You are on page 1of 221

T o m a sz S om m er

WOLNIEWICZ
Z danie własne
*

Z e wspomnieniem
T a d e u sz a Tom aszew skiego z 1920 r.

Warszawa 2010
SPIS T R E ŚC I
Przedmowa............................................................ 7

CZŁOW IEK 11

I. P rzed filozofią........................................................... 13
Π. W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW............................. 36
IDEE 71

I. ŻYCIE Z WlTTGENSTEINEM............................................... 74
IX. M istrz E lzenberg................................................. 92
Π3. F ilosemityzm, antysemityzm ................................... 102
IV. W ŚWIECIE IDEOLOGE I NIESTABILNOŚCI............................. 118
V. W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE................................................... 135
VI. T rzeba iść w bój, czyli sprawa meczetu
w W arszawie................................................................. 146
VU. P olska w rękach P O ............................................... 153
VIII. P rowokacja wybuchu............................................ 160

ANEKS 165
1. Po pielgrzym ce B e n ed y k ta XVI d o Ziemi Św....... 166
2. P rawo a macierzyństwo............................................. 176
SP IS T R E Ś C I

3. P rzemówienie na J asnej G órze.................................... 182


4. Z apiski (2002-2004)................................................. 186
5. T rzy wartości.................................................................... 205
6. P rzeczucie K atynia —wspomnienie
T adeusza T omaszewskiego z 1920 r ................................ 208

INDEKS NAZWISK 226


PR Z E D M O W A

PRZED M O W A

C z y l i j a k d o w ie d z i a ł e m s ię o i s t n i e n i u
PROF. WOLNIEWICZA I DLACZEGO POWSTAŁA
TA KSIĄŻKA

Moja znajomość z prof. Bogusławem Wolniewiczem


zaczęła się w charakterystyczny sposób. Otóż prowadząc
tygodnik „Najwyższy CZAS!” natknąłem się na jego li­
sty skierowane do naszej redakcji. A trzeba pamiętać,1że w
zamierzchłych czasach przedintemetowych i przedmailo-
wych, listy przychodziły pocztą i były napisane odręcznie,
bądź maszynowo. Dzięki temu znacznie różniły się między
sobą wybranym papierem, stylem pisma, czy rodzajem i
stopniem zużycia maszynowej czcionki. Po samym ich wy­
glądzie można było dużo powiedzieć na temat osoby ich au­
tora. I właśnie listy prof. Wołniewicza w jakiś sposób:mnie
zaintrygowały.
Po pierwsze dlatego, że przychodziły stosunkowo rzad­
ko, ale za to regularnie —mniej więcej co pół roku. Po dru­
gie, bo były starannie napisane na maszynie, z reguły dość
lakoniczne, ale dające do myślenia. Po trzecie wreszcie z
W O L N IE W IC Z

uwagi na formę - były pisane na papierze zapewne co naj­


mniej kilkudziesięcioletnim, lekko zetlałym, a oprócz pod­
pisu oznaczone były stemplem z adresem. Wręcz czuło się,
na podstawie tych skrawków papieru, że ich nadawca jest
kimś niezwykłym.
Nie bez znaczenia była też ciekawość kim jest człowiek,
który będąc uznanym profesorem filozofii, pisze do pisma
prawicowego, wolnościowego, otwarcie antysystemowego.
Przecież z reguły polscy profesorowie filozofii to lewacy, albo
przynajmniej pieczeniarze-konformiści, którzy z prawdziwą
myślą, a zwłaszcza z jej wolnością nie mają nic wspólnego.
W tym czasie był to jedyny profesor filozofii, który do nasze­
go tygodnika pisał, choć innych korespondentów z tytułami
naukowymi, jednak z takich dziedzin jak ekonomia czy nauki
matematyczne i techniczne, mieliśmy całkiem sporo.
Zaintrygowały mnie te listy tak bardzo, że czasem na­
wet zastanawiałem się, kiedy przyjdzie kolejny —i rzeczy­
wiście po jakimś czasie pojawiała się charakterystyczna
koperta. Oczywiście całą tę korespondencję drukowałem
w gazecie, a trzeba pamiętać, że przytłaczająca większość
przychodzących do redakcji listów, z różnych zresztą przy­
czyn, trafia zwykle do okrutnego redaktora —kosza.
W końcu coś mnie tknęło i, dysponując dzięki tym li­
stom adresem prof. Wolniewicza i jego numerem telefo­
nicznym, postanowiłem wydrukować wywiad z nim dla
„Najwyższego CZAS!-u”, który przeprowadził Rafał Pa-
zio. Być może było to zresztą spowodowane jakimiś oko­
licznościami zewnętrznymi - jakimś wystąpieniem Profe­
sora, czy jego artykułem, który wpadł mi wtedy w ręce
—w każdym razie od tej pory jego nazwisko zaczęło się
pojawiać na naszych łamach nie tylko w dziale korespon­
dencji, ale także na stronach redakcyjnych.
Stopniowo dowiadywałem się o życiu, twórczości i
działalności prof. Wolniewicza coraz więcej. Także dzięki
P R Z E D M OWA

temu, że stał się nagle osobowością telewizyjną i radiDwą.


Pewnie samego go to zresztą nieco zaskoczyło. W każdym
razie jego pozbawione poprawności politycznej telewizyj­
ne wystąpienia sprawiły, że stał się jedną z najbardziej zna­
nych postaci świata nauki. Co tym bardzie skłoniło :nnie
do zastanowienia się nad światowym wręcz chyba feno­
menem —filozofem analitycznym, który na emeryturze stał
się gwiazdą mediów.
Ukazywana coraz wyraźniej oryginalna postawa życio­
wa, nie budzący wątpliwości dorobek naukowy —co wśród
polskich profesorów filozofii —o czym dalej będzie cał dem
sporo, jest raczej wyjątkiem, wreszcie ewidentna pr ł w o -
skrętność, co jest rzadkością jeszcze większą, wreszcie rola
kronikarza życia umysłowego polskiej prawicy, którą sam
sobie wyznaczyłem —skłoniły mnie w końcu do zaprop ono-
wania Profesorowi przeprowadzenia z nim wywiadu - rze­
ki, którego celem jest przede wszystkim przedstawiei ie w
dostępny, ale nie trywialny sposób zarówno jego drogi ży­
ciowej jak i myślowej postawy, którą wypracował w ciągu
kilkudziesięciu lat filozoficznej działalności połączonej ze
świadkowaniem rozgrywającej się na jego oczach historii.
Zwłaszcza ten poziom udostępnienia, czy wręcz uprzy­
stępnienia wydał mi się istotny, gdyż prof. Wolniewicz jest
przede wszystkim zawodowcem w dziedzinie myślenia,
posługującym się w swej zwykłej pracy naukowej dość
skomplikowanymi i ugruntowanymi w tradycji logicznej
rozumowaniami, które dla nieprzygotowanego odbiorcy
mogą się okazać zbyt trudne. Choć w gruncie rzecz;r za­
wsze stoją za nimi proste i można by rzec zasadnicz; dla
naszej cywilizacji zasady.
Prof. Wolniewicz zgodził się na uczestnictwo w tym
wywiadzie, choć nie bez wahań. W toku wielomiesięcznej
pracy nad tym tekstem, do której mój interlokutor poc cho­
dził z wielką pedanterią, nie raz wyczuwałem w jego gło-
9
W O L N IE W IC Z

sie nutkę zniecierpliwienia czy wręcz irytacji, zwłaszcza


gdy interpretowałem pewne wydarzenia historyczne przez
pryzmat ich obecnej aktualności. W końcu jednak powstał
tekst, który stanowi moim zdaniem swoiste memento dla
Polski, dla Kościoła i dla całej zachodniej cywilizacji, za
której przekonanego zwolennika a wręcz wyznawcę czy
nawet obrońcę uważa się prof. Wolniewicz.
Niniejsza książka nie jest jednak wyłącznie wywiadem
- rzeką. Zawiera także „Zapiski” Profesora pisane w for­
mie scholiów oraz kilka tekstów prasowych jego autorstwa
zajmujących się istotnymi kwestiami społecznymi i poli­
tycznym. Wreszcie na samym końcu umieściliśmy pewną
relację historyczną z wojny 1920 roku, która nigdzie dotąd
nie była publikowana, a która została napisana w duchu ro­
zumienia historii, jakie wypływa z niniejszej książki.
Prof. Wolniewicz bez wątpienia jestjednym z najważniej­
szych myślicieli, jak on sam to określa „prawoskrętnych”,
drugiej połowy XX i początków XXI wieku, jacy pracują i
publikują w Polsce. Zapraszam do niewątpliwej przygody
intelektualnej, jaką jest poznanie Jego i Jego poglądów.
Wywiad został przeprowadzony w okresie od sierpnia
2009 do sierpnia 2010 roku.

to
CZŁOWIEK
Rozdział i

Pr z e d f il o z o f ią
—Pan się urodził 22 września w 1927 roku w Toruniu
i do dwunastego roku życia chodził Pan do przedwojennej
polskiej szkoły?
—Chodziłem do szkoły podstawowej, wtedy zwała się „po­
wszechną”. Do wybuchu wojny ukończyłem pięć jej Idas.

— Jak by Pan opisał tą szkołę? Ludzie w tej chwili sobie


za bardzo nie wyobrażają, ja k to wtedy funkcjonowało? Jaka
jest Pańska ocena tej szkoły z perspeldywy lat?
—To była prawdziwa szkoła, bardzo dobrze ją wspomi­
nam. Nowinki pomylonej pedagogiki po-Deweyowskiej
już wtedy wprawdzie do Polski docierały, ale na atmosferę
szkoły mało to jeszcze przebijało. W szkole była dyscypli­
na i był porządek. Nie do pomyślenia było, co słyszy się
teraz, że uczeń nie wykona polecenia nauczyciela, alt)o że
mu bezczelnie odpowie. W tamtej szkole dostałby z miej­
sca w pysk; i zrozumiałby od razu, że tak się zachowjpvac
nie można. A za poważniejsze wykroczenia, bardzo zresztą
rzadkie, była kara egzekwowana nie w klasie, lecz w gabi-
13
W O L N IE W IC Z

necie kierownika szkoły: regularne lanie specjalną trzciną


na pupę. Boli, ale skutkuje. Dzięki takim klasycznym meto­
dom wychowawczym w szkole było bezpiecznie, bez żad­
nych strażników. Nid słyszało się też wulgaryzmów, choć
młodzież w takiej szkole powszechnej była najrozmaitsza.
Dobrze też wspominam moich nauczycieli: panią Literską
z pierwszej klasy, pana Poznańskiego —nauczyciela histo­
rii i geografii z klas wyższych. Nie rozczulali się nad nami,
mniej się chyba nami zajmowali niż to bywa dzisiaj, ale nas
kształcili jak trzeba. Wydaje mi się, że można tu ustalić pew­
ną prawidłowość ogólną: dobrze i z sentymentem wspomina
się twardą szkołę. Nie wydaje mi się, by ta dzisiejsza —tzw.
„przyjazna” —takie wspomnienia budziła. Moja szkoła, Szko­
ła Powszechna nr. 12 w Toruniu przy ulicy Wielkie Garbary,
zostawiła mi wspomnienia właściwie tylko dobre.

—Zjakiego środowiska Pan pochodzi?


—Określiłbym je krótko jako drobnomieszczaóskie. Mój
tata Henryk Wolniewicz - zginął w 1940 r. zamordowany
w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen — miał tylko
wykształcenie podstawowe i był sekretarzem u adwokata,
takim kierownikiem kancelarii. Był jednak zarazem poli­
tycznie czynny, za młodu w Piaście (było takie stronnictwo
ludowe), a za mojej pamięci w toruńskim Stronnictwie Na­
rodowym. Przez jedną kadencję był nawet radnym miasta
Torunia z ramienia tego stronnictwa. A pamiętam to choćby
dlatego, że w roku bodaj 1938 stałem o krok za tatą, gdy
ściskał dłoń Rydza-Smigłego, witając go z całą radą miejską
przed dworcem Toruń-Miasto. Byłem więc sam o dwa kroki
od marszałka! (Byłem zresztą nielegalnie, bo tata nie powi­
nien był mnie tam zabierać —ale zabrał. Taki był.)
Kulturotwórczą siłą naszego domu była jednak głównie
mama, Marta Wolniewiczowa, z domuRzeźnikowska. Dzia­
dek Franciszek Wolniewicz był wiejskim kowalem, choć
14
P R Z E D F IL O Z O F IĄ

z pewną przedsiębiorczością: przed pierwszą wojną poj echał


na parę lat na zarobek do Ameryki, pracować w stoczniach
nowojorskich. Dziadek Jan Rzeźnikowski był piekarzem,
pochodził ze wsi Rzęczkowo pod Toruniem: miał cztery kla­
sy wiejskiej szkoły i potężny zmysł techniczny. (Na jć.kieś
wynalazki uzyskał nawet patenty.) Jego żona natomiast, a
moja babcia, Balbina Galczewska pochodziła z niewielkie­
go majątku Swierczyny pod Toruniem. Wywodziła się jvięc
z ziemiaństwa i jej ślub z dziadkiem Janem był w istocie
mezaliansem. Od tej babci Balbiny i przez jej córkę, a moją
Mamę, trafiły do nasze skromnej rodziny impulsy wyższej
kultury, tej szlacheckiej. W domu były zawsze książki, co w
rodzinie drobnomieszczańskiej nie rozumie się bynajmniej
samo przez się: „Trylogia” i „ Krzyżacy” Sienkiewicza, kil-
kutomowe wydanie Mickiewicza, „Nad Wisłą i Wiarą’ ge­
nerała Sikorskiego, „Dewajtis” Rodziewiczówny, encyklo­
pedia „Ultima Thule” wtedy właśnie wychodząca —i spo­
ro innych, z nową ortografią Jodłowskiego i Taszyckiego
włącznie. A więc była to rodzina drobnomieszczańska , ale
z pewnymi kulturalnymi aspiracjami, odróżniająca się tym
wyraźnie od reszty mojej rodziny szerszej.

—A co Pan jeszcze zapamiętał z okresu przedwojennego?


Czy ten wybuch wojny to je st taka ostra cezura, która oclkre-
śła ten stary świat od tego co się potem zaczęło dziać) czy
Pan ma jakieś idealizacyjne czy jalcieś krytyczne nastawienie
do tego okresu?
- To była cezura ostra jak nożem ciął. Niemcy wkro­
czyli do Torunia w czwartek, 7 września 1939 roku około
szóstej wieczorem —i zmienił się nasz świat. Staliśmy się
ludźmi drugiej kategorii, narodem podbitym. Już w listo­
padzie Niemcy zrobili niemiecką szkołę dla Polaków] na­
uczyciele mówili tylko po niemiecku. W końcu wrzejśnia
pierwszy raz aresztowano mojego Ojca.
15
W O L N IE W IC Z

—Za przynależność do Stronnictwa Narodowego?


—Nie za to, tylko dlatego, że z wybuchem wojny Tata się
naraził. W poniedziałek 4 września uczestniczył jako tłu­
macz w aresztowaniu pewnego Niemca, toruńskiego księ­
garza o nazwisku Westphal. Niemiec ten został następnie
wraz z innymi popędzony przez nasze władze gdzieś na
wschód. ( Verschleppt to się wtedy nazywało, „uprowadzo­
ny”.) Z tego uprowadzenia wrócił, ale wkrótce potem zmarł.
Jego żona obwiniła o to między innymi także Tatę i z tego
powodu został aresztowany.
Mama wtedy wyjednała po miesiącu w toruńskim ge­
stapo zwolnienie Taty z więzienia, ale potem 14 lutego
1940 roku przyszło ponowne aresztowanie z tego samego
tytułu. W Bydgoszczy przed sądem specjalnym (Sonder -
gerichi) odbył się proces, ale ten budzący grozę „sąd spe­
cjalny” sprawę Ojca umorzył „z braku dowodów winy”.
16
P R Z E D F IL O Z O F IĄ

Umorzenie opatrzył jednak klauzulą, że na czas \yojny


przekazuje Ojca do dyspozycji gestapo w areszt prejwen-
cyjny (Schutzhaft ). |
W następstwie tej klauzuli Ojciec został 15 kwietnia
1940 roku wywieziony do obozu koncentracyjnego Sach­
senhausen i tam po ciężkim pobiciu 19 czerwca 1940 r.
zmarł. To była druga wielka zmiana w moim życiu, choć
jej rozmiar uświadomiłem sobie nie od razu. Obozowy nu­
mer Taty był 22170, blok 45.

—Zna pan okoliczności tej śmierci?


—Znam. Wraz z Ojcem wywieziony został do obozij jego
znajomy adwokat mec. Marian Niklewski i osadzony tym
samym bloku 45. On przeżył pięć lat obozu i po wojnie zło­
żył notarialnie oświadczenie co do śmierci Taty. Samjmec.
Niklewski był aresztowany nie pod jakimś określonym za­
rzutem, lecz w trybie ogólnych aresztowań inteligencji po­
morskiej —adwokatów, nauczycieli, lekarzy, księży.

—Czyli tak zwana akcja AB?


-A kcja AB była później, w Generalnym Gubernatorstwie.
Pomorze z Toruniem zostało włączone do Rzeszy jako „Okręg
Gdańsk-Prusy Zachodnie” (Gau Danzig-Westpreusseń ) i tu­
taj okresem ostrych represji był początek wojny: od września
1939 r. gdzieś do lata 1940 r. Potem się uspokoiło, a w GG
dopiero wtedy na dobre zaczęło.

—No może nie do końca, pierwsze rozstrzeliwania miały


miejsce ju ż w grudniu 1939 roku, np. zbrodnia w Watrze.
1940 rok to z kolei Palmiry, choć pierwsze rozstrzeliwania
też miały tam miejsce ju ż w grudniu 1939 roku. \
—Odwiedziłem kiedyś cmentarz w Palmirach i najwcześ­
niejsze groby są tam rzeczywiście oznaczone na koniec
1939 r., ale nieliczne. W którymś z późniejszych leży też
17
W O L N IE W IC Z

moja chrzestna, Wanda Bukiewicz, dawna nauczycielka


mego Taty, przekazana wiosną 1940 r. przez gestapo toruń­
skie gestapo warszawskiemu, za zbiorowe słuchanie radia.

—Teraz, ja k Pan wie, to wychodzi na to, że to była w


gruncie rzeczy akcja wspólnie uzgodniona, taka w pełni so­
wiecko-niemiecka. Zabijanie polskiej inteligencji odbywało
się po obu stronach granicy zaborów.
—Ma Pan na myśli „akcję AB”?

—Jej różne odmiany. Generalnie oczyszczenie z polskiej


inteligencji. Było spotkanie władz sowieckich i niemieckich
w tej sprawie, a nawet są teraz doniesienia o tym, że Niemcy
byli w Katyniu.
—Jak to w Katyniu?

— W Katyniu, bo tam był ośrodek szkoleniowy NKWD,


gdzie się odbywały rozmaite konferencje.
—Ja bym w to nie wierzył. Było w 1939 r., chyba w li­
stopadzie, spotkanie funkcjonariuszy gestapo z funkcjona­
riuszami NKWD w Zakopanem. Uzgadniano tam sposoby
wspólnego zwalczania polskiego ruchu oporu. Natomiast
eksterminacja inteligencji polskiej zaczęła się wcześniej
jako niezależna akcja niemiecka.
Ale pytał mnie Pan o okoliczności śmierci mojego Ojca.
Otóż nie zginął on jako przedstawiciel polskiej inteligencji,
bośmy do tej warstwy nie należeli. A zginął tak: na bloku zo­
stał ciężko pobity przez blokowego kapo, niejakiego Ericha
Hackerta. Miał połamane żebra i w dwa dni potem zmarł.
Następnego dnia dostaliśmy z obozu telegram sygnowany
przez komendanta z zawiadomieniem o zgonie Ojca „na za­
palenie opłucnej” {Pleuritis'). Mogło to być nawet prawdą,
bo połamane żebra przebiły pewnie opłucną. Zeznanie mec.
Niklewskiego o tym ciężko czytać. Na prośbę Mamy przy-
18
P R Z E D F I L 0 2 O F IĄ

słano nam z obozu urnę z prochami Ojca, a także w ;zyst-


kie jego rzeczy z zegarkiem włącznie i łyżką. Nie wia iomo
oczywiście, czy w mnie są rzeczywiście prochy Ojc a czy
kogoś innego, bo ginęły tam wtedy codziennie dzie siątki
więźniów. Przysłano też metrykę śmierci.

—Niemcy są zawsze dla nas zagadką. Po co oni taki^je rze­


czy robili, dokumentując swoje zbrodnie. I zadziwiająca je s t
szybkość i precyzja działania. I
—Nie Niemcy są tu zagadką, tylko natura ludzka. Ijtiem-
cy to jest wielki naród, który dał się zwieść upiornemu szar­
latanowi. Ale nie on jeden.

—Od listopada 1939 roku uczył się Pan w niemieckiej


szkole dla Polaków, a w 1941 roku rozpocząłpracę w przed­
siębiorstwie budowlanym Hermanna Klechowitza. Rozu­
miem, że rozpoczął Pan pracę z uwagi na to, że były trudne
warunld materialne?
—Nie, to była inna epoka, której ludzie Pańskiego poko­
lenia już nie rozumieją. Był przymus pracy. Szkoła kojńczy-
ła się z czternastym rokiem życia —dla mnie był to roki 1941
—i szło się do roboty. I

—Ale można też było iść do gimnazjum?


—Polak do gimnazjum? To było nie do pomyślenia i niko­
mu by nawet do głowy nie przyszło. Mówiłem już: myśmy
byli ludzie drugiej kategorii. Nie dla takich szkoła średnia.
Poszedłem więc do pracy.

—I to było przedsiębiorstwo budowlane. Czyli pracował


Pan na budowie?
—Nie. Firma „Hermann Klechowitz” to było średniej wiel-
kości przedsiębiorstwo dekarsko-budowlane, a ci Klechojiwieże
to byli dawno zniemczeni Polacy, nie umiejący już po p•olsku.
19
W O E N IE W IC Z ________________________________________

Założycielowi firmy, temu Heimanowi, mój Ojciec kiedyś


przed wojną bardzo pomógł, bo wiodło im się wtedy mamie.
Jego syn Hans, mój potem szef, to pamiętał i na prośbę Mamy
zatrudnił mnie nie jako robotnika na budowie, tylko w biurze
firmy: najpierw jako gońca ([Laufbursche), a potem przekwa­
lifikował mnie na ucznia księgowości (kaufmännischer Lehr­
ling). Jako robotnik pracowałem tam dopiero pod koniec woj­
ny, gdy zbliżał się front i firma musiała dostarczyć kontyngent
robotników do budowy umocnień woj skowych wokół Torunia,
który miał być „twierdzą” bronioną do upadłego.

—Czyli kształcił się pan na księgowego?


—Tak, i jak wszyscy uczniowie zawodu—rzemieślniczego
czy kupieckiego —raz w tygodniu chodziłem do szkoły zawo­
dowej. To było w Niemczech bardzo dobrze zorganizowane.
Nauka zawodu po szkole powszechnej trwała zawsze trzy
lata, niezależnie od branży. W tej szkole zawodowej uczy­
łem się zasad księgowości i rachunkowości kupieckiej, było
też trochę przedmiotów ogólnokształcących. Do tej szkoły
chodzili także uczniowie Niemcy, tam pomieszani razem z
Polakami, bez widocznej różnicy w traktowaniu. Pamiętam,
jak byłem kiedyś dumny, gdy za wypracowanie z niemiec­
kiego —a ściślej za wykazaną tam umiejętność wypowiedzi
{Ausdrucksfähigkeit) —dostałem dużo lepszą notę niż kole­
ga rodem z Hamburga. Więcej jednak niż z tej szkoły sko­
rzystałem z kontaktów w biurze z grupą zatrudnionych tam
polskich inteligentów obojga płci, to znaczy osób po matu­
rze. Przedwojenna matura dawała wysoki poziom kulturalny,
a w każdym razie wyraźnie wyższy niż poziom środowiska,
z którego się wywodziłem. I niż dzisiaj tzw. „studia”.

—A czy wtedy ju ż był u Pana taki zamysł, żeby się zająć


filozofią, czy to w ogóle było jeszcze poza sferą Pana zain­
teresowań.
20
Bekanntmachung'- · --ObwiesMsehltä
U m . d e m f r e c h e n V e r h a f te n e in e s T e i l e s d e r A ż e b y b e z c z e ln e m u z a c h o w y w a n i! s ig p e w ­
p o k ü a c h e n .- B e v ö lk e r u n g E in h e i t z u g e b ie te n ,' n e j c z ę śc i lu d n o ś c i p o ls k ie j z a p o b ie c , d a rz ą d z a ra .
o r& n è i c h f a lg e n d e s a ô i · - , '
1. Polnische E inw o h n er beiderfieitigon Ge- I . .O b y w a te le p o ls c y o b o jg a p i c i m a j a o b o w ia -
echlechts h e b en v o r den R e p räse n tan ten der , z e k p rz e d r e p r e z e n ta n ta m i. w ła d z y h ie n n ę c .
.D eutschen M acht,' in so w e it" eie ' -durch-U ni-'· k le j, — ja ik d a le c e d o s ta tn i r o z p o z n a w a ln i
form ode r A rm binde k en n tiich gem ach t sind, s ą p rz ez m u n d u r c zy o p a sk ę n a re k u — u stę ­
a u f den G ehwegeiTe-uszuwaicheL D ie Strasse p o w a ć z d r o g i. U l i c a n a le ż y d o z w y c ię z c ó w —
gehört den S ieg e rn :u ö d n ic h t den"B esiegten. a n i e .d o z w y c ię ż o n y c h . ‘ I
2. Die polnischen E in w o h n er m ä n n lic h en Ge­ 2) O b y w a t e l a p o l s c y p i c i m ę s k i e j m a j a , o b o w i ą ­
schlechts h a b en t o t den- Iffhrenden P e rsö n ­ z e k k ł a n i a n ia a ie p r z e z z d e jm o w a n ie n a k r y -
lichkeiten von S taa t, P a rte i u n d W eh rm ach t
den H u t su ziehen.
3. D er D eutsche Grues, d u rch ’ E rhöben der 3. N i e m i e c k i e ' p o z d r o w i e n i e p r z e z p o d n i e s i e n i 0
rec hten H and, u n d d e r „Heil-H i-tieri-G ras* p r a w e j r ę k i i p o z d r o w i e n i e „ H c i l - J T i t t e r ’· j e s t
sind- f ü r Po len Verboten. P o la k o m w z b ro n io n e . I
4. I n den G eschäften u n d a u f M ärk ten sin d die i. W a k l e d a ć l i i n a t a r g a c h o b s ł u g i w a n i n r u e z ą
V ertreter d e r D eutschen M acht " sow ie ih re b y ć . n a jp i e r w -p rz e d s ta w ic ie le w ła d z y n i e ­
Angehörigen u n d die V olksdeutschen smerat m ie c k ie j, e a lo n io w ie i c h . r o d z in li w s z y s c y ;
zu bedienen. B ret n a c h 'ih n e n kom m en die" o b y w a te la n ie m ie c c y ; p o n ic h d o p ie ro —
Besiegten daran. z w y c ię ż e n i.
5. D as. T ragen d e r · polnischen . Sch ü leru n iio r· 5, N o s z e n i e p o t o k i c h . m u n d u r k ó w s z k o ln y c h ,
men, Mützen m it A bzeichen'-usw; sowie d a s o T A o e k z o d z n a k a m i itd ., j a k r ó w n ie ż n o s z e -
T ragen 'p olnischer Näticcbalebzeichera seiten s p n z o z p o ls k ic h u rz ę d n ik ó w k o le jo w y c h
polnischer E ie en b ahn- u n d P o stb eam ten ist.
verboten.
6,. Z usam m enrottungen i-nsbeeondere v o n . Ju ­
gendlichen -au i der· S tra sse u n d an S trage en-
lireuzungon w erd en -n ich t geduldet. , S Ä "
7. W er deutsche F ra u en u n d M ädchen b e lästig t
und anspricht, w ird exem plarisch b e s tr a f t
fi. P olnische'F rauen zim m er, d ie d eu tsch e Volks­ 9. P o t o k i e k o b i e t y , ' z a c z e p i a j ą c e l u b n a p a s t u j ą c ?
genossen anaprcchen o d e r belästigen, w erden N ie m c ó w , b ę d ą d o p ro w a d z a n e d o d o m ó w p u -
B ordellen ougsführt, '• b l i c a n y c h . · · I
Sllsctier 9. Sfim tliche F uhrw erk e u n d F a h r rä d e r sind 9. W s z e l k i e , w o z y .1 r o w e r y . n r i i e z ą b i ' d z n a s t a ­
uf. s»·
dingunfl. bei D unkelheit, d u rch L am p en u n d ro te
S chlusslichter k enntlich zu m achen. Zuwi­
n i e m c ie m n o ś c i z a o p a tr z o n o w ' l a m p k i i c z e r­
w o n e ś w ia t ła k o ń c o w e ; N ie p r z e s tr z e g a ją c y
derhandelnde w erden .b estraft, d a s F a h rra d „ te g o b ę d ą .k a r a n i, a r o w e r r e k w ir o w a n y . A t
w ird-elngazogen; .B ie /z u r;A n b r in g u n g ; d e r • '■ d o c z a s u - z s l o i e s n i e - ś w i a t ł a , n a l e ż y o d n a e t a -
Beleuchtung hsüien die Besitzer... d e r . F a h r­ ‘ n d a 'c i e n a n o ś c i p o j a z d y M b r c w e n p r o w a d s i ć . _
zeuge hei D unk elh eit abzusitzen.
K ra ft- -
10. Den A nw eisungen das N ationalsozialistischen --------.. .. .. . . . ..« )
K raftfahr'e rkorps {Verfcekrö-Hilispolizei) ist b y t b e z w z g lę d n ie p r z e s tr z e g a n e ,
unbedingt F olge zu leisten. P o r z ą d e k r u c h u b ę d z i e 'w n a jb l i ż s z y m c z a s i e
1. ü .rio- E ine "V erkehrôO rdnung'w ird dem n äch st be- o g ło sz o n y ,
2. Kiosk kanntgegeben w erden. ,
.C l P o la c y , k t ó r z y je s z c z e o tf e .z r o z u m ie li,.' i «
Sollten Polen, die noch n ic h t e rk a n n t ‘hoben, 's ą z w y c i ę ż o n y m i a z w y c ię z c a m i m y , i k t ó r z y
dass sie die'.B esiegten und·, w ir 'd ie S ieg er sind, p r z e c iw d z ia ła ć b ę d ą - p o w y ż s z y m - - r o z p o r z ą d z e ­
gegen obige Bestim m ungen' b an d eln , setzen sie n io m , p o d l e g a j ą n a js u r o w s z e m u u k a r a n i u ; ; . -
sich aU erschärfeter B estrafu n g aus.
T.h’o r n , den" 27. O ktober 1939. T h o n o , d n i a ' 27. . p a ź d z i e r n i k a 1939. 1. - - - . ': ·
D a r s ta a tlic h e P o U z e lv e r w a lte r D e r s ia a tlle h e P o U z d e e r w a Ü « .
. : W e h e r s t e d t;.: ’ '.7. v . - ■t-i-jiWe.berst.edt.' }■■
&■
S l a i f i g a l s r iChorn l f ste l len m a r k t j

Strona gazety „Thorner Freicheit” wydawanej przez hitlerowców


w Toruniu zawierająca obwieszczenie slderowane do Polaków
W O L N ÏÈ W IC Z

—Do filozofii miałem chyba inklinacje od dzieciństwa;


i sądzę, że to są inklinacje przyrodzone. Jeszcze w dzieciń­
stwie zadziwiała mnie np. nieskończoność świata. Myślałem
sobie: gdybym tak szedł przed siebie i szedł, to doszedłbym
wreszcie do jakiegoś końca świata. Ale co byłoby po drugiej
stronie tego końca? Jakiś ciąg dalszy przecież! Nie byłby to
zatem prawdziwy koniec świata. Stosowałem w ten sposób
nieświadomie zasadę indukcji matematycznej, to' praźródło
naszej idei nieskończoności: że jakkolwiek daleko byśmy za­
szli, po każdym kroku ostatnim można będzie znowu zrobić
taki sam krok następny. Żaden więc nie będzie ostatnim na­
prawdę. Komu w dzieciństwie takie myśli chodzą po głowie,
ten ma głowę do filozofii. Tyle można śmiało powiedzieć.

