy znowu wystąpił publicznie,
wyglądał niewyraźnie. Wydawał się mniejszy i  bardziej
kościsty, cierpiał też na niedowład lewej nogi i lewej ręki.
Rozgorzały spekulacje, kto zastąpi Umiłowanego Przywódcę.
Zgodnie z  koreańskim obyczajem powinien to być najstarszy
syn, Kim Dzong Nam.
Wielu obserwatorów zgadza się obecnie, że Pierworodny
utracił koronę w  wyniku pewnego niefortunnego epizodu, do
którego doszło w  2001 roku. Kim Dzong Nam został wówczas
zatrzymany na lotnisku w Japonii z fałszywym dominikańskim
paszportem wystawionym na nazwisko Pang Xiong, co po
chińsku znaczy „Tłusty Niedźwiedź”. Najstarszy z  potomków
koreańskiego dyktatora tłumaczył, że chciał tylko zabrać syna
i  żonę  – którzy byli z  nim obecni w  chwili zatrzymania  – do
Disneylandu w  Tokio. Po zajściu udał się na wygnanie do
Makau  – należącego do Chin regionu położonego niedaleko
Hongkongu – gdzie spędził resztę życia. To, czy opuścił ojczyznę
z własnej woli czy pod przymusem, do dziś pozostaje niejasne.
W  rzeczywistości jednak źródeł niełaski należałoby się
doszukiwać wiele lat przed kompromitującym zajściem na
lotnisku. Kwestia sukcesji miała bowiem więcej wspólnego
z ambicjami matek niż kwalifikacjami synów.
W  1974 roku, kiedy Kim Dzong Il znalazł sobie nową
kochankę, matka Kim Dzong Nama wyjechała do Moskwy.
Mieszkała tam z niewielkimi przerwami aż do śmierci, a ilekroć
zjawiała się w  Pjongjangu, była w  złym nastroju. Wieczne
migreny i  napady złości kładły się cieniem na całym domu.
Ponadto nie wychowano jej na gospodynię domową, tylko na
osobę z ambicjami, kogoś, kto robi karierę. Rola posłusznej żony
nie mieściła się w jej repertuarze.
Za to matka Kim Dzong Una stworzyła sobie wygodne miejsce
u boku Umiłowanego Przywódcy. Jako jego ulubiona konkubina
szybko stała się szarą eminencją. Jej wpływ można było
dostrzec w  najróżniejszych sferach życia, na przykład wtedy,
gdy w północnokoreańskiej telewizji niespodziewanie pojawiły
się dubbingowane bajki o  Kaczorze Donaldzie czy Tomie
i  Jerrym. Dziwnym zbiegiem okoliczności stało się to akurat
wtedy, kiedy jej dzieci osiągnęły właściwy wiek, by je
oglądać[26].
Mniej więcej w  tym samym czasie Kim Dzong Il wpadł
w straszliwy szał, gdy dowiedział się, że Kim Dzong Nam – który
miał w  tamtym czasie około 20 lat  – potajemnie szlaja się po
barach Pjongjangu. Za nieposłuszeństwo skazał najstarszego
syna i wszystkie osoby z jego najbliższego otoczenia na miesiąc
aresztu domowego, ograniczając im dostęp do jedzenia
i zmuszając, aby same po sobie sprzątały. Groził nawet, że pośle
całe towarzystwo do łagru.
Jakby tego było mało, Pierworodnego uważano za bękarta,
ponieważ jego matka miała wcześniej męża i  urodziła mu
przynajmniej jedno dziecko.
Kuzynka Kim Dzong Nama, z  którą mieszkał i  się
wychowywał, widziała w  tym machinacje „faworyty”.
Z  łatwością potrafiła sobie wyobrazić, jak matka Kim Dzong
Una reżyseruje scysję, najpierw namawiając Kim Dzong Ila, aby
popuścił nieco wodzy najstarszemu synowi, a  później kablując
na nieszczęsnego młodzieńca, gdy tylko zaczął używać nowej
swobody[27].
W Seulu, mieście bezustannie żyjącym najnowszymi plotkami
na temat Korei Północnej, spekulowano zresztą, że ambitna
i  wyrachowana kochanka Umiłowanego Wodza sama dała
japońskim władzom cynk na temat planowanej podróży Kim
Dzong Nama, aby został złapany i okrył się hańbą[28].
Tym sposobem to jej dzieci zajęłyby pierwsze miejsca
w  kolejce do objęcia władzy  – o  ile przymknąć oko na kilka
niewygodnych faktów: po pierwsze, synowie „faworyty” też byli
bękartami, po drugie, urodziła się w  Japonii, ojczyźnie
„imperialistycznych najeźdźców”, po trzecie, jej rodzona siostra
zbiegła z kraju.
Według kolegów z  klasy w  Szwajcarii Kim Dzong Czol,
najstarszy syn koreańskiego dyktatora i  jego przedsiębiorczej
konkubiny, był cichy i  zamknięty w  sobie. Kenji Fujimoto,
japoński kucharz, który przez lata przyrządzał sushi dla
miłościwie panujących, stwierdził, że chłopak nigdy nie
wykazywał najmniejszej ambicji. Zresztą zdawał się cierpieć na
jakiegoś rodzaju zaburzenia hormonalne, z  powodu których
Kim Dzong Il uważał go za zniewieściałego i nienadającego się
do objęcia władzy[29].
Przed śmiercią Umiłowanego Przywódcy Fujimoto
utrzymywał, że dyktator na swego następcę namaścił trzeciego
syna, Kim Dzong Una. Okazało się, że miał rację.
ROZDZIAŁ II
ŻYCIE WŚRÓD IMPERIALISTÓW

Towarzysz Kim Ir Sen powiedział sąsiadom: Japońce to


dranie, które porywają Koreańczyków. Ich pomiot to
dranie takiej samej maści. Będziemy się wśród nich
bawić, a  jeśli coś powiedzą, napadniemy na nich razem
i ich pobijemy.
Fragment biografii ojca Kim Ir Sena opublikowanej
w 1968 roku[30]

Sześcioletni Kim Dzong Un stał przy stole bilardowym


w  świetlicy rodzinnej rezydencji w  Sinchon, na południe od
Pjongjangu. Wraz ze starszym bratem czekał, aż ojciec wyjdzie
ze spotkania z  grupą urzędników, w  tym wujem Jang Song
Thaekiem.
Obaj chłopcy ubrani byli w wojskowe mundurki – oliwkowe,
ze złotymi guzikami i czerwonymi wykończeniami. Na głowach
mieli oficerskie czapki, a  na pagonach złote gwiazdy. Byli
małymi generałami.
Kiedy ojciec zjawił się w  pokoju, stanęli na baczność
i  zasalutowali, przybierając srogie miny na krągłych buźkach.
Kim Dzong Il był zachwycony i  pragnął przedstawić synów
urzędnikom oraz służbie, zanim udadzą się razem do sali
jadalnej. Wszyscy ustawili się w  rządku, aby poznać małych
książąt.
Ostatni w kolejce był Kenji Fujimoto, który przeprowadził się
z  Japonii do Korei Północnej, aby serwować sushi tamtejszym
władcom. W  miarę jak zbliżał się do chłopców, czuł się coraz
bardziej podenerwowany  – serce biło mu mocniej z  każdym
krokiem.
Pierwszy powitał go Kim Dzong Czol. Fujimoto wyciągnął
przed siebie rękę, a  ośmiolatek mocno ją uścisnął. Wówczas
kucharz zwrócił się do młodszego księcia. Ten okazał się gorzej
wychowany. Zamiast uścisnąć podaną sobie dłoń, Kim Dzong
Un spojrzał ostro na stojącego przed nim mężczyznę, jakby
chciał powiedzieć: „Ty wstrętny Japończyku”.
Fujimoto był wstrząśnięty i  zażenowany, że dziecko może
z  taką pogardą patrzeć na czterdziestoletniego nieznajomego.
Całe szczęście po kilku boleśnie długich sekundach
zainterweniował Kim Dzong Il.
–  To pan Fujimoto  – powiedział, zmuszając „księcia Dzong
Una”, aby w końcu się przywitał, choć bez entuzjazmu.
Kucharz pomyślał, że jego imię musi coś mówić obu
chłopcom. Być może jedli przyrządzane przez niego sushi i ktoś
powiedział im, że przygotował je „Fujimoto z  Japonii”. Reakcja
sześciolatka rodziła pytanie, czy naprawdę zdążył już tak
nasiąknąć antyimperialistyczną ideologią stanowiącą kluczowy
element północnokoreańskiego dyskursu publicznego. A  może
zwyczajnie uderzył go wygląd Japończyka, który prezentował
się – łagodnie mówiąc – osobliwie.
W  1982 roku udręczony niepowodzeniami w  życiu
zawodowym i  małżeńskim Fujimoto znalazł w  jednej
z  japońskich gazet ofertę pracy w  Korei Północnej na
stanowisku szefa kuchni specjalizującego się w  sushi.
Postanowił zaaplikować.
Wybór takiej a  nie innej ścieżki kariery mógł dziwić, biorąc
pod uwagę, że w  Japonii zaczynał się właśnie okres boomu
gospodarczego i  nie brakowało tam rozbijających się
lamborghini bankierów gotowych płacić setki dolarów za
odrobinę surowej ryby. Tymczasem Korea Północna
pozostawała… cóż… Koreą Północną.
Niemniej Fujimoto został przyjęty i  bez większej zwłoki
wyruszył z kraju. Przez w sumie 15 lat miał serwować sushi dla
Kim Dzong Ila, regularnie widując przy tym Kim Dzong Una,
który na jego oczach wyrósł z dziecka na nastolatka.
Kiedy w  2010 roku wyszło na jaw, że najmłodszy syn
Umiłowanego Przywódcy zostanie jego następcą, kucharz
niespodziewanie stał się cennym źródłem informacji na temat
północnokoreańskiej dyktatury. Właściwie trudno było sobie
wyobrazić bardziej niespodziewane źródło, dopóki na scenie
nie pojawił się pewien wydziarany i  wypiercingowany
amerykański koszykarz.
Przed urodzeniem Kim Dzong Una Japończyk spędził w Korei
Północnej rok na przełomie lat 1982 i  1983. Ponownie zawitał
tam w  1987 roku i  tym razem został aż do roku 2001.
Ulokowano go w  Bloku Mieszkalnym Sekretariatu na terenie
ośrodka rządowego w  Pjongjangu, który mieścił również biura
Koreańskiej Partii Pracy i jedną z rezydencji wodza.
Kim Dzong Il jadał suto. Zespół kucharzy przygotowywał dla
niego pieczone bażanty, zupę z płetw rekina, pieczeń z kozy po
rosyjsku, żółwie na parze oraz tradycyjne szwajcarskie raclette
z  ziemniakami. Miłościwie panujący zadowalali się jedynie
ryżem z konkretnego regionu kraju, zbieranym wyłącznie przez
kobiety, ręcznie, ziarnko po ziarnku, tak aby każde było wolne
od skaz i tego samego rozmiaru[31].
Sushi figurowało w  menu raz w  tygodniu. Fujimoto
przyrządzał sashimi z homara z sosem sojowym wasabi, a także
nigiri z  tłustym tuńczykiem, seriolą, węgorzem i  kawiorem.
Umiłowany Przywódca najbardziej lubił, gdy do mieszanki
trafiał okoń morski.
Ze względu na swą funkcję w  wewnętrznym kręgu wodza
Japończyk często odwiedzał różne „królewskie” rezydencje
w całym kraju, w tym nadmorski pałac w Wonsan. Jeździł z Kim
Dzong Ilem na nartach wodnych i  uczestniczył w  rajdach
motorowych pod zachodnią granicą z Chinami – Kim brał przy
takich okazjach potężną hondę, kucharzowi dostawała się zaś
skromniejsza yamaha. Ponadto polowali razem na kaczki
i  podróżowali luksusowym pociągiem albo w  konwoju
mercedesów.
Poza tym Fujimoto spędzał dużo czasu z dziećmi.
Najmłodsze lata Kim Dzong Una mijały w odosobnieniu – na
co dzień przesiadywał pod okiem prywatnych nauczycieli
w zamkniętych ośrodkach rządowych w Pjongjangu, w wakacje
wyjeżdżał zaś do Wonsan. Wraz z  Dzong Czolem nie mieli
żadnych kolegów  – nie mogli się zadawać z  żyjącym w  izolacji
przyrodnim bratem, Dzong Namem, a ich siostra była za mała,
żeby stanowić pożądaną towarzyszkę zabaw. Sprawiło to, że
chętnie szukali towarzystwa kogoś spoza swego zamkniętego
światka. Nawet książęta, którym nie brakuje niczego,
potrzebują przyjaciół.
Aby się dowiedzieć, jakim dzieckiem był Wielki Następca,
wskoczyłam w  szybkobieżny pociąg z  Tokio do Sakudairy,
niewielkiego miasteczka w  Alpach Japońskich, gdzie mieszkał
były kucharz przedstawiający się nazwiskiem Fujimoto,
stanowiącym  – jak utrzymywał  – niezbędny dla jego
bezpieczeństwa pseudonim.
–  Trochę doskwierała mu samotność  – stwierdził Japończyk,
gdy siedzieliśmy przy lunchu w sennej osadzie. – Stałem się dla
niego kimś w rodzaju towarzysza zabaw, tak jakby kolegą.
Oglądałam wcześniej zdjęcia Fujimoto, wiedziałam więc, że
dla lepszego zamaskowania prawdziwej tożsamości sięga po
osobliwe przebrania. Mimo to aż mnie zęby zabolały, kiedy
ujrzałam go czekającego na stacji. Na głowie nosił czarną
bandanę z  białą czaszką, na nosie okulary o  zabarwionych na
fioletowo szkłach, na nadgarstku gigantyczny zegarek, a  na
palcu kwadratowy sygnet z  brylantem. Wyglądał bardziej jak
członek zespołu hiphopowego niż uczestnik programu ochrony
świadków.
Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy udaliśmy się do
prywatnego pokoju na piętrze chińskiej restauracji, były
kucharz wręczył mi wizytówkę. Figurowało na niej zdjęcie Kim
Dzong Una obejmującego Fujimoto, a  obok napis: „Jeśli chcesz
pomówić o  Korei Północnej, zadzwoń”. Japończyk przyniósł ze
sobą teczkę z  wycinkami z  japońskich gazet z  czasu jego
ostatniej wizyty w  Pjongjangu i  plikiem fotografii
wydrukowanych w formacie A4. Ponieważ niewielu ludzi miało
okazję osobiście poznać młodego wodza, mój informator stał
się, można by rzec, pierwszym na świecie kimdzongunologiem.
Obecność Fujimoto na „dworze” miłościwie panujących stała
w  ewidentnej sprzeczności z  reżimową retoryką. Choć Korea
Północna jako państwo definiowała się przez opozycję do
Stanów Zjednoczonych i  amerykańskiej wizji demokracji, to
fundament jej tożsamości narodowej stanowiła nienawiść do
Japonii.
Korea wiele wycierpiała w  czasie japońskiej kolonizacji
w  pierwszej połowie XX wieku. Na przełomie wieków Japonia
rozpoczęła agresywną ekspansję w  kontynentalnej Azji.
Pokonawszy zarówno wojska chińskie, jak i  rosyjskie, przejęła
kontrolę nad całym Półwyspem Koreańskim. W  1905 roku stał
się on protektoratem wojowniczego sąsiada, a  w  1910 został
oficjalnie włączony do cesarstwa japońskiego. Rozpoczął się
trzydziestopięcioletni okres okupacji – często brutalnej.
W  ostatnich latach obcego panowania Koreańczyków
zmuszono do przyjmowania japońskich imion, zaś język
okupanta stał się obowiązkowy w  szkole i  w  pracy. Kiedy
wybuchła II wojna światowa, mężczyzn zaczęto wysyłać do
kopalń i  fabryk, aby przysłużyli się wysiłkowi wojennemu,
wielu było też przemocą wciąganych do Cesarskiej Armii
Japońskiej. Dziesiątki tysięcy koreańskich kobiet i  dziewcząt
stało się niewolnicami seksualnymi w  „stacjach pocieszenia”
dla japońskich żołnierzy.
Po kapitulacji w 1945 roku Japonia musiała zrzec się kontroli
nad półwyspem na rzecz aliantów, ale pamięć o  krzywdach
z tego okresu nie osłabła ani na Południu, ani na Północy.
Władza rodziny Kimów została w dużym stopniu zbudowana
na reputacji Kim Ir Sena jako antyimperialistycznego
i  antyjapońskiego bojownika. Ostatecznie  – jak z  niemałym
uznaniem odnotowano w  oficjalnej biografii wodza z  1948
roku  – Japończycy „spośród 30 milionów Koreańczyków
najbardziej nienawidzili generała Kim Ir Sena”[32].
Przez długie dziesięciolecia po zakończeniu wojny
północnokoreański reżim cynicznie podsycał wzajemną
nienawiść. Dokonywał również prowokacyjnych „akcji
odwetowych”. Od końca lat 70. i  przez całe lata 80. szpiedzy
Korei Północnej porywali japońskich obywateli z plaż i parków
ciągnących się wzdłuż zachodniego wybrzeża Japonii.
Jeńcy byli przewożeni łodziami na drugą stronę morza, gdzie
agenci partii poddawali ich praniu mózgu, aby potem
wykorzystać do espionażu lub nauki języka[33].
Japoński rząd oficjalnie utrzymuje, że do Korei Północnej
wywieziono siedemnaścioro Japończyków; Koreańczycy
przyznają się do uwięzienia trzynaściorga. Najsłynniejszy
przypadek stanowi Megumi Yokota, trzynastolatka porwana
w 1977 roku w drodze ze szkoły do domu. Północnokoreańskie
władze w  2002 roku wypuściły pięcioro jeńców, oświadczając
przy tym, że pozostała ósemka – w tym Megumi – zmarła.
W „pustelniczym królestwie” państwowe media po dziś dzień
regularnie demonizują Japonię, wyrzekając na „japońskich
reakcjonistów” i  grożąc obróceniem wrogiego kraju w  „morze
nuklearnego ognia”.
Aparat propagandowy wygodnie zapomina jednak o  jednym
małym szczególe: Kim Dzong Una łączą z zamorskim sąsiadem
silne związki osobiste. To tam urodziła się jego ukochana
matka.
W 1929 roku, kiedy Półwysep Koreański wciąż znajdował się
pod japońską okupacją, człowiek imieniem Ko Kyon Taek,
dwudziestosześcioletni syn przewoźnika morskiego,
przeprowadził się z leżącej na południu Korei wyspy Czedżu do
Osaki, japońskiego miasta, w którym coraz bardziej rosła gmina
Koreańczyków.
Młodzieniec osiadł w Ikuno, dzielnicy do dziś zdominowanej
przez imigrantów i  potomków imigrantów zza Morza
Japońskiego. Najął się tam do pracy w  Zakładzie Tkackim
Hirota Saihojo, który właśnie przestawiał się z  produkcji
eleganckich koszul na mundury i namioty dla wojska.
Po zakończeniu wojny, gdy Japonia próbowała się
przebudować w nowoczesne demokratyczne państwo, Ko i jego
żona postanowili powiększyć rodzinę. Najpierw urodził się im
syn, później – 26 czerwca 1952 roku – córka, której nadali imię
Yong Hui. Po kolejnych czterech latach dziewczynka doczekała
się siostrzyczki, Yong Suk.
W  szkole podstawowej Yong Hui znana była pod japońskim
imieniem Hime Takada. Uwielbiała występować i  co niedzielę
śpiewała w chórze kościelnym.
Jakiś czas po wojnie ojciec dziewczynek popadł w  kłopoty
z  policją. Rozniosła się plotka, że nielegalnie przewozi ludzi
między Osaką a  Czedżu, i  podobno postanowiono go
deportować. Krążyły też słuchy, że straszny z  niego kobieciarz
i  że dorobił się kilkorga dzieci z  różnymi kochankami. Aby
odciąć się od dawnych kochanek i wykaraskać z tarapatów, Ko
postanowił dać nogę z Japonii[34].
Tak się fortunnie złożyło, że pod koniec lat 50. władze Korei
Północnej zaczęły zachęcać emigrantów do powrotu do kraju.
Nie miało znaczenia, że niemal wszyscy przebywający w Kraju
Kwitnącej Wiśni Koreańczycy pochodzili z  Południa. Japoński
rząd poparł pomysł, dostrzegając w  nim sposób na
zmniejszenie koreańskiej mniejszości narodowej w  swoim
kraju.
Potencjalnym migrantom mówiono, że Korea Północna to
socjalistyczny raj na ziemi  – państwo oferujące darmowe
mieszkania, edukację i  opiekę zdrowotną, w  którym każdemu
zapewnia się pracę i  nikt nie musi się obawiać uprzedzeń
takich jak w  Japonii. Co więcej, gospodarka Północy radziła
sobie w  tamtych czasach lepiej niż gospodarka Południa,
któremu przewodził Syngman Rhee, zażarty konserwatysta
postrzegany jako marionetka na usługach Stanów
Zjednoczonych.
Tym sposobem pomiędzy 1959 a  1965 rokiem przeszło
93  tysiące ludzi dało się nabrać na bajeczkę kimistów
i przeprowadziło do ich mlekiem i miodem płynącej republiki.
Rodzina Ko dała się ponieść fali. Yong Hui miała dziesięć lat,
kiedy wraz z  rodzicami i  rodzeństwem wsiadła na 99. okręt
repatriacyjny wypływający w  dziewięćsetkilometrową podróż
do Korei Północnej. Na ląd zeszli w  Chongjin, porcie leżącym
tak daleko, jak tylko się da, od  dawnej rodowej sadyby na
wyspie Czedżu.
Wielu etnicznym Koreańczykom opuszczającym kraj, który
wkrótce miał się stać jedną z  czołowych światowych potęg
gospodarczych, powrót do „domu” przyniósł wielki zawód. Do
tego stopnia, że niektórzy, przekonawszy się, jak strasznie ich
oszukano, decydowali się popełnić samobójstwo.
Oczywiście pokazowe życie tych, którzy dotarli do
Pjongjangu, wyglądało zupełnie inaczej. W  wydaniu z  grudnia
1972 roku magazyn „Korean Pictorial” ukazuje państwo Ko
wraz z dziećmi pod nagłówkiem Rodzina szczęściem bogata[35].
Zdjęcie przedstawia całą gromadkę zebraną wokół stołu
w błogiej rodzinnej atmosferze. Pan Ko spogląda na żonę i obie
radosne córeczki, podczas gdy babcia trzyma na rękach
maleńkiego chłopczyka. Wszyscy są elegancko ubrani
i  uśmiechnięci. Równie korzystnie prezentuje się wypchany
meblami pokój, w  którym nie brakuje nawet luksusowego jak
na tamte czasy radia.
W towarzyszącym fotografii tekście Ko Kyon Taek opowiada,
że kiedy w  1929 roku wyjechał do Japonii, musiał stawić czoła
biedzie i  dyskryminacji, ale wszystko to się skończyło po
przeprowadzce do Korei Północnej. „Nie ma na świecie rodziny
szczęśliwszej niż moja”, cytuje magazyn. Artykuł wspomina
także, że starsza córka Ko, niejaka Ko Yong Hui, należy do
prestiżowej trupy artystycznej Mansudae, a  za swoje występy
otrzymała medal od samego Kim Ir Sena.
Następnego roku ta sama Ko Yong Hui wsiadła na prom
zmierzający na drugą stronę Morza Japońskiego. W  lecie 1973
roku wraz z  35 innymi tancerkami z  zespołu Mansudae
uczestniczyła w  dwumiesięcznym tournée obejmującym 60
występów w  miastach takich jak Tokio, Nagoja, Hiroszima,
Fukuoka czy wreszcie jej rodzima Osaka.
Lecz tożsamość dziewczyny zaczynała się powoli rozmywać.
W  czasie występów w  Japonii propółnocnokoreański dziennik
„Choson Sinbo” nadał jej imię Ryu Il Suk, opisując, jak to
zabłysła w  roli czołowej tancerki przy interpretacji pieśni
zatytułowanej Azalie ojczyzny. Autor relacji uznał ją za
wschodzącą gwiazdę trupy, ale nie zdołał doprosić się wywiadu,
gdyż pozostałe artystki zazdrośnie strzegły koleżanki.
Po powrocie do Korei Północnej piękne dziewczęta z zespołu
Mansudae były często zapraszane na organizowane przez Kim
Dzong Ila pijatyki. Dawały także prywatne pokazy przed
mężczyznami z jego świty.
Jak wspominała później jedna z  nich, Ko Yong Hui
momentalnie oczarowała Kima, który zawsze prosił, aby
w czasie przyjęć siadała u jego boku. „Tak mu się spodobała, że
często przychodził do sali prób patrzeć, jak ćwiczy”, zanotowała
tancerka w  pamiętniku, który opublikowała po ucieczce
z kraju[36].
Z  czasem Ko coraz częściej opuszczała próby. Wśród
dziewcząt zaczęły krążyć plotki, że mieszka z  Kim Dzong Ilem,
a może nawet urodziła mu już dziecko.
W  1975 roku Ko Yong Hui rzekomo wyszła za przyszłego
Umiłowanego Przywódcę. Nic nie wskazuje na to, żeby ich
związek był prawomocny, ale tak właśnie określiła to później jej
siostra. Owo małżeństwo, choć symboliczne, szybko
doprowadziło do poprawy sytuacji rodziny. Ojciec tancerki
został mianowany dyrektorem Fabryki Upominków
Mangyongdae w  Pjongjangu, gdzie mieszkał aż do 1999 roku,
kiedy to zmarł, osiągnąwszy wiek 86 lat.
Fujimoto na długo zapamiętał swoje pierwsze spotkanie z Ko
Yong Hui. Stwierdził wówczas, że jest ona równie piękna co
Sayuri Yoshinaga czy Setsuko Hara, dwie słynące z  urody
japońskie aktorki. Porównanie to z  pewnością przypadłoby do
gustu rozmiłowanemu w kinie wodzowi.
Ko nie pozwoliła jednak sprowadzić się do roli czarującej
zdobyczy. Często do późna przesiadywała z Kim Dzong Ilem nad
różnymi papierami i wspierała go radą. Podobno pewnego razu
osłoniła męża własnym ciałem, gdy pijany ochroniarz groził mu
bronią. Może i  urodziła się w  Japonii, lecz wielokrotnie
dowiodła, że jest prawdziwą patriotką, wierną nie tylko Korei
Północnej, ale i swemu potężnemu małżonkowi.

***

Drugie spotkanie Fujimoto z  synami Umiłowanego Przywódcy


i jego czarującą połowicą wypadło znacznie lepiej niż pierwsze.
Rodzina nadal przebywała w kompleksie rządowym w Sinchon.
Wszyscy domownicy siedzieli akurat w  ogrodzie, a  kucharz
puszczał latawiec. Chłopcy byli zachwyceni.
–  Bardzo pięknie. Dzięki Fujimoto latawiec unosi się
w powietrzu – powiedziała Ko Yong Hui do synów.
Kim Dzong Un wyglądał na podekscytowanego. Zajście
pomogło nieco przełamać lody między nim a Japończykiem.
Jakiś miesiąc później kucharz  – jak twierdzi  – został
poproszony o to, aby został „towarzyszem zabaw” maluchów.
Propozycja go zaskoczyła. Przecież był dorosłym mężczyzną,
a  tamci małymi dziećmi. Nie mógł jednak odmówić.
Zastanawiał się, czy został wybrany dlatego, że jako
obcokrajowiec wydawał się chłopcom czymś egzotycznym.
Duże wrażenie zrobiły na nich jego buty, Nike Air Max, które na
początku lat 90. uchodziły za szczyt szpanu. Kim Dzong Un
zapytał, czy są oryginalne; ewidentnie przywykł do widoku
ludzi w  podrabianych ciuchach. Japończyk zapewnił, że nigdy
nie nosi podróbek.
Możliwe jednak, że spędzanie czasu z  Fujimoto zwyczajnie
pozwalało braciom odrobinę się rozerwać. Ostatecznie na
odizolowanym dworze nie mieli wielkiego wyboru, jeśli chodzi
o towarzystwo.
Kucharz, ilekroć mógł, zabierał Ko Yong Hui i  obu „małych
książąt” na ryby, korzystając z  prywatnej łodzi Kim Dzong Ila.
Za każdym razem, gdy Japończyk coś złowił, Kim Dzong Un,
który wciąż chodził do podstawówki, żądał, aby oddać mu
wędkę, po czym radośnie wołał: „To ja złapałem!”.
W  1991 roku chłopcy wraz z  matką odwiedzili Japonię, co
stało się początkiem ich wielkiej fascynacji tym krajem.
Z  fałszywymi brazylijskimi paszportami w  ręku wylądowali
w Tokio. Choć Korea Północna uważała zamorskiego sąsiada za
swego najbardziej zagorzałego wroga, koreańska diaspora
wciąż była tam całkiem silna.
A  zatem podczas gdy partyjne szczekaczki wylewały z  siebie
strumienie antyjapońskiej propagandy, Ko Yong Hui jakby
nigdy nic uprawiała shopping w  luksusowych sklepach
dzielnicy Ginza. Pozwoliła nawet, aby „imperialistyczni
oprawcy” zrobili jej modną fryzurę. Potem zabrała synków do
tokijskiego Disneylandu, gdzie szczególnie przypadł im do gustu
pokaz 3D z ruchomym fotelem. Urządzenie spodobało im się tak
bardzo, że Ko kazała ludziom ze swej świty rozpytać o  jego
koszt. Chciała, jak mi powiedział Fujimoto, stworzyć dla swoich
dzieci podobną atrakcję w  domu. Cena okazała się za wysoka
nawet dla miłościwie panujących władców Korei Północnej,
niemniej bracia przez całe lata wspominali wycieczkę do parku
rozrywki, próbując ustalić, która z  widzianych tam atrakcji
podobała im się najbardziej.
Wyglądało też na to, że chłopcy podchwytują odrobinę
japońskiego. W rozmowie z Fujimoto Kim Dzong Un stwierdził,
że to dziwne, iż Japończycy mają oddzielne powitania na każdą
porę dnia  – dobry ranek, dzień dobry, dobry wieczór  –
a Koreańczycy używają zawsze jednego, niezależnie od godziny.
Przyszły Wielki Następca pewnego dnia poprosił kucharza,
aby zapisał po japońsku słowo „fala”. Uczył się akurat
chińskiego alfabetu, który stanowi podstawę zarówno alfabetu
japońskiego, jak i  koreańskiego, i  chciał zobaczyć, czy w  obu
językach znaki pozostaną takie same.
Japończyka zaciekawiło, kto taki może być nauczycielem
książąt.
Jakiś czas później, kiedy miłościwie panujący i  jego świta
wypoczywali w nadmorskiej rezydencji w Wonsan, Kim Dzong
Un poprosił dwie przebywające w  kompleksie młode kobiety,
aby zaśpiewały dla Fujimoto parę piosenek. Były to słynne
japońskie ballady poruszające temat tęsknoty  – jedna
opowiadała o  dziewczynie porwanej z  rodzinnej Jokohamy
przez obcokrajowców, druga o  wronie płaczącej po swoim
pisklęciu.
Po latach kucharz zaczął się zastanawiać, czy kobiety nie
zostały przypadkiem uprowadzone z Japonii. Czy to możliwe, że
dzieci Kim Dzong Ila pobierały nauki u  Megumi Yokoty,
japońskiej nastolatki schwytanej przez północnokoreańskich
agentów, gdy wracała po szkole do domu? Wiek by się zgadzał –
dziewczyna w  tamtym czasie musiała już zbliżać się do
trzydziestki – a pieśni brzmiały co najmniej sugestywnie.
Innego razu najmłodszy Kim rysował wieżę Dżucze,
znajdujący się w  centralnym Pjongjangu obelisk z  czerwonym
płomieniem na szczycie, który stanowi hołd dla
północnokoreańskiej filozofii „samodzielności”. I  gdy tak
rysował, postanowił zapytać Fujimoto o  Tokyo Tower,
czerwono-biały budynek przywodzący na myśl wieżę Eiffla,
który został wzniesiony w latach 50. i szybko stał się symbolem
powojennego renesansu Japonii.
Chłopiec poprosił Japończyka, aby narysował słynną
budowlę, a  gdy zadanie zostało ukończone, orzekł, że rysunek
jest fajny. Ostrożnie włożył go do pudełka, w  którym trzymał
własne obrazki. Kucharz był zadowolony. Czuł, że powoli staje
się maluchowi bliższy – a łaska małego panicza mogła znacznie
poprawić jego pozycję na dworze.
W miarę jak ich relacje się ocieplały, Kim Dzong Un zaczął się
otwierać przed nietypowym kumplem. Miał świra na punkcie
koszykówki, Fujimoto przywiózł mu więc z  Japonii zapas
solidnej taśmy do wytyczenia boiska. W  zamian chłopiec
podarował kucharzowi zdjęcie Ri Myong Huna,
najsłynniejszego koszykarza w  Korei Północnej. Ri mierzył
oszałamiające 235 centymetrów i  występował w  reprezentacji
narodowej. W  latach 90. pojawiły się pogłoski, że olbrzym  –
używający pseudonimu Michael Ri na cześć swego idola,
Michaela Jordana  – będzie grał w  NBA. W  istocie wyjechał do
Kanady, gdzie wpadł w oko łowcom talentów z różnych drużyn,
ale na tym koniec. Przyjęcie olbrzymiego Koreańczyka do NBA
uznano za niezgodne z  amerykańską ustawą o  handlu
z wrogiem.
Niemniej koszykarz odegrał ogromną rolę w  życiu młodego
księcia. Na pogrzebie Kim Dzong Ila w  2011 roku nie dało się
przegapić potężnej postaci Ri wyrastającej ponad innych
żałobników. Nie zabrakło go również kilka lat później, kiedy
Dennis Rodman przyjechał ze swą osławioną koszykarską
wizytą dyplomatyczną.
Co do Fujimoto, to choć stał się on nieodłączną częścią dworu,
Wielki Następca regularnie przypominał mu, gdzie jego
miejsce. Podczas gdy Dzong Czol, rozmawiając z  kucharzem,
używał grzecznościowego sufiksu, który luźno tłumaczy się jako
„pan”, Dzong Un zwracał się do niego pogardliwie po nazwisku.
Gdyby Kim Dzong Un był zwykłym dzieciakiem, albo
przynajmniej zwykłym bogatym dzieciakiem, uznano by to za
normalne wybryki rozpuszczonego bachora. Ponieważ jednak
informacji o  jego przeszłości jest tak niewiele, ludzie mają
skłonność do przypisywania tego rodzaju historyjkom
nadmiernego znaczenia. Analitycy i  eksperci każdą anegdotę
rozkładają na czynniki pierwsze, doszukując się wad
charakteru bądź wpływów, które mogły ukształtować dorosłego
mężczyznę, jakiego znamy dzisiaj.
Specjaliści ci zwrócili szczególną uwagę na opowieść
Fujimoto o tym, jak to najmłodszy Kim sprzeciwił się rozkazowi
matki, pragnącej, aby został przy stole, aż pozostali biesiadnicy
skończą jeść.
–  Chodźmy, starszy bracie  – powiedział wówczas do Dzong
Czola, po czym obaj wybiegli z jadalni.
Innym razem, kiedy Kim Dzong Un liczył sobie jakieś dziesięć
lat, jego złość ściągnęła na siebie ciotka Ko Yong Suk, nazywając
go „braciszkiem”.
– Przestań traktować mnie jak dziecko! – wykrzyknął.
Fujimoto zaproponował więc, aby tytułować chłopca
„towarzyszem generałem”, co dziesięciolatkowi bardzo się
spodobało.
–  Od tego czasu wszyscy zwracali się do niego towarzyszu
generale  – powiedział ze śmiechem były kucharz podczas
jednego z  naszych spotkań w  Japonii.  – Czyli jestem jakby jego
ojcem chrzestnym.
Nie wspomniał tylko, że przed Kim Dzong Unem  – jakieś
dziesięć lat wcześniej  – tak samo nazywano innego małego
chłopca, Kim Dzong Nama, pierworodnego syna Kim Dzong Ila.
Ale czasy się zmieniły i teraz to najmłodszy z potomków wodza
stał się faworytem do objęcia po nim władzy.
Bez wątpienia malec dorastał w przeświadczeniu, że jest kimś
wyjątkowym. Fujimoto wspomina, że w  przyjęciu z  okazji
ósmych urodzin towarzysza generała Dzong Una – które odbyło
się w  sali balowej rządowego ośrodka w  Wonsan  –
uczestniczyły nie dzieci, a  partyjne tuzy. Jubilat ubrany był
w  czarny garnitur i  koszulę z  muszką, w  prezencie otrzymał
bukiety kwiatów. Zdawał się czuć dość niekomfortowo.
Gdy Japończyk zasiadł na wyznaczonym sobie miejscu przy
stole, zobaczył, że obok karty z  opisem planowanych dań leży
arkusz papieru. Wydrukowano na nim słowa do piosenki
zatytułowanej Kroki.
Po wzniesieniu toastu i złożeniu życzeń na scenie pojawił się
zespół Pochonbo Electric Orchestra, najsłynniejsza w  owym
czasie kapela Korei Północnej znana z  elektronicznych
aranżacji pieśni na cześć reżimu. Muzycy zagrali kawałek,
którego tekst rozdano gościom. Według Fujimoto melodia była
łatwa do zapamiętania i  wszyscy wnet przyłączyli się do
śpiewu.

Marsz, marsz, marsz


To kroki generała Kima
Który rozsiewa ducha lutego
Marsz, marsz, naprzód marsz…
Ku świetlistej przyszłości prowadzą
Marsz, marsz, marsz, ach, kroki.

Kim Dzong Il przyszedł na świat 16 lutego, a  jego urodziny co


roku celebrowano z  wielką pompą. Przesłanie piosenki było
jasne dla wszystkich obecnych: następca Umiłowanego
Przywódcy, kolejny generał Kim, miał im przewodzić
w przyszłości.
Jak powiedzieli mi ciocia i  wujek Kim Dzong Una, od tej
chwili wszyscy, nawet wysoko postawieni urzędnicy, kłaniali się
małemu księciu i  słuchali jego poleceń. Zdaniem wujostwa
niemożliwe było, aby dorastał jak normalne dziecko, gdy
wszyscy traktowali go w  ten sposób. Zresztą szybko przywykł
do wydawania rozkazów.
Jako chłopiec Wielki Następca miał szmergla na punkcie
wszelkiego rodzaju maszyn, zwłaszcza modeli samolotów
i  statków. Chciał wiedzieć, co sprawia, że latają albo pływają.
W  wieku ośmiu czy dziewięciu lat, kiedy mieszkał jeszcze
w  Pjongjangu, potrafił całymi nocami przeprowadzać
eksperymenty i  budzić nad ranem ekspertów, jeśli nie potrafił
samodzielnie rozwiązać jakiegoś problemu. Jego ciotka
wspominała, że jeżeli miał pytania albo coś nie działało tak, jak
powinno, niezależnie od godziny wzywał do siebie specjalistę,
na przykład inżyniera budowy okrętów.
Według niej zachowanie takie ujawniało cechę charakteru, na
którą można patrzeć dwojako: z  jednej strony mały Kim
wykazywał niezwykłą zdolność koncentracji, z  drugiej potrafił
zafiksować się na jakiejś idei aż do przesady. Moja
rozmówczyni wprawdzie nie powiedziała tego wprost, ale jej
siostrzeniec ewidentnie miał skłonności obsesyjne. Zresztą gdy
zamieszkał z  wujostwem w  Bernie, bez przerwy domagał się,
aby kupowali mu nowe modele i  zabierali go do parku, gdzie
inni entuzjaści puszczali swoje zabawki w  powietrze. Obsesja
na punkcie samolotów miała się go trzymać jeszcze przez
długie lata po osiągnięciu pełnoletniości.
Sam Kim Dzong Un poniekąd to potwierdził w 2010 roku, już
po oficjalnym namaszczeniu na następcę.
–  Od dzieciństwa czułem bliski związek z  myśliwcami
i okrętami wojennymi – powiedział wówczas pewnemu wysoko
postawionemu wojskowemu, który pragnął zasięgnąć jego rady
w sprawie nowego rodzaju broni.
W  dalszej kolejności zwierzył się, że jako mały chłopiec
zbudował za domem pas startowy i  bawił się tam
zabawkowymi samolotami. Według oficjalnej wersji wydarzeń
oficer wziął to za kolejny dowód, że najmłodszy syn
Umiłowanego Przywódcy jak nikt inny nadaje się do
przewodzenia Korei Północnej[37].
Niesłabnąca fascynacja lotnictwem z biegiem lat skłoniła Kim
Dzong Una do opanowania sztuki pilotażu, co pozwalało mu
samodzielnie latać po całym kraju. Postawił nawet nowe
lotnisko w  Wonsan, aby móc lądować blisko letniej rezydencji.
Dziś, gdy analitycy wywiadu badają zdjęcia satelitarne,
szukając znaków świadczących, że Koreańczycy szykują się do
odpalenia pocisków balistycznych, jedną z  rzeczy, których
wypatrują, jest osobisty odrzutowiec Wielkiego Następcy
zaparkowany na którymś z pobliskich pasów startowych.
Choć młodzieńcze lata Kim Dzong Una przypadły na okres
wielkiego głodu w Korei Północnej, on sam nie odczuł skutków
katastrofy i  najprawdopodobniej nigdy nie miał okazji ujrzeć
na własne oczy, przez co przechodzą jego krajanie. Dorastał
w świecie, w którym wszystko kręciło się wokół niego. Otaczali
go odgórnie mianowani przyjaciele w rodzaju Fujimoto, a także
osobiści nauczyciele, trenerzy, kucharze, ochroniarze
i kierowcy. Czuł się jak najbardziej wyjątkowy chłopiec w całym
wszechświecie. Mimo że wpajano mu idee samodzielności, de
facto w  stu procentach zależny był od armii sług, pochlebców
i opiekunów.
Potomstwo Kim Dzong Ila wychowywało się za murami
kompleksów rządowych, do których jedyne wejście stanowiły
pięciometrowe żelazne bramy, albo w  odizolowanych
nadmorskich willach w  Wonsan. I  tu, i  tu otaczały je luksusy.
Dzieciaki miały dostęp do telewizorów Sony, komputerów i gier
wideo, dzięki czemu mogły spokojnie spędzać popołudnia na
biciu rekordów w Super Mario. W każdym domu stała maszyna
do pinballa i  fortepian  – i  to nie byle jaki, bo Yamaha lub
Steinway. Świetlice były tak wypchane gadżetami wszelkiej
maści, że bledły przy nich europejskie sklepy z  zabawkami.
Wypełniały je hałdy klocków Lego i  Playmobil, układanki
w  liczbach takich, że nikt nie zdołałby ich wszystkich ułożyć,
oraz plastikowe pistolety z  zaskakująco realistycznie
wyglądającymi nabojami. Dałoby się tam znaleźć każdy
możliwy rodzaj czterokołowej zabawki, ale poza tym Kim
Dzong Un dostał od ojca także prawdziwy samochód  –
zmodyfikowany tak, aby mógł go prowadzić siedmiolatek  –
i prawdziwy pistolet, colta kaliber 45, który nosił przy boku, gdy
miał jedenaście lat.
Do wyposażenia rezydencji należały też duże,
dźwiękoszczelne sale kinowe z  poprawiającymi akustykę
drewnianymi panelami na ścianach i  kurtynami z  czarnego
aksamitu, które rozsuwały się, gdy gasły światła. Dzieci, siedząc
w miękkich fotelach, mogły oglądać Ben Hura, Draculę czy filmy
o Jamesie Bondzie.
W kuchniach nie brakowało ciastek i ciast, wędzonego łososia
i  pasztetów, a  także tropikalnych owoców w  rodzaju melonów
czy mango. Mali Kimowie nosili szyte na wymiar ubrania
z brytyjskich materiałów przywożone w wypchanych po brzegi
walizkach Samsonite. Zęby myli importowaną pastą Colgate.
Ogrody, w których się bawili, były tak wielkie, że nazywali je
parkami. Mieli tam nawet sztuczne wodospady wpadające do
sztucznych jezior. Po ośrodkach poruszali się meleksami lub
skuterami, mijając przy tym klatki z niedźwiedziami i małpami.
W  niektórych kompleksach mieszkalnych mogli pływać
w  wielkich basenach, w  innych strzelać na zamkniętych
i otwartych strzelnicach[38].
Kim Dzong Un spędzał dni, słuchając należącej do Fujimoto
płyty Whitney Houston na jego discmanie albo grając
w  koszykówkę na boiskach przy oficjalnych rezydencjach  –
często z  dziećmi sprowadzonymi specjalnie po to, aby książęta
mogli uformować drużyny.
Według Japończyka Wielki Następca analizował później te
mecze z  obsesyjną dokładnością. Wskazywał mocne i  słabe
strony poszczególnych graczy, chwaląc tych, którzy  – jego
zdaniem – grali dobrze, a besztając tych, którzy się nie spisali.
–  Potrafił dokonywać rzetelnej oceny opartej na wnikliwym
rozumowaniu. Wiedział, kiedy chwalić, a  kiedy krytykować  –
wspominał kucharz.
Gdy Kim Dzong Un opowiadał, jak ostro kogoś zrugał,
zazwyczaj się przy tym uśmiechał. Zdawało się, że ćwiczy
sztukę przywództwa, a  groza, którą potrafi wzbudzić jego
absolutna władza, sprawia mu nie lada radochę.
ROZDZIAŁ III
A N O N I M O W O W   S Z WA J C A R I I

Od dzieciństwa czułem bliski związek z  myśliwcami


i okrętami wojennymi.
Kim Dzong Un, według Anegdot z życia Kim Dzong
Una

Kim Dzong Un pod wieloma względami był wciąż małym


dzieckiem, gdy w  1996 roku wysłano go do stolicy Szwajcarii,
Berna, aby dołączył w  szkole do swego starszego brata Kim
Dzong Czola. Dwunastolatek nosił fryzurę na pazia i  zaczął się
już dorabiać drugiego podbródka, który z  czasem miał się stać
bardzo obfity.
Dotarłszy na miejsce, ujrzał miasto przypominające raczej
obrazek z  wieczka bombonierki niż ważny ośrodek
międzynarodowy. Berno słynęło z  wieży zegarowej zwanej
Zytglogge, która jakieś 90 lat wcześniej stała się inspiracją dla
młodego urzędnika biura patentowego, niejakiego Alberta
Einsteina, do stworzenia teorii względności. Jak głosi opowieść,
pewnego wieczoru w  1905 roku naukowiec, wracając
tramwajem do domu, spojrzał na oddalający się zegar i  zaczął
dumać, co by było, gdyby poruszał się z  prędkością światła.
Refleksja ta doprowadziła go do rozwiązania zagadki
„czasoprzestrzeni”, która od kilku lat nie dawała mu spokoju.
Podróż Kim Dzong Una również miała się okazać kształcąca.
Oto zostawiał za plecami wyniszczoną głodem Koreę Północną,
by zamieszkać w jednym z najbogatszych krajów Europy.
W sierpniu tego roku w kinach królowała Mission Impossible,
zbliżała się też premiera Trainspotting. Najlepsze pecety wciąż
chodziły na systemie MS-DOS i  korzystały z  dyskietek.
W  Atlancie dobiegały końca letnie igrzyska olimpijskie. Bill
Clinton ubiegał się o  drugą kadencję prezydencką. George R.R.
Martin właśnie wydał powieść fantasy zatytułowaną Gra o tron.
Mały książę wyszedł z prywatnego mikrokosmosu rządowych
rezydencji wprost w  objęcia przyziemnego świata. Nie była to
jego pierwsza podróż zagraniczna  – odwiedzał wcześniej
Japonię i  Europę  – lecz po raz pierwszy miał zamieszkać poza
sztywnymi ramami północnokoreańskiego dworu.
Za granicą czekał na niego brat, który już od dwóch lat
przebywał w  Liebefeld, podmiejskiej dzielnicy na obrzeżach
Berna, z ciotką Ko Yong Suk i jej mężem Ri Gangiem.
–  Mieszkaliśmy w  zwykłym domu i  zachowywaliśmy się jak
zwykła rodzina, ze mną w  roli matki  – opowiadała ciotka
młodych Kimów, kiedy prawie 20 lat później udało mi się ją
odnaleźć w  Stanach Zjednoczonych.  – Zapraszali kolegów, a  ja
przygotowywałam dla nich przekąski. Mieli zupełnie normalne
dzieciństwo. Świętowali urodziny, dostawali prezenty, bawili się
ze szwajcarskimi dziećmi.
Kiedy chłopcy byli u  siebie, mówili po koreańsku i  jedli
koreańskie jedzenie. Towarzysze zabaw nie mogli wiedzieć, że
słowo „imo”, którego Dzong Czol i Dzong Un używali wobec Ko,
nie znaczy „mama”, tylko „ciocia”.
Młodym Kimom podobało się życie w  Europie, zwłaszcza że
pieniędzy im nie brakowało. W  albumach zdjęciowych
z  tamtych czasów można zobaczyć, jak przyszły wódz Korei
Północnej kąpie się w  Morzu Śródziemnym na francuskiej
Riwierze, objada na świeżym powietrzu we Włoszech, bawi
w  paryskim Disneylandzie  – który odwiedził też kilka lat
wcześniej z  matką  – czy jeździ na nartach w  Alpach
Szwajcarskich.
„Rodzinka” miała w  zwyczaju wypoczywać w  luksusowym
hotelu w  Interlaken, modnym kurorcie niedaleko Berna, który
nazywany jest bramą gór Jungfrau i  mieści słynny park
rozrywki. Wielki Następca dwukrotnie odwiedził muzeum
olimpijskie w leżącej nad Jeziorem Genewskim Lozannie, gdzie
ma swoją siedzibę Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Jedna
wystawa szczególnie zapadła w  pamięć rozkochanemu we
wszelakiej maszynerii chłopcu: można tam było poprosić
o  odtworzenie filmu poświęconego jakiemuś sportowcowi lub
imprezie sportowej, a  wybraną taśmę przywoził z  piwnicy
specjalny robot.
Miało to miejsce w  epoce przed rozpowszechnieniem
cyfrowych baz danych i  automat zrobił ogromne wrażenie na
dzieciaku, który potrafił całymi godzinami bawić się w  swojej
sypialni modelami statków i  samolotów. Dwadzieścia lat
później, goszcząc w  Pjongjangu przewodniczącego
Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Wielki Następca
miał zapytać, czy wystawa wciąż istnieje. Nie istniała[39].
Podczas pobytu w  Szwajcarii wszyscy członkowie rodu
Kimów posługiwali się starannie skonstruowanymi fałszywymi
tożsamościami. Ri figurował w  rejestrze pracowników
ambasady Korei Północnej jako kierowca o  imieniu Pak Nam
Czol. Pak to, obok Kim, jedno z  najczęściej spotykanych
koreańskich nazwisk. Jako że Koreanki tradycyjnie zachowują
po ślubie nazwiska rodowe, Ko posługiwała się pseudonimem
Chong Yong Hye.
Kim Dzong Czol występował jako Pak Czol, zaś Kim Dzong Un
jako Pak Un. Aliasy te nie były zresztą wcale nowe. Cała
gromadka została oficjalnie przypisana do
północnokoreańskiego przedstawicielstwa przy ONZ
w  Genewie już w  1991 roku, a  odebrane wtedy paszporty
dyplomatyczne umożliwiały jej swobodne poruszanie się po
całej Europie.
Na zdjęciu, które szwajcarskie władze otrzymały wraz
z resztą dokumentów, Wielki Następca ubrany jest w granatową
welurową kurtkę założoną na biały golf  – ostatni krzyk mody,
szkoda tylko, że w  latach 70., a  nie 90. Chłopiec ma pulchną
buzię i puszyste włosy wyglądające jak trwała. Podobną fryzurę
zrobiono Kim Dzong Namowi, kiedy wyruszał do Szwajcarii
dziesięć lat wcześniej; prawdopodobnie miało to sprawić, aby
chłopcy mniej się wyróżniali.
„Pak Un” posiadał też drugi paszport, brazylijski. W wydanym
w  1996 roku dokumencie figurował jako Josef Pwag  – co
najwyraźniej miało stanowić sportugalszczoną wersję nazwiska
Pak  – być może po to, aby w  czasie podróży ukryć swe
północnokoreańskie pochodzenie.
Dzięki paszportom dyplomatycznym Koreańczycy mogli co
prawda przekraczać granice, ale nie bez rzucania się w  oczy.
W  tamtych czasach  – podobnie zresztą jak dziś  – Korea
Północna była pariasem wśród narodów świata, i  to pariasem
z  nuklearnymi ambicjami. Jej obywatele stanowili rzadki
widok. Tymczasem rodzina Brazylijczyków azjatyckiego
pochodzenia na wakacjach w  Europie  – o, to zupełnie inna
bajka. Brazylia do dziś może się pochwalić najliczniejszą
mniejszością koreańską w całej Ameryce Południowej.
Według brazylijskich dokumentów niefotogeniczny
nastolatek o puszystych włosach urodził się 1 lutego 1983 roku
w  São Paulo, a  jego rodzicami mieliby być niejacy państwo
Ricardo i Marcela Pwag[40].
Ricardo Pwag był Koreańczykiem, który często podróżował
po Europie, latał pierwszą klasą w  Swiss Air i  pomieszkiwał
w  luksusowych hotelach w  Bernie, Genewie i  Zurychu. Wiele
wskazuje na to, że powierzono mu zadanie kupowania
nieruchomości dla północnokoreańskiej klasy rządzącej.
W  osobie pana Pwaga najprawdopodobniej należy się
dopatrywać wuja Wielkiego Następcy, Jang Song Taeka.
Przyjąwszy nową tożsamość, Kim Dzong Un osiadł
w  Liebefeld, którego architektura bardziej kojarzy się
z  brutalnym socrealizmem Pjongjangu niż sielskimi alpejskimi
wioskami. Na tyłach głównej ulicy handlowej, w  „zaułku
przemysłowym”  – jak głosi napis na tabliczce  – obok
przypominającej klasztor hurtowni wina stoi trzypiętrowy,
otoczony hortensjami budynek z  jasnopomarańczowego
piaskowca. To właśnie tam, na Kirchstrasse 10, mieszkał
przyszły dyktator Korei Północnej.
W  1989 roku, tuż po wybudowaniu apartamentowca, reżim
wykupił w  nim sześć mieszkań za łączną cenę 4 milionów
franków. Miały one służyć członkom rodziny panującej i innym
północnokoreańskim dygnitarzom przebywającym w  stolicy
Szwajcarii. Kimowie mieli na swój użytek trzy samochody
z  dyplomatycznymi tablicami rejestracyjnymi
i  przyciemnianymi szybami; trzymano je na podziemnym
parkingu.
Kim Dzong Un i jego starszy brat uczęszczali do International
School of Berne, anglojęzycznej szkoły dla dzieci dyplomatów
i  innych ekspatriantów. Czesne kosztowało tam przeszło
20 tysięcy dolarów za rok.
Szkoła znajdowała się pięć minut drogi od ambasady Korei
Północnej, która stała  – i  wciąż stoi  – przy Pourtalèsstrasse,
wśród zwykłej zabudowy mieszkaniowej po drugiej stronie
rzeki od centrum miasta. W tej zamożnej okolicy nie brakowało
ambasadorskich rezydencji, nikogo nie dziwiło więc, kiedy Kim
Dzong Un – czasami ubrany w szkolny T-shirt z flagą Szwajcarii
i  herbowym niedźwiedziem Berna  – przyjeżdżał do szkoły
prowadzoną przez szofera limuzyną. Wiele dzieci dyplomatów
podróżowało w ten sposób.
Szkoła, której uczniowie pochodzą z  około czterdziestu
różnych krajów, chwali się „perfekcyjną lokalizacją
w  neutralnym kraju”. W  rzeczy samej Szwajcaria  – słynąca
z  dyskrecji w  sprawach wszelakich, od prowadzenia
rachunków bankowych po kształcenie dyktatorskich dzieci  –
stanowiła idealny wybór dla pragnących schronić się przed
czyjąkolwiek uwagą Koreańczyków.
Gdy świat się dowiedział, że Kim Dzong Un zostanie następcą
Kim Dzong Ila, powstało nie lada zamieszanie. Wiele
wypływających na powierzchnię strzępów informacji w istocie
dotyczyło nie przyszłego wodza, ale jego brata. Koledzy z klasy
wspominali, że chłopiec, którego znali z  zajęć, był zamknięty
w sobie, ale stosunkowo dobrze władał angielskim. Okazało się,
że mieli na myśli niewłaściwego Koreańczyka, Pak Czola
zamiast Pak Una.
Jedna ciekawostka zdawała się jednak dotyczyć także
drugiego z  braci: obaj uwielbiali filmy akcji z  Jean-Claude’em
Van Damme’em. Osobliwym zbiegiem okoliczności w  komedii
sensacyjnej Ryzykanci Van Damme wystąpił wraz
z koszykarzem Dennisem Rodmanem. Obraz wszedł na ekrany
w 1997 roku, kiedy Kim Dzong Un przebywał w Szwajcarii.
Kim Dzong Czol znalazł nawet sposób na wplecenie
belgijskiego gwiazdora do jednej ze swych prac domowych.
„W moim idealnym świecie nie pozwoliłbym używać broni ani
atomowych bomb – napisał w wierszowanym wypracowaniu. –
Zniszczyłbym wszystkich terrorystów z  Jean-Claude’em Van
Damme’em. Wszyscy byliby szczęśliwi: żadnych wojen, żadnej
śmierci, żadnych łez”[41].
Jak przystało na porządnego północnokoreańskiego
socjalistę  – albo po prostu naiwnego nastolatka  – młody poeta
stwierdza, że każdy człowiek powinien mieć tyle samo
pieniędzy. „Tylko w  moim idealnym świecie ludzie zyskają
wolność i będą żyć bardzo szczęśliwie”, podsumowuje.
Mieszkanie przy Kirchstrasse było skromniejsze od tego, do
czego Kim Dzong Un przywykł w Korei Północnej, ale mógł tam
prowadzić względnie normalne życie. I  oddawać się ulubionej
rozrywce: koszykówce. Zainteresowanie sportem wzbudziła
w  nim matka, powtarzając powiedzenie, które znają wszystkie
koreańskie matki, zarówno z  Północy, jak i  Południa: jeśli
będziesz grał w koszykówkę, bardziej urośniesz.
Najmłodszy Kim był niski na swój wiek, a jego ojca trudno by
nazwać olbrzymem  – Umiłowany Przywódca mierzył ledwie
160 centymetrów i  nosił buty na koturnach, żeby to ukryć. Ko
Yong Hui zachęcała więc syna do gry, licząc, że w  porzekadle
kryje się ziarno prawdy. I  może jakieś maleńkie się kryło, bo
chłopak dorósł do 170 centymetrów.
Ko cieszyła się, widząc, że sport przypadł Kim Dzong Unowi
do gustu. Sądziła, że pomoże mu oczyścić umysł i uwolnić się od
dziecinnej obsesji na punkcie samolotów i  silników. Niestety
wkrótce zarówno matka, jak i  ciotka przekonały się, że
koszykówka stała się dla Wielkiego Następcy nowym
uzależnieniem, i  to takim, od którego ucierpiały jego oceny
w  szkole. Chłopiec nie rozstawał się z  piłką nawet w  łóżku.
W  czasie wizyt w  Bernie Ko Yong Hui regularnie zmywała mu
głowę, że za dużo gra, a za mało się uczy.
Kiedy przybywała do Szwajcarii, korzystała z  paszportu
wystawionego na nazwisko Chong Il Son przypisane do
przedstawicielstwa Korei Północnej przy ONZ w  Genewie od
1987 roku. Szwajcarzy, naturalnie, doskonale wiedzieli, kim jest
w  rzeczywistości. Ostatecznie przylatywała zawsze rosyjskim
Iłem 62 z  logo północnokoreańskich linii lotniczych Air Koryo.
Samolot ten, o kodzie rejestracyjnym P882, był zarezerwowany
dla VIP-ów. Na jego pokładzie znajdowała się nawet w  pełni
wyposażona sypialnia.
Wszelkie bagaże i towary ładowano i wyładowywano z luków
maszyny pod czujnym okiem szwajcarskiego wywiadu. Agenci
uważnie śledzili Ko Yong Hui, dokumentując każdy jej ruch, od
zakupów na ekskluzywnej Bahnhofstrasse w Zurychu po wizyty
w  szpitalach i  drogich prywatnych klinikach nad Jeziorem
Genewskim. Wiedzieli też, kim są jej dzieci. Kim Dzong Czola
nazywali „wysokim chudzielcem”, zaś Kim Dzong Una „niskim
grubaskiem”. Lecz nowa prokurator generalna Szwajcarii, Carla
Del Ponte – która miała później zostać głównym prokuratorem
międzynarodowych trybunałów zajmujących się zbrodniami
w  Jugosławii i  Rwandzie  – zabroniła służbom monitorowania
młodych Kimów. W  słynącej z  dyskrecji Szwajcarii pozwolono
im zostać po prostu dziećmi  – pomimo tego, że ich ojciec był
jednym z najbardziej osławionych tyranów na świecie.
Ilekroć matka chłopców przylatywała do Berna, przywoziła
ze sobą zeszyty z tysiącem odręcznie wymalowanych chińskich
znaków stanowiących podstawę większości koreańskich słów.
Spisywała je i  fotokopiowała, aby dzieci nie traciły kontaktu
z rodzimym językiem. Kazała chłopcom każdego dnia uczyć się
na pamięć pięciu lub sześciu stron  – tego rodzaju zadania
domowe to koszmar małych Koreańczyków jak ziemia długa
i szeroka.
W  Ameryce nazwano by ją dziś tygrysią mamą[42].
Poświęcała mnóstwo energii na kształcenie swych dzieci,
dokładnie sprawdzała ich dzienniczki i  prace domowe,
niezależnie od tego, jak późno wracała do mieszkania.
Kim Dzong Un miał jednak inne priorytety niż nauka.
Mimo że uważał się za lepszego od innych, odkąd w  wieku
ośmiu lat został namaszczony na następcę ojca, wiedział, że
nadal musi słuchać rodziców. Nie pyskował, ale często
wychodził obrażony albo odmawiał zjedzenia obiadu, jeśli
chciał okazać złość. Od małego był wybuchowy
i nietolerancyjny.
–  Jest uparty  – powiedziała mi jego ciotka.  – Chce robić
wyłącznie to, na co ma ochotę.
Nie stanowi żadnej niespodzianki, że Wielki Następca
z  radością witał lato i  koniec roku szkolnego. Mógł wówczas
wrócić do domu, gdzie nie było szkoły, a jedynie plaża i boisko
do koszykówki.

***

Sielankowy świat Kim Dzong Una wywrócił się do góry nogami


w  1998 roku, kiedy u  jego matki zdiagnozowano
zaawansowanego raka piersi, co zmusiło ją do podjęcia
intensywnego leczenia we Francji. Prognozy nie były
optymistyczne.
Choroba Ko Yong Hui mogła się okazać śmiertelna także dla
opiekunów przyszłego dyktatora. Ich związek z  reżimem  – nić
pokrewieństwa, dzięki której zyskali uprzywilejowaną
pozycję  – słabł z  każdym dniem. Wobec tego postanowili oni
porzucić podopiecznych i spróbować wyrwać się na wolność.
W  niedzielę 17 maja 1998 roku wuj i  ciotka Kim Dzong Una
zapakowali trójkę własnych dzieci do taksówki i  udali się do
ambasady Stanów Zjednoczonych. Tylko najstarszy syn, który
miał w tamtym czasie 14 lat, tyle, ile Wielki Następca, rozumiał,
co stanie się dalej.
Dojechawszy do amerykańskiej placówki, uciekinierzy
wyjaśnili, że pochodzą z  Korei Północnej, że Ko to szwagierka
tamtejszego przywódcy i że pragną prosić o azyl. Na tym etapie
rząd USA nie miał jeszcze pojęcia, kim jest Kim Dzong Un,
z początku więc o nim nie wspominali.
Następnego ranka Amerykanie poinformowali o  zajściu
szwajcarski wywiad i  wspólnie z  nimi opracowali plan: jeśli
przedstawiciele Korei Północnej pytaliby Szwajcarów o rodzinę
zbiegów, władze miały się zasłonić niewiedzą.
Uciekinierzy spędzili w  ambasadzie cały poniedziałek,
odpowiadając na liczne pytania. Następnego dnia załadowano
ich do minivana i  zabrano w  czterogodzinną podróż przez
niemiecką granicę i  dalej na północ, do bazy Sił Powietrznych
USA w  Ramsteinie. W  Niemczech zostali w  sumie przez dwa
miesiące; w  tym czasie oficerowie wywiadu poddali całą
rodzinę szczegółowym przesłuchaniom, by się upewnić, że
przedstawiona wcześniej historia jest prawdziwa.
Amerykańscy agenci pragnęli poznać różne „państwowe
sekrety”, lecz Ri Gang, wuj Kim Dzong Una, wyjaśnił, że ani on,
ani nikt z  jego bliskich nie wie nic o  działaniach zbrojnych
Korei Północnej. Jeśli już, mogli opowiedzieć o  codziennym
życiu miłościwie panujących.
–  My tylko zajmowaliśmy się dziećmi, pomagaliśmy im
w nauce – powiedział mi wiele lat później.
Ostatecznie rodzina otrzymała azyl w Stanach Zjednoczonych
i  osiadła w  centralnej części kraju. Podobnie jak wielu innych
koreańskich imigrantów, założyli pralnię chemiczną i  mogli
w  spokoju obserwować, jak ich dzieci rosną i  rozwijają się
w nowym otoczeniu.
Wiele lat później udało mi się odszukać parę małżonków
i  spędzić z  nimi weekend, rozmawiając o  siostrzeńcu, który
niegdyś uchodził za ich syna. Odwiedziłam prowadzony przez
Ri Ganga i  jego żonę zakład, a  później wróciłam do domu.
Wyglądał praktycznie tak samo jak wszystkie inne domy stojące
w  szeregu wzdłuż podmiejskiej uliczki, przy której mieszkali.
Trawnik był elegancko przystrzyżony, a na podjeździe stały dwa
samochody.
Gdy tak sobie siedzieliśmy na miękkich czarnych kanapach,
w  południowokoreańskim serwisie informacyjnym pokazano
akurat byłego podopiecznego moich gospodarzy. Uśmiechał się,
świętując w  towarzystwie swoich kolesi odpalenie jakiejś
rakiety. Prezenter telewizyjny ostrzegał przed zagrożeniem,
jakie może stanowić młody przywódca Korei Północnej.
– Nigdy nie mówią o nim nic dobrego – mruknął Ri.
Zapytałam małżonków, dlaczego postanowili uciec. Odparli,
że szukali pomocy dla matki Kim Dzong Una, a  słyszeli, że
nigdzie nie ma lepszej opieki zdrowotnej niż w  Stanach
Zjednoczonych. Ko stwierdziła, że byli gotowi na wszystko, by
tylko zapewnić siostrze właściwe leczenie.
Ri dodał, że wierzyli, iż jeśli zdołają przekonać amerykański
rząd do przyjęcia Ko Yong Hui, może to pomóc w  poprawie
stosunków między Waszyngtonem a  Pjongjangiem. Porównał
pomysł do prowadzonej przez Nixona pingpongowej
dyplomacji z  Chinami, od której rozpoczęła się nowa era
porozumienia pomiędzy dwoma wcześniej wrogimi sobie
krajami.
Druga połowa lat 90. była czasem chwilowej odwilży na linii
Stany Zjednoczone  – Korea Północna. Administracja Clintona
podpisała porozumienie nuklearne z  partyjnymi władzami,
a  sam prezydent wysłał byłego sekretarza obrony Williama
Perry’ego, aby wręczył napisany przez niego list Kim Dzong
Ilowi. Zainicjowało to serię spotkań, które uwieńczyła wizyta
zastępcy wodza w  Waszyngtonie. Wicemarszałek Koreańskiej
Armii Ludowej – ubrany w paradny mundur z rzędami baretek
na piersi i  w  charakterystycznej wojskowej czapce z  czerwoną
gwiazdą na głowie  – odwiedził Billa Clintona w  Gabinecie
Owalnym, gdzie wspólnie pozowali do zdjęć.
A  zatem nie było całkowitym absurdem wyobrażać sobie, że
członek „wrogiego” reżimu mógłby przyjechać do USA na
terapię. Niemniej gdy Ko Yong Hui wystąpiła o  amerykańską
wizę, jej aplikacja została odrzucona. Ocieplenie stosunków
najwyraźniej miało swoje granice.
Nie wierzyłam, że za ucieczką nie kryło się nic więcej. Pozycja
Ri i  Ko w  samym sercu północnokoreańskiego reżimu była
w  stu procentach uzależniona od ich związku z  matką Kim
Dzong Una. Skoro umierała, a jej synowie zbliżali się do wieku,
gdy opiekunowie nie będą im już potrzebni, sytuacja
małżonków wydawała się mocno niepewna.
Po latach spędzonych w  Europie musieli  – podobnie jak
dziesiątki tysięcy innych mieszkańców Korei Północnej, którzy
w  ostatnich dekadach ujrzeli choćby skrawek zewnętrznego
świata – zdawać sobie sprawę, że ich ojczyzna nie jest żadnym
socjalistycznym rajem. Południowokoreańska prasa  –
niesłynąca, nie ma co ukrywać, z wiernego oddawania faktów –
sugerowała, że małżonkowie poprosili o  azyl w  Stanach
Zjednoczonych, gdyż bali się, co ich spotka, jeśli umrze siostra
Ko albo i sam Kim Dzong Il.
Ostatecznie matka Kim Dzong Una przeżyła jeszcze sześć lat;
zmarła w  2004 roku w  szpitalu w  Paryżu. Jego ojciec, pomimo
wylewu i innych problemów zdrowotnych, dociągnął niemal do
samego końca 2011 roku.

***

Kiedy Kim Dzong Un w  1998 roku wrócił po wakacjach do


Berna, nie podjął dalszej nauki w  prywatnej szkole
międzynarodowej. Zamiast tego przeniósł się do rejonowej
Schule Liebefeld Steinhölzli. Nowy początek oznaczał, że nie
będzie musiał nikomu tłumaczyć, dlaczego nagle ma nowych
„rodziców”.
Szkolne bramy od bloku, w  którym mieszkali, dzieliło jakieś
400 metrów. Oznaczało to pięciominutowy spacer w  dół
betonowych schodów, obok supermarketu oraz kilku innych
sklepów i wreszcie wkoło ronda.
Pod koniec lat 90., kiedy Kim Dzong Un uczęszczał do szkoły,
w sumie uczyło się tam zaledwie 200 dzieciaków podzielonych
na dziewięć klas. Szwajcarskie ministerstwo edukacji postawiło
na dużą liczbę niewielkich placówek, tak aby uczniowie nigdy
nie musieli zbyt daleko dojeżdżać.
Lekcje zaczynały się każdego ranka o  7.30 i  trwały do
południa, kiedy to dzieci mogły wrócić do domu na
dwugodzinną przerwę obiadową. U  schyłku wieku wciąż
jeszcze oczekiwano, że matki będą w  środku dnia czekać
w kuchni na swoje pociechy.
O  14.00 uczniowie wracali na kolejne trzy godziny nauki.
Poza środami. Środowe popołudnia były wolne, aby dzieci
miały czas iść do lekarza czy dentysty albo  – jak w  przypadku
Kim Dzong Una – pograć w koszykówkę.
Kompleks szkolny przez lata niewiele się zmienił. Składa się
na niego kilka funkcjonalnych dwu- i  trzypiętrowych
budynków. Przed nimi znajduje się ogród, w którym uczniowie
uprawiają kukurydzę, fasolę i  truskawki. Na bibliotecznej
wystawie zobaczyć można niemieckojęzyczne książki o Picassie
czy Piotrze Wielkim, a  także zbiór dzieł w  języku angielskim.
W  sali do ZPT królują imadła i  elegancko ułożone narzędzia,
a  w  głównym holu i  na tablicach informacyjnych wiszą liczne
prace plastyczne stworzone przez uczniów. Mówiąc krótko  –
szkoła jak każda inna.
Nieopodal zabudowań szkolnych leży duże, wyłożone
sztuczną trawą boisko do piłki nożnej. W  dniu mojej wizyty
grała tam akurat zbieranina dzieci z  różnych imigranckich
rodzin. Na uboczu dwóch mówiących po arabsku chłopców
bawiło się zdalnie sterowanym samochodzikiem  – jeden
kierował zabawką, drugi próbował ją złapać.
Gdy w 2009 roku ogłoszono, że Kim Dzong Un został oficjalnie
namaszczony na następcę ojca, do szkoły zleciały się tłumy
dziennikarzy szukających wszelkich możliwych informacji
o  dyktatorze in spe. Wydawało się, że kto żyw pragnie
przeprowadzić wywiad z jego dawnymi nauczycielami.
Pewien japoński reporter sfotografował zdjęcie klasowe
Wielkiego Następcy wywieszone w  jednym z  korytarzy,
a następnie, w lipcu 2009 roku, opublikował je w swojej gazecie.
Zostało ono zdjęte ze ściany i  schowane, dziennikarzom zaś
zabroniono dalszego wstępu.
Fotografia wciąż krąży jednak po internecie. Widać na niej
grupę uczniów w  typowych ciuchach z  lat 90.  – włącznie
z  batystowymi koszulami i  za dużymi bluzami  – pod drzewem
na szkolnym dziedzińcu. Kim Dzong Un stoi w  środku
ostatniego rzędu. Ma na sobie szaro-czarny ortalionowy dres
z  czerwonymi paskami i  wielkim napisem NIKE na rękawie.
Z poważną miną spogląda w obiektyw.
Inne zdjęcie z tego okresu przedstawia uśmiechniętego Kima
w  czarnym T-shircie i  srebrnym łańcuchu na szyi  – Wielki
Następca wygląda jak zupełnie zwyczajny nastolatek. Na
jeszcze innym dopatrzeć się można młodzieńczego puchu nad
górną wargą i kilku pryszczy na policzku.
Choć szkolne władze dołożyły wszelkich starań, aby pozbyć
się reporterów, zainteresowanie było tak ogromne, że w końcu
wyrażono zgodę na przeprowadzenie konferencji prasowej
w  jednej z  sal. Ueli Studer, ówczesny dyrektor administracji
oświaty w gminie Köniz, do której należy Liebefeld, potwierdził,
że pomiędzy sierpniem 1998 roku a  jesienią 2000 roku do
szkoły uczęszczał chłopiec pochodzący z  Korei Północnej.
Powiedział też, że w  oficjalnych dokumentach figurował on
jako syn pracownika ambasady, co nikogo nie dziwiło, jako że
do gremium uczniowskiego należało kilkoro dzieci
zagranicznych dyplomatów.
–  Uczeń ten dobrze dogadywał się z  innymi, uważano go za
pilnego i  ambitnego  – ciągnął Studer.  – Jego główne hobby
stanowiła koszykówka.
Na samym końcu oświadczenia pogrubioną czcionką
napisano, że przedstawiciele oświaty nie będą udzielali więcej
komentarzy. Po dziś dzień szkoła nie zdradziła żadnych innych
szczegółów na temat swego tajemniczego podopiecznego.
Nauczyciele nigdy nie poznali rodziców chłopca. Jak
wspominał Peter Burri, ówczesny dyrektor, na wywiadówki
przychodzili różni ludzie powiązani z ambasadą, przepraszając
i tłumacząc, że mama i tata ucznia nie mówią po niemiecku[43].
Po zapisaniu do szkoły w  Liebefeld Kim Dzong Un trafił do
klasy „adaptacyjnej” dla dzieci obcojęzycznych. Przez kilka
pierwszych miesięcy lekcje prowadzono co prawda po
niemiecku, ale tempo nauki było wolniejsze, a  polecenia
prostsze. Ponieważ w  tamtym czasie prawie jedna czwarta
uczniów pochodziła spoza Szwajcarii, dyrekcja miała już
wprawę w  radzeniu sobie z  dziećmi nieznającymi języka.
Wielki Następca pobierał też prywatne korepetycje
z niemieckiego.
Aby dowiedzieć się więcej o  tym, czego przyszły przywódca
Korei Północnej uczył się w  szkole, złapałam pewnego dnia
autobus do Köniz i  odwiedziłam urząd gminy. Marisa Vifian,
szefowa wydziału oświaty, wyciągnęła duży biały segregator
zawierający wytyczne programowe z lat 90. Trafiły tam zwykłe
przedmioty, takie jak niemiecki, matematyka, nauki ścisłe,
zdrowie, języki obce, muzyka, sztuka i  wychowanie fizyczne,
a  także bardziej nietypowe, jak chociażby „świat wkoło nas”,
czyli zajęcia poświęcone religiom i kulturom świata.
Szwajcarscy pedagodzy oceniają dzieci według
indywidualnych umiejętności, a nie wieku – jak poinformowała
mnie Vifian. Czasami wolą, aby dziecko powtórzyło rok, jeśli
miałoby to oznaczać, że będzie sobie lepiej radziło w  niższej
klasie.
Uporawszy się z  zajęciami adaptacyjnymi, Kim Dzong Un
dołączył do grona regularnych szóstoklasistów.
João Micaelo, wówczas czternastoletni syn portugalskich
imigrantów, dobrze pamięta dzień, w  którym do liczącej 22
uczniów klasy 6A przyszedł młody Azjata w  dresie i  butach
Nike. Wszyscy siedzieli już w  ławkach, gdy nastolatka
wprowadzono do sali i  przedstawiono jako Pak Una, syna
dyplomatów z Korei Północnej. Przy Micaelo było akurat wolne
miejsce, więc „nowy”  – którego miano wołać po prostu „Un”  –
siadł obok niego.
Chłopcy szybko się zakolegowali. Połączyło ich nie tylko
„braterstwo szkolnej ławy”, ale też fakt, że obaj nie za dobrze
się uczyli. W  szóstej klasie uczniowie szli dwoma torami
nauczania i  zarówno Kim Dzong Un, jak i  Micaelo trafili do
słabszej grupy[44].
Wielki Następca wstydził się, ilekroć przed całą klasą
wywoływano go do tablicy. Niekoniecznie dlatego, że nie znał
odpowiedzi, ale ponieważ nie umiał się płynnie wysławiać.
Micaelo pomagał mu więc z  niemieckim, zaś „nowy”
odwdzięczał się, tłumacząc koledze zadania z  matematyki.
Portugalczyk zapamiętał młodego Kima jako chłopca cichego,
a  jednocześnie bardzo stanowczego i  potrafiącego postawić na
swoim.
– Był ambitny, ale nie agresywny – wspominał[45].
Nie wszyscy uczniowie się z  tym zgadzają. Niektórzy
twierdzą, że chłopiec, który dołączył do nich w  szóstej klasie,
często się wściekał, bo miał trudności z  komunikacją. Choć
lekcje prowadzono w  języku wschodnioniemieckim, czyli
sformalizowanej wersji języka używanej w  kontekstach
oficjalnych, członkowie rodzin i  przyjaciele między sobą
rozmawiali w tak zwanym schwyzertüütsch. Technicznie rzecz
biorąc, jest to dialekt niemieckiego, lecz dla kogoś z  zewnątrz
brzmi na tyle odmiennie, że równie dobrze mógłby to być
holenderski. Niemożność zrozumienia, o  czym mówią
otaczające go dzieciaki, frustrowała Kim Dzong Una.
–  Kopał nas po łydkach, a  czasami opluwał  – wyznała jedna
z jego byłych koleżanek z klasy[46].
Nawet pomijając kłopoty językowe, pozostali uczniowie na
ogół uważali Wielkiego Następcę za dziwnego odludka.
Przeszkadzało im choćby to, że bez przerwy chodził w dresach,
a  nigdy nie zakładał dżinsów  – standardowego uniformu
nastolatków na całym świecie. Tyle że w Korei Północnej dżinsy
to symbol zgniłego kapitalizmu.
Pewnemu uczniowi klasy 6A zapadło w  pamięć, że Kim
Dzong Un zawsze nosił dresy Adidasa z  trzema paskami
i  najnowsze Nike Air Jordan. Jak twierdzi Nikola Kovačević,
który po szkole często grał z  młodym Kimem w  koszykówkę,
inne dzieciaki mogły najwyżej pomarzyć o  tego typu butach.
W  Szwajcarii kosztowały w  tamtych czasach przeszło 200
dolarów za parę[47].
Przechodząc do kolejnych klas, przyszły dyktator w  końcu
opanował niemiecki na tyle, by móc się ze wszystkimi w miarę
swobodnie dogadywać. Nawet dziewczyna, którą kopał i  opluł,
przyznała, że z czasem „odtajał” i stał się bardziej koleżeński.
Mimo to pozostał zamknięty w  sobie. Według Micaela wciąż
nie władał obcym językiem dość dobrze, aby ubrać w słowa co
bardziej złożone myśli, i z tego powodu zazwyczaj zachowywał
je dla siebie[48].
Przedstawiciele wydziału oświaty w  Köniz potwierdzili, że
Kim Dzong Un skończył siódmą i  ósmą klasę, a  także że przez
jakiś czas uczęszczał do klasy dziewiątej. Nigdy nie miał za
dobrych ocen. W  nauce z  pewnością nie pomagała mu duża
liczba nieobecności: 75 w pierwszym roku i 105 w drugim[49].
Część programu nauczania dotyczyła kwestii społecznych
i  z  pewnością przedstawiała światopogląd zupełnie odmienny
od tego, do którego chłopiec przywykł w Korei Północnej.
–  Ogólnie staramy się uczyć ludzi wzajemnego szacunku  –
powiedział mi Godi Huber, kolejny pracownik urzędu gminy
Köniz, gdy przeglądałam segregatory zawierające podstawy
programowe.  – Dzieci dowiadują się, jak pokojowo
rozwiązywać konflikty i żyć w zgodzie. Takie mamy wartości.
Na lekcjach Kim Dzong Un zapoznawał się z  zagadnieniami
takimi jak prawa człowieka, prawa kobiet czy rozwój
demokracji. Jeden blok tematyczny nazywał się nawet
„Szczęście, cierpienie, życie i  śmierć”. Uczniowie poznawali
sylwetki sławnych postaci w  rodzaju Martina Luthera Kinga,
Nelsona Mandeli i  Mahatmy Gandhiego. Według Hubera silny
akcent kładziono na „edukację międzykulturową”. Dzieci
oswajano z różnorodnością kulturową, z odmiennymi grupami
religijnymi, etnicznymi i  społecznymi, wpajano im także
poszanowanie praw człowieka oraz solidarność z  osobami
słabszymi i pokrzywdzonymi.
Trudno orzec, co Wielki Następca mógł sobie myśleć
w  trakcie tych zajęć. Idee, z  którymi miał styczność
w Szwajcarii, były zupełnie obce mieszkańcom Korei Północnej.
Możliwe jednak, że nie stanowiło to dla niego takiego wstrząsu,
jak się wydaje. Po prawdzie miał minimalny kontakt
z  rodakami, a  jeśli już, to w  sytuacjach starannie
wyreżyserowanych, tak aby wszyscy wydawali mu się radośni
i  zadowoleni z  życia. Niewykluczone, że sądził, iż Koreańczycy
nie potrzebują wszystkich tych wydumanych ideałów, gdyż pod
opieką jego ojca ewidentnie czują się szczęśliwi.
Jedną z rzeczy, o których nastoletni Kim z pewnością usłyszał
w szkole, była rewolucja francuska. W szwajcarskim programie
nauczania historia wielkiego zrywu narodu francuskiego, który
z  czasem doprowadził do egzekucji króla i  królowej, stanowiła
przykład tego, jak może się zmienić społeczeństwo. Na lekcjach
historii Kim Dzong Un, a także jego koleżanki i koledzy z klasy
dowiedzieli się, że jedną z  przyczyn tamtych wstrząsających
wydarzeń było niezadowolenie ludu spowodowane tym, że
standard życia, raz się poprawiwszy, już dalej nie wzrastał.
Politolodzy do dziś dużo mówią o  potencjalnej destabilizacji
społecznej, gdy rosnące oczekiwania nie zostają zaspokojone.
Czy Wielki Następca pamięta lekcje sprzed lat? Odkąd w 2011
roku doszedł do władzy, życie wielu obywateli Korei Północnej
uległo znacznej poprawie. Zyskali większą swobodę
w  zdobywaniu pieniędzy dzięki własnej przedsiębiorczości,
a ci, którzy zarabiają wystarczająco dobrze, mogą bez problemu
dostać smartfona, rolki dla dzieci czy choćby cappuccino
w  kawiarni. W  rezultacie w  tak zwanym socjalistycznym raju
widoczny staje się rozziew między bogatymi a  biednymi.
Objawił się 1 procent. Czy pozostałe 99 procent,
północnokoreański ekwiwalent mieszczaństwa i  chłopstwa,
poczuje się pokrzywdzone i, co ważniejsze, postanowi coś z tym
zrobić? Czy wyzwoli swój gniew, jeśli nie doczeka się kolejnych
drobnych zmian w codziennym życiu?
Przypadek rewolucji francuskiej i  Ludwika XVI nie wróży
dobrze Kimowi i ludziom z jego najbliższego otoczenia.
Jako uczeń Wielki Następca nie kłopotał się jednak
historycznymi omenami. Był zbyt zajęty graniem
w koszykówkę.
***

Każdego dnia o  17.00, po ostatnim dzwonku, Kim Dzong Un


maszerował na boisko przy własnej szkole albo przy leżącym
w odległości dziesięciominutowego spaceru liceum Lerbermatt.
Zazwyczaj towarzyszył mu brat, Kim Dzong Czol, oraz starszy
chłopiec z Korei Północnej, który robił za ochroniarza.
Simon Lutstorf, w  tamtym czasie uczeń liceum Lerbermatt,
pomiędzy 1998 a  2001 rokiem spotykał się z  całą trójką kilka
razy w  tygodniu. Mecze często przeciągały się aż do 20.00.
Lutstorf zakładał, że Azjaci są w  jakiś sposób związani ze
znajdującą się niedaleko ambasadą Tajlandii.
Wielki Następca do gry zawsze zakładał taki sam strój:
markową koszulkę Chicago Bulls z  numerem Michaela
Jordana – 23 – pasujące spodenki i buty Air Jordan. Przynosił ze
sobą także drogą piłkę firmy Spalding z oficjalnym certyfikatem
NBA.
Na boisku budził się w  nim duch rywalizacji. Młody Kim
potrafił być agresywny i  często wdawał się w  pyskówki
z  innymi zawodnikami[50]. Grze oddawał się z  pełną powagą;
rzadko kiedy się śmiał czy w ogóle odzywał. Jeżeli mu nie szło,
klął, a nawet walił głową w ścianę.
Czasami poza Kim Dzong Unem i  jego towarzyszami na
boisku zjawiała się też para dorosłych Azjatów. Ustawiali sobie
składane krzesełka, zapisywali punkty na niewielkiej tablicy
i  bili brawo, ilekroć przyszły dyktator zaliczył kosz. Lutstorf
opisał obrazek jako „naprawdę dziwaczny”.
– Nie mieliśmy wątpliwości, że ten gość, o którym dziś wiemy,
że to Kim, nie jest zwykłym dzieciakiem – stwierdził.
Poza boiskiem Wielki Następca grał w  koszykówkę również
na PlayStation.
–  Cały świat sprowadzał się dla niego do koszykówki  –
opowiadał Micaelo. – Myślał o niej bez przerwy[51].
Przyszły dyktator specjalnie pojechał do Paryża na pokazowy
mecz NBA, po którym zrobił sobie zdjęcia z  Tonim Kukočem
z Chicago Bulls i Kobe’em Bryantem z Los Angeles Lakers[52].
Kilku najbliższych kolegów Kim Dzong Una z  czasów jego
pobytu w  Bernie miało okazję ujrzeć mieszkanie Wielkiego
Następcy. Opisywali je jako oszczędnie wyposażone, bez
żadnych zdjęć czy obrazów na ścianach. Na podwórku nie
mogło jednak zabraknąć kosza do gry. Chłopcy często urządzali
sobie tam spotkania sparringowe, robiąc przy tym sporo
hałasu.
Micaelo poznał też „rodziców” swego niezwykłego
przyjaciela, a  także jego starszego brata i  młodszą siostrę, Kim
Jo Dzong, która w  Szwajcarii używała pseudonimu Pak Mi
Hyang. Portugalczyk nie nagadał się za wiele z  opiekunami
Kima, jako że nie znali oni niemieckiego, on zaś nie mówił ani
po angielsku, ani tym bardziej po koreańsku.
Mimo to często wpadał na obiad. Prywatny kucharz podawał
zazwyczaj „gotowanego kurczaka z dziwnymi słodko-kwaśnymi
sosami”, które gościowi nieszczególnie smakowały.
Czasami cała gromadka wsiadała w  należącego do
Koreańczyków minivana i  udawała się na basen, zaśmiewając
się do rozpuku przez całą drogę.
Marco Imhof, inny kolega, który dostąpił zaszczytu odwiedzin
u Wielkiego Następcy, zauważył, że u siebie Kim zachowuje się
inaczej niż w  szkole. Zdarzały mu się nagłe ataki gniewu.
Pewnego razu, gdy chłopcy dostali na obiad zimne spaghetti,
zganił kucharza w sposób, który zupełnie zaskoczył Imhofa[53].
Przyszły dyktator posiadał gadżety, o  jakich jego znajomi
mogli tylko pomarzyć, między innymi odtwarzacz
minidysków – największy bajer do słuchania muzyki przed erą
iPodów  – oraz Sony PlayStation. Miał także dostęp do nowości
filmowych, zanim w  ogóle pojawiły się w  kinach. Chłopcy
uwielbiali oglądać razem filmy akcji, zwłaszcza te z  Jackiem
Chanem, a  także najświeższe produkcje z  serii o  Jamesie
Bondzie.
A  jednak, osiągnąwszy wiek, w  którym nastolatki zazwyczaj
naginają granice tego, co im wolno, Kim Dzong Un nie zdradzał
najmniejszych zadatków na playboya czy imprezowicza. Nie
jeździł na obozy, nie uczestniczył w  szkolnych zabawach czy
dyskotekach, nie tykał alkoholu. Według jednej z  koleżanek,
która zresztą przez cały okres znajomości zamieniła z Wielkim
Następcą może kilka zdań, „absolutnie unikał kontaktu
z dziewczynami”.
–  Był samotnikiem i  nigdy nie rozmawiał o  swoich
prywatnych sprawach. Jeśli spędzał z  kimś czas, to tylko
z Markiem Imhofem lub João Micaelo[54].
Tym dwóm wybrańcom opowiadał czasem o  swym
rodzinnym kraju i o tym, czym się zajmował w trakcie wakacji.
Pokazywał im zdjęcia, na których można było zobaczyć, jak
jeździ na nartach wodnych albo opala się na plaży w  Wonsan.
Pewnego razu, gdy Kim i  Micaelo siedzieli razem w  pokoju
dziennym, gadając o  wszystkim i  o  niczym, Wielki Następca
wyszedł nagle do swojego pokoju i  pokazał przyjacielowi
fotografię, na której towarzyszył mu starszy mężczyzna.
Następnie zdradził, że człowiek, z którym mieszka, to wcale nie
jego tata. Zdjęcie ukazywało jego prawdziwego ojca: Kim Dzong
Ila, przywódcę Korei Północnej.
Portugalczyk naturalnie stwierdził, że kolega go buja.
– Jasne, twój ojciec jest prezydentem – odparł sarkastycznie.
Kim Dzong Un się roześmiał, lecz nadal utrzymywał, że jest
synem wodza. Postanowili nie drążyć tematu.
Potem jednak, koło Wielkanocy 2001 roku, zaledwie parę
miesięcy przed końcem dziewiątej klasy, Kim zdradził Micaelo,
że ojciec zawezwał go z  powrotem do kraju i  że wkrótce
wyjeżdża[55]. Nie wyjaśnił, co miałoby być przyczyną tak nagłej
decyzji.
Inni znajomi Wielkiego Następcy nie zostali uprzedzeni. Ich
kolega z klasy pewnego dnia po prostu przestał przychodzić do
szkoły. Nauczyciele nie mieli pojęcia, co się z nim stało.
Chłopiec znany jako Pak Un zniknął.
ROZDZIAŁ IV
E L E M E N TA R Z T OTA L I TA RY Z M U

Pragnę wyrazić mocne postanowienie, że będę się uczył


pilniej, aby stać się człowiekiem prawym, zdolnym zdjąć
część ciężaru z  barków generała, który tak bardzo
niepokoi się o gotowość bojową sił zbrojnych.
Kim Dzong Un w 2006 roku, według Anegdot z życia
Kim Dzong Una

Wróciwszy do domu, Kim Dzong Un zaczął się szykować do


pójścia w  ślady brata i  rozpoczęcia nauki na Uniwersytecie
Wojskowym imienia Kim Ir Sena. Wybór uczelni był pomysłem
ich matki, która wierzyła, że edukacja militarna wzmocni
roszczenia chłopców do objęcia władzy po ojcu.
Matczyne ambicje Ko Yong Hui dały o  sobie znać już we
wczesnych latach życia Wielkiego Następcy. Jedno z nielicznych
wspólnych zdjęć pokazuje ją pochyloną nad zajętym
kolorowanką synkiem. Chłopiec, nazywany przez Ko Królem
Porannej Gwiazdy, liczy sobie nie więcej niż sześć lat, a ubrany
jest w miniaturowy mundur generalski z czterema gwiazdkami
na pagonach.
Najmłodszy Kim przekroczył bramy upamiętniającej jego
dziadka uczelni w  2002 roku i  szybko zaczął zgłębiać tajniki
sztuki wojennej opartej na idei dżucze, w  myśl której Korea
Północna mogła samodzielnie obronić się przed każdym
niebezpieczeństwem. Była to dla przyszłego wodza ważna
lekcja ideologiczna, mimo że bazowała na zupełnej bzdurze.
W  istocie stabilność militarno-polityczna kraju zależała w  stu
procentach od Chin.
Rok ten okazał się przełomowy zarówno dla desygnowanego
następcy, jak i  dla całego reżimu. Przede wszystkim nastąpił
wówczas wyraźny zwrot w  relacjach ze Stanami
Zjednoczonymi  – zwrot na gorsze. Na początku 2002 roku
prezydent George W. Bush uznał Koreę Północną za członka
„osi zła”. Oświadczył też, że wraz z  Iranem i  Irakiem kraj ów
„zbroi się, by zagrozić pokojowi na świecie (…). Niech pamiętają
o  tym wszystkie narody: Ameryka zrobi wszystko, aby
zapewnić bezpieczeństwo swym obywatelom”.
Zaledwie kilka tygodni po wystąpieniu Busha Kim Dzong Il
oficjalnie skończył 60 lat. Jego urodziny zawsze celebrowano
z  wielką pompą, lecz bieżący jubileusz był jeszcze ważniejszy
niż poprzednie. W  koreańskiej kulturze szósty krzyżyk ma
szczególne znaczenie w  życiu każdego mężczyzny, ponieważ
wyznacza zakończenie pełnego, sześćdziesięcioletniego cyklu
kalendarza lunarnego i rozpoczęcie kolejnego.
Tymczasem w  Moskwie zmarła dawna kochanka
Umiłowanego Przywódcy, a  matka Kim Dzong Nama.
Wiadomość ta wraz z  okrągłą rocznicą urodzin ewidentnie
stanowiła dla Kim Dzong Ila swoiste memento mori. W  kraju
dały się dostrzec pierwsze oznaki przygotowań do sukcesji.
Na dobry początek w  oficjalnej propagandzie pojawiła się
nowa „matka narodu” – dotąd tytuł ten był zarezerwowany dla
żony Kim Ir Sena  – i  bynajmniej nie chodziło o  dopiero co
zmarłą konkubinę. Koreańska Armia Ludowa opublikowała
szesnastostronicową broszurkę zatytułowaną „Nasza szacowna
matka, która jest wierna umiłowanemu naczelnemu wodzowi,
to najlojalniejsza z  lojalistek”. Pieśni poświęcone „naszej
szacownej matce” wkrótce rozbrzmiały echem na falach
radiowych w całej Korei Północnej[56].
Żaden z utworów nie wspominał Ko Yong Hui z nazwiska, ale
członkowie partii dawno nauczyli się czytać między wierszami
i  dobrze wiedzieli, komu powinni się teraz podlizywać. Awans
Ko na kolejną matkę narodu stanowił znak, że to jeden z  jej
synów jest następny w kolejce do objęcia władzy.
A zatem ambitna faworyta rozpoczęła starania o zapewnienie
korony swym dzieciom na długo przed pechową wyprawą Kim
Dzong Nama do tokijskiego Disneylandu, choć bez wątpienia
gafa Pierworodnego przysłużyła się jej celom.
Wiedziała zresztą, że nie może sobie pozwolić na zwłokę.
Przegrywała walkę z rakiem piersi.
Co do Kim Dzong Una to według oficjalnych doniesień bez
reszty dał się w  tym czasie wciągnąć w  wir nauki. Jak
informowała państwowa prasa, młodzieniec zdradzał tak
ogromny przyrodzony talent strategiczny, że sam pouczał
nauczycieli.
Pewna anegdota z  2004 roku, kiedy Wielki Następca liczył
sobie zaledwie 20 lat i  miał za sobą dopiero połowę studiów,
ukazuje go „udzielającego porad” wysoko postawionym
urzędnikom o  2.00 nad ranem i  odrzucającego ich sugestie, że
powinien odpocząć. Godzina gra tu niemałą rolę, gdyż dziadek
przyszłego wodza znany był z  tego, że potrafił pracować do
białego świtu. Szczegół ten miał stanowić wyraźny sygnał, że
Kim Dzong Un to naturalny spadkobierca Kim Ir Sena.
Zamiast położyć się spać, jak sugerowali starsi, młody Kim
miał narysować na kartce górę Pektu, a  pod spodem napisać:
„Święta góra rewolucji. Kim Dzong Il”. Później nakazał, aby
ilustracja stała się okładką podręcznika sztuki wojennej
poświęconego „antyjapońskiej wojnie powstańczej”.
Historia mogła zawierać ziarnko prawdy, aczkolwiek
reżimowi dziejopisowie zdradzają skłonność do
wyolbrzymiania znaczenia pewnych zdarzeń. Według nich
towarzyszący Wielkiemu Następcy urzędnicy „byli głęboko
wzruszeni, gdy uświadomili sobie, że w  jego żyłach krąży
najczystsza krew rodu Pektu”[57].
Trudno przecenić wagę, jaką w  koreańskiej kulturze
przykłada się do czystości krwi. Powołując się na pochodzenie
od świętej góry Pektu, rodzina dyktatorów wpisywała się
w  głęboko zakorzeniony system wierzeń i  tradycji. Można to
uznać za północnokoreańską wariację na temat
wyprowadzania rodowodu Jezusa od króla Dawida.
W  maju 2004 roku matka Kim Dzong Una w  końcu
skapitulowała w  walce z  nowotworem. Zmarła w  szpitalu
w  Paryżu, a  jej ciało zostało przewiezione do Pjongjangu
i potajemnie pochowane.
W  sferze publicznej dalej trwała gloryfikacja Ko Yong Hui
jako matki narodu. Mogło to służyć przygotowaniu gruntu pod
sukcesję któregokolwiek z  jej synów, bo  – choć Kim Dzong Un
już w  wieku ośmiu lat został namaszczony na następcę  –
wyglądało na to, że Kim Dzong Il nie chce palić za sobą mostów
i  na wszelki wypadek szykuje obu młodzieńców do
ewentualnego objęcia władzy.
Podczas gdy Kim Dzong Un wciąż kształcił się na
uniwersytecie, Kim Dzong Czol trafił do Wydziału
Organizacyjno-Instruktażowego KC. Jest to jeden z  najbardziej
wpływowych organów rządowych w Korei Północnej, sprawuje
nadzór nad Partią Pracy Korei, rządem i  Komisją Obrony
Narodowej. Tu właśnie w  1964 roku rozpoczął karierę
polityczną sam Umiłowany Przywódca.
Na przełomie 2005 i  2006 roku w  południowokoreańskiej
prasie pojawiły się jednak spekulacje, że starszy syn wodza nie
sprawdził się w kierowniczej roli. Za dowód tego, że ostatecznie
wypadł z gry – o ile kiedykolwiek w niej startował – należy być
może uznać fakt, że niewiele później został zauważony
w Niemczech, gdzie podążał śladem swego idola Erica Claptona
w  czasie tournée obejmującego cztery duże miasta. Kim Dzong
Czol od dziecka uczył się grać na gitarze, a  w  domu
w Pjongjangu trzymał gitarę elektryczną i wzmacniacz.
Japońscy reporterzy telewizyjni sfilmowali go
w  towarzystwie kobiety w  zbliżonym wieku, a  także grupy
ochroniarzy na koncertach we Frankfurcie, Berlinie, Lipsku
i  Stuttgarcie. Ubrany był w  T-shirt, na który czasem zakładał
skórzaną kurtkę, a  jego okrągłą twarz częściowo przesłaniała
przylizana grzywka. Nie wydawał się szczególnie zachwycony
uwagą mediów.
Oczywiście w  Korei Północnej mało kto o  tym wszystkim
słyszał. Większość Koreańczyków nie wiedziała nawet, że
Umiłowany Przywódca ma syna, nie wspominając już o tym, że
syn ów zna akordy do Wonderful Tonight.
Tymczasem dwudziestodwuletni Kim Dzong Un skończył
studia  – ma się rozumieć, z  wyróżnieniem. Ceremonia
wręczenia dyplomów odbyła się 24 grudnia 2006 roku. Była to
ważna data dla obywateli „pustelniczego królestwa”, gdyż
upamiętniała 15. rocznicę objęcia przez Kim Dzong Ila funkcji
naczelnego wodza Koreańskiej Armii Ludowej, a  także 89.
rocznicę urodzin jego matki. Dla północnokoreańskiego reżimu
każda okazja jest dobra, aby urządzić wielką fetę wzmacniającą
kult jednostki.
Praca dyplomowa najmłodszego Kima nosiła tytuł Symulacja
poprawy dokładności mapy operacyjnej z  wykorzystaniem
systemu GPS. Ojciec pochwalił wybór tak ściśle technicznego
tematu, stwierdzając, że stanowi on kontynuację „wielkich
teorii z  zakresu strategii wojennej” opracowanych przez niego
samego i Kim Ir Sena.
Niezależnie od tego, czy rozprawa rzeczywiście powstała i kto
był jej autorem, Wielki Następca otrzymał odznakę i  certyfikat
ogłaszający go jednym z  czołowych absolwentów prestiżowej
akademii. Odbierając wyróżnienie, młodzieniec nie zawahał się
złożyć hołdu wielkiemu rodzicowi.
– Zapoznając się z bazującymi na dżucze ideami militarnymi
naczelnego wodza i  sztuką prowadzenia wojny, z  pełną mocą
uświadomiłem sobie, że nasz generalissimus w  istocie jest
geniuszem wojskowości  – oświadczył tego dnia Kim Dzong Un
przed zgromadzeniem naczelnych oficerów Koreańskiej Armii
Ludowej.
Młodzieniec przypisał ojcu opracowanie niezrównanych
rozwiązań z  zakresu sztuki wojennej i, choć publicznie nie
ogłoszono go jeszcze następcą, poprzysiągł, że zostanie
„człowiekiem prawym, zdolnym zdjąć część ciężaru z  barków
generała, który tak bardzo niepokoi się o  gotowość bojową sił
zbrojnych”.
Tak to wyglądało, jeśli wierzyć Anegdotom z życia Kim Dzong
Una, broszurce opublikowanej w 2017 roku w odpowiedzi na –
jak głosi przedmowa  – ogromne międzynarodowe
zainteresowanie osobą trzeciego Kima.
W  tejże przedmowie można przeczytać, że któregoś razu,
w  przeciągu zaledwie dziesięciu dni, na temat Wielkiego
Następcy ukazało się 67,4 miliona publikacji, co daje 230 tysięcy
na godzinę. „Żaden inny polityk nie przyciągnął tak wielkiej
uwagi świata” – przynajmniej w dziejach mediów.
Cytowane liczby wydają się typowym dla
północnokoreańskiej propagandy wyolbrzymieniem. Poza tym
autorzy książeczki jakoś nie wspomnieli, że oczy świata
zwróciły się na młodego przywódcę nie w uwielbieniu, a raczej
ze względu na jego lekkomyślne groźby i ogólną gwałtowność.

