Professional Documents
Culture Documents
Fifield Anna - Wielki Następca. Niebiańskie Przeznaczenie Błyskotliwego Towarzysza Kim Dzong Una
Fifield Anna - Wielki Następca. Niebiańskie Przeznaczenie Błyskotliwego Towarzysza Kim Dzong Una
***
***
***
***
***
Przygotowania do sukcesji zyskały na pilności, gdy w 2008 roku
Kim Dzong Il doznał rozległego wylewu. Znajdował się
w śpiączce i „ledwo zipał”, kiedy do Pjongjangu zawitał
francuski neurolog François-Xavier Roux.
Władze Korei Północnej po raz pierwszy skontaktowały się
z Roux, ordynatorem wydziału neurochirurgii szpitala Sainte
Anne w Paryżu, po tym jak w 1993 roku Umiłowany Przywódca
spadł z konia i doznał urazu czaszki. Francuz nie miał pojęcia,
dlaczego wybór padł akurat na niego. W 2008 roku dostał
kolejne wezwanie i w wielkiej tajemnicy został przewieziony do
północnokoreańskiej stolicy, aby zająć się nieznanym
pacjentem. Okazało się, że to wódz we własnej osobie, który
w dodatku znajduje się w stanie „zagrażającym życiu”[58].
Szybko stało się jasne, czemu Koreańczycy ściągnęli
obcokrajowca – żaden z nich nie chciał podejmować decyzji
w imieniu Kim Dzong Ila, zwłaszcza że stawkę stanowiło jego
życie. Potrzebowali kogoś, kto nie byłby „emocjonalnie
zaangażowany”.
Według Roux Kim Dzong Un czuwał przy łóżku chorego, ale
trudno byłoby powiedzieć cokolwiek na temat jego stanu ducha
czy osobowości, ponieważ „nie odzywał się do nikogo”
z zespołu medycznego[59].
Neurolog zawitał ponownie do Pjongjangu we wrześniu,
a później jeszcze w październiku, aby skontrolować stan
zdrowia podopiecznego. W odczuciu lekarza istniało znaczne
ryzyko kolejnych wylewów.
Umiłowanemu Przywódcy nie zostało wiele czasu.
Niespełna pięć miesięcy później Kim Dzong Il oficjalnie
powiadomił najwyższe władze wojskowe i cywilne, że wybrał
Kim Dzong Una na swego następcę. Nie odstawiał takiej szopki
jak jego ojciec, kiedy w 1980 roku zwołał posiedzenie Partii
Pracy, aby stworzyć pozory, że czołowi aparatczycy mają w tej
sprawie coś do powiedzenia. Bez zbędnych ceregieli namaścił
najmłodszego syna na nowego wodza.
8 stycznia 2009 roku informacja dotarła do najwyżej
postawionych członków partii. Później rozeszła się w dół
partyjnej drabiny, sięgając uszu urzędników takich jak Thae
Yong Ho.
Thae siedział akurat w biurze wydziału do spraw
europejskich w siedzibie MSZ – potężnym budynku stojącym
przy placu Kim Ir Sena w centrum Pjongjangu. Zaledwie rok
wcześniej wrócił z placówki dyplomatycznej w Londynie.
Jego komórkę w obrębie Partii Pracy Korei –
komunistycznego ugrupowania, za którego pośrednictwem
Kimowie przez przeszło 70 lat rządzili krajem – wezwano na
nadzwyczajne zebranie. Zebrawszy się na miejscu, usłyszeli, że
Kim Dzong Il wybrał na następcę swego najmłodszego syna,
towarzysza generała Kim Dzong Una. Powiedziano im, że to
kwestia zachowania ciągłości. Hasło to powtarzało się
wielokrotnie w czasie spotkania, które Thae miał zapamiętać
jako wyjątkowo przygaszone.
– Nikt nie wątpił w słuszność decyzji wodza – powiedział mi
kilka lat później podczas rozmowy w Seulu. – W Korei
Północnej od bardzo wczesnego wieku uczy się nas, że
rewolucja będzie kontynuowana z pokolenia na pokolenie.
Do tamtego dnia nawet stosunkowo wysoko postawieni
urzędnicy tacy jak Thae wiedzieli bardzo niewiele o rodzinie
miłościwie panujących. Mój rozmówca w czasie podróży po
Europie słyszał co prawda, że dzieci Kim Dzong Ila chodzą do
szkoły w Szwajcarii, ale nie miał pojęcia, ile ich jest ani jak się
nazywają.
Wśród ludu wieść o następcy rozchodziła się powoli
i w zawoalowany sposób, nieomal podprogowo – zwłaszcza
w buntowniczych północnych regionach, gdzie żyło się
najciężej, a autorytet reżimu był najsłabszy.
Wszystko zaczęło się w 2009 roku od Kroków, piosenki, którą
prawie dziesięć lat wcześniej pewien japoński kucharz usłyszał
za zamkniętymi drzwiami dyktatorskiej rezydencji. Teraz
melodia sowiecko brzmiącego marsza i jego błyskotliwy
refren – „ach, kroki” – miały się stać znane wszystkim
obywatelom.
– W sumie nawet fajnie było to wspólnie śpiewać –
wspominała Min-ah, gdy rozmawiałyśmy przed jej nowym
domem na przedmieściach Seulu. Pochodziła z Hoeryong,
miasta leżącego tuż przy północnokoreańskiej granicy
z Chinami, i jako młoda dziewczyna uczyła się piosenki wraz
z grupą straży sąsiedzkiej, najmniejszą zębatką państwowego
aparatu policyjnego.
Kroki zaczęto puszczać w radiu i telewizji, śpiewano je na
spotkaniach straży sąsiedzkiej i komórek partyjnych. Słowa
utworu drukowano w wojskowych notesach. Koreańczycy
wysyłani za granicę w celu zdobywania pieniędzy dla reżimu
słuchali piosenki na cotygodniowych sesjach ideologicznych.
– Powtarzano nam, jak wspaniały jest „towarzysz naczelnik”
i że powinniśmy się nauczyć tej piosenki na pamięć –
powiedział mi inny uciekinier z Hoeryong, niejaki pan Kang.
Zanim wymknął się ze szponów Kim Dzong Una, handlował
narkotykami. – Wiedzieliśmy, że to on zostanie przywódcą po
Kim Dzong Ilu, ale poza tym w ogóle go nie znaliśmy. Nie
mieliśmy pojęcia, jak wygląda ani ile ma lat. Wiedzieliśmy
tylko, że jest wspaniały.
Znaczenie pieśni nie umknęło uwagi obserwatorów zza
południowej granicy.
W biurze południowokoreańskiego wywiadu pod Seulem
pewien analityk monitorował ramówkę Koreańskiej Telewizji
Centralnej, głównego nadawcy telewizyjnego z Północy.
Nadawano akurat transmisję z odbywającego się gdzieś na wsi
koncertu, w którym uczestniczył Kim Dzong Il – jak zwykle
w otoczeniu najbliższych współpracowników, między innymi
swej siostry, jej wpływowego męża, a także szefa propagandy.
Po chwili nad sceną pojawił się napis Kroki. Chór zaczął
śpiewać. W głowie analityka zabłysło światełko zrozumienia:
kwestia sukcesji w Korei Północnej została rozwiązana[60].
W 2009 roku południowokoreański wywiad wiedział o Kim
Dzong Unie niewiele, prawie nic. Agentom zdarzało się nawet
błędnie zapisywać imię Wielkiego Następcy i mogli jedynie
zgadywać, ile ma lat. „Wszystko, co dotyczy Kim Dzong Una,
okryte jest nimbem tajemnicy, czy chodzi o jego zdjęcia, czy
datę urodzenia, czy stanowisko”, żaliła się jedna z gazet
w południowej części półwyspu.
W Stanach Zjednoczonych wieść o namaszczeniu
najmłodszego Kima na kolejnego przywódcę szybko dobiegła
uszu pracowników CIA, którzy zaczęli kombinować, jak by go tu
urobić. Wiedząc, że synowie Umiłowanego Przywódcy są
fanami Erica Claptona, amerykańscy szpiedzy skontaktowali się
ze słynnym gitarzystą i zaproponowali, aby zagrał koncert
w Korei Północnej. Clapton wyraził zainteresowanie pomysłem,
lecz potem sprawa się rozmyła. Powstała za to koncepcja, by za
pośrednika posłużył któryś z byłych zawodników Chicago Bulls.
Wybór padł na Dennisa Rodmana, lecz ten plan również spalił
na panewce. Po latach miał się co prawda ziścić, ale już nie za
sprawą CIA.
Tymczasem w Korei Północnej problem mógł stanowić wiek
Kim Dzong Una. Relacje społeczne i polityczne na całym
Półwyspie Koreańskim po dziś dzień przesiąknięte są duchem
konfucjanizmu, w którym osoby starsze stawia się wyżej od
młodszych. W 2009 roku Wielki Następca liczył sobie zaledwie
25 lat – w środowisku, w którym osiemdziesięcioletni
towarzysze jego dziadka wciąż zajmowali wysokie stanowiska,
był właściwie jeszcze dzieckiem.
Co gorsza, reżim nie zdążył stworzyć mitu legitymizującego
roszczenia młodzieńca. W przypadku Kim Ir Sena wystarczyło
wyolbrzymić zasługi z czasów wojny, aby uczynić z niego
legendarnego partyzanta i pogromcę Japończyków. Z kolei dla
Kim Dzong Ila spreparowano bajeczkę o samotnej gwieździe
i podwójnej tęczy nad górą Pektu.
Poza tym Kim Ir Sen poświęcił na budowanie swej pozycji
ćwierć wieku. Władzę absolutną oficjalnie objął dopiero w 1972
roku, kiedy nowa konstytucja wprowadziła stanowisko
„najwyższego przywódcy”. Następnych 20 lat spędził na
przygotowywaniu gruntu pod sukcesję syna.