—Jak pan reagowałjako dziecko na okupacyjną sytuację


polsko-niemiecką? Bo Pan, ja k rozumiem w tejfirmie mówił
p o niemieclai?
—Dzięki niemieckiej szkole mówiłem swobodnie po
niemiecku już od wiosny 1940 r. To jest ta cudowna ła­
twość uczenia się języków, jaką mają dzieci. Co prawda,
gdy zaczynałem, miałam już dwanaście lat i nie byłem już
dzieckiem, lecz wyrostkiem. Ale owej łatwości jaszcze
mi widocznie dosyć wtedy zostało. Potem, pod wpływem
Mamy zacząłem dużo po niemiecku czytać. Pierwszą moją
większą lekturą była jakaś powieść w odcinkach, która
ukazywała się właśnie w miejscowym dzienniku „Thorner
F reiheit”. Później zaś w domowej bibliotece znalazłem
niemiecki przekład „Hrabiego Monte Christo”, gotykiem
oczywiście. Gdy przeczytałem trzy jego tomy, mogłem już
dalej czytać wszystko.
A co do reagowania na ogólną sytuację, to rozumieliśmy,
że trzeba tę wojnę przetrwać. Rozumiałem np., że na ulicy nie
mogę mówić po polsku, bo od pierwszego lepszego przechodnia
dostanę za to w pysk. Nie było we mnie jednak wątpliwości, że
22
P R Z E D F IL O Z O F IĄ

Niemcy tę wojnę przegrają i wróci Polska —nie było, poza jed­


nym momentem. Były nim lato i jesień 1941 roku, gdy ofensywa
niemiecka na Związek Radziecki szła na wschód jak huragan:
Baranowicze, Mińsk, Orsza, w połowie lipca padł Smoleńsk.
Tfempo było oszałamiające. Lecz w grudniu się skończyło.

—A czy rzeczywiście była taka reakcja przypadkowego,


nieznajomego niemieckiego przechodnia, że ja k on ustyszał
język polski to o d razu lał w pysk?
—Nie każdego, rzecz jasna, ale dostatecznie częsta, by
nie próbować.

—Czyli panowała taka pełna ideologiczna jedność naro­


du niemieckiego?
—Wobec nas absolutna. Zaraz na początku na wielu skle­
pach pojawiły się wywieszki ,JPolen und Juden Zutritt verbo­
ten”, „Polakom i Żydom wstęp wzbroniony”. Wszystkie sklepy
były niemieckie, bo te polskie właścicielom od razu zabr mo i
dostawał je niemiecki „powiernik” (Treuhänder). W 1940 roku
tabliczki te jakoś znikły; pojawiły się za to inne: „Den/ti an
Bromberg”, „Pamiętajcie o Bydgoszczy”, z napisem na tle nie­
wyraźnej fotografii jakichś zwłok. Te wisiały do samego chyba
końca niemal wszędzie. Z października 1939 pamiętam ta d in­
cydent. Na murze kościoła ewangelickiego przy Starym Ryn­
ku (dzisiejszego oo. Jezuitów) wisiało czerwone dwujęzj czne
obwieszczenie (Bekanntmachung ) o rozstrzelaniu siedmiu Po­
laków jako zakładników, nie pamiętam już za co, ze sfisem
ich nazwisk. Obok mnie stał i czytał to obwieszczenie jakiś
Niemiec, a przeczytawszy spojrzał mi prosto w oczy i za1vołał
,ßravo!”. Taki mieli do nas stosunek —bezpardonowy, pewny
swej dominacji na tych ziemiach po wsze czasy.

—Wracając jeszcze do stosunku Niemców do Poloków.


Ostry kurs był na początku, była ta antypolska czystka p o -
23
W O L N IE W IC Z

wiedzmy, ale potem rozumiem, że Niemcy, ja k się ju ż zorien­


towali, że ta sytuacja się odwraca, to ta atmosfera troszecz­
kę zelżała.
—Ustabilizowała się, powiedziałbym, bo u nas na Pomo­
rzu ta zmiana nastąpiła już po Stalingradzie - to się dawało
odczuć.
Na ziemiach polskich działały najpierw tzw. Einsatzgrup­
pen, „grupy operacyjne”. Myśmy je nazywali Mordkomman­
dos, „czołówki mordownicze”. Potem, od czerwca 1941 r.,
grupy takie działały także na terytoriach zaj ętych przez Zwią­
zek Radziecki w 1939 r. (Ani w Danii i Norwegii, ani we
Francji ich nie użyto; tylko na wschodzie.) Były to oddziały
policyjne, które wkraczały tuż za wojskiem i miały zadanie
podwójne: najpierw eksterminacyjne, wymordować, kogo
trzeba; a następnie administracyjne, zorganizować regularny
nadzór policyjny. Przez Toruń fala tych mordów przechodziła
od października 1939 r. do wiosny 1940 r. W lesie Barbarka
pod Toruniem rozstrzelano wtedy podług szacunków od 600
do 800 Polaków. Później był już tylko zwykły ucisk okupa­
cyjny.

—Ale czy np. Niemcy w 1944 roku nadal zachowywali się


tak hardo? Toruń został zdobyty przez Sowietów na początku
1945 roku, tak? Więc kilka miesięcy wcześniej było chyba ju ż
wiadomo, że III Rzesza idzie w rozsypkę?
—Armia Czerwona wkroczyła do Torunia 1 lutego 1945 r.

—No właśnie. Czy Niemcy, gdy zaczęły się ich klęski


zmienili swój stosunek do Polaków? Jaki był stosunek Pań­
skiego szefa do P ana w tym ostatnim okresie okupacji nie­
mieckiej?
—Stosunek mojego szefa do mnie —nazywał się Hans
Klechowitz —był poprawny, nawet życzliwy. Pamiętał wi­
dać o pomocy, jakiej jego ojcu udzielił mój tata.
24
F IL O Z O

Na Pomorzu pewna zmiana niezwykle istotna dokonała


się na początku 1942 r., gdy Niemcy się przekonali, że wojna
potrwa dłużej, niż myśleli. Przedtem sądzili, że rozbiją Zwią­
zek Radziecki do jesieni. Pamiętam nawet wielki nagłówek w
ówczesnym dzienniku toruńskim „Thomer Freiheit*, chyba z
września 1941 r., na pierwszej stronie: „ Wenn Moskau und Le­
ningradfallen, macht keiner mehr m it\ ( „Gdy padną Moskwa
i Leningrad, nikt już oporu stawiać nie będzie”). Tymczsisem
nie padły. Krótko po wojnie ukazała się historia drugiej wojny
światowej napisana przez niemieckiego generała nazwisldem
Kurt von Tippelskirch. Na wschodzie dowodził on najpierw
dywizją, potem armią. Opisując atak na ZSRR, pow iada:Już
po kilku dniach walki zorientowaliśmy się, że mamy do czy­
nienia z przeciwnikiem zupełnie innego rodzaju niż w Polsce
i we Francji”. (A w 1943 r. coś podobnego powiedział nam,
uczniom szkoły zawodowej, nasz nauczyciel pan Hofimann,
Niemiec przybyły z Nadrenii, bardzo zresztą przyzwoity: „Jest
zadziwiające, jaką siłę potrafią ci Rosjanie rozwinąć” - ,fiLann
muss staunen über die Kraft, die der Russe entfalten kann ”)
Jednym z następstw tych odkryć niemieckich co do Rosji
była owa istotna zmiana. 22 lutego 1942 r. ogłoszona zosta­
ła sławetna „Odezwa!” (Aufruf,1—z wykrzyknikiem) gaule-
itera Pomorza, (które zwało się wtedy Reichsgau Danzig-
Westpreusseń) Alberta Forstera, zwrócona do wszystkich
mieszkańców, którzy nie uzyskali dotąd obywatelstwa nie­
mieckiego. Odezwa ta, skierowana w oczywisty sposó b do
Polaków, wzbudziła trwogę i ogólną panikę. Warto przyto­
czyć główne punkty tego ultimatum dosłownie:

Wzywamy niniejszym oficjalnie wszystkich, Morzy chcą


się włączyć w niemiecką wspólnotę narodowa, by do SI mar­
ca 1942 r. zgłosili się na niemiecką listę narodowościową
(Volksliste). Tą odezwą deje się każdemu szansę stać się pożytecz­
nym członkiem niemieckiej wspólnoty. Właśnie teraz, gdy neród
W O L N Ï E W ÎC Z

niemiecki wiedzie bój o swój byt i wolność, musimy miećjasność,


kogo na tym dawnym pograniczu uważamy za Niemca, a kogo za
Polaka. Wielu z tych, którzy przez ostatnie 20 lat nie okazywali pu­
blicznie swojej niemieckości, możeją teraz swym aktywnym uczest­
nictwem wykazać. Kto natomiast to odrzuca, winien być świadom,
że będzie traltiowanyjako do niemieckości nie przynależny, ozna­
kowany na zewnątrz jako Polak i regulacjom dla Polaków pod­
legły. Rozumie się przy tym samo przez się, że oznaczać to będzie
zrównanie z najgorszym wrogiem narodu niemieckiego.

To zabrzmiało tak groźnie, że wielu się ulękło i tę nie­


miecką volkslistç przyjęło. (Ściślej, jej tzw. „3 grupę”, która
oznaczała, że ktoś został eingedeutscht, „zniemczony”.)

—Podobna akcja była też na Śląsku?


—Nie, na Śląsku nadawano tę 3 grupę wszystkim auto­
matycznie, nie stawiano ich przed koniecznością wyboru.
W Wielkopolsce zaś w ogóle nie było nacisku na przyjmo­
wanie niemieckiego obywatelstwa. Tak było tylko na Pomo­
rzu: niby dobrowolnie, ale pod groźbą. W III Rzeszy były
trzy kategorie obywatelstwa, owe „grupy” właśnie. Pierw­
szą stanowili Niemcy ze „starej Rzeszy” (aus dem Altreich );
drugą inni Niemcy z urodzenia (Volksdeutsche) trzecią —
owi „wniemczeni.” Pierwsi mieli dowód osobisty (Ausweis)
czerwony, drudzy niebieski, trzeci zielony.
W Toruniu nie przyjęło „ 3 grupy” wszystkiego kilkaset
rodzin, wśród nich była moja, ustami mojej matki. Pamiętam
tę odmowę matki u Kreisleitera (powiatowego szefa partii.
NSDAP) jako moment niezwykle dramatyczny. Liczyliśmy
się potem oczywiście z represjami, co najmniej wysiedle­
niem do Generalnego Gubernatorstwa, ale nic takiego nie
nastąpiło. Groźba Forstera z jakiś nieznanych mi powodów
się nie zmaterializowała.
Matce zawdzięczam, tej jej nieugiętej postawie, że póź-
26
FIL O Z C

niej nie zostałem wcielony do armii niemieckiej. Wielu mo­


ich rówieśników, których rodziny 3 grupę przyjęły, wycie­
lono i niejeden poległ jako żołnierz Wehrmachtu —pośród
nich także mój kuzyn Paweł, w czerwcu 1944 r. w Norman­
dii. Jak mówię: to, że mnie taki los ominął., jest głóvmie
zasługą mojej śp. Matki, Marty z Rzeźnikowskich. Trcchę
było tu jednak mojej własnej zasługi, co warto powiedzieć,
bo ma pewną wartość dokumentacyjną. Gdzieś wiosną 1944
roku —miałem wtedy 16 lat —dostałem naraz wezwanie
(Vorladung) z toruńskiego Odcinka Służby Bezpieczeń­
stwa (SD-Abschnitt), by się u nich wtedy a wtedy stawić
„w sprawne obywatelstwa” (betreffs Staatsangehörigkeit).
Rozumiałem, co to znaczy i jedyny raz naszła mnie myśl,
czy nie powinienem gdzieś uciekać. Ale dokąd, i co dalej?
Trzeba więc pójść. (Ów „Odcinek SD” zajmował ten sam
dom, w którym po wojnie mieszkał mój przyszły nauczy­
ciel Henryk Elzenberg, ul Grudziądzka 37.) W oznaczonym
dniu poszedłem do mojego szefa —Hansa Klechowitza, sam
należał do SS i paradował czasem w ich czarnym mundu­
rze —pokazałem wezwanie i poprosiłem o zwolnienie na
ten czas. „Ależ naturalnie” powiedział, a potem spojrzał mi
chwilę w oczy i dodał niemal po ojcowsku: ,J3ogus, sei nur
vernünftig9 („Bogusiu, bądź tylko rozsądny”). Szedłem na
tę Grudziądzką 37 pełen złych przeczuć, z których ewentu­
alność ciężkiego pobicia nie zdawała mi się wcale najgor­
szym. Wpuścił mnie dyżurny SS-man i siedziałem w po­
czekalni. Pełen niepokoju. Poza mną nie było; tam nikogo,
przede mną na ścianie wisiała wypisana olbrzymimi litemmi
sentencja Bismarcka. (Niemcy nazywają to „Spruch” i się w
takich napisach lubują.) Brzmiała ona tak;,J3ijcie Polaków,
żeby odechciało im się żyć. Współczuję ich położeniu, ale
jeżeli chcemy przetrwać, to nie pozostaje nam nic innego,
jak ich wytępić”. W oryginale wbiło mi się to wtedy w pa­
mięć na całe życie: H aut doch die Polen, dass sie am Leben
27
W O L N IE W IC Z

verzagen. Ich habe alles Mitgefühl fü r ihre Lage, aber wir


können, wenn wir bestehen wollen, nichts anderes tun, als
sie ausrotten.
Tymczasem ku mojej niewypowiedzianej uldze nic złego
mnie tam nie spotkało. Po dłuższej chwili zawołała mnie do
swojego biura jakaś młoda Niemka w cywilu, zajrzała do
akt i powiedziała wprost: moja matka odmówiła przyjęcia
volkslisty, ale ja mogę teraz ją przyjąć sam, więc jakie jest
moje stanowisko? Coś tam najpierw oczywiście kręciłem,
co nie na wiele się zdało, w końcu zatem zdeklarowałem, że
my jesteśmy Polacy i tacy już zostaniemy {wir sind Polen
und bleiben so). Tak to jakoś nie woluntarystycznie, lecz fa-
talistycznie ująłem —pewnie, by brzmiało jak najmniej wy­
zywająco, bo do wyzwań zupełnie mi tam nie było. Nic na
to nie odrzekła, odnotowała tylko i powiedziała: „Sie kön­
nen gehen ”, „może pan iść”. Wyszedłem stamtąd nie wie­
rząc własnemu szczęściu, choć nie posłuchałem ojcowskiej
rady szefa. Nieoczekiwany happy end groźnego spotkania
z SD wyjaśnił mi się trochę po wielu latach. Wyczytałem
gdzieś wtedy, że Sicherheitsdienst—czyli trzeci departament
Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i jego szef Otto
Ohlendorf osobiście —byli stanowczo przeciwni polityce
Forstera „wniemczania” jak największej ilości Polaków, by
tą drogą pozyskiwać rekruta. Uważali, i mieli w tym chyba
rację, że nie tylko nie wzmocni to siły bojowej Wehrmach­
tu, lecz ją nawet osłabi, wprowadzając doń element wysoce
niepewny. Funkcjonariusze pionu trzeciego w SD, do które­
go musiała należeć ta panna, co mnie przesłuchiwała, byli
pewnie poinstruowani, żeby w sprawach „trzeciej grupy”
nie naciskać. (W monografii Karola Grunberga „SS Gwar­
dia Hitlera”, Warszawa 1975, s. 147 czytamy; „Wydział 3
b, pod nazwą Volkstum, opracowywał ekspertyzy i wnioski
w sprawach polityki narodowościowej, mniejszości narodo­
wych, obywatelstwa”.) Myślę więc, że w ostatniej instancji
28
P R Z E D F IL O Z O F IĄ

zawdzięczam ów happy end gruppenführerowi Ohlendorfo-


wi, powieszonemu potem w Norymberdze za dowodź eme
przez rok akcjami eksterminacyjnymi grupy operacyjnejÎD.

—Jakie więc były nastroje w 1944 roku, zwłaszcza w dru-


giej połowie, ja k ju ż było wiadomo, albo ja k to się przynaj­
mniej wydaje z dzisiejszej perspektywy, że to było wiadomo,
że Rzesza się wali i Niemcy musieli się liczyć z tym, że będzie
klęska a potem odwet...
—Było normalnie. Czekało się na koniec wojny.

—Czy na przykład Niemcy mieli świadomość, że będą


musieli się wynieść, bo przecież w Prusach Wschodnich szy­
kowano totalną ewakuację...
—Tę świadomość uzyskali dopiero pod koniec 1944 r.
Mnie już wtedy w Toruniu nie było, wysłano mnie z firmy
wraz z całą brygadą robotniczą do budowy umocnień wokół
miasta: stanowisk karabinów maszynowych, rowów prze-
ciwczołgowych, zasieków, schronów. Przygotowywano się
na nadejście frontu, ale nie czuło się paniki.

—Czyli Pan, w momencie ofensywy sowieckiej, ja k picze­


chodziła Wisłę, był p o d Toruniem a nie w samym mieś cie?
—Ofensywa radziecka nie przechodziła Wisły, bo szła
wzdłuż niej: po lewej stronie I Front Białoruski dowodź*ony
przez marszałka Żukowa, po prawej drugi Front Biało:'ijuski
dowodzony przez marszałka Rokossowskiego. Budoyvyali-
śmy te umocnienia, bo Toruń miał być broniony j ako t\ /ier-
i
dza, Festung Thom. Do tego jednak nie doszło, w ostattniej
chwili Niemcy wycofali się z Torunia bez walki.

—A miał Pan jakieś informacje co się działo wtedy w


reszcie Polski?
—Absolutnie żadnych.
29
Przed maturą, rok 1947. W środku pani Alicja Rothe’owa.
Bogusław Wolniewicz jest najwyższy.
—N ie w iedział P an np. o P ow staniu Warszawsldm?
— Słuchy o tym, że w Warszawie jest powstanie, doszły
do mnie dopiero gdzieś na przełomie sierpnia i września,
gdy byłem na tych robotach przymusowych.

— Czyli radia np. nie słuchaliście?


—To pytanie trochę mnie rozśmiesza. Pan sobie wy­
obraża, że za okupacji Polak mógł mieć na Pomorzu apa­
rat radiowy. To było tylko dla Niemców, ale i tam było
surowo zabronione słuchać rozgłośni zagranicznych. Po­
tajemnie u tych wniemczonych trochę słuchano, ale do
mnie nic tą drogą nie dochodziło. Potem gdy front się już
zbliżał, byliśmy zajęci tym co działo się wokół nas, nie
tym, co mogło się dziać w Warszawie.

— Po ,, wyzwoleniu ” o d 1945 roku uczył się Pan w liceum

imienia Królowej Jadwigi iw 1947 roku zdał Pan maturę. Czy-


P R Z E D F IL O Z O F IĄ

li uczył się Pan przed egzaminem dojrzałości krótko — 5 klas


podstawówki w szkole przedwojennej potem dwa lata lice wn.
—Gdy skończyła się niemiecka okupacja —w Torunii i był
to luty 1945 r. miałem 17 lat, ukończone pięć klas przedwo­
jennej szkoły powszechnej, dwa lata tej niemieckiej szkoły
zawodowej, przez jeden dzień w tygodniu. Takie było moje
wykształcenie formalne. Na własną rękę uczyłem się trzech
rzeczy, o których sądziłem, że mi się przydadzą; gdy wró­
ci Polska: stenografii, angielskiego, i łaciny. Samouczłi do
dwóch pierwszych były w domu, z łaciną pomógł mi k :oś z
zewnątrz. I wszystkie trzy rzeczywiście się potem przyd iły.
Sowieci weszli do Torunia 1 lutego. Następnego dnia było
święto Matki Boskiej Gromnicznej, pierwsze bez Nieirców.
A po mszy, przed kościołem Św. Jana, sowieci zrobili łapankę —
takie uderzenie zastraszające na oślep. Zatrzymanych popędzili
potem pieszo do Ciechanowa; jedni wrócili po paru tygodr iach,
drudzy trafili aż gdzieś za Ural i wrócili lub nie. Mój inny kuzyn,
Czesław, wrócił wśród tych pierwszych. Ważył 40 kilo.
Polską szkołę uruchomiono nadzwyczaj szybko, już od
marca, i w stylu całkowicie przedwojennym. Dla takich prze-
rośniętych jak ja —w trybie przyspieszonym, dwie klasy w
rok. Taka ekspresowa szkoła średnia miała oczywiście pro­
gram bardzo okrojony; nie było też podręczników, nauczy­
ciele materiał dyktowali. Ale nasz pęd do nauki w tej zr owu
polskiej szkole był ogromny. Nasi nauczyciele byli zgodni, że
tak zapalonych uczniów nigdy przedtem nie mieli.
Mnie przyjęto do 2 klasy gimnazjum; w 1947 r. zdałem w
tym ekspresowym tempie maturę i zapisałem się na filozofię,
w dopiero co otwartym w Toruniu uniwersytecie, przeni 3sio-
nym z Wilna. Byłem przedostatnim rocznikiem maturzystów,
którzy studiowali trybem jeszcze ściśle przedwojennym.

—A ja k wyglądała p o d okupacją niemiecką sytuacja \ate-


rialna? Pan pracował, zarabiałjakieś pieniądze. Jak to w; >glą-
31
W O L N IE W IC Z

dało? Była bieda z nędzą czy jakoś się dawało wytrzymać?


—Nie, nędzy nie było. Było trudno z żywnością i odzie­
niem, to wszystko było na kartki lub bony, ale to dotyczyło
także obywateli niemieckich. Różnica była naturalnie taka,
że ich przydziały były dużo większe, ale i z naszych można
było ■wyżyć. Nie przelewało się, ale nie powiedziałbym, że
był to w moim życiu okres biedy z nędzą.

—A p o tym ja k wszedł PRL sytuacja materialna się p o ­


prawiła? Bo rozumiem, że nie mógł Pan pracować, bo przez
dwa lata Pan się uczył?
—Nasza sytuacja materialna niewiele się zmieniła. Mama
pracowała dalej jako księgowa, ja najpierw pracowałem krót­
ko jako urzędnik, a potem dorabiałem do Mamy pensji pro­
wadząc księgowość drobnym sklepikarzom. Miałem jedno
ubranie i jedną parę butów, ale to było wtedy normą. Popra­
wiło się, gdy od roku akademickiego 1949-1950 przyznano
mi stypendium naukowe, równe wtedy pensji asystenta.

—Pan egzaminy maturalne zdał w 1947 roku, jeszcze


w momencie, kiedy sytuacja na poziomie ideologicznym
czy politycznym była niewyklarowana. Rozumiem, że uczy­
li Pana przedwojenni nauczyciele, w tej edukacji licealnej
piętna komunizmu czy stalinizmu jeszcze nie było?
—Absolutnie nie było. Do końca 1948 roku panował w
szkole duch i porządek przedwojenny, tacy byli też nauczy­
ciele, np. moja niezapomniana pani ód matematyki Karolina
Szwarcówna. Była w kuratoryjnej komisji weryfikacyjnej
dla tych, co rzekomo mieli maturę, ale w zawierusze wo­
jennej utracili papiery. Opowiadała: „Gdy zgłasza się taki
kandydat i mam sprawdzić czy naprawdę chodził do gim­
nazjum, pytam go: a+b do kwadratu. Jeżeli nie odpowiada
z miejsca a2+ 2ab + b2, to mówię mu: tyś bracie, nie był w
żadnym gimnazjum.” Tak to się odbywało, szybko i prosto.
32
P R Z E D F IL O Z O F IĄ

—Czy w tym okresie ju ż doszedł Pan do wniosku, że zaj­


mie się Pan w swoim życiu filozofią? Bo te lata, powiedzmy
gdy ma się 17-20 lat to je s t taki okres, kiedy człowiek stara
się podjąć decyzję, co ze sobą zrobić, dokąd iść?
—Skłonność do filozofii poczułem w sobie wcześnie, lesz­
cze za lat wojny. Pamiętani np. wrażenie, jakie zrobiło na unie
kazanie księdza Franciszka Mantheya. polskiego Niemca ów­
czesnego proboszcza u Św. Jana. Mówił coś o życiu ludzkim
w ogóle i jakimś kontekście stwierdził: Das Schicksal ist blind,
„los jest ślepy5’. Z tych paru słów powiało mi jakąś melancho­
lijną głębią myśli, którą osiąga się, zająwszy inny punkt widze­
nia niż ten codzienny. To i owo też czytałem —Nietzschego,
Schopenhauera, jak popadło—mało zresztą rozumiejąc.

