Professional Documents
Culture Documents
Frederic Martel - Sodoma - Hipokryzja I Wladza W Watykanie
Frederic Martel - Sodoma - Hipokryzja I Wladza W Watykanie
WYDAWCA
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj
ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek
osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Od autora i wydawców
Prolog
CZĘŚĆ PIERWSZA. Franciszek
1. Dom Świętej Marty
2. Teoria genderu
3. Kim jestem, by osądzać?
4. Buenos Aires
5. Synod
6. Roma Termini
CZĘŚĆ DRUGA. Paweł VI
7. Kod Maritaina
8. Miłosna przyjaźń
CZĘŚĆ TRZECIA. Jan Paweł II
9. Święte kolegium
10. Legioniści Chrystusa
11. Krąg rozpusty
12. Szwajcarscy gwardziści
13. Krucjata przeciwko gejom
14. Dyplomaci papieża
15. Dziwne porządki
16. Rouco
17. Starsza córa Kościoła
18. Konferencja episkopatu włoskiego
19. Klerycy
CZĘŚĆ CZWARTA. Benedykt
20. Passivo e bianco
21. Wicepapież
22. Dysydenci
23. Vatileaks
24. Abdykacja
Epilog
Źródła
Przypisy
TEGO SAMEGO AUTORA
Smart, Enquête sur les internets, Stock, 2014
Global Gay, Comment la révolution gay change le monde,
Flammarion, 2013
Mainstream, Enquête sur la guerre globale de la culture et des
médias, Flammarion, 2010
De la culture en Amérique, Gallimard, 2006
Le Rose et le Noir, Les homosexuels en France depuis 1968, Le Seuil,
1996
Od autora i wydawców
Teoria genderu
Buenos Aires
Synod
NASTĄPIŁA REAKCJA.
Kardynał Lorenzo Baldisseri to człowiek zgodny i spokojny.
Na tym etapie rozmowy dobiera słowa jeszcze wolniej niż do tej
pory, niezwykle ostrożnie. Długo się namyśla, nim powie à propos
synodu poświęconego rodzinie:
– Nastąpiła reakcja.
Słucham, jak Baldisseri gra na fortepianie. Z tym także się nie
spieszy, inaczej niż ci wszyscy pianiści pędzący po klawiszach jak
szaleni. Refleksyjnie gra utwory swoich ulubionych kompozytorów:
Vittorio Montiego, Erika Satie, Claude’a Debussy’ego czy Fryderyka
Chopina. Podoba mi się jego rytm, szczególnie w tych kawałkach,
które wychodzą mu najlepiej, jak Danza Española
Enrique’a Granadosa czy Ave Maria Giulio Cacciniego.
Do swego ogromnego biura w Watykanie kardynał sprowadził
salonowy fortepian. Nie rozstaje się z nim, odkąd kupił go w Miami,
kiedy był nuncjuszem na Haiti. To fortepian-podróżnik, odwiedził
Paragwaj, Indie, Nepal, dziewięć lat mieszkał w Brazylii.
– Gram na fortepianie co wieczór od ósmej do jedenastej. Nie
mogę bez tego żyć. Tu, w Watykanie, nazywają mnie pianistą pana
Boga! – śmieje się Baldisseri.
Urzeka mnie wizja kardynała, który w nocy w opustoszałym
watykańskim pałacu gra sam dla siebie na fortepianie. Baldisseri daje
mi w prezencie zestaw trzech płyt wydany przez Libreria Editrice
Vaticana. To jego nagrania.
– Daję też koncerty. Grałem dla papieża Benedykta XVI w jego
letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Ale on jest Niemcem, kocha
Mozarta, ja zaś jako Włoch jestem romantykiem!
Siedemdziesięcioośmioletni kardynał muzyk, by zachować dobre
uderzenie i zręczne palce, gra codziennie, wszędzie, gdzie się da –
w biurze, w domu, na wakacjach.
– Grałem nawet dla papieża Franciszka. To było wyzwanie. On
wcale nie lubi muzyki!
Roma Termini
– BUNĂ ZIUA.
– Ce faci?
– Bine! Foarte bine!
Rozmawiam z Gaby w jego języku. Najpierw zdziwił się, słysząc,
że mówię trochę po rumuńsku, teraz to wydaje się go uspokajać.