***
Przygotowania do sukcesji zyskały na pilności, gdy w 2008 roku
Kim Dzong Il doznał rozległego wylewu. Znajdował się
w  śpiączce i  „ledwo zipał”, kiedy do Pjongjangu zawitał
francuski neurolog François-Xavier Roux.
Władze Korei Północnej po raz pierwszy skontaktowały się
z  Roux, ordynatorem wydziału neurochirurgii szpitala Sainte
Anne w Paryżu, po tym jak w 1993 roku Umiłowany Przywódca
spadł z konia i doznał urazu czaszki. Francuz nie miał pojęcia,
dlaczego wybór padł akurat na niego. W  2008 roku dostał
kolejne wezwanie i w wielkiej tajemnicy został przewieziony do
północnokoreańskiej stolicy, aby zająć się nieznanym
pacjentem. Okazało się, że to wódz we własnej osobie, który
w dodatku znajduje się w stanie „zagrażającym życiu”[58].
Szybko stało się jasne, czemu Koreańczycy ściągnęli
obcokrajowca  – żaden z  nich nie chciał podejmować decyzji
w  imieniu Kim Dzong Ila, zwłaszcza że stawkę stanowiło jego
życie. Potrzebowali kogoś, kto nie byłby „emocjonalnie
zaangażowany”.
Według Roux Kim Dzong Un czuwał przy łóżku chorego, ale
trudno byłoby powiedzieć cokolwiek na temat jego stanu ducha
czy osobowości, ponieważ „nie odzywał się do nikogo”
z zespołu medycznego[59].
Neurolog zawitał ponownie do Pjongjangu we wrześniu,
a  później jeszcze w  październiku, aby skontrolować stan
zdrowia podopiecznego. W  odczuciu lekarza istniało znaczne
ryzyko kolejnych wylewów.
Umiłowanemu Przywódcy nie zostało wiele czasu.
Niespełna pięć miesięcy później Kim Dzong Il oficjalnie
powiadomił najwyższe władze wojskowe i  cywilne, że wybrał
Kim Dzong Una na swego następcę. Nie odstawiał takiej szopki
jak jego ojciec, kiedy w  1980 roku zwołał posiedzenie Partii
Pracy, aby stworzyć pozory, że czołowi aparatczycy mają w  tej
sprawie coś do powiedzenia. Bez zbędnych ceregieli namaścił
najmłodszego syna na nowego wodza.
8 stycznia 2009 roku informacja dotarła do najwyżej
postawionych członków partii. Później rozeszła się w  dół
partyjnej drabiny, sięgając uszu urzędników takich jak Thae
Yong Ho.
Thae siedział akurat w  biurze wydziału do spraw
europejskich w  siedzibie MSZ  – potężnym budynku stojącym
przy placu Kim Ir Sena w  centrum Pjongjangu. Zaledwie rok
wcześniej wrócił z placówki dyplomatycznej w Londynie.
Jego komórkę w  obrębie Partii Pracy Korei  –
komunistycznego ugrupowania, za którego pośrednictwem
Kimowie przez przeszło 70 lat rządzili krajem  – wezwano na
nadzwyczajne zebranie. Zebrawszy się na miejscu, usłyszeli, że
Kim Dzong Il wybrał na następcę swego najmłodszego syna,
towarzysza generała Kim Dzong Una. Powiedziano im, że to
kwestia zachowania ciągłości. Hasło to powtarzało się
wielokrotnie w  czasie spotkania, które Thae miał zapamiętać
jako wyjątkowo przygaszone.
–  Nikt nie wątpił w  słuszność decyzji wodza – powiedział mi
kilka lat później podczas rozmowy w  Seulu.  – W  Korei
Północnej od bardzo wczesnego wieku uczy się nas, że
rewolucja będzie kontynuowana z pokolenia na pokolenie.
Do tamtego dnia nawet stosunkowo wysoko postawieni
urzędnicy tacy jak Thae wiedzieli bardzo niewiele o  rodzinie
miłościwie panujących. Mój rozmówca w  czasie podróży po
Europie słyszał co prawda, że dzieci Kim Dzong Ila chodzą do
szkoły w Szwajcarii, ale nie miał pojęcia, ile ich jest ani jak się
nazywają.
Wśród ludu wieść o  następcy rozchodziła się powoli
i  w  zawoalowany sposób, nieomal podprogowo  – zwłaszcza
w  buntowniczych północnych regionach, gdzie żyło się
najciężej, a autorytet reżimu był najsłabszy.
Wszystko zaczęło się w 2009 roku od Kroków, piosenki, którą
prawie dziesięć lat wcześniej pewien japoński kucharz usłyszał
za zamkniętymi drzwiami dyktatorskiej rezydencji. Teraz
melodia sowiecko brzmiącego marsza i  jego błyskotliwy
refren  – „ach, kroki”  – miały się stać znane wszystkim
obywatelom.
–  W  sumie nawet fajnie było to wspólnie śpiewać  –
wspominała Min-ah, gdy rozmawiałyśmy przed jej nowym
domem na przedmieściach Seulu. Pochodziła z  Hoeryong,
miasta leżącego tuż przy północnokoreańskiej granicy
z  Chinami, i  jako młoda dziewczyna uczyła się piosenki wraz
z  grupą straży sąsiedzkiej, najmniejszą zębatką państwowego
aparatu policyjnego.
Kroki zaczęto puszczać w  radiu i  telewizji, śpiewano je na
spotkaniach straży sąsiedzkiej i  komórek partyjnych. Słowa
utworu drukowano w  wojskowych notesach. Koreańczycy
wysyłani za granicę w  celu zdobywania pieniędzy dla reżimu
słuchali piosenki na cotygodniowych sesjach ideologicznych.
–  Powtarzano nam, jak wspaniały jest „towarzysz naczelnik”
i  że powinniśmy się nauczyć tej piosenki na pamięć  –
powiedział mi inny uciekinier z  Hoeryong, niejaki pan Kang.
Zanim wymknął się ze szponów Kim Dzong Una, handlował
narkotykami.  – Wiedzieliśmy, że to on zostanie przywódcą po
Kim Dzong Ilu, ale poza tym w  ogóle go nie znaliśmy. Nie
mieliśmy pojęcia, jak wygląda ani ile ma lat. Wiedzieliśmy
tylko, że jest wspaniały.
Znaczenie pieśni nie umknęło uwagi obserwatorów zza
południowej granicy.
W  biurze południowokoreańskiego wywiadu pod Seulem
pewien analityk monitorował ramówkę Koreańskiej Telewizji
Centralnej, głównego nadawcy telewizyjnego z  Północy.
Nadawano akurat transmisję z odbywającego się gdzieś na wsi
koncertu, w  którym uczestniczył Kim Dzong Il  – jak zwykle
w  otoczeniu najbliższych współpracowników, między innymi
swej siostry, jej wpływowego męża, a także szefa propagandy.
Po chwili nad sceną pojawił się napis Kroki. Chór zaczął
śpiewać. W  głowie analityka zabłysło światełko zrozumienia:
kwestia sukcesji w Korei Północnej została rozwiązana[60].
W  2009 roku południowokoreański wywiad wiedział o  Kim
Dzong Unie niewiele, prawie nic. Agentom zdarzało się nawet
błędnie zapisywać imię Wielkiego Następcy i  mogli jedynie
zgadywać, ile ma lat. „Wszystko, co dotyczy Kim Dzong Una,
okryte jest nimbem tajemnicy, czy chodzi o  jego zdjęcia, czy
datę urodzenia, czy stanowisko”, żaliła się jedna z  gazet
w południowej części półwyspu.
W  Stanach Zjednoczonych wieść o  namaszczeniu
najmłodszego Kima na kolejnego przywódcę szybko dobiegła
uszu pracowników CIA, którzy zaczęli kombinować, jak by go tu
urobić. Wiedząc, że synowie Umiłowanego Przywódcy są
fanami Erica Claptona, amerykańscy szpiedzy skontaktowali się
ze słynnym gitarzystą i  zaproponowali, aby zagrał koncert
w Korei Północnej. Clapton wyraził zainteresowanie pomysłem,
lecz potem sprawa się rozmyła. Powstała za to koncepcja, by za
pośrednika posłużył któryś z byłych zawodników Chicago Bulls.
Wybór padł na Dennisa Rodmana, lecz ten plan również spalił
na panewce. Po latach miał się co prawda ziścić, ale już nie za
sprawą CIA.
Tymczasem w  Korei Północnej problem mógł stanowić wiek
Kim Dzong Una. Relacje społeczne i  polityczne na całym
Półwyspie Koreańskim po dziś dzień przesiąknięte są duchem
konfucjanizmu, w  którym osoby starsze stawia się wyżej od
młodszych. W  2009 roku Wielki Następca liczył sobie zaledwie
25 lat  – w  środowisku, w  którym osiemdziesięcioletni
towarzysze jego dziadka wciąż zajmowali wysokie stanowiska,
był właściwie jeszcze dzieckiem.
Co gorsza, reżim nie zdążył stworzyć mitu legitymizującego
roszczenia młodzieńca. W  przypadku Kim Ir Sena wystarczyło
wyolbrzymić zasługi z  czasów wojny, aby uczynić z  niego
legendarnego partyzanta i  pogromcę Japończyków. Z  kolei dla
Kim Dzong Ila spreparowano bajeczkę o  samotnej gwieździe
i podwójnej tęczy nad górą Pektu.
Poza tym Kim Ir Sen poświęcił na budowanie swej pozycji
ćwierć wieku. Władzę absolutną oficjalnie objął dopiero w 1972
roku, kiedy nowa konstytucja wprowadziła stanowisko
„najwyższego przywódcy”. Następnych 20 lat spędził na
przygotowywaniu gruntu pod sukcesję syna.
Kim Dzong Il awansował w strukturach partii przez całe lata
70., a  desygnowanym następcą został w  1974 roku. Informację
o  tym, że ma w  przyszłości zastąpić ojca za sterem państwa,
podano do publicznej wiadomości dopiero na VI zjeździe Partii
Pracy Korei w 1980 roku. A zatem gdy w 1994 roku Wielki Wódz
wreszcie zmarł, wszyscy od dawna byli już oswojeni z myślą, że
spadkobiercą „rodu Pektu” zostanie jego
pięćdziesięciodwuletni – a zatem godny szacunku – syn.
Kim Dzong Il nie spieszył się z  przygotowywaniem systemu
na przyjęcie własnego następcy, który, gdyby był zwykłym
północnokoreańskim dwudziestopięciolatkiem, odbywałby
właśnie obowiązkową służbę wojskową. Wylew zmusił jednak
przywódcę do zrewidowania przewidywań dotyczących
najbliższej przyszłości i  zaktywizowania osób ze swego
wewnętrznego kręgu.
Od 2009 roku Kim Dzong Un błyskawicznie piął się w  górę
zarówno w  hierarchii cywilnej, jak i  wojskowej, a  wydział
propagandy i agitacji wziął się do tworzenia wokół niego kultu
jednostki.
Mieszkańcy Korei Północnej co rusz słyszeli o  „towarzyszu
przywódcy”, a  „czas historycznej zmiany warty” stał się
ulubionym tematem państwowych mediów. No i  wreszcie
zaczęto pokazywać samego Wielkiego Następcę. Wszędzie
pojawiały się plakaty, na których Kim Dzong Un występował
jako spadkobierca rodu Pektu i „chluba narodu”[61].
W  oficjalnym dyskursie opisywano go jako „błyskotliwego
towarzysza” i  „młodego generała”, istną „gwiazdę poranną
przyświecającą całemu krajowi”. Każda jednostka Koreańskiej
Armii Ludowej otrzymała broszurę zatytułowaną Materiały do
nauki o  wspaniałości szacownego towarzysza generała Kim
Dzong Una. Wśród licznych osiągnięć przyszłego dyktatora
podawano między innymi to, że w wieku trzech lat z odległości
100 metrów trafiał kulą pistoletową w  żarówkę. Potrafił też
strzelić do celu dziesięć razy w  ciągu dziesięciu sekund i  ani
razu nie chybić. Osiągnąwszy ósmy rok życia, nie tylko umiał
prowadzić ciężarówkę, ale też śmiało grzał nią z prędkością 130
kilometrów na godzinę. Ponadto wiedział wszystko, co tylko się
dało, o  siłach zbrojnych, i  to zarówno naziemnych, jak
i  powietrznych i  morskich. Nawet przywykłym do propagandy
Koreańczykom trudno było to łyknąć.
Jeszcze w  2009 roku zrewidowano konstytucję Korei
Południowej, aby wzmocnić władzę najwyższego przywódcy
i podkreślić, że zadaniem armii jest obrona „serca rewolucji” –
które, rzecz jasna, stanowiła rodzina Kimów. Wielki Następca
podobno otrzymał wówczas stanowisko w  Komisji Obrony
Narodowej. Koreańska Armia Ludowa przestała być znana jako
„siły zbrojne Kim Dzong Ila”, a stała się „siłami zbrojnymi Kim
Dzong Una”[62]. Dzieciaka, który średnio radził sobie w szkole,
zaczęto wychwalać jako „geniusza wśród geniuszy”. Obietnicę
kontynuowania rewolucji, którą złożył generałom,
rozprowadzono wśród wojska w postaci ulotek.
Dalej bito też pokłony przed matką przyszłego dyktatora.
W  państwowej telewizji pojawił się dokument zatytułowany
Matka wielkiej wojskowej Korei. Ko Yong Hui ukazano w  nim
jako wierną służebnicę reżimu w okresie żałoby po śmierci Kim
Ir Sena w  1994 roku. Do filmu trafiły też nagrania z  lat 90.,
w  których towarzyszyła Kim Dzong Ilowi podczas sesji
indywidualnego przewodnictwa w  centrach wojskowych,
przemysłowych i kulturalnych. Materiał ten z pewnością nie był
emitowany wcześniej, gdy „pierwsze damy” pozostawały
zupełnie niewidoczne[63].
W  jednej scenie można zobaczyć Ko przemawiającą na
imprezie z okazji jej 50. urodzin.
–  Pewnego razu generał rzekł mi tak: musisz powiedzieć
ludziom, jak ciężkie było dla mnie tych minionych siedem lat –
wspomina ulubiona połowica wodza, odnosząc się do czasów,
kiedy w  kraju trwał wielki głód. A  potem dalej grucha
przymilnie:  – Tak, osobiście widziałam, jak trudne były te lata
dla niezrównanie wielkiego generała.
Po prawdzie nie wyglądały wcale tak źle. Podczas gdy jego
współobywatele konali z  niedożywienia, Kim Dzong Il zajadał
się kawiorem i homarami. Przez dwa lata najgorszego głodu był
największym na świecie nabywcą koniaku Hennessy Paradis.
W  skali roku wydawał na ten drogi trunek prawie milion
dolarów.
Zadanie speców od propagandy polegało jednak na tym, aby
napisać nową wersję historii, taką, w  której mały książę
figurowałby jako prawowity potomek Umiłowanego Przywódcy.
Stąd film dokumentalny. Przesłanie brzmiało jasno: Ko Yong
Hui to nowa „wielka matka” narodu, godna następczyni
czcigodnych rodzicielek Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. To, że jej
syn, w  którego żyłach płynęła najczystsza krew rodu Pektu,
zostanie nowym przywódcą Korei Północnej, było
nieuniknione[64].
Podczas obowiązkowych cotygodniowych sesji
ideologicznych ludziom z  całego kraju tłuczono do głowy, jak
niezwykle utalentowany jest ów młody geniusz. Powtarzano im
bajki o  dzieciaku, który mając trzy latka, strzelał z  pistoletu,
a  w  wieku, w  którym inne maluchy uczą się abecadła, jeździł
konno i samochodem.
– Nie sposób było w to wszystko wierzyć. Śmialiśmy się z tych
historyjek. Małe dzieci może je kupowały, ale nie dorośli  –
powiedział mi pan Kang, handlarz narkotyków.  – Ale jeśli ktoś
zakwestionowałby to, co usłyszał, zostałby zabity.
Niektóre wysiłki propagandystów przekraczały granice
absurdu nawet jak na standardy państwa totalitarnego. Według
jednej z  oficjalnych biografii  – zatytułowanej Dzieciństwo
umiłowanego i  powszechnie szanowanego wodza Kim Dzong
Una – Wielki Następca miał słuch absolutny, w wieku sześciu lat
ujeżdżał nawet najdziksze konie, a  w  wieku dziewięciu
dwukrotnie pokonał mistrza Europy w  wyścigach
motorowodnych. Jeździł też samochodem, osiągając prędkość
200 kilometrów na godzinę. Wszystko to brzmiało tak
nieprawdopodobnie, że książkę wycofano, ulegając głosom
twierdzącym, iż „wypacza i wyolbrzymia” ona najwcześniejsze
lata życia przywódcy. Później ukazało się drugie, poprawione
wydanie[65].
Reżim miał jednak wkrótce popełnić dużo poważniejszy
błąd – błąd, od którego zatrzęsły się same podstawy systemu.
W  niedzielę 30 listopada 2009 roku władze niespodziewanie
ogłosiły dewaluację północnokoreańskiego wona. Wieść
rozniosła się w  dół drabiny partyjnej hierarchii. Pierwsi
o  sprawie usłyszeli urzędnicy w  Pjongjangu, ostatni  –
mieszkańcy prowincji.
Północnokoreańskie banknoty zachomikowane na dnie szaf
w  całym kraju z  dnia na dzień straciły niemal całą wartość.
Obywatelom pozwolono wymienić 100 tysięcy starych wonów –
które w tym czasie stanowiły równowartość jakichś 30 dolarów
albo jednego pięćdziesięciokilogramowego worka ryżu  – na
nowe. Dano im na to tydzień, później zamierzano utrącić
pieniądzom dwa zera na końcu, tak że 100 starych wonów
stałoby się warte jednego nowego[66].
Całe państwo pogrążyło się w  chaosie i  panice. Elity
z Pjongjangu, które dowiedziały się o wszystkim jako pierwsze,
zaczęły masowo wymieniać gotówkę na obce waluty lub
towary  – obojętnie jakie: jedzenie, ubrania, wszystko jedno.
Pozostali usłyszeli o zmianie za późno. Rodziny, które przez lata
harowały, aby stać się częścią powoli powstającej klasy średniej,
straciły praktycznie całe oszczędności.
Przed dewaluacją pan Hong był jednym z  wielu, którzy
obrócili swe żałośnie płatne państwowe posady w  intratny
biznes. Oficjalnie pracował jako strażnik graniczny w  pobliżu
miasta Hyesan, na boku zaś handlował walutami. Dzięki
znajomościom po obu stronach granicy mógł potajemnie
dostarczać swym rodakom z  Korei Północnej zagraniczne
pieniądze.
Ten nielegalny proceder zawsze cieszył się  – i  nadal cieszy  –
niemałą popularnością, jako że ci, którym udało się uciec do
Korei Południowej bądź Chin pragną wspierać finansowo
pozostawionych w  kraju bliskich. Dzięki swej
przedsiębiorczości pan Hong nieźle się ustawił. Zdołał
zaoszczędzić 30 tysięcy wonów, niebagatelną sumkę w regionie,
w  którym za dziesięć  tysięcy można było kupić wcale niezły
dom. Stać go było na to, aby codziennie kupować dla swej żony
i  chodzącej do podstawówki córeczki mięso oraz ryby. Jego
rodzina mogła się cieszyć wszelkimi wygodami dobrobytu,
który wiele lat wcześniej obiecał swym rodakom Kim Ir Sen  –
choć, gwoli ścisłości, Wielki Wódz wyobrażał sobie raczej, że
źródłem tych wygód będzie socjalistyczny raj, a  nie szmugiel
obcych walut przez graniczną rzekę.
Po reformie walutowej oszczędności pana Honga straciły
nieomal całą wartość, a  jego rodzina mogła zapomnieć
o  wygodnym stylu życia, do którego przywykła. Podobny los
spotkał niezliczone rzesze innych potajemnych kapitalistów. Od
tego momentu zapatrywanie Honga na przywódców kraju
uległo diametralnej zmianie. Podobnie jak wielu innych
Koreańczyków, po raz pierwszy uświadomił sobie, że to system
oszukuje jego. Chaos, jaki dewaluacja spowodowała
w rodzinnym mieście przedsiębiorczego strażnika granicznego,
stał się dla niego kroplą, która przepełniła czarę.
– Wcześniej myślałem, że Kim Dzong Ile naprawdę przejmuje
się losem ludu, ale kiedy reforma walutowa pozbawiła mnie
oszczędności, zrozumiałem, że to nieprawda  – wyznał, gdy
spotkałam się z  nim w  jednej z  zapuszczonych podmiejskich
sypialni Seulu, gdzie mieszka, odkąd w 2015 roku uciekł z Korei
Północnej.
W miarę jak spadała wartość północnokoreańskiego wona na
czarnym rynku, reżim zaostrzał przepisy. Zakazał używania
obcych walut i  wprowadził surowe ograniczenia odnośnie do
tego, kiedy mogą być otwarte sklepy i  jakie produkty wolno
w nich sprzedawać.
Kroki te okazały się niewystarczające. Inflacja wystrzeliła
w górę. Niedobory żywności stały się jeszcze bardziej dotkliwe.
W  całym kraju przybywało ofiar śmiertelnych. U  niektórych
szok związany z  utratą całego dobytku powodował atak serca,
innych popychał do samobójstwa[67]. Władze, obawiając się
zaburzeń w  gospodarce, a  nawet zamieszek, podniosły sumę,
którą można było wymienić na nowe wony, najpierw do 300
tysięcy, następnie do 500 tysięcy. W  części zakładów pracy
podniesiono pensje lub zaoferowano pracownikom
przywrócenie dawnych stawek[68].
Wydaje się, że celem dewaluacji miało być uderzenie
w  prywatne rynki, które zakorzeniły się w  kraju wraz ze
wzrostem gospodarczego znaczenia prywatnych sprzedawców
po wielkim głodzie z  lat 90. Ruch rządu pozbawił tych ludzi
oszczędności  – może z  wyjątkiem najgrubszych ryb
trzymających pieniądze w obcych walutach.
Niektóre doniesienia z  Korei Północnej sugerowały, że za
projektem  – przynajmniej nominalnie  – stał Kim Dzong Un, co
miałoby stanowić część wysiłków służących zasygnalizowaniu
jego obecności na scenie politycznej. Jeśli nawet tak było, Wielki
Następca nie poniósł za fiasko żadnej odpowiedzialności,
a  przynajmniej nie publicznie. Kozłem ofiarnym stał się Pak
Nam Gi, siedemdziesięciosiedmioletni dyrektor wydziału
planowania i  finansów w  Partii Pracy. W  styczniu 2010 roku
Paka odwołano ze stanowiska. W  marcu oskarżono go
o  „świadome wyniszczenie krajowej gospodarki”. Został
stracony przez rozstrzelanie w Pjongjangu[69].
Ostatecznie ktoś musiał zapłacić za dewaluacyjną wtopę.
Reżim nie tylko robił, co mógł, aby odsunąć winę od
przyszłego wodza, ale i  starał się go przedstawić jako obrońcę
uciśnionych. Pod koniec 2009 roku KC przyznał każdemu
gospodarstwu domowemu zapomogę w wysokości 500 nowych
wonów. Obywatelom mówiono podobno, że to „pomoc
pieniężna od generała Kima”.
Pomimo prób wkupienia się w łaski ludu nastroje trudno było
uznać za dogodne do przeprowadzenia sukcesji. Biorąc jednak
pod uwagę szybko pogarszający się stan zdrowia Kim Dzong Ila,
władze nie miały wyboru.

***

Państwo znalazło się w  stanie gospodarczego chaosu,


w  narodzie powoli zaczynało wrzeć, Kim Dzong Unowi nie
pozostawało zatem nic innego, jak pokazać muskuły. Każdy
tyran wie, że nic nie odwraca uwagi od kłopotów na własnym
podwórku lepiej niż brawurowy sukces militarny.
Uważa się, że mały książę osobiście opracował plan
zatopienia południowokoreańskiej korwety Cheonan. Ważący
1200 ton okręt został storpedowany pod koniec marca 2010
roku w  czasie rutynowego patrolu wzdłuż morskiej granicy
między Północą a Południem na Morzu Żółtym, gdzie wcześniej
dochodziło już do wielu drobnych starć pomiędzy
marynarkami obu krajów. Podczas ataku zginęło 46 marynarzy.
Był to jeden z  najkrwawszych tego rodzaju incydentów od
zakończenia wojny koreańskiej w 1953 roku.
Międzynarodowe dochodzenie przyniosło liczne dowody
przemawiające za tym, że w  korwetę uderzyła torpeda
wystrzelona z północnokoreańskiej łodzi podwodnej. Analitycy
z  Korei Południowej podejrzewali, że to Wielki Następca zlecił
atak, aby wzmocnić swój autorytet jako dowódcy[70]. Mógł się
co prawda pochwalić dyplomem z  Uniwersytetu Wojskowego
im. Kim Ir Sena, ale nie posiadał absolutnie żadnego
doświadczenia w prawdziwych działaniach wojennych. A pilnie
go potrzebował, jeśli chciał stanąć na czele kraju, który pod
władzą jego ojca przyjął politykę „armia na pierwszym
miejscu”.
Kolejny niezwykle ważny rytuał przejścia dokonał się
w  sierpniu tego samego roku, gdy Kim Dzong Un dołączył do
Umiłowanego Przywódcy w  podróży do Chin, podczas której
miał najwyraźniej zostać przedstawiony najdawniejszym
patronom reżimu. Krążą plotki, że w  czasie wizyty Kimowie
objechali północnowschodnią część bratniego kraju, czyli
dawne rewiry pewnego antyjapońskiego bojownika
nazwiskiem Kim Ir Sen.
Po oficjalnym przedstawieniu towarzyszom z  Pekinu,
zatopieniu Cheonana i  roku agresywnego propagowania
rodowodu wyprowadzanego od góry Pektu wyglądało na to, że
Wielki Następca zyskał już wszystkie niezbędne kwalifikacje do
tego, aby otrzymać awans. 27 września 2010 roku został
mianowany czterogwiazdkowym generałem Koreańskiej Armii
Ludowej, która – jak to ujął jego ojciec, gdy publicznie ogłaszał
przyznanie synowi najwyższej rangi wojskowej  – „ukazuje się
dziś światu w całej swej potędze jako armia góry Pektu”[71].
Przemówienie wodza odbyło się w  poniedziałek. Następnego
dnia reżim po raz pierwszy od 44 lat zwołał zjazd Partii Pracy.
Plakaty w  Pjongjangu zachęcały partyjne kadry do „przyjęcia
zjazdu Partii Pracy Korei za dobrą wróżbę, która na zawsze
zapisze się w  historii partii i  kraju!”. „Rodong Sinmun”,
oficjalny aparat prasowy organizacji, donosił, że spotkanie
„zabłyśnie jako szczególny moment w  dziejach świętej Partii
Pracy”.
W  czasie zjazdu mianowano Kim Dzong Una
wiceprzewodniczącym Centralnej Komisji Wojskowej
i  członkiem Komitetu Centralnego PPK. W  ciągu jednego dnia
zasiadł na wysokich stanowiskach w  dwóch organach, które
trzymały reżim przy władzy – nie najgorszy początek tygodnia
jak na dwudziestosześciolatka.
W  piątek „Rodong Sinmun” opublikował pierwsze oficjalne
zdjęcie Wielkiego Następcy  – w  pełnym kolorze na stronie
tytułowej. Na fotografii  – w  pierwszym rzędzie, wśród
obwieszonych orderami dowódców wojskowych  – ujrzeć
można było także Kim Dzong Ila w  charakterystycznym
oliwkowym kombinezonie. Kim Dzong Un wyróżniał się wśród
zebranych czarnym mundurkiem Mao i  osobliwą fryzurą
przywodzącą na myśl lata 50. Sens stylizacji był oczywisty: miał
wyglądać jak młody Kim Ir Sen.
Z  perspektywy zewnętrznego świata spekulacje wreszcie
stały się ciałem: następca, o  którym z  dawna krążyły plotki,
pokazał swoje oblicze.
Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do sukcesji, to
rozwiały się one niespełna dwa tygodnie później, kiedy Kim
Dzong Un pokazał się u  boku ojca na obchodach 65. rocznicy
powstania Partii Pracy Korei. Dwaj Kimowie obserwowali
paradę z  balkonu Wielkiej Biblioteki Ludowej górującej nad
placem Kim Ir Sena w  centrum Pjongjangu. Młodszy z  nich
w  odpowiednich momentach z  obojętnym wyrazem twarzy bił
brawo. Choć stał dużo bliżej Umiłowanego Przywódcy niż
przedstawiciele wojska i  partii, nadal zachowywał stosowny
dystans.
To Kim Dzong Il był gwiazdą wieczoru. Kim Dzong Il, który
wyglądał jeszcze gorzej niż dotychczas  – wyraźnie kulał
i  z  wielkim trudem władał lewą ręką, nawet przy klaskaniu.
W przeciągu niespełna roku miał być martwy.
Wicemarszałek Ri Yong Ho, szef sztabu generalnego
Koreańskiej Armii Ludowej, wygłosił tego dnia mowę
wychwalającą władze ludowe. Za dwa lata miał zostać z tychże
władz wykluczony. Jako następny przemawiał mężczyzna
w czarnym garniturze i przyciemnianych okularach – wuj Kim
Dzong Una Jang Song Thaek. Jego również czekał rychły koniec
kariery  – i  to bardziej definitywny niż w  przypadku
wicemarszałka. Reżim umacniał dziedziczną władzę, a każdego,
kto mógłby kwestionować pozycję młodego wodza albo jej
zagrażać, szybciutko usuwano. Czystki nie ominęły nawet
towarzyszy Marksa i  Lenina, których portrety po dziesiątkach
lat miały w końcu zniknąć znad placu.
Tymczasem jednak 65. rocznica istnienia partii wciąż
stanowiła piękny obrazek komunistycznej wspólnoty  – tysiące
żołnierzy maszerowały noga w  nogę, wiwatując na cześć
systemu.
W  późniejszych dniach Umiłowany Przywódca rzadko
pokazywał się gdziekolwiek sam. Kim Dzong Un odbył wraz
z nim tournée po nowo wybudowanych mieszkaniach w stolicy,
z  uśmiechem rozlewając wino ryżowe dla szczęśliwych
mieszkańców i  oklaskując występującego z  tej okazji
akordeonistę. Asystował też Kim Dzong Ilowi w  sesji
indywidualnego przewodnictwa przy budowie elektrowni, a na
samym początku 2011 roku zjawili się razem na koncercie
Orkiestry Elektronicznej Zespołu Pieśni i  Tańca Dowództwa Sił
Powietrznych. To dopiero była niezapomniana okazja; grano
chwytliwe numery takie jak Gdzie jesteś, drogi generale? czy
Staniemy się tarczą w niebiosach.
Przez cały ten czas po drugiej stronie świata działy się rzeczy,
które musiały mocno wstrząsnąć Kimami. W  ostatnich dniach
2010 roku na Bliskim Wschodzie autokracje z  dynastycznymi
ambicjami zaczęły jedna po drugiej chwiać się w posadach.
W  Tunezji niezadowolenie z  powodu nierówności
majątkowych popchnęło ludzi do wyjścia na ulice. W  styczniu
2011 roku tamtejszy rząd został obalony. Fala zamieszek szybko
rozlała się po całym regionie. Na Majdanie at-Tahrir w  Kairze
zgromadziły się tysiące Egipcjan żądających rezygnacji
prezydenta Husniego Mubaraka, autorytarnego władcy, który
zdawał się szykować do przekazania władzy swemu synowi
Dżamalowi.
Miesiąc później Mubarak ustąpił ze stanowiska. Do tego czasu
arabska wiosna sięgnęła także Libii, gdzie pułkownik
Muammar Kaddafi po przeszło 40 latach rządów terroru na
desygnowanego następcę naznaczył młodszego syna, Sajfa al-
Islama.
W  marcu przyszła kolej na Syrię. Protestujący domagali się,
aby Baszszar al-Asad, który odziedziczył rządy w kraju po ojcu,
wypuścił więźniów politycznych. Stanowiło to początek
brutalnej, ciągnącej się przez całe lata wojny domowej.
Możemy sobie jedynie wyobrażać, z jaką zgrozą przyglądano
się tym wydarzeniom z  Pjongjangu. Oczywiście szarzy
obywatele mieli o nich w najlepszym razie mgliste pojęcie. Choć
wielu było w  stanie złamać zakaz dotyczący odbioru
zagranicznych mediów, tylko nieliczni oglądali wiadomości;
większość nad informacje przedkładała eskapizm oferowany
przez nielegalnie ściągane filmy akcji czy telenowele. Niemniej
wśród członków reżimu widok upadających autokratów musiał
budzić głęboki niepokój.
Władze przyspieszyły przygotowania do sukcesji. Prasa
i  telewizja coraz częściej wspominały o  Kim Dzong Unie,
zazwyczaj tytułując go „umiłowanym i  powszechnie
szanowanym towarzyszem generałem”. Według niektórych
doniesień aparat propagandowy doprowadził nawet do tego, że
zakazano nadawania dzieciom imienia Dzong Un, które
skądinąd cieszyło się sporą popularnością wśród
Koreańczyków, a  bazowało na dwóch chińskich literach
oznaczających „właściwy” oraz „życzliwość”. Noszący je
pechowcy musieli czym prędzej wybrać sobie inne.
W  całym kraju pospiesznie wprowadzano postać Wielkiego
Następcy do programu nauczania. Podczas sesji edukacji
ideologicznej tłumaczono uczniom, że Kim Dzong Un to wnuk
Kim Ir Sena.
Hyon, który w  tamtym czasie miał 16 lat i  uczęszczał do
liceum w  Hyesan, niedaleko północnokoreańskiej granicy
z  Chinami, wspominał później, że opowiadano mu wiele
o  niezwykłym dzieciństwie przyszłego wodza. Usłyszał między
innymi śmiechu wartą historię o  tym, jak Kim Dzong Un
w  wieku trzech lat potrafił już prowadzić samochód.
W specjalnym zeszycie zapisywał sentencje na temat rewolucji.
No i, rzecz jasna, musiał nauczyć się na pamięć piosenki Kroki.
Wysłannicy rządowi organizowali w szkołach akademie albo
zbierali uczniów na boiskach szkolnych, aby wygłaszać odczyty
poświęcone Wielkiemu Następcy. W  trakcie tych pogadanek
dzieciaki miały wołać „Niech żyje!”, zdanie, które nauczyły się
już powtarzać, ilekroć ktoś wspominał któregoś z  dwóch
poprzednich Kimów.
Po Hyesan zaczęła krążyć anegdota o  tym, jak to pewnego
razu Kim Ir Sen poprosił Kim Dzong Una, aby przyniósł mu
jabłko. Wnuk Wielkiego Wodza nie poprzestał jednak na
jednym; kazał dać sobie łopatę, gdyż zamierzał podarować
dziadkowi całą jabłonkę. Ta nieszczególnie subtelna
przypowieść stanowić miała lekcję, że przywódcy należy się nie
100 procent normy, ale 200 procent.
Nastoletni Hyon zastanawiał się wówczas, czy to osławiona
tajna policja rozsiewała tę plotkę, licząc na to, że ludzie będą ją
sobie przekazywać z  ust do ust. Taki przekaz byłby
skuteczniejszy niż umieszczanie entej już historyjki na
pierwszych stronach gazet  – stanowiłby rodzaj
północnokoreańskiego virala.
W dniu, w którym Kim Dzong Un objął wreszcie władzę, jego
sukcesja wszystkim wydawała się zupełnie naturalna
i nieunikniona.
CZĘŚĆ II
KONSOLIDACJA
ROZDZIAŁ V
T R Z E C I K I M Z A S T E R E M PA Ń S T W O W E J
N AW Y

Cała armia powinna bezwarunkowo ufać Kim Dzong


Unowi i  iść za nim bez pytania, żołnierze zaś powinni
stać się żywymi karabinami i bombami, aby bronić go aż
do śmierci.
Dziennik „Rodong Sinmun”, 1 stycznia 2012 roku

Kim Dzong Un miał wszelkie powody, by z  troską spoglądać


w  przyszłość. Dopiero co stracił ojca i  nagle stanął na czele
totalitarnego państwa, które jego rodzina stworzyła właściwie
od zera. Czekał go najważniejszy rok w  życiu, rok, który miał
pokazać, czy Wielki Następca będzie w stanie utrzymać władzę
Kimów nad krajem, czy może okrutny, anachroniczny system
wreszcie runie pod własnym ciężarem.
Zadanie nie było łatwe. Młodzieniec musiał przekonać
o  swym autorytecie urzędników, którzy sterowali wielką
biurokratyczną maszyną jeszcze przed jego urodzeniem,
a  także zapanować nad ludnością od dziesięcioleci żyjącą
w  zupełnej izolacji. Wszystko to pod presją ze strony
społeczności międzynarodowej spodziewającej się, że
zawiedzie, albo wręcz pragnącej jego klęski.
Pierwszy krok stanowiło rozkręcenie w opór kultu jednostki.
17 grudnia 2011 roku, jadąc pociągiem na sesję
indywidualnego przewodnictwa na północy kraju, Kim Dzong Il
doznał rozległego zawału serca. Naród dowiedział się o  tym
fakcie dwa dni później  – ze specjalnego biuletynu
informacyjnego wyświetlanego w  państwowej telewizji. Ri
Chun Hee, weteranka północnokoreańskich wiadomości,
drżącym głosem wyjaśniła wszystkim, że zawał był wynikiem
„ogromnego napięcia fizycznego i mentalnego”.
To Ri w  1994 roku  – ze łzami w  oczach  – przekazała wieść
o  śmierci Kim Ir Sena. Teraz, podobnie jak wtedy, zapewniła
telewidzów, że nie muszą się niczego obawiać. Mogli przecież
liczyć na opiekę Kim Dzong Una, „Wielkiego Następcy
i spadkobiercy sprawy rewolucyjnej”.
Dwudziestosiedmiolatek stał się „wodzem partii, wojska
i ludu” i miał, jak twierdziła prezenterka, „błyskotliwie przejąć
i  dopełnić” rewolucyjne credo stworzone przed blisko 70 laty
przez jego dziadka.
Wiadomość błyskawicznie obiegła świat. Korea Północna
wkraczała w  nową i  zupełnie nieprzewidywalną fazę rozwoju.
Reżim próbował czegoś bezprecedensowego: zamierzał wejść
w  trzecie pokolenie teoretycznie socjalistycznej, praktycznie
totalitarnej i z całą pewnością niesprawdzonej władzy.
Korea Południowa postawiła wojsko w  stan najwyższej
gotowości bojowej. Japonia przygotowała zespół szybkiego
reagowania. W Białym Domu wszyscy siedzieli jak na szpilkach,
pozostając w  „stałej łączności” z  oboma sojusznikami znad
Morza Japońskiego.
Tymczasem w  Korei Północnej propaganda robiła swoje.
Najwyższym rangą urzędnikom przypomniano, gdzie ich
miejsce. Wszystkie kroki niezbędne do tego, aby Kim Dzong Un
zajął miejsce ojca, zostały podjęte  – i  nieważne, że zrobiono to
w pośpiechu.
Teraz przyszła pora na występ samego Wielkiego Następcy.
W  pierwszej kolejności musiał odegrać kluczową rolę
Osieroconego Spadkobiercy. Dołożył wszelkich starań, aby
naród postrzegał go jako naturalne przedłużenie rodu, który
władał krajem przez ostatnich sześć dekad. Podobnie jak 17 lat
wcześniej uczynił to jego ojciec, zrobił z siebie wzór żałoby, jaką
spodziewał się widzieć wśród poddanych.
Na początek udał się do pałacu Kumsusan, pięciopiętrowego
mauzoleum o  łącznej powierzchni 35 tysięcy metrów
kwadratowych, gdzie w szklanej trumnie, wystawione na widok
publiczny, spoczywało ciało jego dziadka.
Budynek pierwotnie służył Kim Ir Senowi za rezydencję, lecz
po 1994 roku został przebudowany na gigantyczny grobowiec.
Według plotek przeznaczono na ten cel 900 milionów dolarów –
niebagatelną sumę, biorąc pod uwagę, że kraj znajdował się
w  szczytowej fazie wielkiego głodu. Kto by się tam jednak
przejmował wykarmieniem ludu, gdy trzeba wystawić
gargantuiczny pomnik człowiekowi, którego administracyjna
niekompetencja stanowiła jedną z przyczyn tragedii?
Oglądając zabalsamowane zwłoki, obywatele mieli okazję
poczuć, że wódz jest ciągle wśród nich. Każdego dnia ruchome
chodniki wwoziły do pałacu nieprzebrane rzesze odświętnie
ubranych Koreańczyków. Poza nimi nie mogło też zabraknąć
obcokrajowców  – ostatecznie zaganianie przybyszów
z  zagranicy, aby składali hołd zmarłemu despocie, pomagało
podtrzymać mit, że Wielki Wódz cieszy się powszechną czcią.
Ilekroć odwiedzałam mauzoleum, z  dużym zaciekawieniem
przyglądałam się wyjeżdżającym z  jego wnętrza mieszkańcom
Korei Północnej. Gdy tak przetaczali się obok mnie,
zastanawiałam się, co naprawdę myślą o  miejscu, które
opuszczają. Czy oburzało ich to, ile pieniędzy przeznaczano na
utrzymanie zwłok? A  może byli autentycznie wzruszeni
widokiem człowieka, którego nauczono ich uważać za półboga?
Wielu płakało. Inni, cóż, przynajmniej mogli się wystroić i  na
chwilę uciec od monotonii codziennych obowiązków.
Tak czy owak od teraz mieli oddawać cześć nie jednemu, ale
dwóm zmarłym przywódcom. Ciało Kim Dzong Ila również
wystawiono na widok publiczny w pałacu Kumsusan.
Jako pierwsi odwiedzili je odziani na czarno przedstawiciele
władz. Na czele orszaku kroczyli Kim Dzong Un i  jego siostra,
Kim Jo Dzong. Oboje ocierali łzy.
Ich ojciec spoczął na podwyższeniu, ubrany w  swą
nieodłączną oliwkową kurtkę. Okryty był czerwonym całunem,
a  jego głowa opierała się na okrągłej poduszce. Wokół mar
ułożono czerwone begonie zwane kimdzongiliami. Hodowano
je tak, aby kwitły w  urodziny Umiłowanego Przywódcy  –
bowiem w  Korei Północnej nawet matkę naturę zmuszano do
podtrzymywania mitu o chwale Kimów.
Potem, 11 dni po śmierci wodza, przyszedł czas na publiczne
pożegnanie. Kim Dzong Un wysłał rodzica w  ostatnią podróż;
czarny orszak przemaszerował 40 kilometrów białymi ulicami
Pjongjangu. Śnieg padał tego dnia gęsto, dając wyraz „żałobie
niebios”, jak to później określił pewien północnokoreański
komentator telewizyjny.
Do procesji należały dwa wyprodukowane w  Stanach
Zjednoczonych lincolny continentale: jeden wiózł portret Kim
Dzong Ila – szerszy i dłuższy niż sam samochód – drugi zaś jego
trumnę owiniętą we flagę Partii Pracy, na której obok
tradycyjnego komunistycznego sierpa i  młota widniał jeszcze
pędzel do kaligrafii symbolizujący naukę.
Gdy karawan niespiesznie przetaczał się przez plac Kim Ir
Sena, obok niego szło ośmiu mężczyzn. Z  przodu, po prawej
stronie, kroczył Kim Dzong Un, trzymając się bocznego lusterka,
jakby się bał, że powali go żal, albo jakby do ostatniej chwili nie
chciał puścić umiłowanego ojca. Oblicze miał równie posępne
co płaszcz. O dziwo jednak nie towarzyszył mu żaden z braci –
ani przyrodni Kim Dzong Nam, ani rodzony Kim Dzong Czol.
Zamiast nich u  boku młodego przywódcy znalazł się między
innymi wuj Jang Song Thaek, towarzyski osobnik
odpowiedzialny za stosunki gospodarcze Korei Północnej
z  Chinami. Jang należał do wewnętrznego kręgu miłościwie
panujących dzięki małżeństwu z  siostrą Kim Dzong Ila, Kim
Kyong Hui. Rok wcześniej, w czasie zjazdu, na którym oficjalnie
ogłoszono Kim Dzong Una desygnowanym następcą wodza,
oboje awansowali do Biura Politycznego KC.
Wzdłuż ulic zebrały się tłumy żałobników. Wszyscy
zawodzili, bili się w piersi, zalewali łzami i tarzali po ziemi, co
zewnętrznym obserwatorom wydałoby się zapewne osobliwym
pokazem melodramatyzmu. W istocie przedstawienie stanowiło
mieszankę koreańskiej opery mydlanej i  brazylijskiej
telenoweli z obfitą domieszką dziwactwa.
Koreańczyków nie trzeba pouczać, aby w  ten sposób
opłakiwali swych przywódców. Dobrze wiedzą, czego się od
nich wymaga. Nikt nie chciałby się znaleźć w skórze takiego, co
dał się przyłapać na tym, że rozpacza mniej przekonująco niż
jego towarzysze. Nie znaczy to bynajmniej, że smutek był w stu
procentach udawany. Niemal wszyscy mieszkańcy Korei
Północnej wychowują się w  kulcie boskich Kimów. Niektórzy
z nich są szczerymi wyznawcami.
Po śmierci Kim Dzong Ila państwowe media nie przestawały
epatować wyrazami żałoby mającymi pokazywać, jak bardzo
lud kochał swego wodza. „Zdawało się, że od łkania ludzi,
którzy ze łzami witali i  żegnali karawan, zatrzęsła się ziemia”,
donosiła Centralna Agencja Prasowa.
Manifestacje żałoby powtarzały się jak kraj długi i  szeroki.
Żołnierze, uczniowie, urzędnicy państwowi  – wszyscy zbierali
się przed pomnikami, aby oddać hołd zmarłemu. Płaczowi,
darciu szat i rzucaniu się w rozpaczy na okrytą śniegiem ziemię
nie było końca. Jak informowały państwowe media, Kim Dzong
Un rozkazał, aby gromadzącym się na ulicach żałobnikom
zapewnić gorące napoje i dodatkową opiekę medyczną.
Po pogrzebie przed pałacem Kumsusan odbyła się parada
wojskowa, w  trakcie której Koreańska Armia Ludowa złożyła
przysięgę wierności nowemu wodzowi. Żołnierze ślubowali
służyć za żywe karabiny i  bomby, aby go chronić i  wygubić
wrogów Korei Północnej, jeśli ośmieliliby się „choćby na
tysięczną część milimetra wedrzeć się na jej niepokalane niebo,
ziemię bądź morze”.
Kim Dzong Il po śmierci ojca ustanowił trzyletni okres żałoby
narodowej. Przez ten czas umacniał swą władzę i  starał się
jakoś przetrzymać wielki głód. Lecz Wielki Następca nie miał
ani dnia do stracenia. Jak to ujęła znana nam już prezenterka
telewizyjna Ri, młodzieniec nazywany teraz „umiłowanym
i  powszechnie szanowanym” towarzyszem Kim Dzong Unem
postanowił szybko „obrócić żal w siłę”. Od tego momentu każdą
chwilę i każdą odrobinę energii poświęcał utrzymaniu się przy
sterze państwowej nawy. W  tym celu potrzebował
popleczników  – ludzi winnych lojalność bezpośrednio jemu,
a nie jego ojcu[72].

***

Problem polegał na tym, że młodego przywódcę trudno było


traktować poważnie. Rychło miał się stać bohaterem
niezliczonych dowcipów.
Przede wszystkim wyglądał jak postać rodem z  kreskówki.
Miał osobliwą fryzurę, w  oczach zyskiwał na objętości, a  jego
ciuchy stanowiły istny relikt demoludów. Drukowane
w  państwowej prasie zdjęcia Pracowitego Dyktatorka
wyglądały tak, że karykaturzystom nie zostawało nic innego,
jak iść na bezrobocie. Oto przywódca wyskakuje z  czołgu
w czapce czołgisty otaczającej jego krągłą, uśmiechniętą buźkę.
Tu znów radośnie nadzoruje pracę w  fabryce wazeliny. Co
prawda była to wazelina przemysłowa  – do silników  – ale
naprawdę trudno byłoby znaleźć zakład przemysłowy, który
stanowiłby lepsze tło dla niewyszukanych żartów.
Jakby tego było mało, Kim Dzong Un z upodobaniem nadawał
sobie wymyślne tytuły. Część pochodziła ze standardowego
komunistycznego repertuaru, jak choćby pierwszy sekretarz
Partii Pracy. (Ojca pośmiertnie uczynił wiecznym sekretarzem
generalnym). Wśród tych niektóre wydawały się rażąco
niezasłużone, na przykład przewodniczący Centralnej Komisji
Wojskowej KC PPK albo pierwszy przewodniczący Komisji
Obrony Narodowej KRLD.
Inne stanowiły czyste hiperbole, jak  – dajmy na to  –
Niepokonany Zwycięski Generał. Kim mianował się Obrońcą
Sprawiedliwości, Najlepszym Wcieleniem Miłosierdzia, a  także
Stanowczym, Choć Wielkodusznym Przywódcą. No i oczywiście
nie można zapomnieć o  całej plejadzie tytułów
wykorzystujących motywy solarne: Czołowy Promień Słońca,
Słońce Rewolucji, Słońce Socjalizmu, Jasne Słońce Dwudziestego
Pierwszego Wieku czy wreszcie Słońce Ludzkości. Żadne miano
nie brzmiało zbyt górnolotnie dla świeżo upieczonego władcy.
Coraz bardziej fantastyczne stawały się też przekazywane
przez media historie. Dla przykładu Koreańska Centralna
Agencja Prasowa pewnego dnia obwieściła, że miejscowi
naukowcy odkryli „leże jednorożca”. Naturalnie wieść zaraz
rozniosła się po internecie  – ludzie z  całego świata zaśmiewali
się z  bajki, która brzmiała dziwacznie nawet jak na
północnokoreańskie standardy.
Później co prawda okazało się, że do tłumaczenia wkradł się
chochlik. Doniesienia w  istocie dotyczyły nie jednorożca, tylko
mitycznego stworzenia ze starożytnego królestwa Korei  –
czegoś w  rodzaju potwora z  Loch Ness. To jednak nie
umniejszyło popularności bardziej absurdalnej wersji historii.
Przy dwóch okazjach państwowa prasa informowała, jakoby
Wielki Następca wspiął się przez „grubą pokrywę śniegu” na
szczyt Pektu, mitycznej góry, której miał zawdzięczać swe
boskie prawo do sprawowania władzy. Jako dowód gazety
opublikowały zdjęcie otyłego przywódcy stojącego na
wysokości prawie 2600 metrów w  czarnych lakierkach
i  wełnianym płaszczu nadającym się co najwyżej na paradę
w  Pjongjangu. Ewidentnie wódz w  swej wspaniałości nie
potrzebował obuwia ani sprzętu do chodzenia po górach.
Potęga drzemiącego pod śniegową czapą wulkanu, ma się
rozumieć, niezwykle poruszyła Kim Dzong Una. „Rodong
Sinmun” w  typowym dla siebie stylu odnotował, że „majestat
góry Pektu” odbijał się w  oczach „wielkiej, niezwykle
uzdolnionej osobistości” postrzegającej skalisty masyw jako
uosobienie „silnego socjalistycznego narodu, który pełen
wigoru dynamicznie prze naprzód, niezrażony wstrętnymi
wiatrami szalejącymi po obliczu Ziemi”.
Anegdoty o  dyktatorze wkrótce trwale zakorzeniły się
w zbiorowej wyobraźni świata. W Chinach, pomimo spóźnionej
interwencji cenzorów, zaraz nadano mu przydomek „Gruby
Kim Trzeci”.
Niewiele później pojawiły się wyssane z palca zarzuty, jakoby
Wielki Następca kazał stracić swoją dziewczynę, liderkę
najsłynniejszego koreańskiego girlsbandu, bo wraz
z  koleżankami kręciła lesbijskie filmy porno. Później okazało
się, że piosenkarka nie tylko żyje, ale też została mianowana
główną przedstawicielką władz w okresie odwilży kulturowej.
Krążyły również plotki, że Kim Dzong Un wydał 3,5 miliona
dolarów na seksowną bieliznę dla swego „korpusu rozkoszy”,
choć nie istniały żadne dowody, że  – biorąc przykład z  ojca  –
ufundował sobie harem. A  gdy w  2014 roku na sześć tygodni
zniknął z  życia publicznego, potem zaś pokazał się wsparty
o laskę, komentowano, że w czasie pobytu w Szwajcarii tak się
rozsmakował w  ementalerze, że jego kostki nie wytrzymały
wciąż rosnącej wagi. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że
cierpi na dnę moczanową, rodzaj ostrego zapalenia stawów
zwanego „chorobą królów”, gdyż jego przyczynę często stanowi
rozpustny styl życia. Prawdziwe przyczyny nieobecności
młodego przywódcy pozostają jednak nieznane.
Nawet z  reguły poważne magazyny takie jak „The New
Yorker” czy „The Economist” nie mogły się powstrzymać przed
uszczypliwością: ten pierwszy na okładce ukazał koreańskiego
dyktatora jako dziecko bawiące się zabawkowymi rakietami,
drugi przekształcił osobliwą fryzurę młodego Kima w  grzyb
atomowy.
Wielki Następca w  istocie miał średnio udany start na
stanowisku wodza. Pierwsza próba samodzielnego prężenia
militarnych muskułów skończyła się dla niego haniebną
porażką, co oczywiście stanowiło wodę na młyn dla tych, którzy
uważali, że nie utrzyma się przy władzy.
Rzecz się miała następująco. Kim Dzong Un stał na czele Korei
Północnej dopiero od czterech miesięcy, kiedy reżim zaczął
przygotowania do obchodów setnej rocznicy urodzin
wiecznego prezydenta Kim Ir Sena, wypadającej 15 kwietnia
2012 roku. Choć od śmierci Wielkiego Wodza minęło 18 lat, jego
urodziny nadal świętowano jako Dzień Słońca, najświętszy
dzień w  północnokoreańskim kalendarzu. Aby go uczcić,
organizowano parady wojskowe, pokazy sztucznych ogni,
adoracje pomników i  inne tego rodzaju rozrywki mające
przypominać o nieprzemijającej wspaniałości zmarłego.
Tym razem okazja była jednak szczególna  – od narodzin
założyciela dynastii rządzącej mijał w  końcu okrągły wiek.
Młody przywódca dostrzegł w tym okazję do wzmocnienia mitu
rodu Pektu i  potwierdzenia swego boskiego prawa do władzy.
Zaplanował dwa tygodnie ekstrawaganckich igrzysk.
I zamierzał zacząć z hukiem.
13 kwietnia Koreański Komitet Technologii Kosmicznych
wystrzelił rakietę niosącą  – jak utrzymywał  – nowego satelitę
obserwacji Ziemi ochrzczonego Gwiazda Przewodnia-3. Była to
dobrze wróżąca nazwa, gdyż  – o  czym wiedział każdy
mieszkaniec Korei Północnej  – gwiazda przewodnia pojawiła
się nad górą Pektu w  dniu, w  którym przyszedł na świat Kim
Dzong Il.
Północnokoreańska agencja kosmiczna o planowanym starcie
poinformowała miesiąc wcześniej, w  marcu. Podpisy pod tak
zwanym porozumieniem dnia przestępnego  – zawartym, jak
sama nazwa wskazuje, 29 lutego  – ledwo zdążyły zaschnąć.
W myśl układu władze Korei Północnej zgodziły się zaprzestać
wystrzeliwania pocisków balistycznych i  przeprowadzania
prób nuklearnych w zamian za pomoc żywnościową.
Stany Zjednoczone i  inne kraje, postrzegając satelitę jako
słabą przykrywkę dla dalekosiężnej głowicy bojowej, ostrzegły
reżim, żeby odwołał start. Lecz państwowe media upierały się,
że rząd w  Pjongjangu po prostu korzysta ze swego prawa do
pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej. Na pole
startowe zwieziono dziennikarzy z  całego świata. Niewiele po
świcie rakieta uniosła się w  powietrze. Leciała przez jakieś 90
sekund, po czym runęła do morza pomiędzy Półwyspem
Koreańskim a Japonią.
Władze nie miały jak przemilczeć fiaska, biorąc pod uwagę,
ile szumu narobiły wokół sprawy. Poza tym wszystko zostało
nagrane przez międzynarodowe media. Nadworni skrybowie
Kimów ograniczyli się do lakonicznego stwierdzenia, że satelita
„nie zdołał osiągnąć planowanej orbity”, a  przyczynę
niepowodzenia badają naukowcy.
Nawet tak skromne oświadczenie stanowiło pewien przełom.
Kim Dzong Il zawsze pozował na nieomylnego i  doskonałego.
Tymczasem Kim Dzong Un publicznie przyznał, że coś się nie
udało. Był to wczesny znak, że choć pod niektórymi względami
planuje iść w  ślady ojca, pewne rzeczy będzie załatwiał po
swojemu. Z  czasem miał się wykazać między innymi większą
otwartością w kwestii tego, co i jak należy w kraju naprawić.
Zresztą młody przywódca nie musiał długo czekać na
pocieszenie po pierwszej kompromitacji. Rozwiązanie
problemu z  rakietą nie zajęło naukowcom wiele czasu. Pod
koniec roku zdołali umieścić nowego satelitę na orbicie
okołoziemskiej – niezbyt stabilnego, ale zawsze.
Wielki Następca nie zamierzał pozwolić, aby jedno potknięcie
zadecydowało o jego przyszłości. Dwa dni po nieudanym starcie
rakiety wrócił na górujący nad placem Kim Ir Sena balkon
Wielkiej Biblioteki Ludowej w  Pjongjangu. Był to ten sam
balkon, z  którego zaledwie 18 miesięcy wcześniej obserwował
wraz z  ojcem ogromną paradę wojskową i  został oficjalnie
przedstawiony światu.
Teraz, samotnie stanąwszy przed ludem, wygłosił mowę.
W  dużym stopniu sprowadzała się ona do typowych dla Korei
Północnej pogróżek, że jej „potężna armia” odniesie „ostateczne
zwycięstwo” nad imperialistami, ale sam fakt, że wódz
przemówił do narodu, stanowił nie lada wydarzenie. Kim
Dzong Il w  ciągu swego siedemnastoletniego panowania tylko
raz wystąpił publicznie, a  i  wówczas wypowiedział raptem
jedno zdanie. Miało to miejsce w czasie parady w 1992 roku.
–  Chwała bohaterskim żołnierzom Koreańskiej Armii
Ludowej! – rzekł wtedy Umiłowany Przywódca.
A  teraz nagle jego młody syn, po zaledwie kilku miesiącach
rządów, spędził przed baterią siedmiu mikrofonów aż 20 minut.
W  dodatku nie wydawał się ani trochę spięty. Przeciwnie,
żartował i  uśmiechał się do najbliższych doradców, którzy
towarzyszyli mu na balkonie.
Nowy przywódca szybko pokazał, że bardzo różni się od ojca.
A  mimo to pozostawał swojski. Przyglądający mu się
Koreańczycy nie mogli uniknąć skojarzeń z  Kim Ir Senem, ich
wiecznym prezydentem. Kim Dzong Un podobnie jak dziadek
przemawiał lekko zachrypniętym głosem, ubrany zaś był
w mundurek Mao z czerwoną przypinką w klapie – strój, który
stał się znakiem rozpoznawalnym jego wielkiego przodka.
Świeżo upieczony dyktator w  otoczeniu wystrojonych
w  paradne mundury generałów i  innych wysokich rangą
urzędników przyglądał się dziesiątkom tysięcy maszerujących
przez plac żołnierzy. Ponad szeregami wyrastały ogromne
portrety zmarłych wodzów. Młodzieniec złożył hołd swym
poprzednikom, a  z  niezliczonych gardeł krzykiem wyrwało się
jego imię. Wszystko to należało teraz do niego.

***

Kim Dzong Un może i  stanowi idealną pożywkę dla


kabareciarzy i  karykaturzystów, lecz nie szczęściu czy
przypadkowi zawdzięcza to, że zdołał zachować władzę. Od
pierwszych dni rządów wszystko, co czynił, podporządkowane
było jednemu jedynemu celowi: pozostaniu  – jak to ujmują
propagandyści  – Zawsze Zwycięskim, Niezłomnym Wodzem
Korei Północnej.
Zewnętrzni obserwatorzy mieli skłonność do umniejszania
pozycji Wielkiego Następcy. Wielu utrzymywało, że jest on tylko
pozorantem, a  za sznurki tak naprawdę pociągają członkowie
starej gwardii.
Często wskazywano na to, że w  pierwszych miesiącach
i  latach panowania Kim Dzong Un faktycznie w  pewnym
stopniu polegał na przewodnictwie innych. Jego najważniejszą
doradczynią była ciotka Kim Kyong Hui, która za życia Kim
Dzong Ila stanowiła jeden z  filarów reżimu. Dołożyła ona
wszelkich starań, aby bratanek otrzymał wiedzę i  wsparcie
niezbędne do przejęcia steru państwa. Zadbała też, aby
w rodowym skarbcu nie zabrakło pieniędzy.
Jej mąż, Jang Song Thaek  – którego wcześniej widzieliśmy
przy karawanie wiozącym ciało Umiłowanego Przywódcy – stał
się „wieżą kontrolną” koordynującą codzienne funkcjonowanie
władz. To on decydował, które informacje dotrą do Kim Dzong
Una i  z  jakim priorytetem. Nieraz przekształcając je stosownie
do własnych potrzeb[73].
Triumwirat najbliższych doradców zamykał Choe Ryong Hae,
który w  tamtym czasie pełnił funkcję dyrektora Generalnego
Biura Politycznego Koreańskiej Armii Ludowej, organu
odpowiedzialnego za edukację polityczną i ideologiczną wojska.
Było to niezwykle istotne stanowisko, które zapewniało mu
duże wpływy zarówno w kręgach wojskowych, jak i partyjnych.
Wielka trójca może i pomagała młodemu przywódcy stawiać
pierwsze kroki, ale północnokoreański system polityczny opiera
się na osobie naczelnego wodza. To Kim Dzong Un dzierżył
władzę absolutną. A  los trójki najbliższych doradców wkrótce
miał wszystkim o tym przypomnieć[74].
W miarę umacniania kontroli nad państwem i elitami Wielki
Następca zaczął systematycznie zaostrzać politykę
izolacjonizmu, rezygnując nawet z  pielgrzymek do Moskwy
i Pekinu, które jego ojciec i dziadek odbywali regularnie. Starał
się też uniemożliwić opuszczenie kraju komukolwiek innemu.
Bezzwłocznie wziął się do uszczelniania granic, aby zapobiec
ewentualnemu exodusowi ludności i  upewnić się, że żelazny
uścisk władzy nie poluźni się ani na jotę. Zablokował przepływ
informacji, wykorzystując zaawansowane technologie
informatyczne, aby złapać każdego, kto ośmieli się oglądać
południowokoreańskie seriale czy słuchać chińskiego popu.
Zaaplikował społeczeństwu nowy zastrzyk terroru,
stwarzając poczucie bezustannego zagrożenia. Na lud spłynęła
świeża fala represji, zaś partyjne tuzy, którym udało się zyskać
zbyt wielkie wpływy, stanęły przed groźbą wygnania do
najodleglejszych zakątków kraju  – o  ile wódz był akurat
w dobrym humorze.
Kim potrzebował wokół siebie kohorty popleczników, których
los byłby nierozerwalnie uzależniony od jego sukcesu, zaczął
więc się zastanawiać, kogo zatrzymać, a  kogo wyeliminować.
W  brutalny sposób pozbył się potencjalnych rywali do tronu
w  osobach wuja i  przyrodniego brata, aby jasno dać do
zrozumienia, że w swej ambicji nie cofnie się przed niczym.
Jednocześnie zwiększył swobodę gospodarczą. Dla większości
ludzi targi o cechach typowo kapitalistycznych stały się ważną
częścią codzienności, co pozwoliło dać im poczucie rosnącego
standardu życia.
Zabezpieczywszy sobie w  ten sposób tyły, młody przywódca
mógł poświęcić wszystkie środki reżimu na rozwój broni
rakietowej i  programu nuklearnego. Postępy i  osiągnięcia
w  obu tych przedsięwzięciach zachodziły z  tak oszałamiającą
prędkością, że śmiertelny wróg Korei Północnej, Stany
Zjednoczone, wkrótce musiał uznać zagrożenie za jak
najbardziej realne.
Nawet absurdalny wygląd stanowił część planu Wielkiego
Następcy.
Podczas gdy inni dyktatorzy próbowali ukryć fakt, że się
starzeją, a  w  związku z  tym mogą być śmiertelni  – jak choćby
Saddam Husajn czy Muammar Kaddafi, którzy uparcie
farbowali włosy – Kim Dzong Un postąpił dokładnie na odwrót.
Zrobił z  siebie wcielenie swego dziadka. Nosił fryzurę jakby
żywcem przeniesioną z lat 40. w Związku Radzieckim, a do tego
kulał. Przemawiając, naśladował mrukliwy głos Kim Ir Sena,
włącznie z  chrypą nałogowego palacza. Poza tym, co
najbardziej rzucało się w  oczy, pomiędzy kolejnymi
wystąpieniami publicznymi coraz bardziej przybierał na
wadze.
Latem, na wzór swego wielkiego przodka, zakładał białe
koszule z  krótkim rękawem w  stylu wczesnych demoludów.
Zimą przywdziewał olbrzymie futrzane czapy. Nawet okulary
wybierał staromodne, kwadratowe. Cały jego image był
wzorowany na Kim Ir Senie, aby kojarzył się Koreańczykom ze
starymi dobrymi czasami. I to działało.
Kiedy Hyon po raz pierwszy ujrzał Wielkiego Następcę  –
z pokaźnym brzuchem opiętym mundurkiem Mao i dziwacznie
podgoloną głową  – momentalnie przypomniały mu się lekcje
historii i rodzinne opowieści o tym, jak to się w kraju powodziło
za starego generała.
–  Pomyślałem o  Kim Ir Senie i  czasach, kiedy w  Korei
Północnej żyło się lepiej. Sądzę, że wielu ludzi reagowało w ten
sposób – wyznał były licealista z Hyesan, a następnie wyjaśnił: –
Podobnie jak Koreańczycy z  Południa z  nostalgią wspominają
Parka Chung-hee, Koreańczycy z  Północy z  nostalgią
wspominają Kim Ir Sena, bo za jego czasów na Północy było
lepiej niż na Południu.
Kim Dzong Un nie ograniczał się jednak do naśladowania
wyglądu Wielkiego Wodza. Kim Ir Sen miał niezwykle silną
osobowość i  wykorzystał ją do stworzenia reżimu, w  którym
wszystko kręciło się wokół niego. Kim Dzong Il o  tego rodzaju
charyzmie mógł co najwyżej pomarzyć. Był oschły i  wycofany.
Kontakty z  innymi ludźmi wzbudzały w  nim ewidentną
niechęć.
Wielki Następca zdecydowanie wdał się w  dziadka.
Wydawało się, że czerpie przyjemność z  uprawiania polityki
detalicznej, ze spotykania się z „wyborcami”. Rzecz jasna wcale
nie potrzebował ich głosów  – przywódca Korei Północnej
zawsze dostaje się do Najwyższego Zgromadzenia Ludowego ze
stuprocentowym poparciem i przy stuprocentowej frekwencji –
pragnął jednak entuzjazmu. Aby podtrzymać mit ukochanego
władcy, bez przerwy robił sobie zdjęcia w  otoczeniu
rozanielonych poddanych.
Zawsze pilnował, by w prasie i telewizji pokazywano go jako
człowieka z  ludu. Gdzie się nie pojawił  – w  szkole, sierocińcu
czy szpitalu  – roztaczał aurę przystępności, uśmiechał się
szeroko i ściskał wszystkich, od dzieci po starców. Gdy udzielał
indywidualnego przewodnictwa w  gospodarstwach rolnych,
głaskał po głowie małe koziołki.
W  państwowych mediach zaroiło się od wywiadów
z  rzekomo losowo wybranymi obywatelami dzielącymi się
swoimi przemyśleniami na temat nowego przywódcy.
Wszędzie, od zakładów przetwórstwa spożywczego po wielkie
fabryki środków farmaceutycznych, ludzie deklarowali
poparcie dla wodza, którego opisywano jako „wiecznie
niezachwianą mentalną ostoję koreańskiego narodu”.
Pewna kobieta nie potrafiła wręcz powstrzymać wybuchu
uwielbienia.
–  Wierzę, że jest panem naszego przeznaczenia  – wyznała
przed kamerą.  – Dopóki mamy go przy sobie, nie musimy
niczego się obawiać.
Reżimowe media oceniały debiut najmłodszego Kima
z  niesłabnącym entuzjazmem, a  w  sercach wielu zwykłych
ludzi zakiełkowało ziarnko nadziei. Aby uczcić zmianę za
sterem państwowej nawy, rodziny w  całym kraju otrzymały
kartki na niewyobrażalnie dekadenckie produkty, takie jak
mleko czy ryby. Miał to być dar Wielkiego Następcy dla ludu.
Optymizm wzrastał.
Min-ah liczyła sobie zaledwie kilka lat mniej niż nowy
przywódca, a jej życie w 2012 roku wyglądało całkiem znośnie.
Jak na standardy północnokoreańskiej prowincji była
względnie zamożna. Mieszkała w  Hoeryong, prężnym ośrodku
handlowym przy granicy z  Chinami. Jej mąż pracował jako
kierowca ciężarówki, co pozwalało mu sporo dorabiać na
szmuglu. Mieli dom z  niedużym podwórkiem i  małe dziecko.
A  gdy ich córeczka poszła do przedszkola, stać ich było na
przekupienie opiekunów, żeby dobrze ją traktowali. Mówiąc
krótko, stanowili typowy przykład przedstawicieli formującej
się klasy średniej.
Mimo to Min-ah chciała wierzyć, że objęcie władzy przez Kim
Dzong Una  – millenialsa takiego jak ona  – zwiastuje początek
nowej ery. Ery lepszych relacji z  Chinami  – które raczej
tolerowały, niż szczególnie hołubiły Koreę Północną  – i  resztą
świata. Ery prosperity, w której Koreańczycy z Północy mogliby
cieszyć się bogactwami i  swobodami, jakie znali z  oglądanych
potajemnie ciemną nocą południowokoreańskich seriali.
Niestety na dłuższą metę nic się nie poprawiło. Właściwie to
pod pewnymi względami życie stało się nawet cięższe. Granicę
ufortyfikowano, co znacznie utrudniło szmuglowanie dóbr na
drugą stronę rzeki. W  rezultacie ceny poszły w  górę. Cena
proszku do prania podwoiła się, a potem potroiła.
Ziarnko nadziei obumarło, a  jego miejsce zajęło
rozczarowanie. Mąż i  najbliżsi przyjaciele Min-ah zaczęli
podkpiwać ze swego nowego półboga. Jeśli Kim Dzong Un może
być wodzem, to i  ja mogę  – żartowali. W  państwie policyjnym,
jakim jest Korea Północna, takie gadanie to już działalność
wywrotowa. Jeśli ktoś doniósłby na nich władzom, czekały ich
poważne konsekwencje: zsyłka do obozu koncentracyjnego dla
więźniów politycznych.
–  Wszyscy wiedzieli, że Kim Dzong Il i  Kim Dzong Un byli
kłamcami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w  wiadomościach
słyszymy same kłamstwa. Ale nic nie mogliśmy powiedzieć.
Tam ciągle ktoś słucha  – opowiadała mi Min-ah kilka lat
później, po tym jak wraz z mężem i dwiema córkami uciekła do
Korei Południowej.  – Jeśli ktoś się upije i  powie, że Kim Dzong
Un to sukinsyn, to już nigdy go nie zobaczysz.
Wielki Następca zdołał przejąć władzę po ojcu. Teraz musiał
jeszcze udowodnić, że jest w  stanie cokolwiek wykrzesać
z sypiącej się kleptokracji, którą odziedziczył.
ROZDZIAŁ VI
K O N I E C Z   Z A C I S K A N I E M PA S A

Musimy pielęgnować cenne ziarna zasiane przez


wielkiego towarzysza Kim Dzong Ila, aby stworzyć silne
gospodarczo państwo i  poprawić żywot jego ludu.
Dopiero wtedy ziarna te dadzą plon cudownej
rzeczywistości.
Kim Dzong Un, 15 kwietnia 2012 roku

Kim Dzong Il miał 52 lata, kiedy przejął władzę w  Korei


Północnej. Kraj znajdował się wówczas w  niepewnym
położeniu. Związek Radziecki dopiero co upadł, a na horyzoncie
czaiło się widmo głodu. Stan północnokoreańskiej gospodarki –
i tak już zaniedbanej – niedługo miał się jeszcze pogorszyć.
Świeżo upieczony dziedziczny władca nie mógł ryzykować
dokładania kolejnych zmiennych do tego nieprzewidywalnego
równania. Zostawało mu tylko zacisnąć zęby i mieć nadzieję, że
dzięki propagandzie i permanentnej inwigilacji jakoś przetrwa
najgorsze. Udało się. Wbrew wszystkiemu utrzymał rodzinny
biznes Kimów przy życiu przez kolejnych 17 lat. Na tym jednak
kończyły się jego osiągnięcia.
W przypadku Kim Dzong Una gra na zwłokę, na przetrwanie,
nie wchodziła w  rachubę. W  chwili, gdy odziedziczył państwo,
Wielki Następca liczył sobie zaledwie 27 lat. Teoretycznie mógł
rządzić jeszcze przez całe dziesięciolecia. Aby więc dowieść
swego prawa do władzy, musiał uczynić znacznie więcej niż
ojciec. Ludzie potrzebowali odczuć, że ich życie naprawdę się
poprawia, jeśli mieli dalej akceptować reżim i  tworzoną
przezeń patologię społeczną.
W  celu osiągnięcia odczuwalnego wzrostu gospodarczego
młody dyktator bynajmniej nie sięgnął po żaden wielki, dobrze
przemyślany plan, jak to miało miejsce w  Chinach czy w  ZSRR
za czasów pierestrojki. Zamiast tego nieco poluźnił przepisy.
Przestał bezwzględnie plenić przedsiębiorczość.
Choć państwo nie wspierało prywatnej działalności
gospodarczej, to przynajmniej zaczęło ją w  pewnym stopniu
tolerować. Skończyły się nagonki na ludzi, którzy, by związać
koniec z  końcem, sprzedawali placki ryżowe lub odtwarzacze
DVD sprowadzane od Chińczyków odpowiadających, skądinąd,
za 90 procent północnokoreańskiego handlu. Rolnikom
pozwolono zachowywać część plonów do sprzedaży
bezpośredniej. Mówiąc krótko, władze porzuciły wizje wielkich
zmian w  polityce monetarnej na rzecz subtelnych sił
rynkowych, które mogły zapewnić wystarczający wzrost, by
zaspokoić lud.
W  czasie swego pierwszego oficjalnego przemówienia,
wygłoszonego z  okazji setnej rocznicy urodzin Kim Ir Sena,
Wielki Następca oświadczył, że mieszkańcy Korei Północnej
„już nigdy nie będą musieli zaciskać pasa”. Powiedział też
udręczonym obywatelom, że od teraz będą mogli „do woli
cieszyć się bogactwem i dobrobytem socjalizmu”.
Było to śmiałe stwierdzenie, a  jednocześnie ryzykowna
obietnica, biorąc pod uwagę dotychczasowe marne wyniki
ekonomiczne kraju. Podczas gdy inne państwa azjatyckie
w latach 80. i 90. przeżywały okres boomu, północnokoreańska
gospodarka utknęła gdzieś pomiędzy XIX wiekiem
a najczarniejszymi dniami stalinizmu.
Chiny przystąpiły do Światowej Organizacji Handlu.
Komunistyczny Wietnam parł naprzód z  reformatorskim
programem „doi moi” umożliwiającym coraz śmielszy rozrost
sektora prywatnego. Korea Południowa znalazła się na
najlepszej drodze, aby dołączyć do ligi najbogatszych państw
świata. A  tymczasem w  Korei Północnej pola wciąż orano
wołami. Ciężarówki chodziły nie na benzynę, lecz na drewno.
Fabryki nie pracowały z  powodu niedostatków energii
elektrycznej i surowców.
W  2005 roku PKB per capita w  północnej części Półwyspu
Koreańskiego wynosił 550 dolarów – 36 razy mniej niż w części
południowej. W  zestawieniach gospodarczych ONZ Północ
plasowała się pomiędzy Mali a  Uzbekistanem. Południe
wylądowało dużo wyżej, mając za sąsiadów Portugalię
i Bahrajn.
Ekonomiczne upośledzenie Korei Północnej sięga 1945 roku,
kiedy podział półwyspu doprowadził do fundamentalnego
zaburzenia równowagi gospodarczej między dwiema
połówkami niegdyś zjednoczonego kraju. Górzysta Północ
zawsze obfitowała w  zasoby naturalne, za czasów japońskiej
okupacji stała się więc głównym ośrodkiem przemysłu.
Z  Południa uczyniono zaś „miskę ryżu”, która miała wykarmić
wszystkich Koreańczyków, a nawet część Japończyków.
Po rozbiorze Korea Południowa odczuwała poważny
niedostatek, jeśli chodzi o  zaplecze przemysłowe, Korei
Północnej brakło zaś jedzenia. O ile ta pierwsza przystąpiła do
szybkiej industrializacji, napędzanej przez wsparcie rządu dla
firm takich jak Samsung czy Hyundai, w  tej drugiej problemy
tylko się zaostrzyły, ponieważ Kim Ir Sen upierał się promować
politykę dżucze, mimo że w kwestiach żywieniowych reżim był
poważnie uzależniony od pomocy Związku Radzieckiego i Chin.
Podczas gdy Południe zwróciło się ku kapitalizmowi, Północ
pozostała typowo komunistyczną gospodarką centralnie
planowaną. W teorii państwo zapewniało jedzenie, mieszkania,
ubranie, edukację i  opiekę zdrowotną w  zamian za pracę
wykonywaną w  państwowych gospodarstwach rolnych,
zakładach produkcyjnych czy  – w  przypadku lepiej
wykształconych – instytucjach publicznych.
System ten jeszcze jako tako się sprawdzał w latach 60. i 70.,
kiedy Korea Północna mogła wymieniać węgiel i  inne surowce
na żywność i  towary od swych dwóch wielkich protektorów.
Później jednak Chiny rozpoczęły metamorfozę
w  kapitalistycznego potwora, a  Związek Radziecki się rozpadł.
Gospodarcza zapaść pustelniczego królestwa nabrała rozpędu.
Wraz z nadejściem wielkiego głodu kraj znalazł się na krawędzi
ruiny.
Centralnie planowana gospodarka zaczęła w  tym czasie
rozłazić się w  szwach. Reżim, nie będąc w  stanie dostarczać
ludności racji żywnościowych, nie miał innego wyjścia niż
pozwolić ludziom na zdobywanie pożywienia na drodze
wolnego handlu.
Podległy Kim Dzong Ilowi rząd retroaktywnie dopuścił
zmiany gospodarcze, które społeczeństwo samowolnie
wprowadziło już wcześniej. Specjaliści ochrzcili proces ten
mianem oddolnej liberalizacji rynku[75].
Władze zaakceptowały spontanicznie powstające bazary.
Uliczni handlarze zwani pasikonikami  – ze względu na to, jak
szybko potrafili zwinąć towary i czmychnąć – stali się normalną
częścią krajobrazu. Korupcja sięgnęła niebotycznego pułapu, bo
ludzie przekupywali strażników granicznych i  innych
urzędników, aby ci przymykali oko na szmugiel i  nielegalny
handel. Podczas gdy sektor publiczny utknął na mieliźnie,
sektor prywatny zaczął się rozwijać.
Wraz z  głodem do Korei Północnej zawitał rodzaj dzikiego
kapitalizmu, który trudno było pohamować. Za Kim Dzong Una
zjawisko to rozkwitło jeszcze silniej.
Wielki Następca zrozumiał, że godząc się na pewien stopień
liberalizacji gospodarczej, pozwoli ludziom samodzielnie
pracować na poprawę swej sytuacji życiowej. Co więcej, rząd
nie będzie musiał na to wydać ani grosza.
I tak, od czasu pamiętnej pierwszej mowy z 2012 roku, młody
dyktator wielokrotnie podkreślał, jak wielkie znaczenie ma
poprawa standardu życia. Rok później dokonał kolejnej, jeszcze
śmielszej deklaracji. Przeforsowawszy już poprawkę do
konstytucji, która ogłosiła kraj potęgą nuklearną, Kim Dzong Un
postanowił ożywić stworzoną przez dziadka ideę bjungdżin.
Podczas zjazdu Partii Pracy w  1962 roku Kim Ir Sen przyjął
politykę „jednoczesnego rozwoju”, w myśl której państwo miało
równolegle wzmacniać swój potencjał gospodarczy i  militarny.
„Karabin w jednej ręce, sierp i młot w drugiej!”, jak głosił slogan
z tamtych czasów.
Pięćdziesiąt lat później Wielki Następca orzekł, że reżim może
jednocześnie dążyć do rozwoju ekonomicznego i  stworzenia
broni atomowej – że jego poddani mogą mieć i bomby, i masło.
Mieszkający pod chińską granicą pan Hong  – znany nam już
cinkciarz, który w  2009 roku w  wyniku reformy walutowej
stracił prawie całe oszczędności  – uznał obietnice nowego
wodza za mało przekonujące. Skoro Kim Dzong Un tak bardzo
przejmował się losem swych bliźnich, to czemu mieszkańcy
prowincji nadal żywili się kukurydzą udającą ryż, czemu nawet
ludzie stosunkowo zamożni mieli problem z  pozyskaniem
podstawowych przyborów toaletowych?
–  Kiedy Kim Dzong Un powiedział, że uczyni kraj silnym
i  dostatnim, nikt mu nie uwierzył  – stwierdził pan Hong
w  czasie naszej rozmowy.  – Jak mogliśmy być silni i  dostatni,
skoro nie mieliśmy nawet papieru toaletowego?
Niemniej wódz nie mógł obrać innego kursu, jeśli chciał się
utrzymać przy władzy. Rozumiał, że obywatele  –
zasmakowawszy kapitalizmu i  relatywnych luksusów, jakie
mógł przynieść wyniszczonej komunistycznej gospodarce  –
mają coraz większe oczekiwania. Ponadto praktycznie wszyscy
mieszkańcy Korei Północnej wiedzieli, że Chiny są od niej dużo
zamożniejsze, a  Korea Południowa to już w  ogóle kraina
mlekiem i miodem płynąca.
Czy Wielki Następca pamiętał, czego się nauczył o  rewolucji
francuskiej w  szkole w  Szwajcarii? Aby nie wypuścić z  rąk
swego totalitarnego władztwa i  uniknąć buntu, musiał
podtrzymać wrażenie, że w  kraju żyje się coraz lepiej.
Z  początku skupił się skorumpowanych kapitalistach, którzy
utrzymywali go na stanowisku. W  pierwszych latach rządów
takie podejście się sprawdzało, ale na dłuższą metę potrzeba
było czegoś więcej. Przy ciągle rosnących nierównościach
majątkowych Kim Dzong Un musiał zadbać, aby wrażenie
rosnącego prosperity sięgnęło także maluczkich.
Nie zamierzał oczywiście przyjmować chińskiej strategii
reformy i  liberalizacji  – rozluźnienie kontroli nad gospodarką
i  przepływem informacji nie wchodziło w  grę. Ostatecznie,
gdyby ludność zyskała dostęp do faktów, mogłaby dojść do
wniosku, że Wielki Następca taki wielki wcale znowu nie jest.
Niemniej drobne „udogodnienia” gospodarcze  – których nikt
nie nazywał „reformami”, bo to by sugerowało, że z  systemem
coś jest nie tak  – przedstawiały sobą stosunkowo niewielkie
ryzyko.
Młody przywódca pozwolił, aby kwitły targi zwane
jangmadang. Każde miasto  – małe czy duże  – ma dziś
przynajmniej jeden tętniący życiem ryneczek. W  całym kraju
miejsca te stały się ważnymi ośrodkami życia społecznego.
Znakomitą większość stoisk prowadzą tam kobiety, które po
ślubie zwalniane są z  obowiązku pracy na rzecz państwa.
A zatem gdy mężowie tyrają w pozbawionych prądu kopalniach
węgla lub pozbawionych lekarstw szpitalach, to żony zarabiają
prawdziwe pieniądze.
Ludzie z  odpowiednimi pozwoleniami  – lub odpowiednimi
sumami na łapówki – mogą przekraczać leżącą na rzece Tumen
granicę z  Chinami, aby przywozić stamtąd maszynki do
gotowania ryżu, buty na obcasach, panele słoneczne, tabletki
odrobaczające, kolorowe koszule, etui na telefony komórkowe
i  śrubokręty. Krótko mówiąc, zwożą mydło i  powidło  – nieraz
całkiem dosłownie. Około 80 procent produktów dostępnych na
północnokoreańskich targach powinno mieć etykietkę „made in
China”.
Ci, którzy nie są w stanie podróżować, zostają fryzjerami albo
mechanikami rowerowymi, otwierają restauracje albo
sprzedają domowe wypieki. Niektóre przedsiębiorcze jednostki
zarabiają na wypożyczaniu telefonów komórkowych osobom,
które pragną zadzwonić do kogoś w  Korei Południowej, czy
udostępnianiu mieszkań parom pragnącym odrobiny
prywatności.
Tego rodzaju rynki usług i  dóbr stały się największym
motorem zmian w  historii Korei Północnej. W  całym kraju
zaczął się podnosić standard życia  – zgodnie z  obietnicą Kim
Dzong Una. Być może poprawa nie następowała tak szybko, jak
życzyłoby sobie wielu obywateli w  rodzaju pana Honga, ale
wiatr wiał w dobrym kierunku. Pustelnicze królestwo wreszcie
dorobiło się klasy średniej.
Obecnie w  Korei Północnej funkcjonuje przeszło 400
legalnych targów  – dwa razy więcej niż w  dniu, w  którym
Wielki Następca objął władzę[76]. W  samym mieście Chongjin
można ich znaleźć około 20. Rynki w położonych blisko granicy
z  Chinami miejscowościach Sinuiju i  Hyesan  – znanej nam już
„wiosce szmuglerów”  – a  także w  portowym mieście Haeju
w ciągu ostatnich kilku lat gwałtownie się rozrosły[77]. Zdjęcia
satelitarne pokazują, że kupcy bez przerwy „kolonizują” nowe
miejsca i  przenoszą się do coraz większych, a  przy okazji
nowszych, hal.
Przeciętny targ liczy sobie około 1500 stoisk, co oznacza ostrą
konkurencję o  najlepszą lokalizację. W  2015 roku stragan
w  dobrze wyeksponowanym punkcie w  Hyesan kosztował
w  granicach 700 dolarów  – majątek jak na warunki Korei
Północnej. Mimo to popyt jest tak duży, że nawet najdroższe
pawilony zostają zajęte natychmiast, gdy tylko się zwolnią[78].
Rzecz jasna nie brakuje takich, którzy próbują zarobić coś
ekstra na rozluźnieniu przepisów handlowych. Służby
bezpieczeństwa wyłudzają łapówki od kupców
przekraczających granicę z Chinami, a rzekomo komunistyczne
władze bez skrępowania przyjęły typowo kapitalistyczną ideę
podatków. Właściciele straganów zobowiązani są odprowadzać
10 procent wartości sprzedanych towarów do biura zarządu
targu. Południowokoreańscy analitycy szacują, że opłaty za
najem stoisk każdego dnia wnoszą do państwowej kasy około
15 milionów dolarów. Według innych ocen z samych podatków
wychodzi blisko ćwierć miliona dziennie[79].
Każdą halą targową zarządza kierownik. Na ogół jest to
mężczyzna, i to taki, który ma mocne plecy wśród miejscowych
biurokratów. Stanowisko kierownika targu daje dużą władzę
i możliwość zarobienia niezłych pieniędzy, choć oczywiście nie
wolno zapominać o  odpalaniu odpowiedniej działki grubszym
rybom.
Jako że gospodarka państwowa zawiodła, a  przemysł stanął
w  miejscu z  powodu niedoboru prądu i  surowców, ciężar
utrzymywania kraju przy życiu spoczął na barkach handlarzy.
Południowokoreański wywiad ocenia, że przynajmniej 40
procent populacji Korei Północnej zarabia obecnie na
prywatnych przedsięwzięciach. Zdaniem służb wywiadowczych
taki poziom urynkowienia jest zbliżony do tego, co można było
zaobserwować w  państwach bloku wschodniego w  rodzaju
Polski czy Węgier przed upadkiem Związku Radzieckiego.
Szpiedzy z  Południa uwielbiają dopatrywać się zwiastunów
rychłego upadku północnego sąsiada. W  tym przypadku nie
można jednak wykluczyć, że ich szacunki nie są wcale
zawyżone, a  wręcz zaniżone. Inne badania sugerują, że
przeszło 80 procent populacji Północy utrzymuje się
z  działalności wolnorynkowej[80]. Ludzie, którzy niegdyś byli
w  pełni zależni od państwa, dziś stali się członkami szybko
pęczniejącej kasty przedsiębiorców.
Jeszcze większy odsetek ludności pozyskuje na targach
żywność  – około 85 procent, jeśli wierzyć ankiecie
przeprowadzonej przez południowokoreański Instytut
Rozwoju. Niedożywienie wciąż stanowi poważny problem;
wielu mieszkańcom Korei Północnej ciężko utrzymać
zróżnicowaną dietę. ONZ ocenia, że 40 procent Koreańczyków
z  Północy nie dojada, co przekłada się na problemy takie jak
anemia czy zahamowanie wzrostu. Ale eksplozja aktywności
rynkowej oznacza, że ludzie przynajmniej nie umierają już
z głodu.
Gospodarka „pustelniczego królestwa” nie tylko nie znajduje
się na skraju implozji w  stylu byłych państw bloku
wschodniego, lecz stała się wręcz stosunkowo stabilna. Reżim
oczywiście nie dostarcza wiarygodnych statystyk, niemniej
zewnętrzne analizy wskazują na regularny, choć niezbyt
imponujący, wzrost gospodarczy. Bank centralny Korei
Południowej  – znany ze wstrzemięźliwego podejścia do liczb  –
szacuje, że za rządów Kim Dzong Una PKB Korei Północnej rósł
mniej więcej o  1 procent rocznie. Południowokoreański think
tank Hyundai Economic Research Institute przewiduje z  kolei,
że stopa wzrostu może niedługo sięgnąć 7 procent.
Nawet jeżeli przyjmiemy ostrożniejsze szacunki, nadal będzie
to oznaczało, że odkąd na czele kraju stanął Wielki Następca,
roczne wyniki gospodarcze Północy poprawiły się przeszło
dwukrotnie.