Kim Dzong Il awansował w strukturach partii przez całe lata
70., a desygnowanym następcą został w 1974 roku. Informację
o tym, że ma w przyszłości zastąpić ojca za sterem państwa,
podano do publicznej wiadomości dopiero na VI zjeździe Partii
Pracy Korei w 1980 roku. A zatem gdy w 1994 roku Wielki Wódz
wreszcie zmarł, wszyscy od dawna byli już oswojeni z myślą, że
spadkobiercą „rodu Pektu” zostanie jego
pięćdziesięciodwuletni – a zatem godny szacunku – syn.
Kim Dzong Il nie spieszył się z przygotowywaniem systemu
na przyjęcie własnego następcy, który, gdyby był zwykłym
północnokoreańskim dwudziestopięciolatkiem, odbywałby
właśnie obowiązkową służbę wojskową. Wylew zmusił jednak
przywódcę do zrewidowania przewidywań dotyczących
najbliższej przyszłości i zaktywizowania osób ze swego
wewnętrznego kręgu.
Od 2009 roku Kim Dzong Un błyskawicznie piął się w górę
zarówno w hierarchii cywilnej, jak i wojskowej, a wydział
propagandy i agitacji wziął się do tworzenia wokół niego kultu
jednostki.
Mieszkańcy Korei Północnej co rusz słyszeli o „towarzyszu
przywódcy”, a „czas historycznej zmiany warty” stał się
ulubionym tematem państwowych mediów. No i wreszcie
zaczęto pokazywać samego Wielkiego Następcę. Wszędzie
pojawiały się plakaty, na których Kim Dzong Un występował
jako spadkobierca rodu Pektu i „chluba narodu”[61].
W oficjalnym dyskursie opisywano go jako „błyskotliwego
towarzysza” i „młodego generała”, istną „gwiazdę poranną
przyświecającą całemu krajowi”. Każda jednostka Koreańskiej
Armii Ludowej otrzymała broszurę zatytułowaną Materiały do
nauki o wspaniałości szacownego towarzysza generała Kim
Dzong Una. Wśród licznych osiągnięć przyszłego dyktatora
podawano między innymi to, że w wieku trzech lat z odległości
100 metrów trafiał kulą pistoletową w żarówkę. Potrafił też
strzelić do celu dziesięć razy w ciągu dziesięciu sekund i ani
razu nie chybić. Osiągnąwszy ósmy rok życia, nie tylko umiał
prowadzić ciężarówkę, ale też śmiało grzał nią z prędkością 130
kilometrów na godzinę. Ponadto wiedział wszystko, co tylko się
dało, o siłach zbrojnych, i to zarówno naziemnych, jak
i powietrznych i morskich. Nawet przywykłym do propagandy
Koreańczykom trudno było to łyknąć.
Jeszcze w 2009 roku zrewidowano konstytucję Korei
Południowej, aby wzmocnić władzę najwyższego przywódcy
i podkreślić, że zadaniem armii jest obrona „serca rewolucji” –
które, rzecz jasna, stanowiła rodzina Kimów. Wielki Następca
podobno otrzymał wówczas stanowisko w Komisji Obrony
Narodowej. Koreańska Armia Ludowa przestała być znana jako
„siły zbrojne Kim Dzong Ila”, a stała się „siłami zbrojnymi Kim
Dzong Una”[62]. Dzieciaka, który średnio radził sobie w szkole,
zaczęto wychwalać jako „geniusza wśród geniuszy”. Obietnicę
kontynuowania rewolucji, którą złożył generałom,
rozprowadzono wśród wojska w postaci ulotek.
Dalej bito też pokłony przed matką przyszłego dyktatora.
W państwowej telewizji pojawił się dokument zatytułowany
Matka wielkiej wojskowej Korei. Ko Yong Hui ukazano w nim
jako wierną służebnicę reżimu w okresie żałoby po śmierci Kim
Ir Sena w 1994 roku. Do filmu trafiły też nagrania z lat 90.,
w których towarzyszyła Kim Dzong Ilowi podczas sesji
indywidualnego przewodnictwa w centrach wojskowych,
przemysłowych i kulturalnych. Materiał ten z pewnością nie był
emitowany wcześniej, gdy „pierwsze damy” pozostawały
zupełnie niewidoczne[63].
W jednej scenie można zobaczyć Ko przemawiającą na
imprezie z okazji jej 50. urodzin.
– Pewnego razu generał rzekł mi tak: musisz powiedzieć
ludziom, jak ciężkie było dla mnie tych minionych siedem lat –
wspomina ulubiona połowica wodza, odnosząc się do czasów,
kiedy w kraju trwał wielki głód. A potem dalej grucha
przymilnie: – Tak, osobiście widziałam, jak trudne były te lata
dla niezrównanie wielkiego generała.
Po prawdzie nie wyglądały wcale tak źle. Podczas gdy jego
współobywatele konali z niedożywienia, Kim Dzong Il zajadał
się kawiorem i homarami. Przez dwa lata najgorszego głodu był
największym na świecie nabywcą koniaku Hennessy Paradis.
W skali roku wydawał na ten drogi trunek prawie milion
dolarów.
Zadanie speców od propagandy polegało jednak na tym, aby
napisać nową wersję historii, taką, w której mały książę
figurowałby jako prawowity potomek Umiłowanego Przywódcy.
Stąd film dokumentalny. Przesłanie brzmiało jasno: Ko Yong
Hui to nowa „wielka matka” narodu, godna następczyni
czcigodnych rodzicielek Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. To, że jej
syn, w którego żyłach płynęła najczystsza krew rodu Pektu,
zostanie nowym przywódcą Korei Północnej, było
nieuniknione[64].
Podczas obowiązkowych cotygodniowych sesji
ideologicznych ludziom z całego kraju tłuczono do głowy, jak
niezwykle utalentowany jest ów młody geniusz. Powtarzano im
bajki o dzieciaku, który mając trzy latka, strzelał z pistoletu,
a w wieku, w którym inne maluchy uczą się abecadła, jeździł
konno i samochodem.
– Nie sposób było w to wszystko wierzyć. Śmialiśmy się z tych
historyjek. Małe dzieci może je kupowały, ale nie dorośli –
powiedział mi pan Kang, handlarz narkotyków. – Ale jeśli ktoś
zakwestionowałby to, co usłyszał, zostałby zabity.
Niektóre wysiłki propagandystów przekraczały granice
absurdu nawet jak na standardy państwa totalitarnego. Według
jednej z oficjalnych biografii – zatytułowanej Dzieciństwo
umiłowanego i powszechnie szanowanego wodza Kim Dzong
Una – Wielki Następca miał słuch absolutny, w wieku sześciu lat
ujeżdżał nawet najdziksze konie, a w wieku dziewięciu
dwukrotnie pokonał mistrza Europy w wyścigach
motorowodnych. Jeździł też samochodem, osiągając prędkość
200 kilometrów na godzinę. Wszystko to brzmiało tak
nieprawdopodobnie, że książkę wycofano, ulegając głosom
twierdzącym, iż „wypacza i wyolbrzymia” ona najwcześniejsze
lata życia przywódcy. Później ukazało się drugie, poprawione
wydanie[65].
Reżim miał jednak wkrótce popełnić dużo poważniejszy
błąd – błąd, od którego zatrzęsły się same podstawy systemu.
W niedzielę 30 listopada 2009 roku władze niespodziewanie
ogłosiły dewaluację północnokoreańskiego wona. Wieść
rozniosła się w dół drabiny partyjnej hierarchii. Pierwsi
o sprawie usłyszeli urzędnicy w Pjongjangu, ostatni –
mieszkańcy prowincji.
Północnokoreańskie banknoty zachomikowane na dnie szaf
w całym kraju z dnia na dzień straciły niemal całą wartość.
Obywatelom pozwolono wymienić 100 tysięcy starych wonów –
które w tym czasie stanowiły równowartość jakichś 30 dolarów
albo jednego pięćdziesięciokilogramowego worka ryżu – na
nowe. Dano im na to tydzień, później zamierzano utrącić
pieniądzom dwa zera na końcu, tak że 100 starych wonów
stałoby się warte jednego nowego[66].
Całe państwo pogrążyło się w chaosie i panice. Elity
z Pjongjangu, które dowiedziały się o wszystkim jako pierwsze,
zaczęły masowo wymieniać gotówkę na obce waluty lub
towary – obojętnie jakie: jedzenie, ubrania, wszystko jedno.
Pozostali usłyszeli o zmianie za późno. Rodziny, które przez lata
harowały, aby stać się częścią powoli powstającej klasy średniej,
straciły praktycznie całe oszczędności.
Przed dewaluacją pan Hong był jednym z wielu, którzy
obrócili swe żałośnie płatne państwowe posady w intratny
biznes. Oficjalnie pracował jako strażnik graniczny w pobliżu
miasta Hyesan, na boku zaś handlował walutami. Dzięki
znajomościom po obu stronach granicy mógł potajemnie
dostarczać swym rodakom z Korei Północnej zagraniczne
pieniądze.
Ten nielegalny proceder zawsze cieszył się – i nadal cieszy –
niemałą popularnością, jako że ci, którym udało się uciec do
Korei Południowej bądź Chin pragną wspierać finansowo
pozostawionych w kraju bliskich. Dzięki swej
przedsiębiorczości pan Hong nieźle się ustawił. Zdołał
zaoszczędzić 30 tysięcy wonów, niebagatelną sumkę w regionie,
w którym za dziesięć tysięcy można było kupić wcale niezły
dom. Stać go było na to, aby codziennie kupować dla swej żony
i chodzącej do podstawówki córeczki mięso oraz ryby. Jego
rodzina mogła się cieszyć wszelkimi wygodami dobrobytu,
który wiele lat wcześniej obiecał swym rodakom Kim Ir Sen –
choć, gwoli ścisłości, Wielki Wódz wyobrażał sobie raczej, że
źródłem tych wygód będzie socjalistyczny raj, a nie szmugiel
obcych walut przez graniczną rzekę.