W przeszłości przez rok mieszkałem w Bukareszcie i wciąż radzę sobie
z prostymi zdaniami. Dwudziestopięcioletni Gaby pracuje w strefie
„zarezerwowanej” dla Rumunów.
W przeciwieństwie do Mohammeda pochodzący z należącej do UE
Rumunii Gaby przebywa we Włoszech legalnie. Znalazł się
w Rzymie trochę przez przypadek – dwa główne szlaki migracyjne,
tzw. szlak bałkański zaczynający się w Europie Środkowej,
a wcześniej w Syrii i Iraku, oraz śródziemnomorski, którym zmierza
większość migrantów z Afryki i Maghrebu, przechodzą przez Roma
Termini. To stacja końcowa, koniec – w dosłownym tego słowa
znaczeniu – wielu szlaków migracyjnych. Wszyscy się tam
zatrzymują.
Gaby, jak większość prostytutek ciągle w drodze, myśli o powrocie.
Tymczasem szuka „normalnej” roboty w Rzymie. Oferta pracy dla
chłopaka, który właściwie nie ma ani wykształcenia, ani zawodu,
była marna, dlatego, choć z wielkimi oporami, zdecydował się
sprzedawać swoje ciało.
Zaprzyjaźnieni dziennikarze z Bukaresztu już mi donosili o tym
niepokojącym zjawisku: Rumunia wyeksportowała swoje
prostytutki. Gazety, takie jak „Evenimentul Zilei”, przeprowadziwszy
dziennikarskie śledztwo, chwaliły ironicznie nowy rumuński
„rekord”: kraj został głównym europejskim eksporterem usług
seksualnych. Według holenderskiej organizacji pozarządowej Tampep
prawie połowa prostytutek pracujących w Europie – zarówno kobiet,
jak i mężczyzn – to imigranci. Wśród osób prostytuujących się jedna
na osiem pochodzi z Rumunii.
Gaby jest z Jassów. Najpierw trafił do Niemiec, gdzie nie chciał
zostać, bo nie rozumiał języka i nikogo nie znał. Po „bardzo
rozczarowującym” pobycie w Holandii wylądował w Rzymie – bez
pieniędzy, za to z adresem rumuńskiego kolegi, który, sam pracując
na ulicy, dał mu dach nad głową i wprowadził w „tajniki zawodu”.
Zdradził mu też sekret – najlepszymi klientami są księża!
Gaby zaczyna swoją nocną pracę na Roma Termini koło
dwudziestej, kończy w zależności od tego, jaki danej nocy jest ruch,
na ogół około szóstej rano.
– Najlepsze są godziny od ósmej do jedenastej. Popołudnie
zostawiamy Afrykanom. Rumuni przychodzą wieczorem. Najlepsi
klienci wolą białych – opowiada mi z nutką dumy w głosie. – Lato
jest lepsze niż zima, kiedy mamy niewielu klientów, ale w sierpniu
też nie jest dobrze, bo księża są na wakacjach, Watykan jest prawie
pusty.
Najlepsze – zdaniem Gaby’ego – są piątkowe wieczory. Księża
wychodzą do miasta „po cywilnemu” – „rozumie pan, bez koloratki”.
Niedzielne popołudnie to także obiecująca pora, przynajmniej
według Mohammeda, który nie może wtedy narzekać na bezrobocie.
Żadnego wypoczynku siódmego dnia! Dzięki niedzielnej nudzie
dzielnica wokół Roma Termini tętni życiem, przed nieszporami
i po nich.
Początkowo nie zwracałem uwagi na te wszystkie dyskretne
spojrzenia, na poruszenie w okolicy Via Giovanni Giolitti, Via
Gioberti lub Via delle Terme di Diocleziano, ale dzięki
Mohammedowi i Gaby’emu nauczyłem się czytać znaki.
– Przez większość czasu każę wierzyć klientom, że jestem Węgrem,
bo nie bardzo lubią Rumunów. Mylą nas z Cyganami – zdradza mi
Gaby, a ja wiem, ile go to kłamstwo kosztuje. Przecież, jak wielu
Rumunów, nie znosi swoich węgierskich sąsiadów.
