You are on page 1of 51

(przed każdym rozdziałem rysunek aktualnej grupy i jej stanu)

APOKALIPSA

Prolog

Ten dzień zaczął się jak zwykły, jesienny poranek. Pobudka o siódmej
dwadzieścia trzy, chociaż do szkoły miałem na dziewiątą piętnaście, ale
jednak przywykłem do tego, że wstaję wcześniej. Obudziłem się więc,
wstałem, przebrałem się, ogólnie ogarnąłem i zjadłem śniadanie. Do
szkoły zaś przygotowałem sobie ciepłą herbatę.

Idąc do dużego pokoju spoglądnąłem na śpiącego starszego brata.

– Leń. – pomyślałem

Poszedłem pod duże łóżko stojące na środku pokoju rodziców i ległem


na nie. Jakby automatycznie chwyciłem pilot od TV. Pokój rodziców był
urządzony w starym prawie PRLowskim stylu, wyblakłe ściany meble
starsze ode mnie lecz miejsce to miało swój przytulny klimat i urok.

– Bla, bla, bla, bla… Nudy, szajs. – powtarzałem w myślach,


przeskakując po kanałach

Nic ciekawego nie było: ciągle tylko o wojnie na Ukrainie i Putinie i tym
jak to wojna grozi nam wszystkim. To zaczynało być irytujące i śmieszne
(jednak z perspektywy czasu nie za bardzo).

Wyłączyłem TV.

– A może by coś tu nagrać? Dawno nie wrzucałem filmów. –


zastanowiłem się (no tak. Mam kanał na Youtubie z aż trzynastoma
subskrypcjami; to jedyna rzecz, której się sam dorobiłem)
Przeniosłem laptopa z małego pokoju do dużego, aby nie obudzić
brata. Nagrałem dwa filmu z gry Organ Trail, takiej sobie grze
survivalowej o zombie. Bardzo interesowałem sie takimi tematami w
tamtych czasach.

Spojrzałem na zegarek.

– Szlag! To już ósma pięćdziesiąt?! – momentalnie złożyłem laptopa i


poszedłem po plecak, z zakurzonego biurka chwyciłem klucze i żwawym
krokiem wyszedłem z domu

W drodze do szkoły przeszła przeze mnie myśl: „Co by było, gdyby


wybuchła teraz apokalipsa?”. To nie była jakaś dziwna myśl, bo często
sobie tak rozmyślałem. Zwykle w tych rozmyśleniach stawiałem siebie
jako bohatera bo o czym inny marzy taki chłopiec lecz wiedziałem, że
rzeczywistość byłaby dużo bardziej brutalna i nie taka, jaką sobie ją
wyobrażałem.

Minąłem parę starych kamienic i uliczek i zanim się obejrzałem, byłem


już pod szkołą.

– No super. Zaczyna się. – powiedziałem pod nosem i wszedłem do


budynku

...

WOS. Przedostatnia lekcja w tym dniu. Trzy poprzednie poszły gładko,


ale WOS to koszmar i do tego ten temat polityki… Czułem, że umrę z
nudów i jedynym, co odciągało mnie z obłędu, był zeszyt, w którym
pisałem historyjkę „Apokalipsa”, czy jako to się tam nazywało.

W każdym razie pisanie przerwał mi nagle dzwonek; dziesięć minut


przed czasem.

– O luj chodzi? Zepsuł się czy co? – powiedziałem półszeptem do kolegi z


ławki

Dzwonek powtarzał się krótkimi, trzykrotnymi seriami.

– To oznacza tylko jedno. Alarm. – Nie byłem zaskoczony. Próbny alarm


był planowany już od dawna

Wszyscy spokojnie wstali. Pani Tomek, nazwana tak przeze mnie, ze


swoją kamienną twarzą prowadziła nas po schodach. Po drodze można
było usłyszeć śmiechy, radość uczniów z powodu tego, iż alarm
przerwał im lekcje. „Dobra lekcja to stracona lekcja”, można tak
powiedzieć.

Zaniepokoiła mnie mina zmieszanego dyrektora, który kręcił się przy


sekretariacie, jakby nie wiedział, że dzisiaj miała być próba ewakuacji. W
jego twarzy było dziś coś innego niż zwykle coś niepokojącego. To było
podejrzane… Postanowiłem działać. Racjonalnie powiadomiłem przez
telefon osoby mi najbliższe, nie wykluczając rodziców i braci. Oni po
chwili zaczęli wysyłać SMS-y, czy nic mi nie jest. Widocznie u nich też
były alarmy. Ostrzegłem również moją grupę teatralną oraz Emilię. Nie
żebym sekretnie się w niej podkochiwał albo coś… Inteligentna ,
ładna… Ale to nie na temat.

Powiadomiłem ich, że coś jest nie tak i aby za wszelką cenę nie szli na
miejsce zbiórki. Zawsze uważałem, że zbieranie całej szkoły w jednym
miejscu to idiotyczny pomysł. Przecież równie dobrze możemy sami się
pozabijać.

Kiedy rozesłałem wszystkie SMS-y, byliśmy z klasą już na parterze.


Powiedziałem osobom obok mnie, że coś jest nie tak. Nie uwierzyli mi
chyba. Zresztą zawsze uważali mnie za „innego”.

Gdy wyszliśmy z budynki, było takie zamieszanie i tłok, że bez trudu


pobiegłem w przeciwną stronę od miejsca zbiórki który znajdował się w
górze długiej uliczki zakończonej grobem nieznanego żołnierza i nikt
mnie nawet nie zauważył.

– Tylko żeby mi uwierzyli i przyszli… – ta myśl nerwowo krążyła mi w


głowie – Ale przecież to niemożliwe, żeby właśni przyjaciele mi nie
uwierzyli… Prawda?...

Na szczęście w oddali zobaczyłem małą grupkę oddalającą się od


tłumu. Spostrzegłem w niej znajome twarze. W jednym momencie
poczułem ulgę. Zaraz potem usłyszałem ryk, który zasiał w moim sercu
strach. Ryk i alarmy można było usłyszeć na szczycie każdego, większego
budynku.

– A jednak, niestety, miałem rację. – Wymamrotałem opierając się o


ścianę

Bombowce były już nad miastem. Ich potężne skrzydła zasłoniły już
Słońce. Skąd? Jak? Do dziś tego nie wiem. Po prostu niespodziewanie
pojawiły się nad miastem i tylko nasza mała grupka schowała się za
rogiem budynku. W mgnieniu oka rozpoczęło się dosłowne piekło.

Bombardowanie nie wygląda tak jak w filmach; nie da się tego opisać.
Strach, który obezwładnia twoje ciało i nie pozwala uciekać, ogień, który
ogarnia kolejne budynki…

Postanowiłem zaglądnąć za róg. Tylko ja i dwie inne dziewczyny


odważyły się to zrobić. To, co zobaczyliśmy, utknęło nam w pamięci do
końca naszych dni. Jedna z bomb, jakby naprowadzana, uderzyła i
wybuchła, spadając dokładnie na grób nieznanego żołnierza. A czy wy
wiecie, co znajdowało się w tym miejscu?... Miejsce zbiórki… Samego
wybuchu nie widziałem; zamnąłem oczy. Padłem na ziemię. Czułem
jedynie łzy spływające mi po policzku i fale ciepłego powietrza. Wstałem
i popatrzyłem się na dziewczyny: brak słów. Nic nie mogło opisać tego
bólu, który czuły, czuliśmy. Krzyk ofiar jeszcze przez chwilę rozchodził się
po okolicy.

Jedyne, co jeszcze pamiętam z tego dnia, to Pyrza biegnący ulicą Nowy


Świat. On chodził do innej szkoły niż ja, ale od razu dołączył do naszej
grupy; musiał do nas dołączyć. Byliśmy jednymi, których spotkał. On
zresztą, tak samo jak my, zobaczył tę tragiczną scenę ludobójstwa, więc
nie zadawał zbędnych pytać, gdy nas zobaczył; wszyscy byliśmy tak
samo pogrążeni w rozpaczy.

Wstałem i podniosłem Emi z ziemi. Później pomogłem Marcelinie


(czasem mówimy na nią „Cyśka”), a Pyrz podniósł Firlita i obie Anki. No
tak, nasza grupa. W jej skład wchodzę oczywiście ja, Pyrz, Firlit, Emi,
Ania Kiełbasa, Marcelina i Ania Mytnik. Jest nas siedmiu. Siedmiu
piętnasto, szesnastolatków idących przed siebie. Idących byle dalej od
tego strasznego miejsca. Byle dalej od śmierci.

Rozdział 1

I oto jestem. Po tych wszystkich zdarzeniach… nie wiem ile czasu


minęło. Co stało się w przeciągu tego czasu? wojsko wkroczyło do
miasta, zdruzgotani mieszkańcy nie mieli jak się bronić i oddawali się w
ręce uzbrojonych napastników, a nasza grupa… My zabarykadowaliśmy
się jakieś piwnicy przez pierwsze parę dni (tygodni a może godzin? )nie
mogliśmy dojść do siebie po tym, co się wydarzyło. Na szczęście cała
piwniczka była pełna zapasów. Może ktoś przygotował je sobie na taką
okazję, ale nie zdążył ich wykorzystać?

– Wstawaj, pedale! – krzyknął żartobliwie, ale pewnie Firlit

– Już, już… – odparłem, wstając i ocierając płaszcz z kurzu – I wracam


do rzeczywistości… – dodałem w myślach

– A co Ty tam w ogóle tak ciągle piszesz w tym zeszyciku? – zapytał

– A co Cię to obchodzi? – parsknąłem – Ważne jest teraz, żeby


uzupełnić zapasy, a przecież planowaliśmy to już jakiś czas

– Ano. – bez przekonania jęknął Firlit – Pyrz już przygotował plecaki,


które tu znaleźliśmy.

– To bardzo dobrze. – zamyśliłem się, kiwając głową – A jak tam


dziewczyny? Radzą sobie jakoś? Nic poważnego im nie jest? –
przeszliśmy z Firlitem do pokoju z włazem, w którym siedział Pyrz. Od
razu podał nam wcześniej wspomniane plecaki

– Tylko bądźcie ostrożni. – powiedział nam

– Luz. Powinno tam być w miarę bezpiecznie. Strzałów nie było słychać
już dobre parę godzin. – odparł ze spokojem Firlit

– Te, – zawołałem Pyrza – tylko opiekuj się nimi i dbaj, żeby im się nic
nie stało. – wyszeptałem mu, a on tylko odkiwnął

Po chwili właz od piwnicy nieprzyjemnie zaskrzypiał. Chyba był na nim


jakiś kamień, bo dość ciężko było nam go otworzyć. Gdy jednak
wyszliśmy na zewnątrz, uderzyła w nas fala światła i wiatr z pyłem
zasypał nam oczy. Cała ulica była w gruzach i nie było sposobu na
rozpoznanie, gdzie jesteśmy. Poburzone kamienice i leje po bombach
były jedynymi rzeczami, które teraz widzieliśmy.

– O kurwa – powiedziałem

– No to jazda z tym koksem… – odrzekł niezbyt przekonany Firlit

Firlit to mnie swoim zachowaniem ogólnie zdziwił i to poważnie. Przed


tym wszystkim wydawało mi się, że jest sobie takim troszkę pedałkiem,
który nie robi nic, tylko od razu uciekałby od problemów. A jednak
chłopak w porę stanął na wysokości zadania i się ogarnął. Wola
przetrwania jest bardzo interesującym zjawiskiem, które nawet
największą pizdę doprowadzi do porządku.