Po reformie walutowej oszczędności pana Honga straciły
nieomal całą wartość, a jego rodzina mogła zapomnieć
o wygodnym stylu życia, do którego przywykła. Podobny los
spotkał niezliczone rzesze innych potajemnych kapitalistów. Od
tego momentu zapatrywanie Honga na przywódców kraju
uległo diametralnej zmianie. Podobnie jak wielu innych
Koreańczyków, po raz pierwszy uświadomił sobie, że to system
oszukuje jego. Chaos, jaki dewaluacja spowodowała
w rodzinnym mieście przedsiębiorczego strażnika granicznego,
stał się dla niego kroplą, która przepełniła czarę.
– Wcześniej myślałem, że Kim Dzong Ile naprawdę przejmuje
się losem ludu, ale kiedy reforma walutowa pozbawiła mnie
oszczędności, zrozumiałem, że to nieprawda – wyznał, gdy
spotkałam się z nim w jednej z zapuszczonych podmiejskich
sypialni Seulu, gdzie mieszka, odkąd w 2015 roku uciekł z Korei
Północnej.
W miarę jak spadała wartość północnokoreańskiego wona na
czarnym rynku, reżim zaostrzał przepisy. Zakazał używania
obcych walut i wprowadził surowe ograniczenia odnośnie do
tego, kiedy mogą być otwarte sklepy i jakie produkty wolno
w nich sprzedawać.
Kroki te okazały się niewystarczające. Inflacja wystrzeliła
w górę. Niedobory żywności stały się jeszcze bardziej dotkliwe.
W całym kraju przybywało ofiar śmiertelnych. U niektórych
szok związany z utratą całego dobytku powodował atak serca,
innych popychał do samobójstwa[67]. Władze, obawiając się
zaburzeń w gospodarce, a nawet zamieszek, podniosły sumę,
którą można było wymienić na nowe wony, najpierw do 300
tysięcy, następnie do 500 tysięcy. W części zakładów pracy
podniesiono pensje lub zaoferowano pracownikom
przywrócenie dawnych stawek[68].
Wydaje się, że celem dewaluacji miało być uderzenie
w prywatne rynki, które zakorzeniły się w kraju wraz ze
wzrostem gospodarczego znaczenia prywatnych sprzedawców
po wielkim głodzie z lat 90. Ruch rządu pozbawił tych ludzi
oszczędności – może z wyjątkiem najgrubszych ryb
trzymających pieniądze w obcych walutach.
Niektóre doniesienia z Korei Północnej sugerowały, że za
projektem – przynajmniej nominalnie – stał Kim Dzong Un, co
miałoby stanowić część wysiłków służących zasygnalizowaniu
jego obecności na scenie politycznej. Jeśli nawet tak było, Wielki
Następca nie poniósł za fiasko żadnej odpowiedzialności,
a przynajmniej nie publicznie. Kozłem ofiarnym stał się Pak
Nam Gi, siedemdziesięciosiedmioletni dyrektor wydziału
planowania i finansów w Partii Pracy. W styczniu 2010 roku
Paka odwołano ze stanowiska. W marcu oskarżono go
o „świadome wyniszczenie krajowej gospodarki”. Został
stracony przez rozstrzelanie w Pjongjangu[69].
Ostatecznie ktoś musiał zapłacić za dewaluacyjną wtopę.
Reżim nie tylko robił, co mógł, aby odsunąć winę od
przyszłego wodza, ale i starał się go przedstawić jako obrońcę
uciśnionych. Pod koniec 2009 roku KC przyznał każdemu
gospodarstwu domowemu zapomogę w wysokości 500 nowych
wonów. Obywatelom mówiono podobno, że to „pomoc
pieniężna od generała Kima”.
Pomimo prób wkupienia się w łaski ludu nastroje trudno było
uznać za dogodne do przeprowadzenia sukcesji. Biorąc jednak
pod uwagę szybko pogarszający się stan zdrowia Kim Dzong Ila,
władze nie miały wyboru.
***
***
***
***
Dla millenialsów, którzy – jak Kim Dzong Un – urodzili się bądź
dorastali w czasie wielkiego głodu, hale targowe i bazary
stanowią zwyczajny element codzienności. Zwie się ich czasem
urodzonymi kapitalistami lub pokoleniem Jangmadang.
Hyon, nasz licealista z Hyesan, był takim właśnie urodzonym
kapitalistą i ambitnym członkiem pokolenia Jangmadang.
Przyszedł na świat blisko chińskiej granicy w 1994 roku, kiedy
Wielki Następca liczył sobie dziesięć lat.
Nigdy nie myślał o pójściu na uniwersytet. Nie martwił się też
perspektywą obowiązkowej służby wojskowej. Pochodził
z rodziny o nie najgorszej pozycji, wykorzystał więc znajomości
dziadka w policji, aby sfałszować kilka dokumentów i tym
sposobem wykręcić się od poboru. Pragnął tylko pieniędzy
i wolności. Zyskał jedno i drugie, zostając zawodowym
kierowcą.
Wszystkie napływające z Chin dobra trzeba było jakoś
przewozić – czy to przez granicę, czy na rozrzucone po całej
Korei Północnej bazary. W rezultacie szybko rozwinęła się
rzutka branża logistyczna.
Transport tradycyjnie znajdował się pod ścisłym nadzorem;
opuszczenie własnej gminy czy prowincji wymagało specjalnej
przepustki. W ten sposób władzom łatwiej było kontrolować
ludność i ograniczać przepływ informacji. Lecz za Kim Dzong
Una przepisy się rozluźniły, a urzędnicy stali bardziej otwarci
na przyjmowanie łapówek.
Dzięki politycznym koneksjom dziadka Hyon mógł bez
większych problemów pozyskiwać papiery niezbędne do
poruszania się po kraju. A ponieważ jego matka uciekła do
Chin, miał też dostęp do zewnętrznego kapitału. Wykorzystał
więc przesłane przez nią 1500 dolarów – owoc jej własnych
biznesowych zmagań po drugiej stronie granicy – do wynajęcia
ciężarówki i założenia wraz z dwoma wspólnikami firmy
przewozowej.
Nikt za bardzo nie przejmuje się tym, że posiadanie
prywatnego samochodu w Korei Północnej nadal jest zakazane.
Tam, gdzie można zarobić parę wonów, zawsze znajdzie się
sposób na nagięcie przepisów. Wszelkie pojazdy
zmotoryzowane, technicznie rzecz biorąc, należą do instytucji
państwowych. Przełożonych w fabrykach, spółkach skarbu
państwa czy jednostkach wojskowych zazwyczaj nietrudno
jednak przekonać do udostępnienia ich pracownikom w zamian
za mniejszą lub większą opłatę i udział w zyskach.
Tym sposobem przydzielona do zakładu pracy taksówka czy
minibus nagle zmienia się w „serwiczę” – od angielskiego
„service” i koreańskiego „cha”, co oznacza auto – która zabiera
pasażerów na drugi koniec miasta albo i całego kraju. Z kolei
ciężarówka z PGR-u w mgnieniu oka może przeistoczyć się
w dostawczaka, radośnie podskakującego na zoranej dziurami
drodze z paką pełną importowanych towarów lub miejscowych
produktów spożywczych. Zresztą samochody ciężarowe
wypierają obecnie pociągi jako najpopularniejszy środek
transportu, jako że braki prądu i starzejąca się infrastruktura
uczyniły kolej mało efektywną.
Ponieważ serwicze i ciężarówki to oficjalnie pojazdy
państwowe, nie dotyczą ich zwyczajowe ograniczenia
zmuszające do pozostawania w jednym obszarze
geograficznym. Przy punktach kontrolnych strażnicy
sprawdzają, czy kierowca przygotował łapówkę, pytając go
o „pracę domową”. Jeśli ktoś nie odrobił pracy domowej, to
musi „zostać i ją dokończyć”, inaczej jego towar zostanie
skonfiskowany[81]. Obu stronom zależy, by się dogadać.
W obliczu powyższej niepisanej umowy szczególnie
dochodowe stają się samochody zarejestrowane na instytucje
rządowe, takie jak Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, gdyż
mogą one przebywać znaczne odległości bez obowiązku
zatrzymywania się na kontrolę.
Rozwój usług transportowych wspomogło też pewne
niezwykle ważne narzędzie światowej branży logistycznej,
które do całkiem niedawna było w Korei Północnej zakazane:
telefon komórkowy. Wcześniej bazary stanowiły swego rodzaju
rezerwaty dla kupców dojezdnych, handlarzy, którzy
przywozili swoje towary na targ, aby tam znaleźć klientów. Dziś
sprzedawca czy sprzedawczyni nie potrzebuje niczego poza
komórką. Może z góry dogadać się z hurtownikami i detalistami
w kwestii cen i ilości towaru, a następnie zorganizować
dostawę, kontaktując się ze znajomym kierowcą. Kupca
dojezdnego zastąpił kupiec stacjonarny – przedsiębiorca, który
wszelki biznes prowadzi przez telefon[82].
Telefonia komórkowa przyczyniła się także do stabilizacji
cen. Ludzie mogą łatwo się dowiedzieć, kiedy dotrze następna
dostawa ryżu z zagranicy, a zatem gotowi są czekać, zamiast
płacić więcej z powodu niedoborów magazynowych.
W takich to właśnie odmienionych warunkach rynkowych
Hyon zaczął podróżować po kraju. Dostarczał towary do
najróżniejszych miast, nawet do samej stolicy, a nocował
u rozmaitych krewnych. Zajmował się też nadzorem nad
łańcuchem dostaw dla jednej ciotki, która wyszła za oficera
wojskowego i mieszkała w Pjongjangu. Posadki w wojsku
uważało się niegdyś za wyjątkowo lukratywne, lecz teraz to
ciotka stała się głównym chlebodawcą w rodzinie.