Wszystkie prostytutki z dzielnicy wymyślają sobie inne życie
i snują fantazje. Jeden przedstawia się jako Hiszpan, choć domyślam
się po akcencie, że jest z Ameryki Łacińskiej. Brodaty chłopiec
z cygańską urodą, który każe mówić na siebie Pittbul, zwykle podaje
się za Bułgara – naprawdę jest Rumunem z Krajowej. Kolejny,
niskiego wzrostu (nie chce mi podać imienia, więc nazwijmy go
Shorty), wyjaśnia, że jest tu, bo spóźnił się na pociąg. Nazajutrz
widzę go w tym samym miejscu.
Klienci także kłamią i wymyślają sobie inne życie.
– Mówią, że są przejazdem albo w podróży służbowej, ale nie
jesteśmy głupi, od razu wiemy, o co chodzi. A duchownych
rozpoznajemy z daleka – opowiada Gaby.
Żeby zaczepić chłopca, księża używają formuły zużytej do cna, lecz
wciąż skutecznej:
– Proszą o papierosa, nawet jeśli nie palą! Nie czekają nawet
na naszą odpowiedź. Wystarczy wymiana spojrzeń i wszystko jest
jasne. Bardzo szybko mówią: „Andiamo”.
Mohammed, Gaby, Pittbul i Shorty przyznają, że im też zdarza się
zrobić pierwszy krok, zwłaszcza gdy jakiś ksiądz przechodzi kilka razy
obok nich, nie ośmielając się zbliżyć.
– Wtedy mu pomagam – ciągnie Mohammed – i pytam, czy chce
„zrobić kawę”.
Ładnie brzmiący po francusku zwrot należy do uproszczonego
słownika Arabów, którzy dopiero szukają swoich słów.
Kod Maritaina
Miłosna przyjaźń
Święte kolegium
Legioniści Chrystusa
Krąg rozpusty
Szwajcarscy gwardziści
Dyplomaci papieża
Dziwne porządki
Rouco
Klerycy
Passivo e bianco
Wicepapież
Dysydenci
Vatileaks
Abdykacja
*
ŚWIAT, KTÓRY OPISAŁEM W TEJ KSIĄŻCE, NIE JEST MÓJ. Nie
jestem katolikiem. Nie jestem nawet wierzący, choć uznaję wagę
katolickiej kultury w moim życiu i w historii mojego kraju, trochę jak
Chateaubriand, który mówił o „geniuszu chrześcijaństwa”. Nie jestem
też antyklerykałem, a moja książka nie jest wymierzona
w katolicyzm – wbrew pozorom jest ona przede wszystkim i nade
wszystko krytyką dość specyficznej społeczności gejowskiej, a także
mojej własnej społeczności.
Dlatego uznałem, że warto, abym w epilogu wspomniał
o pewnym kapłanie, który w czasach mojej młodości wywarł
na mnie duży wpływ. Rzadko w moich książkach opowiadam
o sobie, ale wszyscy zrozumieją, że tutaj, z uwagi na temat, jest to
konieczne. Jestem czytelnikowi winien uczciwość.
Prawdę mówiąc, do trzynastego roku życia byłem chrześcijaninem.
W tamtych czasach, jak to się mówi, „wszyscy byli katolikami”. To
było niemal banalne zjawisko kulturowe. Mój ksiądz miał na imię
Louis. Mówiło się o nim po prostu „ksiądz Louis” albo częściej „ojciec
Louis”. Pewnego ranka przybył do naszej parafii pod Awinionem
na południu Francji. Miał bardzo obfitą brodę i przypominał postać
z obrazów El Greca. Skąd przyjechał? Wtedy tego nie wiedziałem.
Podobnie jak wszyscy mieszkańcy tego prowansalskiego miasta
przyjęliśmy owego „misjonarza”, zaakceptowaliśmy i pokochaliśmy.
To był zwykły ksiądz – wikary, nie proboszcz, żaden prałat ani
urzędnik kultu. Był młody i sympatyczny, dzięki niemu Kościół
zyskiwał piękne oblicze.
Był też postacią paradoksalną. Z tego, co wiedzieliśmy, wynikało,
że był arystokratą belgijskiego pochodzenia i intelektualistą, a jednak
używał prostego języka ubogich ludzi. Zwracał się do nas po imieniu
i palił fajkę. Traktował nas trochę jak własną rodzinę.