—A le kiedy Pan w padł na pomysł, by właśnie w tym. kie­


runku się rozwijać?
—Zawsze byłem dobrym uczniem, zwłaszcza z polskie­
go i matematyki. Do ostatniej chwili nie mogłem się zde­
cydować, czy iść na filozofię czy matematykę. Uznałem
jednak w końcu —i myślę dzisiaj że słusznie, —iż moja
sprawność matematyczna jest na takie studia za mała. Je­
stem zdolny matematycznie rozumować, ale przychodzi
mi to nie dość szybko. A szybkość dedukcji jest w mate­
matyce niezbędna, sama tylko jej ścisłość nie wystarczy.
Więc to nie dla mnie.

—Wtedy nie było egzaminów, na studia można było się


zapisać ot tak?
—Było coś w rodzaju egzaminu, taki pisemny spraw­
dzian, który służył jednak nie tyle selekcji, ile zoriento­
waniu się, z kim uniwersytet ma tu do czynienia. To był
przecież powojenny chaos, przybywali ludzie z różnych
stron: od Andersa i od Berlinga, z Torunia i zza Uralu. Nie
słyszałem, by tam kogokolwiek odrzucono. ,
33
W O L N IE W IC Z

—Na koniec tego rozdziału dotyczącego okresu przed


studiami mam takie pytanie ogólne. Jak Pan sobie w tej
chwili przypomina, co Pan wiedział o filozofii wstępując na
studia? Wspomniał Pan, że Pan Nietzschego, Schopenhau­
era przejrzał. Jak Pan sobie to wszystko wyobrażał? Jest to
zawsze ciekawe, z jakim właśnie nastawieniem, p o co taki
młody człowiek idzie akurat na filozofię. Czego oczekuje od
tego wydziału, mając pew ną bazę wiedzy, i ja kie właściwie
sobie snuje plany i wyobrażenia? J a k to wyglądało w Pana
przypadku?
—Młody człowiek, który idzie na filozofię, należy do jed­
nej z dwóch kategorii, jakie wyróżnił jeden z moich daw­
nych słuchaczy, dr Jędrzej Stanisławek, dziś wykładowca na
Politechnice Warszawskiej. Podzielił on całe akademickie
środowisko filozoficzne na tych, „co żyją filozofią” i tych,
„co żyją z filozofii”. Ja należałem do tych pierwszych.
Albo pamiętam, siedziałem w firmie wypisując rachun­
ki za smołowanie dachów. A przez okno miałem widok na
odległe Kozackie Góry. To były takie wydmy piaszczyste w
Toruniu, dziś już nieistniejące. Miałem 16 lat i zastanawiało
mnie, jak to jest: ja siedzę tutaj, te „Kozaki” są tam daleko,
a jednak je widzę. Między nimi a mną musi być więc jakiś
kontakt. Po pięciu klasach szkoły powszechnej nic oczywi­
ście nie wiedziałem ani o falach elektromagnetycznych, ani
o fizjologii widzenia. Ale taki problem miałem, epistemolo-
giczny rzecz jasna. Trochę też poczytałem Nietzschego.

—Ale nie był Pan nietzscheanistąprzypadldem?


—Broń Boże! Dla tych, co żyją filozofią, jest charaktery­
styczne, że dochodzą do niej nie przez książki filozoficzne,
lecz przez filozoficzne zdziwienia. Gdy uczyłem się alge­
bry i usłyszałem, że minus razy minus daje plus, to mnie
to dziwiło i trudno mi się było z tym pogodzić. Dziś wiem,
że to tylko reguła formalna, którą trzeba przyjąć jak reguły
34
P R Z E D F IL O Z lO F IĄ

brydża; ale to, że zaintrygował mnie i wręcz poruszył me­


chanizm tego formalizmu, znaczyło, że tkwił we mnie duch
filozofii. A ten duch nie przychodzi z zewnątrz: ma s^ę go,
albo się go nie ma To jedna z tych wielu rzeczy, z którymi
człowiek się rodzi, i których nauczyć nie można. Stanowią
część naszego losu. 1

35
W O L N IE W IC Z

R O Z D Z IA Ł I I

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW


— W 1947 roku, na jesien i, trafił Pan na W ydział F ilo­
zofii U niwersytetu M ikołaja K opernika w Toruniu i, można
pow iedzieć, że jednocześnie trafił pan na U niwersytet Ste­
fa n a Batorego w Wilnie. Czy może Pan opow iedzieć σ, swo­
ich początkach na tym uniw ersytecie, bo ja k przyznał Pan
w poprzednim rozdziale. Pańska wiedza filozoficzna może
nie była jeszcze specjalnie ugruntowana, nie w iedział Pan
dokładnie, czego Pan szuka, ale w iedział Pan, że chce się
zajm ow ać filozofią. W iedział Pan też, że posiada Pan pew ­
nego rodzaju zdolność m atematyczną.
—Uniwersytet Toruński, otwarty rok wcześniej, przeży­
wał wtedy okres swojej świetności —dzięki przejściu doń
wielu znakomitych profesorów z Wilna. Jednym z nich był
właśnie Henryk Elzenberg. Gdy wiele lat później wobec
niego ten mój pogląd na początki UMK wyraziłem, odparł:
„Nie chciałbym występować jako laudator tem poris acti
(»chwalca minionego czasu«), ale też mi się tak wydaje”.
Poszedłem w 1947 r. na studia nie bardzo właściwie wie­
dząc, czego po nich oczekiwać —choć z poczuciem ich du-
36
W S W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E

chowej wagi. Najpierw trochę się błąkałem, bo ta dawna


wolność studiów polegała między innymi na tym, że wrzu­
cało się adepta od razu na głęboką wodę i patrzyło, co nim
będzie. Nie było dla studenta żadnego sztywnego programu,
był tylko ogółnouniwersytecki „Spis wykładów” na dany
rok, z którego można były wybierać co się chciało.
~ Ja wybrałem np. proseminarium prof. Elzenberga z este­
tyki, bo wiedziałem już, że to postać wybitna: „umysł euro­
pejski”,jak to ujęła moja licealna nauczycielka propedeutyki
filozofii, pani Aurelia Rozenthalowa, też z Wilna do Torunia
przybyła. Wolałbym jego równoległe seminarium z etyki,
ale na nie mnie jako początkującego nie przyjął. Zapisałem
się na owo proseminarium bez wielkiego przekonania, bo
estetyki nie brałem poważnie ani wtedy, ani przez wiele
jeszcze lat później. Dopiero stosunkowo niedawno zmieni­
łem tu trochę zdanie, uświadomiwszy sobie, jak wielką rolę
grają w naszym życiu oceny estetyczne, np. wobec zboczeń
albo złych manier; i że odrazy estetyczne Są często głębsze i
silniejsze od moralnych, wręcz niepokońalne.
Przez miesiąc czy dwa na tę nielubianą estetykę cho­
dziłem, aż dowiedziałem się, że w tych samych godzinach
na wydziale prawa ma wykład z socjologii prof. Tadeusz
Szczurkiewicz z Poznania. Poszedłem tam i tak mi się ten
wykład spodobał - ten pokaz socjologicznego myślenia, jaki
stanowił - że natychmiast pożegnałem się z estetyką i prze­
niosłem do Szczurkiewicza. Było to nawet dosyć niegrzecz­
ne wobec Elzenberga i miał mi to potem przez pewien czas
za złe, zupełnie słusznie. Tak więc początki moich kontak­
tów z Elzenbergiem, którego mam za swego mistrza, nie
były najlepsze.
Podobnie było z prof. Tadeuszem Czeżowskim. Na UMK
były wtedy dwie katedry filozofii: prof. Czeżowskiego, Story
wykładał logikę i ogólnie filozofię, i prof. Elzenberga, który
wykładał historię filozofii oraz etykę i estetykę. Zapisałem
37
W O L N I E W ÎC Z

się na wykład prof. Czeżowskiego z „głównych, zasad nauk


filozoficznych” —taka była jego oficjalna nazwa. Byłem na
tym wykładzie ze dwa albo trzy razy i uciekłem, bo zdał mi
się strasznie nudny? profesor czytał po prostu swój znany
podręcznik o takiej samej nazwie (bardzo dobry zresztą, do
dziś z niego korzystam). Ucieczka nie była trudna, bo obo­
wiązku uczęszczania na wykład, na który się zapisało, nie
było: chodził, kto chciał.
Tak sobie chodziłem trochę na wykłady Elzenberga,
trochę na Szczurkiewicza, trochę także na te z psycholo­
gii, które prowadzili ówczesny zastępca profesora Andrzej
Lewicki i adiunkt dr Stanisław Gerstman. Moje studia po­
legały jednak głównie na czytaniu we własnym zarządzie,
w dużej mierze oczywiście na chybił trafił. Przy katedrze
prof. Czeżowskiego — wzorem jego mistrza Kazimierza
Twardowskiego - było lektorium czasopism filozoficznych,
do którego każdy zainteresowany student dostawał swój
osobny klucz i mógł tam siedzieć do nocy. W lektorium stały
komplety polskich czasopism filozoficznych, dawniejszych
i bieżących, a także ważniejsze światowe, jak „M ind” czy
„Revue Internationale de Philosophie”. Czytałem tam, co
popadło, nie myśląc wcale o egzaminach. Zdawać na stop­
nie jak w zwykłej szkole —to zdawało mi się wręcz niepo­
ważne. Dopiero koledzy uświadomili mi, że poważne to czy
nie, ale zdawać trzeba; więc pod koniec drugiego roku do
tego się zabrałem, zbytnio się jednak nie przykładając, byle
zbyć. Takie to były wtedy studia, inne niż dzisiaj.

—Z dzisiejszej perspektywy ściśle ustalonych przedm io­


tów i kursów akademickich rzeczywiście może się to wyda­
wać niezwykłe.
— Obowiązków było w ogóle mało. To był dalej system
przedwojenny, który utrzymał się do 1949 roku. Następny
rok był już na uniwersytetach rokiem przewrotu, czy też „re-
38
W Ś W IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

wolucji kulturalnej” —jak to później określił Zbigniew Her-


bert, skądinąd niezbyt przeze mnie ceniony. (Śmieszy mnie
dzisiejsze nabożeństwo do niego.) Mój rocznik i nast<ępny
kończyły studia jeszcze według starego systemu. W indek-
i
sie musiałem mieć wpisane przynajmniej 8 godzin wy]ikładu
tygodniowo i 2 godziny seminarium lub proseminarii.um. ale
^•obecność była sprawdzana tylko na tych ostatnich. Co wię-
cej, wykłady te nie musiały nawet być z filozofii: mog;;ły być
np. z matematyki, albo z historii sztuki. Nieliczne byj]'jły też
egzaminy, na filozofii przez cztery lata studiów miał« ich
wszystkiego siedem. A termin zdawania był zupełni« do-
wolny, uzgadniany jedynie z egzaminatorem.

—Pan płacił za te studia?


—Nie, po wojnie studia stały się bezpłatne. To była jedna
z całkiem realnych zdobyczy socjalizmu. Nie było jednak
stypendiów. Ja na trzecim roku uzyskałem stypendium na­
ukowe, ale tych było niewiele; pojawiły się też dopiero w
trakcie owej „rewolucji kulturalnej”, jako instrument kształ­
cenia „nowej kadry” naukowej. Przeważnie studiowało się
na własny koszt, ale za to jak długo się chciało. Istniało na­
wet pojęcie „wiecznego studenta”.

—Do dziś istnieje.


—Dzisiaj to co innego. Wtedy rzeczywiście można było
studiować dowolnie długo: swoich siedem egzaminów
mógłbym był rozłożyć sobie np. na czterdzieści lat. Co do
długości studiów była tylko granica dolna: przynajmniej
cztery łata. Taki okres uznawano za minimalny, by słu chacz
mógł nasiąknąć atmosferą uniwersytetu —nie tylko nauko­
wą, lecz także jego stylem i sposobem bycia.

—No właśnie. Mam pytanie niejako dygresyjne. Pan


taki system otwarty ocenia ja ko lepszy, czy np. uważa Pan,
W O Ł N IE W IC Z

że system edukacyjny obecny — kursy i po pięć egzaminów


rocznie, czyli w sumie dwadzieścia parę egzaminów w ciągu
studiów je s t bardziejfimkcjonalny?
—Dawny system studiów —ten „otwarty”, jak go Pan na­
zywa —był dobry pod dwoma warunkami. Pierwszym był
ten, że na studia idą głównie ci, co naprawdę są zaintereso­
wani tym, co mają studiować; bo do obijania się możliwo­
ści było aż nadto. Drugim zaś warunkiem, jeszcze ważniej­
szym, było ciche założenie, że studia są nie dla każdego: że
uniwersytet przygotowuje pewną rezerwę kadrową, z któ­
rej potem wyłaniać się będzie przewodnia warstwa narodu.
Przy dzisiejszych studiach m a s o w y c h , gdy szkoła
wyższa staje się niemal szkołą powszechną dla dorosłych,
system tak liberalny jak tamten byłby niemożliwy. Można
by go przywracać na tzw. „studiach doktoranckich”, ale te
również wchodzą już w tryby masowości: doktoraty „robi
się” jak ongiś maturę. Tak np. stało się już regułą, że profe­
sor „zadaje” kandydatowi temat rozprawy doktorskiej, jak
w gimnazjum temat wypracowania. Panu też zadał?

—Nie, j a oczywiście sam wymyśliłem, przemyślałem i wy­


brałem swój temat.
—No, to szedł Pan przedwojennym sposobem. Profesor
Czeżowski byłby zdumiony, gdyby zgłosił się do niego ktoś
„po temat” rozprawy doktorskiej. Umiejętność wyboru ja­
kiegoś sensownego tematu jest sprawdzianem dojrzałości
naukowej kandydata: jeżeli tego nie umie, to niech się lepiej
zajmie czymś innym.

—Zajmijmy się tą rewolucją lailturalną, do której doszło


p o przyjściu Pana na studia. Jak ona przebiegała i czy w
efekcie Pan poczuł, że zaczyna się napór ideologii. Ja oczy­
wiście rozumiem, że w dużym stopniu ta rewolucja kultural­
na wzięła się stąd, że jednak nowa form acja chciała mieć
40
W Ś W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

kontrolę. Zrezygnowała z otwartego typu prowadzenia stu­


diów na rzecz zamlcniętego, który je s t łatwiej, siłą rzeczy,
kontrolować.
—Przewrót polityczny w Polsce latem 1948 r. był przej­
ściem do stalinizmu. Zaczął się od usunięcia "Władysła­
wa Gomułki ze stanowiska pierwszego sekretarza PPR za
„odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Odchylenie po­
legało na tym, że Gomułka, choć przekonany komunista,
był zarazem polskim patriotą. Bronił polskiej odrębności
narodowej i państwowej, a sprzeciwiał się tzw. „luksem-
burgizmowi”: doktrynie Róży Luksemburg, przejętej potem
przez KPP, a dziś znowu odżywającej pod nazwą! „globali­
zmu”. Głosiła ona, że kapitalizm znosi różnice między na­
rodami, bo przez rynek wszystkich jednoczy. Za! mrzonkę
miała w szczególności dążenia PPS-u do odbudowjy polskiej
państwowości, skoro ziemie polskie są już tak zintegrowane
gospodarczo w większe organizmy państwowe: jedne z Ro­
sją, drugie z Niemcami. Gomułka był innego zdania, więc
go jej pogrobowcy z KPP obalili.

—Niewątpliwie Róża Luksemburg znów wzbudza pewne


zainteresowanie. Nie dość, że ktoś wznowił je j prace, mimo
że wartość tych prac była taka sobie, to oprócz tego pojawia
się także powtórne zainteresowanie związane z 'jej mitem.
Ostatnio zdaje się, że znaleziono prawdziwe miejsce je j p o ­
chówku...
—Niedocenia Pan chyba Róży Luksemburg, bo przy ca­
łym doktrynerstwie była to duża inteligencja.
Chciałbym tu jeszcze coś dodać na temat Władysława
Gomułki. Odkąd samodzielnie zacząłem myśleć politycz­
nie, czyli od przełomu lat 1955/56, stałem się i pozostałem
do dziś jego stanowczym zwolennikiem. Co więcej, uwa­
żam go za jednego z trzech najwybitniejszych mężów stanu
- obok Józefa Piłsudskiego i Stefana Wyszyńskiego —jakich
4
W O L N IB W IC Z

wydala Polska w XX wieku. Karola Wojtyłę tu pomijam, bo


to inna-kategoria wagowa: nie polska, lecz światowa. Dzi­
siejsze szkalowanie Gomułki mierzi mnie; a jeszcze bardziej
mierzi mnie niedostrzeganie ogromnej różnicy miedzy jego
„polską drogą do socjalizmu” a stalinizmem Bieruta z jed­
nej i serwilizmem Gierka z drugiej strony. Brak nam zmysłu
państwowego, a Gomułka go miał.
Jednakże w czasie, o którym mówimy, nie miałem poję­
cia ani o jego roli politycznej ani o znaczeniu obalenia go.
Interesowałem się wtedy filozofią, nie polityką.

—Czy miał Pan świadomość, że wchodzi Pan w komunę.


Wiedział Pan, co p rzed Panem stoi?
—To nie ja —jak się Pan wyraża —„wchodziłem w komu­
nę”, tylko Polska; i nie w jakąś ogólnikową „komunę”, tyl­
ko konkretnie w stalinizm, czyli w coś przerażającego. Jak
wielu, miesza Pan tu z braku wiedzy pojęcia i zaciera przez
to przepastne różnice.
Jak rzekłem, świadomości olbrzymiego zwrotu politycznego,
który zaczął się w 1948 r., nie miałem. Na uniwersytet przycho­
dziło to zresztą stopniowo, jeszcze rok akademicki 1949/50 był
niby normalny. Pierwszym wyraźnym znakiem było zawiesze­
nie w 1950 r. wykładów Elzenberga i likwidacja jego katedry.
Były też inne. Tak np. w 1949 r. na obozie żeglarskim AZS-u w
Mikołajkach śpiewało się jeszcze podczas zajęć świetlicowych
„Marsz Mokotowa” i „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, a na
takim samym obozie w 1950 r. już tylko „Okę” i „Taczankę”.
Latem 1949 r. zostałem skierowany —jako tzw. „pozytyw­
ny bezpartyjny” —na dwutygodniowe szkolenie „młodej kadry
naukowej” do Warszawy. Odbywało się ono na terenie AWF
na Bielanach. Tam też czuło się już powiew nowego ducha: du­
cha dogmatycznego marksizmu, określanego jako „marksizm-
leninizm”. Dla mnie było to doświadczenie odstręczające —nie
co do samego marksizmu, lecz co do jego sekciarskiego tam
42
W Ś W IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

ujęcia. Pojawiły się także naciski, by wstępować do Związku


Młodzieży Polskiej (ZMP), wtedy utworzonego. Na naciski
byłem jednak odporny, do ZMP nie wstąpiłem.

—Czy Pan m iał świadomość, ż e jed n a k uniwersytety były


już całkiem inne niż p rzed wojną. Że wielu organizacjor t od
początku zabroniono istnienia. Nie było na przykład żad­
nych korporacji.
—Korporacji nie było, ale do 1949 r. była np. Bratnia Poi aoc,
samodzielna organizacja studencka, a także niezależne koła na­
ukowe. Do korporacji sentymentu nie miałem, patrzyłem na
nie jako na składnik tej Polski, która bezpowrotnie minęła

—Tojed n a k była duża część akademickiej tradycji. Przy­


pomnijmy, że korporacje zrodziły się jeszcze wśród młodzie­
ży studenckiej p o d zaborami, w Dorpacie między innymi.
—Owszem, korporacje miały swoją tradycję, ale wygasła
ona wraz z tamtą Polską —jak arystokracja, do której tez nie
czułem nigdy sentymentu.

—A ja k i był Pana stosunek do kwestii ziem straconych


oraz ziem odzyskanych?
—Na kwestię naszych ziem utraconych, i ziem uzyska-
nych, patrzyłem realnie jako na wypadkową układu sił. Pod­
stawowym był fakt, że wojnę przegraliśmy, wobec czego o
naszym losie decydują inni. Zdecydowali ziemie wschodnie
nam zabrać, a dać tzw. „ziemie odzyskane” —po części w
rekompensacie za tamte, po części w odwecie na Niemcach
za rozpętanie wojny i jej barbarzyńskie prowadzenie My
Polacy musimy się więc z tym narzuconym nam stanem rze­
czy pogodzić; i tyle.

~ A jaka była ocena samego Stalina? Oczywiście być może


nie wiedziano wszystkiego o Stalinie, bo wtedyjeszcze ta wiedza
43
W O L N ÎE W IC Z

nie była zupełnie powszechna, ale coś można było wydeduko-


wać. O lagrach, o Katyniu coś chyba było wiadomo?
—Prawda o Katyniu była mi j asna od wydania przez Niem­
ców w 1943 r. ich „białej księgi” dokumentów na ten temat
To zrobili Sowieci, bez wątpienia. Nie miałem też wątpliwo­
ści co do intencji Stalina wobec nas, dławicielskiej.
Trzeba pamiętać, że myślenie mojego pokolenia określały
dwie wielkie determinanty. Pierwszą było przeświadczenie, że
układ polityczny, jaki powstał w Europie w rezultacie drugiej
wojny światowej, może zmienić tylko trzecia wojna światowa;
i że za naszego życia najprawdopodobniej do niej nie dojdzie.
Na zmianę nie ma wiec co liczyć: w tym układzie upłynie całe
nasze życie. Oczywiście, jako młody człowiek nie formułowa­
łem tego sobie tak wyraźnie, ale niejasno tak to odczuwałem.
Drugą determinantą, która ze mnie i z wielu moich rówieśni­
ków czyniła „pozytywnych bezpartyjnych”, był fakt że ta narzu­
cona nam siłą Polska zachowywała w sobie wiele polskości. Pol­
ska Jałtańska, jak ją nazywam, to byłajednak Polska, a nie Reichs­
gau Danzig- Westpreussen ani Generalgouvernement. Symbolem
tej różnicy mogą być flagi, jakie widziałem wtedy powiewające
z czterech narożników wieży toruńskiego ratusza: dwie czerwo­
ne, dwie biało-czerwone. Za okupacji niemieckiej była tylko ta ze
swastyką. A na symbolach się to bynajmniej nie kończyło.
Poza tym dokonywała się w Polsce rewolucja socjalna,
w której dla mnie najważniejsze było jedno: socjalizm znosi
zmorę bezrobocia! To było coś ogromnego, co doceni tylko
ten, kto sam go posmakował.

—No tak, oczywiście. Wiemy też jednak, na jakich zasa­


dach to było znoszone i ja kie powodowało skutki...
—Jakie skutki?

—Istniała kategoria bezrobotnych nienazywanych bezro­


botnymi, którzy z różnych przyczyn, zwłaszcza z przyczyn
44
W ŚW IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

politycznych, też pracy nie mogli znaleźć, albo siedzietli w


łagrach czy więzieniach. Bądź wręcz trafiali do piachu.
—Przepraszam, ale nie rozumiem. Czy Pan chce prdriwa-
dzić ze mną wywiad, by dowiedzieć się, jak myślało ; ioje
pokolenie sześćdziesiąt lat temu; czy polemikę, by pok: :ać,
że powinno było wtedy się myśleć tak, jak Pan-myśli < riś?
Zostawmy lepiej ten temat.

—Wróćmy więc do końcowego okresu pańskich studiów.


W 1951 roku został pan magistrem filozofii a tytuł pana pracy
magisterskiej brzmiał „Krytyka subiektywnego idealizrku w
»Materializmie a empiriokrytycyzmie« Włodzimierza Leni­
na”. Czy taki temat Pan sobie sam wybrał?
—Temat pracy magisterskiej wybrałem sobie oczywi­
ście sam. Już mówiłem, że u prof. Czeżowskiego kandydat
sam musiał go znaleźć. O Leninie, czy o św. Augustynie -
wszystko jedno, byłe dorzeczny.

—Ale czy tematyka była jakoś ograniczona, no bo jednak


w okresie tryumfu marksizmu-leninizmu w Pana pracy poja­
wia się Lenin? To nie je s t chyba nonkonformizm?
— Wybrałem Lenina, bo interesowałem sie wówczas i
marksizmem, i subiektywnym idealizmem, którego proble­
matykę jego książka porusza. Prof. Czeżowski i profj. El-
zenberg, który był recenzentem, ocenili ją na bardzo dobrze.
Wydałem ją w 1998 r. w moim tomie „Filozofia i wartości.
II”, bez żadnych zmian. W ten sposób jestem jedynym chy­
ba autorem w Polsce, który swą rozprawę o myśli Lenina
napisaną w latach stalinowskich teraz publikuje. To nie te­
mat decyduje o wartości pracy, tylko jego ujęcie.

—Wydaje mi się, że na przykład ja k by Pan napisał


wtedy p racę o de M aistrze je j ocena nie była by az tak
entuzjastyczna ...
45
W O L N IE W IC Z

—Nie powiedziałem, że ocena była „entuzj astyczna”, tyl­


ko że była bardzo dobra. Czemu więc Pan moją wypowiedź
przekręca? A co do de Maistre’a, to mógłbym był pisać i o
nim., czemu nie?

— Wróćmy do pracy Lenina. Wie Pan zapewne —taka


interpretacja pojawia się przynajmniej w „Podstawowych
nurtach marksizmu” Kołakowskiego — że „Materializm
a empiriokrytycyzm ” miał przede wszystkim znaczenie p o ­
lityczne?
— Oczywiście, że miał znaczenie głównie polityczne,
wielkie mi odkrycie. Ale w marksizmie filozofia i polityka
się przenikały. W tym właśnie była jego siła. Mnie w książ­
ce Lenina interesowała jedynie ta pierwsza i o niej pisałem.

—Jak się konstruuje system polityczny\ to tworzy się pew ­


ne instrumenty sprawcze, by osoby, którym się nawet w do­
brej wierze wydaje, że się pew ną problematyką zajmują do­
browolnie, zajmowały się tą problematyką a nie inną. Toje st
jakby rzecz powszechnie znana. Teraz na przykład powstają
dziesiątki tysięcy prac magisterskich o Unii Europejskiej.
—Żyjemy duchem swojego czasu, a tego ducha nikt nie
„konstruuje”; rodzi się sam. I zajmujemy się problematyką,
jaką on nam niesie. To zaś, czy mamy w niej coś do powie­
dzenia, czy tylko powtarzamy obiegowe banały, zależy już
jedynie od nas samych.

—A jeszcze pytanie dygresyjne, bo rozmawiamy właśnie


dzień p o śmierci Leszka Kołakowskiego. Jak Pan go oce­
nia? Czy to był zacięty stalinista?
—Kołakowskiego bliżej nie znałem, nie miałem nawet
okazji z nim rozmawiać. Był ongiś nadzieją polskiej filo­
zofii, ale jej nie spełnił. Wielka niewątpliwie inteligencja
okazała się filozoficznie pustą, nie wniosła do filozofii żad-
46
W S W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T ó w

Hej nowej idei. Miał i ma swoich wyznawców, ale to rychło


minie, bo w filozofii liczą się tylko idee, nie. książki.

—Ale mi chodzi o ten początek, o jeg o obciążenie stalini­


zmem. Dobrze Pan wie, że ja kb y np. system hitlerowski trwał
i się tam stopniowo reformował, to pewnie nawet naukowcy
zJnstytutu Alfreda Rosenberga by się w końcu zdemokraty­
zowali. Ale mimo to zapewne nie uchodziliby za uczciwych
naukowców, a ju ż z całą pewnością nie byliby „autoryteta­
m i ”. A Kołakowski, stosując taką przenośnię, był człowie­
kiem, który z instytutu Rosenberga, tylko nie hitlerowskiego
a stalinowskiego pochodzi. Co więcej — był bardzo głęboko
zaangażowany w jeg o prace. Choć p o latach nie chciał zbyt
wiele o tym mówić, przyznawał np., że chodził z pistoletem,
utrzymywał związki ze służbą bezpieczeństwa i to nowel nie
tyle funkcjonalne związki — nie był mówiąc brzydko Icapu-
siem —tylko jego to fascynowało . Żył mitem czekisty
—Mówi Pan, że Kołakowski „żył mitem czekisty”. Nie
sądzę. Uległ za młodu mitowi rewolucji, ale to nie to samo.
Wielu wysoce inteligentnych ludzi mu uległo i ulega do
dziś. Świadczy to jednak tylko o potędze tego mitu; a mjark-
sizm był i pozostał jego postacią intelektualnie najbardziej
dojrzałą. Dał nowe spojrzenie na świat społeczny, dotąd na­
leżycie nie opisane, przez Kołakowskiego też nie. Potęgę
rewolucyjnego mitu dobrze widać w pięknym wspomnipniu
Igora Newerlego „Zostało z uczty bogów”, gdzie i o czeki-
stachjest mowa.

—Czy w tamtym olcresie uważał się Pan za marksistę?