– Ze względu na swoją pozycję wuj mógł chronić biznes
ciotki. Ale prawdziwe pieniądze zarabiają kobiety – wspominał
były licealista z Hyesan.
Rola Hyona w łańcuchu dostaw polegała na tym, że przez
pośredników skupował z obszarów rolniczych produkty, które
jego ciotka następnie sprzedawała na bazarach w Pjongjangu
po wyższej cenie. Tym sposobem pozyskiwał na przykład
ogromne ilości fasoli, którą dostarczano stopniowo, aby nie
wzbudzić podejrzeń.
– Nie mogłem po prostu iść i kupić dwóch ton fasoli. Korea
Północna cierpiała na niedobory żywności, nie wolno było dać
się przyłapać z taką ilością jedzenia – powiedział mi Hyon nad
filiżanką kawy w modnej kafejce w południowym Seulu, przy
dźwiękach reggae dudniących z głośników. Po prawdzie nie
wyglądał jak ktoś, kto w dzieciństwie cierpiał z powodu
niedożywienia; był wysoki i dobrze zbudowany. W tamtym
czasie studiował na jednym z południowych uniwersytetów. Ze
swymi białymi adidasami i starannie ufryzowanymi włosami
nadałby się na plakat reklamowy uczelni.
Według niego handel jedzeniem stanowił opcję stosunkowo
bezpieczną. Sprzedaż, dajmy na to, odtwarzaczy DVD pozwalała
zarobić więcej, ale też wiązała się z pewnym ryzykiem. Tego
rodzaju urządzenia – sprowadzane z Chin – cieszyły się wielką
popularnością, zwłaszcza jeśli dodatkowo miały wejścia USB. Za
sztukę można było zgarnąć nawet 20 dolarów. A handlarze
dysponujący odpowiednimi dojściami sprowadzali ich całe
wagony – nierzadko po cztery tysiące odtwarzaczy naraz –
i zarabiali krocie.
– Ale trzeba było mieć naprawdę silne plecy, żeby handlować
DVD. Bo były nielegalne – podkreślił były licealista z Hyesan.
Tak czy siak – niezależnie, czy w grę wchodziły odtwarzacze
DVD czy fasola – w transakcji na każdym etapie uczestniczyli
ludzie o inklinacjach biznesowych.
Hyon zamawiał fasolę i wysyłał pracowników, którzy
pakowali ją w worki. Następnie zatrudniał tragarzy, którzy
przenosili worki na stację kolejową. Tam musiał wręczyć
łapówki strażnikom – na ogół trzy lub cztery kilogramy ryżu za
tonę fasoli. Każdą dostawę starannie rozplanowywał, czasami
rozciągając ją na okres miesiąca, żeby ukryć, ile dokładnie
przewozi. W Pjongjangu czekały już zespoły robotników, którzy
rozładowywali fasolę i zabierali ją do ciotki swego szefa.
– Naturalnie trzeba posmarować kilka rąk, aby wszystko
odbyło się bez problemów – powiedział Hyon, opisując swoją
technikę prowadzenia interesów. – Ale niezbędne są też
znajomości. Przekupywałem wpływowych urzędników, aby
umożliwić wyładunek towarów w Pjongjangu.
Kiedy cała operacja dobiegała końca, ciotka wysyłała
krewniakowi z Hyesan pieniądze oraz instrukcje dotyczące
następnego zamówienia. I wszystko zaczynało się od nowa.
Hyon pełnymi garściami czerpał z okazji, jakie stwarzało
urynkowienie handlu. Wielu innych przystosowywało się do
zmian nie tyle z chęci, ile z konieczności.
Jung-a, która również mieszkała blisko granicy, miała
zaledwie 11 lat, gdy Kim Dzong Un został przywódcą Korei
Północnej, urodziła się więc w środowisku, w którym siły
rynkowe zyskiwały coraz większe znaczenie. Rok po objęciu
władzy przez młodego dyktatora ojciec dziewczynki zbiegł
z kraju. Matka, pani Cho, nie miała innego wyjścia, musiała
szukać zarobku na bazarach. Mimo to z nadzieją spoglądała na
zmianę władzy.
– Myślałyśmy, że skoro nowy przywódca jest tak młody, to
może teraz będzie lepiej, może życie stanie się łatwiejsze –
powiedziała mi Cho po tym, jak wraz z córką uciekła do Korei
Południowej. Oczywiście Wielki Następca zawiódł jej nadzieje. –
Wszystko musiałam robić sama – wyznała.
Aby jakoś związać koniec z końcem pod rządami Kim Dzong
Una, Jung-a była zmuszona rzucić szkołę. Skończyła
podstawówkę, lecz nigdy nie poszła do liceum. Zamiast tego
kilka razy w tygodniu ruszała wraz z matką w trzygodzinny
marsz z centrum Hoeryong na niewielką działkę wśród wzgórz,
gdzie uprawiały kukurydzę. Najwięcej pracy było w czasie
siewu i zbiorów, ale też między tymi porami skromne poletko
wymagało regularnego pielenia i doglądania.
Obie kobiety opuszczały dom bez śniadania, koło 4.00 nad
ranem, aby na 7.00 dotrzeć na działkę, która mierzyła
wszystkiego kilkanaście arów. Technicznie rzecz biorąc, ziemia
należała do państwowej hodowli świń, kierownik gospodarstwa
podnajmował jednak niewielkie spłachetki miejscowym –
w zamian za daninę. Pani Cho, drobna kobieta o wiecznie
umęczonej twarzy, zgodziła się oddawać mu rocznie 200
kilogramów kukurydzy jako opłatę za najem. Rzecz jasna
kierownik nie przekazywał później tych dóbr państwu, aby
wspomóc wodza w budowaniu „socjalistycznego raju na ziemi”.
Sprzedawał je na bazarze – jak wszyscy.
Skończywszy poranne prace, pani Cho i Jung-a robiły sobie
przerwę na obiad. O ile można to tak nazwać. Zazwyczaj
przynosiły ze sobą zupę fasolową z makaronem
kukurydzianym, jadły ją na zimno, aby zaoszczędzić czas
i pieniądze potrzebne na rozpalenie ognia. Latem zdarzało im
się dorzucić do tego odrobinę ogórka bądź szpinaku. Później
wracały do pracy. Czasami, jeśli chciały sobie dogodzić, na
kolację gotowały ryż, zazwyczaj jednak i na ten posiłek musiały
starczyć zimne kluski. Wreszcie, koło 20.00, ruszały w drogę
powrotną.
W czasie żniw wynajmowały wózek oraz kierowcę, który
odwoził należną działkę kukurydzy kierownikowi PGR-u,
a resztę zabierał do miasta, aby pani Cho mogła sprzedać ją na
targu. Wielu ludzi jadło kukurydzę w najróżniejszych
postaciach – w formie makaronu kukurydzianego, „ryżu”
kukurydzianego, zupy z łupin kukurydzianych – ponieważ była
dużo, dużo tańsza od ryżu.
Za zarobione na targu pieniądze pani Cho kupowała soję.
Próbowała ją zresztą też uprawiać, ale okazało się, że wymaga
to zbyt wiele pracy. Z ziaren wytwarzała tofu. Trzy i pół
kilograma ziaren, które na bazarze kosztowało 18 tysięcy
północnokoreańskich wonów, pozwalało uzyskać dość tofu, aby
zarobić 30 tysięcy wonów. Za sprzedaż gotowego towaru –
prowadzoną już z domu – odpowiadała Jung-a.
– Nie mogłam się bawić z przyjaciółmi. Tęskniłam za szkołą –
powiedziała mi, kiedy odwiedziłam ją i jej matkę w maleńkim
mieszkanku pod Seulem. – Strasznie się nudziłam, siedząc tak
ciągle w domu, i bardzo zazdrościłam koleżankom
wychodzącym z tornistrami na przerwę obiadową.
Dla pani Cho trzymanie córki w domu oznaczało jednak nie
tylko dodatkowy przychód, ale też uniknięcie wydatków
związanych ze szkołą. Choć Korea Północna jest nominalnie
krajem socjalistycznym, w związku z czym mieszkania,
edukacja i opieka zdrowotna w teorii powinny być darmowe,
w praktyce wszystko ma swoją cenę. Nauczyciele wymuszają od
uczniów czesne – na ogół płacone nie w gotówce, lecz towarach
takich jak soja, królicze skórki czy inne przedmioty, które
można potem z zyskiem odsprzedać na targu.
Dzieciaki niby mogłyby kontynuować naukę, nie uiszczając
opłat, ale – powiedzmy to sobie szczerze – wiele by się nie
nauczyły. Musiałyby siedzieć z tyłu sali – a i to przy odrobinie
szczęścia – i nikt by się nimi nie zajmował. Ostracyzm sprawia,
że uczniowie, których rodziców nie stać na „czesne”, zazwyczaj
przedwcześnie kończą edukację.
Pani Cho było przykro, że jej córka musi siedzieć w domu
i czuje się samotna, kupiła więc prosty telewizorek, który Jung-
a mogła zostawiać włączony w ciągu dnia. Ale nie wniosło to
zbyt wiele do smutnego życia dziewczynki.
Odliczywszy wydatki na opał i wyżywienie, matka i córka
w lepsze dni na czysto zarabiały pięć tysięcy wonów, czyli
równowartość niecałego kilograma ryżu. W gorsze dni, gdy
spadały ceny fasoli albo popyt okazywał się niewystarczający,
wychodziły na zero.
Te marne zyski kosztowały je wiele trudu. Pani Cho szybko
nabawiła się problemów z kręgosłupem, więc
odpowiedzialność za zabezpieczenie skromnego przychodu
w coraz większym stopniu spoczywała na barkach Jung-a.
W końcu, choć od lat kładziono im do głów, że Korea
Południowa to kraj pełen żebraków, w którym tortury są na
porządku dziennym, matka i córka postanowiły uciec.