***

Dla millenialsów, którzy – jak Kim Dzong Un – urodzili się bądź
dorastali w  czasie wielkiego głodu, hale targowe i  bazary
stanowią zwyczajny element codzienności. Zwie się ich czasem
urodzonymi kapitalistami lub pokoleniem Jangmadang.
Hyon, nasz licealista z Hyesan, był takim właśnie urodzonym
kapitalistą i  ambitnym członkiem pokolenia Jangmadang.
Przyszedł na świat blisko chińskiej granicy w  1994 roku, kiedy
Wielki Następca liczył sobie dziesięć lat.
Nigdy nie myślał o pójściu na uniwersytet. Nie martwił się też
perspektywą obowiązkowej służby wojskowej. Pochodził
z rodziny o nie najgorszej pozycji, wykorzystał więc znajomości
dziadka w  policji, aby sfałszować kilka dokumentów i  tym
sposobem wykręcić się od poboru. Pragnął tylko pieniędzy
i  wolności. Zyskał jedno i  drugie, zostając zawodowym
kierowcą.
Wszystkie napływające z  Chin dobra trzeba było jakoś
przewozić  – czy to przez granicę, czy na rozrzucone po całej
Korei Północnej bazary. W  rezultacie szybko rozwinęła się
rzutka branża logistyczna.
Transport tradycyjnie znajdował się pod ścisłym nadzorem;
opuszczenie własnej gminy czy prowincji wymagało specjalnej
przepustki. W  ten sposób władzom łatwiej było kontrolować
ludność i  ograniczać przepływ informacji. Lecz za Kim Dzong
Una przepisy się rozluźniły, a  urzędnicy stali bardziej otwarci
na przyjmowanie łapówek.
Dzięki politycznym koneksjom dziadka Hyon mógł bez
większych problemów pozyskiwać papiery niezbędne do
poruszania się po kraju. A  ponieważ jego matka uciekła do
Chin, miał też dostęp do zewnętrznego kapitału. Wykorzystał
więc przesłane przez nią 1500 dolarów  – owoc jej własnych
biznesowych zmagań po drugiej stronie granicy – do wynajęcia
ciężarówki i  założenia wraz z  dwoma wspólnikami firmy
przewozowej.
Nikt za bardzo nie przejmuje się tym, że posiadanie
prywatnego samochodu w Korei Północnej nadal jest zakazane.
Tam, gdzie można zarobić parę wonów, zawsze znajdzie się
sposób na nagięcie przepisów. Wszelkie pojazdy
zmotoryzowane, technicznie rzecz biorąc, należą do instytucji
państwowych. Przełożonych w  fabrykach, spółkach skarbu
państwa czy jednostkach wojskowych zazwyczaj nietrudno
jednak przekonać do udostępnienia ich pracownikom w zamian
za mniejszą lub większą opłatę i udział w zyskach.
Tym sposobem przydzielona do zakładu pracy taksówka czy
minibus nagle zmienia się w  „serwiczę”  – od angielskiego
„service” i koreańskiego „cha”, co oznacza auto – która zabiera
pasażerów na drugi koniec miasta albo i  całego kraju. Z  kolei
ciężarówka z  PGR-u w  mgnieniu oka może przeistoczyć się
w  dostawczaka, radośnie podskakującego na zoranej dziurami
drodze z paką pełną importowanych towarów lub miejscowych
produktów spożywczych. Zresztą samochody ciężarowe
wypierają obecnie pociągi jako najpopularniejszy środek
transportu, jako że braki prądu i  starzejąca się infrastruktura
uczyniły kolej mało efektywną.
Ponieważ serwicze i  ciężarówki to oficjalnie pojazdy
państwowe, nie dotyczą ich zwyczajowe ograniczenia
zmuszające do pozostawania w  jednym obszarze
geograficznym. Przy punktach kontrolnych strażnicy
sprawdzają, czy kierowca przygotował łapówkę, pytając go
o  „pracę domową”. Jeśli ktoś nie odrobił pracy domowej, to
musi „zostać i  ją dokończyć”, inaczej jego towar zostanie
skonfiskowany[81]. Obu stronom zależy, by się dogadać.
W  obliczu powyższej niepisanej umowy szczególnie
dochodowe stają się samochody zarejestrowane na instytucje
rządowe, takie jak Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, gdyż
mogą one przebywać znaczne odległości bez obowiązku
zatrzymywania się na kontrolę.
Rozwój usług transportowych wspomogło też pewne
niezwykle ważne narzędzie światowej branży logistycznej,
które do całkiem niedawna było w  Korei Północnej zakazane:
telefon komórkowy. Wcześniej bazary stanowiły swego rodzaju
rezerwaty dla kupców dojezdnych, handlarzy, którzy
przywozili swoje towary na targ, aby tam znaleźć klientów. Dziś
sprzedawca czy sprzedawczyni nie potrzebuje niczego poza
komórką. Może z góry dogadać się z hurtownikami i detalistami
w  kwestii cen i  ilości towaru, a  następnie zorganizować
dostawę, kontaktując się ze znajomym kierowcą. Kupca
dojezdnego zastąpił kupiec stacjonarny  – przedsiębiorca, który
wszelki biznes prowadzi przez telefon[82].
Telefonia komórkowa przyczyniła się także do stabilizacji
cen. Ludzie mogą łatwo się dowiedzieć, kiedy dotrze następna
dostawa ryżu z  zagranicy, a  zatem gotowi są czekać, zamiast
płacić więcej z powodu niedoborów magazynowych.
W  takich to właśnie odmienionych warunkach rynkowych
Hyon zaczął podróżować po kraju. Dostarczał towary do
najróżniejszych miast, nawet do samej stolicy, a  nocował
u  rozmaitych krewnych. Zajmował się też nadzorem nad
łańcuchem dostaw dla jednej ciotki, która wyszła za oficera
wojskowego i  mieszkała w  Pjongjangu. Posadki w  wojsku
uważało się niegdyś za wyjątkowo lukratywne, lecz teraz to
ciotka stała się głównym chlebodawcą w rodzinie.
–  Ze względu na swoją pozycję wuj mógł chronić biznes
ciotki. Ale prawdziwe pieniądze zarabiają kobiety – wspominał
były licealista z Hyesan.
Rola Hyona w  łańcuchu dostaw polegała na tym, że przez
pośredników skupował z  obszarów rolniczych produkty, które
jego ciotka następnie sprzedawała na bazarach w  Pjongjangu
po wyższej cenie. Tym sposobem pozyskiwał na przykład
ogromne ilości fasoli, którą dostarczano stopniowo, aby nie
wzbudzić podejrzeń.
–  Nie mogłem po prostu iść i  kupić dwóch ton fasoli. Korea
Północna cierpiała na niedobory żywności, nie wolno było dać
się przyłapać z taką ilością jedzenia – powiedział mi Hyon nad
filiżanką kawy w  modnej kafejce w  południowym Seulu, przy
dźwiękach reggae dudniących z  głośników. Po prawdzie nie
wyglądał jak ktoś, kto w  dzieciństwie cierpiał z  powodu
niedożywienia; był wysoki i  dobrze zbudowany. W  tamtym
czasie studiował na jednym z południowych uniwersytetów. Ze
swymi białymi adidasami i  starannie ufryzowanymi włosami
nadałby się na plakat reklamowy uczelni.
Według niego handel jedzeniem stanowił opcję stosunkowo
bezpieczną. Sprzedaż, dajmy na to, odtwarzaczy DVD pozwalała
zarobić więcej, ale też wiązała się z  pewnym ryzykiem. Tego
rodzaju urządzenia – sprowadzane z Chin – cieszyły się wielką
popularnością, zwłaszcza jeśli dodatkowo miały wejścia USB. Za
sztukę można było zgarnąć nawet 20 dolarów. A  handlarze
dysponujący odpowiednimi dojściami sprowadzali ich całe
wagony  – nierzadko po cztery tysiące odtwarzaczy naraz  –
i zarabiali krocie.
– Ale trzeba było mieć naprawdę silne plecy, żeby handlować
DVD. Bo były nielegalne – podkreślił były licealista z Hyesan.
Tak czy siak – niezależnie, czy w grę wchodziły odtwarzacze
DVD czy fasola  – w  transakcji na każdym etapie uczestniczyli
ludzie o inklinacjach biznesowych.
Hyon zamawiał fasolę i  wysyłał pracowników, którzy
pakowali ją w  worki. Następnie zatrudniał tragarzy, którzy
przenosili worki na stację kolejową. Tam musiał wręczyć
łapówki strażnikom – na ogół trzy lub cztery kilogramy ryżu za
tonę fasoli. Każdą dostawę starannie rozplanowywał, czasami
rozciągając ją na okres miesiąca, żeby ukryć, ile dokładnie
przewozi. W Pjongjangu czekały już zespoły robotników, którzy
rozładowywali fasolę i zabierali ją do ciotki swego szefa.
–  Naturalnie trzeba posmarować kilka rąk, aby wszystko
odbyło się bez problemów  – powiedział Hyon, opisując swoją
technikę prowadzenia interesów.  – Ale niezbędne są też
znajomości. Przekupywałem wpływowych urzędników, aby
umożliwić wyładunek towarów w Pjongjangu.
Kiedy cała operacja dobiegała końca, ciotka wysyłała
krewniakowi z  Hyesan pieniądze oraz instrukcje dotyczące
następnego zamówienia. I wszystko zaczynało się od nowa.
Hyon pełnymi garściami czerpał z  okazji, jakie stwarzało
urynkowienie handlu. Wielu innych przystosowywało się do
zmian nie tyle z chęci, ile z konieczności.
Jung-a, która również mieszkała blisko granicy, miała
zaledwie 11 lat, gdy Kim Dzong Un został przywódcą Korei
Północnej, urodziła się więc w  środowisku, w  którym siły
rynkowe zyskiwały coraz większe znaczenie. Rok po objęciu
władzy przez młodego dyktatora ojciec dziewczynki zbiegł
z  kraju. Matka, pani Cho, nie miała innego wyjścia, musiała
szukać zarobku na bazarach. Mimo to z nadzieją spoglądała na
zmianę władzy.
–  Myślałyśmy, że skoro nowy przywódca jest tak młody, to
może teraz będzie lepiej, może życie stanie się łatwiejsze  –
powiedziała mi Cho po tym, jak wraz z  córką uciekła do Korei
Południowej. Oczywiście Wielki Następca zawiódł jej nadzieje. –
Wszystko musiałam robić sama – wyznała.
Aby jakoś związać koniec z końcem pod rządami Kim Dzong
Una, Jung-a  była zmuszona rzucić szkołę. Skończyła
podstawówkę, lecz nigdy nie poszła do liceum. Zamiast tego
kilka razy w  tygodniu ruszała wraz z  matką w  trzygodzinny
marsz z centrum Hoeryong na niewielką działkę wśród wzgórz,
gdzie uprawiały kukurydzę. Najwięcej pracy było w  czasie
siewu i  zbiorów, ale też między tymi porami skromne poletko
wymagało regularnego pielenia i doglądania.
Obie kobiety opuszczały dom bez śniadania, koło 4.00 nad
ranem, aby na 7.00 dotrzeć na działkę, która mierzyła
wszystkiego kilkanaście arów. Technicznie rzecz biorąc, ziemia
należała do państwowej hodowli świń, kierownik gospodarstwa
podnajmował jednak niewielkie spłachetki miejscowym  –
w  zamian za daninę. Pani Cho, drobna kobieta o  wiecznie
umęczonej twarzy, zgodziła się oddawać mu rocznie 200
kilogramów kukurydzy jako opłatę za najem. Rzecz jasna
kierownik nie przekazywał później tych dóbr państwu, aby
wspomóc wodza w budowaniu „socjalistycznego raju na ziemi”.
Sprzedawał je na bazarze – jak wszyscy.
Skończywszy poranne prace, pani Cho i  Jung-a  robiły sobie
przerwę na obiad. O  ile można to tak nazwać. Zazwyczaj
przynosiły ze sobą zupę fasolową z  makaronem
kukurydzianym, jadły ją na zimno, aby zaoszczędzić czas
i  pieniądze potrzebne na rozpalenie ognia. Latem zdarzało im
się dorzucić do tego odrobinę ogórka bądź szpinaku. Później
wracały do pracy. Czasami, jeśli chciały sobie dogodzić, na
kolację gotowały ryż, zazwyczaj jednak i na ten posiłek musiały
starczyć zimne kluski. Wreszcie, koło 20.00, ruszały w  drogę
powrotną.
W  czasie żniw wynajmowały wózek oraz kierowcę, który
odwoził należną działkę kukurydzy kierownikowi PGR-u,
a resztę zabierał do miasta, aby pani Cho mogła sprzedać ją na
targu. Wielu ludzi jadło kukurydzę w  najróżniejszych
postaciach  – w  formie makaronu kukurydzianego, „ryżu”
kukurydzianego, zupy z łupin kukurydzianych – ponieważ była
dużo, dużo tańsza od ryżu.
Za zarobione na targu pieniądze pani Cho kupowała soję.
Próbowała ją zresztą też uprawiać, ale okazało się, że wymaga
to zbyt wiele pracy. Z  ziaren wytwarzała tofu. Trzy i  pół
kilograma ziaren, które na bazarze kosztowało 18  tysięcy
północnokoreańskich wonów, pozwalało uzyskać dość tofu, aby
zarobić 30  tysięcy wonów. Za sprzedaż gotowego towaru  –
prowadzoną już z domu – odpowiadała Jung-a.
– Nie mogłam się bawić z przyjaciółmi. Tęskniłam za szkołą –
powiedziała mi, kiedy odwiedziłam ją i  jej matkę w  maleńkim
mieszkanku pod Seulem.  – Strasznie się nudziłam, siedząc tak
ciągle w  domu, i  bardzo zazdrościłam koleżankom
wychodzącym z tornistrami na przerwę obiadową.
Dla pani Cho trzymanie córki w  domu oznaczało jednak nie
tylko dodatkowy przychód, ale też uniknięcie wydatków
związanych ze szkołą. Choć Korea Północna jest nominalnie
krajem socjalistycznym, w  związku z  czym mieszkania,
edukacja i  opieka zdrowotna w  teorii powinny być darmowe,
w praktyce wszystko ma swoją cenę. Nauczyciele wymuszają od
uczniów czesne – na ogół płacone nie w gotówce, lecz towarach
takich jak soja, królicze skórki czy inne przedmioty, które
można potem z zyskiem odsprzedać na targu.
Dzieciaki niby mogłyby kontynuować naukę, nie uiszczając
opłat, ale  – powiedzmy to sobie szczerze  – wiele by się nie
nauczyły. Musiałyby siedzieć z  tyłu sali  – a  i  to przy odrobinie
szczęścia – i nikt by się nimi nie zajmował. Ostracyzm sprawia,
że uczniowie, których rodziców nie stać na „czesne”, zazwyczaj
przedwcześnie kończą edukację.
Pani Cho było przykro, że jej córka musi siedzieć w  domu
i czuje się samotna, kupiła więc prosty telewizorek, który Jung-
a  mogła zostawiać włączony w  ciągu dnia. Ale nie wniosło to
zbyt wiele do smutnego życia dziewczynki.
Odliczywszy wydatki na opał i  wyżywienie, matka i  córka
w  lepsze dni na czysto zarabiały pięć tysięcy wonów, czyli
równowartość niecałego kilograma ryżu. W  gorsze dni, gdy
spadały ceny fasoli albo popyt okazywał się niewystarczający,
wychodziły na zero.
Te marne zyski kosztowały je wiele trudu. Pani Cho szybko
nabawiła się problemów z  kręgosłupem, więc
odpowiedzialność za zabezpieczenie skromnego przychodu
w  coraz większym stopniu spoczywała na barkach Jung-a.
W  końcu, choć od lat kładziono im do głów, że Korea
Południowa to kraj pełen żebraków, w  którym tortury są na
porządku dziennym, matka i córka postanowiły uciec.
Dzięki temu mogłyśmy się spotkać w  ich nowym domu.
Gadałyśmy, siedząc na podłodze, a  pani Cho  – która na wzór
wszystkich południowokoreańskich pań w  średnim wieku
nosiła teraz trwałą – bezustannie krzywiła się z bólu i ugniatała
krzyż pięściami. Jung-a  spała obok na futonie. Liczyła sobie
wówczas osiemnaście lat i  akurat zarwała noc na naukę.
Próbowała nadrobić braki w  wykształceniu, skończyć liceum,
aby móc konkurować z  innymi dzieciakami należącymi do
społeczeństwa, które ma obsesję na punkcie edukacji.
Przyjechawszy na Południe, pani Cho wciąż nie traciła
nadziei, że życie na Północy stanie się lepsze.
– Dowiedziałam się, że chodził do szkoły za granicą, sądziłam
więc, że otworzy nam okno na świat  – wyznała z  nutą
melancholii, myśląc, rzecz jasna, o Kim Dzong Unie.
Wieści docierające z  kraju sugerowały jednak, że ludziom
takim jak ona żyło się równie ciężko co zawsze.

***

Handel domowej roboty tofu i rozwożenie fasoli po całym kraju


to w  Korei Północnej zajęcia z  szarej strefy. Tego rodzaju
interesy zawsze wiązały się i nadal wiążą z pewnym ryzykiem.
Wystarczyło, aby pani Cho czy Hyon trafili na nadgorliwego
strażnika albo nie byli w  stanie zebrać wystarczająco wysokiej
sumy na łapówkę, a mogli mieć poważne kłopoty.
Jeśli natomiast chodzi o pana Kanga, w jego sposobie na życie
trudno się dopatrywać odcieni szarości. To, co robił, było
zwyczajnie niezgodne z prawem – nieważne, z której strony na
to patrzeć.
Kang był bossem mafii narkotykowej w  Hoeryongu, mieście
leżącym nad rzeką graniczną z  Chinami, tak daleko od
Pjongjangu, jak to tylko możliwe. Przez dziesięciolecia zakątek
ten uważano za wyjątkowo zdeprawowany nawet jak na
standardy Korei Północnej. Ludzi o  wątpliwej orientacji
politycznej zsyłano tam na wygnanie – o ile mieli szczęście i nie
trafili do pobliskiego obozu koncentracyjnego.
Jak wielu mieszkańców pogranicza, pan Kang korzystał, ile
mógł, na bliskości przeżywających rozkwit gospodarczy Chin.
Miał chińską komórkę, która łapała sygnał z  chińskich wież
przekaźnikowych, i  zarabiał na umożliwianiu swym
współobywatelom kontaktu ze światem zewnętrznym, w  tym
z Koreą Południową. Aranżował krótkie spotkania z członkami
rodzin, którym udało się zbiec na Południe. Był też jednym
z  wielu zaangażowanych w  biznes przekazywania pieniędzy.
Umożliwiał uciekinierom przesyłanie środków pozostawionym
w  kraju krewnym  – ma się rozumieć, za szczodrą opłatą.
Prowizje pośredników na ogół wynoszą około 30 procent.
Najryzykowniejszą jednak, a  jednocześnie najbardziej
lukratywną część działań biznesowych naszego mafiosa
z Hoeryongu stanowił handel lodem, odmianą metamfetaminy,
która cieszyła się dużą popularnością w  Chinach, a  była
masowo używana w  Korei Północnej – między innymi dlatego,
że tłumi uczucie głodu. Obrotni naukowcy zmienili zakłady
chemiczne w  Hamhungu  – niegdyś ważnym państwowym
ośrodku przemysłowym – w prywatne wytwórnie amfy. Można
powiedzieć, że to północnokoreańska wariacja na temat fabuły
serialu Breaking Bad.
Sprzedaż narkotyków wiązała się z  dużym
niebezpieczeństwem. Typowy wyrok dla dilerów i producentów
stanowiło kilka lat ciężkich robót, choć krążyły też słuchy, że
w przypadkach większych grup przestępczych ich prowodyrów
skazywano na śmierć.
Jednak przy odrobinie szczęścia można było zarobić dużo,
dużo więcej, niż przesiadując w  nieczynnej fabryce, podczas
gdy żona sprzedaje na bazarze domowej roboty tofu bądź
placki ryżowe.
W latach bezpośrednio poprzedzających sukcesję Kim Dzong
Una pan Kang zdołał rozkręcić całkiem dochodowy biznes. Jego
małżonka zrezygnowała z  posady nauczycielki, by zostać
dilerką. Urodziła dziecko. Nigdy nie brakowało im pieniędzy ani
prochów. Żyło się dobrze. Mieli japońską lodówkę, skórzaną
sofę z Chin i dwa telewizory, w tym jeden z Japonii. Zatrudniali
pokojówkę, która sprzątała i  gotowała w  zamian za kilogram
ryżu dziennie.
Kiedy ich córka poszła do szkoły, nauczyciele ją
rozpieszczali  – otaczali szczególną troską i  zawsze upewniali
się, że wszystko dobrze zrozumiała. Dziewczynkę traktowano
lepiej niż dzieci wysoko postawionych urzędników, bo pan
Kang płacił wychowawczyni 100 chińskich juanów – czyli jakieś
15 dolarów  – miesięcznie i  zabierał ją do miejscowych
restauracji na wystawne obiady.
Gdy w  2010 roku nasz mafioso po raz pierwszy usłyszał
o  Wielkim Następcy, również był pełen nadziei. Sądził, że pod
rządami młodego przywódcy Korea Północna otworzy się na
świat. Stało się odwrotnie. Zacieśniono kontrole graniczne;
władze, niepewne, co przyniesie druga w  historii zmiana
wodza, szykowały się na najczarniejsze scenariusze.
Biznes eksportowy pana Kanga stawał się coraz trudniejszy,
w miarę jak Chiny zaostrzały walkę z gangami narkotykowymi,
a  północnokoreański reżim coraz poważniej szykował się do
sukcesji. Kang postanowił więc zmienić podejście: narkotyki,
które wcześniej szerokim strumieniem płynęły do północnego
sąsiada, teraz miały trafić do dystrybucji krajowej.
–  Po przyjściu Kim Dzong Una z  tym też próbowali zrobić
porządek, ale w Korei Północnej nikogo nie da się przed niczym
powstrzymać  – powiedział mi były boss w  czasie naszej
rozmowy w  pewnej restauracji nieopodal jego nowego domu
pod Seulem. Pomiędzy nami na półmisku skwierczało mięso
i  kimchi.  – Zawsze można się wykpić, smarując rękę, komu
trzeba.
Pan Kang uciekł do Korei Południowej w  2014 roku. Liczył
sobie wówczas 42 lata. Kiedy go poznałam, wyglądał jak
zupełnie zwyczajny mężczyzna w  średnim wieku. Choć nie
chodził po górach, miał na sobie czerwoną kurtkę i  czarne
spodnie do trekkingu. Lekka ondulacja sprawiała, że jego włosy
wydawały się bardziej sprężyste. Do wieprzowiny zamówił
butelkę soju  – nie zwykłego, lecz tego z  czerwoną nakrętką,
mocniejszego.
Działania Kim Dzong Una mające na celu ograniczenie
dostępności narkotyków nie przyniosły większego skutku. Kang
oceniał, że w  chwili, kiedy opuszczał Hoeryong, lód zażywało
jakieś 80 procent dorosłych mieszkańców miasta. Łączne
spożycie tego niezwykle silnego narkotyku sięgało kilograma
dziennie.
–  Moimi klientami byli zwykli ludzie  – wspominał
emerytowany diler.  – Oficerowie policji, agenci bezpieki,
członkowie partii, nauczyciele, lekarze. Lód uważany był za
naprawdę dobry prezent na urodziny albo imprezy z  okazji
ukończenia liceum.
Nastolatki sięgały po narkotyk regularnie. Brała go nawet
siedemdziesięciodwuletnia matka Kanga  – jako lek na niskie
ciśnienie.
Dla wielu Koreańczyków zażywanie amfetaminy stało się
nieodłącznym elementem codziennej egzystencji, sposobem na
poradzenie sobie z  nudą i  niedostatkami życia. Zdaniem pana
Kanga z tego właśnie powodu prochy nigdy nie znikną z Korei
Północnej.
–  Człowiek naprawdę czuje się od tego lepiej  – przekonywał
mnie. – Kiedy nie brałem, czułem, że coś jest ze mną nie tak, że
źle zaczynam dzień. Miałem wrażenie, że nie jestem do końca
człowiekiem. Lód pozwala się rozluźnić i  bardzo pomaga
w stosunkach damsko-męskich – dodał z pełną powagą.
Mimo że jego działalność była nielegalna, pan Kang otwarcie
mówił o  swoim biznesie narkotykowym. Sąsiedzi wiedzieli
o wszystkim, podobnie jak policja z Hoeryongu. Niemniej starał
się nie obnosić z  bogactwem, aby nie przyciągnąć szerszej
uwagi.
Policjanci nie mieli zresztą nic przeciwko temu, aby zarobić,
a przy okazji trochę się rozluźnić. Oferowali ochronę w zamian
za działki lodu.
–  Przychodzili do mnie do domu w  przerwie obiadowej.
Oczywiście zaopatrywałem ich na koszt firmy  – opowiadał ze
śmiechem były mafioso. – Szef naszej lokalnej komórki bezpieki
w  którymś momencie praktycznie się do mnie wprowadził.
Wpadał codziennie.
Pomimo wzmożonej kontroli na przejściach granicznych pan
Kang  – jeden z  pionierów na rynku lodu  – z  nielegalnych
interesów nadal był w  stanie wyciągnąć od trzech do pięciu
tysięcy dolarów miesięcznie. Była to fortuna nawet jak na
warunki chińskie, o  północnokoreańskich nie wspominając.
A im więcej zarabiał, tym bardziej się stawał wpływowy.
–  W  Korei Północnej  – stwierdził podczas naszej rozmowy  –
pieniądze dają władzę.
ROZDZIAŁ VII
ALBO BĘDĄ SIĘ CIEBIE BALI, ALBO BĘDĄ
SIĘ Z CIEBIE ŚMIALI

Nasze służby i  lud nigdy nie wybaczą tym, którzy


ośmielają się występować przeciwko niepodzielnej
władzy Kim Dzong Una.
Koreańska Centralna Agencja Prasowa,
13 grudnia 2013 roku

Kim Dzong Un miał świadomość, że zaakceptować gospodarkę


rynkową i  pozwolić ludziom tyrać dla osiągnięcia odrobinę
wyższego standardu życia to za mało. Musiał też sprawić, aby
pamiętali, że mogą stracić wszystko – absolutnie wszystko – jeśli
ośmielą się wystąpić przeciwko niemu. Musiał się stać
ucieleśnieniem myśli sformułowanej pięć wieków wcześniej
przez Niccola Machiavellego w  słynnej rozprawie Książę:
bezpieczniej budzić strach niż miłość.
W  pierwszych latach rządów Wielki Następca absolutnie
odciął kraj – i tak już nazywany pustelniczym królestwem – od
reszty świata. Wzmocnił ochronę wzdłuż rzeki wyznaczającej
granicę z  Chinami. Zwiększył liczbę patroli granicznych.
Z  o  wiele większą niż ojciec surowością dążył do
uniemożliwienia swym poddanym ucieczki. W  kwestii
przepływu informacji i  ludzi przez chińską granicę wolał nie
ryzykować. Bezlitośnie tępił wszelkie zagrożenia dla swej
świeżo uzyskanej pozycji.
Reżim Kimów przetrwał przez 70 lat dzięki temu, że
przemienił cały kraj w  jedno wielkie więzienie i  wytrwale, od
przedszkola, wpajał ludziom, że żyją w socjalistycznym raju i są
w związku z tym najszczęśliwszymi istotami na świecie.
Bajeczkę tę zbudował jeszcze Kim Ir Sen, ale ewidentnie nie
łudził się, że Koreańczycy tak po prostu ją kupią, bo stworzył
też aparat permanentnej inwigilacji, który po dziś dzień
monitoruje i  kontroluje każdy aspekt życia w  Korei Północnej.
Urzędnicy sprawdzają, jak nisko obywatele kłaniają się przed
pomnikami przywódców, jak uważnie słuchają podczas
obowiązkowych sesji edukacji ideologicznej, jak często próbują
się wymigać od zamiatania ulic o  świcie. W  tym państwie
policyjnym każdy może być albo stać się szpiclem: żona,
pułkownik, sprzedawca z  warzywniaka, nauczyciel, górnik,
dziecko.
Minęło wiele lat, odkąd w Związku Radzieckim wprowadzono
politykę głasnosti, a  Chiny otwarły swe podwoje, tymczasem
północnokoreańskie władze wciąż podtrzymują niemal
całkowitą blokadę informacji. Uniemożliwiając poddanym
kontakt ze światem zewnętrznym, reżim Kimów był w  stanie
zachować przy życiu stworzone przez siebie mity.
Aby pozbyć się tych, którzy śmieliby kwestionować słuszność
władzy, Wielki Wódz sięgnął po rozwiązanie podpatrzone
u  Stalina: gułagi. Wszyscy, którzy odważyli się buntować, byli
zsyłani do obozów koncentracyjnych położonych w  trudno
dostępnych, zazwyczaj nieprzyjaznych regionach. Zsyłka często
obejmowała także ich rodziny.
Ciężko przecenić to, jak szeroko zakrojona jest propagowana
przez reżim fikcyjna wizja świata.
–  To jak religia  – powiedział mi doktor Yang, lekarz
z przygranicznego miasta Hyesan. – Od urodzenia uczysz się, że
rodzina Kimów to bogowie i  że musisz im być bezwzględnie
posłuszny. W  Korei Północnej panują rządy terroru. Kimowie
stosują terror, aby utrzymać ludzi w ryzach.
W  każdym domu, w  każdej szkole, w  każdym szpitalu,
w  każdym publicznym budynku, a  nawet w  każdym wagonie
metra muszą wisieć oprawione portrety Kim Ir Sena i  Kim
Dzong Ila, które należy codziennie odkurzać za pomocą
specjalnej szmatki przechowywanej w  specjalnym pudełeczku.
Chwałę Kimów głoszą tablice pamiątkowe, billboardy
i sentencje wyryte w zboczach gór.
Każdy kanał telewizyjny pełni funkcję propagandową.
W  kinach lecą wyłącznie północnokoreańskie filmy
o  chwytliwych tytułach, takich jak licząca sobie już 62 części
seria Naród i  przeznaczenie. Do wyposażenia każdego
gospodarstwa domowego należy wmontowane w  ścianę radio,
którego nie da się wyłączyć ani przestawić na inną stację.
Jeśli ktoś otworzy gazetę, znajdzie tam niezliczone artykuły
poświęcone geniuszowi i  wspaniałomyślności Kim Dzong Una.
W  fikcyjnej rzeczywistości Korei Północnej nie sposób znaleźć
obszaru wiedzy, na którym Błyskotliwy Towarzysz by się nie
znał. Udziela porad dotyczących prowadzenia hodowli sumów
i  ferm bydła, szklarni i  szkółek leśnych, placów budowy
i stoczni. Osobiście przeprowadza inspekcje linii produkcyjnych
butów, kremów do twarzy i  past z  fasoli, przy każdej okazji
dzieląc się, rzecz jasna, wnikliwymi obserwacjami. Ma głębokie
przemyślenia dotyczące muzyki, architektury i  sportu. Jest
mistrzem sztuki wojennej, który przewodzi naukowcom
w badaniach nad bronią nuklearną i rakietową, a w przerwach
prowadzi manewry wojskowe na lądzie i na morzu.
Inne punkty widzenia nie istnieją. I nikt, nie licząc wąskiego
grona wybrańców, którym wódz udzielił jednoznacznego
pozwolenia, nie ma dostępu do internetu. Telefony komórkowe
nie łączą się ze światem zewnętrznym. Nie ma żadnej prasy
podziemnej. Na ścianach bloków nie zobaczysz graffiti.
Właściwie w  całym kraju nie sposób znaleźć choćby jednego
znanego buntownika.
Reżim zaczyna proces indoktrynacji od najwcześniejszych lat
życia.
W  czasie jednej wizyty w  Pjongjangu odwiedziłam żłobek.
Napis nad wejściem głosił: „Dzięki ci, szanowny generale Kim
Dzong Unie”. Wnętrze udekorowane było obrazkami szopów-
żołnierzy uzbrojonych w  ręczne granatniki i  kaczuszek-
marynarzy z karabinami maszynowymi. Niemowlaki pozowały
z  plastikowymi kałasznikowami, podczas gdy reporterzy robili
zdjęcia.
Córka Min-ah po raz pierwszy usłyszała o Wielkim Następcy
w  przedszkolu. Miała wówczas cztery latka. Jej i  pozostałym
dzieciom dano słodycze, pokazano zdjęcie nowego wodza
i  wyjaśniono, jakim jest wielkim mężem stanu. Dziewczynce
zostało z tego dnia jedno niezwykle wyraziste wspomnienie.
–  Miał gębę tłustą jak świnia  – stwierdziła po latach, kiedy
mieszkała już bezpiecznie w Seulu.
Podczas gdy Kim Dzong Un wciąż oswajał się z  władzą,
wydział edukacji nakazał liceom wprowadzić nowy przedmiot
w  całości poświęcony przywódcy. Do podstawy programowej
trafiło 81 godzin zajęć dotyczących Wielkiego Następcy. Nie
należy przy tym zapominać, że dzieciaki uczyły się już o  jego
ojcu, dziadku i  babci[83]. Na dodatkowych lekcjach historii
licealistom opowiadano, jak to okrutni amerykańscy żołdacy
w czasie wojny koreańskiej mordowali dzieci bagnetami, zaś na
ekonomii tłumaczono im, że dzięki filozofii dżucze Korea
Północna może być samowystarczalna.
Poza szkołą dzieciom pomiędzy 9. a  15. rokiem życia dalej
pompowano do głów tego rodzaju przesłanie na zbiórkach
młodych pionierów. Przyjęcie do tej organizacji często stanowi
najbardziej uroczystą chwilę dzieciństwa. Ceremonia
przyznania członkostwa odbywa się w  ważne dla reżimu
rocznice, takie jak urodziny Kim Ir Sena czy Rocznica
Powołania KRLD. W  imprezie uczestniczą rodzice, a  ich
pociechy otrzymują upominki w  rodzaju pióra albo tornistra.
Mieszkańcy Korei Północnej nie obchodzą własnych urodzin,
a  jedynie urodziny swych przywódców, więc dla wielu
dzieciaków to jedyna okazja, aby dostać prezent[84].
Man-bok był na drugim roku studiów, kiedy jego grupę
poinformowano, że nowym przywódcą kraju zostanie Kim
Dzong Un. Od przedszkola, przez szkołę i  obowiązkową służbę
wojskową, aż po pierwsze lata na uniwersytecie w  nauce
zawsze towarzyszyły mu postacie Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila.
Wraz z  innymi studentami musiał uczęszczać na codzienne
dziewięćdziesięciominutowe sesje edukacji ideologicznej.
W  kółko opowiadano im chwalebną historię
północnokoreańskiej rewolucji zapoczątkowanej przez
Wielkiego Wodza i  jego żonę, Kim Dzong Suk, a  później
kontynuowanej przez ich syna.
Man-bok miał tego dość; interesowały go przedmioty ścisłe,
nauka, a nie dzieje tych tak zwanych towarzyszy. Przejadło mu
się dwójmyślenie rodem z powieści Orwella.
Jakiś czas po ogłoszeniu informacji o  sukcesji ujrzał
desygnowanego następcę w  telewizji. Okazało się, że to gruby
dzieciak w  wieku zbliżonym do naszego studenta, otoczony
przez podstarzałych generałów, którzy zwracają się do niego,
używając pełnego szacunku zwrotu, który można niedokładnie
przełożyć jako „potomek”. Dla Man-boka wyglądało to jak
kiepski żart.
–  W  gronie najbliższych przyjaciół nazywaliśmy go
gówniarzem  – opowiadał mi.  – Bo jest gówno wart. Każdy tak
myśli, ale tego rodzaju rzeczy nie wolno mówić nikomu poza
najbardziej zaufanymi przyjaciółmi. Albo rodzicami, o  ile
wiesz, że się z tobą zgadzają.
To, co pokazano w  telewizji, nie było jednak żartem. Po
objęciu władzy przez Kim Dzong Una Man-bok uświadomił
sobie, że oto system zrodził już trzy pokolenia przywódców.
A  ten najnowszy był młody, mógł zatem pożyć jeszcze kilka
ładnych lat.
W  innych częściach kraju  – w  czasie obowiązkowej służby
wojskowej, w  fabrykach, kopalniach i  ministerstwach, a  także
na spotkaniach Federacji Kobiet i  straży sąsiedzkiej  –
Koreańczycy również uczyli się o Geniuszu nad Geniuszami.
Aby wzmocnić swe roszczenia do władzy, Kim Dzong Un
w  2013 roku zmodyfikował północnokoreański dekalog, czyli
Dziesięć zasad określających monolityczną ideologię partii  –
instrukcję stworzoną 40 lat wcześniej przez Kim Ir Sena w celu
uzasadnienia kultu jednostki.
Każda zasada zawiera imię przywódcy i odwołuje się do jego
absolutnego autorytetu, w który trzeba wierzyć bezwarunkowo.
Zasada numer dwa nakazuje „przyjąć myśli Wielkiego Wodza,
towarzysza Kim Ir Sena, jako swe własne przekonania,
a  polecenia jego jako prawdy wiary”. Zasada numer cztery
stwierdza z  kolei, że „ogromna cześć dla Wielkiego Wodza,
towarzysza Kim Ir Sena, to najszlachetniejszy obowiązek
wojowników rewolucji, którzy są bezgranicznie oddani
wspaniałemu przywódcy”.
Przejąwszy ster państwa, Kim Dzong Un najwyraźniej
stwierdził, że dziesięć przykazań przydałoby się zaktualizować.
Kazał zredagować zasady tak, aby uwzględniały także kult jego
ojca, Kim Dzong Ila, i  umacniały związek pomiędzy systemem
a  samym Wielkim Następcą. Jak głosi poprawiona wersja
instrukcji, „wielki towarzysz Kim Ir Sen oraz towarzysz Kim
Dzong Il są niezwykłymi patriotami, wybitnymi
rewolucjonistami i  kochającymi ojcami narodu. Poświęcili
wszystko ojczyźnie, rewolucji i ludowi”.
Młody przywódca nie odważył się jednak dodać do
dokumentu własnego imienia ani nakazać wieszania swego
portretu w każdym domu. W obawie, że mógłby się posunąć za
daleko, wolał skupić się na wychwalaniu ojca, licząc na to, że
w  ten sposób wzmacnia swój wizerunek jako prawowitego
spadkobiercy wspaniałego reżimu.
Naturalnie mieszkańcy Korei Północnej mają obowiązek
uczyć się stworzonych przez Wielkiego Wodza zasad na pamięć,
tak aby mogli je wyrecytować na zawołanie. Zmodyfikowaną
wersję dekalogu tłucze im się do głów na sesjach edukacji
ideologicznej, które odbywają się dwa razy w  tygodniu na
spotkaniach straży sąsiedzkiej lub w zakładach pracy. W czasie
tych pogadanek obywatele słuchają o najnowszych przejawach
wspaniałości wodza i  o  niegodziwości Stanów Zjednoczonych.
To właśnie w  takich okolicznościach w  2009 roku wielu
Koreańczyków po raz pierwszy dowiedziało się
o  niewiarygodnych osiągnięciach młodziutkiego towarzysza
generała Kim Dzong Una.
W  każdą sobotę, jeżeli nie częściej, obywatele muszą też
uczestniczyć w  sesjach autokrytyki, na których opowiadają
o  swoich grzechach z  minionego tygodnia, a  często również
o  grzechach bliźnich. Przeważnie sprowadza się to do
mechanicznego klepania partyjnego katechizmu: ludzie opisują,
jak to mogli pracować jeszcze ciężej  – do nieprzytomności  –
w  służbie Wielkiego Następcy. Ale są i  tacy, co korzystają
z  okazji do wsypania rywala albo zemszczenia się na
uciążliwym sąsiedzie.
Kontroli państwowej podlegają nawet fryzury. Kobietom nie
wolno farbować włosów, choć trwałe cieszą się dużą
popularnością wśród mężatek. Po objęciu władzy przez Kim
Dzong Una zewnętrzny świat obiegła plotka, że młody dyktator
rozkazał wszystkim mężczyznom czesać się w  tym samym co
on staromodnym stylu. Była to bujda, natomiast prawdą jest, że
Koreańczycy muszą strzyc się na krótko. Na ścianach męskich
salonów fryzjerskich wiszą katalogi rekomendowanych fryzur –
w  tym, nie ma co ukrywać, także kilka z  podgolonymi bokami
i grzywką zaczesaną do góry. Może i nie jest to żaden przymus,
ale każdy wie, że nie ma lepszego sposobu na okazanie
lojalności przywódcy niż zacząć się czesać jak on.
Z  obowiązku uczestnictwa w  sesjach edukacyjnych
i  autokrytycznych nie są bynajmniej zwolnieni ci, którzy
legalnie przebywają za granicą w celu pozyskiwania pieniędzy
dla reżimu. Po prawdzie, jako że osoby takie mają kontakt
z  prawdziwym światem, władze dokładają jeszcze większych
starań, aby uchronić je przed „ideologicznym zakażeniem”.
–  Ciągle powtarzano nam, jak ciężko Kim Dzong Un pracuje
dla dobra partii, kraju i narodu – powiedział mi pan Song, który
w czasie, gdy zmarł Kim Dzong Il, był zatrudniony na budowie
w  Rosji i  zdobywał zagraniczną walutę na potrzeby reżimu,
a  także trochę na swoje własne.  – Zrobił niby to, tamto czy
siamto i  tak harował dla nas wszystkich. Ale to były same
bzdury. Każdy, kto służył w  wojsku, wiedział, że małe dziecko
nie byłoby w stanie strzelać z karabinu czy nawet wyjrzeć nad
deskę rozdzielczą samochodu.
Rzecz jasna przed naszym spotkaniem Song zachowywał tego
rodzaju przemyślenia dla siebie. Nikt, kto pozostał w  Korei
Północnej, nie może się spodziewać, że głoszenie, iż młody król
jest nagi, ujdzie mu na sucho.

***
Wiedzą to jednak wszyscy, gdyż kraj zwany niegdyś
pustelniczym królestwem nie jest już wcale taką pustelnią.
Pomimo wszystkich wysiłków władze nie zdołały całkowicie
odciąć go od reszty świata.
Gdy w obliczu wielkiego głodu przez chińską granicę zaczęła
napływać pomoc humanitarna, wraz z  jedzeniem i  ubraniami
do mieszkańców Korei Północnej docierały informacje. Ci,
którym udało się przekraść na drugą stronę rzeki, wracając,
przynosili opowieści o  tym, co widzieli: o  kraju, w  którym
ludzie mieli tyle pożywienia, że czasami nie chciało im się
kończyć posiłków, o kraju, w którym nawet psy jadły lepiej niż
Koreańczycy.
Z  czasem formy przepływu informacji stały się bardziej
wyrafinowane. Dziś handlarze przemycają USB i  karty
pamięci  – często zakopane w  workach ryżu lub w  wielkich
pakach baterii  – aby potem potajemnie sprzedawać je na
bazarach. Te niewielkie nośniki pamięci łatwo ukryć
i przekazywać sobie w gronie przyjaciół.
Aktywiści z Korei Południowej próbują pomagać w tego typu
działalności, umieszczając pendrive’y w  wielkich balonach,
które przy sprzyjających wiatrach przelatują na drugą stronę
granicy, albo w butelkach spławianych rzeką. Pamięć urządzeń
zazwyczaj wypchana jest filmami akcji lub tanimi operami
mydlanymi. Niektóre przenoszą książki i  encyklopedie. Inne  –
energetyczny południowokoreański K-pop. Jeszcze inne – filmy
pornograficzne.
Głodni wiedzy obywatele Korei Północnej pochłaniają
wszystko jak leci.
–  Kiedy idziesz na bazar, pytasz sprzedawcę: „Czy masz dziś
coś słodkiego?” albo „Czy masz jakieś dobre piwo?”  –
opowiadała mi pani Kwon, wspominając dawne życie
w  położonym na północy kraju mieście Hoeyrong.  – Następnie
mówisz: „Okej, do pełna, proszę”. To znaczy, że chcesz
pendrive’a z mnóstwem filmów.
Odtwarzacze DVD z wejściem USB stały się gorącym towarem.
Szczególną popularnością cieszą się niewielkie przenośne
urządzenia zwane notelami – od słów „notebook” i „telewizor”.
Wyposażone są one w  napęd DVD, porty USB i  SD, kartę
telewizyjną oraz tuner radiowy, a do tego można je naładować,
używając akumulatora samochodowego. Chodzą po jakieś 50
dolarów. W  miastach takie odtwarzacze można znaleźć
w co drugim mieszkaniu[85].
Gdy pani Kwon chodziła na targ, zabierała ze sobą stare
pendrive’y na wymianę albo po prostu kupowała nowe. Nośnik
o  pojemności 16 gigabajtów kosztował niespełna dwa dolary,
a niósł ze sobą ogromne bogactwo informacji.
–  Uwielbiałam oglądać ich domy, uwielbiałam patrzeć, jak
żyją, uwielbiałam wszystko  – wspominała później. Jej
najukochańszym serialem był Nazywam się Kim Sam-soon, stara
komedia romantyczna opowiadająca historię pucołowatej,
prostolinijnej kobiety, która zakochuje się w  przystojnym
lekarzu.  – To było jak bajka. Oczywiście chciałam żyć jak oni,
marzyłam więc o wyjeździe do Korei Południowej.
Naturalnie pani Kwon nie prowadzi na Południu bajkowej
egzystencji  – mieszka w  bloku w  jednym z  miasteczek sypialni
pod Seulem. Niemniej impuls do ucieczki stanowiły dla niej
właśnie migawki z  prawdziwego świata ujrzane w  serialach.
Migawki lodówek, kanap, telewizorów, samochodów i  innych
elementów południowokoreańskiej codzienności podważają
jeden z  najważniejszych mitów propagowanych przez rząd
w  Pjongjangu  – ten, że Korea Południowa to wyniszczony
i nieszczęśliwy kraj, a na Północy żyje się lepiej.
Filmy i  seriale mogą mieć olbrzymi wpływ na ludzi, którzy
nigdy nie oglądali niczego poza reżimowymi mediami. Czasami
najmniejszy detal potrafi obnażyć największe kłamstwa.
Kształcące bywa też podglądanie panujących na Południu
relacji społecznych. Młodzi Koreańczycy z  Północy, zwłaszcza
kobiety, często zwracają uwagę, że Południowcy odnoszą się do
siebie nawzajem z  szacunkiem, używając zwrotów
grzecznościowych. Dla poddanych Kimów, przyzwyczajonych
do tego, że na kobiety i  młodzież patrzy się z  góry, stanowi to
uderzającą różnicę kulturową.
Jung-a, która zamiast chodzić do liceum, sprzedawała tofu
domowej roboty, w  czasie naszej rozmowy wspominała, jak
bardzo była zaskoczona, gdy obejrzała film Ninja zabójca  –
dorwany na bazarze na pendrivie. Ten napakowany akcją
i  scenami sztuk walki obraz wyprodukowali co prawda
Amerykanie, główną rolę grał jednak wysportowany
południowokoreański gwiazdor pop o  pseudonimie Rain.
Ujrzenie go stanowiło dla biednej dziewczyny spod chińskiej
granicy objawienie.
–  W  szkole mówiono nam, że Koreańczycy z  Południa
wyglądają inaczej niż my  – wyznała.  – Kiedy zobaczyłam ten
film, przekonałam się, że nie tylko wyglądają tak samo, ale też
mówią tak samo.
Szczególne wrażenie wywarł na Jung-a K-pop.
– Północnokoreańskie piosenki wszystkie brzmiały tak samo,
miały silne, twarde teksty – stwierdziła. – Przywykłam do tego,
że wszyscy śpiewają o  Kim Ir Senie albo o  jakichś generałach,
albo o  patriotyzmie. A  potem nagle usłyszałam te piosenki,
które też były po koreańsku, ale w  niczym nie przypominały
tamtych.
Dr Yang, oschły mężczyzna po czterdziestce, który przyjął
mnie między kolejnymi pacjentami w  szpitalu w  Seulu, gdzie
obecnie pracuje, powiedział mi, że tego typu informacje
o  zewnętrznym świecie powoli rozeszły się po całej Korei
Północnej, podważając wiarę, jaką poddani mogliby żywić
wobec trzeciego już wodza z dynastii Kimów.
– Ludzie nie spodziewają się niczego dobrego po tym młodym
przywódcy  – oświadczył.  – Rzekłbym, że przeszło 70 procent
ludności jest niezadowolone z władzy Kim Dzong Una. Wiedzą,
że nie jest osobą kompetentną.
W  Korei Północnej Yang oficjalnie pracował jako lekarz
w  dużym prowincjonalnym szpitalu. Nie mieli tam jednak
żadnych leków, a  stawki były śmieszne  – 3500 wonów za
miesiąc, nie dość nawet na kilogram ryżu  – w  praktyce
utrzymywał się więc ze szmuglu. Zbierał w  górach zioła
lecznicze  – na których północnokoreańscy medycy skądinąd
świetnie się znają, jako że nie mają dostępu do regularnych
środków farmakologicznych  – i  sprzedawał je Chińczykom. Za
zarobione w  ten sposób pieniądze kupował drobne AGD:
urządzenia do gotowania ryżu, przenośne odtwarzacze DVD czy
monitory LCD. Wszystkie te sprzęty potajemnie wwoził później
do kraju.
Dzięki wyprawom przemytniczym wiedział, co kryje się za
reżimową propagandą.
–  Mówili nam, że jesteśmy biedni z  powodu sankcji  –
wyjaśnił. – Ale ja mieszkałem przy granicy, widziałem więc, że
Korea Północna się nie rozwija, bo nie istnieje żadna zachęta do
ciężkiej pracy. Czy się stoi, czy się leży… każdy i tak pracował za
darmo.
Ktoś mógłby zapytać, jakim cudem system przetrwał, skoro
tak wielu Koreańczyków miało świadomość, że w zewnętrznym
świecie żyje się lepiej, a władze bez przerwy kłamią. Odpowiedź
stanowi bezprzykładne okrucieństwo reżimu, który nie waha
się stosować najsurowszych kar wobec najmniejszych choćby
oznak niezadowolenia.
Aby podtrzymać kłamstwo o  swych nadludzkich
predyspozycjach do przewodzenia narodowi, Kim Dzong Un
utrzymuje przy życiu hierarchię kastową, nagradzając tych,
których uważa za lojalnych, i  bezwzględnie niszcząc
wszystkich, którzy odważą mu się sprzeciwić. System kastowy
to zresztą kolejna spuścizna po dziadku. Tworząc swoje idealne
państwo, Kim Ir Sen nie wahał się czerpać z feudalnych praktyk
dynastii Chosun, która rządziła Koreą przez niemal pięćset lat,
aż do schyłku XIX wieku. Od dawnych królów pożyczył między
innymi koncepcję odpowiedzialności zbiorowej. Władzom do
dziś zdarza się karać całe trzypokoleniowe rodziny za występek
jednej osoby[86].
Wprost z  ery Chosun wywodzi się też dyskryminacyjny
system klasowy zwany songbun. Dzieli on północnokoreańskie
społeczeństwo na 51 klas, które z  kolei przypisać można do
trzech kategorii ogólnych: lojalni, niepewni i wrogowie.
Pod władzą Kim Dzong Una lojalni nadal cieszą się wszelkimi
względami. Stanowią oni te dziesięć do 15 procent ludności,
które uważa się za najbardziej oddane systemowi – przetrwanie
reżimu leży w  ich najlepszym interesie. To im państwo
zapewnia mieszkania w  Pjongjangu i  dostęp do porządnych
szkół, w tym również Uniwersytetu Kim Ir Sena. To oni dostają
ciepłe posadki i  mają łatwiejszy start w  partii. Lojaliści
mieszkają wygodniej, jedzą obficiej, a przy odrobinie szczęścia
mogą nawet liczyć na pomoc lekarzy, którzy będą dysponowali
prawdziwymi lekami.
Dno tworzą wrogowie: projapońscy kolaboranci,
chrześcijanie, sceptycy. Do tej kategorii zalicza się około 40
procent obywateli, których na ogół zsyła się na górzystą
i  nieprzyjazną północ, gdzie zimy są srogie, a  jedzenie trudno
dostępne nawet jak na standardy Korei Północnej.
Ta wielka masa „osób niepożądanych” jest absolutnie
pozbawiona mobilności społecznej i  nie ma żadnych
perspektyw na poprawę warunków egzystencji. Całe ich życie
kręci się wokół zakładu pracy – fabryki bądź PGR-u – do którego
zostali przypisani. W  praktyce oznacza to, że od ostatnich
kilkudziesięciu lat muszą radzić sobie sami.
Gdzieś pomiędzy lojalnymi a  wrogami plasuje się kasta
niezdecydowanych, szarych obywateli, którzy stanowią około
połowy populacji. Trwają oni w swego rodzaju zawieszeniu. Nie
mają szans na zdobycie wyższego wykształcenia czy
konkretnego zawodu, ale jeśli im się poszczęści, mogą dostać
dobry przydział w  czasie służby wojskowej, a  dzięki temu
zapracować na delikatną poprawę standardu życia[87].
Nie jest możliwe, aby ktoś urodzony w  pośledniejszym
songbunie awansował do wyższej klasy. Wystarczy za to jeden
zły krok, by człowiek wysoko postawiony zleciał na sam dół.
System klasowy  – i  stwarzana przezeń bezustanna groźba
utraty pozycji  – pozwala Kim Dzong Unowi utrzymać się przy
władzy. Bo jeśli należysz do lojalnych  – a  w  związku z  tym
mieszkasz w Pjongjangu i dzięki ministerialnej posadzie możesz
zarobić na boku dość, żeby posłać dziecko na studia – to dobrze
się zastanowisz, zanim otwarcie podasz w  wątpliwość to, czy
wódz w wieku pięciu lat potrafił już prowadzić samochód, albo
skrytykujesz decyzję o  przeznaczeniu grubych milionów na
broń atomową zamiast na szpitale i  szkoły. W  pobliżu zawsze
znajdzie się ktoś gotów na ciebie donieść.
Inwigilacja zaczyna się na poziomie tak zwanego inminbanu,
czyli dosłownie jednostek ludowych, które stanowią rodzaj
straży sąsiedzkiej. Każde osiedle podzielone jest na grupy
liczące po 30–40 rodzin. Na ich czele nieodmiennie stoją
wścibskie kobiety w  średnim wieku. Zadanie tych czcigodnych
matron polega na kontrolowaniu, co kombinują członkowie
podległych im rodzin. Koreańczycy mawiają, że szefowa straży
sąsiedzkiej powinna wiedzieć, ile pałeczek i  ile łyżeczek
znajduje się w każdym domu[88].
Do jej obowiązków należy też prowadzenie spisu zostających
na noc gości – w Korei Północnej nie wolno nocować u rodziny
lub znajomych bez wcześniejszego powiadomienia władz.
Naczelniczki grup ludowych często towarzyszą policji
w  nocnych nalotach mających na celu sprawdzenie, czy
w  danym domu bądź mieszkaniu nie skrywa się ktoś
niepożądany albo czy mieszkańcy nie oglądają zakazanych
południowokoreańskich filmów  – jak się to zdarzało znanym
nam już Man-bokowi i  Jung-a. Szefowa przeprowadza również
inspekcje wydawanych wszystkim rodzinom radioodbiorników,
aby się upewnić, że nie zostały przestrojone na rozgłośnię inną
niż państwowe radio. Do tego sprawdza komórki
w  poszukiwaniu nielegalnej muzyki i  zdjęć z  zewnętrznego
świata.
Kolejne zadanie naczelniczki to namawianie sąsiadów, aby
donosili na siebie nawzajem. Jeżeli jakaś rodzina zdaje się
podejrzanie często jadać biały ryż i  mięso, ludzie mogą zacząć
się zastanawiać, skąd wzięła na to pieniądze. A  jeśli światło
telewizora odbija się w  oknach późną nocą, gdy państwowe
kanały już nie nadają, ktoś może zadać sobie pytanie, co takiego
ogląda.
Kiedy ktoś ma romans, z  pewnością nie ujdzie to uwadze
szefowej inminbanu. A  w  Korei Północnej, gdzie na kobiety
patrzy się z  góry, zwłaszcza jeżeli zostały przyłapane na
uprawianiu przedmałżeńskiego lub pozamałżeńskiego seksu,
konsekwencje zazwyczaj są poważne. O  występku kochanków
informowani są ich pracodawcy. Oboje przechodzą też
poniżającą sesję publicznej krytyki[89].
Koreańczycy zmuszeni są do funkcjonowania w  systemie
społecznym, w  którym każdy aspekt życia jest monitorowany,
każde wykroczenie skrzętnie dokumentowane, a  każde
odchylenie od normy karane. Permanentna i  wszechobecna
inwigilacja powstrzymuje wielu ludzi przed tym, żeby choć się
skrzywić, kiedy w grę wchodzą sprawy związane z reżimem.
Naczelniczka grupy sąsiedzkiej ma obowiązek zgłaszać
grzeszki swych podopiecznych, jeśli pragnie pozostać w łaskach
służb, a  konkretnie dwóch organów odpowiedzialnych za
bezpieczeństwo.
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego odpowiada za
działania policji i  prowadzenie obozów pracy dla osób
uznanych za winne popełnienia „normalnych” zbrodni, jak
choćby pobicie, kradzież, handel narkotykami czy morderstwo.
Nazwę tych ośrodków więziennych z  koreańskiego dosłownie
tłumaczy się jako „miejsce kształcenia na dobrych ludzi”.
Więźniowie skazywani są na określony czas i  mogą mieć
nadzieję, że pewnego dnia zostaną uwolnieni.
Co się zaś tyczy zbrodni o  podłożu politycznym bądź
ideologicznym, nimi zajmuje się Departament Bezpieczeństwa
Państwa. Organ ten dba o  całkowitą blokadę informacji ze
źródeł innych niż państwowe i  pilnuje, aby wszyscy grzecznie
słuchali propagandy. Ponadto ściga przestępców politycznych –
czyli ludzi, którzy kwestionują działania reżimu lub próbują się
wyrwać z  jego szponów  – i  prowadzi słynące z  okrucieństwa
obozy koncentracyjne dla nieprawomyślnych.
Kim Dzong Un, mając świadomość, że do jego władztwa
przenikają materiały multimedialne z  zagranicy, nadał nowe
uprawnienia specjalnej jednostce służb bezpieczeństwa
odpowiedzialnej za powstrzymywanie kontaktu z  obcymi
mediami. Misja tak zwanej Grupy 109 to odnajdywanie
i  konfiskowanie nielegalnych materiałów multimedialnych  –
zwłaszcza przechowywanych w  pamięci telefonów
komórkowych i  na pendrive’ach. Historia każdego urządzenia
jest starannie badana w poszukiwaniu dowodów wskazujących
na dzielenie się plikami.
Obywatele przyłapani na posiadaniu nielegalnego kontentu
mogą zostać zatrzymani i poddani przesłuchaniu. Niektórzy są
w  stanie wyłgać się łapówką  – czasami płaconą nawet
w  papierosach  – przy czym muszą, rzecz jasna, oddać także
urządzenie, przez które znaleźli się w  tarapatach. Wielu
Koreańczyków uważa zresztą, że urzędnicy węszą za
zagraniczną muzyką czy filmami przede wszystkim po to, aby
dorobić trochę do marnych pensji, jakie oferuje budżetówka.
Kiedy w  2012 roku na rozkaz Kim Dzong Una wprowadzano
poprawki do kodeksu karnego, wśród nowych zapisów znalazł
się specjalny ustęp poświęcony zagranicznym materiałom
multimedialnym. Od tego czasu ich posiadanie uznaje się za
działalność wywrotową, a  wykręcenie się od tak poważnych
zarzutów kosztuje ekstra. Za przemyt informacji na skalę
przemysłową grozi zgłoszenie do prokuratury. Jeżeli do tego
dojdzie, wyrok i  zsyłka na ciężkie roboty są już praktycznie
nieuniknione[90].
Nie żeby inne modyfikacje wprowadzone po objęciu rządów
przez Wielkiego Następcę były mniej drakońskie. Na liście
wykroczeń o  naturze politycznej znalazły się między innymi
niedbałe przygotowanie planu gospodarczego dla kraju czy
niewłaściwy dobór sportowców na ważne zawody. Zakazane są
wszelkie zgromadzenia nieorganizowane przez partię i władze
krajowe, podobnie jak wyrażanie niezadowolenia z  polityki
rządu, nawet w  sferze prywatnej. Każdego, kto wziąłby udział
w  zamieszkach albo demonstracji „o  charakterze
antypaństwowym”, czeka wyrok dożywotniej „resocjalizacji
przez ciężkie roboty” bądź śmierci. Za antypaństwową
„propagandę czy agitację” przewidziana jest kara główna[91].
A  jednak, pomimo wszystkich wysiłków mających na celu
osłonięcie społeczeństwa przed „skażeniem ideologicznym”,
reżim nie zdołał całkiem powstrzymać ludzi przed
zdobywaniem strzępów informacji o zewnętrznym świecie.
Man-bok, znany nam już młody naukowiec, oglądał filmy
wojenne, gangsterskie. Słuchał wiadomości. Z  biegiem czasu
odczuwał coraz większą niechęć do swego kraju.
– Reżim próbował nas indoktrynować – wspominał – ale my,
młodzi, znamy prawdę.

***

Czytając wzmianki o  kodeksie karnym, ktoś mógłby pomyśleć,


że w  Korei Kim Dzong Una istnieje jakaś forma tradycyjnego
sądownictwa pilnującego litery prawa. Nic podobnego. Władze
od czasu do czasu zadają sobie trud zorganizowania czegoś na
kształt procesu, ale nikt z zewnętrznego świata nie uznałby tego
za proces uczciwy. Oskarżony nie ma co liczyć na pomoc
obrońcy, wyroku nie zatwierdza ława przysięgłych.
Zresztą często zdarza się tak, że nikomu nie chce się nawet
bawić w  zachowywanie pozorów. Niektórzy więźniowie
polityczni nie mają w ogóle pojęcia, za co trafili do obozu.
Istnieją cztery miejsca zsyłki dla tego rodzaju przestępców.
Każde z  nich zajmuje obszar kilkuset kilometrów
kwadratowych jałowej ziemi na dalekich północnych rubieżach
kraju. Obozy otoczone są wysokimi ogrodzeniami z  drutem
kolczastym, wilczymi dołami, polami minowymi, a  także
wieżami strażniczymi obsadzonymi przez strażników
uzbrojonych w broń maszynową.
Więźniowie trzymani są w  odosobnieniu, bez możliwości
kontaktu ze światem zewnętrznym. Jako kontrrewolucjonistów
uznaje się ich za wyjętych spod opieki prawa[92].
Prowadzone przez tajną policję ośrodki karne uznawane są
za najbardziej okrutne ze wszystkich. Wielu więźniów ginie
z  powodu panujących tam nieludzkich warunków. Osoby
przetrzymywane w  więzieniach politycznych są głodzone; aby
przeżyć, polują na szczury albo żaby. To jedyne źródła białka,
na jakie mogą liczyć. Poza tym szukają także jadalnych
korzonków i  chwastów, czegokolwiek, co mogłoby jakoś
wzbogacić składającą się głównie z  wody i  soli „zupę”, którą
dostają.
Pomimo niedożywienia „polityczni” zmuszani są do ciężkiej,
a  nieraz też niebezpiecznej pracy. Bywa, że na robotach
spędzają po 18 godzin dziennie. Kopią tunele w  kopalni, do
dyspozycji mając jedynie kilofy i  łopaty. Ścinają drzewa,
używając siekier i  pił. Do uprawy ziemi dostają tylko
najbardziej podstawowe narzędzia. Kobiety trudnią się
wyrobem peruk, sztucznych rzęs i  ubrań, które są później
wysyłane do Chin i  dalej w  świat. Jeżeli jakiś więzień nie
wyrabia przewidzianych norm produkcyjnych, grożą mu kary
fizyczne i dalsze ograniczenie racji żywieniowych[93].
Bicie i  tortury są na porządku dziennym, w  tym między
innymi tak zwana tortura gołębia polegająca na tym, że więźnia
wiesza się na ścianie za związane za plecami ramiona, co
zmusza go do wysunięcia naprzód klatki piersiowej.
Nieszczęśnik spędza w  tej pozycji całe godziny, zazwyczaj
dopóki nie straci przytomności lub nie zacznie wymiotować
krwią.
W  repertuarze katów znajdują się także tortura samolotowa
i  motocyklowa: karanych zmusza się do trzymania rąk
wyciągniętych na boki albo do przodu. Muszą tak stać bardzo
długo; zazwyczaj omdlewają, zanim minie przepisowy czas.
Jeszcze gorszą karę stanowią tak zwane klitki. Więźniów
umieszcza się w  drewnianych skrzyniach  – tak małych, że
zamknięty wewnątrz człowiek nie może ani wstać, ani się
położyć. Zamiast tego zmuszony jest do klęczenia z  piętami
wpartymi w  pośladki. Odcina to dopływ krwi, co sprawia, że
pośladki stają się czarne od sińców. Dłuższe zamknięcie
prowadzi do śmierci[94].
Strażnikom wpaja się absolutny brak litości, a  jeżeli któryś
z  nich okaże choćby cień współczucia, sam może podlegać
karze.
Gwałty i  brutalne napaści o  charakterze seksualnym
stanowią regularny element procesu penitencjarnego. Kobiety,
które trafiły do więzienia po ekstradycji z  Chin, donoszą
o  przymusowych aborcjach  – często wywoływanych przez
pobicie  – a  także o  zabijaniu noworodków na oczach matek.
Niektóre z  nich opowiadają nawet, że dano im wybór: zabić
własne dziecko albo zginąć. Groźba taka dotyczy przede
wszystkim przypadków, w  których dziecko uznane zostaje za
„nieczyste”, czyli spłodzone przez Chińczyka[95].
Specjalna komisja śledcza ONZ zajmująca się łamaniem praw
człowieka w  Korei Północnej orzekła, że wszystkie wyżej
opisane postępki to nie tyle „nadużycia władz państwowych”,
ile „nieodłączny element” przyjętego przez nie totalitarnego
ustroju. „Waga, skala i  natura tych wykroczeń dowodzą, że
mamy do czynienia z  państwem niepodobnym do żadnego
innego w  dzisiejszym świecie”, czytamy w  podsumowaniu
przełomowego raportu z  2014 roku. Oficjalna rekomendacja
była taka, że Kim Dzong Un powinien zostać osądzony przez
Międzynarodowy Trybunał Karny za zbrodnie przeciwko
ludzkości.
Przedstawione komisji zeznania pochodziły od licznych
więźniów, którym udało się przeżyć pobyt
w  północnokoreańskich obozach koncentracyjnych. Wszyscy
oni zostali uwięzieni za rządów Kim Ir Sena lub Kim Dzong Ila,
później zaś zdołali uciec z kraju, by opowiedzieć o tym, jak ich
traktowano.
Nie ma wątpliwości, że Kim Dzong Un dalej robi użytek ze
stworzonego przez dziadka i  wykorzystywanego przez ojca
aparatu represji. Obrazy satelitarne dowodzą, że rozległa sieć
obozów więziennych, ulokowanych zarówno na obrzeżach
miast, jak i  w  trudno dostępnych terenach górskich, nadal
funkcjonuje.
Na zdjęciach tych można też ujrzeć nowe lub powiększone
kompleksy więzienne, w  tym między innymi położony
w  centrum kraju Obóz 14 przeznaczony dla więźniów
politycznych. Na ogrodzonym obszarze o  powierzchni 14,5
kilometra kwadratowego wyraźnie widać poszczególne obwody
bezpieczeństwa, koszary i punkty kontrolne.
Z  kolei na fotografiach leżącego pod Pjongjangiem obozu
reedukacyjnego znanego jako Więzienie 4 dostrzec można
kamieniołomy oraz przenośniki taśmowe transportujące
kawałki wapienia za mury kompleksu, gdzie więźniowie
poddają je obróbce[96].
Świat słyszał jednak bardzo niewiele o  tym, jakie warunki
panują wewnątrz obozów reedukacyjnych i  koncentracyjnych
w erze Kim Dzong Una.
Przez lata pisania o  Korei Północnej pod władzą Wielkiego
Następcy wytrwale szukałam kogoś, kto byłby w  którymś
z więzień po 2011 roku. Nie pomogły konsultacje z aktywistami
wspierającymi uciekinierów, w tym także byłych więźniów, czy
ekspertami od północnokoreańskiego systemu penitencjarnego.
Nie udało mi się znaleźć ani jednej osoby, która uciekłaby
z  obozu po tym, jak rządy objął najmłodszy Kim. Nikt, z  kim
rozmawiałam, nie słyszał nawet o kimś takim.
Możliwe, że skazańcy zostają w zakładach karnych. Możliwe,
że nie są w  stanie uciec z  więzienia, jakim jest ich kraj. Nie
sposób powiedzieć. Ale tradycje brutalnego więziennictwa są
bez wątpienia kontynuowane.
Kiedy w  2017 roku Międzynarodowe Stowarzyszenie
Prawników poprosiło trzech sławnych sędziów specjalizujących
się w  prawach człowieka o  przeprowadzenie rozprawy
w  kwestii północnokoreańskich obozów więziennych, jeden
z  nich stwierdził, że placówki te są równie złe, jeśli nie gorsze
od nazistowskich obozów koncentracyjnych z  czasu
Holokaustu. Wiedział, o czym mówi. Sędzia ten, niejaki Thomas
Buergenthal, jako dziecko mieszkał w  kieleckim getcie, potem
zaś był przetrzymywany w Oświęcimiu i Sachsenhausen. Wiele
lat później stał się jednym z  członków Międzynarodowego
Trybunału Sprawiedliwości.
–  Wierzę, że warunki panujące w  koreańskich obozach
więziennych są równie przerażające, a  może nawet jeszcze
gorsze od tego, czego doświadczyłem i  co ujrzałem
w  nazistowskich obozach koncentracyjnych i  w  trakcie mojej
późniejszej kariery obrońcy praw człowieka  – stwierdził,
wysłuchawszy zeznań byłych więźniów i strażników[97].
Podobnie jak wcześniej komisja śledcza ONZ, trzej uznani
juryści orzekli, że ze względu na to, jak reżim wykorzystuje
więzienia polityczne do sterowania społeczeństwem, Kim
Dzong Un powinien stanąć przed sądem za zbrodnie przeciwko
ludzkości.
Wielu zastanawia się, jak to możliwe, że Korea Północna
dotąd nie upadła jak Związek Radziecki albo nie zmieniła się
jak Chiny.
Przyczyn jest kilka.
Władza Kimów utrzymuje się częściowo dlatego, że dzięki
zarobkom z  targów życie wielu Koreańczyków naprawdę się
poprawia. Ktoś, kto niegdyś mógł sobie pozwolić na jedzenie
mięsa najwyżej dwa razy do roku, dziś często jest w  stanie
zafundować sobie taki luksus dwa razy w  miesiącu. Rolnika
sprzedającego swe produkty na bazarze nagle stać na łapówkę,
która zagwarantuje jego córce lepsze miejsce w  klasie.
Pieniądze zapewniają pewne drobne swobody, które w  oczach
przyzwyczajonych do ucisku ludzi urastają do rangi olbrzymich
przemian.
Jednym z  najczęściej przeoczanych czy ignorowanych
czynników jest to, że ród Kimów zdołał wytworzyć silne
poczucie tożsamości narodowej i  dać ludziom powody do
dumy  – czasami sięgając po narzędzia dezinformacji, ale
niekoniecznie w  każdym przypadku. Nawet uciekinierzy,
z którymi rozmawiałam, przyznawali, że są dumni z atomowej
potęgi ojczyzny i jej oporu wobec międzynarodowych osiłków.
Największe znaczenie ma jednak strach.
Kary są tak surowe, że ci, którzy są przeciwni reżimowi, wolą
uciec, niż próbować walczyć o zmiany od środka.
–  Nawet jeśli coś wiesz, nie powinieneś o  tym mówić  –
powiedziała mi pani Kwon.  – Nigdy nie wiesz, jaka kara może
cię czekać, jeśli się odezwiesz. Więc zamiast próbować zmienić
system, lepiej po prostu odejść.
A  mimo to, jak stwierdziła moja rozmówczyni, tylko
najbardziej zdeterminowani naprawdę opuszczają kraj. Bo
nawet jeśli im się uda, wiedzą, że kara najprawdopodobniej
dotknie ich rodzinę.
I tak się to ciągnie…
ROZDZIAŁ VIII
ŻEGNAJ, WUJKU

Jang, ta podła szumowina, człowiek gorszy od psa,


dopuścił się po trzykroć przeklętych aktów
przeniewierstwa, zdradzając zaufanie i ojcowską miłość,
jaką obdarzyli go partia i wódz.
Koreańska Centralna Agencja Prasowa,
13 grudnia 2013 roku