—Do dziś mam marksizm za składnik swojego poglądu
na świat, co nieraz publicznie deklarowałem. To była godna
uwagi filozofia dziejów, której dalszy rozwój potem prze­
rwano, czyniąc z niej zestaw ideologicznych haseł i poli­
tyczną ortodoksję. Zaczęła to na przełomie wieków socjal-
47
W O L N IE W IC Z

demokracja niemiecka, a dokończył stalinowski marksizm


państwowy: marksizm pod urzędniczym nadzorem —jak
dzisiejsza „poprawność polityczna”, jego nowe wcielenie,
której dławiący chwyt coraz wyraźniej odczuwamy. (Tam­
ten też zaciskał się stopniowo, przez dwadzieścia lat.)

—Ale w jakim sensie w części nadal uznaje się Pan za


marksistę?
—W takim sensie, że uznaję marksizm za poważną dok­
trynę filozoficzną. To się u mnie gdzieś zaczęło na pierw­
szym roku studiów. Ja się zresztą z marksizmem spotkałem
w najlepszym możliwie wydaniu, bo na wykładach z so­
cjologii profesora Tadeusza Szczurkiewicza, który nie był
marksistą, tylko uczniem Floriana Znanieckiego. Ale on
wykładał marksizm nie tak, jak wykładali ci sprowadzeni
gdzieś ze wschodu warszawscy doktrynerzy. W uznawaniu
się za marksistę nie widzę nic uwłaczającego.

— Tyle, że marksizm je s t jed n a k ideologią nawołującą


w konsekwencji do zbrodni. Tak ja k Hitler w dosyć otwar­
ty sposób mówił, że zrobi porządek z Żydami, tak Marks w
otwarty sposób mówił —być może nie mając na myśli siebie
osobiście, bo on jeszcze nie miał takiej mocy sprawczej —że
trzeba zrobić porządek z pewnym i ludźmi i to w sposób do­
syć radykalny.
—Nigdy tego nie mówił, proszę Pana.

—Niestety mówił. Choćby w „Manifeście komunistycznym ”


pisał, co komu trzeba zabrać, jakie klasy muszą zniknąć, a ja ­
kie mają ustanowić dyktaturę. Zniknąć znaczy zniknąć.
—Pan zna „Manifest Komunistyczny” chyba tylko ze sły­
szenia. Według niego bowiem zjawisko społeczne walki klas
nie wynika z niczyjej złej woli, lecz z ustroju ekonomiczne­
go, a ten z kolei —ze stanu społecznych sił wytwórczych.
48
W S W IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

To ten ustrój rozbija społeczeństwo na klasy o sprzeczn;Łych


interesach, między którymi nieustannie toczy się —jalik to
określa „Manifest” —cicha wojna domowa. Dzisiaj w Pol­
see też się toczy. Pogląd, który Pan zdaje się przypis;iywiać
Marksowi, że zniesienie walki klas polega po prostu na wy­
rżnięciu jednej klasy przez drugą, nie ma z jego rzecz}w i­
stymi poglądami nic wspólnego.

—Jednak Marks nie stawiał tylko diagnozy —propono­


wał także terapię i o problemy z tą terapią mi chodzi Bo
za terapię ju ż ponosi odpowiedzialność. Wróćmy jednak do
Pana losów. Rozpoczął p a n pracę ja ko zastępca asystenta, a
później asystent w katedrze logiki UMK. Jak do tego doszło
ija k wyglądała ta praca?
— W latach studenckich moim duchem opiekuńc:sym
była dr Aleksandra Zajkowska, ziemianka z Wileńszczy-
zny i adiunkt w katedrze prof. Elzeńberga, po likwidacji
tej katedry w 1950 r. zwolniona. To ona rekomendowała
mnie prof. Czeżowskiemu na asystenta.

—A le czy to oznaczało, ja k się to dzieje obecnie z asysten­


tami, że szykował się Pan do doktoratu? Czy to wtedy nie
była rzecz oczywista —ja k je s t to obecnie?
— Doktorat to była sprawa dalsza, nic pilnego.. Wcale o
nim wtedy nie myślałem. Jako asystent w katedrze prof. ( J e ­
żowskiego byłem przez niego zobowiązany dyżurować tam
po cztery godziny dziennie przez pięć dni w tygodniu. Do
roboty było niewiele, za to wiele do czytania. Katedra - jak
wspomniałem —miała doskonałą bibliotekę, skompletowaną
w Wilnie przez prof. Czeżowskiego i przewiezioną do T Dra­
nia. Więc dyżurowałem i czytałem, masami.

—Czyli to właściwie była dalsza edukacja?


— Naturalnie, głównym zadaniem asystenta była sa:
49
W O L N I E W IC Z

edukacja naukowa, niekoniecznie na stopień, lecz jako cel


sam w sobie. Asystent miał zgłębiać tajniki swojej dyscypli­
ny, po to go nim zrobiono.

—No i popracował Pan dwa lata w charakterze asystenta.


W 1953 roku, ja k sam Pan to określa, na skutek braku swobo­
dy badań filozoficznych, porzucił pan karierę akademicką.
— Dziwnie Pan to formułuje: „popracował”, „z braku
swobody porzucił”. Czy nie rozumie się już dzisiaj, że to
były trudne decyzje życiowe?
Gdzieś w 1952 r. zacząłem sobie uświadamiać, że w ta­
kiej filozofii akademickiej, jaka się w Polsce szykuje, nie
ma dla mnie miejsca; że się na nią po prostu nie godzę. Ci­
śnienie duchowe, jakie się wówczas odczuwało, nie miało
oczywiście żadnego związku z osobą i postawą prof. Cze-
żowskiego; ono przychodziło z zewnątrz, z Warszawy i da­
lej z Moskwy. Wszystko wskazywało, że system społeczny,
lctóry zaczęto u nas wprowadzać w 1949 roku, a później na­
zwano „systemem kultu jednostki”, będzie trwał i twardniał.
Oto drobny przykład. W ramach „umacniania socjalistycz­
nej dyscypliny pracy” uniwersytet nałożył w 1953 r. na pro­
fesorów obowiązek codziennego podpisywania listy obec­
ności. I podpisywali —z wyjątkiem prof. Czeżowskiego.
Do decyzji, by pożegnać się z pracą naukową i filozo­
fią, skłoniło mnie w końcu jedno wydarzenie. 5 marca 1953
roku umarł Stalin. W maju Uniwersytet Warszawski urzą­
dził wielką akademię żałobną poświęconą jego spuściźnie
filozoficznej. Zaproszeni zostali wszyscy czynni profesoro­
wie katedr filozoficznych z całej Polski, wśród nich prof.
Czeżowski. Profesor ani myślał tam jechać, uznał jednak, że
jego katedra winna być na tej akademii jakoś reprezentowa­
na; i wydelegował mnie.
Pojechałem więc do Warszawy. Uroczystość odbywała
się w Pałacu Kazimierzowskim, a mówców było dwóch.
50
W S W IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

stosownie do stalinowskiego podziału filozofii na mate­


rializm dialektyczny i historyczny. Byli nimi profesoro­
wie Adam Schaff i Józef Chałasiński. Z ust prof. Schaffa
usłyszałem wtedy, że przed polską filozofią stoi teraz jedno
wielkie zadanie: zgłębiać myśl Staling bo - jak się vwyra­
ził - ,najdrobniejsza nawet wypowiedź Stalina zawiera w
sobie więcej rzetelnej problematyki filozoficznej niż grube
tomy burżuazyjnych pseudo-uczonych”. (Pełny tekst tego
wystąpienia można znaleźć w czasopiśmie „Myśl Filozo­
ficzna” za rok 1953.) To usłyszawszy, powiedziałem sobie
w duszy: nic tu po mnie. Krótko po powrocie z Warszawy
złożyłem na ręce prof. Czeżowskiego pismo z wymówie­
niem pracy, a Profesor dopisał na nim odręcznie: „znając
motywy akceptuję”. Może leży ono jeszcze w jakichś archi­
waliach uniwersytetu.

—Ale czy nie było jednak tak, że śmierć Stalina w jdkiejś


krótszej czy dłuższej perspektywie, oznaczała koniec tego
systemu ? Wiadomo, że ja k satrapa umiera, to satrapia też
razem z nim.
—Tak to może wygląda dzisiaj, ale nie wtedy. Jeszcze w
1954 r. trwały dalej sądowe mordy polskich oficerów mary­
narki wojennej - dalszy ciąg Katynia, ale już w Polsce. Były
też co prawda pewne zwiastuny zmiany, ale mało czytelne.
Dla mnie pierwszym z nich był sam pogrzeb Stalina. Bio­
rąc pod uwagę niesłychany kult jego osoby, boski niemal­
że, spodziewałem się, że będzie to pogrzeb, jakiego nie wi­
dział świat od czasu faraonów. Tymczasem nie: był uroczy­
sty pogrzeb państwowy, ale stosunkowo całkiem skromny.
I to mnie, pamiętam, mocno zdziwiło. Kilka miesięcy póź­
niej, w sierpniu 1953 r., przyszło aresztowanie Berii i jego
zastępców Mierkułowa i Abakumowa, a potem w grudniu
wiadomość o ich straceniu. Była to oczywiście sensacją, na­
dal jednak niczego jeszcze nie dowodząca: wzajemne wy-
51
W O L N IE W IC Z

bijanie się przywódców komunistycznych nie było przecież


nowością. Zmianę ku lepszemu zaczęło się wyraźnie odczu­
wać dopiero w 1955 r., w okresie tzw. „odwilży”.
Ja zaś przez cały ten przełomowy czas szukałem sobie ja­
kiegoś miejsca w życiu. Wyjechałem z Torunia na Wybrze­
że, udało mi się zamieszkać w Orłowie, imałem się różnych
zajęć. W 1955 r., gdy pracowałem jako tłumacz w Insty­
tucie Budownictwa Wodnego PAN w Gdańsku, spotkałem
przypadkiem swego dawnego wykładowcę psychologii dra
Gerstmana. Dojeżdżał on do Gdańska na wykłady w tutej­
szej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Usłyszawszy co robię,
zaproponował, że poleci mnie tam na wykładowcę logiki,
bo takiego im akurat potrzeba. A że był to już czas owej
„odwilży”, sam nad czymś takim myślałem. W ten sposób,
po jeszcze paru perypetiach, trafiłem na stanowisko adiunk­
ta do gdańskiej WSP. Była to dla mnie wówczas duża rzecz,
także materialnie.

—W 1956 roku wstąpił Pan też do PZPR


—Podanie o przyjęcie do Polskiej Zjednoczonej Partii Ro­
botniczej złożyłem w końca 1955 r. a przyjęto mnie w 1956.

—To był taki wymóg? Chcąc tam pracować musiał Pan


wstąpić?
—Nie. Nikt absolutnie wstąpienia do partii ode mnie nie
wymagał, ani mnie o to nie pytał. Powód mojej decyzji był
zupełnie inny. Wracałem do nauki, bo szła wielka przebu­
dowa socjalizmu: życie wracało do normy, także to akade­
mickie. W lutym 1956 r. obradował wiekopomny XX Zjazd
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który potępił
kult Stalina i jego zbrodnie. Był czas nadziei, chciało się w
tym uczestniczyć, jakoś to wspomóc. Najprostszą zaś drogą
było wstąpić do partii, która to dzieło przebudowy podjęła.
I to uczyniłem.
52
W Ś W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

—Ale wiedział Pan, że to była przebudowa, ale cały czas


przebudowa dyktatury i że wprawdzie być może form a bę­
dzie inna, ale treść w gruncie rzeczy podobna.
—Wcale nie. Jak wielu, nie docenia Pan ogromu prze­
miany politycznej, jaka się u nas w 1956 roku dokoiiała.
To było jak otwarcie okien w straszliwie dusznym pokoju.
Dziś w pamięci społecznej zbladł i zatarł się już obraz tjego,
czym był stalinizm jako system polityczny - i czym było
wyjście z niego. Zdjęta została z ludzi wszechobecna gJnza,
niemy strach „że przyjdą”. Zaczęto znowu oddychać nor­
malnie i mówić z sobą normalnie, bez ciągłej obawy, żeby
nie powiedzieć pół słowa za dużo —albo za mało. Dobrze
tę przemianę —choć w drugą stronę —ujął George Orwell w
swoim „Hołdzie dla Katalonii”. Opisując sytuację w Barce­
lonie po dokonanym tam latem 1937 r. przewrocie stalinow­
skim, powiada on: „Było tak, jakby nad miastem zawisła
jakaś olbrzymia, złowroga inteligencja, coś obmyślając. (...)
Ta atmosfera —straszna. Jak w domu wariatów”. W 1956
roku wychodziliśmy z lochu na światło dnia, niektórzy do­
słownie. Czy pokolenie, do którego Pan należy, nie jest już
zdolne tego pojąć?
Dopisało mi przy tym szczęście: w gdańskiej WSP była
silna, bojowa organizacja partyjna, która umiała zrobić
właściwy użytek z otwierających się możliwości dyskusji i
działania. Już latem 1956 roku, na moich oczach, organiza­
cja obaliła najpierw swojego I sekretarza i wybrała nowego
(został nim znany później historyk Roman Wapiński). Na­
stępnie zaś doprowadziła do odwołania bierutowskiego rek­
tora WSP, niejakiego Czerneckiego —wbrew silnemu opo­
rowi władz partyjnych i ministerialnych. Był to ewenement,
pierwszy tego rodzaju w Polsce. Na krytyczne zebranie POP
(Podstawowej Organizacji Partyjnej) przybył I sekretarz
Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku oraz przedsta­
wiciele Wydziału Nauki i Oświaty KC PZPR i Ministerstwa
53
W O L N IÉ W IC Z

Oświaty, by tego rektora jednak wybronić; i nie dali rady.


Dla mnie był to pokaz demokracji wewnątrzpartyjnej w
działaniu i walce, coś porywającego. Dziś w żadnej szkole
wyższej niczego podobnego Pan nie uświadczy, tempi pas­
sait. W porównaniu z tamtym czasem dziś to martwota.

—Ale mogły też się pojawić takie tendencje, żeby ten sys­
tem odrzucić ja ko całość. W październiku 1956 wydaje się,
że istniała taka możliwość. Ludzie autentycznie popierali
Władysława Gomułkę, tyle że on był przede wszystkim ko­
munistą...
— Tendencje, by odrzucić system komunistyczny w ca­
łości, faktycznie wystąpiły, ale możliwości na to żadnej nie
było. Związek Radziecki odrzucił wprawdzie stalinizm (ów
„kult jednostki”, jak to wtedy zwano), lecz ani myślał de­
montować w Europie cały porządek pojałtański. W 1956
roku pokazały to dowodnie czerwcowe wydarzenia u nas w
Poznaniu, a potem jeszcze dobitniej listopadowe w Buda­
peszcie. W październiku Gomułka uzyskał od Chruszczowa
dokładnie tyle swobody politycznego manewru, ile się dało;
nic więcej nie było wówczas możliwe. Ci, co zarzucali mu
i do dziś zarzucają jakąś „zdradę Października”, nie wiedzą,
co mówią. (A byli wtedy tacy, co domagali się, by nas po­
prowadził z odsieczą na Węgry! Ładnie byśmy wyglądali.)

—Można oczywiście różnie go oceniać...


— Chodzi o to, by Gomułkę oceniać rzetelnie: biorąc pod
uwagę ograniczenia, w jakich działał —zewnętrzne i we­
wnętrzne. Takiej oceny nie widzę, u Pana także nie. Przeciw­
nie, oczernia się go wszelkimi sposobami, jak chociażby tą
gadaniną o „siermiężnym socjalizmie”. Proszę zauważyć, że
obalenie Gomułki, czyli operacja polityczna z lat 1968-1970,
stanowi do dziś najbardziej niejasny fragment dziejów Polski
Jałtańskiej. Treść i sens jego przemówienia z 19 marca 1968
54
W ŚW IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

oddaje się kłamliwie; całkowicie przemilcza się fakt, zasta­


nawiający przecież, że w dniu 8 marca, kiedy owe „wydarze­
nia marcowe” się zaczęły, Gomułka był w Polsce nieobecny.
Tak się preparuje historię dla propagandy. (Pisaliśmy o tym
z kol. Zbigniewem Musiałem w naszej książce „Ksenofobia
i wspólnota”, Kraków 2003; przemilczanej, rzecz jasna/

—W 1962 roku dostał pan doktorat nauk humanis ycz-


nych na podstawie rozprawy „Język potoczny w nowej f i ­
lozofii Wittgensteina”. Czyli zainteresował się Pan w tym
olcresie Wittgensteinem?
—Wittgensteinem zainteresowałem się dużo wcześniej, jesz­
cze na studiach; to był rok chyba 1949. Profesor Szczurkiewicz
wspominał na swych wykładach z socjologii o książce Pc ppe-
ra „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”, bardzo zrssztą
krytycznie jako o socjologicznym amatorstwie. Mnie ona jed­
nak zaciekawiła, bo była już głośna (wyszła w 1945), i dc niej
zajrzałem. Książki naukowe docierały wtedy do Polski jes zęzę
łatwo, to się urwało dopiero w 1950 roku. Tam pierwszy raz
zetknąłem się w filozofii z myślą Wittgensteina i w ogóle z tym
nazwiskiem. U Poppera pojawia się on w kontekście negatyw­
nym, jako jeden z wrogów „społeczeństwa otwartego”, ja na
dowód tej wrogości przytacza się tam w przypisach szereg tez
Traktatu. Na mnie oddziałały one odwrotnie niż były zamierzo­
ne: zachwyciły mnie swą sugestywnie zagadkową lakoniczno­
ścią. Zajrzałem więc zaraz do naszej biblioteki zakładowej -
rzeczywiście: w szafie stał na półce niezauważony przeze mnie
przedtem tom o tytule „Tractatus Logico-Philosophicus”, jego
słynne pierwsze wydanie z 1922 r.

—Tak wyszło, że związał się Pan z Wittgensteinem na całe


życie?
—Nie powiedziałbym, że to tylko „tak wyszło”. Wpraw­
dzie mało z „Traktatu” wtedy rozumiałem, ale już na samym
55
W O LNIËW ICZ

wstępie uderzyła mnie jak obuchem teza „1.13 Światem są


fakty w przestrzeni logicznej”. To całkiem nowe pojęcie
„przestrzeni logicznej” —nowe nie tylko dla mnie, lecz i
dla filozofii —poruszyło moją wyobraźnię: tej „przestrze­
ni”, w której owe tworzące świat fakty są jakoś zanurzone.
Poczułem w nim tchnienie wielkiej metafizyki, choć oczy­
wiście tak sobie tego jeszcze wówczas nie uświadamiałem.
Ale musiało istnieć, skoro odcisnęło swe piętno na całym
moim życiu.
Na „Traktat” powoływałem się już w istotnym punkcie
mojej pracy magisterskiej z 1951 r., tej o krytyce subiek­
tywnego idealizmu u Lenina (patrz moją książkę „Filozofia
i wartości II”, Warszawa 1998, s. 139). Później zaś na moją
prośbę czytaliśmy go przez cały rok akademicki 1952/53
na privaüssimum filozoficznym prof. Czeżowskiego u niego
w domu. (Na uniwersytecie nie było wtedy można takiego
seminarium prowadzić.)

—W 1963 roku z inicjatywy wspominanego ju ż przez nas


Adama Schaffa, który Pana tak zaszokował swoim refera­
tem o Stalinie, został pan przeniesiony do katedry filozofii
Uniwersytetu Warszawskiego. Jak z kolei do tego doszło?
—Wystąpieniem prof. Schaffa, wielbiącym w 1953 r. po­
śmiertnie Stalina, nie byłem bynajmniej „zaszokowany”, bo
nie było dla mnie niespodziewane. Widziało się przecież,
dokąd sprawy zmierzały. Było ono tylko ostatnią kroplą do
decyzji, która dojrzewała we mnie od trzech lat.
A z moim przejściem na Uniwersytet Warszawski było
tak. Pracując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku
miałem niewielki tylko kontakt z polskim środowiskiem fi­
lozoficznym. Na początku 1962 r. dowiedziałem się jednak,
że prof. Schaff prowadzi przy Instytucie Filozofii i Socjo­
logii PAN, którego był twórcą i dyrektorem, ogólnopolskie
konwersatorium z semantyki, co dwa tygodnie. Tymczasem
56
W ŚW IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

ja wtedy właśnie uzyskałem doktorat na UMK w Toruniu za


rozprawę „Semantyka języka potocznego w nowej filozofii
Wittgensteina”. Posłałem więc jej egzemplarz’prof. Schaf­
fowi wraz z prośbą o zgodę na mój udział w owym konwer­
satorium. Tam, po półrocznym w nim udziale, prof. Schaff
nieoczekiwanie zaproponował mi przejście do jego katedry
na UW. Niezbyt się do tego paliłem, bo w Gdańsku czu łem
się dobrze, ale rozsądek i Żona skłoniły mnie, by z tej szan­
sy —życiowej przecież —skorzystać.
W Warszawie sprawa mojego przeniesienia napotkała
opory —i na wydziale filozoficznym UW, i w Ministerstwie
Oświaty i Szkolnictwa Wyższego, np. ze strony ówczesnego
dyrektora departamentu szkół wyższych Zygmunta Rybic­
kiego, późniejszego rektora UW. —To są jakieś fanaberie
profesora Schaffa —mówiono —mamy na miejscu tyle talen­
tów, a on sprowadza jakiegoś pomorskiego filozofa z pod­
rzędnej uczelni, partyjnego pewnie dla kariery.
Profesor Schaff wszystkie te sprzeciwy i opory pokonał.
Tak np. uzyskał dla mnie w Warszawie mieszkanie, to była
wtedy duża rzecz. Profesor Schaff załatwił ją osobiście z
premierem Józefem Cyrankiewiczem, który przydziel:.! mi
mieszkanie ze swojej puli premierowskiej. W ten sposób zo­
stałem od września 1963 r. adiunktem w katedrze filozofii
Uniwersytetu Warszawskiego.
W związku z tym moim przeniesieniem warto coś dodać,
co rzuca światło na osobowość Adama Schaffa. Widząc,
jaką sobie ze mną zadaje fatygę, uznałem, że winienem mu
lepiej uświadomić, czego się po mnie może spodziewać: że
jestem człowiekiem uparcie niezależnym, którym niełatwo
powodować. Więc zrobiłem tak. Gdzieś na przełomie lat
1962/63 miałem mieć jia konwersatorium referat, a właśnie
ukazał się artykuł prof. Schaffa „Język a myślenie”, letóry
bardzo mi się nie podobał. Za temat referatu obrałem zatem
tenże artykuł i przeprowadziłem jego gruntowną krytykę.
57
W O U N U E W IC Z

pokazując ukryte w nim słabości logiczne. Profesor Schaff


był poruszony, ale nic wtedy poza zwykłą dyskusją nauko­
wą nie powiedział. Ja natomiast wróciwszy do Gdańska
napisałem do niego list wyjaśniający moją intencję. W od­
powiedzi napisał mi: „kocham ludzi myślących” i wzmógł
jeszcze swoje starania o przeniesienie mnie do jego katedry.
Ilu znajdzie się w Polsce profesorów, którzy w takiej sytu­
acji postąpiliby podobnie?

—Jednocześnie ten sam Adam S c h a ff, wyrzucał bardzo


wielu ludzi np . prof. Kazimierza Ajdukiewicza.
—Schaff nikogo nie wyrzucał, a najmniej Ajdukiewicza.
Jest wiele fałszu w obiegowych dziś opiniach na temat tam­
tego czasu. To, że polska filozofia wyszła ze stalinowsko/bie-
rutowsko /bermanowskich czystek stosunkowo obronną ręką,
jest w dużej mierze zasługą prof. Schaffe. Owszem, w reda­
gowanej przez niego „Myśli Filozoficznej” ukazywały się
artykuły napastliwe wobec dawnej profesury, także artykuł
samego Schaffa o poglądach filozoficznych Ajdukiewicza.
Ale to, po pierwsze, nie oznaczało jeszcze „wyrzucania”; a po
drugie, zaatakowani mogli w tejże „Myśli” publikować swoje
repliki na ataki —co na tamten czas było czymś zupełnie nie­
bywałym. Normą było zatkać krytykowanemu usta. (Podob­
nie jak to zaczyna być dzisiaj, bo stalinowski totalizm wraca,
tylko w zmutowanej postaci.) Schaff był stalinowcem w tym
sensie, że wierzył w Stalina; ale nie był lewakiem. Ci „wy­
rzucani” profesorowie byli tylko „urlopowani” —wprawdzie
przymusowo, ale z zachowaniem pełnej pensji profesorskiej.
A to chyba niemało, skoro np. w Czechosłowacji musieli się
utrzymywać jako kioskarze albo Stróże nocni. W Polsce mogli
żyć i pracować naukowo, nie wolno im było tylico wykładać.

—Ja mimo wszystko Schaffa zbytnio nie poważam, bo to


jednak wszystko się działo w ramach komunistycznego pa-
58
W Ś W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

radygmatu; ale to je s t ciekawe co Pan powiedział, że on był


stalinistą ale nie komunistą. Może Pan to wyjaśnić?
—Niesłusznie utożsamia Pan lewactwo z komunizmem.
Ten polski stalinizm był w ogóle nieco inny niż rosyjski:
wyrastał na glebie innej kultury, polskiej właśnie, i to zmięk­
czało nieco jego nieludzkie rysy. To, że Gomułka przeżył,
samo już wiele mówi o owej różnicy. Pisałem o tym w arty­
kule „Filozofia w Polsce Jałtańskiej” (patrz moją „Filozofię
i wartości III”, 2003).

—W 1967 roku został Pan z kolei docentem i znowu na


podstawie pracy o Wittgensteinie ... |
—Moja rozprawa habilitacyjna „Rzeczy i fakty”, ukoń­
czona w 1967 r., dotyczyła pierwszej filozofii Wittgensteina,
tej z „Traktatu”. Profesor Schaff obawiał się, że niechętne
mi środowisko warszawskie, w którym dominowali antygo-
mułkowscy „rewizjoniści”, może tę habilitację utrącić. Dla­
tego spowodował, że rada wydziału powołała aż czterech
recenzentów, choć zwykle powołuje się trzech: byli nimi
Tadeusz Kotarbiński, Roman Suszko, Peter T. Geach, oraz
sam Schaff. Wszystko poszło w końcu pomyślnie, bo nadal
panowały jeszcze przyzwoite akademickie obyczaje, gdzie
bardziej liczą się kwalifikacje naukowe niż przynależność
do własnej sitwy. 1

—Potem też z uwagi na Wittgensteina zaczął Pan jeździć


za granicę na różne wykłady...
—Większe wyjazdy to miałem właściwie tylko dwa, oba do
Ameryki. Żoną prof. Geacha, jednego z recenzentów mojej ha­
bilitacji, była prof. Gertruda Elizabeth M. Anscombe z Oksfor­
du, znana w świecie uczennica Wittgensteina i tłumaczka jego
dzieł na angielski. Z jej rekomendacji zostałem w 1967 Ir. za­
proszony jako visiting associatedprofessor na semestr zimowy
do Uniwersytetu Chicagowskiego. Na swoich wykładach tam,
59
W O L N IE W IC Z

zatytułowanych „Ontology of Facts and Ontology of Things”


przedstawiałem główne wyniki swojej rozprawy habilitacyjnej.
Dobrze te wykłady wspominam, bo tak uważnych słuchaczy
jak wtedy w Chicago nie miałem nigdy przedtem, ani potem.
Jedyny raz w całej mojej wieloletniej praktyce dydaktycznej
czułem tam, że muszę się wysilać, by być stałe przynajmniej
o krok przed nimi. Ale też The University o f Chicago to zna-
komity uniwersytet, byle kogo tam na studia nie przyjmowali.
Ostatecznie to właśnie tam Enrico Femi zbudował pierwszy
na świcie stos atomowy. (Pokazywano mi budynek, gdzie po-
wstał: wielką obskurną budę w stylu naszej Hali Mirowskiej).
Drugi wyjazd, już jako tzw. „pełny” visiting professor ,
miałem w 1972 r. do Filadelfii na tamtejszy uniwersytet
Tempie —tym razem z rekomendacji innego z dawnych
uczniów Wittgensteina, prof. Georga Henrika von Wrighta.
Uniwersytet to też duży, ale jakością słuchaczy nie mógł się
równać z Chicagowskim.