Wędrowaliśmy już przed siebie tak dłuższą chwilę i próbowaliśmy


ogarnąć, gdzie jesteśmy. Oczywiście nie był to normalny spacerek, ale
ciągłe skradanie się w cieniu zgliszcz budynków. O dziwo wszędzie było
dość spokojnie i nie napotkaliśmy żadnego patrolu ani wojskowych.
Wyglądało na to, jakby wszyscy nagle zniknęli.

– Patrz, patrz! – szarpnął mnie Firlit, pokazując coś, co kiedyś było


sklepem spożywczym

W oddali stał budynek nie zostało z niego zbyt wiele jak zresztą ze
wszystkiego co nas otaczało ale okna były względnie całe a szyld dalej
wisiał zachęcając do wejścia do środka.

– Dobra, wygląda nieźle. Tylko żeby w środku coś jeszcze zostało –


odpowiedziałem sceptycznie
Powoli zakradliśmy się przed wejście i ostrożnie otworzyliśmy drzwi.
Półki wyglądały dość mizernie, niektórych nawet nie było. Ludzie, aby
przetrwać, zrobią wszystko: kradną, zabijają i robią jeszcze gorsze
rzeczy, o których na razie nie chce mi się myśleć.

Na nasze szczęście ten sklep nie był aż tak obrabowany; znaleźliśmy


kilka puszek i butelek wody, które stały w jednym z kątów. Wsadziliśmy
je do naszych brązowych plecaków i opuściliśmy sklepik.

Schodząc po schodkach zrobionych z kafelków, które jeszcze nie tak


dawno zapraszały klientów, a teraz wręcz sukcesywnie ich odstraszały,
zauważyliśmy z Firlitem w oddali kilka postaci. Nie wyglądały one na
wojskowych.

– Nie mam zamiaru się z nimi spotykać. Kto wie, kim oni są. –
szepnąłem do kolegi

– Zgadzam się. Lepiej stąd chodźmy. – odszepnął

Po chwili byliśmy już na „naszej” ulicy. Zapukaliśmy w właz i


krzyknąłem do Pyrza, który powinien tam być:

– Otwórz! To my! – właz zaskrzypiał i zeszliśmy do piwnicy

– I jak było? – zapytał zniecierpliwiony Pyrz

– Dobrze. Mamy kilka konserw i wodę. – odparłem – Tylko żadnej broni,


więc lipa, a na dodatek w oddali widzieliśmy paru podejrzanych typa.
Kto wie, może będą włóczyć się po okolicy, a wtedy broń będzie
niezbędna. – oddaliśmy plecaki i poszliśmy do większego pomieszczenia
z niskim stropem i śladami sadzy na ścianach, siedziały tam dziewczyny.

Spojrzałem się na nie. Siedziały cichutko rozmawiając między sobą i


chichrając się od czasu do czasu. Ten widok rozgrzał moje serce.

– Przynajmniej nie wszyscy ludzie umarli emocjonalnie. – pomyślałem

Katem oka spojrzałem na Emi. Nagle cały nastrój zmienił się, a moje
oczy zaszły łzami. Dlaczego? Bo ją kochałem i chciałem dla niej jak
najlepiej. Chciałem jej szczęścia, a siedzenie w piwnicy nie było tego
definicją .Niestety ona od dłuższego czasu mnie ignorowała. Nie wiem, o
co jej chodziło, ale chyba usprawiedliwiają ją ostatnie zdarzenie i cały
bieg wszystkich spraw. Tylko czemu akurat tylko na mnie się wkurza, a
nie na innych? Czułem się lekko odrzucony, ale co miałem z tym zrobić?
Nic. Może ona też chce dla mnie szczęścia?...

Moje rozmyślania przerwał wybuch niedaleko naszej pozycji. Nikt z nas


jednak się tym nawet nie przejął, gdyż w ostatnim czasie to było dość
normalnym zjawiskiem.

Przynieśliśmy zapasy na kolację. – oznajmiłem przed wszystkimi

Duże posiłki jedliśmy co drugi dzień, aby jak najbardziej zaoszczędzić


na jedzeniu. Dziś jedliśmy ciepłą fasolę. Palenisko błyskało ognikami i
było słychać tylko łyżki dźwięczące w puszkach.

Musieliśmy otworzyć małe okienko przy ognisku, żebyśmy nie


zaczadzili się w tej piwniczce. Odchodzące farba, połamane meble na
opał, brud na ścianach, tak wyglądała nasza „baza”. Odrażające
miejsce…

Po posiłku usiedliśmy w ciszy. Każdy zajęty był czymś innym, a ognisko


już ledwie się tliło. Ja owijałem kawałek pękniętego szkła, które
znalazłem w piwnicy, kawałkiem materiału, żeby zrobić coś na wzór
noża. Nie mieliśmy żadnej broni, a coś do obrony przecież zawsze się
przyda. Siedzieliśmy zamknięci jak szczury w tej piwnicy.

– Dzisiejszej nocy opuszczamy tę norę. To już postanowione. –


powiadomiłem oficjalnie wszystkich

Nagle każdy z nich się ożywił i zaczął przygotowywać do wymarszu.


Plecaki z zapasami wzięli Firlit i Pyrz. Dziewczyny zabrały jakieś lekkie
torby z sam nie wiem czym. Wiedziałem, że noc będzie chłodna, więc
ściągnąłem swój płaszcz i dałem go Emi, aby nie zmarzła. Początkowo
zaprotestowała, ale ostatecznie przyjęła mój „prezent”. Zostałem w
samych spodniach i golfie.

Zapadł zmrok, co oznaczało wyjście. Gdy ostatnia osoba wylazła z


piwnicy, od razu przyjęliśmy szyk, który wcześniej uzgodniliśmy. Ja na
szpicach, aby sprawdzać, czy droga jest bezpieczna. Potem konwój, który
otwierał Firlit, a zamykał Pyrz. Przy piwniczce zobaczyliśmy jakieś rurki i
nogę od stołu, więc chłopaki użyli ich jako broni. Dziewczyny były
najmniej obciążone. Ustawiliśmy je pomiędzy chłopakami gęsiego.

Gdy wszyscy byli gotowi, ruszyliśmy w poszukiwaniu lepszego


schronienia. Uliczka za uliczką mijaliśmy kolejne domy, a raczej zgliszcza.
Po czasie okolica robiła się jakby znajoma.

– Patrzcie. Wieża ratuszowa. – ktoś szepnął

Faktycznie. Zza budynków wyłaniała się stara wieża ratuszu.


Rozglądnąłem się, gdzie jesteśmy. Byliśmy przy długiej, szerokiej ulicy.
Było ciemno jak diabli i nie wiem, jak ktoś z naszych mógł dostrzec
przypadkiem wieżę, ale jakoś mu się udało. Po krótkich, szczegółowych
oględzinach terenu stwierdziłem:

– Jesteśmy na Krakowskiej.
– Cicho tu, a przecież jesteśmy prawie w centrum. – zauważył Pyrz

– Może cicho, ale to i dobrze. Przynajmniej jest spokojnie. Idziemy dalej.


– powiedziałem i znów ruszyliśmy przed siebie

Ciemna ulica nie była dobrym miejscem do zatrzymywania się. W


głowie rysował mi się plan działania gdzie i jak pójść, żeby grupa była
bezpieczna.

– Bloki nad galerią. – pomyślałem – To będzie chyba dobre miejsce na


kryjówkę. Przynajmniej na razie. Choć stąd to z cztery godziny marszu
tym tempem… – nagle pomyślałem sobie o tych starych, opuszczonych
budynkach niedaleko mojego starego domu. Tam kilka dni można by
było posiedzieć

Nim się obejrzałem, byliśmy już pod domem dziecka. Tuż za rogiem
był mój dawny dom…

– Pyrz, prowadź ich dalej pod te magazyny. Sprawdź, czy coś tam jest.
Musimy tam dojść przed świtem. Ja zaraz do Was dołączę. – Pyrz
kiwnął głową i poprowadził dalej. Ja skręciłem w ulicę Asnyka

Była w dość dobrym stanie jak na ulicę po bombardowaniu. Blok ze


strony frontowej był cały, a klatka schodowa otwarta. Wbiegłem do niej i
po chodach zwlokłem się na drugie piętro. Stanąłem przed drzwiami z
numerem czternastym. Jeszcze niedawno wychodziłem przez nie do
przedszkola, do szkoły czy na plac zabaw, a teraz stoję przed nimi
pokryty kurzem i dymem, szukając pomocy.

– Mama byłaby niezadowolona, że taki usyfiony wracam. –


zażartowałem
Uchyliłem otwarte drzwi. Wewnątrz było przytłaczająco ciemno, pusto
i diabelnie zimno. Wchodząc do środka zauważyłem, czemu jest tak
zimno: nie było prawie całego dużego pokoju. Pozostała tylko framuga
drzwi, za która wychodziła wielka dziura na podwórko.

Sprawdziłem kuchnię. Pusto. Nic nie zostało. Nadszedł czas na mój


pokój. Był tak samo brzydki, jak go zapamiętałem. Laptopa nie było. To
co wartościowe też zniknęło albo było roztrzaskane. Lecz ja wiedziałem
o czymś, o czym inni nie wiedzieli. W biurku, które, o dziwo, zostało
nienaruszone, miałem skrytkę. Otwarłem ją i wyciągnąłem z niej małą
skrzyneczkę. Po jej otwarciu zobaczyłem moje rzeczy: pluszowego misia,
list, kilka bandaży, konserwę, zapalniczkę z paliwem, czekoladę
(wspominałem, że miałem fazę na punkcie post apo?). Pluszak, list,
konserwa i czekolada poleciały do plecaka, a nóż i bandaże do kieszeni.

– Dobra, koniec tej imprezy. Muszę dołączyć do pozostałych. –


szepnąłem sam do siebie, wyszedłem z domu i pokierowałem swoje
kroki do ustalonego miejsca

– Co tak długo?! – Firlit od razu zwrócił mi uwagę

– Musiałem przeszukać… to… no… Yyy… Jedno takie miejsce… –


nerwowo odpowiedziałem

– Dobra, ale to Ty będziesz musiał wytłumaczyć się przed innymi, czemu


oddzieliłeś się bez słowa – kiwnął, pokazując na dziewczyny

Zająłem z powrotem miejsce na czele i przeszliśmy pod samą bramę,


na teren magazynów.

– Chyba jest tu w miarę bezpiecznie. – powiedziałem – Trzeba tylko


przejść przez bramę i będzie dobrze – zabrałem od Pyrza metalową
rurkę

Podważyłem starą, zardzewiałą kłódkę. Pękła w mgnieniu oka.


Dżentelmeńskim ruchem dłoni zaprosiłem panie do środka działki, a gdy
wszyscy przez nią przeszli, zamknąłem ją.

Teren działki był duży, żeby nie powiedzieć olbrzymi. Moją uwagę
przykuł jednak jeden budynek. Wydawało mi się, że uszedł on bez
szwanku w przeciwieństwie do reszty zgliszczy i powalonych kominów.

– Tu chyba kiedyś mieszkali pracownicy. Tam się zatrzymamy. –


oznajmiłem

Zaczynało świtać. Powoli weszliśmy do budynku i po dokładnym


sprawdzeniu, czy nikogo tam nie ma, rozbiliśmy obóz. W jednym z pokoi
stała mała szafeczka, którą połamaliśmy i rozpaliliśmy ognisko za
pomocą zapalniczki, którą zabrałem. Zagrzaliśmy jedzenie i nagle trudy
tego świata odpłynęły w ciepły posiłek. Chwila odpoczynku i już
gawędziliśmy między sobą. Nawet udało mi się pogadać z Emi. Dziwnie
to zabrzmi, ale trochę stęskniłem się za nią. Ostatnio była taka jakby
nieobecna, ale gdy tylko zaczęliśmy rozmowę, uspokoiłem się i
stwierdziłem, że wszystko jest z nią w porządku.