Pierwsze dwa lata rządów stanowią dla początkującego


autokraty okres szczególnie niebezpieczny. To czas trudnych
decyzji: kto jest wierny, a kogo trzeba się pozbyć. To także czas,
w  którym istnieje największa szansa, że ewentualna
konkurencja spróbuje przejąć tron. Zwłaszcza jeśli nowy wódz
ma do dyspozycji jedynie „odziedziczonych” popleczników.
A  zatem gdy Kim Dzong Un stanął na czele kraju, sięgnął po
rozwiązanie sprawdzone wcześniej przez jego ojca i  dziadka.
Zadbał, by elity, które zapewniają mu władzę, pozostały bogate
i szczęśliwe – a nawet żeby się stawały bogatsze i szczęśliwsze.
Udało mu się przetrwać na dyktatorskim stołku, ponieważ  –
podobnie jak jego przodkowie  – był w  stanie rządzić całym
narodem poprzez stosunkowo wąską grupę ludzi. To kolejna
maksyma zaczerpnięta wprost od Machiavellego: nie martw się
ogółem ludu, tylko zapewnij bogactwo elitarnej garstce
wybrańców.
Politolodzy mogliby nazwać Wielkiego Następcę „przywódcą
drobnokoalicyjnym”, czyli kimś, kto utrzymuje stabilność
reżimu dzięki wsparciu relatywnie niewielkiej liczby hojnie
nagradzanych osób, jednocześnie zaniedbując resztę
społeczeństwa.
W  kategorii drobnokoalicyjnej Kim Dzong Un należy do
podzbioru, który Bruce Bueno de Mesquita  – politolog
specjalizujący się w  skutecznie funkcjonujących tyraniach  –
nazwał „chciwymi kleptokratami”. Do tego samego podzbioru
należeli między innymi Ferdinand Marcos z  Filipin oraz
Mobutu Sese Seko z  Zairu, czyli dzisiejszej Republiki
Demokratycznej Konga.
Dyktatorom tego rodzaju zależy na wystawnym życiu, kradną
więc duże sumy z państwowych skarbców, jednocześnie dbając,
aby tym, którym zawdzięczają stanowisko, również nie brakło
wygód. Co do członków uprzywilejowanych elit, to mają oni
świadomość, że łatwiej im będzie zachować pozycję, jeśli
władza przejdzie z  króla na księcia, niż jeśli przejmie ją ktoś
spoza rodziny. Zależy im zatem na sukcesji dynastycznej.
W  związku z  powyższym pierwszą sprawą, jaką musiał się
zająć najmłodszy Kim, było zdecydowanie, kto pozostanie
w jego drobnej koalicji.
Nawet zupełny żółtodziób wie, że potencjalnych rywali bądź
krytyków trzeba się pozbyć już na samym początku. Tak
właśnie postąpił Mao Zedong w  Chinach, tak też zachował się
Kim Dzong Il. Kim Dzong Un nie zamierzał odchodzić od
tradycji.
Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwe ryzyko we wczesnej fazie
autokracji stanowi nie to, że przywódca zabije zbyt mało osób,
lecz to, że zabije ich zbyt wiele  – jak wyjaśnił mi Bueno de
Mesquita, gdy odwiedziłam go w  biurze na Uniwersytecie
Nowojorskim. Jeżeli wódz pozbędzie się zbyt wielu pachołków,
pozostali uznają, że działa na oślep i  poczują się zagrożeni.
A jeśli liczba wyroków okaże się zbyt niska? Cóż, dość łatwo to
naprawić.
Zachowanie właściwej równowagi strachu wśród elit ma
kluczowe znaczenie. Wbrew powszechnym przekonaniom
większości dyktatorów nie obala wcale gniewny lud
wychodzący na ulice. Na ogół ich upadek jest dziełem wysoko
postawionych członków reżimu. Największe zagrożenie dla
władzy dyktatorskiej to wcale nie walka pomiędzy
uprzywilejowanymi a  pokrzywdzonymi, lecz wewnętrzne
rozgrywki na samym szczycie.
–  Jeśli chodzi o  dynamikę władzy autorytarnej,
przytłaczającej większości dyktatorów władzę odbierają osoby
przebywające w  murach prezydenckiego pałacu, a  nie
zgromadzone na zewnątrz tłumy  – twierdzi Milan Svolik,
uczony z  Yale, który zbadawszy przypadki 316 autokratów,
odkrył, że przeszło dwie trzecie z nich obalili rywale[98].
Taki właśnie los spotkał licznych przywódców, od Nikity
Chruszczowa w  ZSRR w  1964 roku po Roberta Mugabe
w  Zimbabwe w  2017 roku. Zdetronizowali ich byli
sprzymierzeńcy.
Punkt zapalny nieraz stanowią pieniądze. Jak utrzymuje
Bueno de Mesquita, chciwi kleptokraci często tracą władzę, gdy
ich poplecznicy zdadzą sobie sprawę, że protekcja nie może
potrwać już zbyt długo. Kiedy Reza Pahlawi, szach Iranu,
podupadł na zdrowiu, jego zausznicy nawet nie kiwnęli palcem.
Podobnie było z  filipińskim wojskiem, gdy oficerowie
uświadomili sobie, że starzejący się Marcos ma niewiele do
zaoferowania.
Jednak dyktatorzy, którzy poradzą sobie z najwcześniejszymi
wyzwaniami i  przetrwają pierwsze dwa lata, zazwyczaj
umierają spokojnie we własnych łóżkach.
Kim Dzong Un w  chwili, w  której stanął za sterami
północnokoreańskiego reżimu, zakasał rękawy i szybko stał się
najbardziej makiaweliczną postacią dzisiejszego świata. Nikt
nie mógł się przy nim czuć bezpiecznie, nawet ci, którzy
wspierali go w  okresie przejściowym  – a  może właśnie
szczególnie oni.
Pierwszy do odstrzału poszedł wicemarszałek Ri Yong Ho,
jeden z  ludzi, którzy nieśli trumnę w  czasie pogrzebu Kim
Dzong Ila. Jako szef sztabu generalnego Koreańskiej Armii
Ludowej dopilnował, aby wojsko pozostało lojalne Kimom
w  czasie zmiany warty między drugim a  trzecim pokoleniem.
To jednak nie pomogło mu zachować stołka. W  połowie 2012
roku został usunięty ze stanowiska  – oficjalnie ze względów
zdrowotnych. Według wywiadu Korei Południowej zesłano go
na północ kraju. Niektórzy obserwatorzy spekulowali, że został
stracony. Tak czy siak nikt go już więcej nie widział. Jego twarz
wymazano nawet ze zdjęć, a nazwisko usunięto z dokumentów.
Po prostu słuch o nim zaginął.
Podobny los spotkał generała Hyon Yong Chola, który po
usunięciu Ri stał się północnokoreańskim odpowiednikiem
ministra obrony. Zniknął na początku 2016 roku,
prawdopodobnie skazany na śmierć za niesubordynację
i  zdradę. Jak twierdziły południowokoreańskie służby
wywiadowcze, do jego rzekomych przewinień zaliczało się
zaśnięcie w trakcie przemówienia Kim Dzong Una.
Jeśli wierzyć doniesieniom, Chola bynajmniej nie
wyeliminowano po cichu. Podobno został publicznie
rozstrzelany z  użyciem działka lotniczego, które  – biorąc pod
uwagę kaliber  – musiało go przerobić na krwawą miazgę[99].
Po takiej demonstracji inni urzędnicy z  pewnością wbili sobie
do głowy, aby nie zamykać oczu podczas spotkań z szefem.
Zdarzały się też przypadki, że ci, którzy zniknęli, wracali
z  podkulonym ogonem po kilku miesiącach lub latach.
Cokolwiek ich spotkało w  czasie nieobecności, czyniło z  nich
oddanych zwolenników młodego wodza.
Choe Ryong Hae  – człowiekowi często nazywanemu „drugą
osobą w  Korei Północnej”  – odebrano wszystkie stanowiska
w  wewnętrznym kręgu Partii Pracy. Według niektórych źródeł
zesłano go do PGR-u na kilka miesięcy reedukacji. Najwyraźniej
jednak wrócił do łask, bo w 2016 roku został wyniesiony jeszcze
wyżej w partyjnych strukturach.
Moment najbardziej chyba szokujący w czasie prowadzonych
przez młodego przywódcę czystek nadszedł pod koniec 2013
roku. Gniew Wielkiego Następcy dosięgnął wówczas kolejnego
z  mężczyzn, którzy towarzyszyli jego ojcu w  ostatniej drodze,
ale tym razem cała historia okazała się jeszcze bardziej
dramatyczna.
Jang Song Thaek za sprawą małżeństwa z Kim Kyong Hui był
dla Kim Dzong Una wujem. On i siostra Kim Dzong Ila zakochali
się w  sobie w  czasie studiów na Uniwersytecie Kim Ir
Sena[100]. Młody dorobkiewicz nie zrobił na Wielkim Wodzu
najlepszego wrażenia, ale córka przywódcy uparła się poślubić
swego towarzyskiego wybranka.
Za rządów Kim Dzong Ila małżonkowie stali się jednymi
z centralnych figur reżimu i najbliższych doradców miłościwie
panującego. Jangowi powierzono pieczę nad projektami
gospodarczymi z wszelkich możliwych dziedzin – od wydobycia
węgla po budowlankę. Dużo podróżował, kupując zarówno
niezbędne do rządowych inwestycji materiały, jak i  różne
produkty pożądane przez swego potężnego szwagra.
Żartobliwie przezywano go „Kim Dzong Ilem, Który Jeździ Za
Granicę”[101].
Mąż Kim Kyong Hui odegrał też kluczową rolę
w  przygotowaniach do sukcesji Kim Dzong Una. Kiedy zmarł
Umiłowany Przywódca, wysoka pozycja wujka Janga wydawała
się niepodważalna. W  czasie pochodu pogrzebowego niósł
trumnę wodza, idąc tuż za Wielkim Następcą. Wypisz wymaluj
szara eminencja reżimu  – gdyby jeszcze tylko nie farbował
siwiejących włosów.
Wiele osób, które miały okazję poznać Janga, mówiło mi, że
był charyzmatyczny. Uważany za przystojnego, lubił pić, grać
w  karty i  śpiewać karaoke. Słynął z  talentu do targowania się.
Ludzie do niego lgnęli.
Rzecz jasna nie był z  niego żaden święty. Eufemistycznie
można by go nazwać kobieciarzem; mówiąc bardziej
bezpośrednio  – wyzyskiwaczem. Wieść gminna głosi, że
osobiście przeprowadzał „rozmowy kwalifikacyjne” do
osławionej Brygady Rozkoszy, czyli prywatnego haremu Kim
Dzong Ila.
Przez swą ekspansywną osobowość i  pomysły dotyczące
otwarcia kraju wujek Jang niejeden raz popadał w  tarapaty.
W  latach 90. podczas pewnego uroczystego obiadu ośmielił się
nawet zasugerować, że polityka rządu może być nietrafiona,
skoro ludzie głodują. Kim Dzong Il wściekł się do tego stopnia,
że rzucił w  szwagra srebrną obręczą na serwetki. Żona
winowajcy interweniowała, próbując załagodzić sytuację, a sam
Jang nie tylko przeprosił wodza, ale też zaśpiewał mu
piosenkę[102].
W  2004 roku mąż Kim Kyong Hui na jakiś czas wylądował
w  obozie reedukacyjnym na prowincji. Tym razem podpadł
szefowi, organizując szalone imprezy dla wysoko postawionych
urzędników. A  przecież tylko Umiłowanemu Przywódcy
wypadało urządzać orgie i obsypywać poddanych darami.
Na tym problemy się nie kończyły. Siostra Kim Dzong Ila – jak
głoszą plotki  – była niepohamowaną alkoholiczką, a  jej córka,
Kum Song, w  2006 roku popełniła samobójstwo. Przebywała
wówczas w  Paryżu, gdzie studiowała, i  podobno
przedawkowała środki nasenne, kiedy rodzice zabronili jej
wyjść za chłopaka, którego uważali dla niej za
nieodpowiedniego. Ciało dziewczyny zostało znalezione w  jej
prywatnej willi przez szofera i  pokojówkę[103]. Na niezwykłą
ironię zakrawało to, że Kim Ir Sen miał wobec ukochanego Kim
Kyong Hui takie same obiekcje.
Rozmaite trudności nie hamowały jednak politycznych
ambicji Jang Song Thaeka. W miarę jak stan zdrowia Kim Dzong
Ila się pogarszał, charyzmatyczny szwagier przywódcy
zagarniał dla siebie coraz więcej wysokich stanowisk. W  2010
roku został awansowany na wiceprzewodniczącego Komisji
Obrony Narodowej, co czyniło go jedną z najważniejszych osób
w państwie.
Wielu sądziło, że w  czasie zmiany warty między
Umiłowanym Przywódcą a  jego młodym i  niedoświadczonym
synem Jang stanie się kimś w rodzaju regenta bądź protektora.
Być może w jego żyłach nie płynęła święta krew linii Pektu, ale
przez małżeństwo z siostrą Kim Dzong Ila stał się częścią rodu
panującego.
Co najistotniejsze, wuj Kim Dzong Una zawiadował relacjami
gospodarczymi z  Chinami, największym sąsiadem
i nieodzownym dobrodziejem Korei Północnej. Niegdyś mówiło
się o tych dwóch krajach, że są sobie bliskie jak wargi i zęby, ale
odkąd Chińczycy przyjęli kapitalizm, ich kontakty
z  Koreańczykami zaczęły raczej przypominać rozmowy
odległych krewnych, którzy silą się, żeby znaleźć wspólny temat
na weselu. Mimo to po upadku Związku Radzieckiego Chiny
pozostały jedynym ekonomicznym wspomożycielem
i  poważnym sojusznikiem politycznym Korei Północnej.
Ponadto długa na przeszło 1400 kilometrów granica między
oboma państwami stanowiła dla mieszkańców pustelniczego
królestwa główną bramę do zewnętrznego świata.
Pod przewodnictwem Janga północnokoreańskie władze
próbowały stworzyć specjalne strefy gospodarcze na wzór tych,
które kilkadziesiąt lat wcześniej propagował za północną
granicą chiński wódz i  reformator Deng Xiaoping. Strefy takie
oferowały bezpieczny sposób na wprowadzenie elementów
kapitalizmu do ustroju komunistycznego – umożliwiały handel
i inwestycje, ale w ściśle kontrolowanym środowisku. Jeśliby się
sprawdziły, można by pozwolić na powszechniejszą
liberalizację rynku. A gdyby nie spełniły oczekiwań reżimu, ich
odcięcie nie stanowiło problemu.
Pekin od wielu lat starał się pchnąć Koreę Północną na
ścieżkę większego liberalizmu ekonomicznego. Kim Dzong Il
udawał zainteresowanie tematem, gdy w  2006 roku Chińczycy
zabrali go na tournée po siedzibach firm technologicznych
działających w  leżącym na południu kraju mieście Shenzhen.
Ale dopiero po objęciu władzy przez Kim Dzong Una reżim
ogłosił utworzenie przeszło tuzina specjalnych stref
gospodarczych, z  których wiele znajdowało się przy granicy
z  Chinami. Był to eksperyment mający na celu przyciągnięcie
zagranicznego kapitału i  sprawdzenie, czy tego rodzaju
ekonomiczne rozluźnienie może zadziałać w  kontekście
sztywnych struktur politycznych[104].
Na czele projektu stanął Jang. Oczywiście nie działał
z  dobroci serca. Dorobił się niebagatelnej fortuny, wypychając
własną kiesę pieniędzmi z eksportu krajowego węgla. Niemniej
na tle partyjnego piekiełka łatwo mu było pozować na
oświeconego męża stanu.
–  Był reformatorem. Pragnął zreformować zarówno
gospodarkę, jak i  środowisko polityczne  – powiedział Ro Hui
Chang, który w  tamtym czasie pracował w  urzędzie
nadzorującym pracę robotników budowlanych wysyłanych za
granicę w celu pozyskiwania funduszy dla reżimu.
Ro należał do zamożnych elit Korei Północnej. Za Kim Dzong
Ila stacjonował na Bliskim Wschodzie, gdzie zarządzał armią
północnokoreańskich budowlańców stawiających stadiony
i  ogromne apartamentowce w  Kuwejcie i  Katarze. Później na
pewien czas wrócił do Pjongjangu, a  gdy nadeszła era Kim
Dzong Una, wylądował w Rosji.
Ciepłej posadki dochrapał się dzięki rodzinnym koneksjom.
Brat jego matki był komendantem policji. Ro w  dzieciństwie
często odwiedzał wpływowego krewnego i  słuchał, jak wraz
z  Jangiem śpiewają przy akompaniamencie akordeonu. Jang
uważał chłopca za „uroczego” i  życzył sobie, aby dzieciak
zwracał się do niego „wujku”.
Ro dorastał więc, podziwiając dwóch „wujów”.
–  Od małego uważałem Janga za wzór do naśladowania  –
zwierzył mi się, wspominając, z  jaką werwą obaj jego
bohaterowie śpiewali albo grali w ping-ponga.
Kiedy dorósł i  zaczął bywać na spotkaniach biznesowych,
starał się zachowywać równie jowialnie i  towarzysko co swój
idol.
Według Ro Jang sądził, że północnokoreańska gospodarka
stanęła w  miejscu gdzieś w  latach 90. i  potrzebowała śmiałej
przebudowy. Pragnął, aby Korea Północna poszła śladem Chin.
Wymagało to jedynie zmiany sposobu myślenia. Ro, podobnie
jak inni „jangiści”, popierał każdą ideę, która umożliwiłaby
rozkwit krajowi trwającemu w ekonomicznym letargu.
Wujkowi Wielkiego Następcy marzyło się powielenie sukcesu
potężnego sąsiada  – rzecz jasna z  pomocą i  wsparciem
finansowym Pekinu. Chciał zaoferować zagranicznym
inwestorom lepszą ochronę prawną, aby przyciągnąć pieniądze
przedsiębiorców, którym zależało nie tylko na zyskach, ale też
na możliwości ich repatriacji. Rozmawiając z  potencjalnymi
chińskimi partnerami biznesowymi, wstydził się, że nie może
zagwarantować nawet minimalnego zabezpieczenia inwestycji
w  postaci systemu sądowniczego, który byłby w  stanie
rozstrzygać spory.
Tego rodzaju gadanie nie spodobało się bardziej
konserwatywnym klikom, które przekonywały Kim Dzong Una,
że pomysły ich jowialnego towarzysza zagrażają istnieniu
partii. Jang zdobył zbyt duże wpływy i  promował zbyt
odmienną od ich własnej wizję przyszłości kraju. Rywale
wewnątrz reżimu szeptem przekazywali swoje obawy
wodzowi. Czy Jang aby nie zanadto kuma się z  Chińczykami?
[105]
Aluzje nabrały mocy w  czasie wizyty dobrego wujka
w  Chinach w  2012 roku. Przyjęto go wówczas z  honorami
równymi tym, którymi wcześniej obsypywano Kim Dzong Ila.
Szlak przetarła mu dyplomatyczna forpoczta, na czele
z  chińskim ambasadorem w  Pjongjangu, który czekał już
w Pekinie, aby oficjalnie przyjąć znamienitego gościa.
Po uroczystym powitaniu Jang udał się na spotkanie
z prezydentem Hu Jintao. Upamiętniające to wydarzenie zdjęcia
– rozpowszechnione przez chińskie władze – ukazywały dwóch
mężczyzn w  ciemnych garniturach siedzących w  Wielkiej Hali
Ludowej i  omawiających kwestię specjalnych stref
gospodarczych wzdłuż wspólnej granicy. Zupełnie jakby byli
głowami suwerennych państw. Tyle że jednego z nich można by
w najlepszym razie nazwać szyją.
Rząd Korei Południowej uparcie twierdził, że prawdziwą
władzę za północną granicą sprawuje nie Kim Dzong Un, ale
właśnie Jang. Niewykluczone, że Południe prowadziło w  ten
sposób swego rodzaju wojnę psychologiczną. Jeśli tak, to szybko
przyniosła ona owoce. W  Korei Północnej nie było miejsca dla
dwóch charyzmatycznych przywódców.

***

Wbrew zewnętrznym przejawom zażyłości okazywanym


w  czasie uroczystych okazji, takich jak parady wojskowe czy
choćby pogrzeb Kim Dzong Ila, Wielki Następca żywił do wuja
i ciotki głęboką niechęć. Obwiniał ich o to, że uniemożliwili mu
spotkanie z czcigodnym dziadkiem Kim Ir Senem.
Młodemu despocie o  wiele łatwiej byłoby udowodnić swe
prawo do władzy, gdyby istniała choćby jedna fotografia
pokazująca go jako małego chłopca siedzącego na kolanach
Wielkiego Wodza albo może towarzyszącego mu na strzelnicy.
Zdjęcie takie wspomogłoby prawomocność sukcesji[106]. Kim
Dzong Un mógł o nim jednak tylko pomarzyć. I zawsze miał do
wuja żal, że prawowitego następcę widział w  jego przyrodnim
bracie. Janga i  Kim Dzong Nama łączyła wspólnota poglądów
w  kwestii reform gospodarczych i  stosunków z  Chinami, co
niepokoiło świeżo upieczonego przywódcę.
Pod koniec pierwszego roku rządów Kim Dzong Una
szczęśliwa gwiazda dobrego wujka powoli zaczynała tracić
blask. Jang został mianowany przewodniczącym komisji
mającej uczynić z  Korei Północnej potęgę w  świecie sportu.
Mogło to wyglądać na awans, lecz w  rzeczywistości było
degradacją. Sport ma drugorzędne znaczenie w  porównaniu
z ważkimi sprawami w rodzaju bezpieczeństwa narodowego.
Na początku 2013 roku wuj Wielkiego Następcy, przynajmniej
oficjalnie pełniący funkcję wiceprzewodniczącego Komisji
Obrony Narodowej, został wykluczony z  posiedzenia tego
wpływowego gremium[107].
Miało to miejsce mniej więcej wtedy, gdy Kim Dzong Un po
raz pierwszy gościł u  siebie amerykańskiego koszykarza
Dennisa Rodmana. Pewnego dnia młody przywódca i jego gość
oglądali razem mecz Harlem Globetrotters z  trybun stadionu
w  Pjongjangu, gdy kelner przyniósł Wielkiemu Następcy
szklankę coli. Jak twierdzi naoczny świadek całego zajścia,
wujek Jang, widząc tak wstrętny napój, kazał natychmiast go
odnieść i  zamiast tego podać wodę. Potraktował swego wodza
jak małe dziecko – i to publicznie.
Objawy niełaski nabrały wyrazistości, kiedy w  maju Kim
wyznaczył jako specjalnego wysłannika do Chin jednego
z innych doradców, a nie Janga. Pod koniec roku stało się jasne,
że użyteczność dobrego wujka dobiega końca. Jego pomoc była
mile widziana, póki niedoświadczony wódz cementował swoją
pozycję. Jang mógł służyć Wielkiemu Następcy radą
i  wsparciem. Odegrał też kluczową rolę w  pozyskaniu
materiałów i  kontraktów niezbędnych do przeprowadzenia
widowiskowych projektów budowlanych w rodzaju olbrzymich
wieżowców czy parków rozrywki, które miały stanowić
namacalny symbol rozwoju kraju pod rządami Kim Dzong Una.
Teraz jednak przyszedł czas, by się pożegnać.
Ojciec młodego przywódcy w  swoim czasie również obawiał
się wpływowego krewnego. Kiedy w  latach 70. Kim Dzong Il
piął się w  partyjnej hierarchii, na potencjalnego rywala do
władzy wyrósł młodszy brat Kim Ir Sena. W  tym przypadku
obyło się bez rozlewu krwi – niewygodny stryj został po prostu
odsunięty od ważnych stanowisk.
Kim Dzong Unowi degradacja wydawała się rozwiązaniem
niewystarczającym. Wcześniej po cichu pozbył się już kilku
wysoko postawionych urzędników, ale los Janga miał stanowić
wyraźne ostrzeżenie dla aparatczyków, którzy utrzymywali
Wielkiego Następcę przy władzy: uważajcie, nikt nie jest
nietykalny, nawet członkowie mojej własnej rodziny.
Kilka dni przed drugą rocznicą objęcia rządów młody wódz
przewodniczył posiedzeniu Biura Politycznego KC PPK, siedząc
na środku podwyższonej sceny z portretem ojca za plecami.
Jang, odziany w  czarny mundurek Mao i  w  okularach
o  fioletowych szkłach na nosie, zajmował miejsce w  centrum
drugiego rzędu widowni. W  połowie posiedzenia jeden
z  członków biura rozpoczął długą diatrybę oskarżającą wuja
Wielkiego Następcy o dążenie do zgromadzenia jak największej
władzy we własnych rękach. Wśród zarzutów znalazło się
między innymi sprzedawanie krajowych surowców chińskim
firmom po zaniżonej cenie i  podkopywanie autorytetu reżimu
czy też, jak to określił pewien północnokoreański prezenter
telewizyjny, „zajadłe próby doprowadzenia do rozłamu
w  obrębie partii, tworzenie złudzeń na własny temat” oraz
„działania mające na celu wykastrowanie monolitycznego
przywództwa partii”.
Kim Dzong Un, rzecz jasna, nie zamierzał dać się
wykastrować.
Politbiuro wypominało też Jangowi, który był znanym
kobieciarzem, prowadzenie „rozwiązłego i  naznaczonego
deprawacją trybu życia”, w  tym „utrzymywanie
nieprzyzwoitych stosunków z  kilkoma kobietami”,
biesiadowanie w  „luksusowych restauracjach”, zażywanie
narkotyków i uprawianie hazardu.
Dobry wujek został pozbawiony wszelkich tytułów
i  wyrzucony z  partii. Dla większego dramatyzmu dwóch
umundurowanych żołnierzy ściągnęło go z  krzesła
i wyprowadziło z sali.
Wiele wskazuje na to, że cały spektakl był od początku do
końca wyreżyserowany przez władze, a  Janga zatrzymano
i  umieszczono w  areszcie politycznym dużo wcześniej. Jego
dwaj najbliżsi asystenci zostali straceni, zaś dwa tygodnie
później niedoszłego reformatora wytargano z  celi i  posadzono
na spotkaniu Biura Politycznego tylko po to, aby mógł zostać
ponownie aresztowany  – tym razem publicznie, na oczach
towarzyszy z KC[108].
Nagranie z  poniżającego przedstawienia pokazano
w  Koreańskiej Telewizji Centralnej; był to pierwszy od lat 70.
przypadek, kiedy upubliczniono w  ten sposób zatrzymanie
urzędnika pełniącego ważne funkcje państwowe. Następnego
dnia „Rodong Sinmun”, oficjalna szczekaczka Partii Pracy,
poświęciła całą pierwszą stronę zbrodniom i  karze Janga.
Krajowa agencja prasowa opublikowała niebywale długie
oskarżenie.
Taki popis ze strony wstrzemięźliwego reżimu, który
zazwyczaj wolał prać brudy za zamkniętymi drzwiami, musiał
szokować.
Aby się upewnić, że wszyscy pojmą przesłanie, cztery dni
później Wielki Następca kazał stracić swego jowialnego wujka.
Nadzwyczajny trybunał wojskowy uznał, że oskarżony
spiskował przeciwko Kim Dzong Unowi, i ogłosił Janga „zdrajcą
po wsze czasy”.
Farsa, którą północnokoreańskie władze upierały się
nazywać procesem, zakończyła się wyrokiem opisującym
postępek skazańca jako zdradę wodza we własnej osobie.
W  orzeczeniu stwierdzono, że Jang wykazał się „brudnymi
ambicjami politycznymi”. Był „podłą szumowiną”,
„antypartyjnym i  kontrrewolucyjnym elementem
wywrotowym, nikczemnym politycznym karierowiczem
i oszustem”. Był „gorszy od psa”[109].
Partyjni propagandyści nie hamowali się przy potępianiu
zdrajcy, miejscami wpadając w  ton nieomal szekspirowski.
Według nich Jang „dopuścił się po trzykroć przeklętych aktów
przeniewierstwa”.
Jako dowód zdrady trybunał podał między innymi to, że
oskarżony niechętnie bił brawo, kiedy Kim Dzong Un został
„wybrany” na nowe stanowisko w  Centralnej Komisji
Wojskowej. Podczas gdy wszyscy wiwatowali tak gwałtownie,
„że aż trzęsła się sala konferencyjna”, wuj Wielkiego Następcy
przedstawiał sobą obraz arogancji i  bezczelności  – orzekli
sędziowie. Nie spieszył się z  powstaniem z  miejsca, a  potem
klaskał bez entuzjazmu.
Północnokoreańscy skrybowie oskarżyli Janga o  „śnienie
odmiennych snów w  tym samym łóżku”. W  snach tych to on,
a nie Kim Dzong Un, stał na czele zreformowanego kraju. Może
i  należał do reżimu, lecz chciał go poprowadzić w  innym
kierunku.
Niektórzy analitycy postrzegali egzekucję Janga jako przejaw
słabości Wielkiego Następcy, który miałby się czuć zagrożony
przez nieprzewidywalnego wujka. W ich konflikcie dopatrywali
się oznak wewnętrznego rozbicia, dowodów na to, że młody
przywódca nie potrafi przekonać do siebie starej gwardii.
W istocie był to jednak pokaz siły. Kim Dzong Un miał wszystko
pod kontrolą  – do tego stopnia, że mógł jednym rozkazem
pozbyć się wuja i całej jego kliki. Z pełną premedytacją pokazał,
jaki potrafi być okrutny, i jasno dał wszystkim do zrozumienia,
żeby nie próbowali promować własnych pomysłów ani tworzyć
własnych koterii.
Mijały dwa lata – niemal co do dnia – odkąd najmłodszy Kim
stanął za sterem państwowej nawy. Spisał się w  tym czasie
podręcznikowo: ustalił, kto jest wierny, a  kogo trzeba się
pozbyć, i  nie tylko przetrwał najniebezpieczniejszy okres
w karierze autokraty, ale też zamykał go z hukiem.
Jang nie żył, zaś jego żona, Kim Kyong Hui, zniknęła z  życia
publicznego. Krążyły na jej temat różne plotki. Może bratanek
skazał ją na areszt domowy. Może podupadła na zdrowiu. Może
całkiem już pogrążyła się w  odmętach alkoholizmu. A  może
dołączyła do męża.
Egzekucja wuja Wielkiego Następcy stanowiła niezwykłe
wydarzenie nawet jak na standardy północnokoreańskie.
Reżim odsłonił się w sposób absolutnie bezprecedensowy.
Niemniej eksperyment ze sterowaniem informacjami
dotyczącymi śmierci Janga nie przyniósł do końca takich
skutków, na jakie liczyły władze. Świat przywykł do
fantastycznych historii z  mrocznych zakątków pustelniczego
królestwa, nawet prawda miała więc zostać wyolbrzymiona
i przeinaczona.
Międzynarodowe media, zamiast odczytać brutalny gest
reżimu jako sygnał siły i  zjednoczenia, miały używanie,
spekulując, jakich jeszcze niegodziwości dopuszczają się ludzie
w dziwnym świecie Kim Dzong Una. Zbiorowe wyobrażenia na
ten temat szybko sięgnęły absurdu.
Najbardziej wydumana plotka głosiła, że 120 wygłodniałych
mandżurskich psów myśliwskich żywcem rozszarpało nagiego
Janga na strzępy, a  Wielki Następca spokojnie się temu
przyglądał. Historia ta po raz pierwszy ukazała się na pewnym
chińskim portalu satyrycznym, później zaś w  formie niemal
niezmienionej opublikował ją hongkoński brukowiec „Wen Wei
Po”, znany ze wstrząsających artykułów i  ambiwalentnego
stosunku do prawdy. Wreszcie temat podchwyciła gazeta dość
poważna, anglojęzyczny „The Straits Times” z Singapuru.
Pewien komentator stwierdził, że skoro pozwolono, aby taki
artykuł ukazał się w  podległym Chinom Hongkongu, to Pekin
musi być bardzo niezadowolony z  zachowania Kima i  straty
dotychczasowego pośrednika w  kontaktach z  mniejszym
sąsiadem. Komentatorowi temu nie przyszło najwyraźniej do
głowy, że chciwemu sensacji tabloidowi mogło nieszczególnie
zależeć na rzetelnym oddaniu faktów.
W  prasie  – głównie brukowej, ale nie tylko  – od dłuższego
czasu panuje przekonanie, że o Korei Północnej można napisać
cokolwiek, nawet największą bzdurę. Częściowo wynika to
z  dziwacznych pomysłów partyjnych propagandystów  – jak
pamiętne zdjęcie uśmiechniętego wodza nad beką wazeliny  –
a częściowo z tego, że czytelnicy są gotowi uwierzyć prawie we
wszystko, co dotyczy reżimu, który jest jednocześnie komiczny
i wyjątkowo okrutny.
Historia o  wygłodniałych psach zaczęła zataczać coraz
szersze kręgi. Powtarzały ją poważane serwisy informacyjne,
zaznaczając tylko, że to wiadomość niepotwierdzona. Od tego
momentu nieciekawa prawda, że wuj Wielkiego Następcy
najprawdopodobniej został rozstrzelany, nie miała już szans. Bo
czymże jest prawda wobec mrożącej krew w  żyłach opowieści
o  stadzie drapieżnych ogarów? Zresztą departament prasowy
Korei Północnej nie zamierzał przecież wydzwaniać do redakcji
zagranicznych gazet, domagając się sprostowania.
Nagła i  brutalna śmierć Janga  – nawet jeśli nie była tak
widowiskowa, jak życzyłyby sobie hongkońskie brukowce  –
wywołała ochłodzenie w  relacjach z  Chinami. Wstrząsnęła
także tym, co nieco na wyrost można by nazwać
północnokoreańską społecznością biznesową.
Czystka dotknęła dziesiątków, jeśli nie setek
współpracowników niedoszłego reformatora. Wielu z  nich
zniknęło, część najprawdopodobniej została stracona. Ci, którzy
w tym czasie przebywali akurat poza granicami kraju, uciekli.
Do tej grupy należał między innymi Ro. O  śmierci wujka
Janga usłyszał w czasie wizyty biznesowej w Rosji. Kazano mu
się zgłosić do północnokoreańskiego oficera bezpieczeństwa, co
go zaniepokoiło, postanowił więc czmychnąć. Ostatecznie
wylądował w  Korei Południowej, gdzie założył firmę
sprzedającą zioła lecznicze. Miał niewielki sklepik w  Seulu,
gdzieś w  piwnicy, wciśnięty pomiędzy gabinet akupunktury
a klub karaoke, z którego głośników bez przerwy ryczał K-pop.
Była to dziwna odmiana dla niegdyś wpływowego aparatczyka,
ale Ro po prostu cieszył się, że żyje.
ROZDZIAŁ IX
E L I T Y PJ O N G H AT TA N U

W  całym kraju wzniesiono wiele monumentalnych


budowli, a  ulice i  wioski stały się socjalistyczną krainą
szczęśliwości.
Kim Dzong Un, 27 kwietnia 2012 roku

Ri Jong Ho był jedną z północnokoreańskich grubych ryb. Jadał


w  drogich restauracjach. Podróżował po świecie. Miał
samochód i  szofera. Zarabiał duże pieniądze  – częściowo dla
Kimów, częściowo dla siebie. W  kraju cieszył się wygodami
„arystokratycznej egzystencji”.
– Ludziom może się nie spodobać to, co powiem, ale wcale nie
żyło mi się ciężko – wyznał mi rok po tym, jak wraz z bliskimi
przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych. – Byłem bogaty.
Rodzina Ri należała do uprzywilejowanej klasy kapitalistów
rozkwitającej blisko serca reżimu. Ludzie tacy jak oni za Kima
III stali się nową śmietanką towarzyską. Nowobogaccy w kraju
starych biedaków. Pod litościwym okiem Wielkiego Następcy
prosperują jak nigdy dotąd.
–  Jeśli ktoś chce się dorobić, to nie ma już zbyt wielu zasad,
którymi musiałby się przejmować  – powiedział mi Ri, gdy
spotkaliśmy się niedaleko Tyson’s Corner, na zamożnych
przedmieściach Waszyngtonu.  – Każdy Koreańczyk łamie
prawo, Kim Dzong Un też. Ponieważ wszyscy tak postępują,
władze przymykają oko.
To właśnie cena za funkcjonowanie „drobnej koalicji”.
Młody przywódca mógł się pozbyć rywali, tak jak to uczynił
z  wujkiem Jangiem. Co nie znaczy, że mógł się zupełnie obejść
bez popleczników. A żeby ci byli szczęśliwi, musiał im zapewnić
bogactwo.
I  tak zrodzili się donju, północnokoreańscy „władcy
pieniędzy”. To słowo wytrych opisuje kastę przedsiębiorców,
którzy wsparli reżim Kim Dzong Una i  dzięki temu wzbogacili
się bardziej, niż potrafili to sobie wyobrazić. Stanowią
miejscowy odpowiednik rosyjskich oligarchów.
Pierwszym pośród władców pieniędzy był Jang, ale i  taki Ri,
który skądinąd znał się z  wujem Wielkiego Następcy, nie miał
na co narzekać.
Donju to wojskowi i  partyjniacy. To szefowie spółek skarbu
państwa działających w  kraju bądź za granicą. To ci, którzy
próbują ściągać do Korei Północnej zagranicznych inwestorów.
To oficerowie służb bezpieczeństwa, mężatki zwolnione z pracy
na rzecz państwa, gdyż powinny gotować i  opiekować się
dziećmi, a  także transgraniczni handlarze z  dobrymi
koneksjami politycznymi albo wystarczającą ilością pieniędzy,
żeby je sobie kupić.
Dzięki odrobinie kreatywnej księgowości ludzie ci są w stanie
zarabiać sumy, które jeszcze niedawno zdawałyby się nie do
pomyślenia  – tysiące, a  czasami nawet dziesiątki tysięcy
dolarów. Ci z  samego szczytu, mający dostęp do lukratywnych
gałęzi przemysłu w rodzaju górnictwa, bez większych trudności
zostają milionerami. Bogactwo przepływa przez Koreę
Północną pod czujnym okiem – a jednocześnie praktycznie bez
udziału – państwa.
Wyrosłą po wielkim głodzie lat 90. klasę kapitalistów
stworzyli szarzy obywatele szukający sposobu na przetrwanie.
Później dołączyli do niej partyjni urzędnicy i  wojskowi, którzy
mogli wykorzystać swoje stanowiska do prowadzenia intratnej
działalności na boku.
Odkąd pod koniec 2011 roku Kim Dzong Un stanął na czele
kraju, szeregi nowej kasty ludzi biznesu gwałtownie wzbogaciły
się o  nowych członków. Tysiące Koreańczyków mają obecnie
interes finansowy w  tym, aby młody dyktator pozostał przy
władzy. Należą oni zarówno do ambitnej klasy średniej, jak i do
dobrze zakorzenionych elit. Dla obu grup wzorem do
naśladowania jest sam Wielki Następca, który śmiało korzysta
z wygód, jakie zapewnia mu jego pozycja.
Południowokoreański wywiad szacuje, że młody wódz
posiada przynajmniej 33 domy w  różnych częściach Korei
Północnej, z  czego 28 dysponuje prywatnymi bocznicami
kolejowymi. Rezydencje te są otoczone przez fortyfikacje, które
wyraźnie widać na zdjęciach satelitarnych. Poszczególne
budynki kompleksów mieszkalnych połączone są tunelami ze
sobą, a także z olbrzymimi podziemnymi bunkrami, w których
Kim Dzong Un i jego rodzina mogą się schronić w razie ataku.
Wielki Następca opływa w  luksusy. Jego główna siedziba
w  północnowschodnim Pjongjangu, tak zwana Oficjalna
Rezydencja numer 15 czy też Centralna Posiadłość Luksusowa,
zajmuje powierzchnię 13 kilometrów kwadratowych. Po
objęciu władzy przez najmłodszego Kima przeszła ona
gruntowną przebudowę. Pływalnia olimpijska ze zjeżdżalnią,
na której przywódca zapewne bawił się w dzieciństwie, została
zasypana, a  jej miejsce zajął nowy basen z  pojemnym
zapleczem.
Szacowano, że prace renowacyjne pochłonęły dziesiątki
milionów dolarów; niektóre doniesienia sugerowały nawet, że
koszt projektu sięgnął 175 milionów, choć nie sposób tego
zweryfikować. W  każdym razie młody przywódca miał na
swoich usługach całą armię ludzi w rodzaju Ri Jong Ho, którzy
zdobywali fundusze na tego typu zbytki.
W  innym kompleksie na przedmieściach Pjongjangu,
w dzielnicy Kang-dong, Kim ma prywatną kręgielnię, strzelnicę,
stajnię, boisko do piłki nożnej i tor wyścigowy. No i oczywiście
nie można zapominać o  olbrzymiej nadmorskiej rezydencji
w Wonsan, którą Dennis Rodman opisał jako własne prywatne
Hawaje Kim Dzong Una połączone z Disneylandem.
Wódz często podróżuje osobistym odrzutowcem:
pamiętającym czasy sowieckie Iłem 62 z  kabiną wyłożoną
drewnianymi panelami, co upodabnia ją do wnętrza
amerykańskiego Air Force One. Samolot nosi dumne imię
Chammae 1, czyli Jastrząb 1 – na cześć narodowego ptaka Korei
Północnej  – choć złośliwcy z  zewnętrznego świata przezywają
go Air Force Un. Wielki Następca może rozsiąść się na pokładzie
w  wygodnym skórzanym fotelu, postawić sobie na biurku
MacBooka i  rozmawiając przez jeden ze swych licznych
telefonów, radośnie strzepywać popiół z  papierosa do
kryształowej popielniczki, podczas gdy piloci transportują go
z jednego końca królestwa na drugi.
I tak oto dzieciak, który uwielbiał bawić się modelami, wyrósł
na mężczyznę mogącego dla zabawy latać prawdziwym
odrzutowcem. Reżim utrzymuje zresztą, że produkuje też
własne niewielkie samoloty, podobne do amerykańskich Cessna
172 Skyhawk. W  2015 roku północnokoreańska telewizja
pokazała, jak Kim Dzong Un poddaje jedną z  awionetek
inspekcji, a  potem  – przy owacjach pilotów sił powietrznych  –
zabiera ją na próbny lot.
–  Maszyna skonstruowana przez naszą klasę robotniczą
spisała się na medal. Było nią łatwo manewrować, a  silnik
brzmiał, jak trzeba. Dobra robota!  – pochwalił inżynierów
Wielki Następca.
Władcy pieniędzy nie cieszą się aż takimi zbytkami jak ich
przywódca, ale z  całą pewnością za jego rządów doświadczyli
znacznej poprawy standardu życia. Kim wykorzystuje zaś
powodzenie świeżo upieczonych przedsiębiorców jako dowód
na to, że sytuacja wszystkich obywateli Korei Północnej się
poprawia.
Powstał w ten sposób rodzaj symbiozy, której Kim Dzong Un
zawdzięcza przydomek Nanugi. Znaczy to „ten, który się dzieli”,
ponieważ wódz dzieli się z  ludźmi stojącymi niżej od niego
zarówno ciężarem projektów infrastrukturalnych, jak
i wypracowanymi dzięki nim zyskami. Donju „współdzielą” dziś
każdy segment północnokoreańskiej gospodarki, od produkcji
konserw i obuwia po krajową turystykę i wydobycie węgla.
Najbardziej zauważalny efekt sprzężenia zwrotnego stanowi
jednak panorama Pjongjangu, przezywanego przez
zagranicznych gości Pjonghattanem. Jak w  każdej wiosce
potiomkinowskiej, liczy się tu fasada. Przedsiębiorcy finansują
ambitne projekty  – imponujące wieżowce, muzea, centra
rekreacyjne – a Wielki Następca zasługi przypisuje sobie.
Nowe budynki może i  łączą architektoniczne wyrafinowanie
chińskich projektów z lat 90. z jakością konstrukcyjną z lat 80.,
lecz i  tak należy to uznać za duży krok naprzód względem
wcześniejszego brutalnego socrealizmu. Sztandarowe osiedle
Ryomyong, którego budowa ruszyła w  2016 roku, oferuje
przeszło trzy tysiące mieszkań w  aż 44 wysokościowcach,
z  których jeden liczy 77 pięter. Biało-zielone bloki  – kompleks
ma być rzekomo przyjazny dla środowiska  – zbudowano
w  stylu jak na standardy Korei Północnej całkiem
nowoczesnym.
Kim Dzong Un hołubi te inwestycje  – stanowiące skądinąd
lustrzane odbicie projektów z  drugo- i  trzeciorzędnych miast
w  Chinach  – jako przejawy błyskotliwego rozwoju Korei
Północnej.
Osiedle Ryomyong  – którego nazwa to skrót od słów
oznaczających „miejsce, w  którym brzask oświeca koreańską
rewolucję”  – otwarto z  wielką pompą w  2017 roku. Wokół
kompleksu zgromadziły się dziesiątki tysięcy Koreańczyków,
część z  nich w  wojskowych mundurach. Wszyscy krzyczeli
i  machali kolorowymi pomponami, kiedy wódz przybył na
miejsce w  limuzynie Mercedesa. W  kwietniowym słońcu
powiewała zarówno flaga Korei Północnej, jak i  Partii Pracy.
Grała orkiestra dęta. W  powietrze wypuszczono wielobarwne
balony, które pomknęły ku niebu tak błękitnemu, że również
wydawało się przyszykowane przez władze specjalnie na tę
okazję. Nic nie burzyło idealnej harmonii Socjalistycznego Raju.
Wielki Następca przeszedł po czerwonym dywanie i  wspiął
się na podium, z  którego słuchał, jak jego główny doradca
gospodarczy, premier Pak Pong Ju, wychwala projekt
budowlany reżimu.
–  Ukończenie prac nad osiedlem Ryomyong to naprawdę
znaczące, wielkie wydarzenie  – oświadczył Pak.  – Ukazuje ono
potencjał socjalistycznej Korei, a to jest straszniejsze nawet niż
eksplozja setek bomb atomowych nad głowami wroga.
Następnie Kim Dzong Un przeciął czerwoną wstęgę.
Nowe kompleksy mieszkaniowe rzekomo wybudowano jako
nagrodę dla naukowców i  inżynierów pracujących przy
północnokoreańskim programie nuklearnym i  rakietowym.
Wznoszące się nad rzeką Taedong apartamentowce z  daleka
wyglądały imponująco. „Jak Dubaj”, stwierdził rządowy
opiekun, kiedy pewnego pięknego słonecznego dnia staliśmy
razem na południowym brzegu rzeki, spoglądając ku
wznoszącym się po drugiej stronie wieżowcom. Spytałam
mojego towarzysza, czy był kiedyś w  Dubaju. Nigdy nie dotarł
nawet do Chin.
Z  bliska jednak iluzja wspaniałości pryskała. Na ulicy
Changjon, pjongjańskim odpowiedniku słynnej Park Avenue na
Manhattanie, płytki pokrywające elewacje budynków zaczęły
odpadać po zaledwie kilku latach. A  kiedy poszłam zobaczyć
„prawdziwe” mieszkanie na ulicy Naukowców Przyszłości  –
zgodnie z  ułożonym przez propagandystów planem wizyty  –
dozorczyni musiała uruchomić windę kluczem.
W  większości miast świata najbardziej rozchwytywane są
apartamenty na wyższych piętrach, te, które oferują
najpiękniejsze widoki. Ale nie w  Pjongjangu. Tam lepiej nie
mieszkać wyżej niż na czwartym piętrze. Nikt nie chciałby się
wspinać na dwudzieste po schodach.
Wielka przebudowa stolicy nie odbyłaby się bez udziału
nowej klasy przedsiębiorców. Państwo mogło zapewnić siłę
roboczą – bo do czego innego miałoby użyć liczącej milion ludzi
armii?  – lecz to władcy pieniędzy musieli wykorzystać swoje
kontakty i  kapitał do zdobycia niezbędnych materiałów.
W  zamian mogli zarobić na odsprzedaży przydzielonych im
mieszkań. Zdarzało się, że jeden przedstawiciel donju dostawał
nawet dziesięć lokali, po czym na każdym z  nich zarabiał
30 tysięcy dolarów[110].
Własność prywatna nieruchomości, technicznie rzecz biorąc,
wciąż jest w  Korei Północnej nielegalna, co bynajmniej nie
powstrzymało powstania dynamicznego rynku
mieszkaniowego. Ludzie czasami „wynajmują” prawo do
zamieszkania w  przydzielonych im przez władze lokalach.
Bywa też, że przedsiębiorcy sprzedają przydziałowe
mieszkania – z dużym zyskiem.
W  rezultacie ceny nieruchomości wystrzeliły w  górę;
w  Pjongjangu są obecnie dziesięciokrotnie wyższe niż przed
kilku laty. Przyzwoite lokum z  dwiema lub trzema sypialniami
kosztuje w  granicach 80  tysięcy dolarów. Za to luksusowe
apartamenty na popularnych osiedlach chodzą i po 180 tysięcy.
To niewyobrażalnie wysokie sumy jak na kraj, w  którym
przeciętna pensja na państwowej posadzie wynosi około
czterech dolarów miesięcznie.
Boomowi mieszkaniowemu  – nieco paradoksalnie  – sprzyja
też niemal całkowity brak systemu bankowego. Donju nie mogą
umieścić pieniędzy na oprocentowanej lokacie lub powierzyć
ich funduszowi inwestycyjnemu, zamiast tego pompują więc
kapitał w przysłowiowe cegły i zaprawę.
Przygoda Ri Jong Ho z  przedsiębiorczością zaczęła się
w  połowie lat 80., kiedy dostał pracę w  Pokoju 39. Pozyskując
środki dla osławionego funduszu łapówkowego Kim Dzong Ila,
umożliwiał Umiłowanemu Przywódcy sprowadzanie koniaku
i  sushi. To czyniło z  niego ważną osobę, dzięki czemu żyło mu
się wygodnie.
Ostatnią posadę zajmował w  Dalianie, chińskim mieście
portowym leżącym niedaleko granicy z  Koreą Północną. Pełnił
tam funkcję dyrektora oddziału Taehungu,
północnokoreańskiej spółki państwowej zajmującej się
transportem, wydobyciem węgla i  eksportem owoców morza,
a  także importem ropy. Wcześniej był prezesem firmy handlu
morskiego i  przewodniczącym grupy Korea Kumgang,
przedsiębiorstwa, które we współpracy z  chińskim
biznesmenem Samem Pa wprowadziło taksówki na ulice
Pjongjangu. Ri pokazał mi zdjęcie z  kabiny prywatnego
odrzutowca, którym wraz z Pa lecieli do stolicy.
Jako szef funkcjonującego w Dalianie oddziału eksportowego
Taehungu mój rozmówca zarabiał dla reżimu grube miliony  –
denominowane w  dolarach bądź juanach. Ri utrzymuje, że
w  przeciągu pierwszych dziewięciu miesięcy 2014 roku, aż do
października, kiedy postanowił zbiec, przesłał do Pjongjangu
równowartość 10 milionów dolarów. Pomimo sankcji
północnokoreańscy biznesmeni nadal najchętniej posługują się
amerykańską walutą, gdyż najłatwiej ją wymienić i wydać.
Presja ze strony środowisk międzynarodowych i  rzekomo
surowe restrykcje handlowe nie miały większego znaczenia.
Podwładni Ri zwyczajnie wręczali wór gotówki kapitanowi
statku wypływającego z  Dalianu do północnokoreańskiego
portu w  Nam-pho albo powierzali ją komuś, kto przejeżdżał
przez granice pociągiem.
Upadek wujka Janga pod koniec 2013 roku spłoszył jednak
wielu władców pieniędzy, w tym także mojego rozmówcę, który
wraz z rodziną uciekł z Dalianu do Korei Południowej, a później
do Stanów Zjednoczonych.
Pracując dla reżimu, Ri ewidentnie zdołał na boku odłożyć
niebagatelną sumkę na czarną godzinę. Stać go było na to, aby
zapewnić sobie i  bliskim wygodne podmiejskie życie
w  Wirginii. Nawet z  dala od ojczyzny trzymał się jednak na
baczności. Z  pewną podejrzliwością przyjął propozycję
spotkania, a w czasie naszej rozmowy starannie ważył słowa.
–  Istnieje mnóstwo innych historii, ale nie mogę ich
wszystkich opowiedzieć. Rozumie pani?
Ri od czasu do czasu wygłasza publiczne wykłady dotyczące
północnokoreańskiego reżimu, udziela też zupełnie prywatnych
rad rządowi Stanów Zjednoczonych. Jego dzieci tymczasem
szlifują angielski i  uczą się, aby pójść na amerykański
uniwersytet. Najbardziej chciałyby się dostać do jednej
z uczelni należących do elitarnej Ivy League. Albo przynajmniej
do Georgetown.

***
Pracując jako korespondentka pisząca o  Korei Północnej,
mogłam się z  bliska przyglądać, jak władcy pieniędzy rosną
w  siłę. Najlepszy przykład tego trendu stanowił dla mnie
kierownik Fabryki Kabli 26 Marca w centrum Pjongjangu.
Kiedy w 2005 roku po raz pierwszy odwiedziłam zarządzany
przez niego zakład produkcyjny, na powitanie wyszedł mi
chudy facet w  letniej wersji mundurka Mao. Oprowadził mnie
po nieskazitelnie czystej hali, opowiadając przy okazji o nowym
programie decentralizacyjnym, który dał garści ludzi na
kierowniczych stanowiskach  – w  tym jemu samemu  – większą
swobodę przy zatrudnianiu pracowników i  podejmowaniu
decyzji biznesowych. Stanowiło to część wysiłków
podejmowanych przez władze, aby przekonać przybyszów
z  zewnątrz, że północnokoreańska gospodarka żyje i  ma się
dobrze. Mój chuderlawy gospodarz pokazał mi nawet tablicę,
na której wyróżniano „pracownika miesiąca”, żeby zachęcić
wszystkich do cięższej pracy, ale cała jego historyjka nie wydała
mi się szczególnie przekonująca.
W  2016 roku ponownie odwiedziłam fabrykę. Prowadził ją
wciąż ten sam facet. Tyle że był prawie dwa razy szerszy niż
przy naszym poprzednim spotkaniu. Do tego paradował
w  dwurzędowym garniturze, a  jego twarz zdobiły rumieńce
świadczące o  tym, że lubi dobrze zjeść i  wypić.
W  prowadzonym przez niego zakładzie widziałam wielkie
kartony produkowanych w  Kanadzie chemikaliów, które  –
biorąc pod uwagę sankcje międzynarodowe  – nigdy nie
powinny tam dotrzeć. Zaczęłam się zastanawiać, w jakie jeszcze
działania biznesowe – poza swoimi oficjalnymi obowiązkami –
jest zaangażowany. Wydał mi się wówczas uosobieniem
zagadki całego kraju: ewidentnie dobrze mu się wiodło
w  represyjnym ustroju, ale jakim cudem był to w  stanie
osiągnąć – któż mógł wiedzieć?
Kolejnego władcę pieniędzy poznałam w  Dandong, chińskim
mieście granicznym, które służy za komercyjną bramę do Korei
Północnej. Pak zarządzał w  Chinach kilkoma fabrykami
zatrudniającymi setki północnokoreańskich robotników.
Obawiając się, że jeśli zostanie zidentyfikowany, może mieć
poważne kłopoty, opowiadał o  działalności tych zakładów
w  samych ogólnikach. Wyznał jednak, że wytwarzane przez
jego podwładnych komponenty wykorzystywano w  chińskich
i południowokoreańskich produktach, które później trafiały do
globalnego obiegu, i nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że
pracownicy z Korei Północnej mogli mieć z nimi coś wspólnego.
Odkąd Pak objął funkcję kierownika, wprowadził
w nadzorowanych przez siebie fabrykach różne zmiany mające
na celu poprawienie produktywności i  rentowności. Wcześniej
robotnikom przysługiwała dwugodzinna przerwa obiadowa,
w  trakcie której jadali skromne posiłki, na przykład pierożki.
Przekładało się to na gwałtowny spadek produkcji w godzinach
popołudniowych, gdyż wszyscy byli już wtedy głodni.
– Stworzyłem więc stołówkę pracowniczą i powiedziałem im,
że mogą jeść, ile chcą, za darmo, ale mają na obiad tylko 20
minut  – opowiadał w  trakcie obfitego posiłku w  chińskiej
restauracji, który przerywał co chwila wznoszonymi po
koreańsku toastami wyrażającymi radość z  naszego
spotkania.  – Pomysł bardzo im się spodobał, ja zaś zyskałem
dodatkową godzinę i  40 minut pracy, i  to ze zwiększoną
wydajnością.
Po kilku miesiącach spędzonych w Chinach cera przybyszów
z  Korei Północnej nabiera wyraźnie zdrowszych barw,
ponieważ zaczynają porządnie jeść. O  ile głód nie stanowi już
w  pustelniczym królestwie realnego zagrożenia, o  tyle
niewłaściwe żywienie to powszechny problem. Koreańczykom
z Północy często trudno utrzymać różnorodną dietę.
–  Daję im obecnie trzy posiłki dziennie, a  związany z  tym
koszt blednie wobec poprawy produktywności i  zysków  –
stwierdził Pak.
W  dalszej kolejności zapewnił mnie, że wszystkie profity
trafiają do Pjongjangu. Wydawało się to mało prawdopodobne –
zwłaszcza że kiedy gestykulował, na jego nadgarstku błyskał
drogi zegarek Tissot  – ale nie chciał się przyznać do
podbierania. Później pokazał mi jeszcze trochę zdjęć na swoim
samsungu galaxy  – jednym z  najlepiej sprzedających się
produktów z Korei Południowej.
Choć oboje mieliśmy świadomość, że mój nowy znajomy nie
mówi mi wszystkiego o swoich interesach w Chinach, można go
było uznać za symbol swobód gospodarczych, które zawitały do
pustelniczego królestwa wraz z  objęciem władzy przez Kim
Dzong Una. Od tego czasu zasady wolnego rynku przenikają
coraz głębiej, także w  spółkach skarbu państwa. Kierownicy,
którzy niegdyś musieli ślepo trzymać się napływających z góry
rozkazów, dziś samodzielnie decydują, kogo zatrudnić, kogo
zwolnić i  jak prowadzić działalność, by była jak najbardziej
dochodowa.
Pak twardo sprzeciwił się nazywaniu go kapitalistą czy
posądzaniu o  to, że pracuje na siebie. Co bynajmniej nie
powstrzymało go przed opowiadaniem o  swoich biznesowych
bohaterach, takich jak Bill Gates, założyciel Microsoftu, czy
liderzy wielkich korporacji w  rodzaju Samsunga i  Hyundaia,
które w  latach 60. oraz 70. stały się kołami zamachowymi
w  procesie gwałtownej industrializacji Korei Południowej. Mój
znajomy kierownik utrzymywał, że wiele się nauczył,
obserwując sposób prowadzenia tych firm.
–  Wytrwałość, potrzeba dywersyfikacji  – wyliczał.  – Żyjemy
w świecie, w którym ciągle pojawiają się nowe rzeczy. Kto mógł
przewidzieć, że Nokia upadnie tak nisko? Ich błąd polegał na
tym, że uparcie trzymali się jednego produktu.
Oczywiście najważniejszych lekcji udzielał swoim poddanym
jedynie Wielki Następca.
–  Dwa lata temu Kim Dzong Un obiecał nam dobrobyt,
obiecał, że na Północy też będzie się bardzo dobrze żyło  –
powiedział Pak, lojalnie wracając do reżimowego przesłania.  –
Teraz mijają już trzy lata i  zbiory stają się coraz lepsze. Stopa
wzrostu gospodarczego idzie w górę.
Choć dużo w tym myślenia życzeniowego, mój rozmówca nie
minął się zupełnie z  prawdą  – co potwierdzają dane banku
centralnego Korei Południowej. Jednocyfrowe stopy wzrostu nie
robią wielkiego wrażenia, jeśli porównać je z  osiągnięciami
innych gospodarek wschodzących – Chiny w najlepszych latach
mogły się pochwalić całkiem wysokimi wynikami
dwucyfrowymi  – ale wystarczą, aby przydać wiarygodności
twierdzeniom rządu, że standard życia wzrasta.
W coraz bardziej kapitalistycznej gospodarce Korei Północnej
można dziś zaobserwować znaczną różnorodność i autonomię.
Grupy, które oficjalnie należą do skarbu państwa, są
w  rzeczywistości sterowane przez władców pieniędzy i  pod
pewnymi względami zaczynają przypominać silnie
zdywersyfikowane południowokoreańskie konglomeraty
biznesowe. Samsung zaczynał jako eksporter owoców
i  suszonych ryb, lecz w  ciągu kilkudziesięciu lat zmienił się
w jednego z największych na świecie producentów smartfonów,
telewizorów i podzespołów komputerowych.
Air Koryo, operator północnokoreańskich państwowych linii
lotniczych, prowadzi także firmę taksówkarską, sieć stacji
benzynowych i  biuro podróży, a  ponadto pod własną marką
produkuje papierosy i  konserwy, między innymi z  makreli
i  bażanta. Grupa Masikryong zarządza słynnym ośrodkiem
narciarskim Kim Dzong Una niedaleko Wonsan, a  poza tym
oferuje transport autokarowy i sprzedaje wodę butelkowaną.
Spółka My Hometown zaczęła od wytwarzania
ekskluzywnych papierosów 7.27. Ich nazwa nawiązuje do daty
podpisania zawieszenia broni, które zakończyło wojnę
koreańską. W Korei Północnej dzień ten znany jest, rzecz jasna,
jako Święto Zwycięstwa i  zajmuje ważne miejsce w  reżimowej
mitologii – 7.27 pojawia się choćby na tablicach rejestracyjnych
czarnych mercedesów, którymi podróżują najważniejsi
urzędnicy. Noszące tę markę papierosy kosztują więcej niż
importowane marlboro czy rothmany. Pali je nawet sam Wielki
Następca.
Obecnie My Hometown produkuje też soju  – rodzaj
koreańskiej wódki  – oraz artykuły sportowe, takie jak piłki do
koszykówki i  piłki nożnej, korki czy ubrania sportowe
wzorowane na ofercie Adidasa i  Pumy. Wszystkie dziewczyny
z żeńskich sekcji dopingujących, które w 2018 roku pojawiły się
na zimowych igrzyskach olimpijskich w  Korei Południowej,
miały przy sobie torby z logo My Hometown.
Na półkach sklepów spożywczych w  całej Korei Północnej
można znaleźć konserwy z  krajowych ryb czy brzoskwiń.
Częściowo wynika to z tego, że wódz promuje lokalny przemysł,
częściowo zaś z  tego, że  – jak sam twierdzi  – pragnie walczyć
z  „kompleksem importu”. Lubi powtarzać, że produkty
północnokoreańskie są lepsze niż zagraniczne, poza tym jednak
stara się zredukować wpływ międzynarodowych sankcji
ograniczających dostęp do najróżniejszych towarów – od części
do rakiet po imbryki. Niewykluczone również, że próbuje
przynajmniej częściowo odzyskać kontrolę nad gospodarką,
utrudniając życie prywatnym handlarzom. Zmuszanie spółek
skarbu państwa do produkcji dóbr, które są tańsze niż towary
importowane, a  potem sprzedawania ich w  państwowych
sklepach to dobry sposób na wyeliminowanie rynkowej
konkurencji.
Podczas wizyty w fabryce kosmetyków w Sinuiju, mieście na
granicy z Chinami, Kim Dzong Un powiedział nawet, że krajowe
produkty powinny dorównywać markom francuskim i  pomóc
„spełniać marzenia kobiet, które pragną być piękniejsze”.
Władcy pieniędzy w  imieniu reżimu odpowiadają też za
zarządzanie kopalniami oraz sprzedaż węgla i  innych
minerałów, takich jak ruda żelaza, do Chin. Oczywiście
w  zamian za udział w  zyskach. Ci, którzy uciekli z  kraju,
sugerują, że do kieszeni donju nieraz trafia jedna trzecia
dochodów.
W  kraju, w  którym jeszcze kilka lat temu potrzeba było
przepustki, aby przekroczyć granicę gminy, obecnie trwa boom
na usługi transportowe. Ludzie mogą korzystać z  taksówek
i  autobusów, z  firm kurierskich i  firm przewozowych
podobnych do tej, którą kiedyś prowadził Hyon. Mało tego,
w  kraju, w  którym nikt nigdy nie miał czasu ani pieniędzy, by
jeździć na wakacje, powstają dziś biura turystyczne. Od Sinuiju
na zachodzie po Wonsan i  górę Kumgang na wschodzie
wszędzie widać Koreańczyków z  drogimi aparatami
fotograficznymi, którzy oglądają lokalne atrakcje i  zatrzymują
się na lunch w hotelowych restauracjach.
Wszystkie te przedsiębiorstwa funkcjonują trochę na
zasadzie partnerstwa publiczno-prywatnego. Władcy pieniędzy
otrzymują pozwolenie na rozszerzanie działalności organizacji
państwowych i  spijania śmietanki z  uzyskanych w  ten sposób
dochodów, pod warunkiem że oddadzą władzom odpowiednią
działkę.
Przedsiębiorca może na przykład wynająć przestrzeń
w  należącej do państwa fabryce butów. Czynsz trafia do
kieszeni kierownika zakładu i  miejscowego przedstawiciela
Partii Pracy. Obaj panowie często zgarniają też dodatkowe
opłaty  – oficjalnie na pokrycie kosztów własnych, choć
w  praktyce to tylko kolejna forma łapówki. Najemca
wykorzystuje wynajętą przestrzeń do prowadzenia swojej
działalności  – zatrudnia własnych robotników i  kupuje własne
materiały, aby produkować znacznie lepsze obuwie. Zyski
zachowuje dla siebie. Jeśli dobrze żyje z  zarządem fabryki,
a  dochody są wysokie, może uzyskać dostęp do państwowych
pojazdów i innych przywilejów[111].
Albo spójrzmy na inny scenariusz: władca pieniędzy
odkupuje od rządu prawa do wydobycia surowców naturalnych
i przejmuje kopalnię, która została zamknięta z powodu braku
elektryczności i niezbędnego sprzętu. Następnie inwestuje w tę
kopalnię, aby postawić ją na nogi. Zatrudnia pracowników,
którym  – w  odróżnieniu od państwa  – oferuje godziwą pensję.
Potem wystarczy już tylko przekupić urzędników z właściwego
ministerstwa, wkupić się w łaski lokalnego oddziału partii oraz
biura prokuratora i  można zgarniać dochody. Naturalnie
odprowadzając część zysku – około 30 procent – do reżimowych
„funduszy lojalnościowych”[112].
Perspektywa zarabiania w  ten sposób poważnych pieniędzy
sprawiła, że rozpoczęcie działalności biznesowej stało się dużo
bardziej atrakcyjne niż wstąpienie do Partii Pracy.
Pewnego razu, kiedy byłam w  Dandong, odwiedziłam
fabrykę, w której 30 kobiet z Korei Północnej szyło ubrania dla
chińskiej firmy. Wysyłanie robotników za granicę to jeden
z  głównych sposobów, w  jaki Kim Dzong Un finansuje
działalność swojego reżimu. Eksperci szacują, że do tego
rodzaju pracy oddelegowano około 100 tysięcy obywateli,
którzy każdego roku zarabiają dla swego przywódcy jakieś 500
milionów dolarów.
Dyrektor fabryki, do której trafiłam, również był
Koreańczykiem i  przedstawił się jako „po prostu Kim”.
Oprowadził mnie po warsztacie, gdzie usadzone w  rzędach
szwaczki pracowały nad czarnymi spodniami roboczymi dla
pewnej japońskiej marki. Po całym zakładzie niósł się ryk radia
nastrojonego na północnokoreańską rozgłośnię.
Podczas dwugodzinnego lunchu popitego chińskim trunkiem,
którego nazwa, adekwatnie do smaku, oznacza Czarną Glebę,
dyrektor Kim opowiadał o  tym, jak prowadzi się interesy
w  Chinach i  jakie ma plany na rozszerzenie działalności.
Najbardziej ożywił się jednak, kiedy poruszyliśmy temat jego
córki pracującej jako nauczycielka w Pjongjangu. Kim narzekał,
że dziewczyna za dużo się uczy i  wiecznie siedzi z  nosem
w książkach. Wolałby, aby zamiast tego wstąpiła do Partii Pracy,
co pozwoliłoby jej  – tak samo jak jemu  – zająć się handlem
i porządnie zarabiać.
– W tym kryje się przyszłość – stwierdził.
Choć członkowie partii mają łatwiejszy start w  biznesie,
korelacja pomiędzy wpływami gospodarczymi a  politycznymi
nie jest stuprocentowa. Niektórzy partyjniacy mogą się
pochwalić silnymi plecami wśród polityków i  wysoką pozycją
społeczną, dzięki którym zdobywają grube pieniądze. Inni
wykorzystują stanowiska do wyłudzania udziału w  zyskach  –
w  postaci łapówek albo w  naturze  – w  zamian za ochronę
przedsiębiorców. Biznesmeni, którzy nie mają żadnych dojść
politycznych, mogą po prostu je sobie kupić.
Jest to jednak środowisko niebezpieczne i  labilne. Wszyscy
bezustannie kombinują, jak by się tu podlizać reżimowi
i  zdobyć większe wpływy gospodarcze. Jeśli jakiś aparatczyk
pozazdrości rywalowi zarobków, może donieść na niego i  na
współpracującego z  tamtym przedsiębiorcę, oskarżając ich
o korupcję i inne przestępstwa natury ekonomicznej.
Na takie właśnie okazje niezbędne są pieniądze
i  znajomości  – a  zwłaszcza dojścia w  służbach. Wielu
biznesmenów dba, aby zawsze mieć w  kieszeni miejscowych
urzędników bezpieki na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
Niestety czasami nawet łapówki i  koneksje nie są w  stanie
uratować partyjniaka, który popadł w  niełaskę. Wystarczy
wspomnieć na przykład wujka Janga.

***

Podczas gdy ludzie pokroju Ri prosperowali, trzymając się


blisko serca reżimu, majątek robiło też wielu bardziej
niezależnych graczy, którym pozwolono się wzbogacić
i przyłożyć rękę do stabilizacji ustroju poprzez rozprowadzanie
pieniędzy po niższych szczeblach gospodarki.
–  Handlowałam krabami, krewetkami i  grzybami z  Chinami
i  Rosją  – powiedziała mi Oh Yuna, jedna z  takich
samozwańczych donju, już po tym, jak uciekła do Korei
Południowej. W  starych dobrych czasach wysyłała cieszące się
dużym powodzeniem owoce morza w  jednotonowych
kontenerach, czasami po pięć kontenerów na raz.  – Byłam
bogata – stwierdziła.
Za kilogram północnokoreańskich krabów Chińczycy potrafili
płacić nawet 40 dolarów. Rachunek nie jest trudny.
Firma Oh działa z  Rason, regionu leżącego niedaleko granic
z Chinami i Rosją, w którym wokół portów w Rajin i Songbong
utworzono specjalną strefę gospodarczą. Była to jedna
z  najbardziej niezależnych części Korei Północnej. Jej początki
sięgają jeszcze lat 90. i  panowania Kim Dzong Ila, choć
w  tamtym czasie projekt nigdy tak naprawdę się nie rozkręcił.
Gwałtowny rozwój nastąpił dopiero za czasów Kim Dzong Una.
Szczególne przywileje dają lokalnym przedsiębiorcom większą
swobodę twórczą, a bliskość dwóch najważniejszych partnerów
handlowych zapewnia stały popyt. Jednocześnie strefa jest
stosunkowo odcięta od reszty kraju, co umożliwia władzom
lepszą kontrolę i  przeciwdziałanie nadmiernemu
rozprzestrzenianiu się kapitalizmu.
Oh stała się władczynią pieniędzy, przekupiwszy właściwych
oficjeli. Dorobiła się w sposób tradycyjny, to znaczy, mając nosa
do interesów.
–  Byłam dobra w  tym, co robiłam  – powiedziała mi przy
lunchu, na który spotkałyśmy się we włoskiej restauracji
niedaleko jej domu pod Seulem.  – Pilnowałam, aby do moich
paczek trafiały jedynie kraby, krewetki i ryby najlepszej jakości.
Niektórzy wypychali kontenery byle czym, a  tylko na wierzch
wykładali warstwę najlepszych owoców morza. Nigdy tak nie
robiłam.
Choć samozwańcza donju mieszkała w  Korei Południowej od
niedawna, wyglądała, jakby urodziła się wśród tamtejszych elit.
Miała na sobie stylowo poszarpane dżinsy i elegancki płaszczyk
z  futrzanym kołnierzem. Obrazu dopełniały podejrzanie
napięte policzki i  czarne, przyozdobione błyskotkami
paznokcie. Po ucieczce z  Północy stać ją było na to, aby kupić
sobie ogromne mieszkanie i  mercedesa, a  także by spełnić
wszystkie zachcianki córki rozmiłowanej we francuskich
markach odzieżowych.
Do rozkręcenia własnej działalności Oh wykorzystała
pieniądze odziedziczone po firmie handlowej matki. Kupiła za
nie trzy kutry. Z  każdego połowu zabierała 60 procent, resztę
zostawiając rybakom.
Miejscowych urzędasów urabiała, pojąc ich piwem i karmiąc
wyśmienitymi krabami. Do tego dostawali oczywiście także
zwitki juanów  – podobnie jak strażnicy graniczni i  celnicy,
którzy pozwalali jej transportować towary do Chin. Wszyscy
byli zadowoleni.
Oh wiedziała, że sekret prowadzenia biznesu w  Korei
Północnej polega na tym, by wiedzieć, komu posmarować.
–  Żeby móc się zajmować tego rodzaju działalnością, trzeba
dać wiele łapówek  – stwierdziła pomiędzy telefonami od
rozmaitych partnerów biznesowych. Jako właścicielka trzech
fabryk na Południu bez przerwy pracuje nad zawieraniem
nowych umów i rozwiązywaniem sporów.
Na Północy borykała się z  zupełnie innymi wyzwaniami:
musiała bez przerwy uważać, żeby nie nadepnąć na odcisk
partyjnym kacykom i  przedstawicielom służb. A i  tak, pomimo
wszystkich łapówek, w  końcu podpadła władzom. Trafiła na
rok do więzienia, gdzie ją bito, wykorzystywano seksualnie
i  próbowano zmusić do aborcji. Siedziałaby zresztą dłużej,
gdyby nie przekupiła szefów miejscowego aparatu
bezpieczeństwa obietnicą kupienia im motocykli.
Wróciwszy do pracy, stwierdziła, że musi bardziej taktycznie
podejść do tego, w czyje wkupuje się łaski.
– Nie sposób płacić wszystkim, starałam się więc utrzymywać
jak najlepsze stosunki z  bezpieką  – stwierdziła.  – Wróżka
powiedziała mi kiedyś, że moja matka miała wielki talent do
interesów, ale ja mam jeszcze większy.
Choć Oh umiała się dorobić, ustrój budził w  niej grozę.
Wiedziała, że w  oczach władz zawsze będzie podejrzana. Nie
wierzyła w obiecanki reżimu i zdecydowała, że nie chce, aby jej
córka  – ta, której usunięcia odmówiła w  więzieniu  – dorastała
w takim kraju.
– Mówi się, że Korea Północna jest państwem socjalistycznym,
ale kiedy miałam rodzić, musiałam sama przynieść gumowe
rękawiczki, kroplówki, strzykawki, a nawet jedzenie dla lekarzy
i  pielęgniarek  – wspominała.  – To żaden socjalizm. Wszyscy
pracują dla Kimów.
ROZDZIAŁ X
MILLENIALSI I NOWOCZESNOŚĆ

Miasto stołeczne Pjongjang to ikona rozkwitu


kulturowego.
Kim Dzong Un w czasie wizyty na ulicy Naukowców
Przyszłości, 21 października 2015 roku

Wśród elit utrzymujących Kim Dzong Una przy władzy


znajdowała się jedna grupa, którą młody wódz szczególnie
pragnął rozpieszczać. Byli to millenialsi, ludzie z jego własnego
pokolenia. To oni, jeśli dałby im poczucie dostatku, potencjalnie
mogli zapewnić mu spokojne panowanie przez długie
dziesięciolecia.
W  związku z  tym samozwańczy Błyskotliwy Towarzysz
postanowił odtworzyć dla nich europejską enklawę luksusu,
w  której sam spędził formatywne lata. W  Korei Północnej
można dziś znaleźć włoskie restauracje, sushibary, puby
sprzedające rzemieślnicze piwa oraz frytki, parki rozrywki
oferujące przejażdżki kolejką górską, korty tenisowe, boiska do
siatkówki, a  także tory do jazdy na rolkach nad rzeką. Aby
dotrzeć do tych atrakcji, wystarczy złapać taksówkę, w której za
trzaśnięcie drzwiami płaci się dolara – czyli ćwierć przeciętnej
miesięcznej pensji.
Uprzywilejowane elity mają dostęp do niby-szwajcarskich
klubów jeździeckich, gdzie ujeżdżalnie otoczone są płotami
z  imitacji drewna, a  w  różanych ogródkach pysznią się kopie
klasycystycznych rzeźb. Mogą uprawiać narciarstwo na
położonej na wschód od Pjongjangu górze Masik, przy której
Kim Dzong Un wybudował rozległy ośrodek obsługujący
w  sumie dziesięć stoków z  wyciągami krzesełkowymi
i wypożyczalniami nart. Należy do niego także hotel stanowiący
osobliwą mieszankę alpejskiej architektury
i  północnokoreańskiego kiczu. Jego goście mają do dyspozycji
podgrzewany basen i  sauny. Nie wolno też zapominać o  barze
w grocie lodowej.
Członkowie kliki Wielkiego Następcy mogą grać w  bilard
i  chodzić na imprezy karaoke. Mogą uprawiać jogę i  pić
cappuccino ze zwierzęcymi buźkami wymalowanymi na
piance. Mogą pisać SMS-y na swoich smartfonach
i wymachiwać torebkami od Diora lub Gucciego.
–  Część z  nich to podróbki, ale niektóre są oryginalne  –
powiedziała mi Lee So-hyun, która urodziła się zaledwie kilka
lat po Kim Dzong Unie i  należała do młodej śmietanki
towarzyskiej Korei Północnej.
So-hyun oraz jej brat Hyun-sung dorastali wśród elit
Pjongjangu. Ich ojciec, Ri Jong Ho, przez ponad 30 lat
pozyskiwał pieniądze dla reżimu. (Do dziś zresztą zapisuje
swoje nazwisko na modłę północnokoreańską, Ri, podczas gdy
jego dzieci używają południowokoreańskiej formy Lee).
Wszyscy troje żyli wygodnie na stworzonym przez Wielkiego
Następcę Pjonghattanie, kosmopolitycznej stolicy wewnątrz
stolicy.
Urynkowienie gospodarki mogło zaowocować większą lub
mniejszą poprawą standardu życia wielu Koreańczyków, lecz
nikt nie zyskał tyle, ile najbliższe kręgi wodza. To rodzaj
strategicznego przekupstwa: władze mają nadzieję przekonać
rozwydrzone pjongjańskie bachory – dzieci władców pieniędzy,
które wiedzą, że za granicą żyje się dużo lepiej  – iż
przynajmniej one nie mają po co opuszczać Korei Północnej.
Kobiety, które widziałam podczas pierwszej wizyty
w  Pjongjangu w  2005 roku, ubrane były niezwykle
konserwatywnie, w  stylu typowo komunistycznym. W  palecie
barw dominowały przygnębiające szarości i  brązy, wśród
ciuchów królowały długie czarne spódnice, bezkształtne kurtki
i praktyczne buty.
W  2018 roku świat północnokoreańskiej mody wyglądał już
zupełnie inaczej, przynajmniej w  stolicy. Koreańczycy młodsi
od Kim Dzong Una o  zaledwie kilka lat zaopatrywali się
w sklepach takich jak H&M, Zara czy Uniqlo. Dziewczyny nosiły
kolorowe ubrania bardziej dopasowane do figury, jaskrawą
biżuterię i przyciągające uwagę szpilki. Jawny konsumpcjonizm
najwyraźniej przestał być zbrodnią przeciwko socjalizmowi.
Młodzi ludzie, którzy mają możliwość wyjeżdżać za granicę,
w  czasie podróży szczególnie uwielbiają kupować stroje
gimnastyczne. W  Pjongjangu nie tak łatwo je dostać  –
a  przynajmniej nie takie, które spełniałyby wymagania
młodzieży. Nie żeby ci millenialsi tak bardzo kochali wysiłek
fizyczny; ich obsesja na punkcie sportowych ciuchów bierze się
stąd, że siłownia to jedyne miejsce, w  którym mogą pokazać
trochę ciała.
–  W  Korei Północnej oczekuje się od nas, że będziemy się
ubierać skromnie i  przyzwoicie. Ludzie lubią więc chodzić na
siłkę, aby pochwalić się muskulaturą, odsłonić odrobinę skóry –
wyjaśniła mi So-hyun, opowiadając, jak to kobiety z  lubością
sięgają po legginsy i obcisłe bluzki.
Kiedy już ktoś wyrywał się z  kraju, zazwyczaj robił zakupy
nie tylko dla siebie, ale też dla przyjaciół, którzy dostarczali mu
bardzo szczegółowe listy życzeń. Wśród dziewczyn największą
popularnością cieszyła się marka Elle, podczas gdy faceci woleli
sięgać po ciuchy Adidasa i Nike.
– Wszyscy przywozili ze sobą tego rodzaju rzeczy, gdy wracali
z zagranicy – stwierdził Hyun-sung.
Po raz pierwszy spotkałam się z  obojgiem rodzeństwa
w  ekskluzywnej galerii handlowej niedaleko ich domu
w  Wirginii. Poszliśmy do włoskiej knajpy, gdzie zamówiliśmy
spaghetti i  steki, które zjedliśmy na patio. Nawet w  Stanach
Zjednoczonych So-hyun i  Hyun-sung roztaczali wokół siebie
aurę uprzywilejowania i  ambicji. Uderzyła mnie ich elegancja;
oboje byli świetnie ubrani, subtelnie i ze smakiem. Wykazywali
się imponującym obyciem. Bezbłędnie kontrolowali swój
medialny image i  rozmawiali jedynie o  sprawach, które mogły
poprawić pozycję ich rodziny albo pomóc im dostać się na
dobre uczelnie. Poza tym ewidentnie przywykli do życia na
wysokich obrotach.
Kiedy jeszcze należeli do północnokoreańskich elit, bez
przerwy podróżowali pomiędzy Dalianem w  Chinach  – gdzie
studiowali, a  ich ojciec zarabiał pieniądze dla reżimu  –
a  Pjonghattanem. W  czasie wizyt w  domu często odwiedzali
centrum rozrywkowe Kum Rung, miejsce bardzo nowoczesne
jak na standardy Pjongjangu. Znajdują się tam trzy korty do
squasha i  siłownia, w  której na ekranach nad bieżniami
puszczane są kreskówki Disneya. Dziewczyny paradują po
ośrodku w  skąpych strojach do jogi jeszcze długo po
zakończeniu zajęć. W podobnym celu chętnie odwiedzają kryte
baseny.
–  Chodzi o  modę  – wyjaśniła mi So-hyun. W  słynącej
z  konserwatyzmu Korei Północnej niektóre kobiety odważają
się nawet nosić bikini, choć w  uskromnionej wersji, ze
spódniczką zamiast stringów.
Do kraju dotarła też chirurgia plastyczna. Wśród elit
najnowszy krzyk mody stanowi operacja fałdy mongolskiej  –
stosunkowo prosty zabieg, który w  Korei Południowej jest
niemal tak powszechny jak robienie makijażu, a służy nadaniu
Azjatkom bardziej europejskiego wyglądu. Przyjemność taka
kosztuje od 50 do 200 dolarów, w  zależności od kwalifikacji
chirurga.
–  Bycie piękną albo przystojnym uważa się za przewagę
konkurencyjną  – powiedziała So-hyun. Brzmiała przy tym
zupełnie jak ambitna dwudziestoparolatka z Południa.

***

Najjaskrawszy dowód na prawdziwość tego twierdzenia


stanowi przypadek Ri Sol Ju. Ri była ładną, utalentowaną
piosenkarką z  wpływowej rodziny. Młodość spędziła na
śpiewaniu w  różnych zespołach wychwalających wspaniałość
reżimu. A  potem nagle wylądowała na samiusieńkim szczycie
tegoż. Została żoną Kim Dzong Una.
Dziś można by ją nazwać północnokoreańską Kate
Middleton  – odświeżyła oblicze monarchii i  przydała swemu
mężowi bardziej ludzkiego rysu. Ta olśniewająca młoda
kobieta, która pomimo całego splendoru potrafi zachować więź
z  prostym ludem, stanowi wzór do naśladowania dla całego
pokolenia millenialsów, a  jednocześnie wnosi do zastałych
struktur władzy powiew nowoczesności.
Jej oficjalny debiut wyreżyserowano tak, aby pokazać, że
Korea Północna wkroczyła w  nową erę  – erę, w  której młodzi
ludzie mogą cieszyć się życiem i mieć ambicje. Przynajmniej ci,
którzy należą do elit.
Ri promieniała, kiedy w  połowie 2012 roku po raz pierwszy
wystąpiła publicznie u  boku Wielkiego Następcy. Zjawili się
wspólnie na koncercie w Pjongjangu, w czasie którego siedzieli
obok siebie na jasnoczerwonych fotelach dla VIP-ów. Kim miał
na sobie swój obowiązkowy czarny mundurek Mao, zaś jego
partnerka  – która w  tamtym czasie nosiła krótkie włosy  –
ubrana była w  taliowany czarny kostium z  białymi
wykończeniami. Oboje mieli w  klapie czerwone przypinki
z podobizną Kim Ir Sena.
Królewska para z  entuzjazmem obejrzała występ żeńskiego
zespołu wokalnego Moranbong. Obywatele, przywykli do
piosenkarek w  szerokich spódnicach albo wojskowych
mundurach barwy khaki, byli w  szoku, oglądając czarujące
dziewczęta w obcisłych, połyskliwych strojach.
Państwowe media nie zdradziły imienia tajemniczej kobiety,
która towarzyszyła wodzowi tamtego wieczoru. Za to
w południowokoreańskiej prasie aż wrzało od spekulacji.
Czy to młodsza siostra Kim Dzong Una? A  może Hyon Song
Wol, liderka popularnego zespołu Pochonbo Electronic
Orchestra, znanego z  przeboju Pani na pięknym koniu?
Większość dziennikarzy z Południa uznała, że u boku Wielkiego
Następcy faktycznie pojawiła się Hyon i że jest w ciąży.
Domysły te, jak często bywa, okazały się zupełnie nietrafione
(podobnie jak późniejsze sensacyjne doniesienia, że Kim kazał
stracić Hyon).
Kilka tygodni później północnokoreańskie media
opublikowały relację z  otwarcia Ludowego Placu Rozrywki
Rungra w  Pjongjangu, jednego z  nowych centrów
rekreacyjnych, które wódz kazał wybudować, aby pokazać, że
otacza „czułą opieką” obywateli w  każdym wieku. Do
znajdującego się na wyspie pośrodku rzeki Taedong ośrodka
należały baseny, zjeżdżalnie wodne, park zabaw, delfinarium
oraz pole do minigolfa.
W  czasie uroczystego otwarcia Kim Dzong Unowi
towarzyszyła kobieta, którą przedstawiono po prostu jako
towarzyszkę Ri Sol Ju. W oficjalnym sprawozdaniu zanotowano,
że wszyscy „witali ich entuzjastycznie, głośno wołając
»Hura!«”[113].
Kim i  Ri uścisnęli dłonie zagranicznych dyplomatów. Jeden
z  nich, Brytyjczyk nazwiskiem Barnaby Jones, wypróbował
nawet kolejkę górską, siedząc w  wagoniku przed Wielkim
Następcą.
Nigdy nie podano do informacji publicznej, że młody
przywódca wziął ślub, nie potwierdzono też, że kobieta, z którą
się pokazał, jest w istocie jego małżonką. Ale kiedy stali ze sobą
pod rękę, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że są parą. Publiczna
prezentacja żony wodza stanowiła w  Korei Północnej zjawisko
bezprecedensowe. Pierwsza żona Kim Ir Sena, bohaterka
rewolucji Kim Dzong Suk, została otoczona kultem dopiero po
śmierci w  1949 roku, zaś jego druga żona już wcześniej była
osobą publiczną, gdyż zajmowała wysokie stanowisko
w  strukturach rządowych. Kim Dzong Il z  pewnością nie
zabierał żadnej ze swych licznych partnerek na oficjalne
wystąpienia.
Novum stanowiło jednak nie tylko samo pojawienie się Ri, ale
też cała jej postawa i sposób bycia. W niczym nie przypominała
innych północnokoreańskich kobiet, nawet swych równolatek
z  Pjongjangu. Na otwarciu parku rozrywki wystąpiła
w  dopasowanej zielonoczarnej sukience kończącej się nad
kolanem. W  innych częściach świata kreacja te pewnie nie
zwróciłaby niczyjej uwagi, ale jak na Koreę Północną mogła
uchodzić za śmiałą, wręcz szokującą, biorąc pod uwagę, że
założyła ją „pierwsza dama”.
W  kraju, w  którym żony czołowych partyjnych kacyków
ubierały się w  bezkształtne ciuchy sprawiające, że wszystkie
wyglądały równie nieciekawie, Ri prezentowała się niezwykle
nowocześnie. W  niedługim czasie zaczęła eksperymentować
z eleganckimi garsonkami w śmiałych barwach – wypróbowała
nawet żakiet w  czerwone grochy  – a  zamiast obowiązkowej
czerwonej przypinki zakładała perłową broszę. Chodziła
w  czółenkach bez palców na platformie i  często nosiła ze sobą
kopertówkę w stylu Chanel czy Dior. Chętnie zmieniała fryzury,
raz decydując się na krótkie włosy, raz na długie fale.
Jeszcze bardziej uderzający był jej sposób bycia. Tamtego
pamiętnego dnia w  parku rozrywki uśmiechała się szeroko,
idąc z  Kimem pod rękę. W  kolejnych latach, ilekroć pojawiała
się u  boku wodza, miała już zawsze iść z  nim ramię przy
ramieniu, co dla wielu stanowiło szokującą wręcz manifestację
uczuć i pokaz równości. Gdyby normalna para zachowywała się
w  ten sposób na ulicy, uznano by to za żenujące albo wręcz
ekscentryczne[114].
Wydawało się, że jako pierwsza dama Ri jest w  stanie nieco
utemperować męża – w takim stopniu, w jakim było to możliwe
bez podważania jego najwyższego autorytetu. W  dniu
uroczystego otwarcia parku rozrywki jedna z  kolejek nagle
zatrzymała się, kiedy Wielki Następca i znany nam już brytyjski
dyplomata znajdowali się na pokładzie. Obsługa rzuciła się
naprawić usterkę, ale wódz wpadł w szał.
Robotnicy, drżąc ze zgrozy, zaczęli przepraszać. Zagraniczni
goście niepewnie popatrywali po sobie. Wtem Ri podeszła do
Kim Dzong Una i  powiedziała mu coś po cichu, najwyraźniej
próbując go uspokoić. Wódz się opanował, a  wszyscy pozostali
odetchnęli z ulgą.