—Wolność słowa była tam jednak większa i za same tek­


sty raczej nikogo do więzienia nie wsadzali?
— Pańskie pytania są generalnie źle stawiane, bo oparte
wciąż na stereotypie „Peerelu”. Znalazłszy się pierwszy raz
na Zachodzie zauważyłem oczywiście różnicę w zamożno­
ści, ale poza tym jak u nas: wszystko co dobre to drogie. Nie
uderzyła mnie też tam jakaś nadzwyczajna różnica w swo­
bodzie wypowiedzi. Tu i tam mówiłem na wykładach tylko
to, co faktycznie myślę.
W Polsce Jałtańskiej też za same teksty filozoficzne do
więzienia nie wsadzano —prócz owych sześciu lat stali­
nowskich 1949-54, rzecz jasna, które trzeba traktować od­
rębnie. Poza tym rozsądnie jest zachowywać w swych wy­
powiedziach pewną powściągliwość. Gdy studenci chcieli
np., bym wypowiedział się na temat amerykańskiej wojny
w Wietnamie, odmówiłem —wskazując, że jestem w USA
60
W Ś W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T ÓW

gościem i jako gościowi nie wypada mi wypowiadać :


temat poczynań mojego gospodarza. I dalej tak myślę.
W Ameryce lat sześćdziesiątych minionego wieku zalilm-
ponowały mi tylko dwie rzeczy, których brak było w Poi.:sce
i brak zresztą do dziś: ich zmysł organizacyjny i ich szz.tcu-
nek dla pracy. Chcę założyć telefon i pytam, kiedy będz:;ie:
„Jutro”! Ostro pracuję, nikt nie powie „pracuś”; patrii;ą z
uznaniem. W tym widziałem wielkość Ameryki, nie w po-
chodach studentów, wrzeszczących „Ho —, Ho —, Ho Chi
Minh!”. Oni budzili we mnie jedynie odrazę.

—B ył Pan też na Uniwersytecie Moskiewskim. Jak z kolei


wyglądała nauka sowiecka w tym czasie? To był rok 1970.
Musiało być dosyć ciekawie?
—W Moskwie uderzyła mnie nade wszystko odmienność
tamtego świata, jego nie-europejskość. Nie naukowo, bo tu w
zakresie mojej problematyki specjalnych różnic z Warsz awą
nie było. Ale społecznie, przez nierówność i segregację ludzi
całkiem mi nieznaną. Idę do znanej biblioteki im. Lenina i
dowiaduję się, że jest tam hierarchia czytelni: jedna dla stu­
dentów, druga dla asystentów, trzecia dla docentów, czwarta
dla profesorów. Podobną hierarchię spotkałem w stołówce
MGU, tylko tam tych szczebli byłe bodaj aż pięć. Pomyśla­
łem sobie: to nie Europa, to chyba Azja. Takie same myśli
przychodziły mi do głowy, gdy patrzyłem na te cebulaste ko­
puły cerkwi św. Bazylego, tej obok Kremla, przypominające
mi dalekowschodnie pagody. Rzekłem wtedy do siebie: jeże­
li ludziom tutaj widok tej cerkwi jest równie swojski jak mi
widok kościoła św. Jana w Toruniu, to znaczy, że ich sposób
myślenia i odczuwania też musi być inny.
Dziś powiedziałbym trochę inaczej. Rosja to nie jest Eu-
ropa, ale nie jest to też Azja. To jest coś osobnego, szósty
kontynent, ze swoją odrębną cywilizacją. Ni Wschód, ni Za­
chód, lecz coś samo w sobie i dla siebie —Północ może.
61
W O L N I E W IC Z

—Pańskie większe wyjazdy naukowe skończyły się


1975 roku. Z czego to wynikało? Po prostu tak się potoczki
los, czy wpadł Pan w niełaskę?
—Nie, dlaczegb? Wyjazdy były dalej, tyle że mniejsze;
Pan zdaje się mieć podobnego bzika na punkcie „wyjazdowy
naukowych” jak większość moich dawnych kolegów. (I koi
leżanek oczywiście też.) Faktem natomiast jest, że od 197-ij
roku stałem się partyjnie źle widziany, bo byłem w opozycji
do wszystkiego, co reprezentowali Gierek i jego zgraja. To­
też już w czerwcu 1971 usunięto mnie z egzekutywy organik
zacji partyjnej w Instytucie Filozofii UW; za tym zaś poszły
dalsze szykany, które spowodowały, że sam zrezygnowałem
z funkcji kierownika Zakładu Filozofii. Były również pró­
by usunięcia mnie w ogóle z uniwersytetu, ale to udało się
dopiero w 1998 r. A wszystko to stanowiło jedynie cząstkę
wielkiej przemiany politycznej, jaka zaczęła się obaleniem
w październiku 1964 Chruszczowa. Breżniew to była zama­
skowana próba restalinizacji, a jego polskim ramieniem był
Gierek.

—Jednak ludzie przyjście Gierka uznali za liberalizację.


Np. Janusz Korwin-Mikke, w wywiadzie-rzece, Ictóry z nim
przeprowadziłem wspomina, że siedzenie w więzieniu, bo on
miał taki epizod zarówno za Gomułkija k i za Gierka, to były
ju ż dwa różne siedzenia. Za Gomułki to było dużo bardziej
poważne siedzenie i większy strach, a za Gierka to ju ż były
żarty. Czyli jednak, za zgodą Gierka czy bez tej zgody, pod­
czas jeg o rządów następowała liberalizacja —cokolwiek by.
to oznaczało.
—Zastąpienie Gomułki Gierkiem ludzie uznali za libera­
lizację na tej samej zasadzie co zastąpienie Kaczyńskiego
Tuskiem. Gierek dał w Polsce zielone światło publicznemu
złodziejstwu i korupcji, a także powszechnemu życiu nad
stan —na co Gomułka nie pozwalał. Dlatego Gomułkę dziś
62
W Ś W IE C IE F I L O Z O F I I I U N IW E R S Y T E T Ó W

oczerniają, a Gierka wychwalają. Gierkowszczyzna —i sta­


howiąca jej przedłużenie Tuskowszczyzna —to są nowe cza-
sy saskie:,jedz, pij i popuszczaj pasa”, bo przecież „Pol;Islca
nierządem stoi”. Kwestia tylko jak długo.

—Ale opozycja też się zaczęła za Gierka, a nie za Gomuł-


ήα. Za Gomułki ludzie chyba za bardzo się jeszcze bali?
-N a pewno nie bano się bardziej za Gomułki niż za Gier­
ka, raczej przeciwnie. Za Gierka nastąpił wzrost urzędowego
bezprawia i ponowna rozbudowa aparatu bezpieczeństwa,
który Gomułka silnie był zredukował i ograniczył. A co do
opozycji, to za Gomułki była ona obecna przede wszys tkim
w samej partii —i to o wiele poważniejsza niż jakieś lewac­
kie KOR-y. Stanowiły ją dwie wpływowe grupy, wzajem
sobie wrogie, ale w dziwnym współdziałaniu zjednoczone
przeciw niemu. Pierwszą byli tzw. „rewizjoniści”: panyjna
;inteligencja, ongiś żarliwie stalinowska, a teraz przerabiająca
pośpiesznie siebie i marksizm na zachodnio-liberalną modłę,
wśród niej zaś wielu polskich Żydów. Duchowo przewodzili
jej Kołakowski i jego satelici; kto przewodził politycznie, nie
wiadomo do dziś. Drugą grupę stanowili, myląco tak nazywa­
ni „dogmatycy”: stary aparat partyjny, tęskniący do dawnej
wszechwładzy—tej w dół, rzecz jasna, bo w górę służalczy. Ci
próbowali podrabiać marksizm nacjonalizmem, i to udekoro­
wanym antysemicką demagogią. Najbardziej widoczni z nich
byli Mieczysław Moczar i jego tzw. „partyzanci”. Pierwsza
grupa orientowała się na Amerykę i rozkwitające tam właśnie
lewactwo; druga —na Związek Radziecki i Breżniewowski
„realny socjalizm”. Gomułkę obalono przez dwa zamachy
stanu, oba przebrane za spontaniczny protest społeczny i zna­
ne dziś jako „marzec Ł68” i „grudzień ‘70”. W tym pierwszym
rej wodziła pierwsza z obu grup wewnątrzpartyjnej op ozy­
cji, w drugim druga. Wszystko to jednak było i jest dc dziś
starannie zaciemniane; dlatego też lata 1968-1970 stanowią.
63
W O L N IE W ÏC Z

jak już wspomniałem, najbardziej niejasny historycznie okres


w dziejach Polski Jałtańskiej.

— W 1982 roku został pan profesorem uniwersyteckim


a 8 lat później profesorem zwyczajnym. W sumie dość póź­
no. B ył Pan blokowany?
—Mówiłem już przecież, że od 1971 r. byłem źle wi­
dziany i rozmaicie szykanowany. Sprawa mojej profesu­
ry jest przykładem. W roku bodaj 1973 dyrekcja Instytutu
Filozofii UW, gdzie od 1967 r. byłem docentem, podję­
ła kroki zmierzająca do nadania mi tytułu profesora nad­
zwyczajnego. Gdy jednak odpowiedni wniosek pojawił
się na radzie wydziału, prof. Marek Fritzhand —ówczesny
politruk naszej filozofii —wystąpił gwałtownie przeciw,
oświadczając publicznie, że na profesora filozofii nie mam
kwalifikacji „ani naukowych, ani dydaktycznych, ani poli­
tycznych, ani moralnych”. Po tym oświadczeniu wniosek
w głosowaniu upadł, niewielką ilością głosów. Stąd opóź­
nienie. Potem zaś we wrześniu 1982 r., a wiec dziewięć
miesięcy po moim wystąpieniu z partii, całkiem dla mnie
nieoczekiwanie Rada Państwa tytuł ów mi nadała. Do dziś
zachodzę w głowę, czemu i jak do tego doszło. Jedno zda­
je mi się jasne: musiało to mieć jakiś związek z upadkiem
Gierka i jego paladynów, oraz z późniejszymi perturbacja­
mi politycznymi.

—W 1990 roku dostał Pan tytuł profesora zwyczajnego:


od Jaruzelskiego czy ju ż od Wałęsy?
— Profesorem zwyczajnym zostałem w 1990 r., z no­
minacji prezydenta Jaruzelskiego. Z samym wręczaniem
dyplomów w Belwederze wiąże się mały incydent wart
może opowiedzenia. Otóż przy wartowni przed pałacem,
więc niemalże na ulicy, zrobiono wszystkim nominatom
rewizję osobistą. Uznałem to za uwłaczające nam —nie
64
Profesorowi Bogusławowi Wolniewiczowi
w siedemdziesiątą rocznicę urodzin
księgi % wyr az szczerego uznania ofiarowują
przyjaciele, koledzy, uczniowit
W Ś W IE C IE F IL O Z O F II I U N IW E R S Y T E T Ó W

samo sprawdzanie, lecz formę, w jakiej się to odbyło.


A na życzenie ówczesnego ministra prof. Henryka Sam­
sonowicza to ja właśnie miałem po wręczeniu nam dy­
plomów przemówić w imieniu uhonorowanych. Więc
przemówiłem —i nie omieszkałem przy tym zaprotesto­
wać, grzecznie lecz stanowczo przeciw afrontowi, ja dm
nas powitano. Pan prezydent Jaruzelski przyjął wytyk nie
mrugnąwszy okiem, a potem zadziałał jak piorun. Gdy po
zakończeniu uroczystości nominacyjnych wychodziliśmy
z Belwederu, straż przy bramie żegnała nas z najwyższymi
wojskowymi honorami, tak przy tym trzaskając obcasami,
jak jeszcze nigdy przedtem nie słyszałem. Incydent oczy­
wiście drobny, ale generał Jaruzelski pokazał w nim swoją
klasę. A tylu u nas, skądinąd nawet całkiem rozsądnych,
wciąż nie potrafi jej dostrzec. Boleję nad tym.

- W 1989 wieku przeszedł Pan do zakładu filozofii rei gii.


Skąd taka zmiana? Wittgenstein się Panu znudził?
- Znów dziwnie formułuje Pan pytanie. Z zakładu filozo­
fii odszedłem, bo jego ówczesny kierownik niewłaściwie się
wobec mnie znalazł. A trafiłem stamtąd do zakładu filozo­
fii religii, bo jego kierowniczka, prof. Zofia Rosińska, mnie
zaprosiła. Prosta sprawa. (Później, w związku z jej kilki let­
nim wyjazdem zagranicznym, zostałem kierownikiem tego
zakładu.)

—W 1997 roku odszedł Pan na emeryturę. Czy nadal Pan


prowadzi wykłady, czy w tej chwili ju ż raczej nie?
—Moje odejście na emeryturę nie było tak proste. Rze­
czywiście we wrześniu 1997 r. moje etatowe zatrudnienie
na UW wygasło z mocy prawa, bo ukończyłem wtedy
70. rok życia. Istniała jednak możliwość, by zatrudiie-
nie przedłużyć na kolejny rok w formie umowy o pra­
cę. Tak też w 1997 roku uczyniono i miano powtórzyć w
67
WOLNIEWTCZ

roku następnym. Tymczasem zorganizowano wobec mnie


grubą prowokację, w następstwie której Rada Wydziału
Filozofii i Socjologii UW w czerwcu 1998 r. wniosek o
przedłużenie ze mną umowy odrzuciła. (A miałem naj-
liczniej uczęszczane seminarium na wydziale, regularnie
około pięćdziesięciu osób, podczas gdy u innych bywały
trzy —cztery). O atmosferze jaka temu wyświeceniu mnie
z uniwersytetu towarzyszyła, mówi coś przebieg owego
zebrania rady: w tajnym głosowaniu 14 głosów było za
przedłużeniem ze mną umowy, 22 —przeciw, nikt się nie
wstrzymał; pełna polaryzacja stanowisk, ale bez żadnej
dyskusji: przed głosowaniem nikt słowem nie pisnął,
choć było o czym. Nie, w głuchym milczeniu dintojra w
biały dzień.

—A le zdaje się, że Pan prow adził potem jeszcze wykłady


w następnych latach?
—Tylko raz, po dziesięciu latach —w pierwszym seme­
strze roku akademickiego 2008/09. To był efekt samorzutnej
akcji studentów: kilkudziesięciu podpisało petycję do dyrek­
cji instytutu, by mnie zaprosiła na wykład o Wittgensteinie.
I to uczyniono. Nie paliłem się bynajmniej do takiej reanima­
cji, dlatego tylko jeden semestr, ale prośbie tego rodzaju nie
sposób było całkiem odmówić. Dobrze w końcu ten wykład
wspominam, i tych słuchaczy —a ufam, że oni mnie też.

—Ja k P an w ogóle ocenia obecny poziom naukowy Insty­


tutu F ilozofii? Ja czasem odnoszę wrażenie, że to 'wylęgar­
nia lewactwa.
— Poza paru wyjątkami poziom naukowy w Instytu­
cie Filozofii UW jest niski, za to wylęgarnia lewactwa
tam kwitnie. Ten ogromny instytut filozofii, z osiemdzie­
sięcioma etatami naukowymi., największy chyba na świę­
cie, jest skamieliną po stalinizmie. Wtedy nauczanie fi-
68
lozofii (marksizmu-leninizmu, rzecz jasna) było w ca­
łym szkolnictwie wyższym powszechne i obowiązkowe.
A prócz funkcji indoktrynacyjnej wobec studentów filozofia
sprawowała wtedy także nadzór nad prawomyślnością treści
nauczania na innych wydziałach: była ramieniem, ówczesnej
polit-poprawności. Tak szerokie zadania wymagały ocz ywi-
ście licznego personelu. Pół wieku temu tamte funkcje fi­
lozofii znikły, ale powołany dla nich twór instytucjonalny
pozostał, mocą właściwego tym tworom organizacyjnego
bezwładu. Skoro jednak teraz nadzór nad prawomyślnością
obywateli wraca w całej Europie milowymi krokami, będzie
pewnie jak znalazł; tym bardziej, że polityczna poprawność
hodowanej tam kadry jest wzorowa. J
Oto mała ilustracja. Parę lat temu byłem w instytucie
po jakąś książkę i ktoś z tamtejszych zatrzymał mnie na
korytarzu. Rozejrzawszy sie, czy nie ma kogoś w pobliżu.
69
W O L N IE W IC Z

rzekł półgłosem: „Panie profesorze, chcę by Pan wiedział,


że ja i ifini tutaj myślimy jak Pan, ale nie możemy się z tym
ujawniać. Bo my żyjemy tu jak w katakumbach”.
Cóż można do tego dictum dodać? Sekciarski libe­
ralizm toleruje tylko swojaków —i to w coraz węższym
przedziale. Śrubę systematycznie się dokręca. Gdy w
1998 r. po trzydziestu pięciu latach wyświecano mnie
z Uniwersytetu Warszawskiego, rozumiałem dobrze, źe
chodzi nie tylko o moją osobę. To była lekcja ogólna dla
każdego, kto ważyłby się ujawniać niezależność swych
poglądów. Nic więc dziwnego, że wolą teraz schodzić z
nimi do katakumb. (O procesach i mechanizmach spo­
łecznych, które prowadzą w nauce do dominacji mierno­
ty, pisałem w artykule „Krytyka naukowa i kryteria na­
ukowości” z 1996 r.; patrz moją „Filozofię i wartości II”,
Warszawa 1998.)
Gwoli sprawiedliwości wskażmy jeszcze na koniec, że
jako wylęgarnia lewactwa Instytut Filozofii UW nie jest
żadnym wyjątkiem. Przeciwnie, jest normą, bo wylęgar­
nią taką są dzisiaj całe tzw. nauki społeczne, a panujący
w nich duch lewackiego sekciarstwa przechodzi wszelkie
wyobrażenie. Porównać można go tylko z duchem fanaty­
ków islamskich.

70
IDEE
W O L Ń IE W IC Z

ROZDZIAŁ I

Ż Y CIE Z W IT T G E N S T E IN E M
~ Jest Pan czołowym polskim specjalistą od Ludwiga.-
Wittgensteina. To nie tylko wybitny filozof, ale także nieby­
wale ciekawa postać. Człowiek, który się urodził ja ko dzie­
dzic plutokratycznego rodu w Wiedniu, który potem się tego\
astronomicznego majątku pozbył i żył w ubóstwie. Cała je g o (
biografia pełna je s t sprzeczności. Napisał swoją najwybit­
niejszą książkę, znaną p o d tytułem „ Tractatus logico-philo-
sophicus” nie będąc nawet magistrem. Potem dostał za niąi
doktorat. A jeszcze później sam stwierdził, że je s t ona małoj
warta. Jak Pan tę osobowość rozumie? Co się z tym człowie­
kiem właściwie działo?
—Nie jestem żadnym „specjalistą od Wittgensteina”,
specjaliści są w medycynie. Filozofia jest uniwersalna, od;
wszystkiego. Na wszystko patrzy po swojemu, z dystansu.
Czy Wittgenstein to „postać niebywale ciekawa”? Nic
sądzę. Jako człowiek był osobowością niezbyt wysokiej
próby, niezrównoważoną i autocentryczną. Ale w tym nie­
zrównoważonym autocentryku zapalił się raz błysk geniu­
szu i tak powstał jego słynny „Traktat” —jedyne naprawdę;;
74
Ż Y C IE Z W IT T G E N S T E I N E M

wielkie dzieło filozoficzne, jakie wydał wiek XX. A potem


ten błysk zgasł i tak powstała „nowa filozofia Wittgenste-
ina”, albo jak ją nazywam „filozofia W2”. Ta jego nowa fi­
lozofia to płód poroniony.
G.H. von Wright, który Wittgensteina dobrze znał, był
zdania, że żył on na granicy szaleństwa i w poczuciu, iż lada
chwila może być za nią wypchnięty. Zachodzi olbrzymi kon­
trast między rozchwianiem tej osobowości a lakonicznym
spokojem jej wczesnego dzieła. W filozofii W2 osobowość
wzięła już górę nad ostrością myśli. W „Traktacie” autora
nie widać; stoi przed nami potężna konstrukcja metafizycz­
na, nad którą medytować będą pokolenia. To ona jest czymś
fascynującym, nie jej twórca. Rację miał Józef Mackiewicz:
tylko prawda jest ciekawa, także w filozofii. Reszta jest ga­
daniną.

—A ja k Pan ocenia fakt, że to. Pańskim zdaniem, najwy­


bitniejsze filozoficzne dzieło X X wieku, powstało w okopach,
podczas wojny. Jego autorem był aktywny na froncie żoł­
nierz?
—No, nie tak całkiem „w okopach”, to jest takie dzien-
nikarskie koloryzowanie. Wittgenstein zetknął się z ide-
ami logiczno-filozoficznymi, z których wyrósł potem jego
„Traktat”, w 1912 roku w Cambridge; głównie przez Rus-
sella, ale nie tylko. Początkowo jego opiekunem nilaulto-
wym (tutor) był tam W.E. Johnson. W jego wydaniej w
1921 r. „Logice” widać wyraźnie zalążki owych idei one
tam wtedy krążyły, od poj ęcia „faktu” j ako semantyc::zniego
korelatu zdania prawdziwego poczynając. Oponenci ukuli
nawet wówczas takie określenie, w ich rozumieniu wy<drwi-
wające: the Cambridge talk o f facts. „Cambridge’a vska
gadanina o faktach”.
Gdy w sierpniu 1914 Wittgenstein poszedł na ochotnika
do wojska, te idee poszły tam przecież z nim. Przez pierwsze
75
W O L N IE W IC Z

dwa lata wojny nie był zresztą w żadnych okopach, bo jako


inżyniera-mechanika skierowano go, według specjalności,
do artyleryjskich warsztatów naprawczych za frontem. Na
front trafił dopiero w 1916 r., ale rzeczywiście przez cały
ten czas zapisywał tam sobie swoje pomysły logiczno-filo-
zoficzne. Te jego zapiski z lat 1914—1916 zachowały się i w
1961 r. zostały wydane. Są bardzo warte lektury.

—Czy nie uważa Pan jednak za zadziwiające, że czło­


wiek, podczas tego typu burzliwych wydarzeń, najkrwaw­
szej wojny, tworzy jed n a k dzieło, wydawałoby się, zupełnie
oderwane od rzeczywistości?
—Bynajmniej tak nie uważam. Filozofia traktuje o spra­
wach wiecznych, a kto ma do niej pęd, ten myśli o nich
stale: w okopach czy na plaży, przy biurku czy na balu, w ki­
nie, na spacerze. Dotyczy to zresztą nie tylko filozofii, lecz
wszelkiej myśli prawdziwie naukowej. Taka myśl jest pasją,
człowiek jest nią jakby opętany. Zapytano kiedyś Newtona,
jak doszedł do swoich wielkich odkryć fizycznych. Odpo­
wiedział: by continuous thinking, „przez nieustanne myśle­
nie”. Dla umysłów twórczych to rzecz zwyczajna, takie po
prostu są.

—Jak Pan ocenia fakt, że p o latach Wittgenstein stwier­


dził, że traktuje tę swoją pierwszą i najważniejszą pracę
jako nic nie wartą?
—Nigdy tego nie powiedział. Wręcz przeciwnie. W roz­
mowie z Normanem Malcolmem —innym ze swych byłych
słuchaczy - mówił, że jego nowe myśli da się zrozumieć
tylko na tle dawnych. A nagłe zarzucenie przez niego filo­
zofii w 1921 r. wzięło się chyba z tego, że poczuł, iż błysk
geniuszu w nim zgasł. Słynny ekonomista John Maynard
Keynes, jego dawny znajomy z Cambridge - bo w tak
wysokich kręgach Wittgenstein się tam obracał —chciał
76
Ż Y C IE Z W IT T G E N S T E I Ń E M

go nalcłonić do powrotu do filozofii i pytał listownie, co


mógłby w tym kierunku uczynić. Na co tamten mu odpi­
sał: „Tu nic się zrobić nie da. Co miałem do powiedze­
nia, powiedziałem, i na tym źródło wyschło”. Sądzę, że
ocenił się trainie. Zdarza się, że umysły wielce twórcze
zdolność tę nagle i bezpowrotnie tracą. Niedawnym przy­
kładem z innej dziedziny może być znany aktor Wojciech
Pokora. Obdarzony był niesłychaną vis comica, zdolnością
rozśmieszania: starczyło, iż rzekł „dobry wieczór”, i już
wszyscy pokładali się ze śmiechu. A potem ta zdolność na­
gle go opuściła i przestał być zabawny. Jest to oczywiście
coś dramatycznego, taka utrata przyrodzonej zdolności,
wielkiego daru Bożego. Tak było też z Wittgensteinem.
Nie wydaje się to Panu możliwe?

—Jeśli się tak stało, to je s t to oczywiście możliwe Nie


wydaje się Panu, że jednak, podchodząc do tego w sposób
naukowy, to może je s t tak, że ja k ktoś osiągnie jakąś kom­
petencję, to ta kompetencja opuszcza go raczej z przyczyn
biologicznych niż z jakichś innych, nagłych i tajemniczych
trochę?
—Sądzę, że jest w tym jednak coś zagadkowego. Koń­
cząc redakcję swego „Traktatu” Wittgenstein był przekona­
ny, że wyraził w nim prawdy niewzruszone. Jednakże póź­
niej —pod wpływem krytyki osób, z których zdaniem się
liczył, jak Frank P. Ramsey —ujrzał się zmuszony uznać,
że czasem się tam mylił. (Dobitnym tego przykładem jest
zmiana w brzmieniu tezy 5.152 między pierwszym a drugim
wydaniem „Traktatu”). Konstrukcja zaczęła mu się chwiać
i niewzruszona pewność pękła. Uświadomił też sobie za­
pewne, że naprawa —czy raczej przebudowa —wymagałaby
wysiłku, do jakiego nie czuł się już może zdolny. Osiem lat
później do filozofii jednak wrócił i próbował coś zacząć od
nowa. Nie dało to dobrych wyników.
77
W O L N I E W IC Z

—Zauważyłem, że we wstępie do przekładu „ Traktatu "


Pańskiego autorstwa dość jaw nie dezawuuje Pan te póź­
niejsze pism a Wittgensteina.
—Nie tyle „dezawuuję”, co dystansuję się od nich; a ro­
bię to powściągliwie, by nie psuć PWN-owi interesu. Sam
zresztą „Dociekania filozoficzne”, ten główny wyraz filozo­
fii W2, tłumaczyłem, bo to jednak ważny dokument z dzie­
jów myśli filozoficznej. Ale innych już nie.

— A co zawiera ta ostatnia jeg o niedokończona praca


„ O pewności ”?
—Jej egzemplarz stoi tu u mnie na półce: „On Certainty’\
To są takie luźne uwagi, które pod sam koniec życia przy­
chodziły mu do głowy w związku z wywodami tego arcynu-
dziarza Georga Edwarda Moore’a, które brał serio. W żadną
sensowną całość to się nie klei. (A z Moore’m o palmę pierw­
szeństwa w filozoficznym nudziarstwie mógłby konkurować
tylko Edmund Husserl. Są jednak maniacy, co to lubią.)

—Czyli to autor, Jctóry w pewnym momencie stracił zdol­


ność syntezy?
—Tak, choć do wypowiadania się spójnym tekstem nigdy
nie miał zdolności. Dlatego nawet „Traktat”, spójny logicz­
nie jako konstrukcja, stylistycznie robi wrażenie zbioru afo­
ryzmów. Niektórzy sądzili wręcz, że numeracja tez jest tam
tylko dla ozdoby. Redagowanie ciągłego tekstu to mozolnie
jednostajny wysiłek: rzutowanie wielowymiarowego kształtu
myśli w jednowymiarowe medium tekstu. Do tego Wittgen­
stein nie miał cierpliwości, pracował zrywami i w „Traktacie”
to się jeszcze udało. Później już nie.

—Przejdźmy do samego „ Traktatu Najbardziej tajemnicze


zdanie tego tekstu znajduje się na końcu i brzmi: „ 7 0 czym nie
można mówić, o tym trzeba milczeć Co to znaczy ?
78
Z Y C IE Z W IT T G E N S T E I N E M

—To ma wiele znaczeń, mieni się nimi.

—A może to taki ozdobnik na koniec tekstu?


—Nie, w żadnym wypadku. To jest konkluzja, do której
cały „Traktat” zdąża: że jest granica tego, co się daje wyra­
zić, a próby jej przekroczenia to tylko artykułowany, mowo-
ppdobny bełkot. Pełno go dziś w filozofii.

—Jednak uznając takie myślenie, można by napisać po


prostu, że o pewnych rzeczach nie da się nic powiedzieć, a
on ubiera to w nietypową formę, że trzeba o nich milczeć.
—To nie jest zakaz, to jest konstatacja. Może Pan mówić,
co Pan chce, tylko co to będzie za mowa.

—Bołtownia, ja k mawiają Rosjanie?


—Po rosyjsku „bołtuń ” to „gaduła”. Wittgenstein powie­
dział kiedyś, że jego „Traktat” składa się z dwu części: z
tego, co tam powiedział, i tego, co mógł powiedzieć,
powiedział. I że w ten sposób wyraził to, co wielu klepie
{schwefelt, to taki zwrot austriacki).