– Dobra, koniec! Idę na wartę, a Wy się wyśpijcie; za nami ciężki dzień.


– wstałem i odszedłem od ogniska

Dziewczyny zrobiły sobie posłanie z pozbieranych różnych z pokoi


przez chłopaków materacy. Ja wyszedłem na dach i, gdy wszyscy spali,
wyciągnąłem z plecaka pluszaka i list. Zacząłem go czytać. Po chwili oczy
napełniły mi się łzami. Ten list był od Emi. Jeszcze sprzed katastrowy.
Beznadziejny czas sobie wybrałem na zakochanie, ale jak to mówią:
miłość nie wybiera. W tym przypadku nie wybrała dobrego czasu…
Gdy skończyłem czytać, skupiłem się na warcie. Minęło parę godzin.
Promienie słońca już smagały mnie po policzkach. Koło południa trzeba
będzie ich obudzić, ale na razie zostało mi jeszcze kilka godzin warty.

Ranek minął spokojnie. Zimno, ale spokojnie. Z dachu było widać całą
okolicę. Grupie nic nie groziło, co jest najważniejsze,

Nagle zobaczyłem Emi. Była niewyraźna i mówiła coś, ale nie do końca
słyszałem co. Słońce zaświeciło jaśniej i zrobiło się przyjemnie ciepło, co
jest dziwne, bo o tej porze roku to nienaturalne. Emi podeszła bliżej
mnie i teraz wyraźnie zobaczyłem jej rumianą, uśmiechniętą twarz i
brązowe włosy. Zrobiła krok w moją stronę i otworzyła usta. Zerwałem
się z pozycji półleżącej na baczność i zdałem sobie sprawę, że był sen…
Niestety zasnąłem na warcie…

– Który to już raz?... – pytałem sam siebie

To nie pierwszy raz, kiedy śniła mi się Emilka. Prawie każdy sen był o
niej . Czyżby moja podświadomość chciała mi coś przekazać? Kto wie…

Spojrzałem na Słońce. Było już prawie południe.

– Czas ich obudzić. – postanowiłem, przeciągnąłem się i ruszyłem do


budynku

Marcelina już nie spała.

– Jak minęła noc? – zapytałem, podchodząc do niej

– Nawet dobrze i ciepło. – odpowiedziała – Można by tu zostać na


dłużej.

– Co racja to racja. – przytaknąłem


– No… A jak tam z Tobą i Emilką?... – szturchnęła mnie z chamskim
uśmieszkiem na twarzy

– Nijak. – odburknąłem – Znaczy, chyba dobrze. Staram się, żeby była


szczęśliwa i tyle. Wiesz przecież, jak to z nami wygląda. A do tego ta
cała sytuacja teraz… – w tej chwili obudził się Firlit i Mytnik (Anka)

Marcelina nic nie odpowiedziała, tylko kiwnęła głową i mrugnęła


porozumiewawczo.

Nagle powietrze wokół nas zadrżało, a znajomy dźwięk wypełnił


okolicę. Był to ryk silników. Od razu skuliłem się w kącie i zatkałem uszy.
Wszyscy poderwali się w mgnieniu oka ze swoich miejsc. Pyrz i Firlit
dosłownie wydarli mnie z kąta i zaciągnęli do piwnicy. Słyszałem tylko
nadlatujące bombowce, choć zaciskałem dłonie jak najmocniej na
uszach. Starałem się nie zwracać uwagi na wspomnienia tego dźwięku,
ale nic nie pomagało. Bombowce przeleciały jakby nie zrzucając ani
jednej Bąby. Zero wybuchów.

Gdy wszystko ucichło, wyszliśmy z piwnicy i spojrzeliśmy przez okna.


Nic. Żadnych śladów bombardowania, ataku lub zrzutu wojska.

– Może to tylko lot zwiadowczy. – ktoś szepnął

Nic nie było pewne.

W grobowej ciszy wróciliśmy na piętro, aby coś zjeść.

Nie minęła godzina, jak usłyszeliśmy krzyk za oknem. Wybiegłem, żeby


to sprawdzić. Był to młodzieniec ubrany w strój skauta. Dobijał się do
bramy. Miał przy sobie coś ostrego, chyba maczetę.

– Czego tu szukasz?! – krzyknąłem groźnie


– Pomocy, proooszę!... – błagalnie odpowiedział

– Jakiej pomocy? Nie mamy miejsca na dodatkową osobę.

– Wody! – prosił prawie na kolanach

– Ech… Zgoda! Poczekaj! – odpowiedziałem, cofając się do budynku

Znalazłem tam butelkę wody. Podałem ją nieznajomemu przez


ogrodzenie:

– Co się stało? – spytałem

– Nalot, bombardowanie… – krztusząc się wodą odpowiedział

– Przecież nie było słychać żadnych wybuchów… – zastanawiałem się –


O co mu chodzi?

– Użyli broni biologicznej w różnych miejscach w mieście.

– Broni biologicznej?! Jakiej?!

– Nie wiem, ale jeden z naszej drużyny zachorował i… oszalał…

– Oszalał?

– To co, co zrzucili, powiedzieli mi tylko, że ludzie po tym szaleją. Wręcz


dziczeją. – wytłumaczył mi skaut

– Dzięki za informację. Żałuję, że nie mogę bardziej Ci pomóc. –


pospiesznie odpowiedziałem na te szokujące wieści

– Dziękuję za wodę. Ja muszę już iść, ale może uda mi się znaleźć moją
grupę. Uciekłem od niej, gdy okazało się, że jeden z naszych dziwnie
zaczął się zachowywać. Widziałem, jak rozszarpał gardło naszemu
drużynowemu. Wtedy wszyscy się rozbiegli. – skaut skończył zdanie i
bez słowa pożegnania pobiegł dalej w górę ulicy

Ja wbiegłem od razu do budynku i przekazałem reszcie grupy to, co


zaszło i czego się dowiedziałem. Byli zszokowani. Dokładnie tak jak ja.

Tej nocy, w przeciwieństwie do poprzedniej, miasto wypełniły krzyki,


wołania o pomoc, dźwięki tłuczonego szkła, a w ciemności biegały tylko
ciemne sylwetki, nienaturalnie poskręcane i zgarbione. Oczy, które dało
się zobaczyć w ciemności, były blade i odbijały światło Księżyca. To nie
była łatwa noc. Chyba nikt z nas nie zmrużył oka. A nawet jeśli, to zaraz
agoniczny krzyk gdzieś w oddali budził umysł do działania.

Kolejny dzień na magazynie. Skończyło się drewno, a zima tuż, tuż.


Powoli chłód dawał w dupę. Spojrzałem na grupę. Byli zmęczeni i bladzi
od chłodu, przestraszeni i bez siły do działania.

– Trzeba zebrać trochę drewna. – powiedziałem od niechcenia

Chłopaki kiwnęli głowami. Nasza trójka starała się jak najlepiej


opiekować dziewczynami, wiec zebraliśmy się do kupy i powiedzieliśmy
im, gdzie idziemy.

– To zaraz za rogiem. Chwila i będziemy z powrotem. – powiedział Pyrz


do Marceliny, która była chyba najbardziej przytomna ze wszystkich

Dziewczyny kiwnęły głową na zgodę, więc ja i chłopaki wyszliśmy z


budynku.

Zaraz za płotem był blok. Tam też pokierowaliśmy swoje kroki. Był on
zmasakrowany, a z czterech pięter zostało tylko jedno i pełno gruzu
dookoła. Okolica była spokojna, chociaż znajdowaliśmy się na otwartym
terenie. Nikogo nie było widać, więc czuliśmy się pewnie.

Weszliśmy do klatki schodowej i pokierowaliśmy się do mieszkania z


numerem jeden. Drzwi nie było.

– Widać ktoś tu już był po drewno. Może coś przeoczył albo zostawił.
Chyba warto sprawdzić. – powiedział Firlit

Mieszkanie faktycznie było zrabowane. Dużo nie zostało, ale na nasze


szczęście ktoś zostawił całą meblościankę.

– Teraz będzie głośno. – oznajmiłem, przechylając mebel, żeby


roztrzaskać go o ziemię

Meblościanka runęła z hukiem, rozpadając się na mniejsze deski.


Nabraliśmy ich ile się tylko dało i ruszyliśmy w stronę wyjścia.

Nagle usłyszeliśmy trzask szkła w mieszkaniu obok. Rzuciliśmy więc


natychmiast drewno na ziemię i każdy chwycił za broń.

– CO TO BYŁO?! – panikował Pyrz

Firlit wycofał się, żeby mieć prostą drogę do wyjścia. Ja zacisnąłem


mój szklany nóż w ręce i zbliżyłem się do drzwi mieszkania numer dwa.
Hałas dobiegający z niego był wyraźny. Do naszych uszu dochodził
również odgłos kroków; nienaturalnych i w dziwnym rytmie.

– Ktoś tam jest… – z bladą twarzą szepnąłem do chłopaków – Może


potrzebuje pomocy. –popatrzyłem pytająco na Firlita i Pyrza

Firlit bez zastanowienia krzyknął do drzwi:

– Halo! Jest tam kto?!


– Oszalałeś, debilu ?!... Nie drzyj się tak!… – machnąłem na niego

Zza drzwi dało się usłyszeć jakby odpowiedź: bełkot i jęk.

– Może jest ranny i trzeba mu pomóc? – powiedział Pyrz, chwycił za


klamkę i, zanim się obejrzałem, obaj wbiegli do mieszkania w
poszukiwaniu rannego

Wszedłem za nimi. Odgłosy dobiegały z kuchni. Ostrożnie


skierowaliśmy się w jej stronę. W kącie siedziała postać. Kobieta. Pyrz
prawie od razu pobiegł do niej:

– Halo? Nic pani nie jest? – zapytał

Obok niej leżała rozbita szklanka i woda.

– Chyba się poślizgnęła i w coś uderzyła. – stwierdził Firlit

Chłopaki podnieśli z ziemi oszołomioną kobietę, a ja sprawdziłem, czy


jest ranna. Wydawała się strasznie blada i wychudzona. Gdy tylko
podniosła głowę pożałowałem, ze się do niej zbliżyłem. Jej blade i
chłodne jak lód oczy przeszły moją osobę. Kobieta rzuciła się na mnie z
krzykiem i dobrze, że Karole ją trzymały, bo prawdopodobnie straciłbym
krtań.

Wstałem z ziemi i spróbowałem otrząsnąć się po tym, co się stało.


Karole w jednej chwili rzuciły ją o ziemię i odsunęli na bezpieczną
odległość. Gdy wstała, Firlit spanikował i z całej siły kopnął ją w kolano,
wyłamujące je w drugą stronę. Chuda postać wydała z siebie bolesny
pisk i z hukiem padła na ziemię.

Wybiegliśmy z kuchni, zamykając za sobą drzwi. Klamkę


zablokowałem, chwytając metalową rurkę Pyrza. Po jakiejś chwili
postać zaczęła uderzać w zaryglowane drzwi, więc wyszliśmy z
mieszkania zamykając drzwi, chwyciliśmy drewno i pobiegliśmy do bazy.