Dzięki temu mogłyśmy się spotkać w ich nowym domu.
Gadałyśmy, siedząc na podłodze, a pani Cho – która na wzór
wszystkich południowokoreańskich pań w średnim wieku
nosiła teraz trwałą – bezustannie krzywiła się z bólu i ugniatała
krzyż pięściami. Jung-a spała obok na futonie. Liczyła sobie
wówczas osiemnaście lat i akurat zarwała noc na naukę.
Próbowała nadrobić braki w wykształceniu, skończyć liceum,
aby móc konkurować z innymi dzieciakami należącymi do
społeczeństwa, które ma obsesję na punkcie edukacji.
Przyjechawszy na Południe, pani Cho wciąż nie traciła
nadziei, że życie na Północy stanie się lepsze.
– Dowiedziałam się, że chodził do szkoły za granicą, sądziłam
więc, że otworzy nam okno na świat – wyznała z nutą
melancholii, myśląc, rzecz jasna, o Kim Dzong Unie.
Wieści docierające z kraju sugerowały jednak, że ludziom
takim jak ona żyło się równie ciężko co zawsze.
***
***
Wiedzą to jednak wszyscy, gdyż kraj zwany niegdyś
pustelniczym królestwem nie jest już wcale taką pustelnią.
Pomimo wszystkich wysiłków władze nie zdołały całkowicie
odciąć go od reszty świata.
Gdy w obliczu wielkiego głodu przez chińską granicę zaczęła
napływać pomoc humanitarna, wraz z jedzeniem i ubraniami
do mieszkańców Korei Północnej docierały informacje. Ci,
którym udało się przekraść na drugą stronę rzeki, wracając,
przynosili opowieści o tym, co widzieli: o kraju, w którym
ludzie mieli tyle pożywienia, że czasami nie chciało im się
kończyć posiłków, o kraju, w którym nawet psy jadły lepiej niż
Koreańczycy.
Z czasem formy przepływu informacji stały się bardziej
wyrafinowane. Dziś handlarze przemycają USB i karty
pamięci – często zakopane w workach ryżu lub w wielkich
pakach baterii – aby potem potajemnie sprzedawać je na
bazarach. Te niewielkie nośniki pamięci łatwo ukryć
i przekazywać sobie w gronie przyjaciół.
Aktywiści z Korei Południowej próbują pomagać w tego typu
działalności, umieszczając pendrive’y w wielkich balonach,
które przy sprzyjających wiatrach przelatują na drugą stronę
granicy, albo w butelkach spławianych rzeką. Pamięć urządzeń
zazwyczaj wypchana jest filmami akcji lub tanimi operami
mydlanymi. Niektóre przenoszą książki i encyklopedie. Inne –
energetyczny południowokoreański K-pop. Jeszcze inne – filmy
pornograficzne.
Głodni wiedzy obywatele Korei Północnej pochłaniają
wszystko jak leci.
– Kiedy idziesz na bazar, pytasz sprzedawcę: „Czy masz dziś
coś słodkiego?” albo „Czy masz jakieś dobre piwo?” –
opowiadała mi pani Kwon, wspominając dawne życie
w położonym na północy kraju mieście Hoeyrong. – Następnie
mówisz: „Okej, do pełna, proszę”. To znaczy, że chcesz
pendrive’a z mnóstwem filmów.
Odtwarzacze DVD z wejściem USB stały się gorącym towarem.
Szczególną popularnością cieszą się niewielkie przenośne
urządzenia zwane notelami – od słów „notebook” i „telewizor”.
Wyposażone są one w napęd DVD, porty USB i SD, kartę
telewizyjną oraz tuner radiowy, a do tego można je naładować,
używając akumulatora samochodowego. Chodzą po jakieś 50
dolarów. W miastach takie odtwarzacze można znaleźć
w co drugim mieszkaniu[85].
Gdy pani Kwon chodziła na targ, zabierała ze sobą stare
pendrive’y na wymianę albo po prostu kupowała nowe. Nośnik
o pojemności 16 gigabajtów kosztował niespełna dwa dolary,
a niósł ze sobą ogromne bogactwo informacji.
– Uwielbiałam oglądać ich domy, uwielbiałam patrzeć, jak
żyją, uwielbiałam wszystko – wspominała później. Jej
najukochańszym serialem był Nazywam się Kim Sam-soon, stara
komedia romantyczna opowiadająca historię pucołowatej,
prostolinijnej kobiety, która zakochuje się w przystojnym
lekarzu. – To było jak bajka. Oczywiście chciałam żyć jak oni,
marzyłam więc o wyjeździe do Korei Południowej.
Naturalnie pani Kwon nie prowadzi na Południu bajkowej
egzystencji – mieszka w bloku w jednym z miasteczek sypialni
pod Seulem. Niemniej impuls do ucieczki stanowiły dla niej
właśnie migawki z prawdziwego świata ujrzane w serialach.
Migawki lodówek, kanap, telewizorów, samochodów i innych
elementów południowokoreańskiej codzienności podważają
jeden z najważniejszych mitów propagowanych przez rząd
w Pjongjangu – ten, że Korea Południowa to wyniszczony
i nieszczęśliwy kraj, a na Północy żyje się lepiej.
Filmy i seriale mogą mieć olbrzymi wpływ na ludzi, którzy
nigdy nie oglądali niczego poza reżimowymi mediami. Czasami
najmniejszy detal potrafi obnażyć największe kłamstwa.
Kształcące bywa też podglądanie panujących na Południu
relacji społecznych. Młodzi Koreańczycy z Północy, zwłaszcza
kobiety, często zwracają uwagę, że Południowcy odnoszą się do
siebie nawzajem z szacunkiem, używając zwrotów
grzecznościowych. Dla poddanych Kimów, przyzwyczajonych
do tego, że na kobiety i młodzież patrzy się z góry, stanowi to
uderzającą różnicę kulturową.
Jung-a, która zamiast chodzić do liceum, sprzedawała tofu
domowej roboty, w czasie naszej rozmowy wspominała, jak
bardzo była zaskoczona, gdy obejrzała film Ninja zabójca –
dorwany na bazarze na pendrivie. Ten napakowany akcją
i scenami sztuk walki obraz wyprodukowali co prawda
Amerykanie, główną rolę grał jednak wysportowany
południowokoreański gwiazdor pop o pseudonimie Rain.
Ujrzenie go stanowiło dla biednej dziewczyny spod chińskiej
granicy objawienie.
– W szkole mówiono nam, że Koreańczycy z Południa
wyglądają inaczej niż my – wyznała. – Kiedy zobaczyłam ten
film, przekonałam się, że nie tylko wyglądają tak samo, ale też
mówią tak samo.
Szczególne wrażenie wywarł na Jung-a K-pop.
– Północnokoreańskie piosenki wszystkie brzmiały tak samo,
miały silne, twarde teksty – stwierdziła. – Przywykłam do tego,
że wszyscy śpiewają o Kim Ir Senie albo o jakichś generałach,
albo o patriotyzmie. A potem nagle usłyszałam te piosenki,
które też były po koreańsku, ale w niczym nie przypominały
tamtych.
Dr Yang, oschły mężczyzna po czterdziestce, który przyjął
mnie między kolejnymi pacjentami w szpitalu w Seulu, gdzie
obecnie pracuje, powiedział mi, że tego typu informacje
o zewnętrznym świecie powoli rozeszły się po całej Korei
Północnej, podważając wiarę, jaką poddani mogliby żywić
wobec trzeciego już wodza z dynastii Kimów.
– Ludzie nie spodziewają się niczego dobrego po tym młodym
przywódcy – oświadczył. – Rzekłbym, że przeszło 70 procent
ludności jest niezadowolone z władzy Kim Dzong Una. Wiedzą,
że nie jest osobą kompetentną.
W Korei Północnej Yang oficjalnie pracował jako lekarz
w dużym prowincjonalnym szpitalu. Nie mieli tam jednak
żadnych leków, a stawki były śmieszne – 3500 wonów za
miesiąc, nie dość nawet na kilogram ryżu – w praktyce
utrzymywał się więc ze szmuglu. Zbierał w górach zioła
lecznicze – na których północnokoreańscy medycy skądinąd
świetnie się znają, jako że nie mają dostępu do regularnych
środków farmakologicznych – i sprzedawał je Chińczykom. Za
zarobione w ten sposób pieniądze kupował drobne AGD:
urządzenia do gotowania ryżu, przenośne odtwarzacze DVD czy
monitory LCD. Wszystkie te sprzęty potajemnie wwoził później
do kraju.
Dzięki wyprawom przemytniczym wiedział, co kryje się za
reżimową propagandą.
– Mówili nam, że jesteśmy biedni z powodu sankcji –
wyjaśnił. – Ale ja mieszkałem przy granicy, widziałem więc, że
Korea Północna się nie rozwija, bo nie istnieje żadna zachęta do
ciężkiej pracy. Czy się stoi, czy się leży… każdy i tak pracował za
darmo.
Ktoś mógłby zapytać, jakim cudem system przetrwał, skoro
tak wielu Koreańczyków miało świadomość, że w zewnętrznym
świecie żyje się lepiej, a władze bez przerwy kłamią. Odpowiedź
stanowi bezprzykładne okrucieństwo reżimu, który nie waha
się stosować najsurowszych kar wobec najmniejszych choćby
oznak niezadowolenia.
Aby podtrzymać kłamstwo o swych nadludzkich
predyspozycjach do przewodzenia narodowi, Kim Dzong Un
utrzymuje przy życiu hierarchię kastową, nagradzając tych,
których uważa za lojalnych, i bezwzględnie niszcząc
wszystkich, którzy odważą mu się sprzeciwić. System kastowy
to zresztą kolejna spuścizna po dziadku. Tworząc swoje idealne
państwo, Kim Ir Sen nie wahał się czerpać z feudalnych praktyk
dynastii Chosun, która rządziła Koreą przez niemal pięćset lat,
aż do schyłku XIX wieku. Od dawnych królów pożyczył między
innymi koncepcję odpowiedzialności zbiorowej. Władzom do
dziś zdarza się karać całe trzypokoleniowe rodziny za występek
jednej osoby[86].