—A lepotem sam się zajął tym klepaniem?


—Tak, celnie Pan to ujął. Zaczął klepać, a najgorsze, że
nie był tego świadomy. Choć może trochę był i dlatego w
październiku 1947 r., w wieku 58 lat, zrezygnował ze bwej
profesury w Cambridge.

—A co to znaczy, że „ 6.5 Wielka zagadka nie istnieje”?


Ten tekst o tyle jestfascynujący, że choć przecież ma charak­
ter logiczny, ja k na przykład teksty Jana Łukasiewicza, i
odróżnieniu od tekstów czysto logicznych, zawiera pewnego
rodzaju tajemnicze wtręty, przykuwające uwagę.
— Wielką zagadką jest samo istnienie świata i nasza w
nim obecność jako istot rozumnych. Ktoś całkiem inny,
79
W O L N IE W IC Z

Benjamin Constant, powiedział, że jesteśmy w tym świecie


przyrody ,Jakby nie na swoim miejscu”. A zagadka ta nie
istnieje w tym sensie, że nie da się jej wyrazić w postaci
dorzecznego pytania, .jak np. pytanie „dlaczego szkło jest
przezroczyste, a blacha nie?”.

—Czyli nie da się w tej sprawie udzielić też sensownej


odpowiedzi?
—Nie da się. To jak pytać, co robi wiatr, gdy nie wie­
je. Mój znakomity profesor pedagogiki Kazimierz Sośnicki
powiedział mi raz tak: w filozofii umysł ludzki dociera do
granic tego, co da się rozumnie pomyśleć i sensownie po­
wiedzieć. Wittgenstein był tego samego zdania.

—A co mają oznaczać, znów znajdujące się na ostatnich


stronach „ Traktatu ”, nawiązania do mistycyzmu? To trochę
dziwi w traktacie, było nie było, logicznym?
—Dlaczego? Russell wydał książkę pod tytułem „Mysti­
cism and Logic ” i to Pana nie dziwi.

—Czy to nie je s t próba ucieczki od jakichś odpowiedzi?


Mistycyzm, niejako z definicji, je s t całkowicie nierwyjaśnialny.
Więc ja k ktoś się do niego odwołuje w tekście naukowym, to
chyba ucieka od odpowiedzi, albo nie potrafi je j sformuło­
wać?
—Nie ucieka, tylko rozumie, że mógłby tu tylko klepać.
Tego Pan chce, a on tego odmawia —i ma rację.

—A co to znaczy: „6.522 Jest zaiste coś niewyrażalnego.


To się uwidacznia, je s t tym, co mistyczne”?
—Tak. Niewyrażalne się uwidacznia, proszę Pana.

—Jestjednak tym co mistyczne, czyli pozostaje tajemnicą?


— Pańskie pytania trochę mnie obezwładniają. Czy
Ż Y C IE Z W IT T G E N S T E I N E M

jest jakaś tajemnica w śmierci? Człowiek to Wyższy ssak,


umiera tak samo jak koń albo szczur. Co w tym tajemni­
czego? A jednak stajemy wobec śmierci w niemej gr
jako wobec czegoś niepojętego.

—Jak by Pan skomentował stwierdzenie, że ,, 6.432 Taki


jest świat, to dla tego, co -wyższe, je s t zupełnie obojętne. Bóg
nie objawia się w św iecie”?
—W „Traktacie” stwierdza się zaraz na wstępie: „Świat
jest ogółem faktów”. Gdyby więc Bóg objawiał się w ś1cie­
cie, to mógłby się tam objawić tylko przez jakieś ftkty,
pewnie nadzwyczajne. Niektórzy wierzą, że takie fakty i
nazywają je cudami. Myślą, że Bóg objawia się w świec
przez cuda. Ale byłyby to tylko jakieś nieregulamości w
biegu zdarzeń, które albo źle opisujemy, albo nie potrafimy,
przy obecnym stanie wiedzy, należycie wytłumaczyć. Raka
też nie potrafimy, a to przecież żaden cud.
Z tego, że „Bóg nie objawia się w świecie” nie wynika oczy­
wiście, że Go nie ma, ani że się nie objawia. Może jest, ale wte­
dy objawia się nie w świecie, lecz światem - właśnie samym
istnieniem świata, o czymjuż mówiliśmy. Jednakże rozwodząc
się o tym, sam zaczynam klepać, więc dajmy temu spokój

—To jeszcze tylko jedna prośba o wyjaśnienie tez „ Trak­


tatu” Co znaczą następujące zdania, które szczególnie mnie
nurtują: „ 6.42 Dlatego nie ma żadnych tez etycznych. Zdania
nie mogą wyrazić nic wyższego. 6.421 Jest jasne, że etyk ' nie
da się wypowiedzieć. Etyka je s t transcendentalna. ”?
—Zadziwia mnie niefrasobliwa prostoduszność Pańslikich
pytań, zwłaszcza jak na doktora filozofii, którym słyszę Pan
jest. Co najmniej od trzech tysięcy łat ludzie ńsiłują s<ibbie
na takie pytania odpowiedzieć, chociażby tylko pośrei:dni<o i
okrężnie, z pomocą porównań i przypowieści. A w ostatec:znej
daremności tych usiłowań odnajdują kres mowy sensownej
81
W O L N IE W IC Z

słupy graniczne, za którymi jest już tylko klepanie —czy glos-


solatia, jeżeli Pan woli, coś jak gaworzenie. Pan zaś chciałby
mieć kawę na ławę, odpowiedź w trzech zdaniach. Na Pomo­
rzu mawiamy w takich· razach z niemiecka: „to nie idzie”. U
mnie by Pan pewnie doktoratu z filozofii nie zrobił.
Świat jest ogółem faktów, a wartości to nie fakty. One do
świata nie należą, są jakimś wtrętem z zewnątrz. Przeziera
w nich coś spoza niego, jakieś drugie jego dno. Dlatego nie
można ich opisać; w opisie wyparowują i w ręku zostają
nam znowu tylko jakieś fakty: biologiczne czy historyczne,
psychologiczne czy socjologiczne. Bo tylko fakty chwyta
nasz opis, reszta przecieka nam jak woda przez palce. Etyka
to nie etyczne gadanie, wygłaszanie jakichś „zasad moral­
nych” czy „tez”. Etyka to jest sposób życia, w którym ją
się widzi —jak u Conrada w „Tajfunie”. Z etyką jest jak z
kolorami: czym jest cynober, i jak różni się od amarantu, to
trzeba zobaczyć. Żaden opis słowny tego nie przekaże.

—N a ile Pan się właściwie utożsamia z Wittgensteinem ?


Czy Pan podchodzi do niego ja k badacz do jakiegoś zwie­
rzęcia egzotycznego, czy to, co on mówi, Pana przekonuje?
—Samo sformułowanie tego pytania zdaje mi się niewła­
ściwe. Ani Wittgensteina, ani innych wielkich myślicieli nie
traktuję jako „przedmiotu badania” —podobnie jak nie trak­
towałbym tak nigdy swojej żony. To są moi mistrzowie, moi
nauczyciele, ewentualnie starsi koledzy. Kto ich traktuje
jako przedmiot opisu, ten nie uprawia filozofii, tylko filo­
logię: jest kustoszem w muzeum myśli filozoficznej. Takie
muzealnictwo, gdy staranne, jest zajęciem szacownym, ale
z prawdziwą filozofią nie ma nic wspólnego.
A „Traktat” Wittgensteina to jest dzieło, które zaważyło
na moim życiu. Nadało mojemu myśleniu trwały kierunek i
ton. Nie ono jedno, ale ono najbardziej. „Traktat” ustawił mi
mój azymut filozoficzny.
82
Ż Y C IE Z W ITTG EN STEEK TEM

—Panie Profesorze, j a k to właściwie je s t z tą polską f i ­


lozofią? Jej przedstawiciele zajmują się głównie przyswaja­
niem i komentowaniem tego, co dzieje się w tej sferze w je d ­
nym czy kilku dominujących językach, obecnie chodzi oczy­
wiście zwłaszcza o ję z y k angielski — bo to je s t główny język
dyskursu filozoficznego. Czy to wynika ze słabości polsldej
filozofii, czy p o prostu ja ko przedstawiciele peryferyjnego
języka Polacy są niejako skazani na bycie epigonami?
—Mówi Pan „dyskurs”. Obrzydła jest mi ta gadanina o
„dyskursach” i „narracjach”, o „dekonstrukcji” i „met£ filo­
zofii” —obrzydła w swej pretensji i mętności, kryjącej pro­
sty fakt, że się nie ma nic do powiedzenia. Żyjemy w dobie
wielkiego upadku filozofii, która wytwarza już tylko książ­
ki, nie idee. Myślę o tej akademickiej, bo poza nią czasem
jakaś idea się pojawi.

—„ Traktat ” to je s t książka, która zrodziła się poza aka­


demią ...
—„Traktat” jest wręcz antyakademicki. Dlatego też naj­
pierw nie chciano go w ogóle wydawać, a potem zastanawia­
no się, czy można zakwalifikować go jako rozprawę doktor­
ską. Za tytułem jednego z dzieł Marksa rzekłbym, że nędza
filozofii jest od połowy XX wieku przytłaczająca. Nowe
idee pojawiły się tylko na samym jego początku: „Wstęp
do psychoanalizy” Freuda, „Traktat” Wittgensteina, „Byt i
czas” Heideggera. Potem było już tylko przyczynkarstwo i
komentatorstwo, przeżuwanie cudzych myśli. A jak przeżu­
wać nie było już czego, zaczęło się „postmodernistyczne”
wykrzywianie i „dekonstruowanie” przejętego dziedzictwa,
proces jawnie gnilny.
U nas nakłada się na ten proces jeszcze pewna rasza
okropna przywara narodowa: co Francuz wymyśli, to Polak
polubi. Przez myśl mu nie przejdzie, że stworzyć mógł też
coś jakiś Polak; że do tego, co mieli do powiedzenia E zen-
83
W O L N IE W IC Z

berg, Koneczny, czy Suszko, nie umywa się żaden Davidson,


Huntington, czy Foucault. Polakom brak poczucia własnej
wartości —tego, co Arystoteles nazywał megalopsychią, a
przez co rozumiał zdolność do oceniania się umiarowo, czy­
li w sam raz: ani za nisko, ani za wysoko. Czy nie sądzi Pan,
że jest coś takiego w naszym charakterze narodowym?

—Niewątpliwie tak, ale czy do pewnego stopnia nie


je s t funkcją faktu, iż jesteśm y daleko od miejsca, w którym
p rą d tej, uprę się p rzy tym określeniu, narracjifilozoficznej
płynie?
—Pańskie gustowanie w „narracjach” wskazuje, że Pan
także zatraca w filozofii dobry smak. A co do „prądu”, to nie
ma dziś w filozofii żadnych prądów; stoi muliste bajoro.

—To oczywiście je st fakt, ale przyjrzyjmy się kilku nazwi­


skom z jednej epoki —Wittgenstein, Fryderyk von Hayek, Karl
Popper. Oni pochodzą z Austrii, ale wszyscy odnaleźli się do­
piero w świecie anglosaskim, bo w ich własnym, p o rozpadzie
Austro-Węgier, rozpadła się także filozofia. Hayek opubliko­
wał „Drogę do niewolnictwa” czyli „Road to Serfdom” w
Anglii, tak samo Popper „ Open society and its enemies ”, au­
tor „ Traktatu ” pewne pomysły, ja k Pan sam zwrócił uwagę
wziął z Anglii, a potem, zanim p o raz drugi rozstał się z filozo­
fią, byłjej profesorem w Cambridge. B ez wejścia w ten gdzieś
płynąc nurt myśli być może byśmy nawet o nich nie usłyszeli.
Elzenberg, ja k Pan zapewnia, je s t wybitny, ale poza Polską
nie funkcjonuje i trudno właściwie posługiwać się jego na­
zwiskiem, bo poza Polską nikt nic o nim nie wie.
— To jest kwestia nie tyle lokalizacji autora, ile jego ję­
zyka. Weźmy Alfreda Tarslciego. Jego wydane po polsku
„Pojęcie prawdy w językach nauk dedukcyjnych” przeszło
bez echa. Nie pomogło też, że przepisał je po niemiecku i
opublikował w czasopiśmie „Studia Philosophica”. (Pismo
84
Ż Y C IE Z W ÏT T G E N S T E I N E M

takie powstało u nas tuż przed wojną za sprawą Kazimierza


Ajdukiewicza, by polską myśl filozoficzną udostępnić szer­
szej publiczności.) Dopiero wydanie angielskie się przebiło.
Pisząc po polsku, Elzenberg siłą rzeczy zamykał swą myśl
w naszym wąskim obszarze językowym.

—Bo Elzenberg nie pisał logiki, która siłą rzeczy jesi zro­
zumiała we wszystkich językach.
-A leż Tarski jak najbardziej „pisał logikę”, a nie wystar­
czyło.
Są języki światowe i języki lokalne. Polski jest loka lny i
to nas przy całej naszej prężności kulturalnej silnie ograni­
cza. Taki nasz los.
Logika przełamuje bariery językowe, to prawda; zwłaszcza
ta matematyczna, co wybuchła na przełomie XIX i XX wie­
ku. Bo matematyka jest globalna i zawsze taka była. Na tej
fali logicznej zrodziła się na progu XX wieku wspaniała p ńska
szkoła filozoficzna. Koryfeusz tej szkoły Tadeusz Kotarbiński
powiedział: „Włosi mają bel canto , a Polacy mają logikę”. Ta
nowa logika była wiatrem, który dął wtedy w żagle filozofii.
Teraz nie ma wiatru, tylko flauta i „narracje”. Trzeba mieć źle
w głowie, żeby to czytać, ale są zboczeńcy, co to robią.

—Czy siła filozofii je s t funkcją siły państwa, w którym ta


filozofia się tworzy?
—Na pewno nie. Rzym był potęgą, a żadnej potężnej idei
filozoficznej nie wydał. Siła filozofii leży w ideach nauko­
wych, które do niej przenikają i się w niej przetwaizają.
Losy osób związane są oczywiście z przypadłościami lo­
kalnymi, jak język, ale nie losy idei. Gdy w jakiejś głowie,
np. rumuńskiej, zrodzi się naprawdę nowa idea, to san ten
Rumun uznania pewnie nie doczeka, ale jego idea w końcu
się przebije. Konfucjusz powiedział (a ja cytuję go tutaj za
Lucjanem Kydryńskim): „Nie może być rzecz trwała wy-
85
W O L N IE W IC Z

rzucona jako śmieć, ani śmieć uznany za rzecz trwałą. To się


po prostu nie zdarza.” Ja też tak sądzę.

— A co Pan sądzi o takiej tezie , że istnienie w ielkich


ośrodków m yśli często je s t zw iązane z funkcjonow aniem w
ja kic h ś w ielkich państw ach czy im periach, które w łaśnie
z etapu najw iększego rozkw itu przechodzą na płaszczyznę
prow adzącą do rozpadu. Tak było np. ze „srebrnym w ie­
kiem ’’filo zo fii i p o e zji w R osji, z niepraw dopodobnie w ręcz
silną austriacką nauką tuż p rzed rozpadem Cesarstwa Au­
stro -W ęgierskiego, w reszcie z mom entem , w którym nad
Im perium B rytyjskim nie zachodziło Słońce, a które kilka
la t p ó źn iej straciło w iększość sw ych zam orskich ziem ?
—W to wątpię. Mam nawet dobry kontrprzykład pod
ręką. Jesteśmy świadkami zatrważającej degrengolady Sta­
nów Zjednoczonych, ich potęgi i mitu. Parę miesięcy temu
w tygodniku „Time” ktoś powiedział: „ The magic is gone ”
- „Czar Ameryki prysł”. Według Pańskiej teorii powinien
temu towarzyszyć rozkwit refleksji filozoficznej, a nie ma
go ni śladu. Jest intelektualny marazm w dwu odmianach:
jako pozytywistyczna scholastyka (zwąca się „philoso­
phy o f scien ce”), i jako hermeneutyczne gaworzenie. Ten
głuptas Fukuyama za swoim „końcem historii”, oraz jego
chwilowy rozgłos, jest tu przykładem pokazowym. A takich
Fukuyamów są całe stada, ich produkty można oglądać w
gablotach bibliotecznych Instytutu Filozofii UW.

—A le cały czas oni dominują.


—Tak to wygląda z żabiej perspektywy. Wielka potęga,
jaką były do niedawna Stany Zjednoczone, nie gaśnie od
razu. Przez jakiś czas idzie dalej starym rozpędem jak sa­
molot, któremu zgasł silnik. Idzie naprzód, ale nie ma już
w tym siły ciągu; jest tylko bezwładność. Ciąg Ameryki to
był jej duch, a ten zgasł.
86
Ż Y C IE Z W IT T G E N S T E I N E M

Z duchem Ameryki zgasła nie tylko dominacja ich do]•lara,


lecz także pozycja ich filozofii akademickiej. Z imiwersytt:etów
ludzie pchali się do Ameryki nie po idee, tylko po dolary, To też
się kończy, choć niektórzy jeszcze tego nie spostrzegli.

—Czyli prawdziwa filozofia je st obecnie poza akademią?


—Tak sądzę. Taki np. Stanisław Lem —tp był jeden z nie­
wielu twórczych umysłów filozoficznych XX wieku, umysł
wizjonerski. Głębokim umysłem był także Paweł Hertz,
choć nie zrobił nawet matury; z wielkopańska uznał, ze nie
jest mu potrzebna. Tak samo Tomasz Mann. Cały wielki
przewrót myślowy, jaki od 1953 r. dokonuje się w biologii,
nie został dotąd filozoficznie zasymilowany, jeden Lem pró­
bował. Inni wolą dyskursy i narracje.

—Czy ta akademia filozoficzna je s t w ogóle potrzebna,


czy j e j istnienie nie m a sensu.
—Jest całkiem niepotrzebna. Gdyby ją jednego dnia zli­
kwidować —np. te osiemdziesiąt etatów „naukowych” w In­
stytucie Filozofii UW zredukować do ośmiu —nikt by tego
w ogóle nie zauważył. Te osiemdziesiąt etatów to zresztą
absurd kompletny, tłumaczący się tylko historycznie! jako
organizacyjny relikt stalinizmu. Nowoczesna cywilizacja
utrzymuje tłumy darmozjadów i myślę czasem, że jest to
może jeden z jej sposobów na zmniejszanie bezrobocia, z
którym inaczej radzić sobie nie umie. Hoduje więc całe za­
stępy nikomu do niczego niepotrzebnych „filozofów”
lozofek” —nie bacząc, że stwarza tak żywioł społeczny z
samej swojej socjologicznej konstrukcji wywrotowy.

—Pan laytykuje akademię, ale jednak funkcjonował w


niej Pan całe życie ... j
—Nie rozumiem tej przymówld. Czy będąc np. szewcem
i widząc, że inni źle szyją buty, winienem dlatego porzucić
87
W O L N IE W IC Z

szewstwo? Uczyłem filozofii sensownie, gdy tylu mąci dziś


ludziom tylko w głowach, albo ściślej: transmituje im zamęt
z własnych. Ja nikomu nie mąciłem, ani moi uczniowie. Czy
byłoby lepiej, gdyby na placu zostali sami mąciciele?

— Co by Pan -wskazał ja ko wkład własny w filozofię?


W pańskiej notce biograficznej dominuje Wittgenstein i je st
dość powszechne, że polskich filozofów definiuje się poprzez
ich zainteresowania jakim iś zewnętrznymi osobami. Na
przykład pisze się, że Elzenbęrg to kontysta czy heglista, a
mało kto kojarzy go z jeg o własnymi osiągnięciami. Co by
Pan wskazał ja ko swoje oryginalne idee?
— Bo nie rozumieją Elzenberga, albo go nie czytali. A
nikt im nie powiedział w Paryżu ani u Stanforda, że to był
umysł niezwykły; obok Kotarbińskiego jedna z dwu czoło­
wych postaci naszej filozofii w pierwszej połowie XX wie­
ku. Licha to u nas cecha, to lekceważenie swoich, a wiel­
bienie obcych.

—Wróćmyjed n a k do mojego pytania o Pański oryginalny


wkład w filozofię.
—Przede wszystkim wskazałbym jedno: to, że przez lata
doszedłem w filozofii do pewnego stanowiska własnego i
dość chyba spójnego wewnętrznie. Można by je określić krót­
ko, choć trochę grandilokwentnie, jako,»racjonalizm tychicz-
ny”; czyli taki —mówiąc za Elzenbergiem —co ma poczucie
l o s u . (Po grecku tyche to właśnie „los”.) Jest to racjona­
lizm, bo za ostatnią naszą instancję kierowniczą uznaje rozum
i jego logikę; a tychiczny, bo jest zarazem świadom znikomo-
ści ludzkiego rozumu wobec bezkresu wszechświata.
Los to jest coś ponad nami: przemożna siła, która wpły­
wa na bieg naszego życia, a sama leży całkowicie poza na­
szym zasięgiem i wpływem. W tym sensie można rzec, że
jest „transcendentna”. Siła ta ma dwie niezależne składowe,
Ż Y C IE Z W IT T G E N S T E I K E M

których jest wypadkową: przeznaczenie i przypadek, jak na


obrazku niżej.

przeznaczenie

Te dwie składowe są też —odpowiednio —wyznacznika­


mi dalszych rysów naszego losu. Przypadek wnosi do n ego
stałą niepewność jutra, a wraz z nią tlący na dnie duszy
pokój. Przeznaczenie zaś niesie absolutną pewność naszego
przemijania, a z nią smutek, można rzec —metafizyczny. Tak
patrzy na to w każdym razie tychiczny racjonalista.
Racjonalizm mój przejawiał się praktycznie także w
przeświadczeniu, że w filozofii trzeba się wypowiadać sta­
nowczo i jednoznacznie, albo nie wypowiadać się wcale
Maniera „stawiania pytań”, na które słuchacz ma odpo'fl
dzieć sobie sam, była mi zawsze obca. Pytania zostają w
kuchni, do stołu podaje się gotowe odpowiedzi. Sceptycyzm
w filozofii to łatwizna udająca mądrość. Gałczyński prokla­
mował kiedyś w swoich „Listach z fiołkiem” nowy dekalog,
a jedno z jego przykazań brzmiało: „nie wolno mówić |»za-
gadnienie« ani »koncepcja«; trzeba pracować”. Starałem się
tego trzymać. *
A jaki jest mój, jak się Pan wyraził, oryginalny wkład
do filozofii? Nie mi chyba o tym sądzić. Czÿ jest np coś
nowego w moim poglądzie na istotę rełigii, według któ­
rego korzeniem religii jest śmierć? Niech to rozstrzygają
inni, jeśli chcą.
89
W O L N IE W IC Z

—O d wieków się mówi, że religia je s t powiązana z dąże­


niem do nieśmiertelności.
— Nieprawda, są różne religie. Chociażby Mojżeszowa,
ta pierwotna z Tory. Tam za grobem nie ma dla jednostki
nic, wszystko kończy się ze śmiercią. Tylko ród trwa dalej
i to on jest tam przedmiotem nadziei religijnej. Idea duszy
przeżywającej śmierć ciała weszła do chrześcijaństwa nie
ze Starego Testamentu, lecz od Greków; konkretnie z orfi-
zmu przez platonizm. Nie ma też wyobrażenia osobniczej
nieśmiertelności w konfucjanizmie. Jedne religie wiążą się
z tym wyobrażeniem, drugie nie. A z wiedzą o nieuchronnej
śmierci wiążą się wszystkie, ona stanowi ich wspólny ko­
rzeń. Religią w moim rozumieniu jest każdy sposób, w jaki
ludzie zbiorowo dochodzą j akoś do ładu z własnym przemi-
janiem, czyli ze swym przeznaczeniem.

—Czyli z tego wynika, iż nie zgodziłby się Pan z popular­


ną tezą, że marksizm to je s t religia ?
—Przeciwnie, w pełni się z nią zgadzam i wcale nie mam
jej za „popularną”. Komunizm startował dwieście lat temu
jako nowa wiara, jako „nowe chrześcijaństwo”. Taki ty­
tuł dał nawet swemu ostatniemu dziełu jeden z jego ojców
duchowych, hrabia C.H. de Saint-Simon. To nowe chrze­
ścijaństwo miało zastąpić stare jako fundament całej na­
szej cywilizacji. Widział to jasno np. J.M. Keynes, który
na początku lat dwudziestych odwiedził Związek Radziec­
ki i potem opisał swe stamtąd wrażenia w niedużej książce
„A Short View o f Russia11(1925). Nie wróżył tam komunizmo­
wi wielkich perspektyw ekonomicznie, natomiast rokował
mu olbrzymią przyszłość jako nowej religii. Historia tę dia­
gnozę potwierdziła: ekonomicznie komunizm się zawalił, ale
jako nowa wiara żyje w najlepsze. Całe dzisiejsze lewactwo
to jest zmutowany komunizm. To, że komunizm nie umarł,
lecz jedynie mutuje, rozpoznał już dwadzieścia lat temu w
90
Ż Y C IE Z W I T T G E N S T E I N E M

wizjonerskim wywiadzie J.M. Rymkiewicz („Tygodnik Kul­


turalny” z 27 sierpnia 1989 r.), który dalej będę jeszcze ob­
szernie cytował. Tak zwana „Karta praw podstawowych”,
proklamowana w 2000 r., to manifest tych mutantów.

—Na koniec rozdziału traktującego o filozofii, chciałbym


dowiedzieć się, kogo Pan uznaje za najważniejszego, naj­
lepszego filozofa spośród żyjących? Kim warto się zaintere­
sować Pańskim zdaniem?
—Na pewno nikogo z filozofii akademickiej —tej świato­
wej, nie tylko naszej. Gdyby zapytał mnie Pan trzy lata wcze­
śniej, odparłbym: Stanisław Lem. Ale już go nie ma. Trafiają
się oczywiście w filozofii nadal ludzie dorzeczni i inteligent­
ni, nie jest w niej aż tak źle jak chociażby w pedagogice. Ale
myśli żadnego ze znanych mi autorów nie uznałbym za „waż­
ne” w tym sensie, że przetrwają wieki. A „Traktat” przetrwa.

—Taka pustka zapanowała, że aż trudno Panu wskazać


jakieś nazwisko?
—Duchowo panuje w filozofii wielka pustka, chcć or­
ganizacyjnie krzątanina w niej niebywała: kongresy i sym­
pozja, wydawnictwa i „warsztaty”, ruch jak w mrowisku.
Najgorzej we Francji. Inteligentni Francuzi, tę dawne Ben-
j aminy Constanty i Alexisy de Tocqueville, to dziś ga tunek
wymarły jak dinozaury. Pełno zaś tam mędrkujących gadu-
łów i hochsztaplerów, typu Jacquesa Derridy, Paula Rico-
eura, czy Emanuela Levinasa. Nic się z tego w kulturze nie
ostanie poza mułem w umysłach i zwałami makulatury w
bibliotekach.
Nie winiłbym jednak za tę pustkę samej tylko filozofii.
Odzwierciedla się w niej pustka duchowa naszej epoki, po­
dobnie zresztą jak w sztuce.

91
W O L N IE W IC Z

Rozdział II

M i s t r z El z e n b e r g
—Uważa Pan Henrylza Elzenberga za „swojego mistrza
Jednak Pańska filozofia wydaje się być bardzo racjonalna i
zbliżona do logild, tymczasem Elzenberg podobno p o d ko­
niec życia uznawał swoją filozofię raczej za form ę sztuki niż
naukę, która, ja k przekonuje Wittgenstein, pewnych tema­
tów nie powinna podnosić, bo nie je s t w stanie sensownie
tego uczynić. Wydoje się, że tych dwóch postaw względem
filozofii nie da się pogodzić.
—Uważam Elzenberga za swojego mistrza, bo wyzna­
czył mi standard intelektualny, do jakiego trzeba w filozofii
aspirować. Nieraz gdy coś piszę, nachodzi mnie myśl: co
by na to powiedział Elzenberg? I gdy zdaje mi się, że jako
robota filozoficzna to by mu się podobało —jak chociażby
mój rozbiór hedonizmu teoretycznego i motywacji etycznej
- wtedy czuję, że zrobiłem swoje. Niech inni zrobią lepiej.
A racjonalizm ma dwie odmiany. Określam je odpowiednio
jako racjonalizm „scjentystyczny” i „tychiczny”, o którym już
mówiliśmy. Pierwsza —z jej bałwochwalczym kultem nauki i
pozytywistyczną wiarą, że zastąpi ona religię i filozofię —jest

92
M IS T R Z E T Z E N B E R G

mi równie obca jak Elzenbergowi. Druga jest mi z nim wspól­


na: trzeba mieć świadomość, że rozum ma granice, a tę jdaje
poczucie losu. Los jest wypadkową dwu potęg, które rządzą
naszym życiem: przeznaczenia i przypadku. Ich splot jest ^>oza
zasięgiem naszego rozumu, więc i wpływu. Co już mówiłem.