Dziewczyny przywitały nas zasapanych i przerażonych. Firlit zbladł,


kiedy dotarło do niego, co zaszło. Ja czułem mdłości i miałem ochotę
rzygać. Dziewczyny od razu spytały nas, co się stało. Nie powiedzieliśmy
prawdy. Skłamaliśmy, że za rogiem leżał zdechły pies i od jego zapachu
zrobiło się nam tak niedobrze. Wtedy już wiedziałem, że po tym ataku
biologicznym wszystko się zmieni.

Tego dnia ustaliliśmy na stałe warty, żeby zachować sto procent


czujności i wiedzieć, co dzieje się w okolicy.

Przy ognisku czas mijał szybko. Co parę godzin z chłopakami


zmienialiśmy wartę na dachu. Mnie cały czas dręczyły myśli, że parę
godzin temu mogłem zejść z tego świata. Jak wtedy reszta by sobie
poradziła?

Kiedy przychodziła moja kolej, wstałem, żeby się zebrać. Zauważyłem


wzrok Emilki padający na mnie. Ona wiedziała, że coś się stało. Ona
znała mnie lepiej niż ktokolwiek. Pewnie lepiej niż ja sam.

Odwróciłem wzrok. Chwyciłem za plecak i poczłapałem na dach.

– Hej, jestem, żeby Cię zmienić. Jak było? – zapytałem

– Nawet, nawet. Widziałem w oddali kilka przebiegających postaci.


Kierowały się w stronę centrum i minęli nas z daleka. – odpowiedział,
zbierając swoje rzeczy

Pora roku nie pomagała w wartowaniu. Strasznie szybko zachodziło


słońce, a na dachu było w pizdu zimno.
Usiadłem przy małym ognisku i zbiłem żółwika z Pyrzem na znak
zmiany warty. Było naprawdę zimno. Złudne uczucie ciepła od ogniska
niewiele pomagało. Słońce powoli zachodziło, a z daleka mogłem
zobaczyć tylko zgliszcza budynków i leje po bombach, rozsiane jak
grzyby po okolicy. Z centrum nieustannie wydobywały się kłęby dymu,
gdy nagle ulicę przed naszym budynkiem przeszyła smuga ostrego
światła. Razem z nią przywędrował dźwięk silnika. Początkowo
przestraszyłem się, gdy zza rogu wyłonił się ciężko opancerzony
transporter.

– Pomoc? Czy może wróg? – zapytałem sam siebie

Zbiegłem do reszty jak najszybciej i własnoręcznie obudziłem Firlita i


Pyrza, a przypadkowo jeszcze dziewczyny.

– Ktoś tu jedzie, luje, i nie wiem, czy to dobrze, czy nie! –


wytłumaczyłem

– Jedzie? – pytali zdziwieni – Przecież ONI nie potrafią używać


pojazdów. Prawda?... – spanikowali

– Nieee… To raczej wojsko albo coś. Są dość niedaleko. Jak to ci co


bombardują miasto, to raczej nie będą zadowoleni z tego, że ktoś żyje,
nie sądzicie? – poinformowałem

– Dooobra… To spróbujmy ich przeczekać. Może odejdą. My nie mamy


jak teraz uciec, bo ona nie wiedzą, co się dzieje. – stwierdził Firlit i
kiwnął na dziewczyny

– Dobra, masz rajcę. Ostatnio mają ciężko. Robi się coraz zimniej, a one
słabo śpią. – poparłem
Uspokoiłem wyrwane ze snu dziewczyny, zapewniłem je, że nic się nie
dzieje i mogą spać dalej. Nie wiem jak, ale posłuchały i poszły spać, nie
zwracając uwagi na stłumiony dźwięk silnika z ulicy.

Razem z Firlitem wyszliśmy na zewnątrz i schowaliśmy się za stertą


cegieł. Pojazd był tuż obok bramy i jedyne co było słychać, to jego silni i
przytłumione głosy w obcym języku.

– To na pewno nie nasi. I raczej nie szukają ocalałych, żeby im pomóc. –


szepnąłem

Kiedy już myśleliśmy, że odjadą, jeden z nich zaczął otwierać bramę.


W tej chwili kilku innych chyba zaczęło się z nim kłócić. Ostatecznie
reszta pojechała dalej, a on sam skierował się na teren naszej bazy.

– Trzeba się go pozbyć… – szepnąłem, a Firlit kiwnął głową

– Uważaj, jest uzbrojony. – dodał

Wojskowy powoli podszedł pod drzwi budynku, uważnie sprawdzając


każde okno, które mijał. Próbowałem się pod niego podkraść, ale zdążył
wejść do środka. Stanąłem więc za rogiem framugi, trzymając w ręce
moją szklaną przyjaciółkę .

– Tu tego nie zrobię. Jest zbyt czujny. – pomyślałem i zacisnąłem zęby

Nieproszony gość sprawdzał pomieszczenie za pomieszczeniem. Gdy


usłyszał szmer na piętrze, przybrał bojową postawę i odblokował
kaburę. Obcy skierował się na schody. Cały czas obserwowałem go zza
rogu, czekając na odpowiedni moment. W pewnym momencie serce mi
zamarło i wszystko nagle zwolniło; usłyszałem jego krzyki i przerażony
pisk Marceli.
– Kur… – przecedziłem przez zaciśnięte usta

Najciszej jak tylko umiałem, podreptałem po schodach na piętro. W


pokoju zobaczyłem napastnika, celującego w moją przyjaciółkę, osobę
bliską memu sercu. Emilkę. Zacisnąłem nóż najmocniej, jak tylko
umiałem. Nagle czas przyspieszył niewiarygodnie. Szybko, jednym
skokiem znalazłem się na plecach przeciwnika i pchnąłem nóż w jego
kark. Dziewczyny odwróciły wzrok. Ja ciągle dźgałem wojskowego. Gdy
się otrząsnęłam, miałem całe ręce we krwi, a pode mną leżało
bezwładne, zakrwawione ciało . Właśnie zabiłem człowieka . Stałem się
mordercą . Wybiegłem z budynku, po drodze trafiając ramieniem Firlita:

– Co się stało?! – pytał, ale nie odpowiedziałem

Zaczerpnąłem świeżego, zimnego powietrza. Nic nie czułem: ani


smutku, ani złości. Nie byłem nawet obojętny.

– Zrobiłeś to, co słuszne, zrobiłeś to, broniąc się, zrobiłeś to… –


powtarzałem w myślach

Adrenalina powili chodziła i czułem chłód. Postanowiłem wrócić do


środka.

– Co-co z nim?... – spytała drżącym głosem Marcela

– Z nim… Trzeba… Nie wiem. Pochować go? Jest człowiekiem, zasłużył


na to. – zaproponował Pyrz

Wszyscy zgodzili się na jego pomysł. Wywlekliśmy go na zewnątrz (nie


chodzi tu o Pyrza) i przy nieobecności dziewczyn zabraliśmy jego rzeczy.
Zostawiliśmy mu mundur i nieśmiertelnik. Wykopaliśmy dół za pomocą
saperki, którą miał przy sobie i pochowaliśmy ciało na tyłach
magazynów.

Całe to zdarzenie przygnębiło wszystkich w grupie. Ale nie ma co się


dziwić, na oczach wszystkich odebrałem życie mężczyźnie.

Nastał czas, żeby dokładniej przeszukać to, co znaleźliśmy przy


intruzie. Niestety, jak na wojskowego, miał niewiele.

– Pewnie jakiś zwiadowca albo coś w tym stylu. – stwierdził Pyrz


podczas przeglądania „łupu”. Najbardziej zaciekawiła go kabura z
pistoletem

– Hmm… Broń, a dokładniej pistolet. Chyba glock. Grało się w Cs’ka, to


się coś kojarzy. – oznajmiłem Pyrzowi

– Co z nim zrobimy? – spyta Pyrz

– Oddamy bezdomnym, wiesz? – opryskliwie odpowiedziałem

– Ha, ha, ha… Chodziło mi o to, kto z nam będzie go miał. – poprawił się

– A bo ja wiem? Ktoś z nas umie w ogóle strzelać? Bo ja na przykład


Firlitowi to bym go nie dał.

–Ty go zatrzymaj. Bądź co bądź dzięki Tobie niektóre osoby dalej żyją.

– Żyją, żyją, ale to tylko początek, Pyrz. Ja chcę tylko chronić tych,
którzy są dal mnie ważni… Bardziej lub mniej. – odpowiedziałem,
patrząc w przestrzeń

– Dobra, już, Szekspir!... Na razie go sobie miej, a my szukamy dalej. –


Pyrz z jednej z bocznych kieszeni wyciągnął nóż i popatrzył się na mnie.
Wiedziałem, o co chodzi. Miał fazę na scyzoryki i inne takie zabawki,
więc odkiwnąłem, pozwalając mu zatrzymać nóż dla siebie. W końcu w
tamtym mieszkaniu pozbawiłem go broni

Trochę zeszło nam na przeszukaniu wszystkiego, ale znaleźliśmy wiele


przydatnych przedmiotów: jakieś granaty, plecak, kamizelkę taktyczną,
maskę gazową i inne takie drobiazgi.

– Żarcie! Chodźcie już! –usłyszałem głos Firlita z góry

Podreptaliśmy na piętro. W pokoju z ogniskiem wszyscy już czekali,


aby rozpocząć posiłek. Dziś było na bogato: puszkowane mięso i racja
żywnościowa zabrana wojskowemu. Pierwszy raz od dłuższego czasu
wszyscy najedliśmy się do syta.

Zapadła noc. Atmosfera w grupie była napięta. Wszedłem do pokoju z


ogniskiem i zobaczyłem, że wszyscy siedzieli przygnębieni. Pyrz był
zamyślony i zapatrzony w Księżyc. Firlit drapał się po małej bródce,
która zaczęła mu powoli rosnąć. Emi i Marcelina siedziały najbliżej
ogniska, oparte o siebie. Mytnik chyba spała, a druga Anka nerwowo
poprawiała jakieś drobiazgi w kącie.

Usiadłem, aby każdy mnie dobrze widział.

– Musimy opuścić to miejsce. Wojskowi mogą coś podejrzewać po tym,


jak zaginął im żołnierz. – oznajmiłem – Nie możemy tu już dłużej zostać.
Czas skierować się w stronę blokowisk i tam poszukać zasobów, broni,
czegokolwiek. – wszyscy wydawali się być zszokowani, chociaż wiedzieli,
że to nastąpi – Zbierajcie się. Wyruszamy o świcie, gdy tylko będzie coś
widać. Nocą nie warto się przemieszczać. Zarażeni mogą być wszędzie,
a z tego co z chłopakami zauważyliśmy, to ich aktywność nocą wzrasta.
– dodałem po chwili, a wszyscy bez słowa zaczęli się pakować. Jedynie
tylko Anka Kiełbasa była już gotowa do drogi. Musiała przygotować się
wcześniej

Słońce powoli wychodziło zza horyzontu. Zimny wiatr smagał nas po


policzkach. I tak to właśnie siódemka przyjaciół, jeszcze niedawno dzieci,
wyruszyła w drogę, opuszczając jeszcze do niedawna bezpieczną
kryjówkę w poszukiwaniu nowej nadziei.

Oczywiście nie dało się dojść do celu naszej podróży najprostszą


drogą. Ruiny domów poblokowały uliczki, a na ulicach wszędzie
szwendali się zarażeni. Pamiętam, jak za starych czasów, droga do galerii
na piechotę trwała maksymalnie godzinę. Ale teraz wlokłem się
zapadnięty we własnych myślach, mijając bloki, gdzie drzewa z daleka
wyglądały jak ciemne, poskręcane postacie. Mijało już półtorej godziny,
a my byliśmy lekko w ponad połowie drogi. Czułem się, jakbyśmy szli
labiryntem: raz do tyłu, raz do przodu. Jedyne, co pozwalało mi
zachować jakąś orientację w terenie, to wielki szyld „Gemini Park”,
górujący ponad budynkami.