***

Ri Sol Ju trudno uznać za typową Koreankę z  Północy. Przed


ślubem  – podobnie jak matka Wielkiego Następcy  –
występowała w popularnej grupie artystycznej.
Pochodziła z  wpływowej rodziny, która pomagała Kimom
utrzymać się przy władzy. Ojciec służył w  lotnictwie. Ri Pyong
Chol, były generał sił powietrznych, którego nigdy nie może
zabraknąć u  boku wodza w  czasie prób rakietowych, to jej
bliski krewny, prawdopodobnie wujek.
Pierwsza dama jest o  pięć lat młodsza od męża. Według
danych z  paszportu, którego używała, gdy jako nastolatka
odwiedziła Japonię, urodziła się 28 września 1989 roku[115].
Dorastając w  Pjongjangu, uczęszczała do Pałacu Dzieci
Mangyongdae, pokazowej szkoły artystycznej, w  której
umalowane dzieciaki z maszynową precyzją wykonują piosenki
propagandowe przed gośćmi z  zagranicy. Później skończyła
średnią szkołę muzyczną  – na zdjęciach z  tego czasu można
zobaczyć łatwą do rozpoznania Ri w  otoczeniu ubranych
w  tradycyjne czerwono-żółte mundurki kolegów i  koleżanek  –
po czym wyjechała z  kraju, by studiować na chińskim
uniwersytecie. Komunistyczne Chiny stanowiły dla studentów
z Korei Północnej kierunek pierwszego wyboru, ponieważ mieli
tam blisko i czuli się mile widziani, nie wspominając już o tym,
że była to najtańsza alternatywa.
Ri odbyła też więcej podróży zagranicznych, co stanowiło
przywilej zarezerwowany wyłącznie do najściślejszej elity.
W 2002 roku, gdy miała 12 lat, wzięła udział w organizowanym
przez UNESCO festiwalu artystycznym dla dzieci ze wschodniej
Azji, który odbywał się w japońskim mieście Fukuoka.
Później, kiedy w  2005 roku Korea Północna wysłała
reprezentację na mistrzostwa Azji w  lekkoatletyce, przyszła
pierwsza dama należała do towarzyszącej sportowcom sekcji
dopingującej. Podobnie jak wszystkie członkinie sekcji, ubrana
była wówczas w  skromny czarno-biały strój i  niosła flagę
ukazującą zjednoczony Półwysep Koreański.
Upamiętniające tę okazję fotografie ukazują Ri z  krótkimi
włosami i  resztkami młodzieńczego tłuszczyku. Uśmiecha się
i macha do tłumów południowokoreańskich reporterów, którzy
przyszli fotografować „armię ślicznotek”, jak na Południu
przezywano cheerleaderki zza północnej granicy.
Sekcja dopingująca spędziła w  Korei Południowej sześć dni,
zagrzewając do boju swoją reprezentację i  wykonując pieśni
takie jak Błękitne niebo mego kraju. Południowokoreański
wywiad z pewnością miał wszystkich przybyszów z Północy na
oku – podobnie zresztą jak agenci reżimu pilnujący, aby nikt nie
zbiegł do wroga. Tajniacy nie mogli jednak podejrzewać, że
pilnują między innymi przyszłej żony przyszłego wodza. Ri była
dla wszystkich jedynie kolejną ślicznotką.
Po zakończeniu studiów pierwsza dama in spe zaczęła karierę
jako solistka w  orkiestrze Unhasu, zespole ze śpiewakami
w  stylu zachodnich orkiestr filharmonijnych. Grupy takie
stanowią podstawę północnokoreańskiej sceny muzycznej,
a wykonują pieśni w rodzaju Nasz oręż gwarancją pokoju.
Ri szybko została gwiazdą. Występowała w  tradycyjnych
strojach ludowych  – które przypominają namiot i  całkowicie
maskują sylwetkę  – z  wysoko ufryzowanymi włosami
i sztucznymi rzęsami. W czasie koncertu noworocznego w 2010
roku zaśpiewała porywający utwór rewolucyjny zatytułowany
Ognisko jasno goreje. Później, owego pamiętnego roku, kiedy
Kim Dzong Un został przywódcą, pojawiła się na scenie
w  połyskującej błękitnej sukni, aby wykonać solo wokalne
Kroki żołnierza. Pomiędzy tymi dwoma występami zdążyła
zafundować sobie kosztowny zabieg dentystyczny, który
poprawił jej uśmiech.
Kiedy po raz pierwszy pokazała się u  boku Wielkiego
Następcy, wielu Koreańczyków z  pewnością rozpoznało w  niej
słynną piękność z koncertów propagandowych.
Wydaje się, że młoda wokalistka w  pewnym momencie
wpadła w  oko Kim Dzong Ilowi, który znany był ze swej
słabości do artystek. Umiłowany Przywódca postanowił, że Ri
powinna wyjść za jego najmłodszego syna i  desygnowanego
następcę, żeby zapewnić ciągłość dynastii.
–  Ojciec spojrzał mi w  oczy i  powiedział, żebym poślubił tę
kobietę, więc mu zaufałem – zwierzył się kilka lat później Kim
Dzong Un podczas swego pierwszego spotkania z prezydentem
Korei Południowej[116].
Gdy stan zdrowia Kim Dzong Ila zaczął się pogarszać, Kim i Ri
zalegalizowali swój związek. Stanowiło to istotny element planu
sukcesyjnego. Podejrzewa się, że miłościwie panujący dorobili
się dwójki albo trójki dzieci, które wódz bez wątpienia już
szykuje do przyszłych zadań.
Młody dyktator i jego piękna żona od samego początku mieli
być wzorem nowoczesnego małżeństwa.
We wrześniu 2012 roku, przy udziale licznych reporterów,
odbyli wizytę w Changjon, osiedlu dla elit, które wyróżniało się
w  panoramie stolicy, ponieważ wieczorami podświetlano
apartamentowce, używając różnobarwnych świateł.
Małżonkowie odwiedzili niejakiego Pak Sung Ila. Jak donosiła
prasa, był to pracownik Biura Upiększania Miasta mieszkający
w  pięciopokojowym mieszkaniu na drugim piętrze.
W  sprawozdaniach północnokoreańskich mediów zazwyczaj
trudno oddzielić prawdę od fałszu, ale jeśli im wierzyć, Kim i Ri
zachowywali się tak, jakby spotkali dawno niewidzianych
krewnych. Wielki Następca wziął na kolana jednego z  synków
Paka i  poklepywał go po policzku, natomiast pierwsza dama
wręczyła gospodarzom własnoręcznie przygotowane potrawy.
Tournée po budynku często przerywano na toasty, w  trakcie
których wódz osobiście napełniał kieliszki.
Korea Północna może i  ma własną osobliwą ideologię, wciąż
jednak utrzymuje konfucjański porządek hierarchiczny
przejęty przed wiekami od Chin. Według tych zasad osoby
postawione niżej usługują tym, które stoją wyżej  – a  nikt nie
stoi wyżej niż Kim Dzong Un. A jednak w towarzystwie Ri Kim
ukazywał się jako przywódca zupełnie inny niż jego ojciec. Grał
rolę człowieka z krwi i kości, wodza blisko związanego z ludem,
takiego, który potrafi być ciepły i łagodny (przynajmniej na czas
starannie wyreżyserowanych wizyt).
Sugestie pokoleniowej zmiany można było dostrzec też
w  innych sferach. Koncert, na którym pierwsza dama po raz
pierwszy pojawiła się z mężem, z początku wyglądał jak typowa
szopka na cześć reżimu. Impreza odbywała się w pjongjańskim
Teatrze Artystycznym Mansudae, silnie kojarzonym
z  reżimowymi fetami. Oficerowie w  oliwkowych mundurach
i  kobiety w  tradycyjnych czarno-białych strojach powitali
Wielkiego Następcę owacją na stojąco.
Młody przywódca uścisnął prawice kilku ważnych osób, poza
tym jednak wyglądał bardzo surowo. Wraz
z  niezidentyfikowaną jeszcze wówczas kobietą zasiadał na
honorowym miejscu.
Gdy przy huku fajerwerków uniosła się kurtyna, na scenie
pokazała się grupa kobiet w śmiałych sukniach wieczorowych.
Grały na elektrycznych skrzypcach i gitarach. Wybór pierwszej
piosenki  – poruszającej zarówno dla Południowców, jak
i  mieszkańców Północy ballady o  rozstaniu zatytułowanej
Arirang  – może i  nie odbiegał od tego, do czego wszyscy
przywykli, podobnie jak dekoracje przedstawiające górę Pektu
i  godło partii. Wykonanie utworu nie przypominało jednak
niczego, co dotąd słyszano w Korei Północnej. Panie grały żywo,
z  pazurem, w  całkowitym zapamiętaniu. A  dalsza część
koncertu miała być jeszcze bardziej niezwykła.
Wokalistki w  dość krótkich, lśniących cekinami sukienkach
i  na wysokich obcasach odśpiewały zbiór pieśni
propagandowych, po czym ubrane na czarno skrzypaczki
zagrały główny motyw z  Rocky’ego z  solówką graną na
jaskrawoczerwonej gitarze elektrycznej przez gitarzystkę
w czymś, co przypominało suknię ślubną.
Później zrobiło się już zwyczajnie dziwnie. Artyści wykonali
znany z Disneylandu utwór It’s a Small World – po koreańsku –
a  na scenie zaroiło się od przebierańców. Był tam Kubuś
Puchatek z  Tygryskiem, Myszka Miki i  jego lepsza połówka
Minnie, jeden z  siedmiu krasnoludków, a  także wzięty
absolutnie znikąd zielony smok. Krasnoludek dziwacznie kręcił
biodrami, podczas gdy w tle leciały kreskówki o Tomie i Jerrym.
Miki setnie się ubawił, udając, że dyryguje orkiestrą. Zagrano
piosenkę z  Kubusia Puchatka („to miś, co rozumek mały ma”)
i  wreszcie przyszedł czas na wielki finał  – szlagier My Way,
w  którym Frank Sinatra chwalił się, że wszystko robi po
swojemu. Wydawało się to trafnym podsumowaniem całej
imprezy. Kim Dzong Un zdecydowanie brał przykład
z wielkiego gwiazdora.

***

Podczas jednej z  wypraw do Korei Północnej postanowiłam na


własne oczy zobaczyć wygodny świat Pjonghattanu, świat
należący do pokolenia Kim Dzong Una i Ri Sol Ju.
Za pierwszy przystanek obrałam włoską restaurację
o odkrywczej nazwie Italian Restaurant przy ulicy Naukowców
Przyszłości. Wchodziło się do niej przez lobby sklepu, w którym
można było dostać wszystko, od alkoholu po agregaty
prądotwórcze, i  tylko klientów coś nie dało się uświadczyć.
Obok znajdowała się hipsterska kawiarnia. Ona również
świeciła pustkami.
W  restauracji siedziało jednak kilka osób. Postanowiliśmy
spróbować pizzy przygotowanej przez specjalnie przeszkolony
personel i  wypiekanej w  sprowadzonym z  zagranicy piecu
opalanym drewnem. Pogadałam chwilę z  jednym
Koreańczykiem, który stwierdził, że Czcigodny Przywódca
pragnie, aby mieszkańcy Pjongjangu mogli się rozkoszować
jedzeniem z całego świata.
Nieco złośliwie odparłam, że prawdopodobnie rozsmakował
się w  pizzy, kiedy jako nastolatek mieszkał w  Europie.
Mężczyzna obrócił głowę i spojrzał na mnie zdziwiony.
–  No wiesz, kiedy chodził do szkoły w  Szwajcarii  –
powiedziałam.  – Jeździł czasami do Włoch. Przypuszczam, że
jadł tam pizzę.
Koreańczyk przez chwilę trawił to, co usłyszał. Potem odparł,
zniżając głos:
– Jak możesz wiedzieć o naszym przywódcy więcej niż my?
Innego wieczoru wybrałam się do knajpy stylizowanej na
niemiecką piwiarnię niedaleko Wieży Idei Dżucze, na
południowym brzegu płynącej przez środek Pjongjangu rzeki
Taedong. W  lokalu były ściany z  gołej cegły, stoły z  ciemnego
drewna i siedem kranów z północnokoreańskim piwem za ladą.
Jak w amerykańskim barze sportowym na ścianie grał olbrzymi
telewizor. Pokazywali akurat zawody łyżwiarskie.
Menu oferowało stek z  pieczonymi ziemniaczkami za 48
dolarów  – tyle samo, ile płacili północnokoreańscy dyplomaci
przy placówce ONZ za filet mignon w Nowym Jorku. Sznycel po
wiedeńsku można było dostać za rozsądniejszą cenę siedmiu
dolarów. Większość miejscowych zdawała się jednak
preferować lokalne jedzenie, choć biorąc pod uwagę, że miska
bibimbapu również kosztowała siedem dolców  – czyli tyle, ile
za miskę ryżu z  mięsem i  warzywami można by zapłacić
w Seulu – nie było ono wcale tanie.
–  Gdyby nie te czerwone przypinki w  klapie, można by ich
wziąć za Południowców  – skomentował mieszkający
w  Pjongjangu pracownik pomocy międzynarodowej, który
towarzyszył mi przy kolacji. – Płacą od 10 do 15 euro za posiłek.
Tamtego wieczoru piwiarnia była pełna Koreańczyków
siedzących we wspólnej sali. Wyglądało to zupełnie inaczej niż
w  2005 roku, kiedy odwiedziłam jeden ze stołecznych pubów.
Nad oddzielonymi przepierzeniami stolikami momentalnie
zapadła wówczas cisza. Teraz moje przybycie przyjęto bez
mrugnięcia okiem. Wszyscy pili i  śmiali się, nie zwracając
uwagi na przybyszów z  Zachodu. Mimo to niektóre rzeczy
pozostały w  Pjongjangu bez zmian. W  pewnym momencie
wysiadł prąd i jakiś czas siedzieliśmy w ciemnościach, czekając,
aż z powrotem zapalą światła.
Przy jeszcze innej okazji zabraliśmy naszych reżimowych
nadzorców do grillbaru w  kompleksie Haemaji  – co znaczy
„Świt” – kolejnym budynku, który wyrósł na Pjonghattanie. Od
jego otwarcia minęło tak niewiele czasu, że kierowca naszego
minivana miał problem ze znalezieniem wjazdu, a nadzorcy nie
mogli potem odszukać restauracji.
Knajpa okazała się o wiele mniej zatłoczona od piwiarni, ale
nie brakowało w niej klientów kosztujących opiekanego na ich
oczach mięsa. Wystrój oferował większą dyskrecję – zgodnie ze
starą północnokoreańską tradycją. Kiedy weszliśmy, siedząca
w jednej loży para zasunęła bambusową zasłonę.
Kelnerka zaproponowała nam dania po 50 dolarów za porcję,
najdroższe z całego menu. Ewidentnie kapitalistyczna technika
upsellingu nie była jej obca. Zdecydowaliśmy się jednak na
tańsze potrawy, które popiliśmy piwem i soju.
Jeśli w  czasie wszystkich moich wizyt dowiedziałam się
o  Korei Północnej czegoś pewnego, to tego, że reżimowi
opiekunowie nigdy nie odmawiają alkoholu. Przez lata
obserwowałam Koreańczyków z  Północy pijących wódkę
szklankami – nieważne, czy spotkaliśmy się w ich kraju, czy za
granicą, gdzie zarabiali pieniądze dla reżimu, czy w  Korei
Południowej. Picie to mechanizm obronny, sposób na
znieczulenie się w obliczu wszystkiego, co muszą znosić.
Mieszkańcy Północy, włącznie z  elitami urzędującymi
w  Pjongjangu i  za granicą, nigdy nie przepuszczą też okazji
najedzenia się czerwonym mięsem. To rzadki delikates nawet
dla 1 procenta najbogatszych obywateli.
W  kompleksie Haemaji  – naprzeciwko grillbaru, do którego
się wybrałam  – znajduje się też luksusowy supermarket
sprzedający makabrycznie drogie towary importowane, takie
jak norweski łosoś, francuski ser czy szwajcarskie musli. Kiedy
go widziałam, był zupełnie pusty – w sobotę o 20.00. Miejscowi
powiedzieli mi, że rzadko kiedy ktokolwiek robi tam zakupy. To
bardziej propagandowa makieta niż sklep. Ale istnieje. I nie jest
jedyny.
W  Korei Północnej powoli rodzi się kultura kawiarniana,
choć  – jako że to kraj, w  którym tradycyjnie nigdy nie piło się
zbyt wiele kawy  – więcej ma ona wspólnego
z  manifestowaniem własnego wyrafinowania niż
zaspokajaniem głodu kofeinowego. W  centrum rozrywki Kum
Rung, pomiędzy siłowniami i  salami do jogi, można znaleźć
stylową kawiarenkę, której wystrój i klimat przywodzą na myśl
modne lokale w  Seulu czy Pekinie. Główny barista szkolił się
poniekąd w  Chinach. Mrożona mokka kosztuje tam 9 dolarów.
Cena taka wszędzie wydawałaby się wysoka, a  co dopiero
w  jednym z  najbiedniejszych państw świata. Za zwykłe
espresso zapłacić trzeba 4 dolary. To czysty absurd, biorąc pod
uwagę, że znaczna część populacji wciąż cierpi z  powodu
niedożywienia.
Według Andraya Abrahamiana, który prowadził w  Korei
Północnej kursy finansowe z  ramienia pozarządowej
organizacji Choson Exchange, kawiarnie w  Pjongjangu mają
słabe przychody. Zwyczajnie brakuje im klientów, którzy
lubiliby kawę i byli gotowi płacić tak wysokie ceny.
–  Picie kawy to sygnał, że jesteś człowiekiem światowym
i  obytym, nic więcej  – wyjaśnił mi Abrahamian, Brytyjczyk,
który płynnie mówi po koreańsku i  odwiedził władztwo Kim
Dzong Una prawie 30 razy, szkoląc licznych przedsiębiorców,
w tym właścicielkę kafejki w Kum Rung.
Niemniej istnieją oznaki, że w  Korei Północnej pojawiła się
prawdziwa, choć jeszcze słabowita, klasa konsumencka.
Supermarket w  centrum handlowym Kwangbok, kiedy go
odwiedziłam, tętnił życiem. Miejscowi pakowali do koszyków
ukraińskie cukierki i japoński majonez – i jedne, i drugie dużo
droższe od miejscowych odpowiedników. Nie żeby brakowało
lokalnych produktów. Trwała akurat promocja na soju  –
zaledwie 2,6 dolara za pięciolitrowy baniak.
Na stołecznych bazarach jangmadang można dostać ogromne
telewizory z  płaskim ekranem i  najlepsze europejskie
odkurzacze  – jeśli ktoś ma akurat na zbyciu kilka tysięcy
dolarów rzecz jasna.
Przeszło 10 procent mieszkańców Korei Północnej posiada
dziś telefony komórkowe, po ulicach krążą zaś taksówki,
w których za trzaśnięcie drzwiami płaci się dolara. Niektórych
stać nawet na trzymanie w  domach psów  – to niewyobrażalny
wręcz zbytek w  kraju, w  którym jeszcze kilka lat temu ciężko
było wyżywić choćby dwunożnych członków rodziny.
Mniejsze bądź większe przejawy konsumpcjonizmu widać
w całym kraju, ale nikt nie zyskał tyle, ile mieszkańcy stolicy.
–  To przywilej mieszkać w  Pjongjangu, nawet jeśli masz
kiepską pracę – powiedziała mi So-hyun. – Nie wątpię, że wielu
ludzi nam zazdrościło.

***

Kang Nara nie była może obywatelką stolicy, ale w  Chongjin,


trzecim co do wielkości mieście Korei Północnej, też wiodło jej
się nie najgorzej. A  wszystko dzięki obecności portu i  bliskości
granic z Rosją i Chinami.
–  Mogliśmy kupić wszystko, czego potrzebowaliśmy  –
powiedziała mi Nara. Jej ojciec był władcą pieniędzy
zaangażowanym w  biznes budowlany. Z  pewnością nieźle się
dorobił na boomie nieruchomościowym.  – Wielu ludzi
zazdrościło tacie i wielu chciało przejąć część jego projektów.
Sama Nara chodziła do liceum o  profilu artystycznym, gdzie
mogła rozwijać talent muzyczny i  aktorski. Pobierała też
prywatne lekcje śpiewu.
–  Oczywiście w  mojej szkole było też trochę biednych
dzieciaków, ale nie zadawałam się z nimi – wspominała.
Mieszkała w  dużym domu jednorodzinnym w  centrum
Chongjin. Podobnie jak jej dwie siostry, miała własny pokój.
Wielu mieszkańców Korei Północnej wciąż gotuje na ogniu, lecz
rodzina Nary mogła korzystać z  kuchenki gazowej i  mikrofali.
Posiadała też elektryczną lodówkę i pralkę. Nikt nie musiał prać
ubrań w rzece.
Dziewczyna dostawała od ojca kieszonkowe w wysokości 400
dolarów miesięcznie, czyli równowartość stu pensji
w  państwowej fabryce albo urzędzie. Nieźle jak na nastolatkę.
Pieniądze wydawała na ciuchy i  perłowe pomadki z  Chin,
perfumy z Francji, a także etui na telefony i naklejki służące do
ich ozdabiania. Miała czapkę z  logo Nike, choć dla niej był to
tylko fajny zawijas. Wszystko to kupowała na miejscowym
targu.
W pogodne dni Nara i jej przyjaciele chodzili na tor rolkarski,
który otwarto w  centrum Chongjin w  2013 roku, czyli drugim
roku panowania Kim Dzong Una. Jazda na rolkach stała się
bardzo modna i  wszystkie bogate dzieciaki musiały mieć
własne rolki.
–  Kiedy chodziliśmy na tor, nosiliśmy je przewieszone przez
ramię. Był to znak, że jesteś kimś, że masz pieniądze  –
opowiadała mi dziewczyna. Własne różowe rolki, a także kask
i  ochraniacze, kupiła na targu za jakieś 30 dolarów.  – Dla
biednych dzieciaków to niewyobrażalne  – stwierdziła,
wzruszając ramionami.
Młodzież z  uboższych rodzin, jeśli chciała uczestniczyć
w  zabawie, musiała się zadowolić tanimi, niewygodnymi
rolkami z wypożyczalni. O ile było ją stać choćby na to.
Wieczorami Nara szlajała się ze znajomymi po rynku, gdzie
pojawił się szeroki wybór kosmopolitycznych knajp. Bez
problemu mogli tam dostać kaczkę po pekińsku czy
okonomiyaki, rodzaj wytrawnych japońskich naleśników,
często wypchanych makaronem i wieprzowiną. Zresztą miejsc,
do których nastolatki chodziły, aby się polansować i  zabawić,
bez przerwy przybywało.
Dziewczyna niekiedy umawiała się z  przyjaciółkami w  hali
pingpongowej, prywatnym lokalu prowadzonym przez
miejscowego przedsiębiorcę. Dogadywały się, wysyłając SMS-y
ze swoich smartfonów. Miejscówka uchodziła za fajną. Był tam
bar, w  którym bez gadania serwowano dzieciakom piwo
i przekąski.
–  Oczywiście nie miałyśmy zamiaru grać w  ping-ponga.
Chodziłyśmy spotykać się z  chłopakami  – powiedziała Nara.  –
Kiedy zagadywał mnie jakiś chłopak, sprawdzałam, jaki ma
telefon. Jeśli była to jedna z  tych staromodnych komórek
z guzikami, to go spławiałam.
Co innego, jeśli facet obnosił się z  arirangiem,
północnokoreańskim smartfonem chodzącym średnio za jakieś
400 dolarów. Na takich zwracała uwagę.
– Buty i telefony komórkowe stanowiły najważniejsze oznaki
statusu. Jeśli kogoś było stać na smartfona, musiał pochodzić
z  bogatej rodziny  – wyznała dziewczyna, wspominając
niegdysiejszy styl życia. – Kolejną rzeczą, na którą zwracałyśmy
uwagę, były ciuchy. Ubrania produkowane w  Korei Północnej
skreślały facetów na starcie. Interesowali nas wyłącznie ci
noszący zagraniczne marki.
„Zagraniczne” na ogół oznaczało „chińskie”, ale to nikomu nie
przeszkadzało. Na Zachodzie może i  uważa się „chińszczyznę”
za tanią i  niskiej jakości, ale w  Korei Północnej ciuchy
sprowadzane z Chin uchodziły za przejaw zamożności i obycia
w świecie.
Mówiąc krótko, fajnie było być bogatym dzieciakiem
w  królestwie Kim Dzong Una. Najbogatszy ze wszystkich
dzieciaków zadbał o to osobiście.
ROZDZIAŁ XI
GRA Z SZAKALAMI

Dennis Rodman wspiął się na audytorium, żeby złożyć


pokłon przed Kim Dzong Unem. Witając gościa
serdecznie, Kim Dzong Un pozwolił mu zasiąść u swego
boku.
Koreańska Centralna Agencja Prasowa,
28 lutego 2013 roku

Bycie odciętym od świata autokratą nie sprzyja prowadzeniu


bogatego życia towarzyskiego. Kim Dzong Un ma brata i siostrę,
z  którymi połączyła go krew, a  także żonę, z  którą połączył go
ojciec. Ma również gromadę pochlebców – wszyscy są dla niego
bardzo mili, mówią mu, że jest najlepszy, i  zawsze pozwalają
wygrać. Ale czy naprawdę go lubią? Może tylko boją się o życie?
A  jednak, nawet jeśli wziąć poprawkę na największy choćby
głód normalnych kontaktów międzyludzkich, trudno
zrozumieć, co skłoniło Wielkiego Następcę do tego, że w  2013
roku wybrał sobie na przyjaciela Dennisa Rodmana, przeszło
dwumetrowego byłego zawodnika Chicago Bulls i podrzędnego
celebrytę.
Tego roku koszykarz wyruszył w  pierwszą podróż do Korei
Północnej, podczas której on i  jego świta nie tylko poznali
młodego dyktatora, ale też niemało z nim imprezowali. I tak oto
przywódca kraju, w  którym aby przeżyć, trzeba siedzieć cicho
i  nie rzucać się w  oczy, zakumplował się z  prowokacyjnym
efekciarzem.
Członków dyplomatycznego establishmentu
w  Waszyngtonie  – ekspertów i  urzędników ze znakomitym
wykształceniem i  znajomością języków, którzy poświęcili całe
lata na badanie Korei Północnej  – zalała krew. Pragnęli
wiedzieć wszystko, co tylko się dało, o  zaprzątającym ich
bandyckim kraiku, ale nie od kogoś, kto się na rzeczy nie zna,
a w dodatku – w ich odczuciu – pragnie jedynie rozgłosu.
–  Nie jesteśmy jakimiś mega super kumplami, ale łączy nas
przyjaźń, która nie ma nic wspólnego z  polityką. Chodzi
o  sport  – powiedział kilka lat później Rodman, wspominając
czas spędzony z człowiekiem, którego nazwał „przyjacielem na
całe życie”.  – Dla mnie to był po prostu zwykły gość  –
podsumował[117].
Kim Dzong Un zaprosił do siebie Rodmana, ponieważ był
wielkim fanem Chicago Bulls. Kiedy wiosną 1996 roku Wielki
Następca przyjechał do Szwajcarii, drużyna ta właśnie wygrała
mistrzostwa NBA. Za najcenniejszego gracza uznano wówczas
Michaela Jordana, lecz i  Rodmana  – słynącego z  talentu do
zbiórek – chwalono jako współautora sukcesu. Obaj zawodnicy
mieli zresztą zapewnić swemu zespołowi zwycięstwo także
w dwóch następnych mistrzostwach.
Gdy Madeleine Albright odwiedziła Pjongjang w  2000 roku,
jako prezent dla Kim Dzong Ila przywiozła piłkę do koszykówki
podpisaną przez Jordana. Kilka razy widziałam tę pamiątkę
w  szklanej gablocie na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni.
Wystawa znajduje się w  kompleksie dwóch pałaców leżących
na północ od stolicy. Budynki te uważa się za tak święte, że
odwiedzający muszą zakładać osłonki na buty i  przechodzić
pod wielką dmuchawą.
Plan wysłania zawodnika Chicago Bulls jako emisariusza,
który spotka się z  nowym przywódcą Korei Północnej,
z początku traktowano zupełnie poważnie. W 2009 roku, kiedy
jasne się stało, że to Kim Dzong Un został namaszczony na
następcę, w  CIA wypłynął pomysł puszczenia do Pjongjangu
Dennisa Rodmana. Ale nic z tego nie wyszło.
Później, w  2012 roku  – niedługo po objęciu władzy przez
Wielkiego Następcę, ale zanim jakikolwiek Amerykanin miał
okazję poznać go osobiście  – Barack Obama zaprosił do
Gabinetu Owalnego grupę ekspertów, których zapytał, jak
powinien postąpić z  młodym Kimem. Jeden ze specjalistów,
ekonomista Marcus Noland specjalizujący się w  temacie głodu
w  Korei Północnej, zasugerował nietypowego przedstawiciela
dyplomatycznego w osobie Steve’a Kerra. Kerr grał dla Chicago
Bulls w latach 90. Poza tym miał też niejakie obycie w świecie,
gdyż część dzieciństwa spędził na Bliskim Wschodzie, gdzie
zabrał go ojciec naukowiec.
Noland starał się przekonać prezydenta do wykorzystania
koszykarskiej obsesji nowego wodza. Jego zdaniem Obama
powinien poprosić Kerra  – który zakończywszy karierę
sportową, został trenerem i  komentatorem  – aby poleciał do
Pjongjangu. Kto wie, a nuż były koszykarz zostałby poproszony
o  rozegranie kilku piłek jeden na jednego z  Kimem.
W  najgorszym razie towarzyszący mu prezydenccy doradcy
przynajmniej mieliby szansę dobrze się przyjrzeć młodemu
dyktatorowi.
–  Był to dość szalony pomysł, ale lepszy niż wysyłanie
Rodmana – skomentował później Noland.
Ostatecznie e ta sprawa również się rozmyła.
Tymczasem w Nowym Jorku podobna myśl przyszła do głowy
zespołowi hipsterskich producentów filmowych z  Vice News.
Chcieli nakręcić program o Korei Północnej i jakoś dobić się do
Kim Dzong Una. Czy istniał lepszy sposób niż odwołanie się do
jego umiłowania Chicago Bulls?
Zespół z  Vice przedstawił swój plan agentowi Michaela
Jordana, ale zapętlili się w  negocjacjach i  z  czasem stało się
jasne, że nic z  tego nie będzie. Pojawił się jednak problem, bo
filmowcy odezwali się też do północnokoreańskich dyplomatów
przy ONZ i  ktoś mimochodem rzucił nazwisko sławnego
koszykarza, a Koreańczycy zapalili się do pomysłu. Ostatecznie
więc goście z Vice powiedzieli im, że największa gwiazda NBA,
człowiek już na zawsze kojarzony z  marką Air Jordan, boi się
latać. Taka wymówka mogła zadziałać, jako że Kim Dzong Il  –
w  przeciwieństwie do syna  – słynął z  fobii na punkcie
samolotów.
Zawodnikiem drugiego wyboru po Jordanie był Rodman.
Sławny obrońca przezywany Worm, czyli Glista, nieraz
udowodnił, że nie boi się nietypowych wyzwań. Do jego
najgłośniejszych wybryków należało między innymi
przejechanie w  1996 roku ulicami Nowego Jorku w  konnym
powozie, w  sukni ślubnej  – a  także welonie i  długich białych
rękawiczkach  – aby, jak sam powiedział, „poślubić miasto”.
Zupełnym przypadkiem w  tym czasie miała miejsce premiera
jego autobiografii zatytułowanej Zły do szpiku kości. Dziewięć
lat później odbył kolejną dziwną podróż, tym razem
w  karawanie otoczonym przez piękności odziane w  żałobne
suknie. Zmierzał na własny pogrzeb, a potem – niczym Łazarz –
wyszedł z  trumny. Oklejonej ze wszystkich stron logotypami
pewnego internetowego kasyna.
Rodman nie tylko był ekscentryczny, ale zdawało się też, że
chętnie przyjmie każdą robotę. Zakończywszy karierę w  NBA,
promował hazard online i występował w licznych reality shows,
w  tym Celebrity Apprentice prowadzonym skądinąd przez
niejakiego Donalda J. Trumpa.
Czy interesowałoby go uprawianie „koszykarskiej
dyplomacji” za pieniądze? Naturalnie.
Filmowcy poinformowali przedstawicielstwo Korei Północnej
w  Nowym Jorku, że udało im się załatwić zawodnika Chicago
Bulls, a  północnokoreańscy dyplomaci przekazali dobrą
wiadomość centrali w  Pjongjangu. Dostali zielone światło na
wprowadzenie planu w życie.
Koreańczycy dopiero poniewczasie zorientowali się, że Vice
News to nie jest zwykła telewizja informacyjna, że pracują
w  niej wytatuowani millenialsi szczycący się przełamywaniem
medialnych konwencji. Nie mogli już jednak wycofać się
z  umowy  – Wielki Następca chciał dostać swojego koszykarza.
Umówili się więc na spotkanie z  menedżerami telewizji HBO,
do której należy cała firma Vice Media, aby wyjaśnić parę
spraw.
W  biurze na Manhattanie zaczęli od oświadczenia Ninie
Rosenstein, starszej wiceprezes całej sieci, że absolutnie
uwielbiają serial Homeland. Rosenstein odparła, że, no, to
akurat leci u konkurencji, na Showtimie. Ale może widzieli Grę
o  tron? Północnokoreańscy goście popatrzyli na nią
skonsternowani. Gdy wychodzili później ze spotkania, każdy
z nich trzymał pod pachą pakiet DVD.
Niemniej wyglądało na to, że pani wiceprezes zdołała ich
nieco uspokoić i wizyta mogła się odbyć bez dalszych trudności.
Tym sposobem 26 lutego 2013 roku Dennis Rodman i  jego
opiekunowie wylecieli z  Pekinu do Pjongjangu. Towarzyszyło
im trzech zawodników Harlem Globetrotters, menedżer
drużyny i  ekipa Vice News. Filmowcy chcieli wziąć ze sobą
Globetrotterów, ponieważ komiczne wybryki na boisku czyniły
z  nich „najoczywistszych ambasadorów koszykówki w  historii
tego sportu”[118].
Zapowiadała się podróż, o jakiej dotąd nie słyszał świat.
Rodman zdał sobie sprawę ze skali tego, w  czym bierze
udział, gdy tylko zszedł z  pokładu samolotu i  zobaczył tłum
reporterów oraz kolumnę samochodów rządowych. Kosmos
w  porównaniu ze zjazdem dentystów, na którym tydzień
wcześniej rozdawał autografy.
–  Minęło dużo czasu, odkąd kogokolwiek interesował.
Odkrycie, że jeszcze coś znaczy, oszołomiło go i  podnieciło  –
powiedział Jason Mojica, redaktor naczelny Vice News i spiritus
movens całego przedsięwzięcia.
Później do koszykarza dotarło, że jeśli staną przed Kim Dzong
Unem, będą pierwszymi Amerykanami, których spotkało takie
wyróżnienie.
–  Myślał, że znowu jest kimś. W  oczach zaświeciły mu się
dolarki  – stwierdził Mojica, kiedy spotkaliśmy się na
Brooklynie, aby porozmawiać o jego wyprawie.
Rodman przyznał później, że bardzo podobało mu się
okazywane przez Koreańczyków uwielbienie.
–  Kiedy tam poleciałem i  zobaczyłem, jakim darzą mnie
szacunkiem… Rany, rozwinęli dla mnie czerwony dywan  –
powiedział[119].
W  Waszyngtonie nikt się jednak nie cieszył, a  administracja
Obamy starała się jak najsilniej odciąć od całego
przedsięwzięcia.
Dwa miesiące wcześniej  – kilka dni przed pierwszą rocznicą
objęcia władzy przez Kim Dzong Una – Korea Północna zdołała
umieścić na orbicie okołoziemskiej swego pierwszego satelitę.
Osiągnięcie to uważano za kluczowe dla blisko powiązanego
z programem kosmicznym programu rakietowego.
Jakby tego było mało, dwa tygodnie przed przylotem
koszykarskich ambasadorów reżim przeprowadził trzeci już
test broni jądrowej. Gdy Rodman i  reszta delegacji zjawili się
w swoim hotelu, w lobby natknęli się na baner upamiętniający
nuklearny sukces. Na ulicach ujrzeli zaś tysiące ludzi
zdążających na rynek, aby oficjalnie uczcić tę okazję.
Zresztą w  Pjongjangu też nie wszyscy byli zadowoleni
z  wizyty. Niedługo po przylocie Amerykanów „twardo
wyglądająca” kobieta odciągnęła Mojicę od reszty grupy
i  kazała mu wsiąść do czarnej limuzyny. Tam powiedziała
wprost  – posługując się całkiem przyzwoitym angielskim  – że
nie podoba jej się ani on, ani to, co robi, ani w  ogóle całe Vice
News. Trudno się zresztą dziwić, jako że jeden z  jego
wcześniejszych programów dotyczył północnokoreańskich
gułagów. Na koniec Koreanka zdradziła jeszcze, że była
przeciwna wpuszczeniu filmowców do kraju, ale jej nie
posłuchano[120].
Kiedy Mojica opowiedział mi o tym zdarzeniu, przejrzeliśmy
zdjęcia z  wyprawy, abym mogła zobaczyć, jak wyglądała
kobieta. Poznałam ją bez trudu. Była to Choe Son Hui, jedna
z bardziej wpływowych osób w strukturach reżimu.
Karierę zaczynała na początku XXI wieku jako tłumaczka
podczas wielostronnych negocjacji dotyczących broni
atomowej. Jej ojczym przez jakiś czas pełnił funkcję premiera,
a  rodzina miała bliskie związki z  Kimami. W  2013 roku Choe
stała już na czele wydziału do spraw Ameryki Północnej
i  Południowej północnokoreańskiego MSZ, a  w  ciągu kilku
następnych lat miała awansować na stanowisko wiceministra
spraw zagranicznych. Fakt, że do opieki nad Rodmanem
i  spółką zaangażowano tak wysoko postawioną osobę  – i  to
jeszcze w  charakterze zwykłego tłumacza  – pokazywał, jak
poważnie władze traktują całą sprawę.
W  istocie przyjęcie grupy Amerykanów w  Pjongjangu
przedstawiało sobą złożony problem. Ostatecznie oficjalna
retoryka od jakichś 70 lat konsekwentnie ziała nienawiścią do
Stanów Zjednoczonych.
Podczas gdy w  Ameryce już mało kto pamięta o  wojnie
koreańskiej, w  Korei Północnej pamięć zniszczenia i  rzezi jest
świadomie podsycana i  do dziś stanowi źródło narodowej
traumy. Reżim zwala na USA winę za słabość swej gospodarki
i trwający od dziesięcioleci stan wojenny.
Uczniów podstawówek zabiera się na wycieczki do Muzeum
Wielkiej Zwycięskiej Wojny Ojczyźnianej w Pjongjangu albo do
Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych w  Sinchon, na
południe od stolicy. Oglądają tam obrazy „przebiegłych
amerykańskich wilków”  – ukazywanych zawsze jako bladzi
jasnowłosi mężczyźni z  wielkimi nosami  – torturujących
i  mordujących Koreańczyków na różne wymyślne sposoby:
przez wbijanie gwoździ w  głowy kobiet, patroszenie dzieci
bagnetami, deptanie niemowlaków ogromnymi butami,
przypalanie ich rozgrzanym żelazem, związywanie i  wreszcie
wrzucanie do studni. Scenom tym towarzyszy głośna ścieżka
dźwiękowa składająca się z pełnych bólu krzyków.
W  czasie wojny Sinchon było miejscem krwawych starć, ale
władze Korei Północnej znacznie przesadzają, utrzymując, że
amerykańscy żołnierze dokonali w powiecie masakry 35 tysięcy
„męczenników”.
Kim Dzong Un odwiedzał muzeum kilkakrotnie, odkąd został
przywódcą. Podczas jednej z tych wizyt nakazał je rozbudować
w „ośrodek antyamerykańskiej edukacji klasowej”.
Placówka w Sinchon stanowi doskonały przykład tego, w jaki
sposób reżim Kimów rozdmuchuje strach przed Stanami
Zjednoczonymi, aby dać społeczeństwu wspólnego wroga:
zaczyna od ziarna prawdy, na którym wznosi górę ideologicznie
umotywowanych przejaskrawień.

***

Koreańczycy musieli się zatem poczuć nielicho


zdezorientowani, kiedy 1 marca 2013 roku, czytając przy
śniadaniu „Rodong Sinmun”, ujrzeli na pierwszej stronie
zdjęcie Umiłowanego Towarzysza siedzącego ramię w  ramię
z  Amerykaninem. I  to takim, który w  obecności wodza miał
czelność założyć czapkę i okulary przeciwsłoneczne.
Rodman i  jego świta wylądowali w  Pjongjangu w  mroźny
dzień pod sam koniec lutego 2013 roku, w  14. miesiącu
panowania Kim Dzong Una. Planowali poprowadzić obóz
koszykarski  – wyobrażali sobie grupkę dzieciaków w  sali
gimnastycznej jakiegoś liceum  – i  rozegrać pokazowy mecz.
Tymczasem zabrano ich na stadion liczący dziesięć tysięcy
miejsc, gdzie już czekała juniorska reprezentacja kraju.
Trybuny na razie były co prawda puste, ale zapowiadało się na
coś dużo większego niż zwykła pokazówka.
Następnego dnia, gdy Rodman i  Globetrotterzy stawili się na
mecz, ujrzeli tysiące ludzi siedzących grzecznie na krzesełkach.
Wtem  – jak na komendę  – wszyscy się poderwali. Bili brawo
i wołali: „Manse!” albo „Niech żyje dziesięć tysięcy lat!”.
I wówczas zjawił się on.
–  Siedzę sobie na ławce, nie? I  nagle wchodzi taki niski
facecik  – wspominał później Rodman.  – A  ja wtedy: chwilunia,
kto to? To musi być prezydent. A on wchodzi normalnie z żoną
i wszystkimi swoimi dowódcami i tak dalej[121].
W  istocie Kim Dzong Un, odziany w  czarny mundurek Mao,
zszedł wraz z Ri Sol Ju po schodach do loży dla VIP-ów, w której
czekał Rodman. Koszykarz miał na głowie czapkę z  napisem
„USA”, a na nosie ciemne okulary. Jego uszy, nos i dolna warga
lśniły od kolczyków. Ujrzawszy Wielkiego Następcę, podszedł do
niego i uścisnął mu rękę.
Aplauz trwał. „Gracze i  widzowie wznosili gromkie okrzyki
podekscytowani perspektywą oglądania widowiska
w  towarzystwie Kim Dzong Una”, zanotowała krajowa agencja
prasowa, dodając, że wódz „pozwolił” amerykańskiemu
gościowi zasiąść u swego boku.
Koszykarze z  Korei Północnej również bili brawo, ale
wydawali się zdenerwowani.
– Każdy Koreańczyk podziwia marszałka i chciałby go poznać
osobiście  – powiedział później jeden z  zawodników
reprezentacji, Pyo Yon Chol, używając oficjalnego tytułu
wojskowego Kima. – Nie sposób opisać słowami, jakie to uczucie
przebywać w  tym samym miejscu co marszałek. W  jego
obecności pragnąłem grać jak najlepiej. Nie mógłbym sobie
życzyć niczego więcej[122].
Drużyny wybrano metodą znaną ze szkolnych boisk, tak że
każda składała się zarówno z  miejscowych, jak i  gości. Potem
zaczęła się gra[123].
W miarę trwania meczu atmosfera stopniowo się rozluźniała.
Globetrotterzy zaczęli swoje zwyczajowe wygłupy  – stanie na
koszu albo zwieszanie się z  niego głową w  dół  – co przyjęto
pohukiwaniem i radosnymi zawołaniami.
W pewnym momencie Mark Barthelemy, który płynnie mówił
po koreańsku i znał Mojicę z czasów, gdy grali razem w kapeli
punkowej w  Chicago, zwrócił kamerę ku Kim Dzong Unowi.
Młody dyktator spojrzał prosto w  obiektyw. Barthelemy
oderwał oko od okularu, a  Wielki Następca mu pomachał, po
czym trącił łokciem żonę, aby uczyniła to samo. Jak powiedział
mi później kamerzysta, była to najdziwniejsza chwila w  dniu
składającym się z  samych dziwnych chwil. Wielki Następca
zachowywał się figlarnie.
Tymczasem w  czwartej kwarcie gra nabrała rumieńców.
Wódz poprzez tłumacza omawiał z Rodmanem każde zagranie,
kiwając głową i  zawzięcie gestykulując. Wyglądali jak para
ekscentrycznych przyjaciół na stadionie Knicksów.
Mecz skończył się niewiarygodnym remisem 110 do 110, bez
dogrywki. Był to bardzo dyplomatyczny wynik. Następnie
Rodman wstał, by wygłosić mowę, w  której powiedział
wodzowi, jaki to zaszczyt uczestniczyć w  tak niezwykłym
wydarzeniu. Kim przyjął to z  neutralnym wyrazem twarzy,
rozglądając się po trybunach, jakby obawiał się kolejnych słów
gościa.
Koszykarz zachował się jak prawdziwy dyplomata. Wyraził
żal, że ich kraje nie utrzymują lepszych stosunków,
i zaoferował, że stanie się pomostem między nimi.
– Bardzo panu dziękuję. Ma pan we mnie przyjaciela na całe
życie – zakończył, kłaniając się przed dyktatorem.
Wreszcie, po dwóch pełnych napięcia godzinach, Wielki
Następca opuścił stadion. Wszyscy odetchnęli.
Przygoda jednak bynajmniej się nie skończyła. Opiekunowie
delegacji zabrali Rodmana i spółkę z areny, tłumacząc, że czeka
ich jeszcze kolejne ważne wydarzenie.
Jeden z  nadzorców wręczył ekipie z  Vice zaproszenie na
bankiet. Nie zawierało ono żadnych szczegółów. Gościom
powiedziano, żeby odpowiednio się ubrali i niczego ze sobą nie
brali: żadnych telefonów, aparatów, długopisów, nic. Mogło to
znaczyć tylko jedno.
Przewieziono ich ulicami Pjongjangu, potem przez kawałek
lasu i  dalej serpentynami w  górę, aż dotarli do dużego białego
budynku. Musieli przejść przez bramki, a  potem wszystkich
sprawdzono jeszcze ręcznymi wykrywaczami metalu  – jak na
lotnisku. Dopiero później zostali wpuszczeni do przestronnej
sali wyłożonej białym marmurem. Białe były też obrusy na
stołach i obicia krzeseł.
Kim Dzong Un osobiście witał ustawionych w  rządku
biesiadników. Przypominało to wesele.
Rodman wciąż miał na nosie ciemne okulary, a  na głowie
czapkę z  daszkiem, poza tym jednak odział się w  to, co w  jego
mniemaniu uchodziło za strój wieczorowy: szary T-shirt
i  czarną kamizelkę od garnituru. Kreację uzupełniała wściekle
różowa chustka idealnie współgrająca z  różowo-białym
manikiurem.
Wszyscy uśmiechali się szeroko, siadając przy stołach
ozdobionych wyszukanymi rzeźbami z  owoców i  warzyw:
kwiatami z  dyni albo ptakami z  jakiejś białej bulwy
ustawionymi na całych arbuzach. Kolacja składała się
z  dziesięciu dań, w  tym kawioru i  sushi. Do picia podano
między innymi francuskie wino i  singapurskie piwo Tiger. Nie
zabrakło również coca-coli, napoju imperialistycznych diabłów.
Wielki Następca rozpoczął bankiet toastem; on i  Rodman
stuknęli się maleńkimi kieliszkami soju. Ri najwyraźniej
postanowiła stronić od wody ognistej. Trzymała się czerwonego
wina.
Później gość wieczoru wygłosił długie i  niezbyt składne
przemówienie zakończone słowami:
–  Panie marszałku, pański ojciec i  dziadek odjebali kilka
chorych akcji. Ale pan, pan stara się coś zrobić dla świata i za to
pana kocham.
Wszyscy wstrzymali oddech. Po chwili Kim Dzong Un uniósł
własny kieliszek i się uśmiechnął[124].
Ufff.
Kolejny toast wzniósł pewien mężczyzna siedzący obok żony
wodza. Według Mojiki Wielki Następca przewrócił oczami,
jakby chciał powiedzieć: „Znowu ten stary gaduła”. Gdy
przeglądaliśmy później zdjęcia z imprezy, potwierdziło się to, co
od początku podejrzewałam. Owym starym gadułą był nikt inny
jak wujaszek Jang.
Ale tamtego wieczoru wszyscy byli przyjaźni i  roześmiani.
Toasty wznoszono jeden po drugim. Mojica, rozochocony po
kilku kolejkach soju i innych trunków, zaproponował, aby Kim
Dzong Un wybrał się z  rewizytą do Nowego Jorku. Następnie
uniósł swojego drinka  – szklankę Johnniego Walkera, którego
kelnerzy bez przerwy dolewali, jakby to było wino  – i  wziął
łyka. A  młody przywódca nagle zaczął się na niego wydzierać
i  machać rękami. Nieszczęsny filmowiec przez sekundę
zastanawiał się, czy strzelił jakąś kapitalną gafę. Tłumaczka
rozjaśniła zaraz sytuację, mówiąc:
– Do dna!
–  Był to sugestywny obrazek  – wspominał potem Mojica.  –
Straszliwy dyktator żądał, abym jednym haustem obalił drinka.
No to obaliłem.
Zakręciło mu się w  głowie, lecz ciągle ściskał w  dłoni
mikrofon.
–  Jak tak dalej pójdzie, do rana będę golusieńki  –
wymamrotał.
Na twarzy pani Choe, znanej nam już agentki MSZ,
odmalował się wyraz najwyższego obrzydzenia, ale przekazała
uwagę Wielkiemu Następcy, który wybuchnął śmiechem.
Przyszedł czas, by impreza zaczęła się na dobre.
Kurtyna poszła w  górę, a  na scenie pokazały się piosenkarki
z  zespołu Moranbong zwane czasem północnokoreańskimi
Spice Girls. Dziewczyny  – ubrane w  białe żakiety
i  skandalicznie krótkie jak na miejscowe standardy sukienki
nad kolano – wykonały motyw przewodni z Rocky’ego. Grały na
gitarach elektrycznych, skrzypcach elektrycznych, perkusji
i syntezatorze.
Skutki działania soju dało się już dostrzec wyraźnie. Twarz
Kima z każdą chwilą stawała się coraz bardziej rumiana, a jego
uśmiech szerszy; można było dostrzec pożółkłe zęby
nałogowego palacza. Mojica szacował, że dyktator musiał wypić
przynajmniej tuzin kolejek. Jak ujął to zastępca redaktora,
wszyscy byli „równo napruci”.
W  pewnym momencie na scenie wylądowali Globetrotterzy,
ramię w ramię z dziewczynami z Moranbong. Później mikrofon
w swe ręce dorwał Rodman, który zaśpiewał My Way, podczas
gdy Barthelemy akompaniował mu na saksofonie, kiwając się
z  zamkniętymi oczami, jakby osiągnął duchową łączność
z Kennym G.
Skończywszy numer, koszykarz posłał swego akompaniatora,
aby kazał ekipie z Vice się opanować. Dopiero wtedy doszło do
Mojiki, jak bardzo wszystko wymknęło się spod kontroli. Jeśli
facet pozujący na największego łobuza Ameryki mówi ci, żebyś
przystopował, to znak, że puszczają ostatnie hamulce.
Z  dalszych wydarzeń filmowcowi zostały tylko mgliste
wspomnienia.
–  Gdybym zachował się, jak na porządnego dziennikarza
przystało, pozostałbym trzeźwy i  postarał się wszystko
zapamiętać  – stwierdził.  – Ale wszystkim nam udzieliła się
atmosfera wieczoru.
Po kilku godzinach Kim Dzong Un wstał, aby wznieść ostatni
toast. Stwierdził, że bankiet sprzyjał „promowaniu większego
zrozumienia pomiędzy mieszkańcami naszych krajów”.
Na nagraniach, których nigdy nie pokazano
w  północnokoreańskiej telewizji, widać, jak Wielki Następca
obejmuje Rodmana i  z  szerokim uśmiechem na twarzy klepie
go po plecach. Dostał swojego zawodnika Chicago Bulls.
O  dziwo, koszykarz pamiętał o  obietnicy, którą złożył
młodemu przywódcy podczas biby w  Pjongjangu. Spełnił ją
siedem miesięcy później, wracając do Korei Północnej z jeszcze
dziwniejszą paczką. Towarzyszył mu między innymi
muskularny asystent, Chris „Vo” Volo, a  także Joe Terwilliger,
genetyk z  Uniwersytetu Kolumbii szczycący się swoim
dziwactwem. Terwilliger gra na tubie, parodiuje Abrahama
Lincolna, czasami nosi brodę w stylu amiszów, mówi po fińsku
i jest mistrzem w jedzeniu hot dogów na czas.
Jako genetyk badał koreańską diasporę. Liznął też co nieco
koreańskiego i  przez jakiś czas wykładał na Pjongjańskim
Uniwersytecie Nauk Ścisłych i Technologii, prywatnej instytucji
prowadzonej przez amerykańskich chrześcijan koreańskiego
pochodzenia.
Kiedy więc usłyszał, że Rodman myśli o kolejnej wyprawie do
Korei Północnej, postawił 2500 dolarów na aukcji
charytatywnej i  wygrał możliwość porzucania do kosza
z  niegdyś sławnym zawodnikiem. Na boisku przekonał
koszykarza, że jest ekspertem od wszystkiego, co koreańskie,
i mógłby mu pomóc. Został przyjęty.
Problem polegał na tym, że ekipa Rodmana nie mogła tak po
prostu wrócić do Pjongjangu. Terwilliger zadzwonił więc do
gościa, z  którym spotkał się kiedyś w  północnokoreańskiej
stolicy: Michaela Spavora, mieszkającego w  Chinach
Kanadyjczyka, który trudnił się wprowadzaniem do Korei
Północnej delegacji biznesowych i akademickich.
Skompletowany w  ten sposób czteroosobowy zespół zawitał
do Pjongjangu we wrześniu. Gości zapakowano do prywatnego
helikoptera Kim Dzong Una  – na pokładzie nie mogło
oczywiście zabraknąć głębokich foteli i drewnianego biurka, na
którym wódz trzymał popielniczkę  – i  przewieziono prosto do
luksusowej nadmorskiej rezydencji w Wonsan.
Rodmanowi przypadło go gustu VIP-owskie traktowanie.
–  Wszystko było pięcio-, sześcio-, siedmiogwiazdkowe, nie?
Każdy dzień spędzaliśmy świetnie. Mnóstwo rozrywki,
mnóstwo zabawy, mnóstwo relaksu. Wszystko było po prostu
bezbłędne[125].
Tym razem obyło się bez rozegrania meczu, który byłby
transmitowany przez telewizję. Żadnych formalności. Chodziło
wyłącznie o  to, aby dobrze się zabawić w  przypominającym
pałac ośrodku rządowym.
Wielki Następca zabrał Rodmana i  spółkę na rejs 50-
metrowym jachtem, który niegdyś należał do jego ojca. Synek
dysponował zresztą także własną żaglówką  – mierzącą 30
metrów, a  wartą 7 milionów dolarów  – ona jednak pozostała
w specjalnym krytym doku.
Młody przywódca i jego goście popijali na pokładzie mrożoną
herbatę. Ścigali się na skuterach wzdłuż brzegu. Kim Dzong Un,
rzecz jasna, zawsze wygrywał, bo miał najmocniejszy silnik.
Lubił też podpływać z dużą prędkością do plaży i podskakiwać
na falach.
Kimowi towarzyszyła żona, która zajmowała się ich małą
córeczką, Ju Ae. Nie zabrakło też rodzeństwa Wielkiego
Następcy. Jego starszy brat, Kim Dzong Czol, chętnie
konwersował z przybyszami po angielsku. Pływał też z nimi na
skuterze do zacumowanej w  pewnym oddaleniu od brzegu
barki wyposażonej w basen ze zjeżdżalniami.
Goście poznali także młodszą siostrę wodza, Kim Jo Dzong.
Jak im powiedziano, właśnie ukończyła studia inżynierskie.
W nadchodzących latach miała odgrywać coraz istotniejszą rolę
w  reżimie brata, służąc za najbardziej zaufaną doradczynię
i  specjalistkę od trudnych problemów. Tamtego dnia siedziała
jednak tylko na piasku w  czerwonym kostiumie kąpielowym
i  przyglądała się zabawie. Zaproszono także dziewczyny
z Moranbong. Baraszkowały na plaży w sposób, który nie mógł
ujść uwadze przybyszów.
Przy innej okazji Kim Dzong Un zabrał Rodmana i spółkę na
konną przejażdżkę. Zachowało się z  tej wyprawy zdjęcie
ukazujące koszykarza na białym wierzchowcu. Nie ma butów.
W strzemionach trzyma stopy odziane w różowe skarpetki.
Później przyszedł czas na bardziej wyrafinowane jedzenie,
picie i  hulanki. Dziewczyny z  Moranbong nigdzie się nie
wybierały. Hyon Song Wol, piękna liderka zespołu, o  której
śmierci donosiła miesiąc wcześniej południowokoreańska
prasa, była wśród nich – cała i zdrowa.
Artystki wyciągnęły instrumenty, a  Terwilliger zaśpiewał
północnokoreański szlagier Mój kraj jest najlepszy. Rodman,
w szarej kamizelce, dobrze eksponującej jego tatuaże, wykonał
swój ulubiony numer, My Way. Według koszykarza Kim Dzong
Un próbował zmierzyć się z piosenką Get on Up Jamesa Browna.
Podczas wizyty młody przywódca wyznał Rodmanowi, że nie
znosi szpanerstwa w stylu Harlem Globetrotters. Stwierdził, że
traktuje koszykówkę bardzo poważnie i  że chciałby zobaczyć
prawdziwy mecz.
– No to zorganizujmy prawdziwy mecz – odparł Amerykanin.
A  kiedy uświadomił sobie, że urodziny Wielkiego Następcy
wypadają w styczniu, doszedł do wniosku, że byłaby to idealna
okazja.
Do realizacji planu Rodman przystąpił bez większej zwłoki.
W  grudniu wrócił wraz ze swoją ekipą, aby wybrać
północnokoreański zespół, który miał się zmierzyć z  drużyną
byłych gwiazd NBA. Moment okazał się co najmniej
niefortunny.
Niespełna miesiąc wcześniej Kim Dzong Un skazał na śmierć
swojego wujka Jang Song Thaeka. A  zatem podczas gdy cały
świat z  oburzeniem przyjmował okrucieństwo człowieka
gotowego zabić członka własnej rodziny, aby utrzymać się przy
władzy, koszykarz i  jego towarzysze świetnie się bawili, grając
w  kręgle w  Golden Lanes w  Pjongjangu albo oglądając wraki
amerykańskich samolotów w  Muzeum Wielkiej Zwycięskiej
Wojny Ojczyźnianej.
Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Paddy Power,
irlandzka firma bukmacherska, która zamierzała
zasponsorować projekt, postanowiła się wycofać. Niektórzy
zawodnicy NBA myśleli o tym, aby pójść w jej ślady. Dali się co
prawda zapakować do samolotu, ale katastrofa wisiała
w powietrzu od samego początku.
Rodman, który od lat zmagał się z  alkoholizmem, zaczął pić
podczas lotu z  Pekinu do Pjongjangu i  wyglądało na to, że już
nie przestanie. Pozostali koszykarze byli coraz bardziej
zaniepokojeni. Dochodziły ich głosy, że w  Stanach są coraz
ostrzej krytykowani za to, że grają mecz, aby uczcić urodziny
dyktatora.
Losy całego projektu zawisły na włosku.
Ostatecznie jednak weterani NBA postanowili zagrać. Po coś
w końcu odbyli tak długą podróż.
8 stycznia 2014 roku, w  dniu 30. urodzin Kim Dzong Una,
koszykarze wyszli na boisko. Rodman pojawił się wraz z  nimi.
Zdjął ciemne okulary i  skłonił się siedzącemu na trybunach
Wielkiemu Następcy. Następnie wziął mikrofon i powiedział, że
ludzie z  zewnętrznego świata mają „różne zdania” na temat
całego projektu i  osoby marszałka. Było to prawdopodobnie
najbardziej wywrotowe zdanie, jakie ktokolwiek publicznie
wygłosił w  Korei Północnej. Obywatele mogli przecież mieć
tylko jedno zdanie na temat marszałka – że jest półbogiem.
Kim Dzong Un odchylił się w  fotelu i  powiódł wzrokiem po
widowni, najwyraźniej zastanawiając się, co jeszcze powie jego
gość.
– Tak, jest wielkim przywódcą – podjął Rodman. – Dba o ludzi
tutaj, w  swoim kraju. I  Bogu dzięki ludzie kochają swojego
marszałka.
Następnie zaśpiewał Sto lat – w wyjątkowo dziwnej wersji.
Północnokoreańska agencja prasowa przedstawiła jego
występ jako wydarzenie cechujące się właściwą powagą
i  podniosłością. Jak donoszono, koszykarz powiedział, że
„w  jego odczuciu lud Korei szanuje Kim Dzong Una”,
a następnie „zaśpiewał pieśń stanowiącą wyraz czci, jaką darzy
Kim Dzong Una, czym bardzo poruszył widzów”.
Nie był to koniec niespodzianek. Amerykanie wchodzili na
boisko w przekonaniu, że nawet jeśli nie są już tacy młodzi i nie
mają takiej kondycji jak kiedyś, to i  tak poradzą sobie bez
większych problemów. Tymczasem szybcy i  sprawni
Koreańczycy zaraz udowodnili, że nie wolno ich lekceważyć.
Dzięki zręczności i  sprytowi zdominowali pierwszą połowę
spotkania. Po dwóch kwartach prowadzili 45 do 39. Wyglądało
na to, że gospodarze przechytrzyli faworytów.
Po pierwszej kwarcie Rodman wymiksował się z  gry i  zajął
miejsce u  boku swego władczego przyjaciela. Całą drugą
połowę przegadali, omawiając każde zagranie. Kim pochylił się
do Amerykanina i zdawał się spijać słowa z jego ust. Uśmiechał
i  chichotał. Dobry humor trzymał się go do samego końca
meczu. Kiedy na zamknięcie imprezy zebrany na widowni tłum
odśpiewał sławiącą wodza pieśń, Wielki Następca łaskawie
machał poddanym.
Odpoczywając później w  prywatnej garderobie, Rodman
wciąż czuł buzującą w żyłach adrenalinę.
–  Dopiero co zaśpiewałem skurwielowi Sto lat  – stwierdził
i roześmiał się zadziwiony własną śmiałością.
Nie wiedział, że przyjdzie mu jeszcze zapłacić za
ekscentryczne zachowanie.
W czasie meczu Kim Dzong Un zaproponował, aby koszykarz
i  jego najbliżsi współpracownicy spędzili z  nim weekend
w kurorcie narciarskim Masik Pass. Kiedy goście zjawili się na
miejscu, zastali tam już członków rodziny Kimów i  innych
wysoko postawionych przedstawicieli reżimu. Spavor, który
dorastał w cieniu Gór Skalistych, wraz z bratem i siostrą wodza
wybrał się na stok. Terwilliger tymczasem zdołał stracić
panowanie nad nadmuchiwaną zabawką i  ściąć z  nóg kilkoro
Koreańczyków. Całe szczęście wyhamował przed krawędzią
klifu.
Wewnątrz ośrodka Hwang Pyong So, wysoki rangą wojskowy,
spędzał długie godziny w  samym podkoszulku i  bokserkach
przy analogowym telefonie w korytarzu na piętrze dla VIP-ów.
Była to linia służąca do bezpośredniej komunikacji
z przywódcą.
Kim Dzong Un nie zjawił się w kurorcie na weekend. Przyjaźń
na całe życie stanęła pod znakiem zapytania.
CZĘŚĆ III
PEWNOŚĆ SIEBIE
ROZDZIAŁ XII
C Z A S S I Ę Z A B AW I Ć

Walczył będę bez trwogi, bez żalu poświęcając się


w  świętym boju o  przyspieszenie ostatecznego
zwycięstwa sprawy rewolucji dżucze zapoczątkowanej
na górze Pektu.
Kim Dzong Un, 10 maja 2016 roku

Kim Dzong Un może i  oficjalnie stał się przywódcą Korei


Północnej w  2011 roku, kiedy zmarł jego ojciec, ale tak
naprawdę ostatecznie potwierdził swoją pozycję na początku
maja 2016 roku. Wtedy właśnie dał taki pokaz siły i  pewności
siebie, że nie mogło być dalszych wątpliwości co do jego
absolutnej władzy.
Miało to miejsce w  czasie VII Zjazdu Partii Pracy Korei, czyli
najważniejszego zgromadzenia członków organizacji, poprzez
którą Kimowie byli w  stanie od trzech pokoleń sprawować
całkowitą kontrolę nad państwem. Poprzedni Zjazd
zorganizowano jeszcze za rządów Kim Ir Sena, w  1980 roku,
cztery lata przed narodzinami Wielkiego Następcy. Kim Dzong
Il nie zwołał tego rodzaju posiedzenia ani razu. Nowy wódz
pragnął się spotkać z  kadrami, które utrzymywały jedność
reżimu. Tym razem jednak zabawa miała się odbyć na jego
warunkach.
Wylądowałam w  Pjongjangu trzy dni przed rozpoczęciem
Zjazdu. Na lotnisku czekało na mnie dwóch reżimowych
przewodników: pan Jang, który grał rolę złego gliny
blokującego każdą próbę złamania ściśle określonego planu
wizyty, oraz pan Pak, jowialny dobry glina. Pan Jang ciągle
narzekał, że zadaję za dużo pytań, i  próbował mnie popędzać
przy zwiedzaniu szpitali i  hodowli ślimaków  – takie właśnie
przewidziano atrakcje  – podczas gdy pan Pak tylko się
uśmiechał i  robił zdjęcia, używając smartfona. A  było co
fotografować.
W stolicy panowała świąteczna atmosfera. W gazetach pełno
było artykułów dotyczących „70-dniowego wyścigu z  czasem”,
który podjęto, przygotowując imprezę. Z  dworca kolejowego
wylewały się rzesze przybyłych z  całego kraju partyjniaków
w  ciemnych garniturach i  wojskowych w  oliwkowych
mundurach paradnych.
Przy wiejskich drogach i  ulicach miast, w  PGR-ach
i  fabrykach  – wszędzie wisiały plakaty zapowiadające Zjazd
oraz czerwone flagi z  sierpem, młotem i  pędzlem, symbolami
partii. Dom Kultury 25 kwietnia, typowo socjalistyczny budynek
z  wielką kolumnadą, w  którym miało odbyć się zgromadzenie,
przyozdobiono czerwienią tak obficie, że wyglądał jak wielki
prezent urodzinowy.
Propagandowe slogany głoszone z  okazji zbliżającego się
wydarzenia po koreańsku brzmiały równie dziwnie co w wersji
anglojęzycznej rozpowszechnianej przez północnokoreańską
agencję prasową. „Niech cały kraj tętni głośną kampanią
hodowania roślin szklarniowych!”. „Rozstrzygnijmy raz na
zawsze problem dóbr konsumpcyjnych!”. „Dynamicznie
walczmy w  tym roku o  ogólny rozwój z  tym samym zapałem,
który umożliwił sukces w teście bomby wodorowej!”.
Nie mogło być wątpliwości, kto stanowi centralną postać
wszystkich uroczystości. Obywateli Korei Północnej wzywano
do walki za „Umiłowanego Najwyższego Przywódcę
Towarzysza Kim Dzong Una” i  do tego, aby stali się jego
„bezgranicznie wierną młodą gwardią”.
Drugiego dnia Zjazdu siedziałam przy komputerze w centrum
prasowym zorganizowanym przez władze w  47-piętrowym
hotelu Yanggakdo. Koreańczycy z  wielką lubością umieszczali
tam zagranicznych dziennikarzy, ponieważ budynek stał na
wyspie pośrodku rzeki płynącej przez Pjongjang. Zwykliśmy go
nazywać Alcatraz.
Reżim dołożył wszelkich starań, aby goście nie opuszczali
hotelu. W  piwnicy znajdowało się kasyno, na dachu zaś
restauracja, która niegdyś obracała się wokół własnej osi. Dziś
niestety silniki już nie działają, więc aby obejrzeć panoramę
miasta w  zakresie 360 stopni, trzeba obejść całą salę
restauracyjną o  własnych siłach. Poza tymi dwoma
przybytkami budynek mieścił też sklepik, w  którym dostać
można było zaskakująco dobre miejscowe piwo, biszkopty
smakujące trocinami i  pudełka oryginalnej
północnokoreańskiej Neo-Viagry.
Na wielkich ekranach ustawionych w  środku centrum
prasowego oglądałam, jak Kim Dzong Un wchodzi na scenę
w  sali kongresowej przyozdobionej dumną socjalistyczną
czerwienią. Czerwone były krzesła, na których mieli zasiąść
wódz i  jego poplecznicy, fotele na widowni, flagi z  logo Partii
Pracy i transparenty głoszące „jednomyślną solidarność”.
Wielki Następca miał na sobie ciemny garnitur w zachodnim
stylu z szarym krawatem. Dzięki temu stanowił niemal idealną
kopię dziadka, którego portret  – wraz z  portretem Kim Dzong
Ila  – tworzył tło sceny. Oba obrazy podświetlono reflektorami
imitującymi blask świtu. Wstawał stary dzień.
Każdy z  3467 obecnych w  sali delegatów  – wśród których
znalazłoby się wielu dwukrotnie starszych od wodza  – wstał,
aby powitać Kim Dzong Una oklaskami. Mundury dowódców
wojskowych lśniły medalami od piersi do pasa. Owacje zdawały
się trwać godzinami. Stojący na scenie Kim Yong Nam, 88-letni
premier Korei Północnej, który już przed urodzinami Wielkiego
Następcy pełnił funkcję wicepremiera, obrócił się ku młodemu
dyktatorowi, aby przyłączyć się do aplauzu.
Kim Dzong Un próbował uciszyć zebranych gestami, jakby
onieśmielał go cały ten entuzjazm. Uczestnicy Zjazdu mieli
jednak dość oleju w głowie, by nie przerywać braw.
Wódz liczył sobie zaledwie 32 lata. Mimo to był tak pewny
siebie i  swojej pozycji, że mógł teraz stanąć przed nimi
wszystkimi i patrzeć, jak spijają słowa z jego ust, gdy wygłasza
długie na 14 tysięcy słów przemówienie. Zaczął od pochwalenia
się przeprowadzonym kilka miesięcy wcześniej testem
atomowym. Następnie przedstawił pięcioletni plan
gospodarczy, za którego wprowadzenie przyjmował osobistą
odpowiedzialność. Opisał też problemy z  dostawami energii
oraz żywności  – o  których wszyscy dobrze wiedzieli, ale nikt
wcześniej nie przyznał tego na głos – i poprzysiągł pokierować
wysiłkami mającymi na celu ich rozwiązanie. Na koniec
powtórzył obietnicę złożoną w swej pierwszej oficjalnej mowie
w 2012 roku – że sprawi, aby ludziom żyło się lepiej. Przy okazji
dał prztyczka Chinom, stwierdzając, że „w sąsiedztwie powiewa
smrodliwy wiatr burżuazyjnego libertyństwa, »reform«
i »otwartości«”.
Później obyło się bez wielkich zaskoczeń. Kim Dzong Un
został ponownie wybrany na przywódcę PPK, tyle że zmienił
tytuł z  pierwszego sekretarza na przewodniczącego. Tym
samym przywracał też partii status, jaki miała za czasów jego
dziadka, zanim ojciec Wielkiego Następcy zaczął ją osłabiać na
rzecz wojska.
Mógł to być ryzykowny krok; w  niejednym kraju podobnego
rodzaju manewry zrodziły niechęć, która pchnęła armię do
dokonania przewrotu. Ale młody wódz podszedł do sprawy
w sposób zbliżony do polityki bjungdżin, głoszącej jednoczesny
rozwój gospodarki i arsenału nuklearnego – nie tyle umniejszył
rolę sił zbrojnych, ile wzmocnił pozycję partii.
Kim Dzong Unowi nie brakło sposobów na to, by ugłaskać
wojsko i  uniknąć puczu  – głównie poprzez pompowanie i  tak
już ubogich zasobów państwa w program rakietowy i atomowy
oraz robienie z odpowiedzialnych za nie generałów celebrytów.
Wojskowi pamiętali również przestrogę, jaką stanowił los
byłego ministra obrony – tego, którego działka przeciwlotnicze
przemieliły na miazgę za to, że usnął w czasie zebrania.
Kiedy oglądałam uroczystą galę otwierającą Zjazd, uderzyło
mnie, jak niezwykłe opanowanie zachowuje przez cały czas
młody dyktator. Nie był to człowiek niespokojny o  swoją
pozycję. Udowodnił już, że zewnętrzni krytycy  – a  także
wewnętrzni, jeśli takowi istnieli  – mylili się co do niego.
Pokazał, że nie cofnie się przed prowadzeniem czystek
i usuwaniem rywali.
To, że postanowił promować jednocześnie rozwój technologii
atomowej i  gospodarki, stanowiło sprytny krok. W  czasie testu
jądrowego, o  którym wspominał w  przemówieniu,
zdetonowano największy ładunek w  historii Korei Północnej.
Choć trudno mówić o cudzie gospodarczym, PKB rosło stabilnie
o  4 czy 5 procent rocznie, co stanowiło najlepszy wynik od
wielu lat.
Miesiąc po Zjeździe Kim Dzong Un rozwiązał Komisję Obrony
Narodowej  – najwyższy organ bezpieczeństwa wojskowego
i  państwowego stworzony jeszcze w  1972 roku przez jego
dziadka. Na jej miejsce ustanowił Komisję Spraw Państwowych,
która miała od tego czasu stanowić najważniejszy organ
decyzyjny Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej.
Siebie mianował oczywiście jej przewodniczącym. Dzięki temu
formalnie stał się Najwyższym Przywódcą Korei Północnej.
Wszystkie działania Wielkiego Następcy od momentu objęcia
władzy, choć okrutne, były ściśle przemyślane. Jak stwierdził
Ian Robertson, psycholog i profesor neurologii w Trinity College
w Dublinie, wbrew obiegowej opinii młody wódz nie był wcale
szaleńcem, lecz „osobą z  psychologicznego punktu widzenia
w miarę zrównoważoną”.
Robertson, jako autor monografii poświęconej psychologii
wygrywania, z  wielkim zainteresowaniem śledził zachowanie
Kim Dzong Una od dnia, kiedy tamten objął władzę, pragnąc
zgłębić tajniki duszy młodego dyktatora. Spytałam go, co może
powiedzieć o psychice Kima, na co pan profesor odpowiedział,
że to klasyczna osobowość narcystyczna.
–  Większość ludzi, których nie powstrzymają wyrzuty
sumienia czy stres związany z  przywództwem, popada
w narcyzm – stwierdził psycholog.
Ponieważ w  grę wchodzi narcyzm nabyty, a  nie wrodzony,
należy to traktować raczej jako zniekształcenie niż zaburzenie
osobowości. Ale istnieje również czynnik chemiczny. Objęcie
władzy w  Korei Północnej mogło fizycznie zmienić chemię
mózgu Kim Dzong Una.
–  Władza to być może jedna z  najgłębszych przyczyn
poważnych biologicznych i psychologicznych zmian w ludzkim
mózgu – powiedział mi Robertson.
Okazuje się, że myśl wygłoszona w  XIX wieku przez lorda
Actona, brytyjskiego polityka  – „władza korumpuje, a  władza
absolutna korumpuje absolutnie”  – znajduje naukowe
potwierdzenie. Acton rzecz jasna odnosił się do monarchów
w rodzaju boskich cesarzy Rzymu czy Napoleona Bonaparte, ale
jego stwierdzenie pasuje także do Kimów.
Taki rodzaj władzy uwalnia dopaminę, neuroprzekaźnik
łączony z ośrodkami nagrody i przyjemności w mózgu. Związek
ten reguluje to, w  jaki sposób postrzegamy przyjemność i  jej
doświadczamy  – od jedzenia lodów po uprawianie seksu  –
i sprawia, że chcemy powtarzać miłe doświadczenia. Działanie
dopaminy często kojarzy się z  mechanizmem działania
uzależnień.
Jak wyjaśnił mi Robertson, w  przypadku przywódcy takiego
jak Kim Dzong Un akt wykorzystania władzy działa
podniecająco. Uczucia tego pożąda się niczym kolejnej działki
narkotyku. Tylko nieliczni ludzie są w  stanie oprzeć się
działaniu tego rodzaju reakcji chemicznych i  utrzymać
równowagę psychiczną, gdy przez dłuższy czas mają w swoich
rękach ogromną władzę.
Niestety istnieje druga strona medalu: im bardziej czyjeś ego
pęcznieje, tym wrażliwsze się staje. Wielu tyranów z  czasem
dorabia się tak cienkiej skóry, że byle co jest w  stanie ich
ugodzić. Naruszenie delikatnej równowagi miłości własnej
Wielkiego Następcy doprowadziło już do bardzo niepokojących
wybuchów.

***

Umocniwszy swoją pozycję na własnym podwórku, Kim Dzong


Un dojrzał do tego, aby zwiększyć stawki na arenie
międzynarodowej. Musiał udowodnić prześmiewcom
z zagranicy, że nie wolno bezkarnie z niego drwić.
Kluczową rolę miał w tym odegrać program atomowy.
W ramach obchodów czwartej rocznicy objęcia władzy wódz
odwiedził dawną fabrykę broni w centrum Pjongjangu, w której
jego dziadek podobno osobiście testował nowy model pistoletu
maszynowego tuż po podziale Półwyspu Koreańskiego. Miejsce
wydawało się adekwatne do tego, aby przekazać wybuchową
wiadomość.
Stojąc przed nieczynnym zakładem produkcyjnym, Kim
oświadczył, że Korea Północna stała się „mocarstwem
nuklearnym” i  gotowa jest przeprowadzić detonację bomby
wodorowej, aby „bronić niepodległości i honoru narodu”.
– Jeśli w naszych zmaganiach okażemy takiego samego ducha
jak robotnicy, którzy własnym wysiłkiem produkowali pistolety
maszynowe tuż po wyzwoleniu kraju, gdy brakowało
wszystkiego, to będziemy mogli dalej rozwijać naszą ojczyznę,
aby stała się potęgą, której nikt nie odważy się prowokować  –
miał wówczas powiedzieć. Doradcy w wojskowych mundurach
pilnie notowali każde słowo.
Kilka miesięcy później odwiedziłam fabrykę i  obejrzałam
galerię zdjęć upamiętniających wizytę Wielkiego Następcy.
Podobnego typu wystawy można zresztą znaleźć w  każdym
miejscu, które miłościwie panujący raczył nawiedzić. Spytałam
przewodniczkę, tradycyjnie ubraną kobietę po pięćdziesiątce,
czy w dniu odwiedzin marszałka była akurat w pracy. Okazało
się, że tak. Kiedy jednak spróbowałam się dowiedzieć o  nim
czegokolwiek więcej, uciekła, zasłaniając twarz ręką, aby na
mnie nie patrzeć.
W  zewnętrznym świecie oświadczenie Kim Dzong Una
przyjęto sceptycznie. Odkąd objął władzę, nadzorował zaledwie
jeden test nuklearny, na początku 2013 roku. Była to dopiero
trzecia detonacja broni atomowej w  historii kraju. Użyto
wówczas stosunkowo niewielkiego, prostego ładunku, który nie
wskazywał na większy postęp technologiczny.
Agencje wywiadowcze i  eksperci od broni jądrowej uznali
przechwałki na temat bomby wodorowej za przejaw typowego
dla Korei Północnej wyolbrzymienia. Nie wierzyli, że reżim
mógł stworzyć urządzenie termonuklearne, które wymagałoby
opanowania techniki zarówno rozszczepiania jądra
atomowego, jak i syntezy jądrowej.
Wydawało się, że ich wątpliwości znalazły potwierdzenie
miesiąc później, kiedy Wielki Następca zlecił drugi w  swej
karierze test nuklearny. Władze twierdziły, że tym razem ma
zostać zdetonowany ładunek wodorowy. Badając wywołane
wybuchem fale sejsmiczne, zagraniczni specjaliści orzekli, że
tak naprawdę odpalono zwykłą bombę atomową. Jej moc
wynosiła około 6 kiloton, a  zatem mniej więcej tyle samo co
w 2013 roku.
Bomba Little Boy, którą Amerykanie zrzucili na Hiroszimę
w  1945 roku, miała moc 15 kiloton, za to użyty do zniszczenia
Nagasaki Fat Man – 20 kiloton.
Wyśmiewanie się z  rozmiaru ładunku nie miało jednak
sensu. Wypowiedź Kim Dzong Una stanowiła deklarację. Reżim
pracował nad bombą wodorową.
Jednocześnie Wielki Następca szkolił zupełnie nowy rodzaj
żołnierzy: cyberwojowników. Dotąd północnokoreańskich
hakerów traktowano z  takim samym politowaniem co arsenał
nuklearny kraju. Od lat grzebali w  internecie, nie stwarzając
większych powodów do niepokoju. W  2009 roku grupa znana
jako DarkSeoul Gang zaczęła atakować południowokoreańskie
banki i  stacje telewizyjne, czasami zbierając informacje,
a czasami po prostu robiąc zamieszanie.
Ale pod okiem nowego przywódcy działalność hakerska Korei
Północnej gwałtownie się nasiliła. Według oficjalnych raportów
w  Korei Południowej każdego dnia odnotowuje się obecnie
około 1,5 miliona cyberataków, za którymi stoją specjaliści
z Północy – oznacza to 17 ataków na sekundę[126].
Dowódca amerykańskich sił zbrojnych w  Korei Południowej
stwierdził, że Pjongjang wykorzystuje hakerów do prowadzenia
konfliktu asymetrycznego[127].
Pod koniec 2014 roku reżim Kima w  widowiskowy sposób
potwierdził tę teorię. Pierwszy cel stanowiła firma Sony
Entertainment, którą należało pokarać za komedię Wywiad ze
Słońcem Narodu. W  finałowej scenie bohater parodiujący Kim
Dzong Una zostaje wysadzony w  powietrze przy
akompaniamencie muzyki Katy Perry.
Gdy w  czerwcu 2014 roku pojawiły się pierwsze informacje
o  filmie, Pjongjang wyraził oburzenie, że studio ośmiela się
fantazjować o  zamachu na wodza. Władze Korei Północnej
zapowiedziały użycie „bezlitosnych środków zaradczych”, jeśli
obraz ukaże się w kinach.
Miesiąc przed planowaną premierą, w  Boże Narodzenie,
grupa hakerów używająca kryptonimu Strażnicy Pokoju
rozesłała złośliwe oprogramowanie do pracowników Sony.
Część odbiorców kliknęła w  linki. Zaowocowało to
kompromitującym cyberatakiem, w  wyniku którego pamięć
wielu komputerów została wymazana, a  na światło dzienne
wypłynęły szczegółowe informacje dotyczące pensji
pracowników firmy oraz wulgarne maile wymieniane przez jej
menedżerów. Następnie Strażnicy Pokoju zagrozili atakami
„w stylu World Trade Center” na kina wyświetlające Wywiad ze
Słońcem Narodu. Wszystkie większe sieci zrezygnowały z emisji
filmu.
FBI orzekło, że dowody jasno wskazują, iż za atak odpowiada
Korea Północna. Departament Sprawiedliwości postawił
zarzuty pewnemu Koreańczykowi, który miał pracować dla
Generalnego Biura Zwiadowczego, wojskowej agencji
wywiadowczej dysponującej jednostką hakerów znaną jako
Biuro 121.
Reżim Kim Dzong Una zaprzeczył jakiemukolwiek związkowi
z atakiem, ale stwierdził, że był to „słuszny uczynek”.
Koreańczykom z  Północy zarzucono również przynależność
do grupy Lazarus, która stała za dwoma brawurowymi
cyberatakami.
Pierwszy z nich miał na celu wykradnięcie miliarda dolarów
z  banku centralnego Bangladeszu w  2016 roku. Przestępcy
podszyli się pod pracowników banku, aby zlecić przelewy
z użyciem globalnego systemu elektronicznego zwanego SWIFT.
Plany pokrzyżowała im prosta literówka, lecz i  tak zdążyli
wyprowadzić 81 milionów. FBI stwierdziło, że była to
największa kradzież internetowa w historii[128].
Drugi atak nastąpił w 2017 roku, kiedy hakerzy wypuścili do
sieci WannaCry 2.0, wirusa typu ransomware, który
zainfekował 230  tysięcy komputerów w  150 różnych krajach.
Złośliwe oprogramowanie blokowało pliki na dyskach
twardych, żądając pieniędzy za zwrócenie dostępu. Ofiarą
wirusa padła między innymi brytyjska służba zdrowia, co
spowodowało dramatyczne przestoje. USA i  Wielka Brytania
oskarżyły Koreę Północną, która ponownie zaprzeczyła, że
miała ze sprawą cokolwiek wspólnego. Eksperci twierdzą
jednak, że hakerzy pozostawili po sobie mnóstwo śladów, takich
jak kody źródłowe, adresy IP czy konta mailowe, które dowodzą
udziału Koreańczyków w ataku.
W  dalszej kolejności północnokoreańscy hakerzy wykradli
około 235 gigabajtów danych z  południowokoreańskiej sieci
wojskowej. Wśród informacji znalazły się między innymi ściśle
tajne plany awaryjne na wypadek wojny, a  nawet plan
usunięcia Kim Dzong Una. Na początku 2018 roku na
cyberprzestępców z  Północy padło podejrzenie, że ukradli
żetony cyfrowe o  wartości 530 milionów dolarów z  Coincheck,
japońskiej giełdy kryptowalut internetowych.
Cyberwojownicy Kim Dzong Una na każdym kroku
wykazywali się coraz większym doświadczeniem
i  przebiegłością. Według niektórych szacunków od 2016 roku
hakerzy współpracujący z  Generalnym Biurem Zwiadowczym
zaatakowali przeszło sto banków i  platform wymiany
kryptowalut, defraudując w  ten sposób ponad 650 milionów
dolarów[129].
Północnokoreański reżim aktywnie szkoli elitarnych
hakerów, aby zasilili szeregi Biura 121. Uczniowie zdradzający
właściwe predyspozycje  – spośród których najmłodsi miewają
nawet 11 lat – posyłani są do specjalnych szkół, a  później na
Uniwersytet Automatyzacji w  Pjongjangu, wojskową uczelnię
specjalizującą się w informatyce. Przez pięć lat uczy się ich tam
włamywania do sieci i  komputerów, a  także programowania
wirusów. Studenci biorą udział w  „hakatonach”, podczas
których na czas rozwiązują zadania związane z cyberatakami.
–  Przez sześć miesięcy dzień i  noc przygotowywaliśmy się
wyłącznie do tych zawodów  – opowiadał pewien były
student[130].
Przez cały 2018 rok wychowankowie północnokoreańskich
uczelni z  Pjongjangu regularnie zajmowali wysokie miejsca,
a  czasami też wygrywali w  konkursach organizowanych przez
indyjską firmę informatyczną CodeChef.
Inny były student stwierdził, że hakerstwo to najsilniejsza
broń jego ojczyzny. Dodał też, że w Korei Północnej nazywa się
je „tajną wojną”[131].
Według amerykańskich agencji wywiadowczych Kim Dzong
Un dysponuje przeszło tysiącem cyberagentów mieszkających
i  pracujących za granicą, gdzie dostęp do internetu jest lepszy.
Większość z  nich działa w  Chinach, ale część także w  Rosji
i  Malezji. Mają jeden cel: wszelkimi możliwymi środkami
zdobywać pieniądze dla reżimu. Nie ma znaczenia, czy stosują
malware, ransomware, czy spear-phishing albo czy włamują się
na portale hazardowe i  gamingowe  – wszystkie chwyty są
dozwolone, dopóki wywiązują się ze zobowiązań. Najlepsi
potrafią zarobić nawet 100 tysięcy dolarów rocznie – 90 tysięcy
dla władz, dziesięć tysięcy dla siebie[132].
Pozyskiwane w  ten sposób fundusze z  czasem stają się dla
Wielkiego Następcy coraz ważniejsze, jako że międzynarodowe
sankcje odcinają mu kolejne źródła legalnych dochodów.
A czego nie może zarobić, ukradnie.