—Elzenbergpowiedział: „Ludzie lepiej się rozumieją, ,gdy


niezupełnie racjonalnie myślą, a mówią w jakim ś stopniu,me­
taforycznie. ” Czy nie od takiej postawy uciekają filozofowie
ze szkoły analitycznej?
—Nie znam takiego powiedzenia Elzenberga i wręcz
wątpię w jego autentyczność. Chodzi zapewne o znaną roz­
prawę Elzenberga z 1928 r. „O funkcji komunikatywno -po­
znawczej wysławiania się obrazowego”, gdzie wykazywał,
że niekiedy metafora lepiej przekazuje myśl niż wypowiedź
ściśle dyskursywna. I tak jest rzeczywiście. Metafora to śro­
dek porozumienia i jak każdy może być użyta racjonalnie
łub nieracjonalnie.

—Z drugiej strony w pańskiej postawie myślowej można


dostrzec spore zbieżności z myśleniem Elzenberga . Napi­
sał on na przykład: „Samobójstwo je s t tą ostatnią rezerwą,
tą ostatnią linią obronną, stanowiąca dla nas rękojmię, że
poniżej pewnego poziomu poniżenia, upokorzenia, rozbicia
wewnętrznego itp. nic i nikt nas zepchnąć nie może. Świa­
domość, że zawsze można popełnić samobójstwo, to nasze
kryte tyły w walce życiowej. Zupełnie inaczej można się wte­
dy ustosunkować do każdej sprawy; życie nie tylko je s t spo­
kojniejsze, ale i o wiele piękniejsze. ” Czy nie je s t to zbieżne
z Pańskim podejściem do eutanazji?
—Sam kiedyś pisząc o eutanazji posłużyłem się tym pięk­
nym cytatem z Elzenberga („Filozofia i wartości. II”, 1998,
s. 235). A że są u mnie zbieżności z myśleniem Ełzenbsrga,
to chyba nie dziwne.
93
W Ô L N IÉ W IC Z

—Odwróćmy perspektywę. Czy Elzeńberg miał Pana za


swojego ucznia lub spadkobiercę?
— Czy Elzeńberg miał mnie za ucznia, tego nie wiem.
Na pewno nie za „spadkobiercę”. W egzemplarzu swojego
„Kłopotu z istnieniem” wpisał mi taką oto dedykację: „Bo­
gusławowi Wolniewiczowi, ongiś słuchaczowi, dziś kole­
dze”. Poczytałem to sobie za filozoficzną nobilitację; tym
cenniejszą, że Elzeńberg nie był do nich bynajmniej skory.

—„ Surowość je s t wyrazem szacunku, wyrozumiałość —


lekceważenia ” —pisał Elzeńberg. Czy postępował względem
swych studentów zgodnie z tą zasadą?
—Jak najbardziej —i nie tylko wobec studentów. Sądzę,
że mógłby powiedzieć o sobie to samo, co ze swej strony po­
wiedział o sobie Ryszard Feynman, jeden z najświetniejszych
umysłów XX wieku: „Zadufam dumie doprowadzają mnie do
szału, do zwykłych durniów nic nie mam”. Ci zwykli są uczci­
wi i nie biorą się za filozofię. Wyraj zadufanych nastąpił już po
śmierci Elzenberga, nazywany bywa „postmodernizmem”.

—Czy w ogóle „uczeń filozoficzny” musi być kontynu­


atorem myśli swego „m istrza”. Czy raczej kontynuując j ą
powinien j ą jednocześnie przezwyciężać?
— Wcale nie musi być kontynuatorem mistrza, ale nie
rozumiem, czemu miałby koniecznie jego myśl „przezwy­
ciężać”. Ulega Pan powszechnej dziś manii „wyzwalania”
i „przezwyciężania”, gdzie się tylko da —manii w istocie
lewackiej. Po co? Uczeń stara się dorównać mistrzowi w
doskonałości roboty, poza tym niech idzie swoimi drogami.
Ja nigdy nie szedłem za Elzenbergiem ślepo; zupełnie np.
nie podzielałem jego urzeczenia Indiami, a gandyzmem w
szczególności. Też już o tym pisałem, w wydanej z kolegą
Zbigniewem Musiałem książce „Ksenofobia i wspólnota”
(Kraków 2003, rozdział: „Problematyczność gandyzmu”).
94
MISTRZ ELZENBI:rg

—Za ucznia Elzenberga uważał się też Zbigniew Herb ert.


Napisał nawet na ten temat wiersz:

Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin

Kim stałbym się gdybym Cię nie spotkał —mój Mistrzu Henryku
Do którego po raz pierwszy zwracam się po imieniu
Z pietyzmem czcią jaka należy się - Wysokim Cieniom1

Byłbym do końca życia śmiesznym chłopcem


Który szuka
Zdyszanym małomównym zawstydzonym własnym istnieniem
Chłopcem który nie wie

Żyliśmy w czasach które zaiste były opowieścią idioty


Pełną hałasu i zbrodni
Twoja surowa łagodność delikatna siła
Uczyłyja k mam trwać w świecie niby myślący kamień
Cierpliwy obojętny i czuły zarazem

Krążyli wokół Ciebie sofiści i ci którzy myślą młotem


Dialektyczni szalbierze wynawcy nicości —patrzyłeś na nich
Przez lekko załzawione okulary
Wzrokiem który wybacza i nie powinien wybaczyć

Przez całe życie nie mogłem wydobyć z siebie słowa dziękczynienia


Jeszcze na łożu śmierci —tak mi mówiono - czekałeś na głos ucznia
Którego w mieście sztucznych świateł nad Sekwaną \
Dobijały okrutne niańki

Ale Prawo Tablice Zakon —trwa

Niech pochwaleni będą Twoi przodkowie


I ci nieliczni którzy Ciebie kochali
W O L N IE 'W IC Z

Niech pochwalone będą Twoje księgi


Szczupłe-
Promieniste
Trwalsze od spiżu

Niech pochwalona będzie Twoja kołyska

I wydaje się, że duch Elzenberga łatwo w twórczości Herber­


ta odnaleźć. Tymczasem Pan uważa Herberta za poetę prze­
reklamowanego i chyba niezbyt go poważa. Dlaczego?
—O tym warto pomówić nieco szerzej. Mam co do Her­
berta zdanie od dawna wyrobione: to był nadęty pozer. Sze­
rząca się dzisiaj herbertomania dowodzi jedynie, że w Pol­
sce lubią nadętych. To pretensjonalne wierszydło, jakim w
dwadzieścia łat po śmierci Elzenberga ufetował go na swoją
cześć, jest tutaj dobrym przykładem. Ułzawia tam Elzenber­
ga na kogoś „patrzącego wzrokiem który wybacza” —po to
jedynie, by jego i nas móc pouczyć z wysoka, że „nie po­
winien”. W istocie zaś Elzenberg był do „wybaczań” rów­
nie mało skory jak do nobilitacji. Pamiętam przykład, jaki
kiedyś w trakcie wykładu podał na zachowanie moralnie
wątpliwe. Latem 1914 r., wyjeżdżając na wakacje, powie­
rzył znajomemu na przechowanie swój rewolwer; wybuchła
wojna i ten, nie pytając, przekazał go komendzie Legionów
na dozbrojenie. Widać było, że Elzenberg takie patriotyczne
popisy cudzym kosztem miał w pogardzie —i słusznie!
Jest dla mnie przykrą zagadką, jak Elzenberg mógł tak się
dać Herbertowi omamić, że dziś służy za jego intelektualne
uwierzytelnienie. Tłumaczę ją sobie pewną wstydliwą słabo­
ścią Elzenberga, którą były jego własne niefortunne aspiracje
poetyckie. Te wiersze bowiem, które pisywał, nie są dobre:
staroświeckie w formie, egzaltowane w treści, wielosłowne.
Poza jednym —dedykowanym „niektórym towarzyszom ży­
ciowej wędrówki” i też coś mówiącym o jego rzekomej skłon-
96
M IS T R Z E T Z E N B E R G

ności do „wybaczania” —nie ma w nich nic z blasku, jaki bije


z jego suchych konstatacji filozoficznych. Herbert nie mógł
nie widzieć wątłości tego wierszopisania, a wychwalał je w
listach do Elzenberga pod niebiosa, najzwyczajniej mu kadził
(patrz ich korespondencję” wydaną w 2002 r. przez Barbarę
Toruńczyk). I tak sobie rozmawiali ,jak poeta z poetą}”, ale
przy odwróconych już rolach: mentorem był Herbert. |
Jak wielu, Elzenberg też dał się niestety nabrać na książkę
Herberta ,3arbarzyńca w ogrodzie” (1962) i na jej podrabia­
ną fachowość w zakresie historii sztuki. Otrzymawszy egzem­
plarz, odpowiedział niezwykle pochwalnym listem: że dzieło
„wydaje mu się (i jest na pewno) oparte na studiach bardzo
gruntownych, bardzo przemyślane, i bardzo pogłębione. Do
czego jeszcze dochodzi to piekielne znawstwo sztuki” („Ko­
respondencja”, jw., s. 104). Herbert przełknął pochwały swego
domniemanego „znawstwa”, nie mitygując ich ani słowem.
Po czterdziestu latach prawda wypłynęła na wierzch:
przynajmniej jeden istotny rozdział w książce Herberta —
ten o katedrach gotyckich—jest plagiatem, i to grubym!. Wy­
kryła to pani Dorota Bielawska i opisała w artykuł^ „Jak
został wyciosany »Kamień z katedry« Zbigniewa Herberta”
(„Twórczość” nr 2-3/2004). Pokazuje tam, że ponad! dwie
trzecie tekstu Herberta jest żywcem ściągnięte z książki:
Jean Gimpel „Les bâtisseurs de cathedrales”, 1959 (po pol­
sku 1968 pt. „Jak budowano w średniowieczu”). U Herberta
nie ma przy tym ni śladu wskazania na źródło, ani najlżej­
szej nawet sugestii, że tekst może nie być jego własnym.
Plagiatem jest zaś nie tylko co do treści i faktów, leczltakże
w swoich sformułowaniach i przenośniach, w całych! zda­
niach. Autorka przedstawia to wszystko dokładnie i obiek­
tywnie, zestawiając po kolei cytaty z Herberta i ich „odpo­
wiedniki” u Gimpla. Ironię ogranicza do tytułu.
Odkrycie Bielawskiej było poruszające, a wpadło jak w
studnię. Sam dowiedziałem się o nim przypadkiem, prze-
97
W O L N IE W IC Z

glądając w księgami „Alfabet wspomnień” Ryszarda Matu­


szewskiego, gdzie pod hasłem „Herbert” trafiłem na zakło­
potaną wzmiankę o artykule Bielawskiej. Poza tym cisza,
ale ta cisza coś mówi. Tfu!

—Jaldch innych, poza Elzenbergiem i wczesnym Wittgen-


steinem, swoich mistrzów czy nauczycieli by Pan wymienił?
—Romana Suszkę —jego osobiście, oraz dwie jego prace:
„Formalna teoria wartości logicznych” i „Logika formalna a
niektóre zagadnienia teorii poznania”; obie z 1957 r. i obie
napisane z wielkim rozmachem teoretycznym, choć różne
w stylu: pierwsza ściśle logiczna, druga z szerokimi wyj­
ściami na filozofię. Na nich i na jego seminarium uczyłem
się nowoczesnej logiki. Późnawo, bo po trzydziestce —to
przyznaję.
Suszko to była inteligencja Feynmanowskiego kalibru.
Zmarł w 1979 r., w sześćdziesiątym roku swego życia, jako
profesor nadzwyczajny (!). To dla polskich stosunków typo­
we: okadzać takich jak Herbert, tłamsić takich jak Suszko.
A potem się dziwią, że dostajemy zewsząd lanie.

—N a podstawie życiorysu Elzenberga, jeg o związków


z Jędrzejem Moraczewskim , można wnioskować, że był
umiarkowanym socjalistą. Jak się odnosił do nowej rzeczy­
wistości, która zaistniała w Polsce p o wojnie?
—Etzenberg nie był żadnym „socjalistą”. W swoich zapa­
trywaniach politycznych nie odbiegał istotnie od typowych
dla naszej postępowej inteligencji. Do Polski Jałtańskiej
odnosił się z dużą rezerwą, ale bez wrogości. Widział ja­
sno jej słabości i wady, ale doceniał też zalety —socjalne i
cywilizacyjne. Zawsze jednak trzeba przy tym wydzielać z
Polski Jałtańskiej lata 1949-1954, okres stalinowsko-bieru-
towski, jako twór politycznie odrębny —nie do obrony. To
też było Elzenbergowi jasne, jego poglądy polityczne były
98
M IS T R Z E L Z E N B E R G

trzeźwe. Tak np. prof. Renata Mayenowa opowiedziała mi,


jak w połowie września 1939 r. w Wilnie kilku tamtejszych
profesorów rozmawiało w jej obecności o perspektywach
wojny, oceniając je raczej optymistycznie. Tylko Elzenberg
rzekł tam z cicha: „Proście Boga, by ta wojna była długa i
krwawa, bo inaczej Polski nie będzie” ! (W swoim opubli­
kowanym „Wspomnieniu”, „Studia Filozoficzne” 12/1986,
trochę to złagodziła pomijając „krwawość” jako warunek,
ale sens pozostał ten sam: „bez złudzeń, panowie”.) To było
przed 17 września.

—W twórczości Elzenberga widać jego szczególną fascy­


nację jednym politykiem — Gandhim. Czy nie świadczy to
przypadkiem o pewnej jednak jego naiwności oraz o chorobie
na popularną wśród zachodnich elit intelektualnych przypa­
dłość —bezkrytyczną idealizację myśli i ludzi Wschodu?
— Gandhi, Indie, buddyzm —w tym miejscu drogi raoje
rozchodzą się z Elzenbergiem zupełnie. Opuszczała go tu
jak gdyby jego zwykła jasność sądu, a przyczyny tego le­
żały głęboko w jego osobowości. Nie nazywałbym ich na­
iwnością; raczej desperacją kogoś, czyj sposób myślenia
ukształtował się w cywilizowanym wieku dziewiętnasiym.
Nie mogąc odnaleźć się duchowo w barbarzyńskim wieku
dwudziestym, szukał potem swojej Arkadii i ulokował ją
w owych —jak je sam określił —„półmitycznych Indjiach
Gandhiego”. Najpełniej wyraziło się to w eseju „Gandhi w
perspektywie dziejowej” z 1948 r., napisanym bezpośred­
nio pod wrażeniem zabójstwa Gandhiego. Jednak już cztery
lata później, w refleksji „Sprawy zbiorowości ludzkiej almój
system myślowy”, wyrażał niezadowolenie z tonu „namasz­
czenia i żałośliwości”, jaki swemu esejowi nadał. I
Co zaś do buddyzmu, to inklinacje w tę stronę legały
w osobowości Elzenberga jeszcze głębiej niż dziedzictwo
duchowe XIX wieku. Stanowił je jej silny autocentr^zm:
99
W O L N IE W IC Z

zwrócenia ku sobie i sprawom swojej duszy. Tego nie ma


w chrześcijaństwie, w każdym razie nie w tym zachodnim;
a buddyzm jest właśnie autocentryczny. Jego wyznawca w
wersji czystej hinajana , która przyświecała Elzenbergowi,
troszczy się tylko o własne zbawienie; inni mało go obcho­
dzą. Elzenberg dobrze czuł problematyczność takiej posta­
wy, ale Budda mu ją usprawiedliwiał; a Jezus nie.
Mnie ten autocentryzm u Elzenberga odstręczał, ale dzisiej­
szym „postmodemistom” winien się podobać. Ich ideał „samo­
realizacji” to przecież tylko jego zlaicyzowana odmiana Choć
znowu oni na pewno by się Elzenbergowi nie podobali.
Na koniec jeszcze jedno, by uniknąć łatwego nieporozu­
mienia. W osobistych kontaktach autocentryzm ów był nie­
widoczny, nie czuło się go zupełnie. Elzenberg był w nich
zawsze nastawiony ściśle obiektywnie na to, co interesuje
rozmówcę. Oto drobny przykład. Kiedyś odwiedził nas w
domu, a córka —ośmioletnie dziecko wtedy —pokazała mu
swój szkolny zeszyt od polskiego. Elzenberg go przejrzał i
omówił z nią tak poważnie, jakby udzielał konsultacji dok­
torantowi. Nie mylmy autocentryzmu z egocentryzmem,
który polega na interesowaniu się wyłącznie sobą i swoimi
sprawami. Autocentryzm to cecha usposobienia, której nie
należy rozumieć zbyt prostodusznie.

— Zaangażował się Pan w popularyzację twórczości


Elzenberga, przypominanie o jeg o istnieniu. Dlaczego?
—Twórczości Elzenberga nigdy nie „popularyzowałem”, bo
prawdziwej filozofii popularyzować się nie da; można ją tylko
wulgaryzować. W 1987 r. przypadała setna rocznica jego uro­
dzin i dwudziesta śmierci, uznałem to więc za dobrą okazję, by
go w polskiej filozofii przypomnieć. I to się chyba udało.

—O d kilku, może nawet kilkunastu lat, trwa coś w rodza­


j u „ mody ” na Elzenberga. Publikowane są jeg o nigdy nie
too
M IS T R Z E L Z E N B E R G

wydawane eseje, dużo się o nim mówi i pisze. Jak Pan sądzi,
z czego to wynika?
- To nie jest żadna „moda na Elzenberga”, tylko pewna
prawidłowość: w kulturze rzeczy trwałe odsiewają się od
śmiecia dość skutecznie, ale bardzo wolno. Na Elzenbergu
właśnie to obserwujemy.

—Przekonywał Pan w jednym z poprzednich rozdziałów,


że w filozofii ważni są nie tyle ludzie co idee, które powstają
w umysłach. Jeśli te idee są doniosłe, to trafią do ogólnego
obiegu i staną się trwałym dorobkiem myśli. Czy w twórczo­
ści Elzenberga takie idee się znajdują?
—Owszem. Weźmy dwie, które od niego przejąłem za
własne; jedna prosta, druga trochę mniej.
U Elzenberga kwestionuje się czołowy dogmat współ­
czesności, że „człowiek jest wartością najwyższą”. 4 - Nie
—mówi on —nie człowiek, tylko człowieczeństwo rozumia­
ne jako pewien zespół cech wartościotwórczych. Osbbnilc
ludzki ma wartość jedynie o tyle, o ile jakieś z tych; cech
swoim życiem i postępowaniem realizuje. Jeżeli nie, to ani
on, ani jego życie nie mają żadnej wartości. I
To była idea etyczna, druga jest estetyczna. Nie jest tak,
że cyprysy zdają się smutne, bo Włosi sadzają je na cmenta­
rzach, a np. pinie nie; odwrotnie: Włosi sadzają je na cmen­
tarzach, bo cyprysy s ą smutna, a np. pinie nie. Smutek w
rzeczach odzwierciedla się smutkiem w duszach, stanowi
jego obiektywną bazę.
W tych dwu ideach Elzenbergowskich mamy zarazem pięk­
ną ilustrację dialektycznej natury filozofii: inaczej niż nauka, fi­
lozofia żyje tylko w zderzeniu sprzecznych poglądów, bez tego
usycha. Elzenberg to była wielka klasa, obok Kotarbińskiego
jedna z dwóch czołowych postaci naszej filozofii w pierwszej
połowie XX wieku, a jednocześnie biegunowe przeciwieństwo
tamtego. Świadomość tego powoli dojrzewa. 1
101
W O L N IE W IC Z

R o z d z ia ł III

F i l o s e m i t y z m , a n t y s e m it y z m
—N a początku 2009 roku m iała m iejsce m edialna awan­
tura z Pana udziałem . Po jed n ej z audycji w Radiu M ary­
ja w „G azecie W yborczej” ukazał się następujący tekst:
„Stowarzyszenie Przeciwko K senofobii i Antysem ityzm ow i
»O twarta R zeczpospolita« postanow iło działać p o w czoraj­
szej publikacji »Gazety«, w której zam ieszczono fragm enty
w ypowiedzi p ro f Bogusława W olniewicza z sobotniej audy­
cji radia Ojca Rydzyka. —Trwające u nas lekko licząc od 10
lat nachalne forsow anie kultury żydow skiej i żydowskiego
punktu w idzenia staje się ju ż nie do zniesienia —krzyczał na
antenie publicysta R adia M aryja. ” Czyli postanow ili dzia­
łać. Czy rzeczyw iście działają?
— Jaka „awantura z moim udziałem”? Prowokacyjnie
powtarza Pan oszczerstwa „Gazety Wyborczej” i stowa­
rzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”, tych sztukatorów
od sądowego gipsowania ust przeciwnikom politycznym.
Rzeczpospolita ma być „otwarta”, —ale dla nich. Nastają
na mnie nie dlatego, że mówiłem nieprawdę, lecz dlate­
go, że mówiłem krytycznie o tym, o czym krytycznie mó-
102
:ekome zniesławienie
W O L N IE W IC Z

wić n i e w o l n o . Naruszyłem największe tabu: że o Ży­


dach jak o zmarłych —nic chyba, że dobrze, nil nisi bene.
W audycji Radia Maryja „Minął miesiąc” z 31. 1. 2009 pro­
testowałem przeciwko wpychaniu nam propagandowo przy­
jaźni polsko-żydowskiej, jak ongiś polsko-radzieckiej. Nie
mam nic przeciw takiej przyjaźni, ale mam wiele przeciw
jej narzucaniu. Nikt nie spróbował obalić argumentów, jakie
wysunąłem; woleli podać mnie do sądu. Wnieśli do proku­
ratury w Toruniu donos na mnie o popełnieniu przestępstwa
polegającego na rzekomym „nawoływaniu do nienawiści
rasowej”. Jak dotąd żadnego wezwania nie dostałem. Przy­
puszczam, że prokuratorzy toruńscy mieli dość rozsądku i
przyzwoitości, by zauważyć, że sprawa nie kwalifikuje się
do postępowania sądowego. Jedynym widomym efektem
tej nagonki na mnie było dotąd to, że w dzień po artykule
w „Gazecie Wyborczej” (ukazał się 4. 2. 09) Wydawnictwo
Naukowe „Semper” oznajmiło mi, że odstępuje od zamiaru
wydania mojej książki „Filozofia i wartości. IV,” złożonej
już u nich do druku. Wiedzą ludzie, skąd wiatr wieje.

— W Polsce coraz częściej pojaw iają się oskarżenia o


nienaw iści rasową . Coraz w ięcej osób poddawanych je s t
tego rodzaju naciskom. Co się dzieje? Czy „nienaw iść” to
obecnie w Polsce przestępstw o?
— Nienawiść to jest uczucie, a uczucia nie są karalne.
Przestępne mogą być tylico uczynki. Tymczasem współcze­
sne lewactwo —zwące się chętnie „nowoczesnym humani­
zmem” —chce wejść ludziom do duszy i badać, co czują i czy
prawidłowo czują. Jest cały zestaw słów, na dźwięk których
słuchacz winien bez zastanowienia demonstrować swe gwał­
towne uczucia sprzeciwu i potępienia: „rasizm”, „faszyzm”,
„antysemityzm, „nacjonalizm”, a ostatnio również „ksenofo­
bia” i „dyskryminacja”. Prowadzi się w tym kierunku tresurę
społeczną, jak na tych psach Pawłowa. Do zadań treserskich
104
F IL O S E M IT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

wciągane jest stopniowo, krok po kroku, sądownictwo i cały


system prawny. U nas punktem zwrotnym w tym zakresie
była tzw. „nowelizacja” kodeksu karnego w 1997 r., wpro­
wadzająca doń kagańcowe artykuły co do „pomówień”. Sta­
nowią one daleko idące zaostrzenie prawa w porównaniu ze
stanem z czasów Gomułki. Starczy porównać brzmienie tych
artykułów w kodeksie z 1997 r. (212 i 213) z ich odpowiedni­
kami w kodeksie z 1969 r. (178 i 179). Pisałem o tym zresz­
tą obszernie w swej rozprawie „Sądownicza erozja swobód
demokratycznych” opublikowanej w „Annales Universitatis
M. Curie-Skłodowska,” Sekcja prawnicza, 2005/2006. ;
A naszym sądom w to graj. Dlatego mamy coraz więcej
procesów o uszkodzenie czyichś „dóbr osobistych” i coraz
częstsze wyroki skazujące. Cel polityczny stoi za tym je|den:
stłumić wolność słowa, a potem także wolność myśli. 'Wjszy-
scy mają myśleć zgodnie z kanonem tzw. „poprawności poli­
tycznej”. Na to zaś potrzebna jest policja polityczna, kontro­
lująca prawomyślność obywateli. Funkcję takiej policji przej­
mują na naszych oczach sądy. A najbardziej zatrważające jest
to, że przejmują ją ochoczo, wręcz się do niej rwą: zamiast
odrzucać wszelkie pozwy o „pomówienie”, gdy są zabarwio­
ne politycznie.

—Aby jednak sąd zadziałał, potrzebny je s t czynnik spraw­


czy —najczęściej „ Gazeta Wyborcza”, czy wymienione v wcze­
śniej stow arzyszenie,, Otwarta Rzeczpospolita Schematje st
zwykle podobny. Najpierw pojaw ia się potępienie w „ G W ”,
następnie dziennikarz zwraca się do „ Otwartej Rzeczpospoli­
tej ”, czy nie dałoby się z danym fałdem czegoś zrobić, a przed­
stawiciel stowarzyszenia z radością oświadcza, że oczywiście
da się zrobić i to ju ż jutro. I rzeczywiście następnego dnia
donos trafia do prokuratury i młyny sprawiedliwości rozpo­
czynają pracę. To zaczyna wyglądać na pewnego rodzaju zin­
stytucjonalizowane działanie, nie sądzi Pan?
105
W O L N ÎE W IC Z

—Sąd nie działa nigdy z własnej inicjatywy, jego rola jest


z natury bierna. Ożywia się dopiero, gdy z zewnątrz wniesio­
na do niego jest jakaś sprawa do rozstrzygnięcia: rozpatruje ją
wtedy według reguł swej procedury i na koniec wydaje wyrok.
Do tego właśnie w strukturze policyjnej polit-popu są media.
To jak w siatkówce: jeden zawodnik wystawia piłkę, drugi ją
ścina. Media —czy jakieś „organizacje pozarządowe” —wysta­
wiają sądom kogoś do skazania, a sądy skwapliwe spełniają
pokładane w nich oczekiwania. Proste to, a skuteczne.

—Przejdźmy do inkryminowanych wypowiedzi, za które


doniosła na Pana „Otwarta Rzeczpospolita ”'. Powiedział
Pan „trwające u nas, lekko licząc o d 10 lat, nachalne fo r ­
sowanie kultury żydowskiej, staje się ju ż pow oli nie do
zniesienia”. N a czym ta nachalność polega, w czym się
przejawia?
—Wystarczy się trochę rozejrzeć, by to forsowanie u nas
żydowskiego punktu widzenia dostrzec. Przykładem są cho­
ciażby juwenalia, zwane „tygodniami kultury żydowskiej”;
albo uniżone reklamowanie jawnie antypolskich książek ta­
kiego Grossa —i to przez Uniwersytet Jagielloński, urządza­
jący na jego cześć wielką propagandową fetę. Przykład zaś
najbardziej krzyczący stanowi nasza zgoda, by w centrum
Warszawy za nasze pieniądze budowali sobie tzw. „Muzeum
Historii Żydów Polskich”. Chodzi tu w istocie nie o żadne
„muzeum”, lecz o ośrodek antypolskiej propagandy. Praw­
dziwe muzeum żydowskie istnieje w Warszawie od dawna,
też oczywiście za polskie pieniądze, przy ulicy Tłomackie.
Początkowo mówiło się, te to nowe pseudo-muzeum ma
kosztować 100 min złotych, które zbiorą jacyś zagranicz­
ni „sponsorzy”, a Polacy się tylko trochę dołożą. Teraz zaś
wychodzi na jaw, że wszystko ma zapłacić polski podatnik,
tylko trzema kanałami: przez budżet miasta Warszawy, przez
budżet Ministerstwa Kultury i przez budżet utrzymywanego
106
F IL O S E M IT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

przez nas Żydowskiego Instytutu Historycznego. Co więcej,


rok temu okazało się, że koszt budowy wyniesie nie 10(^ min,
tylko 200 min zł. —i strona polska natychmiast, bez żadnej
dyskusji to podwojenie kosztu zaakceptowała, w dobi^ kry­
zysu gospodarczego. Nadzór nad całym przedsięwzięciem
sprawuje jakaś „rada,? złożona z cudzoziemców, a przewod­
niczy jej hebrajska profesorka z Brooklynu. To przecieżlmusi
budzićunas sprzeciw! Nie kierowałbym go jednak przeciwko
Hebrajczykom, bo oni forsująjedynie swój interes narodowy,
co jest normalne. Kieruję go przeciwko Połakom, którzy im
w tym tak łub inaczej pomagają. Zdumienie i sprzeciw budzi
też we mnie fakt, że w sprawie owego pseudo-muzeunJ, nie­
zwykle przecież spornej, wszyscy trzymają język za zębami —
boją się. Nie odezwał się żaden polski dziennikarz, z Waszym
pismem włącznie.