Atmosfera była strasznie napięta. Czułem wzrok moich kompanów na


mnie, lecz gdy odwracałem się, żeby złapać z kimś kontakt wzrokowy,
nie mogłem. Każdy obracał się w innym kierunku.

Przed nami skrzyżowanie. Trochę otwartej przestrzeni i puste ulice.

– Przystaniemy tu na chwilę. – zarządziłem – Jesteśmy już tylko jakieś


trzydzieści minut od galerii. Tam już coś wymyślimy. – spojrzałem na
Emilkę. Na jej twarzy nie malowały się żadne emocje – Słuchajcie… Ja
wiem, że to, co zrobiłem, było straszne. Ale zrobiłem to po to, żeby Was
chronić i żebyśmy mogli żyć dalej. To nasz cel, żeby żyć i nie poddać
się, i żeby nasza siódemka… Zaraz!... Siódemka?!... – zacząłem
nerwowo liczyć grupę – Emilka, Marcelina, Firlit, Pyrz, Mytnik… Sześć
osób?! – Gdzie jest Anka Kiełbasa?! – nerwowo spytałem reszty

W mgnieniu oka wszyscy się otrząsnęli. Wszyscy byliśmy tak


oszołomieni, że nie zauważyliśmy, jak Anka zniknęła.

– Do to kur… Gdzie ona jest! Jak ona mogła się nam zgubić?! –
wrzasnąłem

Wszyscy byli zaskoczeni, spanikowani i zaczęli wołać i biegać po


okolicy, szukając jej śladu. Ale nigdzie jej nie było.

– Musimy po nią wrócić! Może jeszcze gdzieś jest? – zarządziła Anka


Mytnik – Nie możemy jej tak zostawić! Ona tam jeszcze zginie, a
przecież jeszcze ostatnio źle się czuła! A co jeśli zasłabła?!

– Nie wiemy, co się stało i nie możemy ryzykować. Powoli się ściemnia.
– odpowiedziałem

Nagle wszyscy wybuchli gniewem i zaczęli się na mnie rzucać. Ni stąd,


ni zowąd rozpoczęli nawoływać ją i biegać po okolicy.

– Co Wy robicie?! A co jeśli nie żyje?! Ktoś może nas usłyszeć! A co


jeśli zasłabła i już coś ją zeżarło?! Ktoś o tym pomyślał?! – wrzasnąłem,
rzucając pomysłami, jak zniechęcić grupę do cofania się. Nie
wiedziałem, co się z nią stało, ale wycieńczenie psychiczne ostatnimi
dniami nie pomagało w mądrych, racjonalnych decyzjach

Miałem ochotę przeć naprzód, nie patrzeć się za siebie, a tym bardziej
nie cofać się, oddalając od celu.

Ruszyłem przed siebie w stronę blokowisk. Po chwili popatrzyłem się


na resztę:
– Będziecie się patrzeć czy idziecie? I tak zrobiliście już dużo hałasu
darciem mordy. Jak ktoś nas zaraz nie zabije, to będzie cud. –
wymamrotałem do reszty

Rozglądali się po okolicy za Anką. Byłem w szoku. Straciliśmy członka


grupy. Możliwe, że gdzieś tam tułała się po okolicy zagubiona. Może
walczy o przetrwanie albo dołączyła do wielu innych ludzi, którzy
przegrali walkę z tym światem.

Stanęliśmy na boisku starej szkoły. Przed nami była galeria; już nie taka
piękna i święcąca jak kiedyś. Powoli zapadał zmrok, a szyldy
gdzieniegdzie jeszcze próbowały świecić swoim starym blaskiem. Migały
upiornie raz po raz, oświetlając pusty już parking.

Nie było czasu do stracenia.

– Nie pójdziemy od razu do galerii. Nie tylko my pomyśleliśmy, że to


dobre miejsce na uzupełnienie zapasów, a nawet na kryjówkę.
Pójdziemy w stronę bani i tam, gdzieś w lasku, przenocujemy. –
ruszyliśmy

Zbliżając się opuszczoną ulicą do pagórka, gdzie znajdowała się wieża


ciśnień, dło się wypatrzeć blask zza drzew.

Gdy wdrapaliśmy się na pagórek, zobaczyliśmy… Nie wiem, jak to


nazwać… Palisadę? Na terenie, a raczej pod, banią. Nie zdążyliśmy się
jej przyjrzeć, kiedy ostre światło poraziło nasze oczy:

– Żywi czy martwi?! – padło pytanie

– Żywi! – odpowiedziałem

– Swój czy wróg?! – osobnik kontynuował przesłuchanie


– Swój! – zacząłem zastanawiać się, w co ja nas tym razem wkopałem

– Aaa! To jak swój, to wchodźcie! – światło zgasło

Podeszliśmy bliżej do barykady i spojrzeliśmy na człowieka, który stał


u góry. Wąsaty, młody chłopak z karabinem w ręku i maską gazową
ubraną jak czapkę. Wielkie metalowe wrota zaskrzypiały i weszliśmy
pod banię. Ukazał nam się dziwny widok: „ściany” schronienia
utworzone z wszelkiej maści mebli czy złomu sukcesywnie otaczały całą
banię. W środku nie było dużo miejsca, ale czuć było bezpieczeństwo,
bijące z tych ścian.

– No w końcu! Dobrze zobaczyć kogoś żywego! – powiedział wąsacz

Kilku innych ludzi wstało od ogniska i podeszło do nas, witając się i


obejmując. Ja stałem jak wryty, bo pierwszy raz od dłuższego czasu ktoś
jest dla nas miły. Nie czułem się pewnie i miałem podejrzenia co do
naszych gospodarzy.

Wąsacz spojrzał na moją kaburę z pistoletem i poważnie na mnie


spojrzał:

– Tu obowiązuje strefa bezkonfliktowa. Dotkniesz kabury, a nie zawaham


się poczęstować Cię ołowiem. A jak tam na mieście ze stalkerami? –
powiedział groźnie, a na koniec zapytał z uśmiechem

– Stalkery? O co chodzi? – zapytała Marcelina

– Osoby, które łażą po mieście, szukając sami nie wiedząc czego. –


zaśmiał się któryś z gospodarzy

– My tu siedzimy i praktycznie się nie ruszamy. Jest tu bezpiecznie. W


okolicy stalkery wiedzą, że u nas mają bezpieczną kryjówkę, oczywiście
nie za darmo. Wracając… Wy to nie stalkery?

– Nie, nie! My szukamy bezpiecznego miejsca na nocleg. –


odpowiedziała Emi

– No to już macie. Rozgośćcie się i opowiadajcie. – wąsaty zaprosił nas


do ognika, a sam wrócił na barykadę; obserwował okolicę

Przysiedliśmy się do dwójki pozostałych ludzi w obozie. Zaczęli nas


wypytywać o wszelkie informacje z zewnątrz: ilość patroli, zarażonych i
wszystko. Chłopaki odpowiadali na pytania, a dziewczyny grzały się przy
ognisku.

– A Wy jak tu żyjecie? – zapytał Pyrz

– Ja, czyli Marek, i moi bracia, Darek i Igor, znaleźliśmy swój sposób na
przeżycie. – powiedział chłopak

– Miło mi. Ja jestem Karol, tam stoi Tobiasz, a dziewczyn nie będę
wymieniał. – przedstawił nas Pyrz

– Ale jak dokładnie działa ten wasz sposób? – dopytał Firlit

– Jak już Igor wspomniał, jesteśmy bezpiecznym obozem, gdzie każdy


znajdzie swój azyl. Na początku to miało być schronienie tylko dla nas,
ale wiedząc, że w okolicy szwęda się od czasu do czasu trochę ludu,
szukając kryjówek, zaczęliśmy udostępniać nasz fort. W zamian
wymieniamy się informacjami i fantami. Wielu stalkerów z blokowisk
korzysta z naszych usług. To wygodniejsze, niż na własną rękę zaszywać
się w piwnicach. Jeszcze zajmujemy się handlem fantami, które
dostajemy. Trochę trwało, zanim pozbijaliśmy to wszystko do kupy, ale
widać, że się udało. – odpowiedział na pytanie Marek
– Już rozumiem. Ale handel? Przecież pieniądze już nie istnieją. –
stwierdził Firlit

– Handlem wymiennym. Coś za coś . – do dyskusji włączył się Darek

Po kilku chwilach odszedłem od ogniska i ruszyłem w stronę Igora,


wdrapując się na barykadę:

– Mnie mamy za dużo na wymianę; nie wiem, jak mamy odwdzięczyć


się za wymianę. – zwróciłem się do wąsacza

– Spokojnie. Pierwsza noc za darmo. Pomagamy innym, aby nasz naród


przetrwał. Tu chodzi o coś więcej niż tylko zysk. Za starych czasów nikt
nie podejrzewał, że coś takiego się stanie. Byliśmy rozbitym narodem,
ale jak historia pokazuje, już po raz wtóry, gdy trzeba, potrafimy zebrać
się do kupy i trzymać razem. Możemy pomagać sobie bez względu na
to, komu kibicujemy, czy na kogo głosowano w wyborach. Kiedy trzeba,
umiemy walczyć razem: ramię w ramię. – po odpowiedzi wąsacza nie
miałem więcej pytań

– Dziękuję, naprawdę dziękuję. Tam jest naprawdę ciężko. – patrząc się


na miasto powiedziałem

W tej chwili Igor złapał za reflektor i rozgonił ciemność przed


wejściem:

– Żywy czy martwy?! – zapytał postaci, która zbliżała się do wejścia:

– Igor, debilu, to ja! Nie świeć mi tym po oczach! – usłyszałem znajomy


głos, przypominający mi coś sprzed katastrofy

Ubrana na czarno postać weszła do obozu. Igor zeskoczył do osobnika i


chyba dość go skarcił za takie zachowanie przy nowych gościach. Musiał
być stałym bywalcem, skoro tak się do siebie odnosili.

– Mam dla Was parę fajnych rzeczy. Byłem dość daleko, ale załapałem
się na karawanę, która stąd wyruszała pod sąd i wracała dzień później.
Wszyscy myśleli, że ten budynek od rezerw wojskowych był już pusty, a
tu taka niespodzianka! – nieznajomy rzucił na ziemię torbę wypakowaną
maskami gazowymi – TERAZ już jest pusty. – zaśmiał się – Ale teraz
musimy coś z tym zrobić. Ja mam swoją maskę, Wy też, ale nie
wszystkie stalkery na mieście mają: przehandlujecie to z nimi w moim
imieniu, co?

– Dla mnie git. – odpowiedział Marek – Ale zostawmy to na rano. Teraz


jestem zmęczony, pewnie tak jak wszyscy.

– A co to za goście? – zapytał nieznajomy, rozglądając się

Gdy spojrzał na mnie, rozpoznałem go w jednej chwili

– Damian?! Nie wierzę w to, co widzę! – podbiegłem do starego


przyjaciela

– Tobiasz? No nie! To naprawdę Ty?! – zapytał z niedowierzaniem


Damian

– Jakim cudem Ty przeżyłeś?! – zapytałem

– Oj, wielkim cudem. To był łut szczęścia. Niewielu udało się to przeżyć.
Ja też nie wyszedłem bez szwanku. – spod płaszcza wyciągnął kikut
przedramienia – Ale i tak cieszę się, że żyję, bo mogłem mieć o wiele
mniej szczęścia. Tułałem się po mieście szukając pomocy, jadłem co
popadło i jakoś dożyłem. Braciszki gdzieś mnie tu w okolicy znaleźli, dali
coś do jedzenia i ubrania, a ja dalej się szwędam i przynoszę czasem im
jakieś fajne fanty. Nie jest to bezpieczne, ale nocą, ubranemu na czarno,
w pojedynkę łatwo się podróżuje. A Ty? Jak przeżyłeś? Widzę, że was
trochę tu jest; same znajome mordy.