***

Poza testami nuklearnymi i  cyberatakami Kim Dzong Un


postanowił przyciągnąć uwagę mieszkańców zewnętrznego
świata  – zwłaszcza tych, których północnokoreańskie władze
konsekwentnie określają mianem „przebiegłych
amerykańskich drani” – w jeszcze jeden sposób. Przyszedł czas,
aby wrócić do starej praktyki brania zakładników,
a  konkretniej: zakładników ze Stanów Zjednoczonych.
W  przeszłości takie działania znakomicie się sprawdzały
w elektryzowaniu opinii publicznej.
Za rządów dwóch poprzednich Kimów ofiarami agentów
reżimu często padali Amerykanie koreańskiego pochodzenia
prowadzący działalność misyjną przy granicach albo głoszący
wiarę pod przykrywką działań biznesowych. Rok po objęciu
władzy przez Wielkiego Następcę północnokoreańska policja
aresztowała niejakiego Kennetha Bae, amerykańskiego
misjonarza, który próbował nawracać mieszkańców Korei
Północnej na chrześcijaństwo. Zarzucono mu zakładanie
tajnych baz w  Chinach w  celu obalenia Kim Dzong Una
i skazano na 15 lat ciężkich robót. Ostatecznie spędził w niewoli
2 lata. Część tego czasu pracował na roli, część przebywał
w  Szpitalu Przyjaźni w  dzielnicy dyplomatycznej Pjongjangu.
Było to jedyne miejsce, w którym obcokrajowcy mogli otrzymać
pomoc medyczną.
Później reżim zatrzymał Matthew Millera,
niezrównoważonego emocjonalnie chłopaka z  Kalifornii, który
przybywszy do Korei Północnej, podarł paszport i  poprosił
o  azyl polityczny. Rzekomo planował oddać się w  ręce władz,
aby móc opisać, jak naprawdę wygląda życie
w  północnokoreańskich więzieniach. Spędził w  areszcie osiem
miesięcy.
Następny w  kolejce był Jeffrey Fowle, 56-letni okularnik
z  Ohio pracujący przy konserwacji tamtejszych dróg. Fowle
odwiedził pustelnicze królestwo jako turysta, przywożąc
w  bagażu piłkę do koszykówki, którą nabył podczas meczu
pokazowego Harlem Globetrotters w Dayton. Poprosił wówczas
wszystkich zawodników o  podpisanie pamiątki, twierdząc, że
zamierza zabrać ją do Korei Północnej. Najwyraźniej marzył,
aby osobiście wręczyć pokrytą autografami piłkę Kim Dzong
Unowi.
Pechowy drogowiec z  Ohio miał ze sobą także
przetłumaczoną na koreański Biblię, którą zostawił w  toalecie
klubu żeglarskiego Chongjin, licząc na to, że odnajdzie ją jakiś
żyjący w  ukryciu chrześcijanin. Koreańczyk, który natrafił na
księgę, zgłosił jednak sprawę policji, skutkiem czego Fowle trafił
na prawie sześć miesięcy do aresztu[133].
Ogólnie rzecz biorąc, w kraju, w którym istniało miejsce tylko
dla jednego bóstwa  – Kim Dzong Una we własnej osobie  –
krzywo patrzono na chrześcijan. A  już szczególnie niemile
widziani byli amerykańscy chrześcijanie koreańskiego
pochodzenia, ponieważ znali miejscowy język. Ponadto władze
postrzegały ich jako sprzedawczyków i zdrajców narodu. Z tego
powodu stanowili idealny cel.
Agenci reżimu działali według sprawdzonego schematu.
Więźniów na ogół trzymano tak długo, aż Amerykanie przysłali
wystarczająco grubą rybę, aby ich uwolniła. Jako tego rodzaju
wysłannicy Pjongjang wizytowali między innymi byli
prezydenci Jimmy Carter i  Bill Clinton. Północnokoreańskie
media huczały potem, jacy to ważni ludzie przybywają, aby
złożyć hołd i zabiegać o łaskę wszechmocnego wodza.
Pod koniec 2015 roku pewien amerykański student uczynił
jednak coś, co w domu skończyłoby się dla niego w najgorszym
razie ostrzeżeniem ze strony policji uniwersyteckiej, ale
w Korei Północnej okazało się śmiertelnym błędem.
Otto Warmbier pochodził z zamożnej rodziny mieszkającej na
przedmieściach Cincinnati i  dopiero co skończył 21 lat. Lubił
kupować dziwaczne koszulki w  lumpeksach. Dobrze się uczył.
Studiując ekonomię na prestiżowym Uniwersytecie Wirginii,
postanowił pojechać na wymianę studencką do Hongkongu.
Wcześniej niewiele podróżował  – był z  rodzicami na Kubie,
przez pewien czas uczył się w Londynie i odwiedził Izrael, aby
lepiej zrozumieć swe judaistyczne dziedzictwo. Jako że dotąd
miał okazję zobaczyć jedynie niewielką część świata, wydało
mu się dobrym pomysłem, aby w  czasie pobytu w  Azji
Wschodniej zahaczyć o Koreę Północną.
Początkowo trzej Warmbierowie – ojciec Fred oraz jego dwaj
synowie, Otto i  Austin  – zamierzali wykupić wycieczkę do
pustelniczego królestwa w  Koryo Tours, najbardziej
poważanym z  pekińskich biur podróży obsługujących
zagranicznych turystów. Władztwa Kim Dzong Una nie można
zwiedzać samodzielnie, lecz prowadzący Koryo Brytyjczycy
cieszyli się dobrą reputacją.
Ostatecznie do Korei Północnej wyruszył tylko Otto.
W  dodatku oddał się w  opiekę Young Pioneer Tours. Nazwa
firmy stanowi nawiązanie do radzieckiej organizacji
młodzieżowej – tak zwanych pionierów – a jej target to młodzi
ludzie, którym obiecuje się „wycieczki do miejsc, w  które nie
puściłaby cię mama”. Miałam styczność z  tym
przedsiębiorstwem podczas jednej z  wizyt w  Pjongjangu.
Pewnego dnia, koło 11.00 rano, natknęłam się na ich wycieczkę
w  strefie gastronomicznej parku wodnego. Zamawiali dzbanki
piwa, a  opiekun grupy zawzięcie flirtował z  jakąś Koreanką.
Pomyślałam wtedy, że nie może z tego wyniknąć nic dobrego.
Otto przyleciał z  Pekinu do Pjongjangu 29 grudnia. Miała to
być pięciodniowa wycieczka sylwestrowa i  z  początku nie
różniła się od innych tego rodzaju wypraw. Chłopak zrobił sobie
pamiątkowe zdjęcia z  kolegami pod dwudziestometrowymi
pomnikami Kim Ir Sena i  Kim Dzong Ila, podczas gdy w  tle
miejscowi brnęli przez śnieg, aby złożyć wymagany przez
prawo hołd. Obejrzał dziwaczne występy muzyczne
organizowane przez miejscowe dzieci dla przybyszów
z  zagranicy. Z  szerokim uśmiechem na ustach włączył się
w  bitwę na śnieżki prowadzoną przez bandę małolatów na
zasypanym parkingu.
W  sylwestra grupa pojechała zobaczyć strefę
zdemilitaryzowaną, kolejny obowiązkowy przystanek podczas
zwiedzania Korei Północnej. Wróciwszy do stolicy, młodzi
turyści zjedli kolację, wypili po kilka piw i skierowali się na plac
Kim Ir Sena, aby obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Oczywiście
dalej pili, czego należało się spodziewać po grupie
dwudziestoparolatków świętujących zbliżający się Nowy Rok.
Kłopoty Otta Warmbiera zaczęły się po północy, choć
możliwe, że nigdy się nie dowiemy, co tak naprawdę zaszło.
Kiedy Danny Gratton, Brytyjczyk dzielący z Ottem pokój, o 4.00
wrócił z  nocnych wojaży, zastał swego współlokatora śpiącego
w łóżku.
Według północnokoreańskiej policji młody Amerykanin
dostał się do części hotelu dostępnej wyłącznie dla
pracowników i  zerwał plakat propagandowy z  hasłem
„Uzbrójmy się mocno w  patriotyzm Kim Dzong Ila”. Reżim
uznał to za „akt wrogości” wobec państwa. 2 stycznia chłopak
został zatrzymany na lotnisku w Pjongjangu, kiedy szykował się
do wejścia na pokład samolotu.
O  aresztowaniu Otta władze poinformowały dopiero trzy
tygodnie później – po teście atomowym i próbie dalekosiężnego
pocisku balistycznego. Dowód na to, że więzień żyje,
przedstawiono pod koniec lutego. Przerażony chłopak wygłosił
przed kamerami kuriozalne zeznania, które
najprawdopodobniej zostały dla niego spreparowane.
Oświadczył między innymi, że jego rodzinie brakowało
pieniędzy (bzdura) i  że do kradzieży plakatu namówił go
członek Kościoła metodystów z  Ohio, do którego sam również
należał (kolejna bzdura, był przecież Żydem). Za zdobycie
„trofeum” rzekomo obiecano mu 10 tysięcy dolarów,
a  w  operację zamieszane były też CIA i  tajna grupa studencka
z Uniwersytetu Wirginii znana jako Z Society.
Na nagraniu Otto wydawał się wstrząśnięty. Na koniec,
stwierdziwszy, że popełnił „największy błąd w  życiu”, skłonił
się nisko w niezgrabnym wyrazie skruchy.
Czy Kim Dzong Un wiedział o  sytuacji Otta? Na początku
raczej nie. Agenci reżimu nie potrzebują pozwolenia, aby
bronić honoru wodza. Po jakimś czasie na pewno jednak
poinformowano Wielkiego Następcę o  nowym zakładniku,
zwłaszcza że był to biały Amerykanin – rozróżnienie pomiędzy
białymi Amerykanami a  Amerykanami koreańskiego
pochodzenia ma w  Korei Północnej duże znaczenie. A  zatem
zapewne nie minęło dużo czasu, nim Kim uświadomił sobie, że
oto zdobył mocną kartę w  negocjacjach z  szykującymi się do
wyborów prezydenckich Stanami Zjednoczonymi.
Dwa tygodnie po pierwszym osobliwym występie Otto
ponownie stanął przed kamerami. Miało to miejsce 16 marca.
Tym razem telewizja pokazała, jak zakuty w  kajdanki chłopak
wchodzi do sali sądowej na godzinny pokazowy proces.
Przedstawienie zakończył wyrok 15 lat ciężkich robót. Dla
dwudziestojednolatka, który miał już za sobą dziesięć tygodni
w  północnokoreańskim areszcie, musiała to być przerażająca
perspektywa.
Następnego dnia reżimowe media opublikowały ziarniste
nagranie z  kamery bezpieczeństwa oznaczone datą 1 stycznia
i  godziną 1.57. Widać było na nim wysoką postać  –
o  niemożliwej do rozpoznania twarzy  – która wchodzi do
korytarza i  zrywa plakat ze ściany. Nagranie urywało się
w momencie, w którym przybysz kładzie plakat przed sobą na
podłodze.
Nie dało się orzec, czy sfilmowana postać to rzeczywiście
Otto, zresztą cały klip wyglądał podejrzanie. Czemu człowiek
z nagrania podchodzi do plakatu od razu, nie rozejrzawszy się,
czy nie ma nikogo w  pobliżu? Czemu bez wahania kładzie
swoje „trofeum” na podłodze? Czemu, pomimo nagminnych
niedoborów prądu, w  korytarzu palą się światła? Nigdy nie
widziałam, żeby w  jakimkolwiek budynku w  Korei Północnej
bez potrzeby włączano światło. Właściwie to widziałam wiele
budynków, w  których światło powinno być włączone, a  nie
było.
W czasie, gdy świat ujrzał to nagranie, Otto znajdował się już
w  stanie śpiączki, doświadczywszy urazu, który ostatecznie
miał się okazać śmiertelny. Bo w  noc po wydaniu wyroku coś
się stało. Północnokoreańskie władze twierdziły później, że
chłopak zatruł się jadem kiełbasianym, jedząc wieprzowinę ze
szpinakiem, a  potem źle zareagował na podane mu leki.
Niektórzy obserwatorzy snuli przypuszczenia, że zrozpaczony
więzień próbował popełnić samobójstwo i  nikt nie zareagował
na czas. Prawdopodobnie nigdy nie zyskamy całkowitej
pewności, co dokładnie zaszło.
W  każdym razie nieprzytomny student trafił do Szpitala
Przyjaźni, w  którym wcześniej leczono Kennetha Bae.
Północnokoreańskie władze, wbrew prowokacyjnym gestom,
bynajmniej nie chciały mieć na swych rękach amerykańskiej
krwi. Starszych lub chorych więźniów na ogół wypuszczano
albo oddawano pod opiekę lekarzy  – tak jak się to stało z  Bae.
Ostatecznie martwy zakładnik to kiepska karta przetargowa.
W tym przypadku wyglądało jednak na to, że agenci bezpieki
spanikowali i  próbowali ukryć swój błąd przed przełożonymi.
Zamiast powiadomić o  stanie Otta właściwe organy i  pozwolić
mu wrócić do Stanów na leczenie, zataili całą sprawę. Może
liczyli, że młody Amerykanin dojdzie do siebie. A  może za
późno się zorientowali, że chłopak nie ma szans.
Kiedy sześć tygodni po ogłoszeniu wyroku dotarłam do hotelu
Yanggakdo, natychmiast zażądałam widzenia z  Ottem.
Sądziłam, że uzyskanie pozwolenia powinno być osiągalne, jako
że innych zatrzymanych na ogół dość chętnie pokazywano
zagranicznym dziennikarzom. Spytałam też, czy mogłabym
obejrzeć korytarz, z  którego rzekomo został skradziony plakat.
Na obie prośby dostałam odpowiedź odmowną.
Czas płynął, a o losie Otta Warmbiera wciąż nie było żadnych
wieści. Urzędnicy z  północnokoreańskiego MSZ przestali
odpowiadać na zapytania szwedzkich dyplomatów
w  Pjongjangu, którzy  – przy braku formalnych stosunków
dyplomatycznych między USA a Koreą Północną – działali jako
reprezentanci strony amerykańskiej.
Jeden z  pośredników zdradził mi, że Koreańczycy uznali
chłopaka, a  także trzech Amerykanów koreańskiego
pochodzenia, którzy również w  tym czasie przebywali
w  niewoli, za jeńców wojennych. Zaznaczył jednak, że
pracownicy ministerstwa zdają się zupełnie niezorientowani
w sytuacji.
Ponieważ w  Stanach Zjednoczonych wielkimi krokami
zbliżały się wybory prezydenckie, powstały spekulacje, że
zakładnicy będą trzymani w ukryciu aż do ogłoszenia wyników
głosowania. Później władze Korei Północnej mogą zwrócić ich
w  ręce nowej administracji, aby zagrać na nosie prezydentowi
Obamie. W  1981 roku irańscy studenci zadrwili w  ten sposób
z  Jimmy’ego Cartera, uwalniając jeńców z  amerykańskiej
ambasady zaledwie kilka godzin po objęciu urzędu przez
Ronalda Reagana.
Tymczasem wybory minęły, Donald Trump został
zaprzysiężony na prezydenta USA, a o więźniach wciąż nie było
żadnych wieści. Ten stan rzeczy miał zacząć się zmieniać
dopiero na początku maja 2017 roku, czyli jakieś 16 miesięcy po
zatrzymaniu chłopaka.
Pani Choe, znana nam już pracowniczka
północnokoreańskiego MSZ, odwiedziła wówczas Norwegię,
aby spotkać się z byłymi członkami amerykańskiego rządu. Jest
to często powtarzany rytuał, podczas którego Koreańczycy
pytają o bieżącą politykę Stanów Zjednoczonych, a Amerykanie
grożą im palcem i każą lepiej się zachowywać.
Joseph Yun – człowiek, do którego Departament Stanu zwraca
się o  pomoc we wszystkich sprawach związanych z  Koreą
Północną  – poleciał do Oslo specjalnie po to, aby poprosić
o  uwolnienie czterech amerykańskich zakładników. W  czasie
rozmów, które miały miejsce w  ekskluzywnym hotelu na
brzegu fiordu, przekonał Choe, aby w ramach gestu dobrej woli
dała więźniom dostęp do służb konsularnych. Ostatecznie od
miesięcy nikt nie widział więźniów, nie było zatem pewności,
czy żyją i mają się dobrze.
Wróciwszy do Pjongjangu, dyplomatka poinformowała
służby o zawartym przez siebie porozumieniu. I dopiero wtedy
dowiedziała się, że ze spełnieniem złożonej w  Norwegii
obietnicy będzie duży problem. Agenci bezpieki powiedzieli jej,
że Warmbier od 15 miesięcy znajduje się w śpiączce.
Choe błyskawicznie zrozumiała powagę sytuacji.
Skontaktowała się z  północnokoreańskim przedstawicielem
przy ONZ, który następnie przekazał wiadomość Yunowi.
Zaowocowało to rozpaczliwą próbą zorganizowania
chłopakowi transportu medycznego do Stanów Zjednoczonych.
Na polecenie prezydenta Trumpa Yun miał się wybrać do Korei
Północnej w towarzystwie amerykańskiego lekarza.
Koreańczycy potrzebowali czegoś, co odwróciłoby uwagę
mediów. Ewidentnie zdawali sobie sprawę, jak poważne
reperkusje może mieć całe zajście. Relacje z  Ameryką zbliżały
się do punktu zapalnego. Zarówno w Waszyngtonie, jak i Seulu
powstały obawy, że wojna na słowa lada moment może się
przekształcić w otwarty konflikt zbrojny.
Wówczas na scenę ponownie wkroczył Dennis Rodman.
Od czasu swej ostatniej pijackiej eskapady do Korei Północnej
koszykarz stał się zaskakująco ważną postacią. Miało to pewien
związek z faktem, że urząd prezydenta USA objął w tym czasie
były prowadzący Celebrity Apprentice. Rodman wystąpił w tym
programie dwukrotnie, co czyniło z  niego jedynego człowieka,
który osobiście poznał zarówno Trumpa, jak i Kima.
Tym razem koszykarz wyglądał jeszcze bardziej absurdalnie
niż poprzednio. Na lotnisku w  Pjongjangu pokazał się w  T-
shircie reklamującym swojego najnowszego sponsora,
operatora opartej na marihuanie kryptowaluty PotCoin.
Krążyły plotki, że przybywa do pustelniczego królestwa jako
przedstawiciel prezydenta. Dla niepoznaki przywiózł nawet ze
sobą egzemplarz napisanej przez Trumpa książki The Art of the
Deal, czyli sztuka robienia interesów.
Okazało się, że został zaproszony do Korei Północnej
dokładnie w  tym samym czasie, kiedy zespół dyplomatyczny
miał się zjawić, aby zabrać Otta Warmbiera. Były zawodnik
NBA przymierzał się do powrotu do Pjongjangu od początku
lata, ale Koreańczycy specjalnie opóźnili wizytę o kilka tygodni,
aby idealnie zbiegła się w  czasie z  utrzymywaną w  sekrecie
misją amerykańskiej delegacji. Reżim najwyraźniej pragnął,
aby Rodman nieświadomie zorganizował dla niego dywersję.
Podczas gdy koszykarz robił wokół siebie szum, Yun
i  towarzyszący mu lekarz przebrnęli przez wielogodzinne
negocjacje i  w  końcu zostali zabrani do szpitala, w  którym
trzymano Warmbiera. Chłopak nie reagował na żadne bodźce,
a  karmiono go przez wprowadzony do nosa zgłębnik. Po
kolejnej długiej dyskusji i  formalnym złagodzeniu wyroku
doktor przygotował Otta na długą podróż do domu. Na koniec
Koreańczycy przedstawili Yunowi rachunek za leczenie
młodego Amerykanina. Opiewał na 2 miliony dolarów.
Tak, reżim Kim Dzong Una uwięził zdrowego młodego
człowieka pod pretekstem podrzędnego wykroczenia,
spowodował u  niego martwicę mózgu, przez ponad rok
przetrzymywał go w zamknięciu, a potem jeszcze miał czelność
żądać zapłaty za „opiekę” nad nim.
Yun zadzwonił z hotelu do ówczesnego sekretarza stanu Rexa
Tillersona. Ten z  kolei skontaktował się z  Trumpem. W  końcu
dyplomata został poinstruowany, żeby podpisał zobowiązanie
do wypłaty żądanej kwoty. Najważniejsze było zabranie chłopca
do domu.
Otto Warmbier zmarł sześć dni później w  szpitalu
w  Cincinnati, niedaleko zielonych przedmieść, na których
dorastał. Rachunek na 2 miliony dolarów trafił do
Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych. Do dziś
pozostaje niezapłacony.
ROZDZIAŁ XIII
N I E C H C I A N Y B R AT

Kim Dzong Un jest wciąż tylko figurantem, a prawdziwą


władzę będą sprawować członkowie rządzącej elity.
Z  punktu widzenia zewnętrznego świata sukcesja
dynastyczna to żart.
Kim Dzong Nam, 2012 rok

Paranoja to wśród autokratów rzecz naturalna. Ale nikt nie


wzbudza w  tyranie tak wielkiego niepokoju jak jego własny
brat. Ostatecznie z  bratem łączy go więź krwi i  wychowania;
brat siłą rzeczy jest zatem potencjalnym zastępcą.
Bratobójstwo stanowi, można by rzec, tradycję uświęconą od
czasów mitycznych. Pomyślmy o  Romulusie, który zabił
Remusa, aby założyć Rzym, Kainie, który zabił Abla
w  przypływie zazdrości, czy choćby Klaudiuszu, który zabił
króla Hamleta. Osmańscy sułtani nadali tej praktyce odrębny
status prawny: Mehmed Zdobywca wprowadził ustawę
pozwalającą na to, aby ten spośród jego synów, który obejmie
po nim tron, „zabił swych braci dla dobra ludu”, co miało
zapobiec krwawym wojnom sukcesyjnym. Jako sposób na
wykonanie wyroku Mehmed zalecał uduszenie za pomocą
jedwabnej taśmy przez głuchoniemych oprawców[134].
Kim Dzong Un, rozprawiwszy się z  wujkiem, postanowił
skorzystać z  rady sułtana i  pozbyć się też starszego brata
przyrodniego, Kim Dzong Nama. Niewykluczone zresztą, że
niechęć do przyrodniego rodzeństwa odziedziczył po ojcu.
Kiedy Kim Dzong Il szykował się do objęcia władzy, za
potencjalnego konkurenta uznał młodszego od siebie Kim
Pyong Ila, który podobno cieszył się dużym poparciem wojska.
Pod koniec lat 70. przyszły Umiłowany Przywódca
doprowadził do tego, że jego młodszy brat rozpoczął misję
dyplomatyczną mającą potrwać przeszło 40 lat. Od tego czasu
Kim Pyong Il pełnił funkcję ambasadora w  różnych krajach
Europy Wschodniej: od Jugosławii, przez Węgry, Bułgarię
i Polskę, po Czechy, gdzie przebywa po dziś dzień.
Kim Dzong Nam, pierworodny syn w kulturze, która ma fisia
na punkcie pierworodnych synów, stanowił dla Wielkiego
Następcy dużo większe zagrożenie. Nie miało znaczenia, że od
15 lat przebywał poza granicami kraju na swego rodzaju
wygnaniu. Kim Dzong Un nie życzył sobie, aby Pierworodny,
w  którego żyłach również krążyła mityczna krew rodu Pektu,
odgrywał najmniejszą choćby rólkę w historii Korei Północnej.
13 lutego 2017 roku, tuż przed 9.00, Kim Dzong Nam padł
ofiarą bezwstydnego publicznego zamachu.
Przebywał akurat na obsługującym budżetowe linie lotnicze
terminalu lotniska międzynarodowego w Kuala Lumpur. Wokół
roiło się od ludzi taszczących wypchane do granic możliwości
walizki. Pierworodny szykował się do odprawy przed lotem do
Makau, gdzie mieszkał od 15 lat. Miał podróżować samolotem
AirAsia, czyli tamtejszym odpowiednikiem WizzAira. Nie miał
przy sobie bagażu, jedynie podręczny plecak. Nikt mu nie
towarzyszył. Ot, zupełnie zwyczajny łysiejący
czterdziestopięciolatek  – trudno byłoby uwierzyć, że facet ten
cieszy się międzynarodową reputacją bogatego playboya.
Gdy tak stał sobie przy kiosku, od tyłu podeszła do niego
młoda Indonezyjka, która zasłoniła mu oczy, a  potem,
opuszczając dłonie, przeciągnęła palcami po jego ustach.
Następnie czmychnęła do łazienki umyć ręce. Wtedy zjawiła się
kolejna kobieta, Wietnamka w  białej bluzce z  napisem LOL.
Wykonawszy taki sam manewr co poprzedniczka, pobiegła do
toalety, a potem zmyła się z lotniska.
Nieznajome wtarły w  skórę Kim Dzong Nama dwa związki
chemiczne, które w  połączeniu stworzyły zabójczy środek
paralityczny znany jako VX. To niezwykle niebezpieczna broń
chemiczna zabroniona przez konwencje międzynarodowe.
Kim poprosił obsługę terminala o  pomoc i  został
odprowadzony do punktu medycznego. Tam z  odsłoniętym
brzuchem opadł na krzesło. Puściły mu zwieracze.
Związki chemiczne przenikały już przez błony śluzowe,
powodując spazmy mięśni obejmujące w  pierwszej kolejności
płuca i  serce. Pierworodny zmarł w  drodze do szpitala. Od
chwili ataku nie minęło nawet 15 minut.
Ze śmiercią Kim Dzong Nama wiąże się wiele tajemnic. Dla
przykładu później wyszło na jaw, że miał przy sobie 12 fiolek
z  odtrutkami na różne trucizny  – w  tym na VX[135]. Nigdy się
nie dowiemy, dlaczego z  nich nie skorzystał. Zmarł
w  straszliwych męczarniach, a  całe zajście zostało nagrane na
kamerach bezpieczeństwa.
W  pierwszym odruchu powątpiewałam, czy za zamachem
stoi północnokoreański reżim. Korea Północna co prawda
nieraz udowodniła, że nie cofnie się przed zabójstwem, ale
nigdy jeszcze nie przeprowadziła tak śmiałego ataku. Nigdy nie
korzystała też z pomocy cudzoziemców. Zdziwiło mnie również
to, że napastniczki  – Siti Aisyah i  Doan Thi Huong  – zostały
normalnie aresztowane i  oskarżone o  morderstwo, a  nie
usunięte po cichu, żeby nie zostawiać śladów. Obie zeznały, że
do udziału w  zabójstwie przekonano je podstępem.
Powiedziano im, że biorą udział w humorystycznym programie
telewizyjnym i  obiecano 100 dolarów za udział.
W rzeczywistości za to, co zrobiły, groziła im kara śmierci.
Miałam jednak w głowie przestarzały już obraz pustelniczego
królestwa. Nowa Korea Północna, Korea Kim Dzong Una,
pragnęła bowiem wysłać zbiegom jasny sygnał: gdziekolwiek
jesteście, możemy was dorwać  – a  wtedy będzie to bardzo
bolesne.
Wielki Następca rzucał też wyzwanie zewnętrznemu światu.
Zleciłem zabójstwo własnego krewnego za pomocą broni
chemicznej w  zatłoczonym miejscu publicznym. I  co mi
zrobicie?
Słowa potępienia nadeszły szybko, lecz prawdziwe
konsekwencje dla Pjongjangu okazały się znikome.
Administracja Trumpa, w  chwili zamachu pełniąca swe
funkcje od zaledwie miesiąca, przymierzała się do przyjęcia
północnokoreańskich dyplomatów w Nowym Jorku na pierwsze
od wielu lat rozmowy. Plany te legły w  gruzach, gdy rząd
Stanów Zjednoczonych oskarżył reżim Kimów
o  zorganizowanie ataku. Bo któż inny mógłby za nim stać?
Tylko nieliczni gracze mieli dostęp do takiego rodzaju broni
chemicznej, nie wspominając już o wystarczającej determinacji,
żeby z  niej skorzystać. Ale poza odwołaniem planowanego
spotkania i  nałożeniem na Koreę Północną kilku dodatkowych
sankcji Amerykanie mogli zrobić niewiele.
Północnokoreańscy agenci uciekli z  Malezji zaraz po
przeprowadzeniu operacji, obierając okrężną drogę przez
Dżakartę, Dubaj i  Władywostok, aby uniknąć podróżowania
przez Chiny. Dobrze wiedzieli, że rząd w  Pekinie  – który
prawdopodobnie chronił Kim Dzong Nama na wypadek, gdyby
trzeba było przeprowadzić szybką zmianę władzy
u  zadziornego sąsiada  – szlag musiał trafić na wieść
o zabójstwie.
Ambasador Korei Północnej został wyrzucony z  Kuala
Lumpur, a  jego poniżenia miały dopełniać zdjęcia pokazujące,
jak musi się gnieść w  klasie ekonomicznej. Ale próby
pociągnięcia innych Koreańczyków do odpowiedzialności
spaliły na panewce, kiedy reżim wziął jako zakładników
pracowników malezyjskiej ambasady w  Pjongjangu i  ich
rodziny.
Zresztą nie minęło wiele czasu, nim stosunki między oboma
krajami ponownie się unormowały. Nowym premierem Malezji
został Mahathir Mohamed, człowiek, który przez lata promował
politykę ustępstw wobec Korei Północnej, a  obecnie nie
zdradzał najmniejszego zainteresowania dalszym zgłębianiem
sprawy. Wiele państw dopuszcza się zabójstw, stwierdził
podczas konferencji w  Tokio. Wystarczy spojrzeć na Izrael
i Palestynę. O co w ogóle całe zamieszanie?

***

Kim Dzong Nam urodził się 10 maja 1971 roku w  Pjongjangu


jako owoc związku Kim Dzong Ila z  bardzo znaną, skądinąd
zamężną aktorką Song Hye Rim. Umiłowany Przywódca po
pewnym czasie zmusił artystkę do wzięcia rozwodu, ale nadal
ukrywał romans przed własnym ojcem.
W Korei Północnej nie wypadało mieć nieślubnego dziecka ze
starszą od siebie rozwódką wywodzącą się z  arystokratycznej
rodziny z Południa, zwłaszcza jeśli ktoś planował w przyszłości
przejąć stery socjalistycznej rewolucji. W  związku z  tym
chłopczyk nigdy nie poznał dziadka[136].
Choć przyszły wódz musiał ukrywać istnienie
Pierworodnego, miał na jego punkcie prawdziwego szmergla  –
przynajmniej dopóki nie pojawili się Kim Dzong Un i spółka.
„Nie sposób wyrazić słowami, jak bardzo Dzong Il kochał
swego syna  – zapisała siostra Song Hye Rim w  pamiętnikach
dokumentujących życie na dworze miłościwie panujących.  –
Młody książę lulał marudzącego chłopczyka do snu, nosił go na
rękach, aż przestanie płakać, i gaworzył do niego tak, jak czynią
to matki, gdy chcą ukoić dziecko”[137].
Maluchowi zapewniano wszystko, czego dusza zapragnie  –
rzecz jasna poza przyjaciółmi i  wolnością. Dzieciństwo spędził
za murami rządowych ośrodków w  Pjongjangu, pod opieką
babci od strony matki, ciotki i  ogromnej rzeszy służących, do
której należało także dwóch dorosłych mężczyzn – jeden z nich
był technikiem filmowym, drugi malarzem – pełniących funkcję
towarzyszy zabaw. Chłopiec przezywał ich klaunami.
Najwyraźniej zostali wyznaczeni do tego zadania tak samo jak
pewien kucharz miał później zostać oddelegowany do
zabawiania Kim Dzong Una.
Matka Kim Dzong Nama większość czasu spędzała z  dala od
syna. Była przybita i  nerwowa, ponieważ czuła, że
zrezygnowała z błyskotliwej kariery aktorskiej tylko po to, aby
stać się czyjąś wstydliwą tajemnicą. Pogłębiająca się depresja
sprawiła, że w  końcu  – trzy lata po urodzeniu dziecka  –
wyjechała do Moskwy na leczenie. Nigdy tak naprawdę nie
wróciła.
Chłopiec, jak zanotowała jego ciotka, „dorastał
w  nienormalnych warunkach, zupełnie odcięty od leżącego
poza ogrodzeniem świata, bez choćby jednego przyjaciela, nie
zaznawszy uciechy płynącej z zabawy z innymi dziećmi”[138].
Siostra matki pojawiła się w życiu Kim Dzong Nama, dopiero
kiedy osiągnął wiek szkolny. Pełniła funkcję kogoś w  rodzaju
guwernantki; uczyła siostrzeńca koreańskiego, rosyjskiego,
matematyki i  historii. Przyprowadziła ze sobą także dwójkę
własnych dzieci: chłopca, który był o  dziesięć lat starszy od
Dzong Nama, i dziewczynkę, starszą o pięć lat. Żadne z nich nie
potrafiło uwierzyć, jak bardzo życie w rządowych rezydencjach
różni się od szarej codzienności Pjongjangu.
Starszy chłopiec wkrótce wyjechał na uniwersytet,
zostawiając Pierworodnego z dziewczynką, której na imię było
Nam Ok. Z  czasem dorastająca w  samotności para dzieciaków
zaczęła się uważać za rodzeństwo. Jako że Kim Dzong Il
zabronił im opuszczać ośrodek, mieli niewielki kontakt
z  innymi ludźmi. Dostawali za to absurdalne ilości zabawek.
Mogli oglądać filmy, strzelać z  ostrej broni i  ścigać się
meleksami. Żyli jak gdyby w  wykoślawionym obcym
wymiarze[139].
Przeszło dekadę przed ekstrawagancką imprezą z  okazji
ósmych urodzin Kim Dzong Una podobną fetę urządzono na
cześć Kim Dzong Nama. Dostał wówczas dziecięcy mundur
z  insygniami marszałka, którym popisywał się przed
prawdziwymi żołnierzami.
Malucha zaraz zaczęto nazywać towarzyszem generałem.
Tytuł ten – podobnie jak względy ojca – miał później utracić na
rzecz przyrodniego brata, na razie jednak mógł się cieszyć
widowiskowym pokazem sztucznych ogni i  wypisanym na
niebie hasłem „wszystkiego najlepszego, towarzyszu generale”.
Prezenty na wszystkie urodziny Kim Dzong Nama pomiędzy
6. a  12. rokiem życia pozyskiwały specjalne zespoły, które Kim
Dzong Il wysyłał za granicę. Agenci ci odwiedzali Japonię,
Hongkong, Singapur, Niemcy i  Austrię, rocznie wydając na
podarunki około miliona dolarów. Księciunio dostawał tony
gier elektronicznych. Miał nawet zabawkowy pistolet pokryty
szczerym złotem[140].
Mimo to babcię Pierworodnego niepokoiły „niefortunne
okoliczności”, w  jakich chłopiec przyszedł na świat. Dlatego
kiedy trochę podrósł, wysunęła propozycję wycieczki do
Moskwy  – oficjalnie po to, aby Kim Dzong Nam mógł się
zobaczyć z  matką. W  rzeczywistości chciała jednak
przyszykować grunt pod trwałą przeprowadzkę, aby jej wnuk
mógł wieść stosunkowo normalne życie.
Jesienią 1978 roku babcia, siostra/kuzynka i  sam młody
towarzysz generał wyruszyli w  drogę. Za sterem ZSRR stał
wówczas Leonid Breżniew, ale był to okres głębokiego zastoju
gospodarczego zwanego czasem stagnacją Breżniewa.
Kryzys dotknął również małego Dzong Nama. Nieprzywykły
do towarzystwa chłopiec kiepsko się bawił w  chylącym się ku
upadkowi Związku Radzieckim. Pewnego dnia odmówił
korzystania z  ubikacji w  szkole, ponieważ była zbyt brudna,
i  w  końcu zsikał się w  spodnie, które później zamarzły, gdy
maszerował do domu.
Kimowie postanowili wrócić do Pjongjangu.
U  progu 1980 roku babcia Pierworodnego wpadła na nowy
pomysł. Podczas noworocznej biesiady  – tak bogatej, że służba
zastanawiała się, czy stoły aby na pewno wytrzymają pod
ciężarem licznych dań  – zasugerowała, że dzieci można by
posłać do Szwajcarii. Neutralność i  wrodzona dyskrecja
Szwajcarów zagwarantowałaby pewien stopień
bezpieczeństwa, a  do tego łazienki na pewno byłyby czystsze
niż w Rosji.
Siostra Kim Dzong Ila oraz jego szwagier poparli pomysł,
Umiłowany Przywódca wezwał więc znającego francuski
pracownika MSZ nazwiskiem Ri Su Yong. Przedstawił mu Dzong
Nama  – po raz pierwszy oficjalnie nazywając chłopca synem  –
i  polecił bezzwłocznie udać się do Genewy, a  tam dowiedzieć
o  warunki naboru do International School of Geneva,
prywatnej szkoły, w  której lekcje prowadzone są po angielsku
i  francusku. Warto wspomnieć, że absolwentami tej instytucji
byli między innymi aktor Michael Douglas, była premier Indii
Indira Gandhi, a  także kilku członków tajskiej rodziny
królewskiej.
Wujek Jang postanowił towarzyszyć Ri w  wyprawie. Kiedy
obaj panowie wrócili, orzekli, że szkoła się nada. Można było
przystąpić do realizacji planu[141].
Nietypowa rodzinka wprowadziła się do ogromnej willi  –
z  basenem i  sauną  – nad brzegiem Jeziora Genewskiego. Dom
kosztował Koreę Północną 2 miliony dolarów. Do tego Kim
Dzong Il dorzucił kieszonkowe w wysokości 200 tysięcy na start,
a potem 50 tysięcy miesięcznie[142].
Ri powierzono w  misji funkcję pierwszego oficera. Miał też
figurować jako ojciec Dzong Nama oraz jego siostry/kuzynki,
którzy przyjęli imiona Ri Han i  Ri Ma Hy, czyli Henry i  Marie.
Oboje uczęszczali na zajęcia francuskojęzyczne, głównie po to,
aby uniknąć kontaktu z  południowokoreańskimi uczniami,
którzy masowo wybierali angielski.
Jakby antycypując późniejsze doświadczenia Kim Dzong Una
w Bernie, Kim Dzong Nam miał poważne trudności w relacjach
z  koleżankami i  kolegami. Po części wynikało to
z nieznajomości języka, ale po części także z tego, że zwyczajnie
nie znosił innych dzieci. „Był przyzwyczajony do dorosłych,
którzy mu się podlizywali, mówiąc: »Towarzyszu generale, czy
chodziło o to? Towarzyszu generale, czy chodziło o tamto? Tak
jest. Tak jest«”, jak opisywała to jego ciotka. Nie chciał z  nikim
się bawić. W  czasie przerw nie wychodził na podwórko, tylko
siedział i rysował karykatury „amerykańskich drani”, podobne
do tych, które zapamiętał z kraju.
Opiekunowie chłopca żyli w ciągłym strachu, że coś mogłoby
mu się stać. Z tego powodu umieścili jego siostrę/kuzynkę w tej
samej klasie, mimo że była o  pięć lat starsza. Wynajęli też
mieszkanie na piątym piętrze w  budynku naprzeciwko szkoły,
aby móc prowadzić ciągłą obserwację okolicy, i  śledzili swego
podopiecznego w czasie wycieczek szkolnych.
„Rodzinka” spędziła w Genewie zaledwie dwa lata. Później Ri
Su Yong, który na czas pobytu w Szwajcarii przyjął imię Ri Chol,
uznał, że to zbyt niebezpieczne dla dzieci. Cała grupa przeniosła
się więc do Moskwy, gdzie chłopiec i  dziewczynka uczęszczali
do francuskojęzycznej szkoły, aby nie stracić kontaktu
z językiem.
Tymczasem Ri – jak przystało na dyplomatę – wyczuł zmianę
nastrojów na dworze i  szybko zmienił barwy, wiążąc się
z  „Unowską” gałęzią rodu panującego. Otrzymawszy funkcję
ambasadora w  Szwajcarii, przeprowadził się do Berna, gdzie
towarzyszył Wielkiemu Następcy przez cały okres jego
edukacji. Decyzja ta bardzo mu się opłaciła. Po objęciu władzy
przez Kim Dzong Una zrobił szybką karierę: w 2014 roku objął
urząd ministra spraw zagranicznych, a  później awansował na
jeszcze ważniejsze stanowiska w partii.
Przyszywana rodzina Pierworodnego mieszkała w  Moskwie
przez kilka lat, nim postanowiła wrócić do Genewy, aby Nam
Ok mogła pójść na studia, a Dzong Nam skończyć liceum. W tym
czasie najstarszy syn Kim Dzong Ila przedstawiał się już po
prostu jako Lee  – co stanowiło oboczną pisownię jego
przybranego nazwiska Ri – i mówił, że jest synem ambasadora
Korei Północnej. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi.
Wśród dyplomatycznej gówniarzerii każdy pochodził skądinąd
i  mówił kilkoma różnymi językami. Poza tym europejskie
dzieciaki i tak nie odróżniały Korei Północnej od Południowej.
Kim Dzong Nam wkrótce dołączył do rozbijającej się po
klubach nastoletniej śmietanki towarzyskiej. Należeli do niej
bogaci Arabowie, dziedzice hoteli Hilton, a  także dzieci
Charles’a Aznavoura, „francuskiego Franka Sinatry”.
Według Anthony’ego Sahakiana, szwajcarskiego biznesmena,
który chodził z  Pierworodnym do szkoły, młody Koreańczyk
miał duże problemy z przestrzeganiem zakazów i nakazów.
– Nie uznawał żadnych zasad. Nie twierdzę, że był anarchistą,
ale często zrywał się z lekcji i jeździł samochodem, choć był na
to za młody.
„Lee” pod pewnymi względami wyróżniał się na tle kolegów
i  koleżanek. Nie dość, że śmigał ulicami Genewy bez prawa
jazdy, to jeszcze zawsze prowadził mercedesa 600, olbrzymiego
sedana, którego tak sobie ulubili dyktatorzy.
– W tamtym czasie zależało nam jedynie na tym, aby samemu
móc jeździć autem, więc bardzo mu zazdrościliśmy. Kiedy
zrywaliśmy się ze szkoły, chodziliśmy gdzie indziej na kawę  –
opowiadał Sahakian.
Było to dwulicowe życie w luksusowej paranoi. A jednak Lee
miał okazję przekonać się, jak to jest być nastolatkiem
w  Europie, jeździć na nartach ze znajomymi, kupować alkohol
na podrabiany dowód i szpanować fajną bryką.
Wszystko to dobiegło końca w  1989 roku, kiedy skończył 18
lat. Musiał wtedy wrócić do Pjongjangu i życia, które w niczym
nie przypominało beztroskiej młodości spędzonej w Szwajcarii.
Młody Koreańczyk zwierzył się przyjaciołom ze szkoły
w Genewie, że „życie w pałacu” jest przytłaczające.
–  Dostawał tam wszystko, czego zapragnął, a  mimo to był
pogrążony w  głębokiej depresji  – powiedział mi inny z  jego
dawnych kolegów.
Co gorsza, wróciwszy do domu, Pierworodny odkrył, że cała
czułość, jaką darzył go niegdyś ojciec, przeniosła się na nową
rodzinę, do której należeli dwaj mali chłopcy, Dzong Czol
i Dzong Un. Młodszy z nich liczył sobie wówczas pięć lat.
Kim Dzong Il rzadko kiedy odwiedzał już rezydencję
zajmowaną przez „Namowską” gałąź rodu. W  powietrzu
iskrzyło od wzajemnej niechęci.
Kim Dzong Nam i  jego bliscy byli przekonani, że matka Kim
Dzong Una to wredna manipulantka, która nastawia
Umiłowanego Przywódcę przeciwko nim. Zastanawiali się, czy
może być gruba – mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że
występowała niegdyś jako tancerka – i wyśmiewali ją jako „pół-
Japonicę”. Nadali jej przezwisko Pangchiko, co stanowi
obraźliwe połączenie koreańskiego słowa oznaczającego
„kartoflowaty nos” i  pachinko, czyli popularnej w  Japonii gry
hazardowej, której prowadzeniem zajmują się głównie
Koreańczycy[143].
Na początku lat 90. dla Nam Ok  – podobnie jak dla znanego
nam już japońskiego kucharza  – stało się jasne, że to
najmłodszy syn jest ulubieńcem Kim Dzong Ila.
Tymczasem Pierworodny  – odrzucony przez ojca, zamknięty
w  rządowym ośrodku i  niepewny własnej przyszłości  – zaczął
się staczać. Jak opowiadała jego siostra/kuzynka, wymykał się
nocą z kompleksu, aby chlać i sypiać z kim popadnie. Jakby tego
było mało, ośmielił się pokazywać publicznie. Złamał w  ten
sposób zasady ustanowione jeszcze przez dziadka, dając
ludziom wgląd w prywatne sprawy Umiłowanego Przywódcy.
„Im więcej czasu [Kim Dzong Il] spędzał z drugą rodziną, tym
trudniej żyło się z moim bratem – odnotowała Nam Ok w nigdy
nieopublikowanym pamiętniku.  – Dla taty łatwiejsze stało się
spędzanie czasu z tamtą rodziną”.
W  porównaniu z  innymi mieszkańcami Korei Północnej,
która powoli pogrążała się w  głodzie, Dzong Nam i  jego
siostra/kuzynka opływali w  luksusy, a  mimo to czuli się, jakby
mieszkali w  „wysokiej klasy więzieniu” i  mieli spędzić w  nim
już całe życie. A  zatem kiedy Kim Dzong Il zaproponował
najstarszemu synowi, że będzie mógł opuścić kraj, jeśli się ożeni
i  doczeka dziecka, Pierworodny przystał na te warunki bez
chwili wahania.
W  1995 roku Kim Dzong Nam wziął ślub. Najpierw urodził
mu się syn, Han Sol, a  potem córka, Sol Hui. Rodzina
wyprowadziła się do Makau, gdzie zajęła dwie wille na
ekskluzywnym ogrodzonym osiedlu.
Później wyrzutek związał się z  inną Koreanką, z  którą miał
trójkę dzieci. Tej rodzinie również zapewnił dom na
ekskluzywnym ogrodzonym osiedlu, tyle że w Pekinie.
W 2011 roku – jak donoszą osoby z jego bliskiego otoczenia –
doczekał się kolejnego potomka, z trzecią w sumie kobietą.
Jaki ojciec, taki syn.

***

Pomimo kompromitacji związanej z aresztowaniem na lotnisku


w  Tokio i  uwiecznioną przez kamery telewizyjne deportacją  –
a  może właśnie z  jej powodu  – Kim Dzong Nam stał się
obiektem powszechnej fascynacji. Był jedynym
rozpoznawalnym członkiem północnokoreańskiej „rodziny
królewskiej”, który swobodnie podróżował po świecie.
W  południowokoreańskiej prasie zaroiło się od opinii
ekspertów, zbiegów i  rządowych specjalistów, którzy ze
zwodniczą pewnością siebie tłumaczyli, jaką rolę odgrywał
Pierworodny w  strukturach reżimu. Okazało się nagle, że był
wysoko postawionym dowódcą wojskowym. Albo urzędnikiem
w  Partii Pracy. Albo szefem wartego pół miliarda dolarów
Koreańskiego Centrum Komputerowego w  Pjongjangu, czyli
głównej wylęgarni tamtejszych hakerów.
Pojawiły się doniesienia, że młodsi bracia połączyli siły, aby
zorganizować zamach na rywala, kiedy ten pod koniec 2002
roku odwiedzał Austrię. Dwa lata później świat obiegły plotki
o  kolejnej próbie dokonania zabójstwa, tym razem w  Chinach.
A potem jeszcze jednej i jeszcze jednej.
Po śmierci Kim Dzong Nama szef południowokoreańskiego
wywiadu powiedział parlamentarzystom, że Pierworodny
skontaktował się ze swym młodszym bratem, by błagać o litość.
„Nie mamy dokąd się udać, nie mamy gdzie się ukryć. Jedyną
drogę ucieczki stanowi samobójstwo”  – miał rzekomo napisać
w wiadomości do Wielkiego Następcy[144].
Według innych pogłosek Kim Dzong Nam odbywał długie
rozmowy telefoniczne ze swą ciotką, siostrą Kim Dzong Ila,
w czasie których po pijaku użalali się nad dolą kraju. Niektórzy
eksperci twierdzili, że Kim Dzong Il wysłał najstarszego syna za
granicę, aby sprawdzić, na co go stać. Jeszcze w  2007 roku
chodziły słuchy, że Pierworodny wrócił do Pjongjangu i pracuje
w Wydziale Organizacyjno-Instruktażowym KC PPK.
Wiele szczegółów dotyczących życia Kim Dzong Nama
pozostaje niejasnych. Wiadomo tylko, że żył w  szarej strefie,
wśród hazardzistów, gangsterów i  szpiegów. Wyglądało na to,
że  – choć funkcjonował poza strukturami reżimu  – nie był od
niego całkowicie odcięty.
Na co dzień używał licznych pseudonimów (takich jak Kim
Chol), posiadał też kilka paszportów, w  tym dwa
północnokoreańskie i  jeden portugalski. Według pewnego
byłego partnera biznesowego mógł mieć również paszport
chiński. Poza językiem koreańskim władał także chińskim,
znośnym japońskim, angielskim, francuskim i rosyjskim.
Pierworodny przez lata wykorzystywał swą unikalną wiedzę
i umiejętności do własnych celów – nieraz w sposób ryzykowny,
co mogło rozwścieczyć władze w rodzinnym kraju i przyczynić
się do jego śmierci. W  pewnym momencie został nawet
informatorem CIA, znanej z  prób usuwania niewygodnych dla
USA dyktatorów. Wielki Następca z pewnością uznałby kontakty
z  amerykańskimi szpiegami za zdradę. Mimo to Kim Dzong
Nam chętnie dostarczał im informacji, zazwyczaj spotykając się
z łącznikami w Singapurze lub Malezji[145].
Po ostatniej, śmiertelnej w  skutkach podróży wypłynęły
nagrania z  kamer bezpieczeństwa, na których widać, jak
Pierworodny wsiada do windy hotelowej wraz z  mężczyzną
o  azjatyckiej urodzie, który rzekomo miałby być agentem
wywiadu Stanów Zjednoczonych. Ponadto w  plecaku, który
Koreańczyk miał ze sobą na lotnisku, znaleziono 120  tysięcy
dolarów w gotówce.
Nie sposób wykluczyć, że była to zapłata za informacje
wywiadowcze. Ale możliwe też, że pieniądze pochodziły
z  działalności hazardowej. Według byłego partnera
biznesowego i  przyjaciela, który współpracował z  Kim Dzong
Namem od 2007 roku, marnotrawny syn północnokoreańskiej
rodziny rządzącej przez co najmniej dziesięć lat przed śmiercią
zajmował się prowadzeniem kasyn internetowych,
obsługujących różne kraje w  Azji Południowo-Wschodniej,
w tym Malezję.
Do dawnego współpracownika Pierworodnego udało mi się
dotrzeć jeszcze w  dniu zamachu. Skontaktował nas ze sobą
wspólny znajomy. Mój rozmówca siedział akurat w  samolocie
i  był przerażony. Płakał i  bełkotał, tak że ledwo mogłam się
z nim dogadać przez FaceTime, do którego podłączył się dzięki
pokładowemu wi-fi. Opowiedział mi o  dodatkowych
przesłuchaniach przy odprawie i o podejrzanych nieznajomych
kręcących się przy jego biurze.
Wiem, jak ten człowiek ma na nazwisko, z  jakiego kraju
pochodzi i  gdzie mieszka. Zdradził mi też kilka mało istotnych
szczegółów dotyczących swojej pracy. Zachowywał się bardzo
nieufnie  – jak każdy, kto prowadzi interesy w  szarej strefie.
Naturalnie nie pozwolił, abym ujawniła jego tożsamość,
powiedzmy więc, że nazywa się Mark.
Mark jest specjalistą od cyberbezpieczeństwa. Pewnego dnia
zaproszono go do ekskluzywnego hotelu Shangri-La
w Bangkoku na spotkanie z człowiekiem, który przedstawił się
jako Johnny Kim. Pan Kim potrzebował dobrego informatyka,
aby zwiększyć bezpieczeństwo swoich serwerów.
Mark nie miał pojęcia, kim jest tajemniczy Azjata, ani nawet
skąd dokładnie pochodzi, wiedział jednak, że to nieco szemrany
typ. Działalność, którą prowadził, nie całkiem zgadzała się
z  literą prawa. Był właścicielem portali hazardowych  – całej
masy portali hazardowych. Jak wiadomo, kasyna, a  zwłaszcza
te internetowe, to popularny sposób prania brudnych
pieniędzy.
Jakoś w  2009 roku, kiedy akurat siedzieli i  oglądali razem
telewizję, Johnny obrócił się do Marka i rzekł:
–  Chciałbym ci powiedzieć, kim naprawdę jestem. Jestem
synem Kim Dzong Ila. Nazywam się Kim Dzong Nam.
Informatyk nie był pewien, jak zareagować. Nie wiedział zbyt
wiele o  Korei Północnej. Współpracowali więc dalej, jakby
nigdy nic, prowadząc portale należące do Johnny’ego.
Według Marka Kim Dzong Nam regularnie współpracował
z  dwoma północnokoreańskimi cyberspecjalistami. W  Makau
utrzymywał też bliskie stosunki z  dwoma tytanami branży
hazardowej: Stanleyem Ho – do którego należało około 20 kasyn
w  Chinach, a  także jedno w  Pjongjangu  – oraz z  Chan Meng
Kamem, byłym prawodawcą, który również siedział w  tym
samym biznesie. Pierworodny często odwiedzał Lisboę,
prowadzony przez Ho lokal w  Makau, i  Złotego Smoka
wchodzącego w  skład imperium Chana. Jak twierdzi Mark,
kiedy się tam spotykali, zamawiali wódkę i whisky na butelki.
– Znał wielu wpływowych ludzi – powiedział mi informatyk. –
Chińczyków, Anglików, Portugalczyków, Amerykanów,
Singapurczyków. I wszyscy w Makau znali jego.
To chińskie miasto stanowiło idealne miejsce do prania
podrabianych studolarowych banknotów, które na początku
XXI wieku masowo produkowano w  Korei Północnej. Kim
Dzong Nam raz nawet zapłacił Markowi fałszywą walutą, którą
ze względu na jakość fałszerstwa zwano superdolarami. W 2006
roku rząd Stanów Zjednoczonych nałożył sankcje na jeden
z  działających w  Makau banków, Banco Delta Asia, zarzucając
mu, że pomaga północnokoreańskiemu reżimowi w  praniu
brudnych pieniędzy i rozpowszechnianiu fałszywek.
W  Makau Pierworodny cieszył się reputacją grubej ryby.
Uczęszczał do klubów nocnych i  pił na umór. Miał kochanki
w całej Azji. Nosił wielkie tatuaże przedstawiające ryby i smoki,
powszechnie kojarzone z  azjatyckimi gangami. Według Marka
„fascynował się” japońską jakuzą i chińskimi triadami.
Przez cały czas swego półdobrowolnego wygnania Kim Dzong
Nam utrzymywał kontakt z  reżimem. Szczególnie bliskie
stosunki łączyły go z  wujem, reformatorem Jang Song
Thaekiem, z którym często rozmawiał. Od czasu do czasu, choć
rzadko, wracał też do ojczyzny. Pojawił się w  Pjongjangu
między innymi w  2008 roku, po tym jak Kim Dzong Il dostał
wylewu. Odwiedziwszy chorego ojca, wybrał się do Francji, aby
poszukać dla niego pomocy medycznej. Później chwalił się
swojemu przyjacielowi informatykowi, że przy okazji tej
wyprawy poznał Erica Claptona. Uwielbienie słynnego
gitarzysty to najwyraźniej wspólny mianownik dla całego
młodszego pokolenia Kimów.
Pierworodny ponownie wylądował w  Korei Północnej po
śmierci Umiłowanego Przywódcy, ale nie wziął udziału
w  ceremonii pogrzebowej ani nie spotkał się z  najmłodszym
bratem, wówczas już wodzem naczelnym[146].
Mark wyjaśnił mi, że Kim Dzong Nam „trochę się obawiał, co
z nim będzie”, kiedy Kim Dzong Un obejmie władzę, lecz nigdy
nie wspominał, że pragnął jakiejkolwiek pozycji w kraju.
– Był zadowolony z życia, jakie prowadził. Cieszył się, że jego
dzieci, żony i kochanki nie mieszkają w Korei Północnej.
Ilekroć najstarszy syn Kim Dzong Ila spotykał starych
szkolnych znajomych z  Genewy czy Wiednia, mówił im, że
przyleciał do Europy w  interesach. Twierdził, że zajmuje się
doradztwem dla bogatych azjatyckich klientów, takich jak
chińscy nuworysze pragnący wydać 30 tysięcy dolarów na wino
albo kupić posiadłość w Szwajcarii.
–  Tego rodzaju rzeczy. Żadne ciemne sprawki  – stwierdził
Sahakian, który chodził z  Pierworodnym do International
School of Geneva.
Kim Dzong Nam lubił się napić i  palił drogie cygara, to
prawda. Lecz według dawnego kolegi ze szkolnej ławy, wbrew
swej reputacji, był raczej bon vivantem ze słabością do drogich
zegarków niż pijakiem, playboyem i szulerem.
Przyjaciel nie chciał być wścibski, ale odniósł wrażenie, że
Pierworodny został odcięty od rodowej fortuny i  musiał
samodzielnie zarabiać na życie. Podczas ostatniej wizyty
w  Genewie nocował w  miejscu znalezionym na Airbnb, a  nie
hotelu Four Seasons.
Sahakian przysłał mi selfie, które zrobili sobie w  Szwajcarii.
Ukazywało ono dwóch nieogolonych facetów w średnim wieku
z  zatkniętymi za guzik koszuli okularami słonecznymi,
uśmiechających się do aparatu przed wejściem do knajpy z hot
dogami o nazwie Mischa.
Zarówno Sahakian, jak i  Mark zgadzali się, że Kim Dzong
Nam poważnie podchodził do kwestii bezpieczeństwa. Zawsze
się upewniał, że kamerki internetowe komputerów są zakryte,
często też sprawdzał swoje mieszkania i  biura pod kątem
obecności urządzeń podsłuchowych. Znał ukryte przejścia
pomiędzy budynkami i  rozłożenie monitoringu, co pozwalało
mu niezauważenie poruszać się po mieście. Z  daleka
rozpoznawał Japończyków i  omijał ich szerokim łukiem,
obawiając się, że mogą to być reporterzy. Zdaniem Marka
szczególnie paranoidalnie zachowywał się w Pekinie. Korzystał
tam wyłącznie z  bardzo starej nokii z  początku XXI wieku,
której nie można było wykorzystać do śledzenia jego lokalizacji.
Jak na kogoś tak ostrożnego najstarszy syn Kim Dzong Ila
potrafił też być zaskakująco otwarty. Przebywając na wygnaniu,
prowadził konto na Facebooku pod pseudonimem Kim Chol.
Bez skrępowania wrzucał tam swoje zdjęcia, w  tym całą masę
pod drzwiami rozmaitych kasyn w  Makau. „Azjatyckie Las
Vegas”, napisał pod jednym z nich.
Kiedy profil został ujawniony, natychmiast wysłałam
wiadomości do wszystkich odnotowanych na nim znajomych,
a  było ich trochę ponad 180. Tym właśnie sposobem dotarłam
do Sahakiana. Później miałam się dowiedzieć, że przypadkiem
udało mi się też skontaktować ze szwagrem Kim Dzong Nama.
Pierworodny zadziwiająco dużo gadał z  reporterami. Ilekroć
pojawiał się w  Pekinie, na lotnisku już czekali japońscy
reporterzy pragnący mu wcisnąć swoje wizytówki. W  2004
roku, kiedy media nie mogły się doczekać oficjalnej deklaracji
w  kwestii sukcesji, odgrzebał kilka z  tych kontaktów i  wysłał
mailowe oświadczenie, w którym stwierdzał, że jego ojciec jest
„absolutnie w prawie” wybrać na następcę, kogo zechce.
W  2009 roku, gdy stan zdrowia Umiłowanego Przywódcy
znacząco się pogorszył, japońska ekipa telewizyjna dorwała
Kim Dzong Nama w  Makau. Syn północnokoreańskiego
dyktatora, akurat odziany w  dresy, potraktował ich pytania
ironicznie.
–  Czy ubierałbym się w  ten sposób, gdybym był następcą?  –
rzekł wówczas.
Później, kiedy ojciec na spadkobiercę naznaczył Kim Dzong
Una, wzgardzony Pierworodny oświadczył, że co do zasady jest
przeciwny dziedziczeniu władzy, ale życzy Wielkiemu Następcy
jak najlepiej.
– Mam nadzieję, że mój brat zrobi, co w jego mocy, aby życie
Koreańczyków stało się lepsze – stwierdził. Następnie dodał, że
chętnie pomoże w tym wielkim zadaniu z zagranicy[147].
Z  czasem przybrał bardziej stanowczy ton. Tragiczną
w  skutkach ustawę o  denominacji z  2009 roku nazwał
„pomyłką”. Orzekł wówczas, że przyszedł czas, aby Korea
Północna „wprowadziła reformy i  otworzyła się na świat” jak
Chiny.
Najostrzejsze słowa padły z  jego ust na początku 2012 roku,
zaledwie miesiąc po tym, jak Kim Dzong Un został przywódcą.
„Mam poważne wątpliwości, czy osoba po zaledwie dwóch
latach przygotowania do władzy będzie dobrym zarządcą”,
napisał Kim Dzong Nam w  wiadomości do Yoji Gomiego,
japońskiego dziennikarza, który dwukrotnie osobiście spotkał
się z Pierworodnym i wymienił z nim przeszło 150 maili.
Wielki Następca nie zamierzał tolerować tego rodzaju
krytyki.

***

Rok po śmierci Kim Dzong Nama udało mi się dotrzeć do jego


siostry/kuzynki Nam Ok. Minęło ćwierć wieku, odkąd wyrwała
się ze szponów Kim Dzong Ila, człowieka, którego nazywała
„tatą”. Kipiała wówczas gniewem z  powodu wszystkich
poświęceń, do jakich zmuszono ją dla dobra jej „brata”. Z  jego
powodu nie mogła zdobyć porządnego wykształcenia. Z  jego
powodu nie mogła pójść na uniwersytet. Z  jego powodu była
wielokrotnie karana  – za to, że jako dwudziestolatek chlał
i sypiał z byle kim.
Postanowiła więc czmychnąć. Zyskała francuskie
obywatelstwo, wyszła za Francuza, którego poznała w  Lycée
w  Moskwie, i  urodziła dwóch ładnych, uwielbiających zabawę
francuskich chłopczyków.
Nadal żyje w luksusie, ale jest to inny rodzaj luksusu niż ten,
który znała w  dzieciństwie. Wraz z  mężem założyła dobrze
prosperującą firmę – w czym, ma się rozumieć, bardzo pomogły
jej polityczne znajomości. Prowadzą wygodny styl życia. Nam
Ok ma w papierach napisane, że urodziła się w Wietnamie. Jeśli
ktoś pyta, mówi po prostu, że z pochodzenia jest Koreanką – nie
rozróżniając między Północą a Południem.
Bardzo ceni prywatność. W  internecie nie sposób znaleźć jej
aktualnych zdjęć, choć oczywiście krąży kilka fotografii
z  „bratem” z  czasów, kiedy jeszcze mieszkali razem. Można ją
na nich zobaczyć w futrze z norek albo tradycyjnej koreańskiej
sukni. Albo na plaży w  Wonsan w  marynarskim mundurku
pasującym do mundurka Kim Dzong Nama. Albo na strzelnicy
czy na basenie.
Zdjęcia te pochodzą z  pamiętnika, nad którym pracowała
z  Imogen O’Neil, brytyjsko-francuską pisarką poznaną przez
starych znajomych z  moskiewskiego Lycée. O’Neil ukończyła
książkę, która miała nosić tytuł Złota klatka. Życie z Kim Dzong
Ilem, opowieść córki. Nam Ok stchórzyła jednak i tekst nigdy nie
ukazał się drukiem.
Wytropiłam ją w mieście, w którym mieszkała wraz z mężem,
i zostawiłam list w biurze należącej do nich firmy. Mąż zgodził
się ze mną spotkać i  próbował wyjaśnić, dlaczego Nam Ok nie
może porozmawiać ze mną osobiście. Dla własnego
bezpieczeństwa musiała zachować milczenie na temat Korei
Północnej.
Jej rodzony brat został zamordowany przez agentów reżimu.
Postrzelono go w głowę i klatkę piersiową w bloku pod Seulem,
gdzie mieszkał. Wiele lat wcześniej zbiegł na Południe
i  prowadził tam cichą, spokojną egzystencję, niemolestowany
przez dawnych rodaków. Później, przyparty do muru przez
biedę, opublikował książkę o  życiu na północnokoreańskim
dworze. Kilka miesięcy później już nie żył.
Następnie reżim publicznie poniżył i  skazał na śmierć
„wujka” Janga, człowieka, który pomógł Nam Ok dostać się do
szkoły w  Szwajcarii i  stanowił jedną z  niewielu radosnych
postaci jej dusznego dzieciństwa w Pjongjangu.
Wreszcie władze Korei Północnej rozprawiły się z  jej
przybranym bratem  – brutalnie i  na oczach tysięcy ludzi. Jak
twierdził mój rozmówca, jego żonie groził taki sam los, gdyby
zdecydowała się na zabranie głosu.
Nie do końca uwierzyłam w  takie wytłumaczenie jej
milczenia. Wiele wskazywało na to, że Nam Ok nie zerwała
wszystkich więzi z  ojczyzną i  nadal czerpała z  nich pewne
korzyści.
Długo biłam się z  myślami. Mogłam opublikować artykuł,
w  którym ujawniłabym jej nową tożsamość, miejsce
zamieszkania i  działalność biznesową, a  także wyjaśniłabym,
dlaczego sądzę, że ciągle pozostaje w  zmowie z  reżimem albo
przynajmniej jego stronnikami. Byłaby to prawdziwa bomba.
Ostatecznie przez 25 lat nikomu innemu nie udało się odnaleźć
siostry/kuzynki Kim Dzong Nama.
Tak samo jednak, jak szanuję prośby o  zachowanie
anonimowości uciekinierów z  Korei Północnej w  celu ochrony
ich rodzin, postanowiłam nie zdradzać informacji o Nam Ok. Jej
dzieci nie uczyniły niczego, przez co mogłyby zasłużyć na
wątpliwą przyjemność obcowania z  hordami japońskich
i  południowokoreańskich dziennikarzy śledzących je w  drodze
na uczelnię czy w czasie wyjazdów na narty.
Z  całej dysfunkcyjnej rodziny Kimów Nam Ok jako jedyna
zdołała ułożyć sobie normalne życie. Nie chciałam tego
niszczyć.
Ale to nie kuzynce/siostrze Kim Dzong Nama groziło po jego
śmierci największe niebezpieczeństwo. W  najbardziej
ryzykownym położeniu znalazł się wygadany syn
Pierworodnego  – jedyny z  całego potomstwa, który w  jakimś
stopniu stał się osobą publiczną.
Han Sol, który na co dzień używa angielskiego imienia
Donald, również zaskakująco krytycznie wypowiadał się
o  Korei Północnej. Choć przyszedł na świat w  Pjongjangu,
dorastał w  Makau. Jako bogaty dzieciak z  rodziny
ekspatriantów miał dzieciństwo podobne do dzieciństwa ojca –
z  tą różnicą, że wydawało się szczęśliwe. Uczęszczał do
prywatnej szkoły i  posługiwał się piękną angielszczyzną ze
śladowym brytyjskim akcentem. Utlenił sobie włosy, nosił
kolczyk w  uchu, a  na szyi krzyż, i  chodził z  ładną dziewczyną
imieniem Sonia.
Jego aktywność głównie sprowadzała się do wrzucania zdjęć
na Facebooka i  komentarzy na YouTube’a. „Wiem, że mój lud
głoduje  – napisał pod filmikiem ukazującym zabiedzonych
mieszkańców Korei Północnej.  – Zrobiłbym wszystko, aby im
pomóc”. W  innym wpisie ujawnił też, że jest „spokrewniony”
z  rodziną rządzącą. „NIECH ŻYJE KRLD”, skomentował pod
kolejnym wideo, używając oficjalnej nazwy ojczyzny[148].
W 2011 roku, zaledwie kilka miesięcy przed tym, jak jego wuj
Kim Dzong Un objął władzę w kraju, Han Sol przeprowadził się
do Bośni, aby zacząć naukę na United World College
w  Mostarze. Przez kilka miesięcy żył w  stosunkowej izolacji,
dopóki nie wytropiły go południowokoreańskie media.
Chłopak udzielił niesamowitego wywiadu byłemu ministrowi
obrony Finlandii, który był też jednym z  założycieli uczelni.
Nagranie z  ich rozmowy wyemitowano w  fińskiej telewizji.
Ukazywało ono młodego światowca, który próbował prowadzić
normalne życie, mimo tego, że wywodził się z  zupełnie
nienormalnej rodziny.
Han Sol zdradził, że nie wiedział, iż wuj został „dyktatorem”
Korei Północnej, ale – podobnie jak ojciec – wyraził nadzieję, że
sytuacja Koreańczyków się poprawi.
–  Zawsze marzyłem, że pewnego dnia tam wrócę i  pomogę
wszystko naprawić, uczynić życie ludzi łatwiejszym. Marzę też
o  zjednoczeniu  – powiedział. Wyjawił również, że jak dotąd
w  każde wakacje wracał do kraju, aby „podtrzymać kontakt
z bliskimi”.
Po Bośni przyszedł czas na Francję. Jesienią 2013 roku Han
Sol zaczął studia w  elitarnym Instytucie Nauk Politycznych
w  Hawrze. Gdy pod koniec tego roku wujek Jang został
stracony, francuska policja przydzieliła chłopakowi ochronę.
Jest się czego obawiać. Jako bezpośredni męski potomek
fikcyjnego rodu Pektu syn Kim Dzong Nama ma nie mniejsze
prawo do tronu niż Wielki Następca, co  – przynajmniej
w  umyśle samego dyktatora  – czyni z  niego potencjalnego
rywala.
Według oficjalnych doniesień w  dniu śmierci ojca Han Sol
przebywał w  Makau. Kiedy dotarłam do Kuala Lumpur,
malezyjska policja naciskała akurat na przeprowadzenie badań
genetycznych przed wydaniem ciała Pierworodnego
i  spekulowano, że chłopak przybędzie, aby dostarczyć próbkę
DNA. Ekipy telewizyjne rzucały się na każdego
dwudziestoparoletniego Azjatę w  okularach, który akurat miał
pecha wysiąść z samolotu AirAsia przybywającego z Makau.
Syn zamordowanego nigdy się jednak nie zjawił. Wraz
z matką i siostrą uciekł najpierw do Tajwanu, gdzie spędzili 30
godzin, czekając na wizy niezbędne do dalszej podróży, w której
miały pomóc Stany Zjednoczone, Chiny i  Holandia. Podobno
kilka ugrupowań próbowało przeszkodzić w  ewakuacji
i uniemożliwić młodemu człowiekowi z rodu Pektu ukrycie się
w celu dalszego krytykowania polityki Kim Dzong Una, a może
i spiskowania przeciwko niemu[149].
Kiedy rodzina znalazła się już w  bezpiecznym miejscu, Han
Sol opublikował kolejne niesamowite wideo.
–  Kilka dni temu mój ojciec został zabity. Jestem obecnie
z matką i siostrą – powiedział w nagraniu. Miał na sobie czarny
sweter, za plecami zaś białe tło. Mógł znajdować się
gdziekolwiek na świecie. Jako dowód tożsamości uniósł
północnokoreański paszport. Co prawda strona z  danymi
została wyczerniona, ale tak naprawdę nie potrzebował niczego
udowadniać. Wyglądał jak skóra zdarta z Kim Dzong Nama.
W  swoim wystąpieniu podziękował różnym osobom, które
pomogły ochronić jego rodzinę, w  tym holenderskiemu
ambasadorowi w  Seulu. Zrodziło to podejrzenia, że może
przebywać w Holandii. Ale krążyły też plotki o zaangażowaniu
Francji, Chin i, co nieuniknione, CIA.
Filmik nosił pieczęć Cheollima Civil Defense, organizacji,
która wydawała się utworzona specjalnie na potrzeby
udostępnienia nagrania – być może przez południowokoreański
wywiad. Jej nazwa wywodziła się od imienia skrzydlatego konia
z koreańskiej mitologii, które – co trudno zignorować – zostało
zapisane na modłę Południową.
Han Sol zakończył swoją wypowiedź słowami:
– Mamy nadzieję, że sytuacja niedługo się poprawi.

***

Warto zwrócić uwagę, że jeden męski potomek rodu Pektu


zdaje się prowadzić życie nie tylko bezpieczne, ale i  całkiem
komfortowe. Wszystko wskazuje na to, że Kim Dzong Czol,
rodzony starszy brat wodza, mieszka sobie wygodnie za
ścianami rządowych kompleksów. Jest kimś, kogo Kim Dzong
Un dobrze zna i  komu ewidentnie ufa. Poza tym raczej nie
stanowi większego zagrożenia; w przeszłości nieraz opisywano
go jako „zniewieściałego” czy nawet „piersiastego”. Nie zależy
mu na niczym poza grą na gitarze. Niech więc sobie żyje.
Pewnego dnia w 2015 roku Thae Yong Ho, ówczesny zastępca
ambasadora w  Londynie, otrzymał zakodowaną wiadomość
z  Pjongjangu, w  której przykazano mu kupić bilety na występ
Erica Claptona w Royal Albert Hall w ramach trasy koncertowej
z  okazji 70. urodzin gitarzysty. Depesza nie zawierała
informacji, dla kogo miałyby być te bilety, ale nietrudno się było
tego domyślić. Wszyscy wiedzą, kto jest największym fanem
Claptona w Korei Północnej.
VIP miał przylecieć samolotem Aeroflotu z  Władywostoku
z  przesiadką w  Moskwie i  zostać w  Londynie na cztery dni
i  trzy noce. Thae zarezerwował apartament z  dwiema
sypialniami w  pięciogwiazdkowym hotelu Chelsea Harbor,
w  którym pokój na najwyższym piętrze kosztuje przeszło 3
tysiące dolarów za noc. Wyglądało na to, że gość nie najlepiej
się czuje, gdyż podróżował w  towarzystwie lekarza i  trzy razy
dziennie brał dużą garść pigułek.
Drżący z  nerwów dyplomata przygotował listę
najważniejszych zabytków i widoków, a także – jak przystało na
północnokoreańskiego urzędnika  – zapoznał się z  faktami
i  liczbami dotyczącymi każdego z  tych miejsc. Wszak w  Korei
Północnej przewodnicy na każdym kroku opowiadają turystom,
ilu cegieł użyto do budowy jakiejś tam wieży albo w  którym
roku Wielki Wódz odwiedził jakąś tam fabrykę.
A  zatem Thae aż kipiał ciekawostkami o  londyńskiej Tower
czy Parliament Square. Tymczasem jedynym, co chciał
zobaczyć Kim Dzong Czol, były gitary w  słynnych sklepach
muzycznych przy Denmark Street w Soho.
Brat Wielkiego Następcy przystąpił do wypróbowywania
instrumentów w  kolejnych przybytkach. Jak opowiadał potem
Thae, podszedł do sprawy bardzo poważnie, zadziwiając
sprzedawców swymi umiejętnościami. Od wieloletniego
przyciskania strun miał stwardniałe opuszki palców u  lewej
ręki.
Niestety w  żadnym ze sklepów nie dostał modelu gitary,
którego szukał, wysłał więc towarzyszącego mu dyplomatę na
szerzej zakrojone łowy. W  końcu udało się ustalić, że
w  pewnym małym miasteczku około 40 kilometrów od
Londynu działa jeszcze jeden wysoce wyspecjalizowany salon
muzyczny. Ruszyli zatem w drogę.
Na miejscu faktycznie mieli pożądany instrument. Dzong Czol
zapłacił za niego jakieś trzy tysiące funtów. Thae wolał się
trzymać z  boku podczas zawierania transakcji. Jego
podopieczny władał angielskim wystarczająco dobrze, aby
poradzić sobie samemu.
– Zupełnie oszalał na punkcie tej gitary – wspominał później
dyplomata.
Uporawszy się z  zakupami, Kim mógł w  końcu iść posłuchać
Claptona w  Royal Albert Hall  – i  to nie podczas jednego
koncertu, ale przez dwa wieczory z  rzędu. Zdjęcia z  imprezy
ukazują go w  czarnej skórzanej kurtce i  przyciemnianych
okularach. Towarzyszą mu Thae, a także jakiś inny mężczyzna
i  kobieta. Ta ostatnia najwyraźniej również czuła bluesa, bo
podobnie jak Dzong Czoll, miała na sobie skórzaną kurtkę  –
zieloną  – i  przyciemniane okulary. Według zastępcy
ambasadora nie była to ani żona, ani dziewczyna jego wysoko
postawionego podopiecznego, tylko gitarzystka z  zespołu
Moranbong.
Mimo że drugiej nocy w sali koncertowej czekały już na niego
tłumy wścibskich dziennikarzy, północnokoreański VIP
pozostał w  swoim żywiole, słuchając przebojów takich jak
Layla, Tears in Heaven czy Wonderful Tonight.
–  Świetnie się bawił, śpiewając po kolei wszystkie piosenki  –
powiedział jeden z uczestników koncertu[150].
Thae stwierdził, że muzyka całkowicie zawładnęła Kim
Dzong Czolem, który co chwila podrywał się z  miejsca,
szaleńczo klaskał i  wymachiwał w  powietrzu rękami. Zgarnął
też masę pamiątkowych T-shirtów i innych suwenirów. Emocje
nie opuszczały grupy Koreańczyków nawet po powrocie do
hotelu, gdzie dokumentnie ogołocili pokojowe minibary.
Zastępca ambasadora zadbał, aby jego szczególny gość
przyjemnie spędził także czas pomiędzy koncertami.
–  Zabrałem go do eleganckiej restauracji w  The Shard, ale
niewiele zjadł – powiedział mi kilka lat później Thae. Budynek,
o  którym wspomniał, to słynny wieżowiec w  Londynie.  –
Zapytałem więc, czy wolałby iść gdzie indziej, na co odparł, że
tak, do McDonalda. Poszliśmy więc do McDonalda i tam już jadł
chętnie. Szczególnie smakowały mu frytki.
A  jednak według dyplomaty nawet koncerty i  frytki nie były
w stanie rozweselić Kim Dzong Czola na długo.
– Rzadko kiedy się uśmiechał. Był bardzo cichy.
Wyglądało na to, że Kim Dzong Un trzyma rodzonego brata
na idealnie dobranej smyczy – wystarczająco krótkiej, aby mieć
na niego oko i  dzięki temu pewność, że nie będzie żywił
żadnych złudzeń co do tego, kto jest prawowitym następcą
tronu. Kim Dzong Czol nie bawił się w szpiegowskie gierki i nie
przynosił swemu panu i władcy wstydu. W głowie nawet by mu
nie postało obsmarowywać go przed dziennikarzami.
Nie licząc koncertów Erica Claptona, średni syn Kim Dzong
Ila nigdy nie pokazywał się publicznie. Nie pojawiał się u boku
młodszego brata w  czasie parad wojskowych, sesji osobistego
przewodnictwa czy prób nuklearnych i  testów rakietowych,
które lada moment miały zyskać na częstotliwości.
ROZDZIAŁ XIV
MIECZ KIM DZONG UNA

Dopóki Stany Zjednoczone i ich wasale podtrzymują swe


groźby i  atomowy szantaż, dopóty my będziemy dalej
rozbudowywać zasoby środków do samoobrony, którego
centralny punkt stanowi arsenał nuklearny, a  także
zasoby środków do prowadzenia wojny prewencyjnej.
Kim Dzong Un, 1 stycznia 2017 roku

Wielki Następca był zadowolony  – bardzo zadowolony. Tak


zadowolony, że mógł tylko wziąć się pod boki, wyszczerzyć zęby
i sobie pogratulować.
We wrześniu 2017 roku, prawie sześć lat po objęciu władzy
przez Kim Dzong Una, Korea Północna oświadczyła, że właśnie
zadała „potężny, bezlitosny cios amerykańskim imperialistom
i  ich wasalom”. Jej naukowcy zbudowali bombę wodorową
i  zdetonowali ją pod górą Mantapsan na północy kraju.
Eksplozja okazała się tak potężna, że na nagraniach z satelitów
okołoziemskich widać, jak wysoki na blisko 2200 metrów szczyt
zaczyna się obniżać[151].
Udany test oznaczał, że pustelnicze królestwo stało się
najnowszym  – i  bynajmniej niemile widzianym  – członkiem
klubu wodorowego, do którego dotąd oficjalnie należały tylko
Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Rosja, Chiny i Francja.
Wódz powiedział północnokoreańskim tuzom, że kolejne
testy nuklearne nie będą potrzebne, gdyż są teraz uzbrojeni
w  „bezcenny mocarny miecz do obrony pokoju”[152]. Był to
z  jego strony sygnał, że kraj osiągnął możliwości
technologiczne, których pragnął. Nie musiał przeprowadzać
dalszych prób, gdyż stworzył broń ostateczną.
Kim Dzong Un już wcześniej przewodził armii liczącej 1,2
miliona żołnierzy, co czyniło ją czwartą co do wielkości armią
świata. Teraz, w wieku 33 lat, stał się najmłodszym światowym
przywódcą z  dostępem do arsenału nuklearnego. Chciał, aby
wszyscy wiedzieli, że program jądrowy był od początku do
końca jego dziełem. Zdjęcia upamiętniają jego uczestnictwo
w testach rakietowych, dokonywanie inspekcji przypominającej
ogromny orzeszek bomby wodorowej i  podpisywanie rozkazu
jej zdetonowania.
Wielki Następca obiecał, że będzie rozwijał potencjał
nuklearny na równi z gospodarką, ale były to tylko pozory. Choć
zdjął z  kraju ekonomiczne kajdany i  pozwolił na rozkwit
rynków, wzrost gospodarczy doświadczany we wczesnych
latach jego panowania był raczej wynikiem nieuwagi
i  niegroźnych zaniedbań niż planowego działania. Bo uwaga
Kima bez wątpienia skupiała się na arsenale jądrowym. Aby
wzmocnić swe roszczenia do władzy  – a  także sprawić, by
każdy, kto zechciałby podważyć jego pozycję na świecie, dobrze
się zastanowił  – pompował wszystkie zasoby państwa
w program atomowy i rakietowy.
Przez pewien czas świat wyśmiewał się z  żołnierskiego
samochwalstwa Korei Północnej. Nabijano się z  tego, że Kim
Dzong Unowi zdarzyło się kiedyś spojrzeć przez lornetkę od złej
strony i  że jako dowódca floty pokazał się na ewidentnie
rdzewiejącej łodzi podwodnej. Kiedy zaś zademonstrował
urządzenie, które rzekomo miało być miniaturową bronią
nuklearną, wszyscy żartowali, że wygląda jak kula
dyskotekowa. Internet momentalnie zalała fala memów.
Wielki Następca zamierzał jednak udowodnić, że nie wolno
go lekceważyć. W tym celu potrzebował czegoś, co pozwoliłoby
mu łatwo pokazać, że pod jego panowaniem kraj się rozwija,
czegoś, co przydałoby wagi powtarzanym jak mantra
twierdzeniom, że Korea Północna jest „silna i dostatnia”. Wybór
szybko padł na program nuklearny.
Pierwszy krok w  nowym planie politycznym wodza został
uczyniony na papierze. W  połowie 2012 roku Kim Dzong Un
wprowadził poprawki do konstytucji, aby uczcić swojego ojca
i  jego osiągnięcia związane z  budową potencjału jądrowego.
I tak oto energia atomowa została oficjalnie wpisana do statutu
państwa. Według nowego zapisu Kim Dzong Il uczynił z  Korei
Północnej „niezniszczalne państwo ideologiczne, państwo
dysponujące arsenałem nuklearnym i  niepokonane, wojskowo
silne państwo”[153].
Po pierwszej detonacji bomby atomowej w  lutym 2013 roku
i  wczesnych próbach rakietowych wyglądało na to, że młody
przywódca powtarza jedynie niczym niepoparte przechwałki
ojca i zawyża możliwości technologiczne kraju, a program służy
mu wyłącznie do osiągnięcia celów politycznych.
Reżim lubi planować prowokacje tak, aby wypadały
w  momencie zapewniającym maksymalny oddźwięk. Tak też
było z lutowym testem nuklearnym, który udało się wpasować
między trzy ważne wydarzenia. Zaledwie kilka tygodni
wcześniej rozpoczęła się druga kadencja Baracka Obamy na
stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z  kolei kilka
tygodni później konserwatystka Park Geun-hye miała zostać
zaprzysiężona na prezydent Korei Południowej. Pomiędzy tymi
dwiema datami wypadała rocznica urodzin Kim Dzong Ila,
świętowana w Korei Północnej jako Dzień Jasnej Gwiazdy.
Z  technicznego punktu widzenia pierwszą próbę atomową
Wielkiego Następcy trudno uznać za wielki krok milowy; miała
raczej stanowić sygnał, że młody dyktator stoi już pewnie na
nogach. Pociski balistyczne odpalone w  2013 i  2014 roku
również nie zrobiły na nikim wielkiego wrażenia  – ot, zwykłe
ratata bliskosiężnych rakiet, które Koreańczycy z  Północy
posiadali od dawna, o czym wiedzieli.
Sytuacja zaczęła się zmieniać w  połowie 2016 roku.
W  styczniu aparat propagandowy ogłosił, że Korea Północna
przeprowadziła udany test bomby wodorowej. Zaledwie kilka
dni później opublikowała zaś nagranie pocisku balistycznego
wystrzelonego z  łodzi podwodnej, co  – gdyby okazało się
prawdą – oznaczałoby poważny przełom technologiczny.
Ostatecznie wyszło na jaw, że filmik został obrobiony
cyfrowo, aby władze mogły znowu wyolbrzymić swoje
osiągnięcia. Świat po raz kolejny śmiał się z  dziadowskiego
reżimu, który nie mógł sobie pozwolić nawet na porządnego
Photoshopa. Jak można było kogoś takiego uważać za poważne
zagrożenie?
W rzeczywistości Kim Dzong Un sygnalizował swoje zamiary.
Może i  nie posiadał jeszcze bomby wodorowej ani łodzi
podwodnej mogącej wystrzeliwać rakiety podczas zanurzenia,
ale chciał je mieć. A jego życzenie wkrótce miało się spełnić.
W  2016 roku, by uczcić rocznicę urodzin Kim Ir Sena, Korea
Północna przeprowadziła próbny wystrzał Musudana, pocisku
balistycznego średniego zasięgu, który teoretycznie mógłby
dotrzeć do dowolnego punktu w  Japonii i  Korei Południowej,
a  nawet należącej do Stanów Zjednoczonych wyspy Guam na
Pacyfiku. Próba skończyła się niepowodzeniem. Podobnie jak
test innej rakiety wystrzeliwanej z  łodzi podwodnej tydzień
później oraz test następnego Musudana w  maju tego samego
roku.
Ale już w  czerwcu kolejne dwa wystrzały dowiodły, że
Koreańczycy uczą się na własnych błędach, choć tylko jeden
ładunek osiągnął zaplanowany cel. Świat dalej stroił sobie żarty,
a  tymczasem reżim robił postępy  – wszystko dzięki zasłudze
„Zawsze Zwycięskiego Niezłomnego Wodza”.
–  Mamy niepodważalną zdolność do przeprowadzenia
powszechnego i  praktycznego ataku na Amerykanów na
pacyficznej scenie działań wojennych  – oświadczył
w uniesieniu Kim Dzong Un, który osobiście nadzorował udaną
próbę. Zrobiono mu z  tej okazji zdjęcie, na którym siedzi przy
stole z  rozłożoną mapą i  lornetką w  ręku, podczas gdy wkoło
rozentuzjazmowani żołnierze wiwatują i machają rękami.
Oba pociski wystrzelono z  mobilnych wyrzutni rakiet,
podrasowanych ciężarówek, które można było ukryć
w  dowolnym hangarze lub tunelu na terenie kraju.
W  zapomnienie poszły dobrze widoczne dla satelitów
stacjonarne stanowiska ogniowe. Świat powinien był się
wówczas zorientować, że północnokoreański reżim właśnie
podbił stawkę.
W  sierpniu, gdy na obszarze japońskich wód terytorialnych
eksplodował pocisk wystrzelony z  łodzi podwodnej
stacjonującej przy wschodnim wybrzeżu Korei Północnej, nikt
się już nie śmiał. Od tego czasu coraz więcej prób rakietowych
kończyło się sukcesem. Rakiety latały dalej i dalej. Niepokojące
były zresztą nie tylko postępy technologiczne, ale sama
częstotliwość wystrzałów. Wyglądało na to, że Koreańczykom
nie brakuje amunicji.
W  2017 roku w  pustelniczym królestwie przeprowadzono
dwa testy nuklearne, w  tym jeden, podczas którego naprawdę
zdetonowano bombę wodorową. Jakby tego było mało,
odpalono też trzy pociski balistyczne o  zasięgu
międzykontynentalnym  – pierwszy z  nich 4 lipca,
w  amerykański Dzień Niepodległości. Ładunek teoretycznie
byłby w  stanie dosięgnąć Alaski. Reżimowi propagandyści
pieszczotliwie nazwali go „prezentem dla amerykańskich
drani”.
Przy drugim wystrzale  – pod koniec miesiąca  – rakieta
udowodniła, że mogłaby dolecieć do Denver albo Chicago.
Trzecia próba, którą Kim Dzong Un osobiście nadzorował pod
koniec listopada, wykazała z kolei, że teoretyczny zasięg nowej
broni obejmuje całe terytorium Stanów Zjednoczonych,
włącznie z Waszyngtonem.
Jedyne, co zostało, to połączyć oba przełomowe osiągnięcia ze
skądinąd bardzo udanego roku. Dostarczenie głowicy
nuklearnej do celu stanowi zadanie niezwykle trudne,
wymagające tego, aby sam ładunek atomowy był odporny na
silne wibracje i  ekstremalne temperatury. Ale większość
analityków nie wątpiła, że północnokoreańskim naukowcom
w końcu uda się to osiągnąć.
Z  punktu widzenia Wielkiego Następcy stworzenie realnego
arsenału jądrowego dawało możliwość utrzymania
Amerykanów na dystans przez czas niezbędny do konsolidacji
władzy. Mimo że testy miały wyjątkowo prowokacyjny
charakter, młody przywódca wielokrotnie podkreślał, że sięgnie
po ostateczne rozwiązanie jedynie w celach obronnych.
–  Nie skorzystamy z  broni atomowej jako pierwsi, chyba że
agresywne wrogie siły zagrożą naszej niepodległości własną
bronią atomową  – powiedział w  czasie zjazdu partii w  2016
roku.
Kim Dzong Un postrzegał program nuklearny jako rodzaj
polisy ubezpieczeniowej chroniącej go przed losem podobnym
do tego, który spotkał Muammara Kaddafiego. Prewencyjne
użycie pocisków jądrowych przeciwko Amerykanom
równałoby się samobójstwu. Za to trzymanie w odwodzie kilku
rakiet z  głowicami atomowymi, które potencjalnie potrafiłyby
dosięgnąć Waszyngtonu, mogło skutecznie zniechęcić Stany
Zjednoczone do ataku na Koreę Północną. Odkąd Wielki
Następca dowiódł, że dysponuje bombą wodorową i  sposobem
na jej dostarczenie do celu, świat musiał zacząć traktować go
poważnie.
Próbne wystrzały i detonacje niosły też ważne przesłanie dla
poddanych młodego wodza. „Spójrzcie, jak silny i  rozwinięty
staje się kraj pod moim wspaniałym przywództwem”, zdawał
się mówić Kim Dzong Un.
Pompowanie cennych zasobów w  program nuklearny
stanowiło dobry sposób na przypodobanie się armii – instytucji,
która potencjalnie mogłaby najbardziej krytycznie patrzeć na
swojego niewykwalifikowanego „marszałka”. Dla narodu
mającego naprawdę niewiele powodów do radości arsenał
jądrowy stanowi wielkie źródło dumy – dotyczy to nawet tych,
którzy wyrwali się ze szponów systemu.
– Na jednych zajęciach uczyliśmy się o technologii atomowej –
wspominał Man-bok, zbiegły student, który opowiadał mi też
o  pierwszych reakcjach na objęcie władzy przez najmłodszego
Kima.  – Pamiętam, że bardzo mi zaimponowało, że mój kraj
zdołał ją opanować i stać się mocarstwem atomowym.
Temat broni jądrowej został szybko włączony do programu
nauczania szkół i  uczelni wyższych. Mniejszym dzieciom
wpajano poczucie dumy z  krajowego programu nuklearnego,
starszym tłumaczono związane z  nim zjawiska fizyczne. Na
pewnym obrazku z  opublikowanego w  2013 roku podręcznika
„etyki socjalistycznej” dla szkół podstawowych zobaczyć można
mężczyznę, chłopca i rakietę Unha 3.
–  Czy to prawda, że sprawiłeś radość naszemu Szanownemu
Przywódcy? – pyta chłopiec, spoglądając na ojca, który wygląda
na inżyniera.
Odkąd Kim Dzong Un stanął za sterem państwowej nawy,
wszelkiej maści ludzie nauki pławią się w  pochwałach
i luksusach.
„Nie zna granic troskliwa opieka roztaczana przez Kim Dzong
Una nad naukowcami i  technikami, którzy przyczynili się do
poprawy życia ludu i  możliwości obronnych kraju”, donosiły
reżimowe media w 2013 roku, kiedy Wielki Następca odwiedził
politechnikę Kim Chaek – północnokoreańskie MIT.
Z nauką związany jest też jeden z  najbardziej zaskakujących
obrazków, jakie dotąd wyprodukowała dyktatura młodego
Kima. W  marcu 2017 roku, po udanym teście nowego silnika
rakietowego, Szanowny Marszałek z  szerokim uśmiechem na
ustach zafundował jednemu z autorów projektu przejażdżkę na
barana. Udręczony naukowiec musiał się poddać woli
młodszego o kilkadziesiąt lat wodza, podczas gdy zebrani wkoło
oficerowie odziani w oliwkowe mundury śmiali się i bili brawo.
Choć brzmi to zabawnie, symboliczne branie kogoś na barana
to stara koreańska tradycja. Młodzi mężczyźni noszą na plecach
rodziców, aby okazać wdzięczność. Z  kolei w  czasie ślubu pan
młody podnosi w  ten sposób pannę młodą, aby
zademonstrować, że będzie w  stanie ją utrzymać  – w  sensie
metaforycznym, rzecz jasna – do końca życia.
Wielki Następca wysyłał zatem jasną wiadomość: eksperci od
broni rakietowej zasłużyli na jego wdzięczność i miłość.