Nie otrzymałem katolickiego wykształcenia: poszedłem
do publicznego świeckiego gimnazjum i liceum, które we Francji
na szczęście trzymają się z dala od religii, i jestem za to wdzięczny
moim rodzicom. Rzadko chodziliśmy na mszę, która wydawała nam
się okropnie nudna. Między pierwszą a drugą komunią[98] stałem się
jednym z ulubieńców księdza Louisa, może nawet jego pupilkiem,
tak że moi rodzice poprosili go, żeby został świadkiem mojego
bierzmowania. Być przyjacielem księdza – osobliwe i ważne
doświadczenie w okresie, gdy zaczynałem już być raczej krytyczny
wobec religii, myślałem jak Poeta: „Ach, jakie to niemądre, wiejski
kościół podły”, gdzie dzieci wsłuchują się w „gadatliwe modły”[99].
Byłem tradycyjnym katolikiem. Nigdy nie byłem „niewolnikiem
swojego chrztu”[100]. Ale ojciec Louis był genialny. Byłem zbyt
roztargniony, żeby móc zostać ministrantem, pamiętam nawet,
że z powodu złego zachowania zostałem wyrzucony z lekcji religii.
Mój ksiądz się o to nie obrażał, wręcz przeciwnie. Uczenie dzieci
w szkółce niedzielnej? Życie między zakrystią a wiejskim
kiermaszem? Byłem młodym Rimbaudem szukającym nowych
horyzontów, a księdza, tak jak nas, pociągały szerokie przestrzenie.
Za jego zachętą dołączyłem do duszpasterstwa, które prowadził,
i przez pięć czy sześć lat przeżywaliśmy tam prawdziwą przygodę. To
było zwykłe „cywilne” duszpasterstwo, nie żadne harcerstwo ani
skauting. Zaraził mnie pasją do podróży i nauczył wspinaczki
(wspinałem się związany z nim jedną liną). Pod pretekstem
rekolekcji wyjeżdżaliśmy na obozy młodzieżowe, na wycieczki
rowerowe albo piesze wędrówki: w Alpy Prowansalskie,
na Calanques w pobliżu Marsylii, w okolice góry Lure w Górnej
Prowansji czy wreszcie w wysokie góry, gdzie spaliśmy pod
namiotami albo w schroniskach, wspinaliśmy się na wysokość
powyżej czterech tysięcy metrów, zdobywając Dôme de neige des
Écrins. A wieczorami, przebywając z dala od rodziny, zacząłem czytać
książki, które być może w celach ewangelizacyjnych polecał nam bez
zbytniego nalegania nasz rozmiłowany „w niezbyt uprzejmej
lekturze”[101] duszpasterz.
Dlaczego został księdzem? W tamtych czasach niewiele
wiedzieliśmy o życiu Louisa „przed”. Był tajemniczy. Co robił, zanim
się pojawił w naszej parafii? W trakcie pisania tej książki usiłowałem
odszukać jego ślad, zwracając się do jego przyjaciół. Przeprowadziłem
kwerendę w diecezjalnych archiwach i udało mi się dość precyzyjnie
zrekonstruować drogę, którą przeszedł od Lusambo w Zairze
(w tamtych czasach było to Kongo Belgijskie), gdzie się urodził
w 1941 roku, aż do Awinionu.
Przypominam sobie prozelityzm kulturalny i „katechizm rozrywek”
księdza Louisa. Pod tym względem był – na co wskazuje już samo
przytoczone wyżej sformułowanie – jednocześnie postępowcem
i tradycjonalistą. Był miłośnikiem literatury i sztuki, kochał śpiewy
gregoriańskie i kina studyjne. Zabierał nas na filmy dotykające
ważnych tematów, by później dyskutować z nami o samobójstwie,
aborcji, karze śmierci, eutanazji czy pokoju na świecie (wydaje mi się,
że nigdy nie poruszaliśmy kwestii homoseksualizmu). Był gotów
rozmawiać o wszystkim otwarcie, bez tabu i bez uprzedzeń. Ale jako
absolwent studiów teologicznych i prawniczych – Louis zwieńczył
swoją edukację dyplomem z prawa kanonicznego Papieskiego
Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie – był doskonałym
dyskutantem. Był jednocześnie dziedzicem Soboru Watykańskiego II
z jego nowoczesnością oraz spadkobiercą konserwatywnej wizji
Kościoła, w związku z czym odczuwał tęsknotę za łaciną
i uroczystymi strojami. Uwielbiał Pawła VI; Jana Pawła II już nieco
mniej. Był zwolennikiem odnowionego katechizmu, który
wprowadzał ferment w tradycji, ale upierał się przy nierozerwalności
małżeństwa, tak że niektórym rozwiedzionym parom odmawiał
komunii. Efekt był taki, że swoimi wewnętrznymi sprzecznościami
i wolnością ducha zaskakiwał awiniońskich parafian.