– Po wybuchu zaszyliśmy się w magazynach, ale parę spraw się


komplikowało i musieliśmy się zawijać. Najlepszym miejscem wydawały
się być bloki nad galerią, ale noc nas zastała, więc tu jesteśmy. Nigdy
bym się nie spodziewał, że znajdę tu Ciebie. – spojrzałem na Damiana.
Bardzo schudł. Ubrany był cały na czarno, a pod obszernym, ciemnym
płaszczem chował swoje kalectwo. Z kieszeni wystawał mu nóż

– Bloki nad galerią… Niestety to słaby pomysł i muszę Cię rozczarować,


ale to miejsce to ostatni przyczółek i jedyne przyjazne miejsce w okolicy.
Bloki nad galerią nie są bezpieczne. Tam zadekowały się wszystkie
szumowiny i kibole. Galeria to fatamorgana: kto tam idzie, nie wraca.
Jednym słowem… Kibole złapią, zabierając co się da i zabijają
wszystkich nieszczęśników. – zasmucił się Damian i poklepał mnie po
ramieniu – Smutno mi to mówić, ale Twój plan nie jest najlepszy,
Napoleonie . Ale to chyba nie zmieniło się od starych, dobrych czasów. –
dodał

– Hmm… A co Ty na to, żeby do nas dołączyć? – zapytałem

– W sumie... Być po staremu, razem? Haha! Chodź z drugiej strony przez


cały ten czas przeżyłem, bo byłem sam. Miło byłoby pochodzić w grupie,
ale na chwilę obecną mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w okolicy z
braciszkami i takie tam. Więc przykro mi, ale na razie nie mogę. Ale
słuchaj… Ja tu w okolicy będę zawsze, a nawet jeśli nie, to jak
zdobędziesz gdzieś radio, to możesz spróbować jakoś mnie wywołać.
Mam własne, znalazłem je niedawno, jak byłem z karawaną. Niestety
jestem zmęczony i idę się przespać. Przykro mi z powodu nieudanego
planu. Dokończymy rozmowę jutro, ok? – Damian odszedł ode mnie i
zajął jeden ze śpiworów w rogu obozu

Zamyśliłem się. Cały plan, aby gdzieś w okolicy znaleźć bezpieczne


miejsce właśnie runął. Nie wiedziałem, co teraz robić i co czeka naszą
grupę. W większości posnęli i o Damianie dowiedzą się rano.

Spojrzałem na trzy osoby, które siedziały przy ognisku. Darek cicho


brzdąkał na gitarze, wręcz układając do sny całą naszą resztę. Pyrz
spojrzał na mnie, bo słyszał moją rozmowę z Damianem:

– Coś się wymyśli, spokojnie. – szepnął i dorzucił do ognia

Druga osoba, którą nie rozpoznałem przez półmrok, machnęła mi na


dobranoc i powlokła się do spania.

Obóz wypełniły ciche dźwięki gitary, a moje myśli wypełniły obawy


przed kolejnym dniem.

(może jakiś nowy rozdzialik)

Było już jasno. Rozejrzałem się wokół: obóz był pusty, a ognisko ledwie
się tliło. Nigdzie nie było żadnego śladu ani po mojej grupie, ani po
dzielnym wąsaczu i jego braciach.

Wybiegłem przed uchyloną bramę i w oddali zobaczyłem Emilkę.


Machała mi na pożegnanie. Krzyczałem, lecz nie słyszałem własnego
głosu. Ona po prostu odwróciła się i zaczęła odchodzić dalej od obozu.
Ruszyłem za nią, ale potknąłem się i upadłem . Obudziłem się, oblany
zimnym potem . Od razu rozejrzałem się: grupa spała, a jedynie Pyrz
ostrzył nóż. Słońce wychodziła zza horyzontu.

– Wszystko z Tobą ok? Zerwałeś się, jakbyś ducha zobaczył. – zapytał


Pyrz

– Wszystko git. To tylko zły sen. – odpowiedziałem i zacząłem szukać


wzrokiem Emi. Na szczęście siedziała obok Marceliny

– Czy musicie tak głośno mówić?... – Firlit burknął, przecierając oczy.


Potem wstał i podszedł do nas – Słyszałem kawałek waszej wczorajszej
rozmowy. Marcelina w sumie też. Czyli bloki odpadają? Gdzie mamy się
teraz podziać? – zapytał

– Nie wiem… Naprawdę nie wiem… Macie jakieś pomysły? A


Marcelina? Co Ci wczoraj mówiła. – spojrzałem na Firlita

– Tarnów wielki nie jest, więc albo ucieczka z miasta, albo całkiem w
drugą stronę na Tarnowiec. – zaproponował Pyrz

– No właśnie. Cyśka mówiła, że zna parę osób z Tarnowca. Jeśli przeżyli


i jakoś sobie tam poradzili, to powinni nam pomóc. – powiedział Firlit

– Ten plan może nie jest idealny, bo musimy przejść przez całe miasto,
ale lepszego chyba nie mamy. – kiwnąłem głową i podniosłem się ze
swojego miejsca. Poszedłem pod Darka, który akurat był na warcie.
Wąsaty Igor już dawno spał

– Jak okolica? – zapytałem

– Dobrze. Spokojna i w sam raz na spacer. A teraz zapraszamy na


śniadanie, bo przed wami chyba długa droga. – odpowiedział Darek i
zszedł z barykady na dół

Nie mogliśmy przyjąć od nich jedzenia, bo i tak wyświadczyli nam już


wielką przysługę. Wyciągnęliśmy konserwy i w ciszy cały obóz
przesiedział śniadanie.
– Wiesz, Tobiasz, myślałem o tym, czy powinienem z wami pójść i w
ogóle. – nagle zaczął Damian

– I jak? Jednak idziesz?

– Nie, no… Mówiłem CI, że na razie muszę coś zrobić. Jak mnie
słuchałeś? Ale do czasu gdy znów się nie spotkamy, możecie wziąć parę
masek, co wczoraj przywlokłem. – zaproponował

– Matki to naprawdę super pomysł, ale po co nam one? – zdziwiony


zapytałem, a Damian skrzywił się:

– Jak to „po co”? W mieście są miejsca, gdzie bez maski nie wejdziesz.
Trupy przenoszą tę chorobę, a niektóre budynki czy place są dalej
zakażone. Bez maski narazisz się na przemianę w przysłowiowego
zombiaka. – wytłumaczył nam Damian

– Wow… Serio? Nie wiedziałem o tym nic a nic. Wiedziałem tylko, że


bezpośrednio po atakach pojawili się zarażeni, ale nie, że dalej można
się zarazić. To może wyjaśniać zaginięcie jednej z naszych… Dzięki, że
nas uprzedziłeś. Lepiej teraz niż wcale. –zaskoczony zaczęłam
dziękować Damianowi za te informacje

– Nie ma sprawy. Przynajmniej tak mogę pomóc. Ale naprawdę nie


wiedziałeś? W sumie miałeś prawo, bo jak siedziałeś w jednym miejscu,
ja szwendałem się po ulicach i tu i ówdzie mogłem trochę informacji
zebrać. Albo zebrać w mordę; zależy, na kogo się trafi . A nawet jak to
tylko plotki, ja wolę dmuchać na zimne. Nie zdziwię się, jak będziesz
nielicznym z ludzi w maskach. Różni ludzie wierzą w różne rzeczy. Jedni
twierdzą, że jakieś bóstwo je ochroni, a inni, jak my, zabezpieczają się
jak mogą. No! Na mnie pora. Już zrobiło się całkiem jasno. Ech… W
plecaku, tam w rogu, zostawiłem maski, ale niestety nie będzie dla
każdego. Ale jak laski nie będą łazić po podejrzanych miejscówkach, to
nie powinny ich potrzebować. – pokazał palcem na plecak w rogu obozu

– Dziękuję za wszystko, Damek. Trzymaj się i oby do zobaczenia. –


przytuliłem przyjaciela

– Do zobaczenia. – uśmiechnął się i skierował ku wyjściu. Zanim


wyszedł, zamienił kilak słów z braćmi i zniknął za bramą

Podszedłem po plecak, który Damian nam zostawił. Cztery maski


gazowe. Dałem Pyrzowi i Firlitowi, żeby mieli swoje osobiste i jedną
dziewczynom na spółę. Wyjaśniłem, po co mamy mieć je cały czas przy
sobie i jak one działają. Powiedziałem Pyrzowi, żeby im wytłumaczył co i
jak i żeby używały jej tylko, jak któraś będzie miała wchodzić na
podejrzany teren. Firlita poprosiłem, żeby przygotował sprzęt do
wymarszu, kiedy ja będę żegnał się z braćmi.

Podszedłem pod Igora:

– To dlatego też nosisz maskę.

– Wierzę w informacje, które do mnie trafiają, więc się zabezpieczam.


Ale widzę, że nie każdy z Was ma maskę. Nie narażajcie się na nic, póki
nie znajdziecie czegoś, co będzie chociaż działało jak maska. – doradził

– Wielkie dzięki za radę i ogólnie za wszystko. Musimy już ruszać w


drogę, nie będziemy sprawiać więcej kłopotów. – zwróciłem się do
wąsatego Igora

– Naprawdę nie ma za co . Już mówiłem, dlaczego to robimy. Trzymaj się


i opiekuj grupą i tymi, na których Ci najbardziej zależy. – mrugnął do
mnie i uśmiechnął się
Kto by pomyślał, że w czasach kiedy ludzkość walczy o przetrwanie, na
mojej drodze pojawi się tak życzliwa postać .

Zebrałem grupę. Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy przed


siebie, zostawiając za sobą bezpieczny obóz. Zaczęliśmy poszukiwania
miejsca tylko dla siebie.

– Długa droga przed nami. Musimy przejść całe miasto i jeszcze osiedla
domów, żeby jakoś dotrzeć do Tarnowca. Oby to było warte ryzyka. –
rozmawiałem z Firlitem, idąc między gruzami

– Cyśka mówiła, że to spoko ludzie. Tylko jak mówisz, samo dojście tam
będzie trudne. Mamy dwie opcje: albo przez górę Marcina, albo drogą.
– odpowiedział

– Droga jest łatwiejsza, ale dłuższa, prawda ? Ale za to w naszym stanie


wyczerpania fizycznego i psychicznego wspinanie się w górę, która
może być cała w lejach po bombach, też nie brzmi fantastycznie. –
dumałem nad wyborem trasy, gdy podbiegł do nas Pyrz.

– Niegłupi pomysł. Lekarstwa czy inny sprzęt może okazać się przydatny.
Ciągłe bieganie po mieście z miejsca na miejsce nie służy żadnemu z
nas, tym bardziej dziewczynom, a tym bardziej Emi. – spojrzałem za
siebie i zobaczyłem strudzoną, małą twarzyczkę mojej miłości. Była
ponura bardziej niż ostatnio, gdy na nią patrzyłem, a robiłem to rzadko,
bo nie chciałem widzieć jej smutku, bo to on, w tym świecie, najbardziej
mnie bolał. Nie głód, nie ból mięśni czy głowy spowodowany
odwodnieniem , ale jej smutek.