***

Gdy w  pewną niedzielę pod koniec szóstego roku panowania


Kim Dzong Una północnokoreańskie media opublikowały
zdjęcia młodego władcy poddającego inspekcji bombę
atomową, świat zareagował śmiechem.
Fotografie ukazywały wodza pochylonego nad urządzeniem
w srebrzystej metalowej obudowie z małym wybrzuszeniem na
jednym końcu i  dużym na drugim. Natychmiast przezwano je
orzeszkiem. Internet miał używanie ze śmiesznego dyktatorka
pochylonego nad ustrojstwem wielkości ogrodowego grilla.
Kimowi towarzyszyło pięciu fizyków jądrowych  – podobnie
jak on ubranych w ciemne mundurki Mao – którzy wskazywali
przywódcy różne elementy bomby. Wszyscy notowali też coś
w  niewielkich zeszycikach, najwyraźniej spisując błyskotliwe
uwagi Wielkiego Następcy, mimo że to oni byli ekspertami.
Na wypadek gdyby ktoś miał wątpliwości, do czego Kim
Dzong Un mógłby użyć swojej bomby, ładunek sfotografowano
u  wylotu czepca balistycznego pocisku o  zasięgu
międzykontynentalnym. A  żeby przekaz stał się naprawdę
idiotoodporny, na ścianie w  tle wisiał schemat pokazujący,
w jaki sposób głowica zostanie zamontowana w czepcu.
Wydawało się, że to klasyczny przykład
północnokoreańskiego wymachiwania szabelką. Okazało się
jednak inaczej.
Kilka godzin później czujniki sejsmiczne odnotowały
w  północnej części kraju sztuczne trzęsienie ziemi o  sile 6,3
stopnia w  skali Richtera. Jego źródło stanowiła eksplozja
termonuklearna spowodowana przez ładunek wielokrotnie
silniejszy od dotychczas testowanych. Fale uderzeniowe
sugerowały, że bomba mogła mieć moc 250 kiloton, co
czyniłoby ją siedemnastokrotnie większą od tej, która w  1945
roku zniszczyła Hiroszimę.
Dowody naukowe były trudne do podważenia. Agencje
wywiadowcze i  nuklearne z  całego świata w  znakomitej
większości zgadzały się, że skala wybuchu wskazywała na
próbę broni wodorowej.
Kim Dzong Un zadbał, aby cała zasługa za przełom przypadła
jemu. W  specjalnym biuletynie informacyjnym pokazano, jak
podpisuje zgodę na test. Wszyscy mieli wiedzieć, że on to, nie
chwaląc się, sprawił. Bomba była jego dzieckiem.
Uroczystości w Pjongjangu trwały przeszło tydzień.
W  następny weekend zespół badawczy zrobił sobie zdjęcie
pod pałacem Kumsusan. Zakrawało to na dowcip, ponieważ
pod olbrzymimi portretami dwóch zmarłych przywódców
zgromadziło się tak wiele osób, że nikogo nie dało się
rozpoznać  – rzecz jasna poza grubym facetem w  czarnym
mundurku Mao w  środku pierwszego rzędu. Lecz o  to
dokładnie chodziło: Kim Dzong Un chciał pokazać, że nowa
broń atomowa powstała dzięki wysiłkowi bardzo wielu
Koreańczyków i  że wysiłek ten jest nierozerwalnie związany
w wizją Wiecznego Prezydenta i Umiłowanego Przywódcy.
Później, podczas hucznego bankietu w  przypominającym
pałac budynku w  centrum Pjongjangu, partyjne kadry
z  „rewolucyjnym entuzjazmem” zobowiązały się bronić Korei
Północnej, „używając najpotężniejszych bomb atomowych na
świecie”. Poprzysięgły też wierność Wielkiemu Następcy.
Cykl imprez zamykał koncert, na którym Kim zjawił się
w  towarzystwie żony i  dwóch czołowych fizyków jądrowych.
Powitał ich gromki aplauz. W  repertuarze znalazły się takie
chwytliwe kawałki jak Chwała generałowi Kim Dzong Unowi
i  Będziemy maszerować drogą lojalności. Jak donosiły krajowe
media, gdy na ekranie nad sceną wyświetlono zdjęcie młodego
przywódcy, publiczność zareagowała „entuzjastycznymi
brawami i ekscytacją”.
– Nasza niezwykle silna bomba wodorowa to bez dwóch zdań
bomba Kim Dzong Una, zrodzona z  jego gorącej miłości do
kraju i  narodu  – powiedział w  czasie koncertu Ri Man Gon,
dyrektor do spraw projektów zbrojeniowych i jedna z głównych
osób odpowiedzialnych za program nuklearny. To Ri i  jego
zespół odwalili całą robotę, ale dobrze wiedzieli, komu muszą
przypisać zasługę.
Amfiteatr tonął w  blasku świateł, od których połyskiwały
medale pokrywające piersi wielu widzów. Owacje i uwielbienie
były gwarantowane. Wszyscy, których wybrano do
uczestnictwa w  imprezie, mieli świadomość, czego się od nich
wymaga, lecz bez wątpienia częściowo okazywali też
autentyczną dumę. Ostatecznie wszyscy zgadzali się, że Korea
Północna dokonała imponującego osiągnięcia.
Świat z  zadziwieniem przyjął wiadomość, że zacofane
technologicznie państwo, które nie potrafiło zaspokoić nawet
podstawowych potrzeb swoich obywateli, nie tylko zdołało
zbudować bombę wodorową, ale też obejść utrzymujące się od
wielu lat sankcje stworzone z  myślą o  uniemożliwieniu
pozyskania części i  środków niezbędnych do przeprowadzenia
takiego projektu.
Siegfried Hecker  – uznany fizyk jądrowy, który zanim
przeniósł się na Uniwersytet Stanforda, przez pewien czas
pracował jako dyrektor Los Alamos National Laboratory,
kolebki pierwszej bomby atomowej – nie był jednak zaskoczony.
Reżim na każdym kroku jasno sygnalizował swoje zamiary.
Problem polegał wyłącznie na tym, że mało kto traktował go
poważnie.
–  Pokazywali nam, że nad tym pracują, już od lat 80.  –
powiedział w rozmowie ze mną.
Naukowiec ten miał lepszy wgląd w  północnokoreański
program naukowy niż ktokolwiek inny w zewnętrznym świecie.
Kiedy Koreańczycy chcieli się pochwalić swoimi osiągnięciami,
dzwonili właśnie do niego.
Gdy w  2010 roku Hecker został zaproszony do Korei
Północnej  – Kim Dzong Un odbywał jeszcze wówczas
dyktatorskie praktyki  – spodziewał się ujrzeć przedatowane
o 50 lat urządzenia podobne do tych, które znał z poprzednich
wizyt. Zamiast tego zabrano go do nowoczesnego zakładu
wzbogacania uranu, gdzie zobaczył dwa tysiące ustawionych
w  równych rzędach szybkoobrotowych wirówek. Osłupiał na
ten widok. I wtedy właśnie zrozumiał:
– Nigdy ich nie zmusimy, żeby zrezygnowali z bomby.
Wirówki, które pokazano tamtego dnia amerykańskiemu
fizykowi, trzymano w  budynku o  niebieskim dachu dobrze
widocznym z  powietrza. Odkąd Kim Dzong Un doszedł do
władzy, budynek ten podwoił swoje rozmiary. Nikt do końca nie
wie, jak dużo rozszczepialnego materiału znajduje się
w  posiadaniu reżimu. Według niektórych ekspertów
starczyłoby go na 15 bomb, według wywiadu Stanów
Zjednoczonych  – na 60 albo nawet 70. Hecker uważa, że
Koreańczycy byliby w  stanie produkować sześć lud siedem
bomb rocznie.
Lecz w  gruncie rzeczy to, jak dużo materiału nuklearnego
mają do swej dyspozycji północnokoreańscy naukowcy, nie ma
aż tak wielkiego znaczenia. Najistotniejszy pozostaje jeden
niezaprzeczalny fakt: Korea Północna posiada bombę
wodorową.
–  Ludzie są zaskoczeni, że tak zacofany kraj był w  stanie to
osiągnąć  – powiedział mi Hecker.  – Tyle że w  tej dziedzinie
wcale nie jest zacofany.

***

Dzięki bombie wodorowej i  równoległemu rozwojowi


programu rakietowego Kim Dzong Un sprawił, że marzenie jego
dziadka stało się rzeczywistością.
Kim Ir Sen myślał o  pozyskaniu broni atomowej od
pierwszych dni istnienia Korei Północnej. Odkąd ujrzał, jakie
zniszczenie spowodowali Amerykanie w Hiroszimie i Nagasaki,
i  zrozumiał, że zaledwie dwie bomby zmusiły japońskie
imperium do kapitulacji, miał na tym punkcie obsesję.
Później przyszła groźba, że Stany Zjednoczone użyją
ładunków jądrowych przeciwko Północy w  czasie wojny
koreańskiej. Ultimatum zadziałało  – walczące strony podpisały
zawieszenie broni. Nie sposób jednak przecenić wpływu, jaki
miało to na umysł Wielkiego Wodza. Obawa przed
amerykańskim arsenałem nuklearnym miała od tego czasu
stanowić decydujący czynnik we wszystkich planach
i działaniach strategicznych reżimu[154].
Kim Ir Sen pragnął takiej samej broni. Kilka lat po
zakończeniu wojny z  Południem wysłał swoich fizyków
jądrowych do Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych
w  Dubnej koło Moskwy, aby tam zdobywali wiedzę
i  doświadczenie praktyczne. Niewiele później kryzys kubański
pokazał północnokoreańskiemu przywódcy, dlaczego własny
potencjał atomowy jest mu absolutnie niezbędny.
W  1962 roku USA i  ZSRR zwarły się w  trzynastodniowych
zapasach w  związku z  planem zainstalowania przez Sowietów
wyrzutni pocisków nuklearnych na Kubie, niespełna 160
kilometrów od amerykańskiego wybrzeża. Przez blisko dwa
tygodnie świat znajdował się na krawędzi wojny atomowej.
Konflikt udało się rozwiązać, kiedy Nikita Chruszczow zgodził
się wycofać rakiety, jeżeli prezydent Kennedy zrezygnuje
z inwazji na wyspę. Obaj przywódcy podpisali porozumienie.
Kim Ir Sen postrzegał to porozumienie jako zaprzedanie się
Związku Radzieckiego Stanom Zjednoczonym, znak, że Moskwa
dla własnego interesu jest gotowa zdradzić każdego sojusznika.
Wielki Wódz najwyraźniej wyciągnął z  tego wniosek, że Korea
Północna nigdy nie powinna zawierzać swego bezpieczeństwa
obcym rządom.
Przeświadczenie to doprowadziło do podwojenia wysiłków
zmierzających ku osiągnięciu nuklearnej niezależności.
W ciągu kilku miesięcy reżim zaczął na poważnie przymierzać
się do stworzenia własnego arsenału obrony atomowej. Wódz,
który jeszcze niedawno promował skupienie się przede
wszystkim na polityce rolnej, stanął przed zgromadzonymi
w Pjongjangu partyjnymi kadrami, aby tłuc wszystkim do głów,
że obronność kraju jest równie ważna co wzrost gospodarczy.
Był to pierwszy plan „równoczesnego rozwoju”. Procent
budżetu krajowego przeznaczanego na zbrojenia wzrósł z  4,3
procent w 1956 roku do prawie 30 procent w roku 1966[155].
Wróciwszy ze Związku Radzieckiego, północnokoreańscy
fizycy nuklearni przystąpili do budowy kompleksu badawczego
podobnego do tego, który poznali w  Dubnej. Miał on powstać
100 kilometrów na północny wschód od stolicy i  z  czasem
przerodzić się w Ośrodek Badań Jądrowych w Jongbjon.
Motywacja Korei Północnej jeszcze wzrosła na początku lat
70., gdy wyszło na jaw, że jej drugi najważniejszy sojusznik,
Chiny, zaczęły odbudowywać relacje dyplomatyczne ze Stanami
Zjednoczonymi. Zwieńczenie tych wysiłków stanowiła
historyczna wizyta prezydenta Nixona w Pekinie w 1972 roku.
Tymczasem w  Korei Południowej Park Chung-hee, generał,
który zdobył fotel prezydencki na drodze przewrotu
wojskowego, po cichu zaczął pracować nad własnym arsenałem
nuklearnym. Gdy sprawa wyszła na jaw, ucierpiała na tym
zarówno osobista próżność Kim Ir Sena, jak i  poczucie
narodowej dumy Północy[156].
Kolejną rzeczą, która nie dawała Wielkiemu Wodzowi
spokoju, była świadomość własnej śmiertelności. Liczył już
sobie przeszło 60 lat i  zaczął szykować syna do przejęcia
władzy. Zdawało mu się, że z  bronią atomową pod ręką jego
następcy łatwiej będzie utrzymać kontrolę nad państwem.
Ojciec nie potrafił przekazać Kim Dzong Ilowi swojej charyzmy,
ale mógł mu przynajmniej zostawić kilka atomówek.
Pod koniec lat 70. w samym Jongbjon Koreańczycy z Północy
zdołali zbudować przeszło 100 instalacji jądrowych[157].
Amerykańskie agencje wywiadowcze były zaniepokojone.
W  ciągu jakichś sześciu lat kraj, który nie miał wcześniejszych
doświadczeń z  energią nuklearną, uruchomił swój pierwszy
reaktor atomowy. Trzy lata później pojawił się jednoznaczny
dowód, że reaktor został stworzony w celach wojskowych, a nie
cywilnych; reżim ukończył projekt zakładu przetwórczego,
który mógł przerabiać paliwo z  reaktora na materiał
rozszczepialny[158].
Wysiłki Korei Północnej nie uszły uwagi nie tylko wrogów, ale
i  sojuszników. U  schyłku 1985 roku Związek Radziecki zmusił
Kim Ir Sena do podpisania układu o  nierozprzestrzenianiu
broni jądrowej. Minęło jednak siedem lat, zanim
północnokoreańskie władze wpuściły międzynarodowych
inspektorów, ci zaś natrafili na liczne ślady, że reżim
w  tajemnicy kontynuuje program atomowy, który wcześniej
zgodził się zarzucić. W  1993 roku Wielki Wódz zagroził, że
wycofa się z  układu, co doprowadziło do niepokojącej
konfrontacji. Po 40 latach względnego spokoju w  powietrzu
zawisło widmo kolejnej wojny między Stanami Zjednoczonymi
a Koreą Północną.
Rozmowy dyplomatyczne mające na celu rozwiązanie impasu
przerwała nagła śmierć Kim Ir Sena w  1994 roku. Oba kraje
znalazły się na nieznanych wodach. Mimo to zdołały podpisać
przełomowe porozumienie o  rozbrojeniu atomowym znane
jako Agreed Framework, w myśl którego pustelnicze królestwo
miało zamrozić, a  z  czasem całkowicie zlikwidować swój
program nuklearny. W zamian koalicja państw pod przewodem
USA zgodziła się zbudować w  cierpiącym na chroniczne
niedobory energii kraju dwie elektrownie atomowe.
Naturalnie rząd w  Pjongjangu z  tej umowy również nie
zamierzał się wywiązać. Reżim chciał tylko kupić sobie trochę
czasu, aby móc dalej pracować nad arsenałem jądrowym,
zachowując pozory uległości.
W  tym czasie północnokoreańskie władze nawiązały bliskie
kontakty z  pakistańskim fizykiem jądrowym Abdulem Qadeer
Khanem. W  latach 90., gdy szarzy obywatele Korei Północnej
umierali z głodu, a Kim Dzong Un siedział w Szwajcarii i oglądał
filmy z  Jackiem Chanem, reżim zainicjował program
wzbogacania uranu. Był to proces, którego porozumienie ze
Stanami Zjednoczonymi, technicznie rzecz biorąc, nie
obejmowało. A Koreańczycy zawsze uwielbiali kruczki prawne.
Latem 2002 roku administracja George’a W. Busha ogłosiła, że
Pjongjang z  pomocą A.Q. Khana ożywił program nuklearny.
Ustalenia umowy Agreed Framework zostały w  związku z  tym
uznane za nieważne.

***

Gdy Kim Dzong Un szykował się do uczczenia piątej rocznicy


objęcia władzy, po drugiej stronie świata wydarzyło się coś, co
miało wywrócić stosunki między Koreą Północną a  Stanami
Zjednoczonymi do góry nogami. Biznesmen i  celebryta Donald
J. Trump został wybrany na prezydenta. Północnokoreańskim
urzędnikom, podobnie jak prawodawcom w  wielu innych
krajach, z  początku trudno było przewidzieć, jak zachowa się
nowy przywódca.
Jako że w  pierwszym roku prezydentury Trumpa program
zbrojeniowy Wielkiego Następcy trudno było już lekceważyć,
świeżo upieczony naczelny dowódca amerykańskich sił zbrojny
z  biegiem czasu używał coraz bardziej niewybrednego języka.
Liderzy Partii Republikańskiej szybko przykleili Kim Dzong
Unowi łatkę szaleńca. Donald Trump uznał go za „zupełnego
świra”. Nikki Haley, ambasador USA przy ONZ, stwierdziła, że
północnokoreański wódz „nie jest osobą racjonalną”.
Republikanin John McCain nazwał go po prostu „obłąkanym
małym grubasem”.
Od kiedy Wielki Następca objął ster państwa, pojawiło się
wiele spekulacji na temat jego kondycji psychicznej. Zresztą
przez wieki bardzo wielu przywódców doszło do wniosku, że
czasem dobrze jest udawać szaleństwo. Pisał o  tym nawet
Machiavelli. Jeśli ktoś uzna cię za szaleńca, to może go to
skłonić do podjęcia działań, przed którymi normalnie by się
wzdragał.
Prezydent Nixon dał podręcznikowy wręcz przykład
zastosowania tej zasady w  czasie wojny w  Wietnamie. Nazwał
to nawet „teorią szaleńca” w  dyplomacji przymusu. W  czasie
kryzysu kubańskiego i  wyścigu zbrojeń pomiędzy Stanami
Zjednoczonymi a  Związkiem Radzieckim w  latach 60.
perspektywa nuklearnego odwetu skłoniła obie strony do
wstrzemięźliwości w rzucaniu atomowych ultimatum.
„W obliczu wizji wzajemnego zagwarantowanego zniszczenia
przywódcy w Moskwie i Waszyngtonie unikali otwartych gróźb,
zachowywali ścisłą kontrolę nad arsenałem nuklearnym
i  korzystali z  bezpośredniej komunikacji, żeby rozładować
napięcia mogące przerodzić się w konflikt zbrojny, którego nie
pożądała żadna ze stron” – jak to opisali Scott D. Sagan i Jeremi
Suri[159].
Nixon wierzył, że jego poprzednik, prezydent Dwight
Eisenhower, w  1953 roku przekonał Koreę Północną, Chiny
i  ZSRR do zakończenia wojny koreańskiej właśnie dzięki
groźbie użycia bomby atomowej. Z  tego powodu, nie mogąc
uzyskać poparcia dla planu szeroko zakrojonej kampanii
nalotów dywanowych przeciwko Północnym Wietnamczykom,
postanowił powtórzyć sztuczkę Eisenhowera i udawać, że zrobi
to, czego  – jak dobrze wiedział  – zrobić nie mógł. Postanowił
wysłać Sowietom sygnał, że przymierza się do zmasowanego,
może nawet nuklearnego ataku na Wietnam Północny.
–  Nazywam to teorią szaleńca  – wyjaśnił swojemu szefowi
sztabu.  – Chcę, aby Wietnamczycy wierzyli, że na tym etapie
jestem już gotów zrobić wszystko, aby zakończyć wojnę. Po
prostu podrzucimy im wiadomość, że „na miłość Boską, wiecie,
jaką Nixon ma obsesję na punkcie komunizmu. Jeśli się
wścieknie, to nie będziemy w stanie go powstrzymać, a trzyma
rękę na przycisku”. Za dwa dni Hồ Chí Minh osobiście zjawi się
w Paryżu, by błagać o pokój[160].
Przez cały 2017 rok bardzo wielu ludzi zastanawiało się, kto
właściwie gra szaleńca: Trump czy Kim. Zdaniem niektórych
Trump próbował przekonać Koreańczyków z  Północy, że jest
wystarczająco niezrównoważony, aby uczynić to, czego
poprzedni prezydenci by się nie odważyli  – nawet jeśli
musiałby poświęcić Seul. A  jednocześnie bez przerwy
powtarzał, że to Kim Dzong Un jest szalony. Przy jednej okazji
stwierdził, że północnokoreański dyktator to „maniak”
i  „oczywisty świr”, który „nie ma nic przeciwko głodzeniu
i mordowaniu swych obywateli”. Reżim nie pozostawał dłużny
i  odgryzł się, nazywając amerykańskiego przywódcę „starym
wariatem”.
Stwierdzenia Trumpa może i  świetnie się sprawdzają
w  telewizyjnych migawkach, ale czy kryje się w  nich choćby
ziarno prawdy? Czy człowiek musi być niepoczytalny, czy musi
być zdiagnozowanym psychopatą, aby traktować własny lud
z  takim okrucieństwem? I  czy osoba niezrównoważona
psychicznie byłaby w  stanie odnieść sukces wbrew wszystkim
przeciwnościom?
Pytania te zadają sobie biegli psychologowie współpracujący
z najróżniejszymi agencjami wywiadowczymi.
Amerykański wywiad od dziesięcioleci tworzy profile
psychologiczne światowych przywódców, aby zrozumieć, jak
myślą, i być w stanie przewidzieć, jak się zachowają – zwłaszcza
w  razie kryzysu bądź negocjacji. Już w  1943 roku Biuro Służb
Strategicznych, prekursor CIA, próbowało rozłożyć na części
pierwsze psychikę i  osobowość Adolfa Hitlera, używając
„technik psychobiograficznych”. Dziś szpiedzy analizują
zachowania polityczne, wzorce poznawcze i procesy decyzyjne.
Zwracają też uwagę na to, w  jakiej kulturze funkcjonuje dany
przywódca, aby ocenić, jakie jeszcze czynniki mogą mieć na
niego wpływ[161].
Wbrew twierdzeniom Trumpa analitycy wywiadu Stanów
Zjednoczonych opisali Kim Dzong Una jako „racjonalnego
gracza”, który podporządkowuje swoje działania osiągnięciu
jedynego życiowego celu: pozostania przy władzy.
–  We wszystkim, co robi Kim Dzong Un, można
zaobserwować pewną jasność zamiaru  – stwierdził Yong Suk
Lee, wysoko postawiony członek podlegającego CIA centrum
operacyjnego do spraw Korei. Miało to miejsce w 2017 roku, gdy
młody wódz odpalał coraz nowocześniejsze rakiety jedna za
drugą. Mimo to Lee przekonywał, że Wielki Następca nie
obudzi się pewnego dnia z myślą, że pora wysadzić Los Angeles,
gdyż wie, że doprowadziłoby to do odwetu Stanów
Zjednoczonych.  – Chce rządzić przez wiele, wiele lat, a  potem
spokojnie umrzeć we śnie.
W  istocie szaleństwem byłoby, gdyby Kim Dzong Un nie
próbował zdobyć broni atomowej. Inwestując w  technologię
jądrową i  rakietową, Korea Północna  – która jest w  końcu
małym, ubogim w zasoby kraikiem żyjącym w ciągłym strachu
przed całkowitą zagładą z  rąk Amerykanów  – nagle zyskała
nieproporcjonalnie wielką siłę ognia. Nawet Wielki Następca
wiedział, że jego armia nie ma szans z  potężną machiną
wojenną Stanów Zjednoczonych, ale perspektywa wzajemnego
zagwarantowanego zniszczenia, która tak dobrze się
sprawdziła w  czasie zimnej wojny, mogła mu pomóc odegnać
widmo jakiegokolwiek ataku ze strony najstarszego wroga.
Tymczasem w  Białym Domu wciąż traktowano działania
północnokoreańskiego przywódcy jak zachowanie szaleńca.
Po próbnych wystrzałach międzykontynentalnych pocisków
balistycznych w  lipcu 2017 roku prezydent Stanów
Zjednoczonych zagroził, że ściągnie na głowy Koreańczyków
„ogień i  furię, jakich świat nie widział”. Zadeklarował też, że
amerykańska machina wojenna jest „nabita i  gotowa do
strzału”. Z kolei po wrześniowym teście atomowym oświadczył
przed Zgromadzeniem Generalnym ONZ, że „całkowicie
zniszczy Koreę Północną”, jeśli będzie to konieczne dla
zachowania bezpieczeństwa jego kraju. Choć władze USA
utrzymywały taką postawę od dziesięcioleci, nikt wcześniej nie
wyraził tego równie dosadnie co Trump.
Prezydent nie powstrzymał się też przed wyśmiewaniem
swojego przeciwnika, przezywając go „Rakietowym Ludkiem”.
–  Rakietowy Ludek kręci sobie stryczek  – powiedział
zszokowanym przedstawicielom Narodów Zjednoczonych.
Kim Dzong Un nie przeląkł się pogróżek. Właściwie dodały
mu one śmiałości.
–  Za pomocą ognia raz na zawsze poskromię obłąkanego
amerykańskiego ramola – zadeklarował. Nie było to też typowe
bicie piany przez reżimowe szczekaczki. Tym razem
wypowiedź przypisano bezpośrednio Kim Dzong Unowi, co
stanowiło rzadkość i tylko podkreślało powagę sytuacji. Zaczęła
się prymitywna rywalizacja o stanowisko samca alfa.
Groźby Trumpa przydały wiarygodności twierdzeniom
Wielkiego Następcy, jakoby chronił Koreańczyków przed złymi
Amerykanami. Tożsamość państwowa Korei Północnej
w  dużym stopniu opierała się na przekonaniu, że Stany
Zjednoczone to wroga potęga dążąca do jej zniszczenia.
A amerykański prezydent właśnie to potwierdził.
Niefortunnym zbiegiem okoliczności siły zbrojne USA i Korei
Południowej zaczynały akurat coroczne manewry. Załogi
amfibii ćwiczyły desant morski, podczas gdy odrzutowce
zrzucały bomby na poligon oddalony zaledwie o  kilkadziesiąt
kilometrów od granicy pustelniczego królestwa.
H.R. McMaster, doradca do spraw bezpieczeństwa
narodowego w  Białym Domu, stwierdził, że administracja jest
gotowa wypowiedzieć „wojnę prewencyjną”, jeśli Koreańczycy
będą dalej rozwijać swój program nuklearny. Sprostował, że ma
na myśli „wojnę, która powstrzyma Koreę Północną przed
grożeniem Stanom Zjednoczonym bronią atomową”.
McMaster sięgnął po retorykę przywodzącą na myśl
przygotowania do inwazji na Irak.
– Wydaje mi się, że nie można przeceniać niebezpieczeństwa,
jakie stanowi bezprawny, brutalny reżim [człowieka], który
zamordował własnego brata na lotnisku, używając broni
chemicznej – powiedział[162].
Zarówno amerykańska, jak i  południowokoreańska armia
zaczęły ćwiczyć „uderzenia dekapitujące”, których celem miały
być najważniejsze osoby w Korei Północnej. Korea Południowa
stworzyła nawet elitarną „jednostkę dekapitacyjną” nazwaną
Spartan 3000. Według jej służb wywiadowczych Kim Dzong Un
w tym okresie często na ostatnią chwilę zmieniał plan podróży,
aby utrzymywać wszystkich w  niepewności co do swojego
miejsca pobytu.
W  odpowiedzi na agresywne ruchy wroga reżim zagroził, że
„zasypie” rakietami należącą do Stanów Zjednoczonych wyspę
Guam, aby „poskromić Amerykanów ogniem”. Ostrzegł także,
że „zbliża palec do cyngla najsilniejszego środka zaradczego”,
jak to ujął pewien wysoko postawiony północnokoreański
urzędnik.
W  całej północno-wschodniej Azji  – a  także w  niektórych
częściach Waszyngtonu  – można było wyczuć realną obawę
przed starciem z Koreą Północną. W Japonii po raz pierwszy od
czasów II wojny światowej przeprowadzano szkolenia na
wypadek ataku bombowego. Koreańczycy z Południa bali się, co
może wymyślić wybuchowy i  nieprzewidywalny prezydent
USA. Na Hawajach władze reaktywowały sieć syren
alarmowych pamiętających czasy zimnej wojny. W  Ameryce
nawet zachowawczy analitycy szacowali, że szanse na konflikt
zbrojny przekraczają 50 procent.
Niepokój jeszcze wzrósł, gdy McMaster i  inni członkowie
administracji Trumpa zasugerowali, że strategia odstraszania –
opoka polityki nuklearnej Stanów Zjednoczonych przez cały
okres zimnej wojny  – w  wypadku Korei Północnej może nie
wystarczyć. Zamiast tego prezydent rozpoczął kampanię
„maksymalnego nacisku” na reżim Kimów, forsując jeszcze
bardziej drastyczne sankcje.
Restrykcje gospodarcze, które dotychczas uderzały w  gałęzie
przemysłu i  kanały finansowe powiązane z  programem
nuklearnym i  rakietowym, zaczęły przypominać całkowite
embargo handlowe. Zablokowano eksport owoców morza,
węgla i  odzieży. Każdy obywatel USA potrzebował teraz
specjalnego pozwolenia na podróż do Korei Północnej,
a  pracownicy pomocy humanitarnej rychło odkryli, że
Departament Stanu bynajmniej nie pali się, aby im go udzielać.
Organizacja Global Fund, wielopodmiotowa globalna agencja
zdrowia publicznego, obcięła finansowanie projektów
związanych z  leczeniem malarii i  gruźlicy w  pustelniczym
królestwie. Lekarze ostrzegali, że może to doprowadzić do
poważnego kryzysu zdrowotnego, którego skutki będą
odczuwalne jeszcze przez całe dziesięciolecia.
Departament Stanu ocenił, że blokada objęła przeszło 90
procent północnokoreańskiego eksportu, nie licząc eksportu
siły roboczej, który  – na wszelki wypadek  – także został
wstrzymany. Według oficjalnych szacunków nowe sankcje
przystrzygły zarobki Korei Północnej o  jedną trzecią, czyli
o jakiś miliard dolarów.
Kwota może i  brzmiała imponująco, ale prawdziwy przełom
stanowiło to, co działo się na granicy pustelniczego królestwa.
Chiny egzekwowały restrykcje z  niespotykaną dotąd
sumiennością.
W minionych latach Pekin w kwestii sankcji ograniczał się do
symbolicznego minimum. Upadku Korei Północnej obawiał się
dużo bardziej niż jakiejkolwiek zbłąkanej rakiety. Teraz jednak
wyglądało na to, że Trump poważnie myśli o  inwazji,
a perspektywa wojny była dla chińskiego rządu dużo gorsza od
potencjalnej destabilizacji.
A  zatem Chiny wygasiły wszelki handel. Przestały
sprowadzać od wojowniczego sąsiada owoce morza oraz węgiel
i  odesłały do domu tysiące północnokoreańskich robotników.
W  Dandong, komercjalnej bramie do Korei Północnej,
atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można by ją nożem krajać.
Odczułam to na własnej skórze, kiedy o 19.30 wyrzucono mnie
z  północnokoreańskiej restauracji, bo właścicielowi spieszno
było zamykać. Wszyscy się zwijali.
Pekin musiał pokazać Stanom Zjednoczonym, że podejmuje
działania na polu gospodarczym, aby Waszyngtonowi nie
przyszło do głowy podjąć działań na polu militarnym.
Eksperci otwarcie wyrażali obawy, że przyczyną wojny może
się stać prosty błąd w  ocenie, że jedna ze stron niewłaściwie
odczyta subtelne ruchy ćwiczonego od lat tańca i  zareaguje
impulsywnie. Ostatecznie przywódcy obu krajów mieli razem
zaledwie siedem lat doświadczenia w  polityce, z  czego sześć
przypadało Kim Dzong Unowi. Wydawało się, że szanse na
nieporozumienie rosną z każdym dniem.
Pojawiła się plotka, że administracja Trumpa opracowuje
plan „utarcia nosa” Wielkiemu Następcy. Pomysł był taki, aby
przeprowadzić precyzyjny punktowy atak na jedną
z  północnokoreańskich instalacji nuklearnych bądź
rakietowych. Miało to skłonić młodego dyktatora do
zastanowienia się nad sensownością działań prowokacyjnych
i  powrotu do rozmów na temat likwidacji programu
atomowego.
Rząd w  Pjongjangu nie wiedział, co ma sądzić o tym nowym
amerykańskim prezydencie. Czyżby, biorąc przykład z  Nixona,
zgrywał szaleńca? A może mówił serio?
Północnokoreańscy włodarze szukali pomocy u  byłych
amerykańskich polityków w  odcyfrowywaniu sensu
wypluwanych przez Trumpa tweetów. Przeczytali The Art of the
Deal. Przeczytali Ogień i furię, wybuchową książkę demaskującą
chaos panujący w  Białym Domu. Dopytywali o  obowiązujące
w Stanach Zjednoczonych protokoły ataku nuklearnego. Chcieli
wiedzieć, czy Trump naprawdę może samodzielnie
zadecydować o wciśnięciu „czerwonego guzika”.
Reżim traktował rzucone przez amerykańskiego prezydenta
wyzwanie niezwykle poważnie. Urzędnicy zaczęli rozpytywać
wśród zagranicznych dyplomatów i innych pośredników, co ich
zdaniem by się stało, gdyby Korea Północna zrzuciła pocisk
balistyczny gdzieś w pobliżu Guam albo może i na samą wyspę.
Jak zachowałby się w  takiej sytuacji Trump? Trudno im było
orzec, gdzie dokładnie przebiega linia na piachu.
Tymczasem w  całym Pjongjangu pojawiły się plakaty
przedstawiające rakietę wymierzoną w  budynek
waszyngtońskiego Kapitolu i  amerykańską flagę. Widniało na
nich hasło: „Odpowiedź Korei Północnej”.
Rok 2017 przeszedł w  2018, a  na froncie niewiele się
zmieniło. Dwa tradycyjnie wrogie sobie państwa  – rządzone
przez śmiałych i  stosunkowo mało doświadczonych
przywódców, którzy lubili się przechwalać, kto ma większą
bombę  – dalej szczerzyły kły. Wyglądało na to, że pokój na
Półwyspie Koreańskim wisi na włosku.
ROZDZIAŁ XV
O F E N S Y WA U R O K U

Otworzymy drzwi przed każdym przybyszem z  Korei


Południowej… na potrzeby dialogu, kontaktu i turystyki,
jeśli szczerze pragną narodowego porozumienia
i zjednoczenia.
Kim Dzong Un, 1 stycznia 2018 roku

Kim Dzong Un osiągnął wszystko, czego potrzebował, aby


zabezpieczyć swą władzę. Pozyskał przekonujące argumenty
nuklearne. Rozprawił się z rywalami – zarówno prawdziwymi,
jak i  wyimaginowanymi. Zbudował wokół siebie silną grupę
ludzi, którzy mieli interes w tym, aby utrzymał się na szczycie.
Teraz przyszła pora na dalsze umocnienie pozycji poprzez
poprawę stosunków na arenie międzynarodowej. W  drugiej
fazie planu Wielki Następca zamierzał przemienić się
z  okrutnego, straszącego atomem tyrana w  niezrozumianego
przez świat postępowego dyktatora.
Żeby zainicjować tę niesamowitą metamorfozę, sięgnął po
tajną broń: swą młodszą siostrę Kim Jo Dzong. Na początku
2018 roku wysłał ją na otwarcie zimowych igrzysk olimpijskich
w  Korei Południowej, co stanowiło pierwszą oficjalną wizytę
jakiegokolwiek członka rodziny Kimów na Południu od czasu
zakończenia wojny koreańskiej.
Z  perspektywy Kim Dzong Una było to mistrzowskie
posunięcie. Młodszej siostrze wodza zależało na utrzymaniu
władzy reżimu nie mniej niż jemu samemu  – dzięki temu
rodzina pozostawała przy korycie  – a  jednocześnie nie
sprawiała tak komicznego wrażenia jak jej brat. Podczas
trzydniowej wyprawy za południową granicę prawie w  ogóle
się nie odzywała.
Kim Jo Dzong przybyła do Korei Południowej 9 lutego 2018
roku, czyli dokładnie w  dniu rozpoczęcia Igrzysk.
Południowokoreańskie stacje telewizyjne nadawały transmisję
na żywo z lądowania rządowego samolotu – słynnego Air Force
Un  – na lotnisku Incheon pod Seulem. Lot nosił numer 615,
a  Koreańczycy wierzą w  potęgę symboli. Rząd Południa uznał
nadanie odrzutowcowi takiego numeru za gest dobrej woli, jako
że pierwszy szczyt obu Korei, który miał miejsce w  2000 roku,
odbył się 15 czerwca, czyli – według tamtejszego sposobu zapisu
dat – 6/15.
Licznie zgromadzone ekipy filmowe z  zapartym tchem
obserwowały, jak północnokoreańska księżniczka z uśmiechem
godnym Mony Lisy  – a  także dziewięćdziesięcioletni Kim Yong
Nam, który teoretycznie przewodził delegacji  – schodzą
z  pokładu samolotu i  udają się do sali dla VIP-ów, w  której
powitali ich wysoko postawieni południowokoreańscy
urzędnicy.
Od tej chwili Pierwsza Siostra stała się w  Korei Południowej
obiektem powszechnej fascynacji. Prezentowała się
powściągliwie i  subtelnie. Zakładała proste czarne stroje
i dyskretną biżuterię, a włosy nosiła spięte w biznesowym stylu.
Młode mieszkanki Południa  – przyzwyczajone do widoku
obładowanych błyskotkami celebrytek po licznych operacjach
plastycznych – zaskoczyła skromność tej obcej księżniczki.
Gazety nie mogły się nadziwić „pokorze”, jaką okazała Kim Jo
Dzong, gdy zgodnie ze starymi zasadami konfucjańskiej
hierarchii odczekała, aż Kim Yong Nam usiądzie pierwszy.
„Spójrzcie na jej postawę  – pisali komentatorzy.  – Trzyma się
tak prosto, może była tancerką, jak matka”.
Wielki Następca nie mógł wybrać bardziej tajemniczego
i pociągającego ambasadora dobrej woli dla swego pełnego jak
najgorszej woli kraju.
Na ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich – w czasie której
wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Mike Pence zupełnie
ignorował wysłanników Wielkiego Następcy, przez co wypadł
małodusznie – Kim Jo Dzong biła brawo wspólnej reprezentacji
obu Korei. Stanęła też na baczność do hymnu Korei
Południowej, choć w  jej ojczyźnie akt taki uznano by za
przestępstwo polityczne. Następnej nocy kibicowała zaś
północno-południowej drużynie hokejowej.
W  czasie tego meczu wymknęłam się z  loży prasowej, aby
lepiej się przyjrzeć Pierwszej Siostrze. W  odróżnieniu od brata
wyglądała jak wcielenie dobrego smaku. Uśmiechała się
uprzejmie i kiedy ktoś ją zagadywał, prowadziła small talk, lecz
poza tym pozostawała zagadką.
Następnego dnia odwiedziła siedzibę prezydencką zwaną
Błękitnym Domem, aby przekazać wiadomość od Kim Dzong
Una. Przybysze z  Północy po raz ostatni znaleźli się tak blisko
tego budynku, kiedy w  1968 roku grupa komandosów
przeprowadziła nieudany zamach na południowokoreańskiego
prezydenta.
Tym razem goście weszli kulturalnie frontowymi drzwiami,
dotarłszy na miejsce rządową limuzyną Hyundai Genesis. Kim
Jo Dzong miała na piersi przypinkę z  podobiznami ojca
i dziadka, a w dłoni niosła błękitną teczkę z zaproszeniem. Czy
Mun Jae-in, prezydent Korei Południowej, chciałby się spotkać
z jej bratem?
Mun został wybrany głową państwa zaledwie osiem miesięcy
wcześniej, po szokującej kompromitacji i  aresztowaniu swojej
skrajnie konserwatywnej poprzedniczki. Okazał się całkowitym
przeciwieństwem zhańbionej przywódczyni  – zarówno
w  kwestii temperamentu, jak i  polityki zagranicznej. Podczas
gdy ona dążyła do zaduszenia Korei Północnej sankcjami, Mun
szukał możliwości porozumienia. Oficjalnie poprzysiągł podjąć
rozmowy z  północnokoreańskim reżimem, aby spróbować
zakończyć konflikt paraliżujący cały półwysep. Kim Dzong Un
dostrzegł w  tym okazję dla siebie i  wysłał siostrę, aby zrobiła
z niej dobry użytek.
Odwilż wisiała w  powietrzu od kilku miesięcy. 29 listopada,
po kolejnym teście międzykontynentalnego pocisku
balistycznego, władze Korei Północnej dały znak, że są gotowe
do rozmów.
–  Ukończyliśmy już nasz program rakietowy  – oświadczyły.
Podtekst nie był trudny do zrozumienia: zebrawszy wszystkie
karty przetargowe, reżim był gotowy na partyjkę politycznego
pokera.
Ostateczne potwierdzenie stanowiły słowa Kim Dzong Una,
które padły podczas dorocznej odezwy do narodu wygłoszonej
w Nowy Rok.
–  Powinniśmy wspólnie pracować nad zmniejszeniem
militarnego napięcia między Północą a  Południem
i stworzeniem pokojowej atmosfery na Półwyspie Koreańskim –
powiedział. Następnie zachęcił rząd Korei Południowej, aby
„pozytywnie odpowiedział na nasze szczere wysiłki” w dążeniu
do ocieplenia stosunków między oboma państwami.
Sprawę nieco skomplikowało to, że Wielki Następca w  tym
samym przemówieniu zadeklarował, iż w  nadchodzącym roku
Korea Północna rozpocznie „masową produkcję” broni
atomowej i rakiet. Kim nie widział jednak sprzeczności między
swoimi dwoma oświadczeniami: każde z nich było skierowane
do innego odbiorcy i wskazywało w innym kierunku.
Mun świadomie zignorował nuklearne przechwałki. Był
gotów do negocjacji. Jego zespół dyplomatyczny od kilku
miesięcy potajemnie spotykał się z przedstawicielami reżimu –
między innymi przy okazji meczów piłkarskich w Chinach – aby
przetrzeć szlaki przed zaproszeniem północnego sąsiada na
igrzyska.
Podobnie jak dyplomacja pingpongowa między Stanami
Zjednoczonymi a Chinami w latach 70. umożliwiła normalizację
relacji między dwoma starymi wrogami, tak i  teraz sport miał
w  sposób apolityczny otworzyć drogę do rozmów ze wszech
miar politycznych.
Korea Południowa nazwała igrzyska Igrzyskami Pokoju, co
stanowiło nawiązanie do jej starożytnych korzeni  – w  Grecji
zawieszano działania wojenne na czas pokojowego
współzawodnictwa w Olimpii – a jednocześnie było zachętą dla
północnego reżimu, tym bardziej że zawody odbywały się
w  prowincji, która została rozcięta na dwie części w  czasie
podziału po II wojnie światowej. Sportowcy z obu stron granicy
wystąpili na ceremonii otwarcia w  jednej grupie. Na strojach
mieli napisane po prostu „Korea” i  nieśli flagi ukazujące
zjednoczony Półwysep.
Symbolikę wzmacniało to, że na czele Międzynarodowego
Komitetu Olimpijskiego stał wówczas Thomas Bach, były
szablista i  olimpijczyk z  niegdyś podzielonych, a  obecnie
ponownie zjednoczonych Niemiec. Podczas uroczystego
otwarcia Bach stwierdził, że współpraca między obiema
Koreami to znakomity przykład tego, jak igrzyska łączą ludzi.
„Mam nadzieję, że Pjongjang i  Seul staną się sobie bliższe
w  sercach Koreańczyków i  w  niedalekiej przyszłości przyniosą
zjednoczenie i  dobrobyt”  – napisała Kim Jo Dzong w  księdze
pamiątkowej Błękitnego Domu. Kokieteria trwała dalej.
Choć siostra Kim Dzong Una publicznie w ogóle nie zabierała
głosu, w  kontaktach prywatnych wydała się gospodarzom
pokrzepiająco otwarta.
–  Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałam się, że zdołam
tu przyjechać w  tak krótkim terminie, i  obawiałam się, że
wszystko będzie inne i  obce, ale wcale nie jest  – wyznała, gdy
poproszono ją o  powiedzeniu paru słów na zamkniętym
bankiecie pożegnalnym. – Wiele rzeczy wygląda podobnie albo
wręcz tak samo. Mam nadzieję, że szybko możemy stać się
jednością i spotkać z tymi wszystkimi miłymi ludźmi ponownie
w Pjongjangu.
Pierwsza Siostra oczarowała południowokoreańską prasę,
która okrzyknęła ją „Ivanką Trump” Korei Północnej. Tak jak
ona szybko stała się przyjaznym, rozsądnym obliczem swego
często piętnowanego, niezrównoważonego krewnego. Notabene
podczas gdy Kim Dzong Un wysłał siostrę na otwarcie igrzysk
olimpijskich, Trump polecił córce zjawić się na ich uroczystym
zakończeniu.
Przybysze z  Północy zadbali jednak o  to, aby nie dać swym
południowym sąsiadom nic więcej, niż sobie założyli – zarówno
w  kwestiach politycznych, jak i  wywiadowczych. Choć Kim Jo
Dzong otrzymała apartament prezydencki
w  pięciogwiazdkowym hotelu, spała na własnym łóżku
polowym. Kiedy zaś się wymeldowała, jej pokój okazał się
nieskazitelnie czysty. Nie zostawiła po sobie ani jednego
odcisku palca, ani jednego włoska. Południowokoreański
wywiad srogo się zawiódł, jeśli liczył na to, że położy łapę na
próbce DNA Kimów.
Jako jedna z niewielu osób, którym Kim Dzong Un ufa, Kim Jo
Dzong stała się dla północnokoreańskiego reżimu postacią
absolutnie kluczową. Pełni w nim funkcję szefa sztabu, doradcy
do spraw protokołu dyplomatycznego i  asystenta
wykonawczego. Jest dla wodza jednocześnie przyboczną
i kanclerzem.
Trzymając się razem, rodzeństwo bierze przykład z ojca. Kim
Dzong Il był blisko związany z  własną młodszą siostrą, Kim
Kyong Hui, która później wyszła za wujka Janga. Uwielbiał ją,
jak stwierdził po latach pewien dalszy krewny[163]. Kiedy
Umiłowany Przywódca wysłał swego przyrodniego brata na
wygnanie, tak naprawdę z rodziny nie został mu już nikt inny.
Kyong Hui stała się jednym z jego najważniejszych doradców i –
aż do czasu, kiedy Kim Dzong Un skazał na śmierć jej męża  –
zajmowała wysokie stanowiska w partii.
Pod koniec 2012 roku Kyong Hui i  Jo Dzong widziano razem
w należącym do Wielkiego Następcy ośrodku jeździeckim. Obie
miały na sobie brązowe kurtki i  dosiadały białych koni.
Wyglądało na to, że siostra Kim Dzong Ila szykuje bratanicę do
objęcia funkcji Pierwszej Siostry, tak jak on sam wcześniej
szykował syna do przejęcia władzy.
Kim Jo Dzong jest kilka lat młodsza od Wielkiego Następcy,
choć nikt nie wie, ile dokładnie. Według
południowokoreańskiego wywiadu urodziła się w  1988 roku,
Amerykanie sądzą, że raczej w  1989. Kiedy pod przybranym
nazwiskiem Pak Mi Hyang dołączyła do braci w  Bernie, jako
oficjalną datę urodzin podano 28 kwietnia 1991 roku. Wydaje
się jednak, że informacja została sfałszowana, aby dziewczynka
mogła pójść do niższej klasy, jako że nie opanowała jeszcze do
końca języka.
Zdjęcie zrobione mniej więcej w  czasie, gdy przyjechała do
Szwajcarii, ukazuje na oko ośmio- lub dziewięcioletnie dziecko
o  radosnym uśmiechu i  pucołowatych policzkach, które nijak
nie przystają do znanej nam dziś pociągłej, surowej twarzy. Na
fotografii Pierwsza Siostra ma na sobie ciasny naszyjnik  –
ostatni krzyk mody u schyłku lat 90. – i czerwoną sukienkę.
Ko Jo Dzong spędziła wczesne dzieciństwo w  samotności
w  królewskich pałacach Korei Północnej. Uwielbiała tańczyć,
w  czym bardzo przypominała matkę. Ojciec nazywał ją
„słodziutką Jo Dzong” albo „księżniczką Jo Dzong”. Uważał, że
jest bystra i  ma talent przywódczy. Podobnie jak Kim Dzong
Unowi, wróżył jej karierę w polityce[164].
Kiedy dziewczynka podrosła, wysłano ją do Berna. Została
tam do drugiej połowy 2000 roku, aż ukończyła odpowiednik
szóstej klasy podstawówki. Podejrzewa się, że średnie
wykształcenie otrzymała dzięki nauczaniu indywidualnemu,
a później studiowała na Uniwersytecie Kim Ir Sena.
Powróciwszy do kraju, zniknęła z radaru, aż do czasu, gdy jej
brat zaczął się szykować do objęcia władzy. Można ją zobaczyć
na ziarnistym zdjęciu rodzinnym zrobionym w Wonsan w 2009
roku. W  2010 roku pojawiła się na spotkaniu Partii Pracy,
podczas którego Kim Dzong Un został ogłoszony
desygnowanym następcą. Stała wówczas obok piątej „żony”
Kim Dzong Ila, która pracowała w  osobistym sekretariacie
wodza. Sugerowało to, że Pierwsza Siostra może również
należeć do tegoż sekretariatu.
Później widziano ją na pogrzebie ojca. Szła posępna, ze
spuszczoną głową, za bratem. Wiedziano o  niej jednak tak
niewiele, że nikt nie był pewien, kim jest. Jako że o  pierwszej
damie Ri Sol Ju też nikt jeszcze nie słyszał, spekulowano, że
tajemnicza kobieta w czerni może być żoną Wielkiego Następcy.
Kim Jo Dzong wspiera Kim Dzong Una, odkąd tylko objął
władzę. Podczas gdy głównym zadaniem pięknej Ri jest
roztaczać wokół Błyskotliwego Towarzysza Marszałka aurę
nowoczesności i  ambicji, jego siostra bezustannie pracuje.
Gdziekolwiek się pojawi, bez przerwy spogląda na telefon.
Pierwsza dama może i  zakłada piękne stroje i  paraduje
z  mężem pod rękę przed obiektywami aparatów, ale to
widoczna w tle Pierwsza Siostra dba, aby wszystko szło gładko.
Można ją było zauważyć na przykład podczas hucznej parady
wojskowej w  Pjongjangu w  2017 roku, gdy wyłoniła się nagle
zza filara, aby podać młodemu przywódcy jakieś najwyraźniej
związane z  imprezą dokumenty. Z  kolei podczas uroczystego
otwarcia flagowego osiedla mieszkaniowego w  stolicy kręciła
się po scenie, pilnując, by fotografowie stali, gdzie trzeba,
i wszystko było gotowe na przybycie jej brata.
Siostra towarzyszy Kim Dzong Unowi także podczas sesji
indywidualnego przewodnictwa w  placówkach wojskowych,
fabrykach i  muzeach. Zazwyczaj uśmiecha się i  pilnie notuje  –
tak samo jak pozostali partyjniacy. Zawsze ubiera się bardzo
formalnie.
Od kiedy Wielki Następca objął ster państwa, Kim Jo Dzong
szybko awansuje w  szeregach Partii Pracy. Pod koniec 2014
roku została mianowana zastępcą dyrektora wydziału
propagandy i  agitacji. Organ ten kontroluje wszystkie media
w  Korei Północnej. Od niego zależy, co będzie wyświetlane
w  telewizji i  co nadawane w  radiu, jakie artykuły ukażą się
w gazetach i jakie książki doczekają się publikacji. To on czuwa
nad kultem jednostki.
Obowiązki Pierwszej Siostry obejmują między innymi nadzór
nad Biurem Dokumentacji numer 5, jednostką propagandową,
która dostarcza państwowym mediom zdjęć i  sprawozdań
z  działań wodza. W  swoim czasie, jeszcze za rządów Kim Ir
Sena, biurem tym zawiadował Kim Dzong Il[165].
Nazwa stanowiska zajmowanego przez Kim Jo Dzong
w  wydziale propagandy może być nieco myląca. Siostra
Wielkiego Następcy nikogo nie zastępuje. Jest w  pełni
odpowiedzialna za to, żeby jej brata – podobnie jak niegdyś ich
dziadka  – odbierano jako dobrodusznego przywódcę, którego
można adorować. Zastąpiła w  tej funkcji
osiemdziesięciodziewięcioletniego aparatczyka, który grał na
tyle ważną rolę w  reżimie, że pozwolono mu iść przy marach
w czasie pogrzebu Kim Dzong Ila. Później, w połowie 2016 roku,
człowiek ten zniknął bez śladu.
A tymczasem Pierwsza Siostra zdawała się być wszędzie.
W 2016 roku dołączyła do Komitetu Centralnego Partii Pracy.
Rok później zajęła miejsce ciotki w Biurze Politycznym. Zdjęcie
nowej kadry Politbiura ukazuje Kim Dzong Una w towarzystwie
bandy staruchów, którzy dawno powinni przejść na emeryturę,
i jednej wychudzonej dwudziestoparolatki.
Co ciekawe, nigdy oficjalnie nie potwierdzono, że Kim Jo
Dzong to siostra wodza, ale nie trzeba geniusza, aby się tego
domyślić. Nawet wśród elit Korei Północnej nie ma mowy, żeby
młoda kobieta awansowała tak szybko w  strukturach władzy.
Ponadto obecność członu Dzong  – zgodna z  koreańską
konwencją nadawania imion  – wskazuje na bliskie
pokrewieństwo z Kim Dzong Ilem i Kim Dzong Unem.
Pierwsza Siostra z  czasem stała się postacią na tyle
rozpoznawalną, że dorobiła się miejsca na amerykańskiej liście
sankcji. W  2017 roku oskarżono ją o  łamanie praw człowieka,
ponieważ odpowiadała za utrzymywanie surowej cenzury.
Wciągnięcie na listę sankcji uniemożliwia jej prowadzenie
interesów z  obywatelami Stanów Zjednoczonych i  skutkuje
zamrożeniem wszystkich należących do niej amerykańskich
aktywów. Są to gesty czysto symboliczne, biorąc pod uwagę, że
nie prowadzi interesów ani nie posiada żadnych aktywów
w  tym kraju, ale w  pewnym sensie potwierdzają, jak ważne
miejsce zajmuje w reżimie.
Dla samej zainteresowanej pogróżki Amerykanów nie miały
większego znaczenia. Dalej pięła się w  górę komunistycznej
hierarchii i  zyskiwała coraz większe wpływy  – tak jak niegdyś
siostra Kim Dzong Ila.
Kim Dzong Un nie ma żadnego oczywistego następcy. Jeżeli
nawet doczekał się syna, musi on być malutki. Z  tego względu
powstały spekulacje, że Wielki Następca szykuje siostrę do
ewentualnego przejęcia władzy, jeżeliby coś mu się stało.
Spotkałam się kiedyś z  pewnym południowokoreańskim
ekspertem w kwestiach związanych z władzą w Korei Północnej
i  zapytałam, czy to możliwe, żeby Kim Jo Dzong stała się
potencjalną następczynią brata. Gość spojrzał na mnie jak na
wariatkę.
–  Nie może zostać przywódcą. Przecież jest kobietą  – odparł.
Przez grzeczność nie dodał: „To oczywiste!”[166].
Miał słuszność. W niezwykle szowinistycznej Korei Północnej
byłoby nie do pomyślenia, aby kobieta grała rolę
pierwszoplanową. Władzę najprawdopodobniej przejąłby jakiś
mężczyzna z rodziny. Być może rzadko wychylający głowę Kim
Dzong Czol. Kim Jo Dzong skupiłaby zaś swój niemały talent
polityczny na promowaniu go jako prawowitego spadkobiercy
dynastii, jednocześnie dalej pozostając szarą eminencją.
Istnieją zresztą przesłanki, by sądzić, że Pierwsza Siostra
pracuje nad przedłużeniem świętej linii Pektu także w  inny
sposób. Zaobserwowano na jej palcu obrączkę, a wieść gminna
niesie, że wyszła za syna Choe Ryong Hae, jednego
z  najbliższych współpracowników Kim Dzong Una. Młody
małżonek rzekomo pracuje w  Pokoju 39, osławionym biurze
pozyskującym pieniądze do funduszu łapówkowego wodza.
Kiedy Kim Jo Dzong odwiedziła Koreę Południową przy okazji
igrzysk olimpijskich, niektórzy obserwatorzy zwrócili uwagę, że
pomimo ogólnej szczupłości ma lekko zaokrąglony brzuch.
Naturalnie zrodziło to domysły, że północnokoreańska
księżniczka jest w ciąży. Władze Południa zdradziły później, że
kilka miesięcy przed igrzyskami faktycznie urodziła dziecko.
Wizyta Pierwszej Siostry za południową granicą
zaowocowała gwałtownym nasileniem kontaktów między
obiema Koreami. Urzędnicy zaczęli przygotowania do szczytu,
który miał się odbyć za niespełna dwa miesiące
w Panmundżom, czyli tak zwanej wiosce pokoju znajdującej się
w centrum strefy zdemilitaryzowanej.
Rozmowy poprzedziła jednak ofensywa artystyczna. Wielka
grupa południowokoreańskich artystów przybyła do
Pjongjangu, aby wykonać przed Kimem i innymi partyjniakami
przedstawienie muzyczne zatytułowane Nadchodzi wiosna.
Do grupy należała cała masa piosenkarzy, których muzyka
była na Północny oficjalnie zakazana. Znalazły się wśród nich
także dziewczyny z  k-popowego zespołu Red Velvet, znane
z  ufarbowanych fryzur i  kusych strojów. Specjalnie dla
największego łobuza w  Korei Północnej wykonały między
innymi przebój Bad Boy, czyli właśnie „Łobuz”. „Ilekroć
wpadam, kolejny łobuz pada. Trafiony, uuu, uuu”, śpiewały,
ograniczając się do mniej prowokacyjnej choreografii niż
zazwyczaj.
Kim i  jego żona, była śpiewaczka z  zespołu stanowiącego
odpowiedź Północy na hałaśliwe kapele z  Południa, klaskali
przez cały koncert, a  gdy artyści skończyli już występ,
pożegnano ich trwającą dobre dziesięć minut owacją na stojąco.
Było to przedstawienie, jakiego północnokoreańskie elity dotąd
nie widziały – przynajmniej oficjalnie.
Południowokoreańskim muzykom zdarzało się wcześniej
występować w  Korei Północnej, ale nigdy w  obecności wodza.
Odejście od tej reguły stanowiło część planu mającego na celu
ukazanie Wielkiego Następcy jako postępowego władcy. Po
koncercie młody przywódca powiedział piosenkarkom z  Red
Velvet, że specjalnie zmodyfikował swój harmonogram, aby
zobaczyć je na żywo, a także podziękował im za „miły prezent”
dla obywateli Pjongjangu. I  tak już stonowany występ
girlsbandu najwyraźniej został jednak uznany za zbyt śmiały
dla masowego odbiorcy, gdyż wycięto go z oficjalnego nagrania
koncertu transmitowanego przez północnokoreańską telewizję.
O  dziwo, bynajmniej nie powstrzymało to Kima i  jego żony
przed zrobieniem sobie zdjęcia ze wszystkimi artystami.
Wyobraźcie sobie tylko: Południowcy z ufarbowanymi na blond
włosami, dziewczyny w  skąpych szortach i  kozakach nad
kolano, młodzi rockmani w  białych garniturach, a  pośrodku
on – wielki wódz w czarnym mundurku Mao.
Fotografia ukazała się na pierwszej stronie „Rodong Sinmun”,
co stanowiło ruch szokująco wręcz śmiały.
Południowokoreańska muzyka jest na Północy nielegalna;
posiadanie jakichkolwiek nagrań uważa się za przestępstwo
polityczne, które może pociągać za sobą poważne
konsekwencje. A  tymczasem, proszę, oto grupa zepsutych
Południowców pozowała do zdjęcia z  autorem zakazu we
własnej osobie.
Propagandyści przeszli nad ewidentną sprzecznością bez
mrugnięcia okiem. „Nasz drogi towarzysz przywódca
powiedział, że serce mu rosło”, gdy słuchał wykonawców  –
donosił dziennik. Według autorów artykułu wódz dodał też, że
cieszy się, iż jego naród stara się lepiej zrozumieć
południowokoreańską kulturę popularną.
Choi Jin-hee, sześćdziesięciokilkuletnia piosenkarka z  Korei
Południowej, która po koncercie dostąpiła zaszczytu audiencji
u  władcy, opowiadała mi później, że Kim Dzong Un prywatnie
wydaje się bardzo sympatyczny.
– Oczywiście wiem, że zabił swojego wujka i dopuścił się tych
wszystkich innych okropności, ale był bardzo elokwentny
i sprawiał dobre wrażenie – powiedziała.
Choi jest najbardziej znana z  przeboju The Maze of Love,
który podobno należał do ulubionych piosenek Kim Dzong Ila.
Piosenkarka sądziła, że najsensowniej będzie zaprezentować
w  Pjongjangu ten właśnie utwór, ale gdy dotarła na miejsce,
poproszono ją o  zaśpiewanie Belated Regret,
południowokoreańskiej ballady z  1985 roku, której nigdy
wcześniej nie wykonywała. Zdziwiło ją to, lecz wkrótce wyszło
na jaw, że prośba wyszła od samego Wielkiego Następcy.
–  Kim Dzong Un zaczepił mnie i  osobiście podziękował, że
zaśpiewałam tę piosenkę – wspominała Choi. – Dopiero później
dowiedziałam się od północnokoreańskich artystów, jaka stała
za tym historia. Wychodzi na to, że jego matka często słuchała
Belated Regret, kiedy chorowała na raka.

***

Przez pierwszych sześć lat panowania Kim Dzong Un ani razu


nie opuścił kraju. Za bardzo zaprzątały go sprawy na własnym
podwórku.
Teraz, dzięki pomocy siostry, gotów był się zaprezentować
jako odpowiedzialny i  powszechnie szanowany światowy
przywódca. Podczas owej przemiany wykazał się niemałym
taktycznym sprytem, zręcznie przesuwając pionki po
szachownicy międzynarodowej dyplomacji.
Zaprosił prezydenta Korei Południowej na szczyt, a  potem  –
bardzo zmyślnie  – pozwolił, aby południowi sąsiedzi odegrali
rolę pośredników w  organizacji spotkania pomiędzy nim
a  Trumpem. Południowcom jak nigdy zależało na tym, aby
negocjacje między tymi dwoma przywódcami doszły do skutku.
Na początku marca 2018 roku, niespełna miesiąc po otwarciu
igrzysk olimpijskich i  dostarczeniu zaproszenia przez Kim Jo
Dzong, wysłannicy południowokoreańskiego Błękitnego Domu
wybrali się do Białego Domu w  Waszyngtonie. Sądzili, że
najpierw rozmówią się z członkami korpusu dyplomatycznego,
a  z  Trumpem spotkają następnego dnia. Prezydent wprosił się
jednak na pierwsze spotkanie i  zaskoczył delegację, bez
wahania zgadzając się na uczestnictwo w szczycie z Kim Dzong
Unem. Właściwie to chciał się z nim widzieć natychmiast.
Dyplomaci zbaranieli. Zapytali, czy nie rozsądniej by było,
żeby ich własny prezydent jako pierwszy spotkał się z Wielkim
Następcą i  go wybadał. Amerykański przywódca niechętnie
przyznał im rację.
Pracownicy służb bezpieczeństwa narodowego poprosili
Trumpa, by wstrzymał się z  ogłoszeniem swoich zamiarów.
Ekscentryczny prezydent dał im godzinę. Pognali więc
skontaktować się z  biurem japońskiego premiera i  uprzedzić
swych konserwatywnych sojuszników, co się szykuje. Chwilę
później wysłannicy Korei Południowej wyszli przed zachodnie
skrzydło Białego Domu, aby oficjalnie zapowiedzieć planowany
szczyt. Z  punktu widzenia protokołu dyplomatycznego była to
kuriozalna sytuacja: obcy rząd właśnie ogłosił coś w  imieniu
prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Kim Dzong Un, który dotąd był pariasem międzynarodowej
dyplomacji, jakimś cudem sprawił, że światowi przywódcy
ścigali się o  to, kto pierwszy się z  nim spotka. Bo nie tylko
Trump zapragnął przejść w ten sposób do historii.
Prezydent Xi Jinping pilnie śledził rozwój wypadków ze
swego biura w Pekinie. Wcześniej jasno dał do zrozumienia, że
nie ma czasu dla gówniarza zza miedzy; choć Chiny i  Koreę
Północną łączyło 70 lat historii, podczas których rzekomo były
sobie „bliskie jak wargi i  zęby”, Xi i  Kim nie spotkali się ani
razu, odkąd objęli władzę. Wielki Następca nie złożył
rytualnego hołdu lennego swemu potężnemu
komunistycznemu seniorowi. A  Xi Jinping, który rozpoczął
kadencję na początku 2013 roku, nie okazał najmniejszego
zainteresowania nawiązywaniem kontaktów. Ostatecznie
w  tym samym roku, kiedy chiński prezydent objął urząd, Kim
Dzong Un kazał stracić hołubionego przez Chińczyków
wujaszka Janga.
Poza tym Chiny patrzyły krzywym okiem na nuklearną
i rakietową obsesję mniejszego sąsiada. Rząd w Pekinie zdrowo
się wściekł, gdy północnokoreański reżim dokonał próbnego
wystrzału trzech pocisków balistycznych krótkiego zasięgu
w  dniu, w  którym chiński prezydent podejmował w  Hangzhou
przywódców 20 największych gospodarek świata. Rok później
kolejna seria wojowniczych popisów zrujnowała mu otwarcie
forum gospodarczego Belt and Road, widowiskowego spektaklu,
który miał stanowić konkurencję dla Światowego Forum
Ekonomicznego w Davos.
Te prowokacyjne działania ukazywały oszałamiającą
zuchwałość młodego północnokoreańskiego przywódcy.
Odmówić składania publicznych wyrazów uległości to jedno,
ale żeby aktywnie próbować upokorzyć prezydenta Chin!
Wydarzenia z  2018 roku ewidentnie zmieniły jednak
równowagę sił. Xi Jinping nagle zapragnął spotkać się z Kimem.
Albo raczej – nie chciał się okazać jedynym, który się z nim nie
spotka.
Tym sposobem pierwszym przystankiem na trasie
dyplomatycznego coming outu Kim Dzong Una i  Ri Sol Ju stał
się Pekin, do którego para dotarła rządowym pociągiem
z różowymi pluszowymi fotelami. Jak donosiły chińskie media,
Wielki Następca zamierzał osobiście złożyć Xi Jinpingowi
raport z bieżących wypadków.
Na powitanie ignorowanego przez lata sąsiada wytoczono
teraz czerwony dywan  – a  właściwie całe metry czerwonych
dywanów. Czerwony dywan wyścielał posadzkę dworca
w  Pekinie. Później obaj przywódcy przechadzali się po
czerwonych dywanach, dokonując inspekcji wojsk i pozując do
przyjacielskich zdjęć. Splendoru tym spotkaniom przydawała
obecność pierwszych dam; żona Xi, Peng Liyuan, to słynna
śpiewaczka operowa, chiński prezydent nie musiał więc
zazdrościć swemu wasalowi małżonki celebrytki.
Gości podjęto uroczystą kolacją, która okazała się okazją do
radosnych wspominków. Na wielkich ekranach wyświetlano
czarno-białe zdjęcia ze starych dobrych czasów. Oto dziadek
Kim Dzong Una na audiencji u Mao Zedonga. A tu ściska Denga
Xiaopinga i Jianga Zemina. Tu z kolei Kim Dzong Il całuje Jianga
i jego następcę, Hu Jintao – trzykrotnie, na socjalistyczną modłę.
Po spotkaniu uśmiechnięci Xi i  Peng, trzymając się za ręce,
pomachali na pożegnanie młodej parze, która odjechała
czarnym samochodem. Wyglądało to tak, jakby dwoje świeżo
upieczonych małżonków właśnie spędziło pierwszą Gwiazdkę
z rodzicami pana młodego.
Był to jasny znak, że obie strony zrozumiały, ile mogą zyskać
na bliskiej i  harmonijnej współpracy. Kim Dzong Un wiedział,
że potrzebuje człowieka, który  – pomimo napiętych
stosunków – pozostaje jego najważniejszym sprzymierzeńcem.
Chiny z  kolei nie musiały się już martwić prowadzeniem
kampanii „maksymalnego nacisku”. Teraz, gdy Wielki Następca
otworzył się na dyplomację, widmo wojny dotąd unoszące się
nad Półwyspem Koreańskim zniknęło. Xi Jinping mógł
w  związku z  tym wrócić do starej, sprawdzonej strategii
utrzymywania status quo w  Korei Północnej. Na chińskich
rynkach znów pojawiły się północnokoreańskie owoce morza,
a fabryki zaludniły się północnokoreańskimi robotnikami. Choć
międzynarodowe sankcje, technicznie rzecz biorąc, wciąż
obowiązywały, nie było potrzeby za bardzo się nimi kłopotać.
Chiński prezydent przestał się obawiać groźby inwazji.
Kiedy Kim Dzong Un wrócił do kraju, lokalna telewizja nadała
obszerny materiał z  jego wizyty. Okazało się, że młody wódz
dopilnował, aby każda sekunda wyprawy została sfilmowana.
Zainstalowano nawet kamery nad mostem łączącym Chiny
i  Koreę Północną, aby uchwycić moment, gdy przetacza się po
nim pociąg wiozący Wielkiego Następcę.
Kim chciał, by jego poddani zobaczyli wszystko. Chciał, by
zobaczyli dwóch światowych przywódców stojących ramię
w  ramię na tle chińskich i  północnokoreańskich flag,
z pięknymi żonami u boku – jak równy z równym.

***

Miesiąc później Kim Dzong Un swym kaczkowatym krokiem


dobrnął do betonowego krawężnika, który od 65 lat wyznacza
granicę między rozdzielonymi Koreami. Prezydent Mun Jae-in,
którego rodzice zostali ewakuowani z  Północy podczas wojny
koreańskiej, czekał po południowej stronie wspólnej strefy
bezpieczeństwa, obszaru w  strefie zdemilitaryzowanej,
w którym w 1953 roku podpisano zawieszenie broni.
Wielki Następca już z  daleka wyciągał rękę, aby w  końcu,
przed obiektywami kamer, uścisnąć dłoń uśmiechniętego Muna
i przytrzymać ją przez niepotrzebnie długi czas.
Potem przyszła pora, aby młody wódz pokazał, kto tu tak
naprawdę rządzi. Zrobiwszy sobie serię zdjęć po południowej
stronie, zaprosił prezydenta na stronę północną. Mun się
zgodził i wciąż ściskając sobie dłonie, obaj przywódcy stanęli na
północnokoreańskiej ziemi. Reporterzy z  Południa wstrzymali
oddech. To Kim Dzong Un reżyserował całe przedstawienie.
27 kwietnia 2018 roku okazał się dniem niezwykłym.
Zaowocował bowiem porozumieniem, w  myśl którego dwaj
przywódcy zobowiązali się przystąpić do pracy nad formalnym
zakończeniem wojny i  poprawą stosunków. Zadeklarowali też,
że Półwysep Koreański powinien być strefą wolną od broni
atomowej. W  niektórych częściach Waszyngtonu  –
a  konkretniej w  Białym Domu  – przyjęto to jako sygnał, że
Wielki Następca szykuje się do zlikwidowania programu
nuklearnego. „Dzieją się dobre rzeczy”, zatweetował Trump,
przeczytawszy poranne wiadomości ze szczytu.
W  rzeczywistości jednak wzmianka o  „Półwyspie
Koreańskim” rodziła potencjalne problemy. Korea Północna od
dawna nalega, żeby Stany Zjednoczone  – jeśli pragną
jakiegokolwiek układu  – całkowicie wyłączyły południową
część półwyspu spod swojego parasola atomowego. Amerykanie
co prawda zlikwidowali instalacje jądrowe w  Korei
Południowej po porozumieniu z  1991 roku, lecz regularnie
wysyłają tam samoloty i  okręty zdolne do przenoszenia
ładunków nuklearnych. Z punktu widzenia USA i jej przymierza
wojskowego z  Południem warunek ten nigdy nie podlegał
negocjacjom.
Tamtego pamiętnego kwietniowego dnia z  niedowierzaniem
patrzyłam, jak Kim i  Mun przechadzają się wzdłuż specjalnie
na tę okazję zbudowanego deptaka w  strefie
zdemilitaryzowanej. Według analityków potrafiących czytać
z  ruchu warg przez te pół godziny, kiedy tak spacerowali
i  przysiadali w  słońcu na ławkach, omówili szeroki wachlarz
spraw, od Stanów Zjednoczonych, przez ONZ
i  północnokoreański program atomowy, aż po osobiste opinie
na temat Donalda Trumpa. Mun zdawał się tłumaczyć, jak
amerykański prezydent podejdzie do własnego spotkania
z młodym wodzem[167].
Dla przywódców obu Korei było to pierwsze z trzech spotkań,
które miały się odbyć w  2018 roku. Drugie zostało
zorganizowane w  pośpiechu, gdy wyglądało na to, że szczyt
z  Donaldem Trumpem znalazł się pod znakiem zapytania,
trzecie zaś stanowiło owoc drugiego, gdyż Mun czuł się
w obowiązku wybrać się z rewizytą na Północ.
Rozmowy dyplomatyczne przyniosły niesamowite rezultaty.
Wielki Następca pozwolił południowokoreańskiemu
prezydentowi – który z punktu widzenia północnokoreańskiego
prawa pełni swoją funkcję nielegalnie, jako że jedynymi
prawomocnymi władcami Korei są Kimowie  – wygłosić
poruszające przemówienie przed 150  tysiącami mieszkańców
Korei Północnej. Pod koniec 2018 roku obie strony przystąpiły
do likwidowania posterunków granicznych w  strefie
zdemilitaryzowanej.
Kim kazał też zasypać poligon nuklearny pod górą
w  północnej części kraju, gdzie dokonano detonacji bomby
wodorowej. Już go nie potrzebował  – osiągnął przełom
technologiczny, którego pożądał, zresztą szczyt pewnie nie
wytrzymałby kolejnego wybuchu – mógł za to w widowiskowy
sposób zademonstrować, że rezygnuje z  programu
nuklearnego, nie pozbywając się przy tym ani jednej bomby
atomowej. Podziemne tunele zostały zawalone z  użyciem
ładunków wybuchowych, a nagranie z tego wydarzenia szybko
obiegło świat. Stanowiło to manewr typowy dla
północnokoreańskiego reżimu: Kim Dzong Un pozornie
ustępował, w  rzeczywistości jednak cała hucpa miała służyć
wyłącznie stworzeniu – nomen omen – zasłony dymnej.
Rozmowy z  Munem może i  były starannie wyreżyserowane,
ale i  tak oferowały wiele ciekawych informacji. Każde
spotkanie dawało wgląd w to, jak działa Wielki Następca.
Północnokoreański przywódca, bardziej przywykły do
wygłaszania ognistych pogróżek i  straszenia bronią masowej
zagłady, dowiódł, że potrafi zachowywać się jak przystało na
męża stanu – uprzejmie, a nawet z odrobiną autoironii.
Kiedy Thomas Bach, Niemiec przewodniczący
Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu, odwiedził
Koreę Północną w 2018 roku, Kim Dzong Un zabrał go na mecz
piłkarski na olbrzymim stadionie 1 Maja w Pjongjangu. Podczas
gry młody dyktator wielokrotnie powtarzał, jak dużą wagę
przykłada się do sportu w  północnokoreańskim systemie
edukacji. Stwierdził, że to dla niego najwyższy priorytet. Przy
tym nie umknęła jego uwadze ironia sytuacji  – cierpiąc na
oczywistą otyłość, rozwodził się nad znaczeniem wychowania
fizycznego. O  dziwo, potrafił obrócić to w  żart. Tego rodzaju
wesołkowatość z kogokolwiek innego czyniłaby zdrajcę.
Wielki Następca powiedział Bachowi, że może i  na to nie
wygląda, ale uwielbia sport i  kiedyś dużo grał w  koszykówkę.
Uśmiali się setnie.
Spotkania z  przybyszami z  zewnętrznego świata ujawniły
największą słabość Kima: jego stan zdrowia. Młody przywódca
wygląda, jakby prosił się o  zawał, i  ewidentnie od pewnego
czasu doświadczał już różnych dolegliwości.
Pierwsze sygnały, że coś jest nie tak, pojawiły się pod koniec
2014 roku. Wódz – liczący wówczas zaledwie 30 lat – zniknął na
kilka tygodni z  życia publicznego, najprawdopodobniej
z  powodu ostrego ataku dny moczanowej, a  kiedy wrócił,
wspierał się na lasce.
Cztery lata później, gdy przywódcy obu Korei podczas swego
pierwszego spotkania wkopywali w  ziemię młodą sosnę,
sześćdziesięciopięcioletni prezydent Południa bez trudu machał
szpadlem. Za to trzydziestoczteroletniemu Wielkiemu Następcy
wystarczyła chwila wysiłku, aby poczerwieniał na twarzy
i  zaczął dyszeć. Jakiś czas wcześniej żona Kim Dzong Una
powiedziała południowokoreańskim dyplomatom, że nie może
zmusić męża, aby rzucił palenie.
Na sierpniowym szczycie cała gromada wybrała się z kolei na
górę Pektu. Kim, który wnet się zasapał, zwrócił uwagę, że
Munowi zdaje się wcale nie brakować oddechu. Prezydent
Korei Południowej – znany amator górskich wycieczek – odparł,
że to przecież tylko lekki spacerek.
Północnokoreański reżim pilnie strzeże wszelkich szczegółów
dotyczących zdrowia wodza. Na spotkania poza granicami
kraju Wielki Następca zabiera ze sobą przenośną toaletę, aby
przypadkiem nie zostawić żadnego materiału biologicznego,
z  którego można by pobrać próbki do badań. Zwiększona
aktywność dyplomatyczna sprawiła jednak, że pojawiło się
wiele wolnych od ingerencji aparatu propagandowego nagrań
filmowych ukazujących młodego przywódcę w  różnych
codziennych sytuacjach. Na podstawie tych migawek lekarze
byli w stanie wyciągnąć garść wniosków.
Przede wszystkim orzekli, że Kim Dzong Un cierpi na
chorobliwą otyłość. Mierzy on 170 centymetrów, a  szacuje się,
że waży około 135 kilo. Oznacza to, że jego indeks BMI plasuje
się na bardzo wysokim poziomie 45 bądź 46 punktów. Nadwaga
stoi za osobliwym kaczkowatym chodem dyktatora, zmuszając
go do stawiania stóp palcami na zewnątrz i  rozkładania
ramion.
Eksperci spekulowali, że Wielki Następca musi głośno
chrapać. Analizując nagrania, policzyli nawet, z  jaką
częstotliwością oddycha. Na pierwszym szczycie z  Munem,
podczas trwającego 42 sekundy spaceru, wykonał aż 35
wydechów. Albo bardzo się denerwował, albo brak ćwiczeń
spowodował u niego zmniejszenie pojemności płuc.
Lekarze zauważyli też, że coś może być nie tak z jego prawą
kostką – co zgadzałoby się z doniesieniami z 2014 roku, choć nie
dowodziło, że kłopoty zrodziła nadmierna konsumpcja sera.
Niewykluczone, że staw podtrzymywany był przez stabilizator.
Na podstawie swoich obserwacji medycy wysnuli
przypuszczenia, że Kim Dzong Un zajada stres związany ze
sprawowaną funkcją. Orzekli też, że jego perspektywy
zdrowotne wyglądają bardzo słabo.
– Ogólnie rzecz biorąc, taka otyłość w połączeniu z paleniem
papierosów skraca życie o  10 do 20 lat  – stwierdził profesor
Huh Yun-seok ze szpitala uniwersyteckiego Inha. Jego zdaniem
młody przywódca dorobił się już cukrzycy.
Inny lekarz zwrócił uwagę, że u  osób cierpiących na
chorobliwą otyłość czterokrotnie wzrasta ryzyko chorób
reumatycznych. To również mogło wpływać na kaczkowaty
chód młodego przywódcy.
Nie tylko Wielki Następca był w  kiepskiej formie. To samo
można by powiedzieć o jego kraju, z czego dobrze zdawał sobie
sprawę.
W  czasie spotkań z  prezydentem Korei Południowej Kim
Dzong Un z  zaskakującą szczerością opowiadał
o niedoskonałościach rzekomego socjalistycznego raju leżącego
na północ od strefy zdemilitaryzowanej. Uprzedził Muna, że
transport publiczny może mu się wydać „niewydolny i  mało
komfortowy” w porównaniu z szybkobieżną koleją Południa.
Na zakończenie szczytu w  Pjongjangu młody dyktator
postanowił po raz pierwszy w karierze na żywo przemówić do
reszty świata. Stanął na podium obok demokratycznie
wybranego przywódcy sąsiedniego kraju i, jak na głowę
każdego cywilizowanego państwa przystało, odczytał
oświadczenie dla prasy.
Jego żona również grała swoją rolę bezbłędnie. Na uroczystą
kolację, która odbywała się tego samego wieczoru, goście
z Południa sprowadzili iluzjonistę, aby pomógł przełamać lody.
Ale to północnokoreańskiej pierwszej damie udało się
momentalnie rozładować napięcie.
– Ojej, czy teraz zniknę? – zażartowała, widząc magika.
Iluzjonista obszedł całą salę, zbierając od biesiadników
pieniądze i  przemieniając większe nominały w  mniejsze.
Następnie zmienił dziesięciodolarówkę w  studolarówkę, którą
wręczył południowokoreańskiemu prezydentowi. Obaj
przywódcy wybuchnęli śmiechem  – Mun trzymał banknot
w górze, a Kim żywiołowo machał rękami. Ktoś krzyknął:
–  Po co Korei Północnej eksport? Teraz możecie sobie
wyczarować pieniądze!
Trunki lały się obficie. Goście z  Południa przywieźli ze sobą
wysokiej klasy czterdziestoprocentowe soju, a  Wielki Następca
w  czasie trwającego blisko trzy godziny bankietu ani razu nie
odmówił kolejki[168].
Po zakończeniu kolacji obsługa sprzątnęła wszystkie szklanki
i sztućce, z których korzystali wódz i jego siostra, aby wymyć je
z aptekarską wręcz dokładnością.
Za sprawą wszystkich tych spotkań Kim Dzong Un dowiódł,
że potrafi być czarujący, że potrafi rzucić żarcik, kiedy trzeba,
i  mile połechtać ego politycznego przeciwnika. Udowodnił też,
że nie jest szaleńcem, lecz sprawnym strategiem, którego plany
przynoszą pożądane owoce.
Mając za sobą próbę generalną, Wielki Następca mógł się
śmiało szykować na wielką premierę.
ROZDZIAŁ XVI
ROZMOWY Z SZAKALAMI

Spotkanie stulecia otwierające nową kartę w  historii


relacji między Koreą Północną a  Stanami
Zjednoczonymi.
dziennik „Rodong Sinmun”, wydanie z 13 czerwca
2018 roku

Bezlitośnie wyśmiewany i nagminnie niedoceniany człowieczek


znalazł się o  krok od swego największego triumfu: on,
przywódca maleńkiego kraiku, który technicznie rzecz biorąc,
wciąż znajdował się w  stanie wojny z  USA, miał siąść do
rozmów z  amerykańskim prezydentem. Spotkanie takie
pomogłoby Kimowi zbudować wokół siebie otoczkę
prawomocności i  międzynarodowego szacunku. Gdyby poszło
dobrze, mogłoby zaowocować zniesieniem sankcji, a  nawet  –
w  dalszej przyszłości  – przyciągnięciem inwestorów
z największej gospodarki świata.
12 czerwca 2018 roku – niespełna dziewięć miesięcy po tym,
jak Korea Północna zagroziła, że „poskromi ogniem obłąkanego
amerykańskiego ramola”  – Kim Dzong Un i  Donald Trump
weszli razem na scenę w  położonym na uboczu hotelu Capella
w  Singapurze. Stanąwszy na tle starannie udrapowanych flag
Korei Północnej i  Stanów Zjednoczonych, uśmiechnęli się do
siebie i uścisnęli sobie dłonie.
Był to zadziwiający obrazek. Nawet sam Wielki Następca nie
mógł powstrzymać zdumienia.
– Wielu ludzi na świecie pomyśli, że to scena z filmu science
fiction  – powiedział przez tłumacza Trumpowi, gdy weszli do
sali, w której już czekali na nich członkowie obu delegacji.
„Rakietowy ludek” i  „zupełny świr” poszli w  niepamięć.
Młody przywódca dowodził, że jest – jak również ujął to kiedyś
Trump – „lepszym cwaniakiem”. Udało mu się osiągnąć coś, do
czego bez powodzenia dążyli jego ojciec i dziadek.
W  ostatnich latach życia Kim Ir Sen rozważał możliwość
„wielkiego kompromisu” ze Stanami Zjednoczonymi.
Dwukrotnie spotkał się ze słynnym amerykańskim ewangelistą
Billym Grahamem. Na pierwszym spotkaniu, które odbyło się
w  1992 roku, Graham przekazał Wielkiemu Wodzowi osobistą
wiadomość od prezydenta George’a H.W. Busha.
Kim Dzong Il z  kolei zaprosił do Pjongjangu Billa Clintona,
który dobijał właśnie do końca swojej drugiej kadencji.
Amerykański przywódca wysłał na próbę Madeleine Albright,
swoją sekretarz stanu, aby przetarła szlaki. Pojawiły się
nadzieje, że doprowadzi to do ocieplenia stosunków, Clinton
ostatecznie postanowił jednak poświęcić ostatnie miesiące
prezydentury innemu nierozwiązywalnemu problemowi:
Izraelowi i Palestynie.
Tymczasem za Kim Dzong Una słowo stało się ciałem.
W Waszyngtonie wszelkiej maści eksperci rwali włosy z głów.
Nie tak się robi dyplomację, powiadali. Szczyty stanowią
zwieńczenie procesu dyplomatycznego, a  nie jego początek,
zrzędzili. Kim pogrywa sobie z  nami tak samo jak jego ojciec,
grozili. Stany Zjednoczone nie zdołają w  ten sposób zmusić
Korei Północnej do rezygnacji z broni jądrowej.
A  jednak, przyglądając się rozwojowi wypadków z  mojego
punktu obserwacyjnego w Singapurze, nie mogłam pohamować
optymizmu.
Naturalnie ani przez sekundę nie łudziłam się, że Wielki
Następca zlikwiduje swój arsenał. Pamiętając, jaki los spotkał
Muammara Kaddafiego, potrzebował atomu jako polisy
ubezpieczeniowej. Lecz może gotów był oddać część rakiet
i  głowic nuklearnych, aby wynegocjować zmniejszenie sankcji
i  złagodzić swój wizerunek w  oczach świata. Ewidentnie nie
zamierzał się poddawać bez walki, ale przynajmniej zdawał się
otwarty na propozycje.
Może zresztą przyszedł czas, aby spróbować czegoś nowego.
Konwencjonalna dyplomacja od ćwierćwiecza nie przynosiła
żadnych rezultatów. A  jeżeli ktoś mógł przeforsować
rozwiązanie niekonwencjonalne, to tylko ci dwaj  – łagodnie
mówiąc – nieortodoksyjni przywódcy.
Kim Dzong Un wielokrotnie dowiódł, że nie jest taki jak
ojciec. Wykazał się znacznie większą śmiałością i zuchwałością.
Trump zaś w  niczym nie przypomina dotychczasowych
prezydentów Stanów Zjednoczonych.
Od czasu objęcia urzędu ekscentryczny Amerykanin przyjął
nietypowy zwyczaj spotykania się z  innymi światowymi
przywódcami w cztery oczy. Lubił zostawać z nimi sam na sam,
ewentualnie tylko w  obecności tłumacza. Okazywał w  ten
sposób przekonanie, że potrafi nawiązać z  partnerem osobistą
relację i wytargować dobrą umowę.
Takie podejście odpowiadało Wielkiemu Następcy.
W  kulturach azjatyckich osobiste relacje są niezwykle istotne
przy prowadzeniu interesów, zwłaszcza kiedy w  grę wchodzą
trudne negocjacje. A już szczególnie dotyczy to rządzących silną
ręką autokratów.
Gdy w  latach 70. Stany Zjednoczone pracowały nad
normalizacją stosunków z  Chinami, sekretarz stanu Henry
Kissinger spędził setki godzin na spotkaniach z  chińskim
premierem Zhou Enlaiem. Podobny los czekał sekretarza
Mike’a  Pompeo, który zarówno przed, jak i  po szczycie
w  Singapurze musiał się bezustannie spotykać
z  północnokoreańskim dyktatorem i  jego najważniejszymi
doradcami w Waszyngtonie, Nowym Jorku i Pjongjangu.
Organizując szczyt, Kim Dzong Un i  Donald Trump kładli na
szali własną reputację. Obu zależało na tym, aby wielka
dyplomatyczna feta przyniosła rezultaty.
Poza tym, mimo licznych różnic, dwaj przywódcy mają też
wiele wspólnego. Obaj odziedziczyli rodowe imperia. Obaj
zdołali przekonać swych ojców, że to oni powinni być
następcami, chociaż żaden z nich nie był pierworodnym synem
i  oczywistym spadkobiercą. Obaj też mają słabość do
pretensjonalnych projektów budowlanych.
Mój optymizm w  kwestii spotkania zrodził się przede
wszystkim z  tego, że Kim Dzong Un wysłał bardzo jasny, choć
mało komentowany, sygnał, że w polityce wewnętrznej szykuje
się do stuprocentowego skupienia na gospodarce.
Zaledwie tydzień przed wcześniejszym szczytem
z  prezydentem Munem, na zgromadzeniu plenarnym partii
w  Pjongjangu, Wielki Następca wygłosił mowę, w  której
oznajmił, że plan bjungdżin, czyli „równoczesnego rozwoju”,
dobiegł końca. Korea Północna nie musiała dalej pracować nad
bronią atomową, gdyż opanowała pożądaną technologię. Wódz
ogłosił koniec testów jądrowych i  próbnych wystrzałów
międzykontynentalnych pocisków balistycznych.
Dowiódłszy swych wojskowych kompetencji, a  także
pozbywszy się przeciwników i potencjalnych rywali, był gotów
wprowadzać zmiany umożliwiające wzrost gospodarczy.
Zamierzał teraz  – jak to ujął  – skupić się na „nowej linii
strategicznej”, a  do tego potrzebne mu było „środowisko
międzynarodowe przychylne socjalistycznym strukturom
ekonomicznym”.
Był to ogromny przełom. W  2013 roku, po dziesięcioleciach
polityki stawiania na pierwszym miejscu wojska, Kim Dzong Un
śmiało wyniósł gospodarkę do poziomu równego programowi
nuklearnemu. Pięć lat później  – niemal co do dnia  –
jednoznacznie nadał rozwojowi gospodarczemu najwyższy
priorytet.
Nie mógł jednak zrealizować planu, dopóki świat – z Ameryką
na czele  – dusił północnokoreańską gospodarkę surowymi
sankcjami. Nie mógł też osiągnąć celu dyplomatycznego, jakim
było zyskanie statusu szanowanej i  odpowiedzialnej głowy
państwa, bez błogosławieństwa amerykańskiego prezydenta.
Starannie zaplanowana metamorfoza w  kosmopolitę i  męża
stanu stała się ewidentna, gdy tylko młody przywódca opuścił
Koreę Północną. Jego ojciec, który panicznie bał się latać, na
wyprawy do Moskwy czy Pekinu zawsze udawał się
opancerzonym pociągiem. Wielki Następca nie podzielał lęków
rodzica, ale też nie dysponował porządnym samolotem.
W  związku z  tym pożyczył od swych protektorów zza miedzy
odpowiednią maszynę  – należącego do Air China Boeinga 747,
którym na ogół podróżował chiński premier. Był to odrzutowiec
amerykańskiej produkcji z  wielkim logo Star Alliance przy
drzwiach.
Kim Dzong Un nawet nie próbował kryć się z tym, że załatwił
sobie podwózkę od sąsiada. Zdjęcia ukazujące, jak wsiada na
pokład samolotu Air China, wrzucono na pierwszą stronę
najważniejszej północnokoreańskiej gazety, zupełnie jakby
wódz chciał się pochwalić, że potężne Chiny udostępniły mu
transport.
Pierwsza Siostra miała dotrzeć na szczyt oddzielnym
samolotem, należącym do Korei Północnej. Kimowie
najwyraźniej nie chcieli rozlewać zbyt wiele świętej krwi rodu
Pektu, gdyby coś poszło nie tak.
Przygotowaniom logistycznym poświęcono dużo uwagi.
Wielki Następca od czasu objęcia władzy nie odbył jeszcze tak
długiej podróży. Dowództwo Gwardii Naczelnej  – organizacji
poświęconej ochronie wodza, której liczebność szacuje się
nawet na 120  tysięcy żołnierzy  – nie zamierzało zostawiać
niczego przypadkowi.
Północnokoreańscy strażnicy nadzorowali kontrolę
bezpieczeństwa przy wejściu do hotelu St. Regis, w  którym
mieli nocować Kim Dzong Un i jego siostra. Skądinąd w hotelu
tym lubił się zatrzymywać ich nieszczęśliwie zmarły brat Kim
Dzong Nam.
Dla delegacji z  Korei Północnej zarezerwowano trzy
najwyższe piętra budynku, w  tym kosztujący siedem tysięcy
dolarów za noc apartament prezydencki na 20. piętrze. (Koszty
noclegu i  wyżywienia pokrywał Singapur). Gwardziści
pilnowali wind przez całą dobę, aby nikt niepożądany nie
dostał się powyżej 16. piętra.
Żołnierze chcieli poddać kontroli wszystkie pokoje hotelowe,
lecz ponieważ zarząd odmówił im dostępu do pomieszczeń
poza strefą przeznaczoną dla północnokoreańskich gości,
ograniczyli się do najwyższych pięter i  sal konferencyjnych.
Sprawdzili je pod kątem ładunków wybuchowych, urządzeń
podsłuchowych i  innych niespodzianek mogących zagrozić ich
wodzowi.
Przydzielone delegacji pokoje miały zostać zwolnione dopiero
dwa dni po tym, jak Kim Dzong Un opuści Singapur.
Koreańczycy zamierzali porządnie posprzątać, zanim wpuszczą
pracowników hotelu do  – dokładnie oczyszczonych
z Kimowskiego DNA – pomieszczeń.
Wielki Następca i  jego siostra w  czasie pobytu w  St. Regis
trzymali się swoich apartamentów. Jedli specjalnie dla nich
przyszykowane posiłki gotowane wyłącznie ze składników
sprowadzonych w  oddzielnym samolocie towarowym,
a  następnie przywiezionych z  lotniska w  chłodziarkach. Ten
sam samolot przetransportował też limuzynę wodza oraz
autoryzowane uzbrojenie i inne zapasy.
Dotarłszy szczęśliwie do Singapuru, Kim postanowił się
pokazać od najlepszej strony.
Pierwszego dnia spotkał się z  singapurskim premierem,
synem Lee Kuana Yew, który rządził stworzonym przez siebie
wyspiarskim państewkiem przez jakieś 50 lat. Premier opisał
później swego gościa jako „pewnego siebie młodego
przywódcę”. Do albumu międzynarodowej aprobaty Kim Dzong
Una trafiło kolejne zdjęcie z oficjalnego uściśnięcia dłoni.
Tej nocy Wielki Następca wybrał się na niezapowiedzianą
wycieczkę po największych atrakcjach wyspy. Pod
przewodnictwem ministra edukacji i  ministra spraw
zagranicznych Singapuru Kim Dzong Un, jego siostra, a  także
wielka gromada ochroniarzy i  północnokoreańskich
kamerzystów odbyła spacer wzdłuż nabrzeża skrzącego się
w  świetle księżyca. Podziwiali kwiaty w  futurystycznym parku
Gardens by the Bay, gdzie przybysze mogli zrobić to samo co
miliony turystów przed nimi: strzelić sobie selfie. Kim  –
zarumieniony od duchoty  – uśmiechał się szeroko do aparatu
ministra spraw zagranicznych.
Następnie cała gromada przeszła przez most i okrążyła hotel
Marina Bay Sands  – cud architektury, na który składa się
ogromna betonowa łódź zawieszona na trzech drapaczach
chmur. Warto nadmienić, że właścicielem tego przybytku jest
Sheldon Adelson, magnat kasynowy, który poparł Trumpa
w wyborach w 2016 roku i którego lokale w Makau regularnie
odwiedzał Kim Dzong Nam.
Wycieczka odwiedziła stanowiący część kompleksu
hotelowego Sky Park, rodzaj otwartej strefy gastronomicznej
z imponującym basenem widokowym. Młody przywódca przez
dobre dziesięć minut podziwiał panoramę miasta rozświetloną
wielkimi logotypami Citibanku i HSBC.
Wielki Następca, gdziekolwiek się udał, przyciągał tłumy.
Pragnęli go ujrzeć zarówno turyści, jak i  miejscowi. Kiedy
przybył do hotelu, wzdłuż ulic zebrały się hordy gapiów
napierających na policyjne barierki. Gdy przechadzał się po
esplanadzie nad zatoką, całymi gromadami przybywali na
nabrzeże, aby robić mu zdjęcia na swoje strony w  mediach
społecznościowych. W  lobby Marina Bay Sands stawali na
palcach, aby ujrzeć go ponad głowami tłumu. Ludzie kąpiący
się w  basenie widokowym  – w  tym panie w  skąpych bikini  –
wychodzili z wody, aby strzelić mu focię.
Wszystko to stanowiło wodę na młyn kultu jednostki.
Podobnie jak wierni obywatele, którzy gromadzili się w  Korei
Północnej, aby oddać cześć władcy, tak i  obcokrajowcy całymi
hordami tłoczyli się, aby ujrzeć Szanownego i  Umiłowanego
Najwyższego Przywódcę. Od zdjęć z tych zgromadzeń miało się
później zaroić w  północnokoreańskich gazetach i  telewizji.
Widzicie? – zdawali się mówić propagandyści. – Za granicą też
czczą Kim Dzong Una.
Singapur z  wielu powodów stanowił idealne miejsce do
zorganizowania szczytu. Przez lata trafiało tam sporo
północnokoreańskich pieniędzy i  obywateli. Aby przekroczyć
granicę, nie potrzebowali nawet wiz, co czyniło niewielkie
wyspiarskie państewko jednym z  nielicznych krajów, do
których łatwo im było podróżować. Ponadto Singapur
promował znaną już w  południowo-wschodniej Azji strategię
współpracy z  bandyckimi państwami w  celu sprowadzenia ich
na dobrą drogę. Podejście takie bardzo różniło się od
faworyzowanej przez Stany Zjednoczone polityki izolacji
i  sankcji. Zresztą nie byłby to pierwszy raz, kiedy azjatycki
przywódca odwiedził wyspę w poszukiwaniu inspiracji.
W  1978 roku na singapurskim brzegu wylądował wielki
chiński reformator Deng Xiaoping. Lee Kuan Yew osobiście
oprowadził go po mieście, opowiadając przy okazji, jak udało
mu się osiągnąć to, co osiągnął. Deng był pod wielkim
wrażeniem. Pięć lat później przedstawił chińską drogę do
socjalizmu. Teraz Singapur miał nadzieję podsunąć właściwy
pomysł kolejnemu rządowi, który pilnie potrzebował reform
gospodarczych, ale śmiertelnie bał się zmian politycznych.
Zdawało się, że Kim Dzong Un chłonie wysyłane mu sygnały.
Na dowód tego dziennik „Rodong Sinmun” następnego dnia
opublikował zaskakującą fotorelację ze spaceru wodza po
imponującym zagranicznym mieście. Towarzyszył jej także
oszałamiający czterdziestodwuminutowy dokument
telewizyjny zatytułowany Epokowe spotkanie, które
zapoczątkowało nowy rozdział w  historii Korei Północnej
i  Stanów Zjednoczonych. Film ukazywał każdy etap podróży
Wielkiego Następcy. Najbardziej zaskakujące było jednak to, że
wiernie przedstawiał oszałamiającą czystość i  piękno
Singapuru – od luksusowego apartamentu w hotelu St. Regis po
niesamowite, zapierające dech budynki w  samym mieście.
Filmowcy uchwycili na taśmie między innymi moment
przejazdu kolumny rządowej przez najsłynniejszą ulicę
handlową – z przykuwającymi oko wystawami Rolexa i Prady –
a potem wzdłuż malowniczego nabrzeża.
–  Wielki Towarzysz Przywódca powiedział, że od teraz
będziemy czerpać z bogatej wiedzy i doświadczenia Singapuru
w różnych sferach – relacjonował narrator dokumentu.
Po szczycie pewien ekonomista z Pjongjangu orzekł, że jeżeli
zostaną cofnięte sankcje i poprawi się klimat polityczny, Korea
Północna będzie w  stanie powielić sukces krajów takich jak
Singapur czy Szwajcaria, które „nie dysponują obfitymi złożami
naturalnymi ani olbrzymim terytorium, ale zdołały
wykorzystać dogodne położenie geograficzne”[169].
Ekonomista ten ewidentnie nigdy nie był ani w Singapurze, ani
w  Szwajcarii, i  nie miał pojęcia, jak mało prawdopodobne jest,
aby przewidywany przez niego scenariusz szybko się ziścił. Do
osiągnięcia cudownej prosperity pustelniczemu królestwu
brakowało jeszcze kilku innych drobiazgów. Jak choćby
demokracji i praworządności.
Niemniej Kim Dzong Un dawał sygnał całemu światu  –
a także, co ważniejsze, własnemu ludowi – że taką ma właśnie
wizję swojego kraju. Był to najjaśniejszy jak dotąd znak, że
północnokoreański przywódca nie chce być tyranem na wzór
stalinowski, lecz oświeconym dyktatorem podobnym do tych,
którzy przynieśli rozkwit w różnych częściach Azji.