Dla jednych był księdzem robotnikiem, więc miejscowa burżuazja
oskarżała go o sympatyzowanie z komunizmem; dla innych –
uwielbianym wiejskim proboszczem; dla wszystkich zaś
wykształconym kapłanem, budzącym jednocześnie podziw i zazdrość,
ponieważ wieśniacy zawsze są nieufni wobec miastowych, którzy
czytają książki.
Zarzucano mu, że jest „wyniosły”, to znaczy inteligentny. Jego
pełna ironii radość życia budziła niepokój. Jego antyburżuazyjne
wychowanie, które sprawiało, że gardził pieniędzmi, próżnością
i ostentacją, nie podobało się praktykującym katolikom, którzy
uważali, że jak dla nich jest po prostu zbyt „duchowy”.
Z podejrzliwością patrzono na jego (zbyt liczne) podróże i nowe
pomysły, z którymi wracał. Mówiło się, że ma „ambicje”, wieszczono,
że któregoś dnia zostanie biskupem albo nawet kardynałem.
Człowieka, który przypominał raczej Balzakowskiego Luciena de
Rubempré niż Rastignaca, błędnie uważano w naszej parafii
za karierowicza. Przypominam sobie też, że w przeciwieństwie
do wielu księży nie był mizoginem i dobrze się czuł w towarzystwie
kobiet. Czy to dlatego wkrótce zaczęto opowiadać, że ma kochankę
w osobie pewnej miejscowej aktywistki społecznej? Gdy dziś
rozmawiam z tą rzekomą kochanką, kobieta się śmieje. Wypominano
mu też – jak coś takiego w ogóle można wypominać? – jego
gościnność, która była jego ważną aktywnością, jako że udzielał
schronienia ubogim, wykluczonym i cudzoziemcom czasowo
przebywającym na terenie parafii. I wreszcie, o czym wtedy nie
wiedziałem, przypisywano mu utrzymywanie relacji wbrew naturze
z marynarzami z portu w Tulonie. Opowiadano, że gania po świecie
w poszukiwaniu przygód. Śmiał się z tego wszystkiego, a swoją
rzekomą teściową witał w parafii gromkim: „Dzień dobry,
mamusiu!”.
Parafrazując Chateaubrianda i jego piękny portret księdza Rancé,
można powiedzieć, że „ta religijna rodzina skupiona wokół [księdza
Louisa] miała w sobie czułość rodziny naturalnej i coś jeszcze”.
Dla mnie dialog z Bogiem – i z ojcem Louisem – skończył się
z chwilą przekroczenia progu liceum w Awinionie. Nigdy nie
znienawidziłem katolicyzmu, po prostu o nim zapomniałem.
Ewangelie, których tak naprawdę nigdy nie przeczytałem, zastąpili
Rimbaud, Rousseau i Voltaire (przy czym w przypadku Voltaire’a nie
chodziło o hasło „Écrasez l’infâme!”, ale raczej o Kandyda, w którym
jezuici są gejami). Silniej niż w Biblię wierzę w literaturę – wydaje mi
się bardziej godna zaufania, jej stronice są nieskończenie piękniejsze
i ostatecznie bardziej realistyczne.
Nadal więc wytrwale odwiedzałem w Awinionie kaplicę
pokutników szarych, klasztor Karmelitów, kaplicę pokutników
białych, ogród Urbana V, klasztor Celestynów, a przede wszystkim
główny dziedziniec Pałacu Papieskiego, ale nie chodziło już
o słuchanie chrześcijańskich nauk, lecz o oglądanie pogańskich
spektakli. W XIV wieku Awinion był, jak wiadomo, stolicą
chrześcijaństwa i siedzibą papiestwa – rezydowało w nim dziewięciu
papieży (a ja zgodnie z awiniońską tradycją noszę jako drugie imię
Klemens po trzech tutejszych papieżach, z których jeden był
antypapieżem!). Jednak dla większości współczesnych Francuzów
dzisiejszy Awinion jest czymś zgoła innym: stolicą świeckiego teatru.