Nie rozmawiałem z nią już tak dawno. Nie wiedziałem, o czym myśli,
ani co czuje.
– Dobra, idziemy w stronę szpitala. Cokolwiek tam znajdziemy, na
pewno się przyda. – otrząsnąłem się i powiedziałem do chłopaków

Firlit podszedł pod dziewczyny i oznajmił im plan działania. Emi i Cyśka


przyjęły wiadomość. Jedynie Anka przytaknęła. Od czasu zniknięcia
drugiej Anki była nieobecna i zamyślona. Nie dziwię się jej; ja też
odczuwałem stratę członka drużyny, ale to ona przeżyła to najmocniej
ze wszystkich.

– Mamy przed sobą kilka obiecująco wyglądających bloków i jakiś stary


fast food. Jo i Pyrz idziemy się rozejrzeć. Firlit, Ty zostań z laskami; pilnuj
je. Spotkamy się za jakieś dziesięć, piętnaście minut uliczkę dalej. –
zarządziłem

– Uważajcie na siebie. – powiedziała Emilka. Te słowa wpompowały we


mnie taką energię, że gotów byłem przenieść w jednej chwil kilka
wraków aut

– Dobrze, będziemy uważać. – odpowiedziałem z uśmiechem

– Chodź, Romeo, idziemy. –szepnął szyderczo Pyrz i ruszył w stronę


pierwszej klatki, a ja za nim

Stanęliśmy przed metalowymi drzwiami starego bloku. Cały zniszczony


był przez bombardowania. Pchnąłem drzwi; były otwarte. Pyrz
wyciągnął nóż, a ja pistolet. Założyliśmy maski i ruszyliśmy do środka.

– Używam go tylko w ostateczności. Ty masz kosę, to Ty zajmujesz się


ścierwem. – oznajmiłem, a Pyrz kiwnął głową

Pierwsze mieszkanie było całkowicie splądrowane: nie miało drzwi i z


zewnątrz było widać rozwalone meble i ogólny syf, więc nawet nie
wchodziliśmy do środka. Poczłapaliśmy na piętro zakurzonej klatki
schodowej.

Tu sprawa wyglądała lepiej. Drzwi były nietknięte, co mogło


sugerować, że nikogo tu przed nami nie było. Ustawiliśmy się przed
drzwiami. Sprawdziłem jeszcze schody, czy nikogo jeszcze na nich nie ma
i przystąpiliśmy do eleganckiego i wykwintnego wejścia. Pyrz rozpędził
się i wjechał z buta w drzwi, które roztrzaskały się w miejscu zamka.

– Przeciwwłamaniowe to one nie były. – stwierdził po tym, jak stanął w


mieszkaniu

– Ano. – zaśmiałem się

Sprawdziłem pokoik, a Pyrz kuchnię. Pusto. Brak żywej duszy. Nadszedł


czas na szukanie fantów.

Pyrz pakował wodę i zdatne do spożycia jedzenia, a ja przeszukiwałem


pokoik. Pomieszczenie, jakby nietknięte wojną, wyglądało jak z obrazka:
żółte firanki nie przepuszczały wiele światła, stary fotel straszył
wyblakłym odbiciem, a szafa mieniła się kolorami w pojedynczych
promykach Słońca.

Otwarłem szafę i zacząłem szukać czegoś porządnego, co może


przydać się, gdy będzie zimno. W końcu moją kurtkę ma Emi, a ja
biegam w golfie i kamizelce. Znalazłem skórzaną, porządną kurteczkę,
ale niestety za małą na mnie, jakiś plecak i czapkę z daszkiem. Reszta
rzeczy to bezwartościowe szmaty nienadające się nawet na opatrunki,
bo brudne i kij wie od czego. Rzuciłem wszystko na plecy i na kucaka
przemieściłem się do Pyrza do kuchni.

– I jak? – zapytałem
– Całkiem nieźle. Dużo wody, z cztery butelki. A woda przecież zawsze
się przydaje. – odpowiedział

– Dobra, chodź, bo jeszcze jedno mieszkanie trzeba ogarnąć, zanim


pójdziemy do reszty.

Powoli wyszliśmy z mieszkania. Pyrz z gracją otwarł kolejne drzwi. Ich


drewniane szczątki poleciały na drugi koniec korytarza. Mieszkanie było
w dużo gorszym stanie niż poprzednie. Chociaż było zamknięte, miało
ślady jakby placu boju. Zacisnąłem mocniej pistolet i powoli ruszyłem
zbadać pokój przede mną. Nagle uszyłam eł kroki na klatce schodowej.
Klepnąłem Pyrza w ramię i szybko wybiegłem z mieszkania, przyjmując
pozycję do oddania strzału w cokolwiek by to nie szło po schodach.

– Ej, chłopaki, co tak długo? Chodźcie już, bo dziewczyny się denerwują,


że tak długo Was nie ma. – zawołała Anka, wchodząc po schodach.
Ciśnienie mi skoczyło

– No ja jebie! Co Ty tu robisz? Mówiłem wam, żebyście nie przychodziły!


Mieliśmy właśnie wracać… I czemu nie masz maski? – opierdzieliłem
Ankę – JUŻ mi tu wracaj do reszty, bo Cię prawie zastrzeliłem. My już
wracamy. A poza tym, prawie Cię zastrzeliłem! Co Ty masz w głowie?!

– Dobra, dobra… Już idę, nie ma co się złościć . – zwróciła mi uwagę


Anka

Niespodziewanie z piętra wyżej spadł po schodach trup. Pod same


nasze nogi. O mało nie przyprawił mnie to o zawał:

– Jasna cholera! – zakląłem – Co to ma być?! Zarażony?! – spytałem


Pyrza
– Skąd ja mam to niby wiedzieć? Doktor jestem? Nie rusza się, to chyba
nie żyje. – stwierdził

– Co tam się dzieje?! Kto to?! – spytała spanikowana Anka i zaczęła


podchodzić bliżej, żeby móc przyglądnąć się trupowi

Kopnąłem go: brak reakcji. Z głowy zaczęła lać mu się dziwnego koloru
jucha.

– Żył i już nie żyje. – postawiłem diagnozę – Zostań tu, – powiedziałem


Ance – a my idziemy jeszcze szybko zabrać, co się da z tego mieszkania.

Wpadliśmy do mieszkania i niedokładnie przeszukaliśmy zakurzone i


rozwalone meble.

– Nie ma chyba nic więcej i nie mamy zbyt dużo czasu. Wracajmy. –
powiedział Pyrz

Ruszyliśmy w stronę wyjścia z mieszkania. Nagle usłyszeliśmy pisk i


rzuciliśmy się prosto do drzwi.

Nasz martwy trup jednak nie był martwy. Złapał Ankę za rękę. Musiała
się do niego nierozważnie i niepotrzebnie zbliżyć.

– NO ZABIJ TO, ZABIJ!!! – krzyczała

Niestety zanim Pyrz rzucił się na zimnego drania i wbił nóż w jego
skroń, zdążył ugryźć Ankę, która z sekundy na sekundę zaczęła robić się
coraz bardziej blada.

Złapałem ją i pobiegłem najszybciej, jak mogłem, na zewnątrz. Pyrz


biegł za mną, oglądając się, czy jeszcze jakiś problem się nie pojawi.
Na polu spotkaliśmy resztę grupy, bo nie wiedzieli, co się z nami dzieje
i usłyszeli krzyk Anki.

– FIRLIT, KURWA (, JAK TY JEJ PILNUJESZ?! Mieliśmy spotkać się, do


jasnej pizdy . za jakieś pięć minut, a ta przychodzi mi bez ubranej maski
jak na spacerek! – zacząłem krzyczeć

– Co się tam stało? – dziewczyny pytały, kiedy ja starałem się zatamować


krwawienie – Ale… jak?...

– To się stało, że zarażony pojawił się znikąd, a tam stała, gdzie nie
powinna. – Pyrz odpowiedział za mnie

Przeklinałem w myślach, patrząc jak z Anki ucieka życie. Nie mogłem


nic poradzić; ugryzł ją w szyję, chyba trafiając w tętnicę:

– Prze-przepraszam … – wyszeptała, krztusząc krwią i przestała się


ruszać

– Nie poddawaj się, Anka! Noż kur… – panicznie mówiłem do białej


twarzy, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało

Miałem ręce całe we krwi. We krwi osoby, która przed chwilą umarła
przez moją nierozwagę. Działanie tego świata mnie przytłacza…
Myślałem, że nie dam rady…

Dziewczyny zaczęły piszczeć; nie mogły patrzeć na swoją koleżankę,


leżącą bladą na ciemnym bruku w plamie jasnej krwi.

Wstałem i spojrzałem z góry na koleżankę. W jednej chwili uciekło z


niej całe życie. Zacząłem rozglądać się po twarzach reszty kompanów:
byli zdruzgotani tym, co właśnie się stało. Emi i Cyśka klękały nad
ciałem, trzęsąc się z nerwów i szlochając. Skierowałem wzrok na Pyrza i
Firlita: Firlit był przerażony i spoglądał na mnie bladą miną, a Pyrz
uważnie patrzył na mnie i zrobił krok do przodu:

– Wszystko ok? – próbował zachować zimną krew, nie dając rozpoznać


po sobie zdenerwowania

– A jak, kurwa, myślisz? No przecież, że jest po prostu idealnie! –


zacząłem krzyczeć i popchnąłem Pyrza tak, że upadł na ziemię; Firlit
pomógł my wstać

Ignorowałem reakcje innych i poszedłem pod Emi. Przytuliłem ją, żeby


jej ulżyć i żeby się uspokoiła. Chyba nie zauważyła, jak pchnąłem Pyrza,
bo wtuliła się w moje ramię. Nagle cała złość i stres zaczęły ze mnie
uchodzić w objęciach ukochanej mi osoby.

– Próbowałeś ją ratować, zrobiłeś co mogłeś… Nie obwiniaj się… To


my jej nie dopilnowaliśmy… Powiedziała, że minęło dużo czasu, a my
martwiłyśmy się o Was, więc pozwoliłyśmy jej iść… Martwiłam się o
Ciebie, Tobiasz … Nie wiem, co zrobiłabym bez Ciebie… – po policzkach
Emi zaczęły spływać, niczym diamenciki, małe łezki

– Przepraszam. – odpowiedziałem i podniosłem Emi z ziemi – Czas


ruszać. Nie możemy się teraz poddać i zatrzymać. – popatrzyłem na
Pyrza i podałem mu rękę na zgodę. On uścisnął ją i otrzepał ubranie z
ziemi

Złapałem Emi za rękę i spojrzałem na resztę kompanów: Cyśa wytarła


łzy rękawem, spojrzała się na mnie i kiwnęła głową, Firlit wstał znad
zwłok i podszedł pod pyrza, nie dając mu część rzeczy z plecaka Anki.
Byliśmy gotowi do dalszej drogi.

Powoli odzyskiwałem świadomość tego, co właśnie się wydarzyło.


Adrenalina przestała buzować we krwi i ręce zaczęły mi się trząść. Emi
lekko ściskała moją dłoń i wzrokiem mówiła: „wszystko będzie dobrze”.

Straciliśmy z oczu blok, w którym to się wydarzyło. Przed nami


pojawiła się wielka, szeroka, dwupasmowa ulica. To właśnie nią
mieliśmy się kierować w stronę szpitala. Gdyby tak wytężyć wzrok,
dałoby się zobaczyć go, wyłaniającego się z mgły i dymy, którym całe
miasto było przepełnione.