***

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień – dzień, w którym


Kim Dzong Un miał stanąć przed obliczem swego arcywroga.
Stawka była nieprawdopodobnie wysoka  – zarówno z  punktu
widzenia polityki, jak i  własnego bezpieczeństwa. Paranoiczny
autokrata żyje w nieustannym lęku o życie.
Tego ranka, kiedy Wielki Następca opuścił hotel, aby udać się
na miejsce spotkania, otaczało go przeszło 40 agentów
z Dowództwa Gwardii Naczelnej.
Członkowie tego elitarnego ugrupowania przechodzą
drobiazgowy proces selekcji  – aby się zakwalifikować, najlepsi
rekruci z  wojsk regularnych muszą spełnić wymagania
dotyczące wzrostu, wyglądu, stanu zdrowia, osobowości i, co
najważniejsze, pochodzenia. Ludzie odpowiedzialni za
bezpieczeństwo Błyskotliwego Towarzysza powinni móc się
wykazać czystą kartą polityczną i  odpowiednimi
proletariackimi korzeniami. Pewien były ochroniarz stwierdził
nawet, że dostanie się do straży przybocznej wodza jest
„trudniejsze niż przejście przez ucho igielne”[170].
Jeśli jednak komuś się uda, to jest ustawiony. Nikt nie lubi się
otaczać niezadowolonymi z  życia facetami uzbrojonymi
w wielkie giwery.
Dwunastu agentów gwardii na krótki czas zyskało
internetową sławę, kiedy ktoś nakręcił filmik, jak biegną u boku
czarnej limuzyny Kim Dzong Una, pomimo typowej dla
Singapuru duchoty odziani w  czarne garnitury. Obrazek ten
zdawał się perfekcyjnie oddawać absurd północnokoreańskiego
reżimu.
Wielki Następca pomysł na żywą tarczę zaczerpnął
z kinowego hitu Na linii ognia. Clint Eastwood gra w nim agenta
służb specjalnych, który miał chronić Johna F. Kennedy’ego
w dniu zamachu w 1963 roku. W jednej ze scen Eastwood i inni
agenci biegną przy samochodzie prezydenta[171].
Zresztą w  kwestii wyboru bryki Kim również zadbał, aby
zrobić odpowiednie wrażenie. Na miejsce spotkania przybył
sześcioipółmetrową limuzyną Mercedes-Maybach S 600
Pullman Guard. Model ten wszedł do sprzedaży zaledwie rok
wcześniej i kosztował, bagatela, 1,6 miliona dolarów.
Mercedes reklamuje swój „niezwykle luksusowy pojazd” jako
idealny dla „głów państw i  innych osób, którym grozi
szczególne ryzyko”. Firma chwali się, że tył samochodu to
„obszerny i  urządzony ze smakiem salon klubowy”, ale do
Wielkiego Następcy najprawdopodobniej szczególnie
przemówił szeroki wachlarz wyposażenia gwarantującego
bezpieczeństwo.
Wzmocniona karoseria limuzyny może wytrzymać ostrzał
z broni maszynowej. Do tego dochodzi opancerzenie podwozia,
które ma chronić przed ładunkami wybuchowymi, oraz stalowa
rama za tylnymi siedzeniami osłaniająca głowy pasażerów
przed wszystkim, co mogłoby się przebić przez tylną szybę.
Takie dobrodziejstwo inwentarza sprawia, że wóz waży blisko
pięć ton. Jego drzwi są tak ciężkie, że przy ich otwieraniu
i zamykaniu niezbędne jest elektryczne wspomaganie.
Uścisnąwszy sobie dłonie przed obiektywami kamer, obaj
przywódcy udali się na spotkanie w  cztery oczy  – a  raczej
w  osiem oczu, bo obaj mieli ze sobą tłumaczy. Kim Dzong Un
otworzył negocjacje słowami: „Miło pana poznać, panie
prezydencie”, wypowiedzianymi po angielsku. Spytałam
kilkunastu różnych osób mówiących po angielsku i  po
niemiecku, które miały okazję rozmawiać
z  północnokoreańskim wodzem, czy kiedykolwiek powiedział
choćby „Dzień dobry” w jednym z tych języków. Odparli, że nie.
Najwyraźniej dla Trumpa postanowił szczególnie się postarać.
Podczas trwającego pięć godzin posiedzenia Wielki Następca
udowodnił, że doskonale wie, jak obłaskawić amerykańskiego
prezydenta.
Zgodnie z  tradycyjnymi koreańskimi zasadami grzeczności
wszedł do hotelu jako pierwszy. Trump był przeszło dwukrotnie
starszy od Kima, miał zatem wyższy status i  powinien wejść
jako ostatni. Później, w czasie rozmowy, młody wódz sięgnął po
najbardziej wyrafinowane zwroty grzecznościowe  – których
w  ściśle hierarchicznym koreańskim naprawdę nie brakuje  –
wiedząc, że w  ten sposób mile połechce ego swego rozmówcy.
Tłumacz, rzecz jasna, poinformował prezydenta, że
północnokoreański przywódca zwraca się do niego w  sposób
bardzo uniżony.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Kim Dzong Un odwołał się do
miłości własnej Trumpa. W tygodniach poprzedzających szczyt
wysłał do Białego Domu jednego ze swych najbliższych
doradców, Kim Yong Chola, aby przekazał prezydentowi list  –
i to list nie byle jaki! Wiadomość została zapakowana w kopertę
tak wielką, że graniczyło to z  groteską. Prezydenckie biuro
prasowe opublikowało później zdjęcie wyszczerzone od ucha
do ucha Trumpa trzymającego w  dłoniach gigantyczną
przesyłkę. Nie trzeba było długo czekać, by internauci skojarzyli
ją z  przerośniętymi czekami, jakie dostają zwycięzcy
teleturniejów.
Podczas rozmów Wielki Następca nie wydawał się ani
odrobinę zdenerwowany. Był ujmujący. Opowiadał dowcipy.
Pokazał, że potrafi zaimponować, ale też dba o  to, jak
postrzegają go inni. Chciał się zaprezentować jako człowiek
wyrafinowany.
Kiedy prezydent przedstawiał Kim Dzong Una swoim
współpracownikom, panowała przyjazna atmosfera. Kim,
odnosząc się do stwierdzenia Trumpa, że przejrzy
północnokoreańskiego przywódcę w  mgnieniu oka, zapytał
swojego nowego amerykańskiego kumpla, jak wypadł. Tamten
odparł, że Wielki Przywódca okazał się silny, bystry i  godny
zaufania.
Młody wódz jak gdyby nigdy nic zwrócił się ku Johnowi
Boltonowi, prezydenckiemu doradcy do spraw bezpieczeństwa,
który zaledwie kilka miesięcy wcześniej opublikował obszerny
artykuł przedstawiający prawne podstawy do przeprowadzenia
prewencyjnego ataku rakietowego na Koreę Północną[172].
Boltona łączyła z pustelniczym królestwem z dawna zapiekła
niechęć. Kiedy należał jeszcze do administracji George’a  W.
Busha, propagandyści z Pjongjangu przezywali go „szumowiną”
i  „pijawką”. Na te zaczepki lubił odpowiadać sprawdzonym
sucharem: Po czym poznać, że Koreańczycy kłamią? Ruszają
ustami.
Tymczasem w  Singapurze dopiero co pochwalony przez
Trumpa Kim zapytał Boltona, co on o  tym sądzi. Prezydencki
doradca po krótkim wahaniu wykręcił się dyplomatyczną
odpowiedzią:
– Szef świetnie zna się na ludzkich charakterach.
Kiedy przywódcy usiedli na fotelach, aby odegrać przed
mediami wcześniej zaplanowany dialog, Wielki Następca
powiedział amerykańskiemu prezydentowi, że bardzo cieszy
się ze spotkania.
–  Nie było łatwo tu dotrzeć  – rzekł.  – Ograniczała nas
przeszłość, a  stare uprzedzenia i  przyzwyczajenia utrudniały
drogę naprzód. Ale pokonaliśmy wszystkie przeciwności
i dzięki temu mogliśmy się dziś tutaj spotkać.
Trump odpowiedział swym gestem rozpoznawczym:
uniesieniem kciuka. Facet, który w  książce The Art of the Deal
pouczał, jak prowadzić negocjacje, dał się oczarować.
Amerykański prezydent stwierdził, że Kim Dzong Un jest
„bardzo utalentowany” i  „bardzo bystry”, a  także że „świetny
z  niego negocjator”. Dodał również, że „jeden na dziesięć
tysięcy” potrafiłby, odziedziczywszy w  wieku dwudziestu paru
lat cały kraj, „prowadzić go, i  to silną ręką”. Oświadczył, że
powstała między nimi dwoma „niezwykła więź” i  że ufa
Kimowi.
Zarówno przed szczytem, jak i  po nim północnokoreański
przywódca wysyłał Trumpowi listy  – krótkie, jednostronicowe,
napisane po koreańsku z  załączonym tłumaczeniem na
angielski  – które stanowiły istny popis rapsodycznego
pochlebstwa. Kim tytułował Trumpa „Waszą Ekscelencją” i bez
przerwy powtarzał, jak inteligentny jest amerykański
prezydent, jaki ma błyskotliwy zmysł polityczny. Wyznał, że
współpraca z  Mikiem Pompeo  – byłym dyrektorem CIA, który
w  nowej administracji pełnił funkcję sekretarza stanu  – to
czysta przyjemność.
Skutek był taki, że pod koniec września Trump ogłaszał już
wszem i wobec, że on i Wielki Następca „zakochali się w sobie”.
Negocjacje, które do tego doprowadziły, były jednak trudne.
Kiedy w  kwietniu 2018 roku Pompeo zawitał do Pjongjangu,
aby podjąć wątki poruszone w  czasie szczytów z  Koreą
Południową, wprost spytał Kim Dzong Una, czy zamierza
przeprowadzić denuklearyzację. Wódz gorąco zarzekał się, że
tak, ale któż może wiedzieć, czy był szczery, czy tylko grał.
– Przewodniczący stwierdził, że jest ojcem i mężem i nie chce,
aby jego dzieci dorastały z  ciężarem broni atomowej na
plecach  – powiedział Andrew Kim, szef podlegającego pod CIA
centrum operacyjnego do spraw Korei Północnej, który
w trakcie wizyty Pompeo pełnił funkcję tłumacza[173].
Deklaracje Wielkiego Następcy zdawały się dobrze wróżyć.
Obie strony wysłały więc negocjatorów, aby dopracowali
szczegóły porozumienia. Spotkali się w  Panmudżom, słynnej
wiosce pokoju w strefie zdemilitaryzowanej, ale negocjacje szły
opornie. Przedstawiciele Korei Północnej musieli kilkakrotnie
wracać pokrytą dziurami autostradą do Pjongjangu, aby prosić
wodza o dalsze wytyczne.
Nawet gdy delegacje obu krajów przybyły już do Singapuru,
ich stanowiska wciąż tak się między sobą różniły, że każda
grupa dyplomatów pracowała na zupełnie odrębnej wersji
dokumentu.
Na konferencji prasowej odbywającej się dzień przed
rozpoczęciem szczytu Pompeo oświadczył, że „jedyny wynik,
jaki zaakceptują Stany Zjednoczone”, to zgoda na „całkowitą,
weryfikowalną i  nieodwracalną denuklearyzację Półwyspu
Koreańskiego”, czyli w  skrócie CVID, od angielskiego complete
and verifiable and irreversible disarmament (choć amerykański
sekretarz stanu użył słowa denuclearization). CVID to
międzynarodowo akceptowana procedura, która wymagałaby
od północnokoreańskiego reżimu wpuszczenia niezależnych
inspektorów.
Delegaci USA nie bez powodu podchodzili sceptycznie do
składanych przez Koreę Północną obietnic. Kimowie nie
dotrzymali dotąd warunków żadnego porozumienia
nuklearnego.
Należałoby uznać, że to Kim Dzong Un wyszedł górą
z  trwających w  czasie szczytu rozmów. Zdołał się wykręcić od
przyjęcia konkretnych zobowiązań w  kwestii broni atomowej
i pocisków balistycznych. Powtórzył tylko zdawkowe obiecanki
z  wcześniejszych spotkań z  prezydentem Korei Południowej,
podczas których postanowili, że będą wspólnie dążyć do
denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego, a  więc nie samej
Północy, ale też Południa.
Temat „całkowitej, weryfikowalnej i  nieodwracalnej
denuklearyzacji”, na którą tak naciskał Pompeo, jakoś się
rozmył.
Trump zgodził się też zawiesić wspólne manewry, które
amerykańska i  południowokoreańska armia przeprowadzały
dwa razy do roku, mimo że uważano je za kluczowy element
planowania kryzysowego na wypadek zdarzeń takich jak
przewrót w  Korei Północnej czy inwazja wojsk
północnokoreańskich. Reżim nieprzychylnie zapatrywał się na
te ćwiczenia, gdyż zmuszały go do kosztownej mobilizacji
własnych sił zbrojnych.
Przysłuchujący się z  boku Randy Schriver, zastępca
sekretarza obrony, oraz Matt Pottinger, główny doradca
prezydencki do spraw Azji, nie mogli uwierzyć własnym uszom.
Zaczęli pospiesznie wymieniać SMS-y, aby opracować jakiś plan
działania. Jeden zadzwonił do japońskiego doradcy do spraw
bezpieczeństwa narodowego, drugi do osoby pełniącej tę samą
funkcję w  Korei Południowej. Chcieli uprzedzić
sprzymierzeńców, co się szykuje, zwłaszcza że bojowo
nastawionemu rządowi Japonii nie mogło się to spodobać.
Oficjalne oświadczenie Trumpa o  zawieszeniu manewrów
wojskowych wywołało nie lada konsternację. Tym bardziej że
w  czasie konferencji prasowej po zakończeniu szczytu
amerykański prezydent na północnokoreańską modłę nazwał
ćwiczenia „grami wojennymi”.
Kim powiedział Amerykanom, że choć Stany Zjednoczone
i Korea Południowa uważają swe wspólne operacje za działania
o  charakterze obronnym, w  Korei Północnej odbierane są one
jako prowokacja[174].
Kolejny sukces Wielkiego Następcy stanowiło to, że Trump
zobowiązał się podpisać oficjalną deklarację zakończenia wojny
koreańskiej[175]. Był to pomysł podsunięty przez Kim Yong
Chola  – znanego nam już dostarczyciela ogromnego listu  –
w  czasie spotkania z  amerykańskim prezydentem w  Gabinecie
Owalnym.
Kim Yong Chol powiedział wówczas, że stworzenie sposobu
na zapewnienie trwałego pokoju na Półwyspie Koreańskim
będzie stanowiło znak, iż administracja Trumpa jest gotowa
nawiązać zupełnie nowe relacje z  Koreą Północną. Trump
odrzekł, że nie ma nic przeciwko złożeniu oficjalnej deklaracji
o  zakończeniu wojny, ale że trzeba będzie potem opracować
właściwy traktat pokojowy.
Choć podtrzymywanie wojennej paranoi bywa pomocne we
wzmacnianiu więzi społecznych, reżim od dawna pragnął
zawarcia pokoju – bo wówczas mógłby naciskać, że nie ma już
potrzeby, aby wojska Stanów Zjednoczonych stacjonowały
w  Korei Południowej. Dotąd jednak Amerykanie z  góry
odrzucali wszelkie sugestie, że mogliby wycofać żołnierzy oraz
sprzęt z Południa i porzucić swoich sojuszników.
Przeforsowanie traktatu pokojowego pozwoliłoby Kim Dzong
Unowi zrezygnować przynajmniej z  części arsenału
nuklearnego  – który kosztował jego kraj mnóstwo pieniędzy
i  trudu  – bez straty twarzy. Ponadto oficjalne zakończenie
wojny otwierałoby Korei Północnej drogę do wyzwolenia się od
okulawiających gospodarkę sankcji.
Wbrew lekceważeniu, z  jakim Waszyngton przyjmował
taktykę Trumpa, amerykański prezydent wykazał się
zaskakującą przenikliwością w  kwestii motywacji Wielkiego
Następcy. Zaprezentował to w  sposób może i  nietypowy, ale
odpowiadający północnokoreańskiemu przywódcy.
W  czasie spotkania Trump wyciągnął iPada i  puścił
Koreańczykom filmik nakręcony przez służby bezpieczeństwa,
choć w  napisach jako producent podana była firma Destiny
Pictures. Dyplomaci z  pustelniczego królestwa dostali kopię
nagrania, którą mieli zabrać ze sobą do domu.
Klip był niedorzeczny, ale też idealnie nadawał się dla Kim
Dzong Una. Przedstawiał wizję lepszej przyszłości.
Otwierające ujęcie ukazywało jezioro na szczycie góry Pektu.
Później przed oczami widzów przewijały się różne słynne
budowle z  całego świata: piramidy egipskie, Koloseum, Tadż
Mahal, wieżowce Manhattanu i, ma się rozumieć, plac Kim Ir
Sena.
Była to, jak informował narrator, „historia o możliwościach”,
o  „dwóch przywódcach”, których połączyło „jedno
przeznaczenie”. Ci dwaj przywódcy pojawiali się w  filmie
wielokrotnie – zawsze przedstawiani jako równi sobie.
Clou obrazu stanowiło jednak zaprezentowanie Korei
Północnej jako krainy nieskończonych możliwości
deweloperskich. Panoramę Pjongjangu upstrzono sylwetkami
niezliczonych dźwigów. Twórcy wzięli też słynne zdjęcie
pustelniczego królestwa widzianego nocą z  przestrzeni
kosmicznej i sprawili, że rozświetliło się tak, jakby w tej czarnej
dziurze było tyle samo prądu co w Korei Południowej.
–  Pomyślcie o  sprawie z  punktu widzenia rynku
nieruchomości  – powiedział Trump podczas późniejszego
spotkania z  dziennikarzami, fantazjując o  „wspaniałych
mieszkaniach” budowanych na „wspaniałych plażach”
Wonsan.  – Rany, co za widok  – zachwalał.  – Można by tu
postawić najlepsze hotele na świecie.
W  klipie, który obejrzeli północnokoreańscy dyplomaci,
pojawiła się też bogato zagospodarowana plaża na Florydzie,
gdzie znajduje się należący do Trumpa resort Mar-a-Lago.
Pewien obserwator zażartował, że prezydent uprawia nie tyle
realpolitik, ile „real estate politik”, czyli politykę
deweloperską[176].
Aby zachęcić Kim Dzong Una do rezygnacji z broni atomowej
i  przyłączenia się do wspólnoty narodów, amerykański
przywódca starał się dać mu poczucie, że trwając w  izolacji,
traci genialną okazję biznesową. Przekaz zasadniczo był
następujący: we wszelkich rankingach sukcesu czy postępu
cywilizacyjnego jesteś na samym dnie. Ale jeśli będziesz gotów
przemyśleć, co dla ciebie oznacza słowo „sukces”, możesz liczyć
na naszą pomoc.
Trump przedstawił różne modele społeczno-polityczne, które
Wielki Następca mógłby wypróbować u  siebie. Jako jeden
przykład wskazał Chiny i  Wietnam, które przyjęły zasady
gospodarki kapitalistycznej, choć władza pozostała w  rękach
Partii Komunistycznej. Zasugerował też, że Korea Północna
byłaby w  stanie upodobnić się do Japonii, monarchii
konstytucyjnej, której gospodarka zajmuje trzecie miejsce na
świecie. W  takim scenariuszu Kim stałby się kimś na wzór
japońskiego cesarza  – pozostałby czcigodnym, choć pełniącym
raczej funkcje reprezentacyjne przywódcą, a  tymczasem
kwestie prowadzenia państwa wziąłby na siebie
demokratycznie wybrany rząd[177].
Przez lata północnokoreański reżim miał mnóstwo okazji,
aby wprowadzić reformy w  stylu Chin czy Wietnamu, nigdy
jednak nie chciał obrać takiego kierunku. Jednak Kim Dzong
Unowi zdecydowanie nie odpowiadała rola figuranta
podobnego do cesarza Japonii  – którego ojciec, tak na
marginesie, odpowiadał za brutalną okupację Korei. Istniało
jednak wiele dróg pośrednich.
A  zatem, siadając do lunchu po rozmowie z  amerykańskim
prezydentem, Wielki Następca mógł się czuć zadowolony, mimo
że w  czasie sesji zdjęciowej Trump palnął, że mają wyglądać
„przystojnie i szczupło, i bezbłędnie”.
Sam lunch stał się obiektem nie mniejszych negocjacji niż
północnokoreański arsenał nuklearny. Każdą pozycję w  menu
poddawano pod dyskusję. Ostatecznie obu delegacjom
zaserwowano „orientalno-okcydentalny dziewięciodaniowy
posiłek”, na który składały się między innymi żeberka confit,
dorsz duszony w  soi z  rzodkiewką i  mieszanką warzyw
azjatyckich oraz ganache z ciemnej czekolady.
Koreańczycy okazali się bardziej przeczuleni na punkcie
bezpieczeństwa żywności niż ktokolwiek, z  kim amerykańscy
dyplomaci mieli wcześniej do czynienia. Osobisty tester wodza
zjawił się z dwugodzinnym wyprzedzeniem, aby sprawdzić, czy
dania nie są zatrute.
Mimo to atmosfera przy stole była niefrasobliwa. Biesiadnicy
rozmawiali o  koszykówce i  samochodach. Kim Dzong Un
powiedział Boltonowi, że cieszy się w  Korei Północnej niemałą
„sławą”, i  zaproponował, aby zrobili sobie razem zdjęcie.
Zasugerował, że może to poprawić jego wizerunek wśród
partyjnych ortodoksów  – czyli, jak się można domyślać, ludzi,
którzy wcale nie tak dawno nazywali Amerykanina
szumowiną. Waszyngtoński ortodoks przyjął tę uwagę
śmiechem[178].
Trump nie byłby sobą, gdyby nie zaproponował Wielkiemu
Następcy, że pokaże mu swoją „Bestię”. Miał rzecz jasna na
myśli opancerzoną limuzynę pełną rozmaitych
technologicznych cudeniek. Patrząc, jak podchodzą do
samochodu i jak Kim sięga, by otworzyć drzwi, pomyślałam, że
zaraz wybiorą się na przejażdżkę tylko we dwóch. Agenci Secret
Service przerwali jednak zabawę, zanim jacykolwiek inni
Koreańczycy mogliby zbliżyć się do pojazdu.
Później przywódcy udali się na przechadzkę po pięknym
ogrodzie hotelu Capella i  poszli pomachać ludziom z  jednego
z  hotelowych balkonów  – trochę jak królowa Anglii
pozdrawiająca poddanych z pałacu Buckingham.
Wreszcie wrócili do wielkiej sali, w  której mieli podpisać
swoją niewiele mówiącą deklarację. Północnokoreański
urzędnik w  białych gumowych rękawiczkach starannie
obejrzał, a następnie wyczyścił pióro przygotowane na stole dla
wodza. Ale Wielki Następca nigdy go nie dotknął. Siostra wraz
z dokumentem do podpisania podała mu własne pióro – warte
tysiąc dolarów cacko firmy Montblanc – które później schowała
z powrotem do torebki.
I  tym sposobem Kim Dzong Un przeszedł do historii. Zadał
kłam przewidywaniom, że nie będzie w stanie zapanować nad
kadrami anachronicznego reżimu. Podważył wszystkie oceny
możliwości technologicznych swojego kraju, budując bombę
wodorową i  rakietę, która mogłaby dotrzeć do kontynentalnej
Ameryki. Teraz zaś skłonił prezydenta najpotężniejszego
państwa świata, aby pomógł mu osiągnąć to, co sobie zamierzył.
Prawdziwą sztukę miało już tylko stanowić pozbycie się
sankcji, aby gospodarka mogła swobodnie rosnąć, przy
jednoczesnym zachowaniu podstawowego potencjału
rakietowego i atomowego.
Wróciwszy do kraju po udanych negocjacjach, które
pozwoliły mu  – przynajmniej na razie  – zabezpieczyć wyniki
programu nuklearnego, Kim Dzong Un skupił się na drugiej
części swojej strategii utrzymania władzy: podnoszeniu
standardu życia. Polityka zostawienia gospodarki samej sobie
właśnie dobiegała końca.
Podczas najgorszych lipcowych upałów wódz odwiedził
zakłady tekstylne w  Sinuiju na granicy z  Chinami, gdzie
zbeształ kierownictwo za nagminne niewywiązywanie się
z  celów produkcyjnych, a  także za stan „zaniedbanego
budynku, który przypomina stajnię”.
Zmieszał też z  błotem szefostwo pobliskiej fabryki włókien
chemicznych za to, że próbowało zrzucać na innych winę za
swą nieudolność.
–  Odwiedziłem niezliczone zakłady, ale nigdy nie widziałem
takich pracowników – wściekał się Wielki Następca.
Podczas swojego tournée przejechał przez cały kraj, od
północnego wschodu po południowy zachód, dokonując
inspekcji zakładów tekstylnych, hodowli ryb, stoczni, zakładów
przetwórstwa ziemniaków, elektrowni, a  także fabryk
produkujących najróżniejsze artykuły, od ciasteczek, przez
plecaki, po sprzęt górniczy. Udzielał porad dotyczących nawet
takich drobiazgów jak opakowania makaronu.
Kwestie gospodarcze traktował z  podobnym
militarystycznym zapałem jak wcześniej program nuklearny
i  rakietowy. Zachęcał robotników, aby podchodzili do swoich
zadań tak, jakby brali udział w  „trójwymiarowej wojnie”.
Wzywał do produkcyjnego „blitzkriegu”. Rozkazał nawet
jednemu regimentowi wojska, aby zwolnił przypisany sobie
teren pod budowę ogromnej szklarni, która miała powstać
„z szybkością błyskawicy”.
Kim Dzong Un pokazywał, że chce wesprzeć rynek i napędzić
konsumpcję w  sektorze prywatnym tak, jakby zależało od tego
przetrwanie kraju. Bo przetrwanie reżimu zależało od tego
z  pewnością. Wywiązawszy się z  nuklearnej części swojego
planu „równoczesnego rozwoju”, musiał teraz z  równym
ferworem wziąć się do gospodarki.
Bynajmniej nie czynił tego z troski o dobro ludu. Działaniami
z  poprzednich siedmiu lat dobitnie dowiódł, że szarzy
obywatele ni diabła go nie obchodzą. Obchodziło go jednak
własne przetrwanie. Jego dziadek dożył do osiemdziesiątki,
ojciec do siedemdziesiątki. Znaczyło to, że Wielki Następca
powinien robić plany na kolejne 30, 40 albo i 50 lat rządów.
Od czasu objęcia władzy pod koniec 2011 roku Kim Dzong Un
na przemian rozpieszczał i  terroryzował partyjne kadry, które
utrzymywały go na stanowisku. Zdołał w  tym czasie
przeprowadzić udany program nuklearny. Dał trochę
odetchnąć gospodarce. Przekonał Stany Zjednoczone, że potrafi
być racjonalnym partnerem politycznym, a  Chiny, że
przynajmniej umie się czasem zachować.
Teraz przyszedł czas na największy sprawdzian. Musiał
jeszcze przekonać mieszkańców Korei Północnej, że za
panowania Wielkiego Następcy życie staje się coraz lepsze.
E P I LO G
Dziewiątego stycznia 2019 roku na ulicach Pekinu panował
ruch makabryczny nawet jak na standardy pełnego wigoru
miasta zamieszkanego przez 21 milionów ludzi. Druga
obwodnica uległa paraliżowi tak kompletnemu, że kierowcy
wysiadali z samochodów, aby nadrobić poranną gimnastykę. Ja
również wyskoczyłam z  taksówki. Chciałam sfotografować
korek, a  przy okazji zobaczyć, czy nie udałoby mi się choćby
z oddali dostrzec rządowej kolumny.
Kim Dzong Un znowu przybył w  odwiedziny. Poprzedniego
wieczoru, z  okazji 35. urodzin gościa, prezydent Xi Jinping
urządził wystawny bankiet w  Wielkiej Hali Ludowej,
reprezentacyjnym budynku przy placu Tian’anmen.
Następnego dnia dwaj przywódcy mieli zjeść lunch
w  należącym do państwa hotelu Pekin, w  którym wiele lat
wcześniej Mao Zedong gościł dziadka Wielkiego Następcy.
Po pięciu latach wzajemnej niechęci Xi przyjmował teraz
Kima niczym syna marnotrawnego. Właściwie wizyty
północnokoreańskiego dyktatora stały się tak częste, że nikogo
już nie dziwiły, a  jedynie irytowały tych, którzy musieli
dojechać do pracy.
Kim Dzong Un miał za sobą niesamowitą metamorfozę.
Zdołał przekonać kilku z  najpotężniejszych ludzi na świecie,
aby traktowali go jak zwykłego przywódcę praworządnego
państwa. Zresztą, kiedy osiem dni przed przyjazdem do Chin
wygłaszał tradycyjną odezwę noworoczną, zaprezentował się
iście po prezydencku.
Nie przemawiał z  podium jak wcześniej. Zamiast tego, gdy
zegar wybił północ, zasiadł w  wielkim skórzanym fotelu
w  eleganckim gabinecie o  ścianach pokrytych boazerią,
z portretami ojca i dziadka oraz regałem pełnym imponujących
woluminów za plecami. Jeśli obrazek ten komuś wydał się
dziwnie znajomy, to bynajmniej nie było to dziełem przypadku.
Jeden z  doradców Wielkiego Następcy czytał biografię
Franklina Delano Roosevelta i ewidentnie doradził szefowi, aby
odtworzyć atmosferę słynnych „pogadanek przy kominku”
amerykańskiego prezydenta.
Kim liczył, że uda mu się stworzyć takie samo poczucie
bliskości z  obywatelami, jakie Roosevelt osiągnął w  latach 30.,
a  jednocześnie, że wzmocni w  ten sposób swój wizerunek
poważnego światowego przywódcy.
Odziany w  typowo „zachodni” garnitur dyktator oświadczył,
że wydarzenia z  2018 roku zostawiły „trwały ślad w  historii”,
a nadchodzący rok 2019 będzie „pełny nadziei”.
–  Pragnę wierzyć, że dzięki wysiłkom obu stron nasze
stosunki ze Stanami Zjednoczonymi zrodzą w  tym roku dobre
owoce, podobnie jak stosunki wewnątrzkoreańskie przyniosły
wielką zmianę – powiedział, czytając z telepromptera i od czasu
do czasu rzucając okiem na trzymane w rękach notatki.
W  przemówieniu wspomniał gospodarkę aż 39 razy, a  tylko
raz odniósł się do programu nuklearnego, i to wyłącznie po to,
aby zadeklarować, że jego reżim nie będzie już produkował,
testował, używał ani rozpowszechniał broni atomowej.
Milczały wyrzutnie rakiet, bomby jądrowe zostały ukryte.
W  niepamięć poszedł zamach na przyrodniego brata
przeprowadzony dwa lata wcześniej w  Malezji. Przycichł też
świeższy nawet temat amerykańskiego studenta Otta
Warmbiera. Prezydent Trump dał Kimowi w  tej sprawie
rozgrzeszenie.
–  Powiedział mi, że nic o  tym nie wiedział, i  wierzę mu na
słowo  – rzekł po ich drugim spotkaniu, które odbyło się
w Wietnamie pod koniec lutego.
Drugi szczyt pokazał jednak, że droga do dyplomatycznego
porozumienia nie będzie wcale usłana różami.
Trump doszedł do wniosku, że to jego kampania
„maksymalnego nacisku” skłoniła Kim Dzong Una, aby wychylił
głowę z nuklearnego bunkra i zasiadł przy negocjacyjnym stole.
Była to błędna ocena. Sankcje, owszem, wpłynęły na decyzje
Wielkiego Następcy, ale stanowiły tylko jeden z czynników. Nie
mniej ważną rolę odegrała pewność siebie młodego wodza oraz
to, że dysponował kartą przetargową w  postaci programu
nuklearnego.
Ze swej strony Koreańczycy również nie potrafili do końca
zrozumieć, jak działa Trump. Doszukiwali się w  jego procesie
decyzyjnym logiki bądź wzorca, który pozwoliłby im lepiej
zaplanować grę.
Rozglądając się za poszlakami, pewien północnokoreański
dyplomata zaczął oglądać seriale Prezydencki poker i  Madame
Secretary, które przedstawiają funkcjonowanie Białego Domu
i  Departamentu Stanu. Zapytał później jakiegoś Amerykanina,
czy polityka u  nich naprawdę tak wygląda, czy jest procesem
oddolnym, w  którym urzędnicy przekazują swoje pomysły
coraz wyżej, aż dotrą do prezydenta, który podejmuje
ostateczną decyzję. Zagadnięty próbował wybrnąć z  sytuacji
dyplomatycznie, ale prawda była taka, że rzeczywistość
stanowiła dokładne przeciwieństwo tego, co sugerowała
telewizja.
Ze względu na te nieporozumienia Trump poleciał na szczyt
w  Hanoi, spodziewając się, że nastawiony na rozwój
gospodarczy północnokoreański przywódca z  pocałowaniem
ręki odda cały arsenał jądrowy w zamian za zniesienie sankcji
forsowanych przez Stany Zjednoczone. Wielki Następca wierzył
z  kolei, że amerykański prezydent będzie samodzielnie
o  wszystkim decydował i  szukał dyplomatycznego zwycięstwa,
którym mógłby się pochwalić na Twitterze.
Kiedy zasiedli do lunchu, Kim poprosił o krwisty stek, Trump
zaś  – o  dobrze wysmażony. Wkrótce miało się okazać, że ich
pozycje wyjściowe w negocjacjach różnią się od siebie nie mniej
niż preferencje kulinarne.
Jak powiedział po zakończeniu szczytu wiceminister spraw
zagranicznych Korei Północnej, amerykański prezydent
skłaniał się do cofnięcia sankcji z  zachowaniem klauzuli
pozwalającej na ich szybkie przywrócenie, gdyby reżim
wznowił testy nuklearne i  rakietowe. Wyglądało jednak na to,
że John Bolton, ortodoksyjny doradca do spraw bezpieczeństwa
narodowego, oraz Mike Pompeo, sekretarz stanu, przekonali
szefa, aby nie popuszczał Koreańczykom. Trump ostatecznie
powiedział Wielkiemu Następcy, że musi całkowicie
zlikwidować swój program nuklearny, jeśli chce jakiegokolwiek
złagodzenia sankcji.
Krótko mówiąc, zaproponował tę samą umowę co wszyscy
poprzedni prezydenci, włącznie z  Bushem, dla którego
pracował wcześniej Bolton. Takie podejście nigdy się nie
sprawdziło. Nie mogło, bo nie uwzględniało głównej przyczyny,
dla której Korea Północna w  ogóle zainicjowała swój program
nuklearny: potencjał atomowy miał stanowić zabezpieczenie
przed atakiem ze strony Amerykanów.
Aby negocjacje odniosły skutek, nie mogły się obracać
wyłącznie wokół tematu denuklearyzacji. Ich istotę powinna
stanowić zmiana toksycznych relacji, które łączyły oba kraje
przez 70 lat. Kim Dzong Una należało przekonać, że wcale już
nie potrzebuje broni jądrowej, by odegnać widmo
amerykańskiej inwazji. Albo przynajmniej, że nie potrzebuje aż
tylu rakiet i bomb.
Osiągnięcie tego celu wymagałoby powolnej, acz regularnej
normalizacji stosunków opartej na gestach dobrej woli z  obu
stron. Niezłym pierwszym krokiem mogłoby być wyznaczenie
oficerów łącznikowych jako prekursorów do nawiązania
pełnych relacji dyplomatycznych. Albo rozpoczęcie współpracy
nad traktatem pokojowym. Zresztą w  czasie rozmów
w Singapurze obaj przywódcy zgodzili się przyjąć tego rodzaju
strategię stopniowych, obustronnych ustępstw i  o  tym właśnie
dyskutowali dyplomaci niższych szczebli pomiędzy szczytami.
Nic zatem dziwnego, że wybierając się do Hanoi, Kim Dzong
Un przygotował ofertę likwidacji instalacji atomowej
w  Jongbjon  – dawno już przestarzałej  – w  zamian za zniesie
sankcji wprowadzonych w  latach 2016–2017, które miały
stanowić karę za testy nuklearne i  rakietowe, a  blokowały
eksport owoców morza, węgla i różnych metali.
Amerykanie nie bez powodu podchodzili do propozycji
Wielkiego Następcy sceptycznie. Przeszło dziesięć lat wcześniej
jego ojciec złożył im niemal identyczną ofertę i nawet wysadził
wieżę chłodniczą w  Jongbjon. Co nie przeszkodziło mu
kontynuować prac nad bronią jądrową w innych ośrodkach.
Kim Dzong Un ewidentnie sądził jednak, że przedstawił
rozsądne warunki, wystarczające, aby przynajmniej okresowo
znieść sankcje. Nie zamierzał ustępować.
Koniec końców obaj przywódcy wyszli ze spotkania, nie
zawarłszy żadnego porozumienia.
Srebrna zastawa i  kieliszki na stole, przy którym mieli zjeść
kolejny lunch, pozostały nietknięte. Obsługa hotelu sama
opędzlowała foie gras i  karbonelę przygotowane dla
szanownych gości. Pióra dalej leżały na biurku ustawionym
z  myślą o  uroczystym podpisaniu układu. Podczas gdy Kim
i Trump bawili się w wymuszone dyplomatyczne ryzykanctwo,
między dwoma krajami dysponującymi bronią atomową  –
Indiami i Pakistanem – trwał prawdziwy konflikt.
Obrazek byłby komiczny, gdyby nie to, jak poważna stała za
nim sprawa. Dwaj niekonwencjonalni przywódcy, których
największą zaletę stanowiło to, że kompletnie różnili się od
poprzedników, padli ofiarą konwencjonalnego myślenia.
Zaistniała sytuacja rodziła pokusę, aby postawić kreskę na
całych negocjacjach i uznać szczyt w Hanoi za dowód na to, że
historia lubi się powtarzać. Po dyplomatycznych falstartach
z  minionego ćwierćwiecza nikt nie miał wielkich nadziei na
normalizację stosunków z Koreą Północną.
A  jednak, obserwując rozwój wypadków z  Pekinu, nie
wyzbyłam się ze szczętem optymistycznego poczucia, że tym
razem może być inaczej. Wciąż się nie łudziłam, że Kim Dzong
Un odda swój „bezcenny miecz” i zlikwiduje program atomowy.
Nie zamierzał – jak Kaddafi – pozbyć się arsenału nuklearnego
tylko po to, aby dać się najechać i  odsunąć od władzy. Nie
sądziłam też, aby obrał drogę reform gospodarczych na wzór
chiński czy wietnamski. Nie mógł stać się północnokoreańskim
Dengiem Xiaopingiem i  przyjąć strategii „otwarcia” podobnej
do tej, która uczyniła z Chin drugą gospodarkę świata. Nie mógł
wprowadzić ekonomicznej sanacji podobnej do polityki Doi
Moi, która umożliwiła rozkwit Wietnamu.
W  obu tych państwach Partia Komunistyczna zdołała
utrzymać się przy władzy, choć ideologia kapitalistyczna wrosła
w świadomość wielu ludzi. Od Korei Północnej różnił je jednak
pewien istotny szczegół. Ani w  Chinach, ani w  Wietnamie nie
było władzy dynastycznej. Przywódców różniło nazwisko.
Istniała przynajmniej wewnętrzna konkurencja o  najwyższe
stanowiska. W  kraju Kim Dzong Una na tego rodzaju
współzawodnictwo nie mogło być miejsca.
A zatem nawet pokusa pomocy gospodarczej – jeden z modeli
reform przedstawionych przez Trumpa podczas pierwszego
szczytu, później przywołany ponownie przez amerykańskich
negocjatorów w  Hanoi  – z  perspektywy Wielkiego Następcy
mogła się wydawać niebezpieczna. W  Korei Północnej
wezwania do działań reformatorskich z  dawna uważano za
równoznaczne z  podburzaniem do zmiany reżimu, ponieważ
otwarcie gospodarki i  umożliwienie swobodniejszego
przepływu informacji, pieniędzy i  ludności siłą rzeczy
osłabiłoby pozycję Kimów.
Być może jednak istniała jakaś przestrzeń do kompromisu.
Kim Dzong Un mógł przecież zrezygnować z  części programu
nuklearnego i  powoli zmierzać do umiarkowanej liberalizacji
gospodarki. Andrei Lankov, uznany badacz Korei Północnej,
który studiował nawet na Uniwersytecie Kim Ir Sena, określa to
mianem „reformy bez otwarcia”.
Cel Kim Dzong Una pozostaje bowiem jasny – niezależnie od
wszelkich zawirowań.
Pierwszą część słynnej maksymy Denga Xiaopinga  –
„Najpierw pozwól się wzbogacić niektórym”  – młody wódz
zrealizował jeszcze przed szczytami w  Singapurze i  Hanoi.
Teraz, jeżeli marzył o zachowaniu władzy na długie lata, musiał
pomyśleć o  często zapominanej drugiej części tego zdania:
„potem wszyscy powinni razem stopniowo się wzbogacać”.
Realizacja planu proponowanego przez chińskiego męża
stanu wymagała realnego i  namacalnego rozwoju
gospodarczego sterowanego nie przez siły zewnętrze, lecz przez
Kim Dzong Una we własnej osobie. Okazja, aby to osiągnąć,
akurat się nadarzała, ale należało działać szybko. Wielki
Następca, zadawszy kłam przewidywaniom zewnętrznych
obserwatorów, musiał wykorzystać siłę rozpędu, jaką zyskał
w umysłach swoich poddanych dzięki rokowaniom pokojowym,
zanim demokracja i zobojętnienie pokrzyżują mu szyki.
Mun Jae-in, południowokoreański prezydent, bez którego
udziału rozkwit kontaktów dyplomatycznych z Koreą Północną
nie byłby możliwy, miał sprawować urząd zaledwie do 2022
roku, przy czym przez ostatni rok czy dwa swej prezydentury
nie mógłby już za wiele zdziałać. W  czasie negocjacji Mun
wykazał się niezwykłym uporem i  subtelnością; nie dało się
wykluczyć, że jego następca podejdzie do sprawy pokoju
między Koreami z dużo mniejszym oddaniem.
Drugiego kluczowego partnera w  rozmowach, Donalda
Trumpa, koniec kadencji czekał jeszcze wcześniej, bo u schyłku
2020 roku. A  za jego reelekcję nikt by raczej głowy nie dał. Po
prawdzie temat ten na tyle niepokoił północnokoreańskie
władze, że jeden z  doradców Kima zasięgnął nawet opinii
wróżki (która wywróżyła Trumpowi sukces).
Ze swej strony amerykański prezydent wykazywał ewidentną
chęć do dalszych negocjacji. „Stosunki bardzo dobre, zobaczmy,
co się stało!”, napisał na Twitterze po powrocie do
Waszyngtonu.
Pod koniec marca pokazał, że jest gotów na daleko posunięte
ustępstwa wobec Wielkiego Następcy, wetując nowe sankcje,
które jego własny Departament Skarbu nałożył na Koreę
Północną zaledwie dzień wcześniej. Miała to być, zdaje się,
osobista przysługa. Rzeczniczka Trumpa, poproszona
o wyjaśnienie osobliwego zachowania szefa, oświadczyła:
– Prezydent Trump lubi przewodniczącego Kima i nie uważa,
aby te sankcje były konieczne.
Młody dyktator nie miał co liczyć, że potencjalny następca
ekscentrycznego prezydenta, który mógł objąć urząd już za 18
miesięcy, wykaże się równą ustępliwością.
Jedyne, czym Kim Dzong Un nie musiał się martwić, to
zmiana władzy w  Chinach. Xi Jinping zlikwidował limit
kadencji prezydenckich, co  – przynajmniej teoretycznie  –
pozwala mu sprawować urząd bezterminowo. Niewielka
płynęła z  tego jednak pociecha. Xi bynajmniej nie miał
wysokiego mniemania o  małym towarzyszu sąsiedzie
i  aktywizował się wyłącznie wtedy, kiedy dostrzegał okazję do
przypisania sobie zasługi za odwilż w  kontaktach
dyplomatycznych. W każdej chwili mógł wrócić do ignorowania
Kima.
A  zatem, jadąc pociągiem z  Hanoi do Pjongjangu, Wielki
Następca zdawał sobie sprawę, że okazja do uwolnienia się od
sankcji może niedługo wyparować. Chiny i Rosja zapewniły mu
co prawda chwilę wytchnienia, rozluźniając kontrole graniczne.
Naciskały też na ONZ, żeby zniósł obostrzenia gospodarcze,
argumentując, że nie ma już potrzeby karać Korei Północnej za
testy jądrowe. Ale Kim potrzebował czegoś więcej. Chciał, aby
sankcje zostały oficjalnie zniesione, a  nie tylko były
nieegzekwowane w praktyce.
Z  tego powodu zostawił sobie furtkę do dalszych negocjacji.
„Kim Dzong Un wyraził wdzięczność Trumpowi za długą
podróż i  pozytywne wysiłki mające na celu udane spotkanie
i  rozmowy, i  pożegnał się, obiecując kolejne spotkanie”,
napisała Koreańska Centralna Agencja Prasowa po szczycie,
który skończył się całkowitym fiaskiem.
Perspektywy na przyszłość najlepiej podsumował sam Wielki
Następca. Przed głównym posiedzeniem w  Hanoi, ale już po
rozmowie przy lunchu, która ujawniła, że dyskusja wcale nie
będzie łatwa, następująco odpowiedział na pytanie pewnego
amerykańskiego dziennikarza:
–  Jeszcze za wcześnie, aby móc oceniać, ale nie
powiedziałbym, że zapatruję się na sprawę pesymistycznie.
Fakt, że w  ogóle złożył taką deklarację przed
przedstawicielem zagranicznej prasy, stanowił niemały
przełom i  był kolejnym znakiem gotowości do zerwania
z dotychczasową konwencją.
–  Przeczucie mówi mi  – podjął Kim, stojąc u  boku Trumpa
i  popatrując wokoło z  delikatnym uśmiechem na twarzy  – że
osiągniemy dobre rezultaty.
P O D Z I Ę K O WA N I A
Pisanie o  Korei Północnej to przedsięwzięcie fascynujące,
trudne, nieraz doprowadzające do szału, ale i  bezgranicznie
ciekawe, a  jednocześnie niemożliwe do ukończenia, gdyż nie
sposób poznać odpowiedzi na każde pytanie. Jestem wdzięczna
wszystkim, którzy dzielili się ze mną swoimi obserwacjami, gdy
próbowałam stworzyć obraz tego niedostępnego kraju, a  także
przyjaciołom i  bliskim, którzy wspierali mnie przy pisaniu
niniejszej książki.
Największe podziękowania należą się ludziom, którzy uciekli
z  Korei Północnej i  zgodzili się podzielić ze mną swoimi
opowieściami, mimo że nic na tym nie zyskiwali, a  nawet
ryzykowali bezpieczeństwem własnym i  pozostawionych
w  ojczyźnie krewnych. Dziesiątki odważnych uciekinierów
poświęciły wiele godzin, odpowiadając na niezliczone, czasem
trudne pytania, abym mogła opisać życie w  Korei Kim Dzong
Una. Nie mogę zdradzić tutaj waszych imion, ale wszystkim
wam dziękuję. Wasze historie są niezwykle ważne i  czuję się
zaszczycona, że mogłam je opowiedzieć.
Wywiady z  uciekinierami z  Korei Północnej zdołałam
przeprowadzić tylko dzięki pomocy ludzi, którzy pracy
z  ofiarami reżimu poświęcili całe życie. Organizowane przez
nich spotkania miały kluczowe znaczenie w  mojej pracy
dziennikarskiej. Jestem wdzięczna Jung Gwang-ilowi
z  organizacji No Chain for North Korea, Park Daer-hyeonowi
i jego zespołowi z Woorion, Ji Seong-ho z Now Action and Unity
for North Korean Human Rights oraz Kim In-sungowi z  North
Korean Database for Human Rights.
Dziękuję wspaniałej Linie Yoon, z  którą przegadałam wiele
godzin, zapoznając się z  cierpieniami północnokoreańskich
kobiet.
Ogromne dzięki należą się również Sokeel Parkowi
z organizacji Liberty in North Korea, który nie tylko z wielkim
oddaniem pomaga Koreańczykom z  Północy, ale jest też
niezwykle bystrym obserwatorem północnokoreańskiej
codzienności.
Przez lata swoim czasem i  swoją wiedzą na temat Korei
Północnej podzieliło się ze mną także wielu innych ekspertów.
Na podziękowania zasługują: Jieun Baek, Joe Bermudez, Bill
Brown, Bob Carlin, Adam Cathcart, Victor Cha, Cheong Seong-
chang, Choi Jin-wook, Choi Kang, Cho Bong-hyun, Cho Tae-yong,
Cho Yoon-jae, Chun Yung-woo, Ralph Cossa, John Delury,
Kenneth Dekleva, Christopher Green, Thomas Fisler, Gordon
Flake, Rüdiger Frank, Tatiana Gabroussenko, Ken Gause, Bonnie
Glaser, Yoji Gomi, Stephan Hag-gard, Hahm Chai-bong, Melissa
Hanham, Peter Hayes, Siegfried Hecker, Aubrey Immelman, Jiro
Ishimaru, Frank Jannuzi, David Kang, Kim Byung-yeon, David
Kim, Duyeon Kim, Michael Kim, Kim Seok-hyang, Kim Seung-
min, Stephanie Kleine-Ahlbrandt, Bruce Klingner, Lee Hark
Joon, Hyeon-seo Lee, Steven Levitsky, Jeffrey Lewis, Mark
Lippert, Keith Luse, Michael Madden, Alexandre Mansourov,
Patrick McEachern, Curtis Melvin, Alastair Morgan, Tony
Namkung, Marcus Noland, Chad O’Carroll, Paik Hak-soon, John
Park, Kee Park, Dan Pinkston, Ra Jong-yil, Evans Revere,
Christopher Richardson, Greg Scarlatoiu, Geoffrey See, Syd
Seiler, Gi-wook Shin, Benjamin Katzeff Silberstein, Sheila Smith,
Dan Sneider, Scott Snyder, Hannah Song, Kathy Stephens,
Torkel Stiernlöf, David Straub, Sue Mi Terry, Thae Yong-ho,
Michael Vatikiotis, Wang Son-taek, Grayson Walker i Joe Yun.
Spostrzeżeniami i  informacjami dzielili się ze mną również
inni, którzy prosili, aby nie wymieniać ich z imienia i nazwiska,
gdyż nadal odwiedzają Koreę Północną. Wiedzą, że to ich mam
na myśli i że jestem im wdzięczna.
Specjalna wzmianka należy się Andreiowi Lankovowi, który
stanowił dla mnie prawdziwą kopalnię wiedzy i  celnych
obserwacji od 2004 roku, czyli odkąd po raz pierwszy trafiłam
do Seulu.
W  Szwajcarii Titus Plattner podzielił się ze mną wynikami
swej dziennikarskiej pracy, a Christina Stucky, pomimo bardzo
krótkiego terminu, zorganizowała wizytę w  urzędzie gminy
Köniz i  pomogła lepiej zrozumieć szwajcarską dyskrecję.
Ogromne dzięki dla Imogen O’Neil, która była uprzejma
opowiedzieć mi wiele rzeczy o  rodzinie Kimów, a  także
pozwoliła wykorzystać fragmenty swojej nieopublikowanej
książki.
Miałam wielkie szczęście, kiedy w  2014 roku dołączyłam do
redakcji „Washington Post”, gazety, w  której od razu poczułam
się jak w domu. Redaktorzy pozwolili mi poświęcać dużo czasu
i  środków na pisanie o  Korei Północnej, a  także ufali mojemu
instynktowi, ilekroć ruszałam w  dziennikarską podróż, nie
wiedząc do końca, co odkryję. Część niniejszej książki bazuje na
artykułach o  Japonii i  obu Koreach, które pisałam jako
korespondent „Posta”.
Jestem bardzo wdzięczna, że moje teksty redagował Will
Englund, który zawsze wiedział, jak sprawić, by były lepsze,
i udzielał nieocenionych porad, gdy musiałam sprostać różnym
trudnym sytuacjom. Emily Rauhala zapewniała mi bezustanne
wsparcie i  była świetną partnerką do przegadywania
pomysłów. Gerry Shih zastępował mnie w ostatnich tygodniach
pracy nad książką. Dziękuję także Dougowi Jehlowi i  Tracy
Grant za to, że okazali wyrozumiałość dla tego projektu
i pozwolili mi poświęcić czas na jego ukończenie.
W  Seulu i  w  czasie trudnych wypraw reporterskich do Chin
i  Tajlandii miałam szczęście współpracować z  Yoonjung Seo.
Była to najlepsza towarzyszka i  dziennikarska partnerka, jaką
mogłam sobie wymarzyć. To ona zaaranżowała wiele moich
wywiadów z  uciekinierami z  Korei Północnej, a  jej łagodny
sposób życia pomagał im się odprężyć w  oczekiwaniu na
zadawane przeze mnie pytania.
Podczas pisania tej książki nieocenionego wsparcia
w  gromadzeniu i  tłumaczeniu materiałów udzielili mi Shinhee
Kang, Min Joo Kim, Yeonji Ghim, Min Jung Kim i Yuki Oda. Min
Joo do ostatniej minuty odpowiadała na moje pytania
i tłumaczyła potrzebne teksty.
Lee Un-kyung, nauczyciel koreańskiego, który od dawna musi
się ze mną użerać, cierpliwie pozwalał, abyśmy odchodzili od
gramatyki na rzecz gwary północnokoreańskiej.
Wielu ludzi przeczytało fragmenty manuskryptu, gdy był już
gotowy, i  dostarczyło pomocnych uwag. Serdeczne dzięki dla
Patricka McEacherna, Titusa Plattnera, Imogen O’Neil,
Jonathana Pollacka i Shea Cottona.
Toby Manhire rzucił surowym redaktorskim okiem na niemal
już ukończoną książkę i  swoimi uwagami pomógł znacznie ją
poprawić.
Niesamowity Fiodor Tertitskiy poddał tekst uważnej inspekcji
i dokonał wielu poprawek, a także udzielił mi masy pomocnych
porad. Jeżeli uchowały się jakiekolwiek błędy, ponoszę za nie
wyłączną odpowiedzialność.
Moja agentka, Flipa Brophy, wierzyła w  ten projekt od
samego początku i  znalazła mi wspaniałego redaktora
w  PublicAffairs. Współpraca z  Clive’em Priddle’em stanowiła
czystą przyjemność.
We właściwych momentach swojej kariery miałam szczęście
trafić na życzliwych mentorów: Ann Marie Lipinski wciągnęła
mnie do Fundacji Dziennikarskiej Niemana na Harvardzie,
wzmocniła mnie, a  potem puściła  – pełną entuzjazmu  –
z  powrotem w  świat. David Rothkopf przekonał mnie, że
powinnam się podzielić swoimi obserwacjami
i  doświadczeniami, pisząc i  wydając książkę. Chung Min Lee
zagrzewał mnie do boju, gdy myślałam, że nie dam rady.
Niezwykle wiele się nauczyłam, współpracując przy
reportażach poświęconych Japonii i  obu Koreom z  Sarą Birke,
Emmą Chantlett-Avery, Danielle Demetriou, Elise Hu, Jennifer
Lind i  Motoko Rich. Wszystkie one stały się moimi
przyjaciółkami. Spędziłam wiele godzin, pisząc pióro w  pióro
z  Sandrą Fahy, której opracowania naukowe poświęcone
prawom człowieka w  Korei Północnej są absolutnie
niezrównane. Kathy Long i  Yvonne Murray kibicowały mi,
kiedy w  Pekinie weszłam na ostatnią prostą przy pracy nad
niniejszą książką.
W  Tokio mogłam się cieszyć towarzystwem licznych
przyjaciół, którzy zapewniali mi wsparcie, rozrywkę i  opiekę
nad dzieckiem w  czasie testów atomowych i  rakietowych.
Serdeczne dzięki dla Tomoko Sugiyamy Wilson i Toma Wilsona,
Riki Beppu i Taito Okiuri, Sary Birke i Philipa Blue oraz Adama
Daya i Wendy MacClinchy.
Chciałabym podziękować również przyjaciołom, którzy
wspierali mnie na odległość: Emily Anderton, Natalii Antelavie,
Susie Banikarim, Soung-ah Choi, Emmie Jacobs, Lucy Kebbell,
Stephanie Kirchgaessner, Flavii Krause-Jackson, Maggie Kymn,
Toby’emu Manhire’owi, Leonie Marinovich i Andrew Northowi.
Na swej pierwszej placówce dziennikarskiej w  Korei
Południowej miałam okazję zaprzyjaźnić się z  wyjątkową
dziennikarką nazwiskiem Barbara Demick, późniejszą autorką
Światu nie mamy czego zazdrościć, książki która wyznaczyła
złoty standard w  pisaniu o  Korei Północnej. Barbaro, byłaś mi
życzliwą przyjaciółką i  mentorką. Wiele się od ciebie
nauczyłam.
Mojemu ojcu Brianowi pragnę podziękować za to, że wpoił mi
miłość do książek, a  także do podróży i  poznawania obcych
kultur. Ilekroć mówiłam mu, że jako korespondentka jadę do
Bagdadu, Teheranu czy Pjongjangu, prawie się nie krzywił.
Dzięki, że zawsze we mnie wierzyłeś, tato. I  dzięki też Tobie,
Janine, za nieustające wsparcie.
Kiedy „Washington Post” zaoferował mi stanowisko
w  Japonii, moja matka Christine porzuciła wygodne życie
w  Nowej Zelandii, aby po raz pierwszy w  życiu zamieszkać za
granicą. Przez te cztery lata, które spędziłam w  Tokio,
opiekowała się moim synem, żebym mogła podróżować i pisać
po nocach. Mamo, bez ciebie by mi się nie udało.
Największe podziękowania należą się mojemu synowi
Jude’owi, który musiał znosić moją nieobecność, gdy
poszukiwałam kolejnych kawałków tej niesamowitej układanki,
oraz moją nieuwagę, kiedy siedziałam w  domu. Oby
północnokoreańskie dzieci mogły pewnego dnia być wolne, by
mówić tak otwarcie jak ty, podróżować tak daleko jak ty
i oglądać tyle Netflixa co ty.
Anna Fifield
Pekin
marzec 2019 roku
PRZYPISY KOŃCOWE
Rozdział I. Początki

[1] „Korean Pictorial” 1986, nr styczniowy.


[2] Lee U  Hong, Angu na kyowakoku: Kita Chosen kogyo no
kikai, Tokyo, Aki shobo, 1990, s. 20.
[3] Ibidem, s. 32, 118, 168.
[4] Yi Han-yong, Taedong River Royal Family: My 14 Years
Incognito in Seoul, Seoul, Dong-a Ilbo, 1996.
[5] Ju-min Park, James Pearson, In Kim Jong Un’s Summer
Retreat, Fun Meets Guns, „Reuters”, 10.10.2017.
[6] Kim Ir Sen, With the Century, t. 2, Pjongjang, Foreign
Languages Publishing House, 1992, s. 54.
[7] Szczegóły dotyczące planów Stalina wobec Kim Ir Sena,
Cho Man Sika, a  także bankietów Kim Ir Sena, za: Blaine
Harden, The Great Leader and the Fighter Pilot, Nowy Jork,
Penguin Books, 2015, s. 64–66.
[8] Szczegóły dotyczące powrotu Kim Ir Sena do Korei
Północnej i poglądów Sowietów na jego temat, za: Bradley K.
Martin, Under the Loving Care of the Fatherly Leader: North
Korea and the Kim Dynasty, New York, Griffin, 2006, s. 46–52.
[9] Szczegóły dotyczące przyjęcia Kim Ir Sena na zjeździe, za:
B. Harden, The Great Leader and the Fighter Pilot…, s. 67.
[10] B.K. Martin, Under the Loving Care…, s. 52–53; Andrei
Lankov, The Real North Korea: Life and Politics in the Failed
Stalinist Utopia, Oxford, Oxford University Press, 2014, s. 6.
[11] Baik Bong, Kim Il Sung, t. 2, Tokyo, Miraisha Publishing,
1970, s. 55–56.
[12] B.K. Martin, Under the Loving Care…, s. 67.
[13] Bruce Cumings, The Korean War: A History, New York,
Modern Library Edition, 2010, s. 152.
[14] Blaine Harden, The US War Crime North Korea Won’t
Forget, „Washington Post”, 24.03.2015.
[15] Strategic Air Warfare: An Interview with Generals Curtis
E. LeMay, Leon W. Johnson, David A. Burchinal, and Jack J.
Catton, Richard H. Kohn, Joseph P. Harahan (red.), Office of Air
Force History, US Air Force, 1988, s. 88.
[16] „Record of a Conversation with Illarion Dmitriyevich
Pak, Chairman of the Jagang Provincial People’s Committee”,
13.04.1955, History and Public Policy Program Digital Archive,
RGANI fond 5, opis 28, delo 314., tłum. dla NKIDP Gary
Goldberg.
https://digitalarchive.wilsoncenter.org/document/116308.
[17] Suh Dae-sook, Kim Il Sung: The North Korean Leader, New
York, Columbia University Press, 1988, s. 302.
[18] Don Oberdorfer, The Two Koreas: A Contemporary
History, New York, Little, Brown and Company, 1998, s. 347.
[19] „GDR Ambassador Pyongyang to Ministry for Foreign
Affairs, Berlin”, 14.04.1975, History and Public Policy Program
Digital Archive, Political Archive of the Foreign Office, Ministry
of Foreign Affairs (PA AA, MfAA), C 6862.
[20] Kim Hakjoon, Dynasty: The Hereditary Succession Politics
of North Korea, Stanford, Shorenstein Asia-Pacific Research
Center, 2017, s. 87.
[21] Kim Dzong Il, Brief History, Pjongjang, Foreign Languages
Publishing House, 1998.
[22] D. Oberdorfer, The Two Koreas…, s. 341.
[23] David Sanger, Kim Il Sung Dead at 82, „New York Times”,
09.07.1994.
[24] Anna Fifield, Selling to Survive, „Financial Times”,
20.11.2007.
[25] Kim H., Dynasty…, s. 131.
[26] Ri Nam Ok, kuzynka Kim Dzong Nama, sądziła, że za
ruchem tym stała Ko Yong Hui. Za nieopublikowaną książką
Imogen O’Neil The Golden Cage: Life with Kim Jong Il, a
Daughter’s Story.
[27] I. O’Neil, The Golden Cage…
[28] Kim H., Dynasty…, s. 153.
[29] Kenji Fujimoto, I Was Kim Jong-il’s Cook, Tokyo, Fusosha
Publishing, 2003.

Rozdział II. Życie wśród imperialistów

[30] Nieśmiertelny antyjapoński rewolucjonista, nauczyciel


Kim Hyong Jik, Pjongjang, Wydawnictwo Partii Pracy Korei,
1968, s. 93–94.
[31] Yi Han-yong, Taedong River Royal Family: My 14 Years
Incognito in Seoul, Seul, Dong-a Ilbo, 1996.
[32] David Halberstam, The Coldest Winter: America and the
Korean War, New York, Hachette Books, 2007, s. 80.
[33] Robert S. Boynton, The Invitation-Only Zone: The True
Story of North Korea’s Abduction Project, Nowy Jork, Farrar,
Straus and Giroux, 2016, s. 33.
[34] Yoji Gomi, Three Generations of Women in North Korea’s
Kim Dynasty, Tokio, Bunshun Shinso, 2016.
[35] Ko Yong-gi, A Curious Blood Line Connecting Kim Jong Un
and Osaka, „Daily North Korea”, 14.12.2015.
[36] Pamiętnik Sin Yong Hui cytowany przez
południowokoreańskie media, w tym dziennikarza śledczego
Cho Gab-je w poście z dnia 26.06.2012 na blogu chogabje.com.
[37] Anecdotes of Kim Jong Un’s Life, Pjongjang, Foreign
Languages Publishing House, 2017, s. 49.
[38] Szczegóły dotyczące domów i ich wyposażenia pochodzą
z nieopublikowanej książki Imogen O’Neil The Golden Cage: Life
with Kim Jong Il, a Daughter’s Story.

Rozdział III. Anonimowo w Szwajcarii

[39] Zgodnie z autorskim wywiadem przeprowadzonym z


Thomasem Bachem, byłym przewodniczącym
Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego.
[40] Guy Faulconbridge, North Korean Leaders Used Brazilian
Passports to Apply for Western Visas, Reuters, 28.02.2018.
[41] Evan Thomas, North Korea’s First Family, „Newsweek”,
17.07.2009.
[42] „Tiger mother”, czyli „tygrysia mama”, to termin ukuty w
2011 roku przez profesor Amy Chua, Amerykankę chińskiego
pochodzenia promującą w Stanach Zjednoczonych surowe i
ambitne zasady wychowania bazujące na wzorcach
wschodnioazjatyckich (przyp. tłum.).
[43] Andrew Higgins, Who Will Succeed Kim Jong Il?,
„Washington Post”, 16.07.2009.
[44] Mira Mayrhofer, Gunther Müller, Nordkorea: Kim Jong-
un Wird auf die Machtübernahme Vorbereitet, „Profil” (Austria),
21.09.2010.
[45] Według nieopublikowanego artykułu autorstwa
szwajcarskiego dziennikarza Bernharda Odehnala.
[46] Kim Jung-un mochte Nike Air-Turnschuhe, aber keine
Mädchen, „Berner Zeitung”, 06.10.2010.
[47] A. Higgins, Who Will Succeed…
[48] Według wywiadu Odehnala.
[49] Informacje Simona Lutstorfa o meczach koszykarskich
Kim Dzong Una w liceum, za: Titus Plattner, Daniel Glaus, Julian
Schmidli, In Buglen und Kochen eine 4, „SonntagsZeitung”,
01.04.2012.
[50] Revealed: Kim Jong-un the Schoolboy, „Al Jazeera English”,
07.11.2010.
[51] Atika Shubert, Swiss Man Remembers School with Son of
North Korean Leader, CNN, 29.09.2010.
[52] A. Higgins, Who Will Succeed…
[53] Colin Freeman, Philip Sherwell, North Korea Leadership:
‘My Happy Days at School with North Korea’s Future Leader’,
„Daily Telegraph”, 26.09.2010.
[54] Kim Jong-Un Mochte Nike Air-Turnschuhe, Aber Keine
Mädchen, „Berner Zeitung”, 06.10.2010.
[55] Według wywiadu Odehnala.

Rozdział IV. Elementarz totalitaryzmu

[56] Szczegóły dotyczące piosenek i spekulacji w


południowokoreańskiej prasie, za: Kim Hakjoon, Dynasty: The
Hereditary Succession Politics of North Korea, Stanford,
Shorenstein Asia-Pacific Research Center, 2017, s. 156–158.
[57] Anecdotes of Kim Jong Un’s Life, Pjongjang, Foreign
Languages Publishing House, 2017, s. 4.
[58] Kim Jong Il’s Doctor Opens Up on ’08 Stroke, Associated
Press, 19.12.2011.
[59] Jamy Keaten, Catherine Gaschka, French Doctor Confirms
Kim Had Stroke in 2008, Associated Press, 19.12.2011.
[60] Lee Yung-jong, Successor Kim Jong Un, Seul, NP Plus,
2010.
[61] Thae Yong-ho, Password from the Third-Floor Secretariat,
Seul, Giparang, 2018, s. 280.
[62] Według Cheong Seong-changa z Sejong Institute.
[63] ‘Mother of Military-first Chosun’ Made Public, „Daily NK”,
12.07.2012.
[64] Cho Jong Ik, ‘Great Mother’ Revealed to the World, „Daily
NK”, 30.06.2012.
[65] Christopher Richardson, North Korea’s Kim Dynasty: The
Making of a Personality Cult, „Guardian”, 16.02.2015.
[66] Barbara Demick, Nothing Left, „New Yorker”, 12.07.2010.
[67] B. Demick, Nothing Left…
[68] Stephan Haggard, Marcus Noland, Witness to
Transformation: Refugee Insights into North Korea, Washington,
Peterson Institute for International Economics, 2010.
[69] N. Korean Technocrat Executed for Bungled Currency
Reform, Yonhap News Agency, 18.03.2010.
[70] Kim H., Dynasty…, s. 176.
[71] Kim Jong Il Issues Order on Promoting Military Ranks,
Koreańska Centralna Agencja Prasowa, 27.09.2010.

Rozdział V. Trzeci Kim za sterem państwowej nawy

[72] Ken Gause, North Korean Leadership Dynamics and


Decision-Making under Kim Jong-un: A Second-Year Assessment,
CNA, marzec 2014, s. 2.
[73] Ibidem, s. 110.
[74] Ibidem, s. 3.

Rozdział VI. Koniec z zaciskaniem pasa

[75] Stephan Haggard, Marcus Noland, Famine in North


Korea: Markets, Aid, and Reform, New York, Columbia
University Press, 2009, s. 187.
[76] Według Curtisa Melvina, badacza z US-Korea Institute
Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa.
[77] Benjamin Katzeff Silberstein, Growth and Geography of
Markets in North Korea: New Evidence from Satellite Imagery,
US-Korea Institute, Johns Hopkins School of Advanced
International Studies, październik 2015, s. 29–36.
[78] Kang Mi-jin, Stall Transfers Yield Big Profits at the Market,
„Daily NK”, 14.05.2015.
[79] Cha Moon-seok, Information about North Korea’s Market:
Focusing on Current Status of Its Official Market, Seul, Korean
Institute for National Unification, 2016.
[80] Kim Byung-ro, North Korea’s Marketization and Changes
in the Class Structure, [w:] The Economy and Society in the Kim
Jong-Un Era: New Relationship between the State and Market,
red. Yang Moon-soo, Paju, Haneul Academy, 2014.
[81] Yonho Kim, North Korea’s Mobile Telecommunications
and Private Trans-port Services in Kim Jong Un Era, US-Korea
Institute, SAIS, 2018.
[82] Yonho K., North Korea’s Mobile Telecommunications…

Rozdział VII. Albo będą się ciebie bali, albo będą się z ciebie śmiali

[83] N. Korea Requires Students to Take 81-hour Course on Kim


Jong-un, KBS, 25.11.2014.
[84] Helen-Louise Hunter, The Society and Its Environment,
[w:] North Korea: A Country Study, red. Robert L. Worden,
Federal Research Office, Library of Congress, 2008, s. 79–86.
[85] James Pearson, The $50 Device That Symbolizes a Shift in
North Korea, Reuters, 26.03.2015.
[86] Greg Scarlatoiu, przedmowa do Coercion, Control,
Surveillance, and Pun-ishment: An Examination of the North
Korean Police State, Waszyngton, Committee for Human Rights
in North Korea, 2012, s. 5.
[87] H.-L. Hunter, The Society and Its Environment…, s. 79–80.
[88] Andrei Lankov, The Evolution of North Korea’s ‘Inminban’,
„NK News”, 28.04.2015.
[89] Andrei Lankov, Daily Life in North Korea, Al Jazeera,
21.05.2014.
[90] Kang Dong-wan, Hallyu Phenomenon in North Korea:
Meaning and Impact, Institute for Unification Education of
South Korea, s. 73–74.
[91] David Hawk, Parallel Gulag, Waszyngton, Committee for
Human Rights in North Korea, 2017, s. 21.
[92] David Hawk, The Hidden Gulag: The Lives and Voices of
“Those Who Are Sent to the Mountains”, Waszyngton,
Committee for Human Rights in North Korea, 2012, s. 4.
[93] D. Hawk, Parallel Gulag…, s. 11.
[94] Opisy tortur pochodzą z raportu Komisji Dochodzeniowej
ds. Praw Człowieka w Koreańskiej Republice Ludowo-
Demokratycznej, 2014, s. 235.
[95] Ibidem, s. 124.
[96] D. Hawk, Parallel Gulag…, s. 31.
[97] Anna Fifield, North Korea’s Prisons Are as Bad as Nazi
Camps, Says Judge Who Survived Auschwitz, „Washington Post”,
11.12.2017.

Rozdział VIII. Żegnaj, wujku

[98] Milan W. Svolik, The Politics of Authoritarian Rule,


Cambridge Studies in Comparative Politics, 2012, s. 5.
[99] Ju-min Park, James Pearson, North Korea Executes
Defence Chief with an Anti-Aircraft Gun: South Korea Agency,
Reuters, 13.05.2015.
[100] Ra Jong-yil, Jang Song Thaek’s Path: A Rebellious
Outsider, Seul, ALMA, 2016.
[101] Ibidem, s. 145.
[102] Ibidem, s. 167.
[103] Kim’s Niece Kills Herself in Paris, „JoongAng Daily”,
18.09.2006.
[104] Andray Abrahamian, The ABCs of North Korea’s SEZs,
US-Korea Institute, SAIS, 2014.
[105] Ra J., Jang Song Thaek’s Path…, s. 254.
[106] Thae Yong-ho, Password from the Third-Floor
Secretariat, Seul, Giparang, 2018, s. 328.
[107] Alexandre Mansourov, North Korea: The Dramatic Fall
of Jang Song Thaek, „38 North”, 09.12.2013.
[108] Ibidem.
[109] Traitor Jang Song Thaek Executed, Koreańska Centralna
Agencja Prasowa, 13.12.2013.

Rozdział IX. Elity Pjonghattanu

[110] Park In Ho, The Creation of the North Korean Market


System, Seul, „Daily NK”, 2017.
[111] The Complex Ties Interlinking Cadres and the Donju,
„Daily NK”, 08.07.2016.
[112] Jonathan Corrado, Will Marketization Bring Down the
North Korean Regime?, „The Diplomat”, 18.04.2017.

Rozdział X. Millenialsi i nowoczesność

[113] Rungna People’s Pleasure Ground Opens in Presence of


Marshal Kim Jong Un, Koreańska Centralna Agencja Prasowa,
25.07.2012.
[114] Thae Yong-ho, Password from the Third-Floor
Secretariat, Seul, Giparang, 2018, s. 307.
[115] Yoji Gomi, Three Generations of Women in North Korea’s
Kim Dynasty, Tokio, Bunshun Shinso, 2016.
[116] Anna Fifield, What Did the Korean Leaders Talk About
on Those Park Benches? Trump, Mainly, „Washington Post”,
02.05.2018.

Rozdział XI. Gra z Szakalami

[117] Dennis Rodman podczas wystąpienia w Modern War


Institute w West Point w Nowym Jorku, 03.03.2017.
[118] Shane Smith w programie Vice on HBO Season One: The
Hermit Kingdom (odc. 10), 23.02.2014.
[119] Dennis Rodman w rozmowie z Megyn Kelly na NBC,
19.06.2018.
[120] Jason Mojica, In Dealing with North Korea, Fake It ’til
You Make It, „Medium”, 26.02.2018.
[121] Dennis Rodman w filmie Dennis Rodman’s Big Bang in
Pyongyang (2015).
[122] Film Vice News.
[123] Film Vice News.
[124] Darren Prince w filmie Dennis Rodman’s Big Bang in
Pyongyang.
[125] Dennis Rodman w filmie Dennis Rodman’s Big Bang in
Pyongyang.

Rozdział XII. Czas się zabawić

[126] Timothy W. Martin, How North Korea’s Hackers Became


Dangerously Good, „Wall Street Journal”, 19.04.2018.
[127] Curtis M. Scaparrotti w wystąpieniu przed Komisją
Parlamentarną ds. Służb Zbrojnych, 02.04.2014.
[128] Ellen Nakashima, Devlin Barrett, U.S. Charges North
Korean Operative in Conspiracy to Hack Sony Pictures, Banks,
„Washington Post”, 06.09.2018.
[129] Patrick Winn, How North Korean Hackers Became the
World’s Greatest Bank Robbers, „Global Post Investigations”,
16.05.2018.
[130] T.W. Martin, How North Korea’s Hackers Became
Dangerously Good…
[131] Ju-min Park, James Pearson, Timothy Martin, In North
Korea, Hackers Are a Handpicked, Pampered Elite, Reuters,
05.12.2014.
[132] Sam Kim, Inside North Korea’s Hacker Army,
„Bloomberg Businessweek”, 07.02.2018.
[133] Joshua Hunt, Holiday at the Dictator’s Guesthouse, „The
Atavist Magazine” 2015, nr 54.

Rozdział XIII. Niechciany brat

[134] Bruce Bueno de Mesquita, Alastair Smith, The Dictator’s


Handbook: Why Bad Behavior Is Almost Always Good Politics,
New York, PublicAffairs, 2011, s. 30.
[135] Jong-nam Kept Antidote to Poison in Sling Bag, Court
Told, Bernama News Agency (Malezja), 29.11.2017.
[136] Według tego, co Ri Nam Ok powiedziała Imogen O’Neil.
[137] Song Hye Rang, Wisteria House: The Autobiography of
Song Hye-rang, Seul, Chisiknara, 2000.
[138] Ibidem.
[139] Według tego, co Ri Nam Ok powiedziała Imogen O’Neil.
[140] Yi Han-yong, Taedong River Royal Family: My 14 Years
Incognito in Seoul, Seul, Donga Ilbo, 1996.
[141] Według tego, co Ri Nam Ok powiedziała Imogen O’Neil.
[142] Yi Han-yong, Taedong River Royal Family…
[143] Według tego, co Ri Nam Ok powiedziała Imogen O’Neil.
[144] Ju-min Park, A. Ananthalakshmi, Malaysia Detains
Woman, Seeks Others in Connection with North Korean’s Death,
Reuters, 15.02.2017.
[145] Według informacji z anonimowego źródła.
[146] Według Marka.
[147] Kim Dzong Nam w wywiadzie dla japońskiej TV Asahi,
12.10.2010.
[148] Kim Jong-il’s Grandson Feels Sorry for Starving
Compatriots, „Chosun Ilbo”, 04.10.2011.
[149] Alastair Gale, Kim Jong Un’s Nephew Was in Danger
After Father’s Kill-ing, North Korean Group Says, „Wall Street
Journal”, 01.10.2017.
[150] Kim Jong-un’s Brother Visits London to Watch Eric
Clapton, BBC News, 22.05.2015.

Rozdział XIV. Miecz Kim Dzong Una

[151] Anna Fifield, After Six Tests, the Mountain Hosting North
Korea’s Nuclear Blasts May Be Exhausted, „Washington Post”,
20.10.2017.
[152] Kim Dzong Un podczas wystąpienia przed KC PPK, za:
Koreańska Centralna Agencja Prasowa, 21.04.2018.
[153] Tłum. Christopher Green, „Daily NK”.
[154] Joseph S. Bermudez, North Korea’s Development of a
Nuclear Weapons Strategy, The US-Korea Institute, SAIS, 2015, s.
8.
[155] James Person, Atsuhito Isozaki, Want to Be a Successful
Dictator? Copy North Korea, „The National Interest”, 09.03.2017.
[156] Alexandre Y. Mansourov, The Origins, Evolution, and
Current Politics of the North Korean Nuclear Program, [w:] The
Nonproliferation Review 1995, nr 3, s. 25–38.
[157] Ibidem.
[158] Jonathan D. Pollack, No Exit: North Korea, Nuclear
Weapons and Inter-national Security, The International Institute
for Strategic Studies, 2014, rozdz. 3.
[159] Scott Douglas Sagan, Jeremi Suri, The Madman Nuclear
Alert: Secrecy, Signaling, and Safety in October 1969,
„International Security” 2003, nr 4 (27), s. 150–183.
[160] H.R. Haldeman, Joseph DiMona, The Ends of Power, New
York, Times Books, 1978, s. 83.
[161] Mercy A. Kuo, Kim Jong-un’s Political Psychology Profile:
Insights from Ken Dekleva, „The Diplomat”, 17.10.2017.
[162] H.R. McMaster w wywiadzie dla MSNBC, 05.08.2017.

Rozdział XV. Ofensywa uroku

[163] Z książki Imogen O’Neil Inside the Golden Cage.


[164] Według Kenjiego Fujimoto i Konstantina Pulikowskiego,
rosyjskiego wysłannika na Daleki Wschód, który często
odwiedzał Koreę Północną za czasów Kim Dzong Ila.
[165] Według Michaela Maddena z North Korea Leadership
Watch.
[166] Autorski wywiad z Lim Jae-cheonem, badaczem rodziny
Kimów z Korea University w Seulu.
[167] Anna Fifield, What Did the Korean Leaders Talk About
on Those Park Benches? Trump, Mainly, „Washington Post”,
02.05.2018.
[168] Anna Fifield, Did You Hear the One about the North
Korean Leader, the $100 Bill and the Trump Card?, „Washington
Post”, 30.04.2018.

Rozdział XVI. Rozmowy z Szakalami

[169] Eric Talmadge, Economist: N. Korea Eying Swiss,


Singaporean-Style Success, Associated Press, 29.10.2018.
[170] Lee Seok Young, Successor Looks Set for Own Escort,
„Daily NK”, 26.08.2011, cytując Lee Yeong Guka, autora książki I
Was Kim Jong Il’s Bodyguard.
[171] Według Kenjiego Fujimoto.
[172] John Bolton, The Legal Case for Striking North Korea
First, „Wall Street Journal”, 28.02.2018.
[173] Andrew Kim, przemówienie „North Korea
Denuclearization and U.S.–DPRK Diplomacy”, wygłoszone na
Uniwersytecie Stanforda 25.02.2019.
[174] Ibidem.
[175] Oryginalnie donosił o tym Alex Ward w Exclusive:
Trump Promised Kim Jong Un He’d Sign an Agreement to End the
Korean War, „Vox”, 29.08.2018. Potwierdziłam tę informację
przez własne źródła.
[176] Freddy Gray, Donald Trump’s Real-Estate Politik Is
Working, „The Spectator”, 12.06.2018.
[177] Na podstawie autorskich wywiadów z osobami, które
pragną pozostać anonimowe.
[178] Karen DeYoung, Greg Jaffe, John Hudson, Josh Dawsey,
John Bolton Puts His Singular Stamp on Trump’s National
Security Council, „Washington Post”, 04.03.2019.
The Great Successor.
The Divinely Perfect Destiny of Brilliant Comrade Kim Jong Un
Copyright © by Anna Fifield 2019
This edition published by arrangement with PublicAffairs, an imprint of Perseus
Books, LLC, a subsidiary of Hachette Book Group, Inc., New York, New York, USA.
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Copyright © for the translation by Grzegorz Gajek 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Małgorzata Kuśnierz
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Pete Garceau
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – vectorportal.com
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny
sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego
przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-750-9
ISBN MOBI: 978-83-8129-749-3

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas,


energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka,
Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Od autorki
Od tłumacza
Prolog
CZĘŚĆ I. NAUKI
Rozdział I. Początek
Rozdział II. Życie wśród imperialistów
Rozdział III. Anonimowo w Szwajcarii
Rozdział IV. Elementarz totalitaryzmu
CZĘŚĆ II. KONSOLIDACJA
Rozdział V. Trzeci Kim za sterem państwowej nawy
Rozdział VI. Koniec z zaciskaniem pasa
Rozdział VII. Albo będą się ciebie bali, albo będą się z ciebie
śmiali
Rozdział VIII. Żegnaj, wujku
Rozdział IX. Elity Pjonghattanu
Rozdział X. Millenialsi i nowoczesność
Rozdział XI. Gra z Szakalami
CZĘŚĆ III. PEWNOŚĆ SIEBIE
Rozdział XII. Czas się zabawić
Rozdział XIII. Niechciany brat
Rozdział XIV. Miecz Kim Dzong Una
Rozdział XV. Ofensywa uroku
Rozdział XVI. Rozmowy z Szakalami
Epilog
Podziękowania
Przypisy końcowe
Strona redakcyjna

You might also like