Wprost z ery Chosun wywodzi się też dyskryminacyjny
system klasowy zwany songbun. Dzieli on północnokoreańskie
społeczeństwo na 51 klas, które z kolei przypisać można do
trzech kategorii ogólnych: lojalni, niepewni i wrogowie.
Pod władzą Kim Dzong Una lojalni nadal cieszą się wszelkimi
względami. Stanowią oni te dziesięć do 15 procent ludności,
które uważa się za najbardziej oddane systemowi – przetrwanie
reżimu leży w ich najlepszym interesie. To im państwo
zapewnia mieszkania w Pjongjangu i dostęp do porządnych
szkół, w tym również Uniwersytetu Kim Ir Sena. To oni dostają
ciepłe posadki i mają łatwiejszy start w partii. Lojaliści
mieszkają wygodniej, jedzą obficiej, a przy odrobinie szczęścia
mogą nawet liczyć na pomoc lekarzy, którzy będą dysponowali
prawdziwymi lekami.
Dno tworzą wrogowie: projapońscy kolaboranci,
chrześcijanie, sceptycy. Do tej kategorii zalicza się około 40
procent obywateli, których na ogół zsyła się na górzystą
i nieprzyjazną północ, gdzie zimy są srogie, a jedzenie trudno
dostępne nawet jak na standardy Korei Północnej.
Ta wielka masa „osób niepożądanych” jest absolutnie
pozbawiona mobilności społecznej i nie ma żadnych
perspektyw na poprawę warunków egzystencji. Całe ich życie
kręci się wokół zakładu pracy – fabryki bądź PGR-u – do którego
zostali przypisani. W praktyce oznacza to, że od ostatnich
kilkudziesięciu lat muszą radzić sobie sami.
Gdzieś pomiędzy lojalnymi a wrogami plasuje się kasta
niezdecydowanych, szarych obywateli, którzy stanowią około
połowy populacji. Trwają oni w swego rodzaju zawieszeniu. Nie
mają szans na zdobycie wyższego wykształcenia czy
konkretnego zawodu, ale jeśli im się poszczęści, mogą dostać
dobry przydział w czasie służby wojskowej, a dzięki temu
zapracować na delikatną poprawę standardu życia[87].
Nie jest możliwe, aby ktoś urodzony w pośledniejszym
songbunie awansował do wyższej klasy. Wystarczy za to jeden
zły krok, by człowiek wysoko postawiony zleciał na sam dół.
System klasowy – i stwarzana przezeń bezustanna groźba
utraty pozycji – pozwala Kim Dzong Unowi utrzymać się przy
władzy. Bo jeśli należysz do lojalnych – a w związku z tym
mieszkasz w Pjongjangu i dzięki ministerialnej posadzie możesz
zarobić na boku dość, żeby posłać dziecko na studia – to dobrze
się zastanowisz, zanim otwarcie podasz w wątpliwość to, czy
wódz w wieku pięciu lat potrafił już prowadzić samochód, albo
skrytykujesz decyzję o przeznaczeniu grubych milionów na
broń atomową zamiast na szpitale i szkoły. W pobliżu zawsze
znajdzie się ktoś gotów na ciebie donieść.
Inwigilacja zaczyna się na poziomie tak zwanego inminbanu,
czyli dosłownie jednostek ludowych, które stanowią rodzaj
straży sąsiedzkiej. Każde osiedle podzielone jest na grupy
liczące po 30–40 rodzin. Na ich czele nieodmiennie stoją
wścibskie kobiety w średnim wieku. Zadanie tych czcigodnych
matron polega na kontrolowaniu, co kombinują członkowie
podległych im rodzin. Koreańczycy mawiają, że szefowa straży
sąsiedzkiej powinna wiedzieć, ile pałeczek i ile łyżeczek
znajduje się w każdym domu[88].
Do jej obowiązków należy też prowadzenie spisu zostających
na noc gości – w Korei Północnej nie wolno nocować u rodziny
lub znajomych bez wcześniejszego powiadomienia władz.
Naczelniczki grup ludowych często towarzyszą policji
w nocnych nalotach mających na celu sprawdzenie, czy
w danym domu bądź mieszkaniu nie skrywa się ktoś
niepożądany albo czy mieszkańcy nie oglądają zakazanych
południowokoreańskich filmów – jak się to zdarzało znanym
nam już Man-bokowi i Jung-a. Szefowa przeprowadza również
inspekcje wydawanych wszystkim rodzinom radioodbiorników,
aby się upewnić, że nie zostały przestrojone na rozgłośnię inną
niż państwowe radio. Do tego sprawdza komórki
w poszukiwaniu nielegalnej muzyki i zdjęć z zewnętrznego
świata.
Kolejne zadanie naczelniczki to namawianie sąsiadów, aby
donosili na siebie nawzajem. Jeżeli jakaś rodzina zdaje się
podejrzanie często jadać biały ryż i mięso, ludzie mogą zacząć
się zastanawiać, skąd wzięła na to pieniądze. A jeśli światło
telewizora odbija się w oknach późną nocą, gdy państwowe
kanały już nie nadają, ktoś może zadać sobie pytanie, co takiego
ogląda.
Kiedy ktoś ma romans, z pewnością nie ujdzie to uwadze
szefowej inminbanu. A w Korei Północnej, gdzie na kobiety
patrzy się z góry, zwłaszcza jeżeli zostały przyłapane na
uprawianiu przedmałżeńskiego lub pozamałżeńskiego seksu,
konsekwencje zazwyczaj są poważne. O występku kochanków
informowani są ich pracodawcy. Oboje przechodzą też
poniżającą sesję publicznej krytyki[89].
Koreańczycy zmuszeni są do funkcjonowania w systemie
społecznym, w którym każdy aspekt życia jest monitorowany,
każde wykroczenie skrzętnie dokumentowane, a każde
odchylenie od normy karane. Permanentna i wszechobecna
inwigilacja powstrzymuje wielu ludzi przed tym, żeby choć się
skrzywić, kiedy w grę wchodzą sprawy związane z reżimem.
Naczelniczka grupy sąsiedzkiej ma obowiązek zgłaszać
grzeszki swych podopiecznych, jeśli pragnie pozostać w łaskach
służb, a konkretnie dwóch organów odpowiedzialnych za
bezpieczeństwo.
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego odpowiada za
działania policji i prowadzenie obozów pracy dla osób
uznanych za winne popełnienia „normalnych” zbrodni, jak
choćby pobicie, kradzież, handel narkotykami czy morderstwo.
Nazwę tych ośrodków więziennych z koreańskiego dosłownie
tłumaczy się jako „miejsce kształcenia na dobrych ludzi”.
Więźniowie skazywani są na określony czas i mogą mieć
nadzieję, że pewnego dnia zostaną uwolnieni.
Co się zaś tyczy zbrodni o podłożu politycznym bądź
ideologicznym, nimi zajmuje się Departament Bezpieczeństwa
Państwa. Organ ten dba o całkowitą blokadę informacji ze
źródeł innych niż państwowe i pilnuje, aby wszyscy grzecznie
słuchali propagandy. Ponadto ściga przestępców politycznych –
czyli ludzi, którzy kwestionują działania reżimu lub próbują się
wyrwać z jego szponów – i prowadzi słynące z okrucieństwa
obozy koncentracyjne dla nieprawomyślnych.
Kim Dzong Un, mając świadomość, że do jego władztwa
przenikają materiały multimedialne z zagranicy, nadał nowe
uprawnienia specjalnej jednostce służb bezpieczeństwa
odpowiedzialnej za powstrzymywanie kontaktu z obcymi
mediami. Misja tak zwanej Grupy 109 to odnajdywanie
i konfiskowanie nielegalnych materiałów multimedialnych –
zwłaszcza przechowywanych w pamięci telefonów
komórkowych i na pendrive’ach. Historia każdego urządzenia
jest starannie badana w poszukiwaniu dowodów wskazujących
na dzielenie się plikami.
Obywatele przyłapani na posiadaniu nielegalnego kontentu
mogą zostać zatrzymani i poddani przesłuchaniu. Niektórzy są
w stanie wyłgać się łapówką – czasami płaconą nawet
w papierosach – przy czym muszą, rzecz jasna, oddać także
urządzenie, przez które znaleźli się w tarapatach. Wielu
Koreańczyków uważa zresztą, że urzędnicy węszą za
zagraniczną muzyką czy filmami przede wszystkim po to, aby
dorobić trochę do marnych pensji, jakie oferuje budżetówka.
Kiedy w 2012 roku na rozkaz Kim Dzong Una wprowadzano
poprawki do kodeksu karnego, wśród nowych zapisów znalazł
się specjalny ustęp poświęcony zagranicznym materiałom
multimedialnym. Od tego czasu ich posiadanie uznaje się za
działalność wywrotową, a wykręcenie się od tak poważnych
zarzutów kosztuje ekstra. Za przemyt informacji na skalę
przemysłową grozi zgłoszenie do prokuratury. Jeżeli do tego
dojdzie, wyrok i zsyłka na ciężkie roboty są już praktycznie
nieuniknione[90].
Nie żeby inne modyfikacje wprowadzone po objęciu rządów
przez Wielkiego Następcę były mniej drakońskie. Na liście
wykroczeń o naturze politycznej znalazły się między innymi
niedbałe przygotowanie planu gospodarczego dla kraju czy
niewłaściwy dobór sportowców na ważne zawody. Zakazane są
wszelkie zgromadzenia nieorganizowane przez partię i władze
krajowe, podobnie jak wyrażanie niezadowolenia z polityki
rządu, nawet w sferze prywatnej. Każdego, kto wziąłby udział
w zamieszkach albo demonstracji „o charakterze
antypaństwowym”, czeka wyrok dożywotniej „resocjalizacji
przez ciężkie roboty” bądź śmierci. Za antypaństwową
„propagandę czy agitację” przewidziana jest kara główna[91].