Nie ruszyliśmy środkiem ulicy, za to postanowiliśmy, żeby przejść


bokiem, starając nie rzucać się w oczy.

Mijaliśmy palące się domy i leje po bombardowaniach. Niestety


powoli ściemniało się, więc atmosfera zaczęła robić się lekko
przerażająca i niebezpieczna. Nie mieliśmy żadnego źródła światła,
które pozwoliłoby nam poruszać się w nocy.

Tak wcześnie, a już Słońce zachodzi. – zauważył Pyrz

– Fakt. Nie możemy się ociągać, bo szpital już niedaleko. Na szczęście


Tarnów to małe miasto. Tam rozbijemy obóz. Nie zatrzymujemy się. –
odpowiedziałem i grupa ruszyła we wskazanym przeze mnie kierunku

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, bo już prawie byliśmy u celu.

Cyśka spojrzała za siebie, w stronę starego miasta żydowskiego i


szarpnęła Firlita za ramię:

– Ktoś tam jest! – powiedziała i po chwili we mgle z daleka mogliśmy


zobaczyć ogarnięte w mroku parę postaci i jakieś źródło światła

– Pewnie jacyś okultyści albo chuj wie co. – powiedział Pyrz


– W końcu świat się skończył, oni nie mają żadnych ograniczeń i mogą
robić co chcą. Chodźmy lepiej dalej, nie chciała bym na nich trafić a
jeszcze nas nie zauważyli. – zaproponowała Emi

Skręciliśmy w róg. Przed nami ukazał się zdewastowany teren uczelni


na jego środku stał monolit a wkoło parę ławek dla uczniów którzy
chcieli by usiąść na przerwie pomiędzy wykładami a po lewej stronie
ulicy znajdowało się frontalne wejście do szpitala.

– A taki ładny był po remoncie… Teraz to kupa gruzu. – powiedziałem

– Dobra, nie ma być piękny, tylko bezpieczny. Idę do środka. Nie chcę w
nocy siedzieć na ulicy. – stwierdził Firlit

Dobyliśmy broni i weszliśmy do środka budynku. Recepcja była w


dość opłakanym stanie, ale mnie to nie zdziwiło, bo w końcu był to
szpital, jeden z pierwszych punktów na liście każdego, kto chce
przetrwać w zniszczonym świecie.

– Kurwa, maski o mało nie zapomniałem. – powiedziałem do reszty –


Musimy przyzwyczaić się do tego, że gdziekolwiek idziemy, mamy mieć
na sobie maski. – zaciągnąłem swoją na głowę. Reszta dziewczyn nie
mogła zdecydować, która z nich ubierze ich maskę, ale ostatecznie Emi
ustąpiła Cyśce

– Spoko. Ja coś zawsze znajdę. To przecież szpital, tutaj muszą mieć


jakieś maski czy coś innego. – oznajmiła Emi

Pokręciłem na nią głową. Wolałbym, żeby to ona ubrała maskę, ale


nie chciałem robić awantury.

Chrupot szkła pod butami brzmiał psychodelicznie. Zwłaszcza, że


powielany był przez echo pustych korytarzy. Główny hol świeciał
pustkami, krzesełka w poczekalni walały się po całym holu a okienka w
których niegdyś zapisywali się pacjenci były wymazane jakąś
śmierdzącą substancją. Wielki zegar zatrzymał się o godzinie 13.00.
Szyby wind były otwarte i patrząc się w górę wydawało się, że winda
która dalej była w górze zaraz zmiażdży ci głowę.

Pokierowałem swe kroki na schody w górę. Idąc rozglądałem się za


czymkolwiek, co może mi się przydać, ale nie mogłem znaleźć niczego,
bo wszędzie było pełno szkła i luźno porozrzucanych cegieł oraz wszech
ogarniający zapach typowego szpitala.

– Pusto… – wymamrotałem pod nosem

Pokoje wydawały się mroczne i tajemnicze, zupełnie jakby szpital nie


był wystarczająco schizowy przed końcem świata…

Wszedłem do jednego z nich I sprawdziłem biurko i szukałem


czegokolwiek, co może się przydać. W pierwszej szufladzie były jakieś
stare dokumenty pacjentów, losowe nazwiska i takie tam. Dokumenty
trudno było przeczytać przez brudne szkiełka maski, więc nawet nie
starałem się odczytać diagnoz i recept.

Kolejna szuflada też nie mnie nie zachwyciła: narzędzia biurowe i pęk
kluczy.

Trzecia szuflada miała ciekawszą zawartość: buteleczka jakiś pigułek,


parę strzykawek i gumowe rękawiczki.

Spakowałem wszystko do kamizelki taktycznej:

– Jak rano przeczytam, to zapoznam się z zawartością, bo dziś w tym


półmroku i tak nic nie zobaczę. – pomyślałem i zmieniłem miejsce
poszukiwań

Obok, z lewej strony, stała stalowa szafka. Z tego co pamiętam, to


lekarze chyba trzymali w nich opatrunki czy coś. Tylko był jeden
problem… Szafki zwykle były zamknięte… Jakże rozczarowany byłem,
gdy pociągnąłem za uchwyt i także ta była zamknięta.

Nagle mnie olśniło: klucze! Wróciłem do biurka i chwyciłem pęk kluczy.


Po rozmiarze od razu poznałem, który będzie pasował do szafki i
złożyłem go od razu do zamka, przekręciłem i… Ameno! Pasuje!
Otwarłem więc szafkę:

– No kurwa… –zakląłem – Więcej dokumentów… No trudno…

Przeszukałem cały gabinet i wyszedłem na zewnątrz. Na korytarzu


czekał już Pyrz i Firlit. Dziewczyny poszły do jednego gabinetu, więc
czekaliśmy tylko na nie.

Kiwnąłem głową do chłopaków, czy coś znaleźli. Pyrz kiwnął na nie, a


Firlit na tak.

Po chwili z gabinetu wyszła Cyśka, a za nią Emi. Widać było, że coś


znalazły, bo Emi miała na twarzy maskę medyczną:

– A nie mówiłam, że sobie poradzę? – zarozumiale stwierdziła

– Pani doktor znalazła coś ciekawego? – zaśmiałem się i puściłem jej


oczko

Emi podniosła wyżej plecaczek z zestawem do pierwszej pomocy.

– No nieźle! Dobra robota! Idziemy dalej. – z zadowoleniem zarządziłem


Robiło się naprawdę ciemno, a dopiero po jakimś czasie olśniło mnie,
że mam swoją zapalniczkę… Zupełnie o niej zapomniałem…
Wyciągnąłem ją więc, starą, benzynową podróbę Zippo i wskrzesiłem
iskrę. Schody wypełnił malutki blask niewielkiego płomyczka.

– Przynajmniej teraz widzę, co mam pod nogami. – powiedziałem i


ruszyłem do góry po schodach, depcząc rozbite szkło

Kolejne piętro było bardziej zmasakrowane niż poprzednie. Drzwi to


gabinetów były powyważane, a szczątki ławek walały się po całej
podłodze.

Obejrzałem się za siebie. Grupa wyraźnie była już zmęczona , ale na


szczęście było tu dużo drewna na ognisko:

– Dobra, rozpalimy ognicho przy oknie. Trzeba odpocząć. – pozbierałem


deski i resztki drewna z ławek i zapaliłem małe ognisko po to, żeby
zaczęło dawać jakiekolwiek światło – Firlit, co znalazłeś? –zapytałem po
chwili

– No… Parę opatrunków i ubranie ratownicze bez żadnych odblasków,


ale to biorę dla siebie, bo to, co mam na sobie, już mi się poniszczyło. –
odpowiedział

– O, dobrze, że mi przypomniałeś! Cyśka, przedtem znalazłem coś dla


Ciebie. – z plecaka wyciągnąłem kurtkę – Masz. Na zimne noce w sam
raz.

– Dzięki wielkie! – ucieszyła się, przyjęła prezent i ubrała kurtkę. Na


szczęście pasowała na nią idealnie

Wyciągnąłem z plecaka jeszcze czekoladę i rozdzieliłem ją pomiędzy


nas. Potem podszedłem pod okno i wyjrzałem na miasto. Noc była
ciemna i mglista, więc nie było widać za dużo. Było za to słychać wiele
różnych, dziwnych dźwięków dochodzących z centrum miasta.

Grupa gawędziła nad planem i myślała, gdzie teraz możemy się udać,
przed skierowaniem się do Tarnowca. Cyśka opowiadała, kogo tam zna i
do kogo możemy skierować się po ewentualną pomoc:

– Tak jak mówiłam, znam tam parę osób. Jeśli przeżyły, to nam na sto
procent pomogą. Pawiu z chłopakami powinni sobie poradzić przez ten
czas, więc jak żyją, to żyją też dziewczyny. Zaopiekowaliby się nami. –
mówiła Cyśka

– O ile żyją. – pesymistycznie dodał Firlit

– Nie mamy teraz lepszych opcji ani pomysłów. Być może idziemy tam
na marne, ale moim zdaniem im dalej od miasta, tym lepiej. – dodała, a
ja kiwnąłem głową, zgadzając się z jej zdaniem

– Nawet jeśli nie znajdziemy ich tam, to i tak będzie lepsze miejsce na
bazę niż środek miasta. I jeszcze ilość zarażonych będzie tam na pewno
mniejsza. – powiedziałem – No dobra… Do spania! Jutro, jak będzie
lepsze światło, ogarniemy, co znaleźliśmy i ruszymy dalej. – zarządziłem
i grupa rozłożyła się wkoło ogniska

Ja ustaliłem z Firlitem, że za parę godzin go obudzę, żebym też mógł


wypocząć.

Usiadłem blisko okna, żeby nasłuchiwać dźwięków okolicy i miasta. Po


chwili podeszła pode mnie Emi, twierdząc, że jej zimno i położyła się
obok mnie, opierając głowę o moje ramię. Nic na to nie
odpowiedziałem.
Godziny się dłużyły. Wszyscy mocno spali, a ja czułem wolne,
systematyczne bicie serca Emi.

Okolica była spokojna i przez cały ten czas nie usłyszałem nic
nadzwyczajnego. Nawet Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając
okolicę niebieskawym, prawie magicznym światłem.

Tę błogą ciszę przerwał rzadki, ale znajomy dźwięk. Z daleka słychać


było silnik jakiegoś pojazdu, który zupełnie nie pasował do panującej
teraz ciszy. Od razu podskoczyło mi ciśnienie.

Ostrożnie podniosłem głowę Emi i położyłem ją na moim plecaku.


Wyjrzałem przez okno. Dźwięk na początku był cichy, lecz po chwili stał
się donośny. Miałem wtedy wrażenie, że zbliża się do nas. Nie myliłem
się i całą tą ciemność i magię Księżyca przeszył samochodowy reflektor,
a reflektor zakłócił głosy, a wręcz krzyki jakichś ludzi. Nie musiałem
budzić grupy, bo sami słysząc hałas pobudzili się i pytającymi minami
spojrzeli na mnie.

Podbiegłem po ledwo palące się ognisko i rozkopałem je. Potem


przyłożyłem palce na usta, aby wszyscy byli cicho. Gwar na polu robił się
coraz bardziej słyszalny. W chaosie niezrozumianych rozmów dało się
usłyszeć przekleństwa w ojczystym języku, więc to na pewno nie byli
wojskowi. Dodatkowo, po przyjrzeniu się pojazdowi, stwierdziłem, że to
jest jakaś furgonetka. Z niej wysiadły trzy postacie. Jedna została w
pojeździe.

You might also like