Moje ewangelie to teraz Hamlet i Anioły w Ameryce i nie boję się
napisać, że Don Juan Moliera jest dla mnie ważniejszy niż Ewangelia
według świętego Jana. Wymieniłbym całą Biblię na Szekspira,
a jedna strona Rimbauda jest dla mnie więcej warta niż cała
twórczość Josepha Ratzingera! Nigdy zresztą nie trzymałem
w szufladzie szafki nocnej żadnej biblii, za to przechowywałem tam
Sezon w piekle z kolekcji Plejady na biblijnym papierze. Niewiele
mam książek z tej pięknej serii, ale Oeuvres complètes Rimbauda
zawsze mam w zasięgu ręki obok łóżka na wypadek bezsenności czy
koszmarów. To jest moja reguła życia.
Formacja religijna, dziś już rozmyta, zostawiła jednak po sobie
pewne ślady. W Paryżu na swój sposób kultywuję prowansalską
tradycję, która polega na tym, że na każdą Gwiazdkę przygotowuje
się szopkę z figurkami Carbonela kupionymi na targu
bożonarodzeniowym w Marsylii (a wieczorem je się słynne
„trzynaście deserów”). Chodzi jednak o „kulturowe”, „świeckie” Boże
Narodzenie, „Boże Narodzenie na ziemi”[102], jak mówi Poeta. Przez
kilka lat współpracowałem też z pismem „Esprit”, a moje gusta
kinematograficzne ukształtowały się na podstawie myśli katolickiego
krytyka André Bazina. Choć jako czytelnik Kanta, Nietzschego
i Darwina oraz syn raczej Rousseau i Kartezjusza niż Pascala – cóż,
jestem Francuzem! – nie mogę już dzisiaj być człowiekiem wierzącym
ani nawet „chrześcijaninem kulturowym”, szanuję kulturę
chrześcijańską, czyli kulturowy „geniusz chrześcijaństwa”. I bardzo mi
się podoba sformułowanie, jakiego użył francuski premier, który
powiedział o sobie: „Jestem protestanckim ateistą”. Powiedzmy więc,
że ja jestem „katolickim ateistą”, ateistą o kulturze katolickiej. Albo
inaczej, powiedzmy, że jestem „rimbaudzistą”.
W mojej parafii pod Awinionem (którą Louis również opuścił, gdy
w roku 1981 został mianowany proboszczem w innym
prowansalskim mieście) katolicyzm zgasł. By zacytować Poetę,
„ksiądz zabrał pewno klucz od kościoła”[103]. Do Kościoła, który nie
potrafił pójść z duchem czasu: uparł się na celibat księży, który – jak
dziś dobrze wiemy – jest głęboko przeciwny naturze, i zabronił
dostępu do sakramentów rozwiedzionym, choć większość rodzin
z mojego miasteczka to rodziny zrekonstruowane. Jak kiedyś w każdą
niedzielę były tu trzy msze, a w parafii było trzech księży, tak teraz
msza jest raz na trzy tygodnie, a ksiądz – zresztą pochodzący z Afryki
– kursuje między parafiami na tych południowych peryferiach
Awinionu, które stały się katolicką pustynią. We Francji w każdym
roku umiera około ośmiuset kapłanów, a wyświęcanych jest stu.
Katolicyzm powoli znika…
Dla mnie również katolicyzm stanowi zamknięty rozdział, bez
urazy i pretensji, bez wrogości i antyklerykalizmu – nie mam w sobie
„nienawiści do kleru”, o której mówił Flaubert. Ojciec Louis również
wkrótce odszedł.
Dowiedziałem się o jego śmierci, kiedy mieszkałem już w Paryżu,
i odejście mojego księdza – jeszcze w młodym wieku, miał
pięćdziesiąt trzy lata – strasznie mnie zasmuciło. Chciałem go uczcić,
napisałem więc krótki tekst do lokalnej wkładki dziennika „Le
Provençal” (dziś „La Provence”) opublikowany anonimowo pod
tytułem Śmierć ojca Ludwika. Niedawno znalazłem ten artykuł:
na jego końcu dość naiwnie przywołałem włoski film Cinema
Paradiso i starego kinooperatora Sycylijczyka Alfreda, który uczył
życia małego ministranta Toto, a ten dzięki parafialnej sali kinowej
wyrwał się z miasta, wyjechał do Rzymu i został reżyserem. W ten
sposób pożegnałem Louisa. Ale po ponad dwudziestu pięciu latach
miałem trafić na niego ponownie.