A jednak, pomimo wszystkich wysiłków mających na celu
osłonięcie społeczeństwa przed „skażeniem ideologicznym”,
reżim nie zdołał całkiem powstrzymać ludzi przed
zdobywaniem strzępów informacji o zewnętrznym świecie.
Man-bok, znany nam już młody naukowiec, oglądał filmy
wojenne, gangsterskie. Słuchał wiadomości. Z biegiem czasu
odczuwał coraz większą niechęć do swego kraju.
– Reżim próbował nas indoktrynować – wspominał – ale my,
młodzi, znamy prawdę.
***
***
***
Pracując jako korespondentka pisząca o Korei Północnej,
mogłam się z bliska przyglądać, jak władcy pieniędzy rosną
w siłę. Najlepszy przykład tego trendu stanowił dla mnie
kierownik Fabryki Kabli 26 Marca w centrum Pjongjangu.
Kiedy w 2005 roku po raz pierwszy odwiedziłam zarządzany
przez niego zakład produkcyjny, na powitanie wyszedł mi
chudy facet w letniej wersji mundurka Mao. Oprowadził mnie
po nieskazitelnie czystej hali, opowiadając przy okazji o nowym
programie decentralizacyjnym, który dał garści ludzi na
kierowniczych stanowiskach – w tym jemu samemu – większą
swobodę przy zatrudnianiu pracowników i podejmowaniu
decyzji biznesowych. Stanowiło to część wysiłków
podejmowanych przez władze, aby przekonać przybyszów
z zewnątrz, że północnokoreańska gospodarka żyje i ma się
dobrze. Mój chuderlawy gospodarz pokazał mi nawet tablicę,
na której wyróżniano „pracownika miesiąca”, żeby zachęcić
wszystkich do cięższej pracy, ale cała jego historyjka nie wydała
mi się szczególnie przekonująca.
W 2016 roku ponownie odwiedziłam fabrykę. Prowadził ją
wciąż ten sam facet. Tyle że był prawie dwa razy szerszy niż
przy naszym poprzednim spotkaniu. Do tego paradował
w dwurzędowym garniturze, a jego twarz zdobiły rumieńce
świadczące o tym, że lubi dobrze zjeść i wypić.
W prowadzonym przez niego zakładzie widziałam wielkie
kartony produkowanych w Kanadzie chemikaliów, które –
biorąc pod uwagę sankcje międzynarodowe – nigdy nie
powinny tam dotrzeć. Zaczęłam się zastanawiać, w jakie jeszcze
działania biznesowe – poza swoimi oficjalnymi obowiązkami –
jest zaangażowany. Wydał mi się wówczas uosobieniem
zagadki całego kraju: ewidentnie dobrze mu się wiodło
w represyjnym ustroju, ale jakim cudem był to w stanie
osiągnąć – któż mógł wiedzieć?
Kolejnego władcę pieniędzy poznałam w Dandong, chińskim
mieście granicznym, które służy za komercyjną bramę do Korei
Północnej. Pak zarządzał w Chinach kilkoma fabrykami
zatrudniającymi setki północnokoreańskich robotników.
Obawiając się, że jeśli zostanie zidentyfikowany, może mieć
poważne kłopoty, opowiadał o działalności tych zakładów
w samych ogólnikach. Wyznał jednak, że wytwarzane przez
jego podwładnych komponenty wykorzystywano w chińskich
i południowokoreańskich produktach, które później trafiały do
globalnego obiegu, i nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że
pracownicy z Korei Północnej mogli mieć z nimi coś wspólnego.
Odkąd Pak objął funkcję kierownika, wprowadził
w nadzorowanych przez siebie fabrykach różne zmiany mające
na celu poprawienie produktywności i rentowności. Wcześniej
robotnikom przysługiwała dwugodzinna przerwa obiadowa,
w trakcie której jadali skromne posiłki, na przykład pierożki.
Przekładało się to na gwałtowny spadek produkcji w godzinach
popołudniowych, gdyż wszyscy byli już wtedy głodni.
– Stworzyłem więc stołówkę pracowniczą i powiedziałem im,
że mogą jeść, ile chcą, za darmo, ale mają na obiad tylko 20
minut – opowiadał w trakcie obfitego posiłku w chińskiej
restauracji, który przerywał co chwila wznoszonymi po
koreańsku toastami wyrażającymi radość z naszego
spotkania. – Pomysł bardzo im się spodobał, ja zaś zyskałem
dodatkową godzinę i 40 minut pracy, i to ze zwiększoną
wydajnością.
Po kilku miesiącach spędzonych w Chinach cera przybyszów
z Korei Północnej nabiera wyraźnie zdrowszych barw,
ponieważ zaczynają porządnie jeść. O ile głód nie stanowi już
w pustelniczym królestwie realnego zagrożenia, o tyle
niewłaściwe żywienie to powszechny problem. Koreańczykom
z Północy często trudno utrzymać różnorodną dietę.
– Daję im obecnie trzy posiłki dziennie, a związany z tym
koszt blednie wobec poprawy produktywności i zysków –
stwierdził Pak.
W dalszej kolejności zapewnił mnie, że wszystkie profity
trafiają do Pjongjangu. Wydawało się to mało prawdopodobne –
zwłaszcza że kiedy gestykulował, na jego nadgarstku błyskał
drogi zegarek Tissot – ale nie chciał się przyznać do
podbierania. Później pokazał mi jeszcze trochę zdjęć na swoim
samsungu galaxy – jednym z najlepiej sprzedających się
produktów z Korei Południowej.
Choć oboje mieliśmy świadomość, że mój nowy znajomy nie
mówi mi wszystkiego o swoich interesach w Chinach, można go
było uznać za symbol swobód gospodarczych, które zawitały do
pustelniczego królestwa wraz z objęciem władzy przez Kim
Dzong Una. Od tego czasu zasady wolnego rynku przenikają
coraz głębiej, także w spółkach skarbu państwa. Kierownicy,
którzy niegdyś musieli ślepo trzymać się napływających z góry
rozkazów, dziś samodzielnie decydują, kogo zatrudnić, kogo
zwolnić i jak prowadzić działalność, by była jak najbardziej
dochodowa.
Pak twardo sprzeciwił się nazywaniu go kapitalistą czy
posądzaniu o to, że pracuje na siebie. Co bynajmniej nie
powstrzymało go przed opowiadaniem o swoich biznesowych
bohaterach, takich jak Bill Gates, założyciel Microsoftu, czy
liderzy wielkich korporacji w rodzaju Samsunga i Hyundaia,
które w latach 60. oraz 70. stały się kołami zamachowymi
w procesie gwałtownej industrializacji Korei Południowej. Mój
znajomy kierownik utrzymywał, że wiele się nauczył,
obserwując sposób prowadzenia tych firm.
– Wytrwałość, potrzeba dywersyfikacji – wyliczał. – Żyjemy
w świecie, w którym ciągle pojawiają się nowe rzeczy. Kto mógł
przewidzieć, że Nokia upadnie tak nisko? Ich błąd polegał na
tym, że uparcie trzymali się jednego produktu.
Oczywiście najważniejszych lekcji udzielał swoim poddanym
jedynie Wielki Następca.
– Dwa lata temu Kim Dzong Un obiecał nam dobrobyt,
obiecał, że na Północy też będzie się bardzo dobrze żyło –
powiedział Pak, lojalnie wracając do reżimowego przesłania. –
Teraz mijają już trzy lata i zbiory stają się coraz lepsze. Stopa
wzrostu gospodarczego idzie w górę.
Choć dużo w tym myślenia życzeniowego, mój rozmówca nie
minął się zupełnie z prawdą – co potwierdzają dane banku
centralnego Korei Południowej. Jednocyfrowe stopy wzrostu nie
robią wielkiego wrażenia, jeśli porównać je z osiągnięciami
innych gospodarek wschodzących – Chiny w najlepszych latach
mogły się pochwalić całkiem wysokimi wynikami
dwucyfrowymi – ale wystarczą, aby przydać wiarygodności
twierdzeniom rządu, że standard życia wzrasta.
W coraz bardziej kapitalistycznej gospodarce Korei Północnej
można dziś zaobserwować znaczną różnorodność i autonomię.
Grupy, które oficjalnie należą do skarbu państwa, są
w rzeczywistości sterowane przez władców pieniędzy i pod
pewnymi względami zaczynają przypominać silnie
zdywersyfikowane południowokoreańskie konglomeraty
biznesowe. Samsung zaczynał jako eksporter owoców
i suszonych ryb, lecz w ciągu kilkudziesięciu lat zmienił się
w jednego z największych na świecie producentów smartfonów,
telewizorów i podzespołów komputerowych.
Air Koryo, operator północnokoreańskich państwowych linii
lotniczych, prowadzi także firmę taksówkarską, sieć stacji
benzynowych i biuro podróży, a ponadto pod własną marką
produkuje papierosy i konserwy, między innymi z makreli
i bażanta. Grupa Masikryong zarządza słynnym ośrodkiem
narciarskim Kim Dzong Una niedaleko Wonsan, a poza tym
oferuje transport autokarowy i sprzedaje wodę butelkowaną.
Spółka My Hometown zaczęła od wytwarzania
ekskluzywnych papierosów 7.27. Ich nazwa nawiązuje do daty
podpisania zawieszenia broni, które zakończyło wojnę
koreańską. W Korei Północnej dzień ten znany jest, rzecz jasna,
jako Święto Zwycięstwa i zajmuje ważne miejsce w reżimowej
mitologii – 7.27 pojawia się choćby na tablicach rejestracyjnych
czarnych mercedesów, którymi podróżują najważniejsi
urzędnicy. Noszące tę markę papierosy kosztują więcej niż
importowane marlboro czy rothmany. Pali je nawet sam Wielki
Następca.
Obecnie My Hometown produkuje też soju – rodzaj
koreańskiej wódki – oraz artykuły sportowe, takie jak piłki do
koszykówki i piłki nożnej, korki czy ubrania sportowe
wzorowane na ofercie Adidasa i Pumy. Wszystkie dziewczyny
z żeńskich sekcji dopingujących, które w 2018 roku pojawiły się
na zimowych igrzyskach olimpijskich w Korei Południowej,
miały przy sobie torby z logo My Hometown.
Na półkach sklepów spożywczych w całej Korei Północnej
można znaleźć konserwy z krajowych ryb czy brzoskwiń.
Częściowo wynika to z tego, że wódz promuje lokalny przemysł,
częściowo zaś z tego, że – jak sam twierdzi – pragnie walczyć
z „kompleksem importu”. Lubi powtarzać, że produkty
północnokoreańskie są lepsze niż zagraniczne, poza tym jednak
stara się zredukować wpływ międzynarodowych sankcji
ograniczających dostęp do najróżniejszych towarów – od części
do rakiet po imbryki. Niewykluczone również, że próbuje
przynajmniej częściowo odzyskać kontrolę nad gospodarką,
utrudniając życie prywatnym handlarzom. Zmuszanie spółek
skarbu państwa do produkcji dóbr, które są tańsze niż towary
importowane, a potem sprzedawania ich w państwowych
sklepach to dobry sposób na wyeliminowanie rynkowej
konkurencji.
Podczas wizyty w fabryce kosmetyków w Sinuiju, mieście na
granicy z Chinami, Kim Dzong Un powiedział nawet, że krajowe
produkty powinny dorównywać markom francuskim i pomóc
„spełniać marzenia kobiet, które pragną być piękniejsze”.
Władcy pieniędzy w imieniu reżimu odpowiadają też za
zarządzanie kopalniami oraz sprzedaż węgla i innych
minerałów, takich jak ruda żelaza, do Chin. Oczywiście
w zamian za udział w zyskach. Ci, którzy uciekli z kraju,
sugerują, że do kieszeni donju nieraz trafia jedna trzecia
dochodów.
W kraju, w którym jeszcze kilka lat temu potrzeba było
przepustki, aby przekroczyć granicę gminy, obecnie trwa boom
na usługi transportowe. Ludzie mogą korzystać z taksówek
i autobusów, z firm kurierskich i firm przewozowych
podobnych do tej, którą kiedyś prowadził Hyon. Mało tego,
w kraju, w którym nikt nigdy nie miał czasu ani pieniędzy, by
jeździć na wakacje, powstają dziś biura turystyczne. Od Sinuiju
na zachodzie po Wonsan i górę Kumgang na wschodzie
wszędzie widać Koreańczyków z drogimi aparatami
fotograficznymi, którzy oglądają lokalne atrakcje i zatrzymują
się na lunch w hotelowych restauracjach.
Wszystkie te przedsiębiorstwa funkcjonują trochę na
zasadzie partnerstwa publiczno-prywatnego. Władcy pieniędzy
otrzymują pozwolenie na rozszerzanie działalności organizacji
państwowych i spijania śmietanki z uzyskanych w ten sposób
dochodów, pod warunkiem że oddadzą władzom odpowiednią
działkę.
Przedsiębiorca może na przykład wynająć przestrzeń
w należącej do państwa fabryce butów. Czynsz trafia do
kieszeni kierownika zakładu i miejscowego przedstawiciela
Partii Pracy. Obaj panowie często zgarniają też dodatkowe
opłaty – oficjalnie na pokrycie kosztów własnych, choć
w praktyce to tylko kolejna forma łapówki. Najemca
wykorzystuje wynajętą przestrzeń do prowadzenia swojej
działalności – zatrudnia własnych robotników i kupuje własne
materiały, aby produkować znacznie lepsze obuwie. Zyski
zachowuje dla siebie. Jeśli dobrze żyje z zarządem fabryki,
a dochody są wysokie, może uzyskać dostęp do państwowych
pojazdów i innych przywilejów[111].
Albo spójrzmy na inny scenariusz: władca pieniędzy
odkupuje od rządu prawa do wydobycia surowców naturalnych
i przejmuje kopalnię, która została zamknięta z powodu braku
elektryczności i niezbędnego sprzętu. Następnie inwestuje w tę
kopalnię, aby postawić ją na nogi. Zatrudnia pracowników,
którym – w odróżnieniu od państwa – oferuje godziwą pensję.
Potem wystarczy już tylko przekupić urzędników z właściwego
ministerstwa, wkupić się w łaski lokalnego oddziału partii oraz
biura prokuratora i można zgarniać dochody. Naturalnie
odprowadzając część zysku – około 30 procent – do reżimowych
„funduszy lojalnościowych”[112].
Perspektywa zarabiania w ten sposób poważnych pieniędzy
sprawiła, że rozpoczęcie działalności biznesowej stało się dużo
bardziej atrakcyjne niż wstąpienie do Partii Pracy.
Pewnego razu, kiedy byłam w Dandong, odwiedziłam
fabrykę, w której 30 kobiet z Korei Północnej szyło ubrania dla
chińskiej firmy. Wysyłanie robotników za granicę to jeden
z głównych sposobów, w jaki Kim Dzong Un finansuje
działalność swojego reżimu. Eksperci szacują, że do tego
rodzaju pracy oddelegowano około 100 tysięcy obywateli,
którzy każdego roku zarabiają dla swego przywódcy jakieś 500
milionów dolarów.
Dyrektor fabryki, do której trafiłam, również był
Koreańczykiem i przedstawił się jako „po prostu Kim”.
Oprowadził mnie po warsztacie, gdzie usadzone w rzędach
szwaczki pracowały nad czarnymi spodniami roboczymi dla
pewnej japońskiej marki. Po całym zakładzie niósł się ryk radia
nastrojonego na północnokoreańską rozgłośnię.
Podczas dwugodzinnego lunchu popitego chińskim trunkiem,
którego nazwa, adekwatnie do smaku, oznacza Czarną Glebę,
dyrektor Kim opowiadał o tym, jak prowadzi się interesy
w Chinach i jakie ma plany na rozszerzenie działalności.
Najbardziej ożywił się jednak, kiedy poruszyliśmy temat jego
córki pracującej jako nauczycielka w Pjongjangu. Kim narzekał,
że dziewczyna za dużo się uczy i wiecznie siedzi z nosem
w książkach. Wolałby, aby zamiast tego wstąpiła do Partii Pracy,
co pozwoliłoby jej – tak samo jak jemu – zająć się handlem
i porządnie zarabiać.
– W tym kryje się przyszłość – stwierdził.
Choć członkowie partii mają łatwiejszy start w biznesie,
korelacja pomiędzy wpływami gospodarczymi a politycznymi
nie jest stuprocentowa. Niektórzy partyjniacy mogą się
pochwalić silnymi plecami wśród polityków i wysoką pozycją
społeczną, dzięki którym zdobywają grube pieniądze. Inni
wykorzystują stanowiska do wyłudzania udziału w zyskach –
w postaci łapówek albo w naturze – w zamian za ochronę
przedsiębiorców. Biznesmeni, którzy nie mają żadnych dojść
politycznych, mogą po prostu je sobie kupić.
Jest to jednak środowisko niebezpieczne i labilne. Wszyscy
bezustannie kombinują, jak by się tu podlizać reżimowi
i zdobyć większe wpływy gospodarcze. Jeśli jakiś aparatczyk
pozazdrości rywalowi zarobków, może donieść na niego i na
współpracującego z tamtym przedsiębiorcę, oskarżając ich
o korupcję i inne przestępstwa natury ekonomicznej.
Na takie właśnie okazje niezbędne są pieniądze
i znajomości – a zwłaszcza dojścia w służbach. Wielu
biznesmenów dba, aby zawsze mieć w kieszeni miejscowych
urzędników bezpieki na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
Niestety czasami nawet łapówki i koneksje nie są w stanie
uratować partyjniaka, który popadł w niełaskę. Wystarczy
wspomnieć na przykład wujka Janga.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Rozdział VII. Albo będą się ciebie bali, albo będą się z ciebie śmiali
[151] Anna Fifield, After Six Tests, the Mountain Hosting North
Korea’s Nuclear Blasts May Be Exhausted, „Washington Post”,
20.10.2017.
[152] Kim Dzong Un podczas wystąpienia przed KC PPK, za:
Koreańska Centralna Agencja Prasowa, 21.04.2018.
[153] Tłum. Christopher Green, „Daily NK”.
[154] Joseph S. Bermudez, North Korea’s Development of a
Nuclear Weapons Strategy, The US-Korea Institute, SAIS, 2015, s.
8.
[155] James Person, Atsuhito Isozaki, Want to Be a Successful
Dictator? Copy North Korea, „The National Interest”, 09.03.2017.
[156] Alexandre Y. Mansourov, The Origins, Evolution, and
Current Politics of the North Korean Nuclear Program, [w:] The
Nonproliferation Review 1995, nr 3, s. 25–38.
[157] Ibidem.
[158] Jonathan D. Pollack, No Exit: North Korea, Nuclear
Weapons and Inter-national Security, The International Institute
for Strategic Studies, 2014, rozdz. 3.
[159] Scott Douglas Sagan, Jeremi Suri, The Madman Nuclear
Alert: Secrecy, Signaling, and Safety in October 1969,
„International Security” 2003, nr 4 (27), s. 150–183.
[160] H.R. Haldeman, Joseph DiMona, The Ends of Power, New
York, Times Books, 1978, s. 83.
[161] Mercy A. Kuo, Kim Jong-un’s Political Psychology Profile:
Insights from Ken Dekleva, „The Diplomat”, 17.10.2017.
[162] H.R. McMaster w wywiadzie dla MSNBC, 05.08.2017.