—Chyba jednak coś o tym pisaliśmy, j a nawet porusza­


łem ten wątek we wstępniaku.
— Może akurat ten jeden numer przegapiłem. Musiał to
być zresztą głos cichy i nieśmiały w sprawie, o której trzeba
głośno krzyczeć z dachów. Fakt zaś, że się tego nie czy­
ni, pokazuje, jaki strach i konformizm panują wśród naszej
profesury i dziennikarzy.
Spójrzmy na Niemcy, tak na tym punkcie przez stronę
żydowską zastraszone —i nie bez powodu, rzecz jasna Gdy
jednak postanowiono wepchnąć im jeszcze w samym cen­
trum Berlina, obok bramy Brandenburskiej, ten kolcjsalny
„Pomnik dla wymordowanych Żydów Europy”, wywołało
to jednak publiczny sprzeciw i wybuchła dyskusja. Pcjmnik
mimo wszystko wystawiono, ale naród niemiecki zdobył się
przynajmniej na głos protestu przeciw takiemu poniżaniu go.
A naród polski nie, potulny jak owce. Nie mogę tego pojąć.
Jeszcze jeden przykład nachalnego narzucania nam ele­
mentów kultury żydowskiej mieliśmy ostatnio, tuż przed
107
WÖLNIEWICZ
świętami Bożego Narodzenia 2008 r.: prezydent RP Lech
Kaczyński inauguruje oficjalnie obchody u nas żydowskie­
go święta Chanuka. W jakim celu?

— O tańcach chanukowych prezydenta Lecha Kaczyń­


skiego też obszernie informowaliśmy. Naszego prezydenta
nalcręcała do takich działać ta jeg o nieszczęsna współpra­
cowniczka Juńczyk-Ziomecka.
—Dlaczego mówi Pan umniejszająco „ nieszczęsna Juń­
czyk-Ziomecka”? Właśnie szczęsna, bo wyraźnie skuteczna.
To przecież ona wcześniej, gdy Lech Kaczyński był tylko
prezydentem Warszawy, przeforsowała tam decyzję o budo­
wie „Muzeum Historii Żydów Polskich” i stała się pierwszą
szefową od tej sprawy.

—A potem przeforsowała tańce chanukowe u polskiego


prezydenta...
—Ta osoba reprezentuje po prostu w najwyższych pol­
skich instytucjach państwowych interesy strony żydowskiej,
to jasne.

—Dlaczego prezydent Kaczyński, trzymał taką osobę w


swoim otoczeniu? Dlaczego świętuje chanukę?
— Jako niby przedstawicielka strony polskiej, ta Juń­
czyk-Ziomecka ma więcej podobnie antypolskich zachowań
na swym koncie. We wrześniu 2007 r. witała radośnie —w
imieniu prezydenta RP! —ponowne otwarcie w Warszawie
loży masonerii żydowskiej o nazwie B’nai Brith, „Synowie
Przymierza”. (Jak wszelka masoneria, ci synowie to według
ich deklaracji takie dobre duszki, naprawiacze świata. Po
hebrajsku zwie się to za wielkim szesnastowiecznym kaba-
listą Izaakiem Lurią tikkun olam [naprawa świata], jest więc
wcześniejsze od masonerii europejskiej.) Pierwsze zaś, co
przedstawiciele tej nowej loży zrobili, to poszli do ambasady
108
F IL O S E M IT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

amerykańskiej w Warszawie z żądaniem, by podjęła sti:anow-


cze kroki w dwóch sprawach: restytucji mienia żydowslliego
i zamknięcia Radia Maryja. Jak widać, dla naprawy świiąta te
dwie sprawy są z punktu widzenia jej warszawskich oręd<Low-
ników najpilniejsze. I to wszystko przechodzi w Polsce bez
sprzeciwu.

—Nie do końca —publicysta „Najwyższego CZAS-u! ”,


Stanisław Michalkiewicz pisał o tym dość szeroko, ale t
ta rzeczywiście prawie nic.
— Jeden Michalkiewicz na całą Polskę —to chyba coś o
nas mówi. Ale wróćmy jeszcze do tej Juńczyk-Ziomeckiej,
w randze prezydenckiego ministra: jest w Polsce coś takiego.
Wyraziła ona szczególną radość z tego powodu, że lożę B ’nai
Brith reaktywuje się u nas w 70 lat po tym, jak w 1938 r. za­
mknął ją prezydent Ignacy Mościcki. Była w tym kłamliwa
sugestia, że prezydent polski zamknął tą lożę ze względu na
jej żydowski charakter, czyli z „polskiego antysemityzmu”.
Tymczasem dekret prezydenta z 1938 r., wydany w otjliczu
zbliżającej się wojny, dotyczył wszystkich lóż masońskich w
Polsce; bynajmniej nie tylko, ani nawet nie głównie tych ży­
dowskich. W coraz bardziej niepewnej sytuacji państwo pol­
skie nie chciało dalej tolerować istnienia w nim organizacji,
których ani skład, ani cele nie są jawne. Tak się robi antypol­
ską propagandę, ustami polskiej pani minister..

W dalszym ciągu wypowiedzi, która wzbudziła talde


oburzenie „Gazety Wyborczej”, powiedział Pan, że innym
objawem nachalnego promowania kultury żydowsldej jest
„wpychanie do kanonu lektur szkolnych drugorzędnego p i­
sarza awangardowych dziwadeł Brunona Szulca ”...
—Ale co właściwie jest w tych moich słowach tak oburza­
jące, tego „Gazeta Wyborcza” przezornie wolała nie precy­
zować. Kie występowałem przeciwko Brunonowi Szulćowi,
109
W O L N IE W IC Z

choć nie uważani gp za dużego pisarza. Niektórzy przyrów­


nują go do Kafki, ale gdzie mu do Kafki! Kto go jednak chce
czytać, niech sobie czyta; nic mi do tego. Wystąpiłem jedynie
przeciwko temu, że minister Katarzyna Hall, w swej nowej
podstawie programowej dla liceum, czyni z niego jedną z
dwóch obowiązkowych lektur z całej nowoczesnej literatury
polskiej, namaszczając go tym samym na wielkiego pisarza.
Minister nie ma prawa do takich namaszczeń.

—Rzeczywiście to je s t gruba przesada.


—Mówi Pan, że takie namaszczenie to „gruba przesa­
da”. To nie jest żadna „przesada”, tylko działanie przeciwko
Polsce w obcym interesie. I tu nie ja jeden protestowałem.
W tej sprawie został ogłoszony list otwarty kilkudziesięciu
znanych przedstawicieli polskiej humanistyki, polonistów i
historyków, wyrażający bardzo silny sprzeciw wobec owej
„podstawy programowej”. Może to nawet dlatego prokura­
tura nie podjęła podsuniętego jej przez „Otwartą Rzeczpo­
spolitą” oskarżenia przeciwko mnie, bo proces musiałby wte­
dy zahaczyć o ów list otwarty i jego sygnatariuszy. Tak czy
owak, Katarzyna Hall to typowa lewaczka, co dorwawszy się
do władzy stara się swoje lewackie pomysły wprowadzać w
życie. To nie jedyny jej wyskok. Innym było zmuszenie rodzi­
ców, by posyłali do szkoły dzieci sześcioletnie. Ideał lewaka
to usuwać dzieci spod wpływu domu i poddawać państwowej
indoktrynacji, jak tego domagał się już w 1848 r. „Manifest
Komunistyczny”. I tu znowu był tylko protest paru osób, nie
było społecznego wybuchu, który taką Hall zmiótłby ze stoł­
ka, i to razem z protegującym ją premierem. Polacy się boją.

—Jak ten strach przełamać? Czasem w społeczeństwach


dochodzi do bardzo ciężkich przestępstw, a mało kto na to
reaguje. Przykładowo w czasach stalinowskich w Rosji ludzie
po prostu znikali, a nikt tego ze strachu nawet nie komento-
110
F IL O S E M IT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

wal Zdarzało się, że najbliżsi krewni znikali, bez reakcji męża


czy żony. U nas sprawy tak daleko nie zaszły i może dużoj esz-
cze brakuje do tego, by ludzie na serio zaczęli się przeciwko
polit-poprawności buntować? I
—Jest to sytuacja duchowego zniewolenia, a z takiej sy­
tuacji nie wychodzi się łatwo. Trzeba na to stworzyć pewne
warunki, a pierwszym z nich - powiedziałbym: warunldem
wszystkich innych warunków —jest tttrzyriianie w Polsce wol­
ności słowa. Ta wolność jest u nas obecnie ciężko zagrożona,
zwłaszcza wspomnianymi już artykułami kodeksu karnego
212 i 213, płodem Andrzeja Zolla i spółki. Lewactwo, ta zmu­
towana komuna, stade wolność słowa atakuje, posługując się
różnymi dźwięcznie brzmiącymi pretekstami, jak np. „ochrona
dóbr osobistych”, przez tę wolność jakoby zagrożonych.

—A ja k teraz bronić wolności słowa?


—Jak bronić wolności słowa? Broniąc przede wszys kim
tych mediów, które są od światowego lewactwa niezależ­
ne i przemawiają własnym głosem. Jak chociaż Wasz tygo­
dnik „Najwyższy Czas!”. Nie dopuścić, by te niezależne
głosy zostały w Polsce zdławione. Najważniejszym z nich
jest oczywiście Radio Maryja. I rozumiejmy to dobrze: gdy
mówię, że jest głosem niezależnym, chodzi mi o to, że jest
niezależne od kanonów polit-popu; nie, że od czegokol­
wiek, bo w końcu wszystko jest od czegoś zależne. Taka
niezależność już wystarcza, by zapewnić pluralizm gło sów
medialnych, czyli złamać tam polit-popowy monopol.
Sprawy wolności słowa stoją dziś w świecie Zachodu źle.
Rak polit-popu daje wciąż nowe przerzuty i niszczyją nieustan­
nie. Tak np. uniwersytety utraciły już swoją duchową autono­
mię, czego ilustracją jest ta haniebna impreza zorganizowana
przez UJ na cześć Michnika i Grossa. Pacyfikacja administra­
cyjna jest właśnie w toku, np. w kwestii wolnej elekcji rekto­
rów. A najbardziej zatrważające jest to, że bezczelne zamachy
111
W O L N IE W IC Z

biurokracji państwowej na wolność nauki i nauczania nie na­


trafiają wewnątrz uczelni na żaden prawie opór. W każdym ra­
zie jest on o wiele mniej wyczuwalny dziś, niż był za komuny.
Mniej się wtedy bano narazić władzy niż dzisiaj. Przeciwko
wolności słowa i myśli działają znowu siły potężne —kręci Pan
powątpiewająco głową. Czy nie sądzi Pan, że siły te działają
również przeciw Wam, waszemu tygodnikowi?

—Wiem, że działają, chociaż oczywiście ja k nas ruszą, to


pewnie się zatrzęsiemy w posadach. Ciekawe zresztą dla­
czego nas na razie nie ruszają?
—Nie ruszają was, bo to wynika z kolejności działań. Nie
od razu Kraków zbudowano, a nowy totalitaryzm też nie.
Tego nie robią przecież amatorzy. Akcja zniewalania tych,
co się lewactwu —czy jak ono samo lubi o sobie mówić,
„laickiemu humanizmowi” —przeciwstawiają, jest głębo­
ko przemyślana: nie otwiera się zbyt wiele frontów na raz.
Główne uderzenie idzie dalej na Radio Maryja. Wy zaś sie­
dzicie sobie szczęśliwi jak ten zając pod miedzą, co myśliwi
o nim nie wiedzą. Dobrze wiedzą, ale tymczasem polują na
grubszą zwierzynę; wami zajmą się w swoim czasie, niech
Pan będzie spokojny.

—Pan w oczach „ Gazety Wyborczej ” wpisuje się w re­


torykę takich publicystów ja k Stanisław Michalkiewicz, czy
Jerzy Robert Nowak.
— Bardzo przepraszam, ale ja w niczyje retoryki nigdy
się nie „wpisywałem”, ani nie „wpisuję”. Pan sam ulega
już perspektywie myślowej, jaką narzuca „Gazeta Wybor­
cza” i jej kompani. Nie wolno nam rozmawiać ze sobą ich
językiem, to sprawa zupełnie podstawowa. Przy pomocy
takiego „wpisywania w jedną retorykę” chcą nas sobie
ustawić jak kręgle, by potem obalić wszystkich jedną bulą.
A Pan jeszcze im w tym pomaga.
112
F IL O S E M IT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

—Janusz Korwin-Mikke, zawsze dobrze o tym pamiętam,


nie chciał nawet pójść na takie koncesje ja k wspólną or­
tografia, czy nietłumaczenie imion. Wiele osób się ncfiyet z
tego śmiało. To co wielu ludzi uważało za wydziwianie w
„Najwyższym CZAS! ”-ie, czy pewnego rodzaju przerysowa­
nie, właśnie z tego względu wynikało. 1
—Zamysł Korwina-Mikkego był dobry, ale wykonanie
niefortunne.

—Do czego zmierzam. Otóż został Pan przez lewaków


wrzucony do dość dużego pudełka z etyldetką „antysemi­
tyzm tymczasem paradoksalnie je st Pan zwolennikiem tezy,
którą z Pańskich ust słyszałem wiele razy, że Izraeljako pań­
stwo powinien być za wszelką cenę broniony przez Zachód,
bo stanowi tego Zachodu wysunięty przyczółek, zagłębiony w
ziemię wroga. To Pana zasadniczo różni na przykład od Sta­
nisława Michalkiewicza, który taldego widzenia Izraela nie
podziela. Czy może Pan uzasadnić swoje stanowisko? |
—Rzeczywiście uważam, że Izraela powinniśmy bronić
jak Europy. Państwo Izrael jest częścią cywilizacji Zachodu,
jej najdalej na wschód wysuniętym przyczółkiem. Tego przy­
czółka trzeba bronić na śmierć i życie. Wschodnia granica
cywilizacji Zachodu przebiega na dwóch rzekach: na Dnie­
prze i na Jordanie. Dziwię się, że Michalkiewicz tego nie
rozumie. Miałem ostatnio drobne a wymowne potwierdze­
nie swojej diagnozy. Ktoś z kręgu moich znajomych, młoda
dziewczyna, udał się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. Po
zwiedzeniu pamiętnych miejsc w Izraelu pojechali na jparę
dni do Egiptu, na półwysep Synaj. Wróciwszy stamtąd moja
młoda znaj oma wysłała do domutakio to SMS: „Pozdrowie­
nia już z Izraela. Miałam ochotę ucałować tę ziemię. Egipt
jest straszny, mimo wspaniałych kąpieli i pięknych raf.”
A zapytana, dlaczego, dodała: „Bo jest brudny, prawie nic
nie można jeść, w 4 gwiazdkowym hotelu połowa rzeczy nie
113
W O L N IE W IC Z

działa itd ”. Wróciła do swojej cywilizacji i poczuła granicę,


jaka ją dzieli od tej drugiej; tę samą, którą czuła Oriana Fal-
laci. Jakiekolwiek byłyby zatargi między Polakami —czy in­
nymi Europejczykami a narodem żydowskim, nie powinny
przesłaniać nam nadrzędnego faktu, że jest on częścią cywili­
zacji Zachodu. Nie powinny, lecz pod jednym warunkiem: że
sam on siebie za taką część uważa. Tego zaś nie jestem już na
przyszłość tak pewny, jak byłem do niedawna.

—Uważa Pan, że Żydzi mogą, czy zaczynają dystansować


się od cywilizacji Zachodu? Czy chodzi Panu o to, że mogą
zacząć w sporze cywilizacyjnym przyjmować islamską per­
spektywę? W końcu rzeczywiście w świecie muzułmańskim
też mieli wielką diasporę.
— Osama bin Laden miał rzec, że Ameryka to słaby koń.
Od paru lat potwierdza mi się to w sposób przerażaj ący. Bo Ame­
ryka to był dotąd żelazny kręgosłup naszej cywilizacji, jej główna
ostoja; a chyba już nie jest. Takie zaczynam mieć wątpliwości,
a podobne mogą mieć też lepsi niż ja stratedzy z Tel Awiwu czy
z Brooklynu. Czy nie pojawia się tu na horyzoncie dziejowym
ewentualność odwrócenia dotychczasowych przymierzy?

—Taka ewentualność teoretycznie istnieje, ale praktycz­


nie chyba zaistnieć nie może, bo jednak politycy muzuł­
mańscy otwarcie głoszą ciągle potrzebę zniszczenia Izra­
ela i musieliby radykalnie zmienić ten program. A na to się
przecież nie zanosi.
—Patrzmy nie na to, co głoszą, lecz na to, jaki jest układ
sił. Propagandowa wrzawa, że państwo Izrael trzeba znisz­
czyć, może ustać w przeciągu doby, gdy tylko okaże się,
że tak leży interes polityczny. A tam krzyżuje się i zawęźla
wiele interesów. Takie wątpliwości od pewnego czasu mnie
nurtują i trochę to moje bezwarunkowe poparcie dla Izraela
studzą. Ale może się mylę —co daj nam Boże!
114
F IL O S E M ÏT Y Z M , A N T Y S E M IT Y Z M

—Podejdźmy do sprawy od drugiej strony. W Stanach Zjed­


noczonych, przepraszam za truizm, lobby żydowskie jest bardzo
silne. Czy nie sądzi Pan, że wymuszoneprzez to lobby amerykań­
skie poparcie dla Izraela może się urwać, gdy nastąpi reakcja na
tłamszenie Amerykanów pod zarzutem antysemityzmu? Obecnie
śrubajest przykręcona do granic wytrzymałości i może w końcu
pęknąć? A wtedy poparcie dla Izraela może się załamać.
—Niesłusznie łączy Pan interes Zachodu w istnieniu
silnego Izraela z agresywnością Żydów amerykańskich
—„tych z Brooklynu”, jak ich nazywam, bo tam jest ich
największe skupisko. Nie mi rozstrzygać, rzecz jasna, co
leży w interesie narodu żydowskiego, a co nie, ale pew­
ną wątpliwość wolno tu chyba wyrazić. Otóż nie wyda­
je mi się by to szalone poparcie, jakiego ci z Brooklynu
udzielają wszelkiej maści lewactwu (imigracyjnemu, in­
tegracyjnemu, homoseksualnemu, feministycznemu, abor­
cyjnemu, prawniczemu, itd.) leżało naprawdę w dalekim
interesie tego narodu. Ani ślepy entuzjazm dla tego pjajaca
w Białym Domu, na którego głosowali prawie w 80%; ani
działania tzw. „neokonserwatystów”, jak Richard Pearl,
Paul Wolfowitz, czy Irving Kristol: zmutowanych lewa­
ków, którzy ze zbawczego narzucania, światu komunizmu
przestawili się na zbawcze narzucanie mu polit-popjowej
demokracji i pod tym sztandarem pchnęli Amerykę w
awanturę iracką. Czy nie biorą pod uwagę, że gdy fatal­
ne skutki tych poczynań dla Zachodu i samej Ameryki
ujawnią się w pełni, wystawiony zostanie im za nie ra­
chunek? Podobnie jest w Polsce. Polscy Żydzi usta|viają
się wobec nas nie kooperacyjnie, lecz konfrontacyjnie,
czego najbardziej krzyczącym przykładem był ich udział
w antypolskiej nagonce rozpętanej w związku ze sprawą
Jedwabnego. Zarazem chcą dalej z nami mieszkać. "Vj/idac
wolą, żeby Polacy się ich bali, niż żeby byli im życzliwi.
Na krótką metę może to i działa, ale czy na długą tejż?
115
W O L N IE W IC Z

—Wróćmy do pytania z naszego podwórka, na które Pan


nie odpowiedział. Dlaczego tragicznie zmarły prezydent
Polski zachowywał się jakfilosem ita i ja k przeciwstawić się
temu zalewowi, propagandzie filosemityzmu, czy jak. to okre­
śla Stanisław Michalkiewicz, źydofilii?
—To określenie red. Michalkiewicza jest niedobre, bo
agresywne w dziedzinie, w której słownych agresji jest aż
nadto. A co do filosemityzmu, to jest on u nas nie tyle propa­
gowany, co realizowany jako nieoficjalna polityka państwa
polskiego - i to od wczesnych lat 80., czyli od stanu wojen­
nego, do dziś.

—Co je s t oczywiście o tyle zabawne, że w Polsce Żydów


je s t niewielu; tak ja k mówiło się o antysemityzmie bez Ży­
dów można więc mówić o filosemityzmie bez Żydów...
—Jak to „bez Żydów”? Znowu przejmuje Pan frazeologię
przeciwnika. Są przecież w Polsce gazety żydowskie, teatr
żydowski, synagogi, loża „Synów Przymierza” - dla kogo?
Szacuję, że Żydów teraz w Polsce mieszka około 50 tysięcy.
Tak mi wynika ze stwierdzenia głównego w Polsce rabina
Michaela Schudricha („Życie” 20. 07. 2001), a zgadza się
też z obserwacją potoczną. Jednakże istotna jest nie sama
ta liczba, lecz fakt, że są oni transmisją do tych z Brookly­
nu i z nimi współdziałają. W tym układzie Polacy są stroną
słabszą i to tłumaczy ustępliwość naszych rządów; choć jej
bynajmniej nie usprawiedliwia.

—Czy chce Pan powiedzieć przez to, że dopóki ta siła


realnie istnieje to fa li filosemityzmu nie da się ograniczyć?
Czyli dopóki prezydent Oboma nie zacznie zwalczać lobbies
żydowskich, to polski prezydent będzie miał swoją „Juń-
czyk-Ziomecką ”?
—Moim zdaniem sytuacja w Polsce może się istotnie
zmienić —choć niekoniecznie na lepsze —jedynie przez
116
FXLQSEM XTYZM , A N T Y S E M IT Y Z M

ogólną zmianę układu sił na świecie. A taka zmiana jest już


w toku, gaśnie bowiem gwiazda Ameryki, i to w zastrasza­
jącym tempie. Tym samym zmienia się także międzynaro­
dowe położenie Izraela, a to może w końcu doprowadzić do
odwrócenia przymierzy, o jakim mówiliśmy. Skoro cjjwili-
zacja białego człowieka chyli się ku upadkowi, to może nie
warto wiązać z nią swej przyszłości: państwo Izrael, leżąc
na styku Wschodu z Zachodem, ma tutaj pewną swobodę
manewru. Czy z niej skorzysta, to inna sprawa, ale kalkula­
cje takie miałyby w jego obecnej sytuacji swój sens. Dlate­
go trzeba się liczyć również z taką ewentualnością. I

117
W O L N IE W IC Z

ROZDZIAŁ IV

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI


—Pan funkcjonuje w niektórych środkach przekazu jako
„ideolog Radia M aryja”. Spotkał się Pan z takim określe­
niem?
—Nie. Wiem, że w „Gazecie Wyborczej” mawiają tak o
prof. Jerzym Robercie Nowaku, też niesłusznie.

—Niemniej uznawany je s t Pan co najmniej za stałego


współpracownika „Radia Maryja
—Przez kogo „uznawany”? Pewnie przez jakiegoś mę­
drka z owej gazety. Nie jestem współpracownikiem „Radia
Maryja”; czasem tam występowałem, głównie dzięki popar­
ciu prof. J. R.Nowalca, to wszystko.

—Tak czy inaczej, je s t Pan traktowany ja ko osoba z


„Radiem M aryja ” w ja k iś tam sposób związana. I moje p y ­
tanie, do którego tak wytrwale zmierzam je s t następujące:
ja k się Pan odnajduje w radiu konfesyjnym właśnie jako,
ja k sam Pan wspominał, człowiek niewierzący?
118
W S W IE C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

—Co ma jedno do drugiego? Czemu w rozgłośni kato­


lickiej nie miałby wystąpić niewierzący, albo w niewierzą­
cej —katolik? Przez całą cywilizację Zachodu przebiega dziś
wielkie pęknięcie, taki uskok geologiczny, dzieląc ją na dwie
przeciwne sobie formacje duchowe. Nazywam je odpowiednio
„lewoskrętną” i „prawoskrętną”: jak są takie śruby, tale też i
dusze. Podział ten nie pokrywa się z podziałem na wierzących
i niewierzących, lecz się z nim krzyżuje. Radio Maryjajest pra-
woskrętne, a przynajmniej takim było, dopóki mu nie nasadzili
tej lewoskrętnej „rady programowej”;ja też jestem prawoskręt-
ny, więc cóż dziwnego, że mnie tam czasem zapraszali?

—Podzielił Pan K ościół na dwie części —prawoslcrętną


i lewoskrętną. Jak by Pan ten podział widział w episkopa­
cie. Po letórej stronie je s t na przykład biskup J o ze f Życiński,
który je s t z kolei według prawicowej opinii ideologiem tej
wersji katolicyzmu, którą promuje „ Gazeta Wyborcza”?
—Jestem katolik rzymski, choć niewierzący. I jakoj kato­
lik rzymski trzymam się prostej reguły: biskupów nie kryty­
kujemy. Gdy trzeba, to od tego jest Ojciec Św. Jeżeli i jon tu
zawiedzie, to będzie znaczyło, że odstąpił go Duch Śjvięty.
A na to nie ma już rady, nasze krytyki nic wtedy nie pomo­
gą. Więc trzymajmy się owej reguły.

—Co to znaczy rzymski katolik niewierzący? \


—„Niewierzący”, bo nie wierzy, że czuwa nad namij jakaś
Opatrzność, ani że czeka nas coś po śmierci. A „rzymski ka­
tolik”, bo rozumie, że cywilizacja Zachodu stoi na chrześci­
jaństwie, i że jego tradycje najpełniej i najlepiej wciela i prze­
chowuje święty Kościół powszechny. Dlatego komu nasza
cywilizacja miła, ten winien tego Kościoła bronić i go wspie­
rać. Ponadto zaś jestem ochrzczony, w kościele św. Jana w
Toruniu; przecież to chrzest czyni chrześcijanina. Więc o co
chodzi? Sekciarstwem zawiewają mi takie pytania.
119
W O L N IE W IC Z

—Jacy są w tej chwili najwięksi wrogowie Kościoła w


naszej rzeczywistości? Bo niewątpliwie na naszych oczach
toczy się w tej chwili, trwająca zresztą od dziesiątków lat,
wojna o Kościół?
—Głównym wrogiem Kościoła jest oczywiście diabeł. Bo
choć nie wierzę w Opatrzność, to w diabła wierzę, a mówiąc
mniej obrazowo —w diabelstwo. Zbytwidocznajestw świe-
cie jego obecność, jej oznaki nazywam „epifaniami diabła”.
Sądzę wręcz, że to, czy ktoś wierzy w tę obecność, czy nie,
jest najprostszym sprawdzianem jego duchowej prawo —łub
łewoskrętności. Kant ani Elzenberg nie wierzyli, nie mówiąc
0 Kotarbińskim lub Marksie; a ja wierzę. Nawet więcej: ja
nie muszę w to wierzyć, bo ja to wiem. Ale w teologię sił
wyższych nie będziemy się tutaj zapuszczali.
Z sił niższych zaś największym wrogiem Kościoła, i chrze­
ścijaństwa w ogóle, jest lewactwo: ten polityczny wykwit łe­
woskrętności. Przez lewactwo rozumiem nieprzepartą chęć do
naprawiania świata według własnych wyobrażeń, nie liczącą się
z realiami natury ludzkiej —a przez to nader skłonną, by swe
zbawienne pomysły wdrażać pod przymusem. (Stąd słynne „za­
pędzanie bagnetami do raju”; albo, jak w owładniętej dziś lewac­
twem Unii Europejskiej, na razie jeszcze tylko ustawami.)
Światowe lewactwo to międzynarodówka komunistycz­
nych mutantów. W jakimś opętańczym szale dąży ona do
zniszczenia cywilizacji Zachodu: do samych fundamentów.
W tym dążeniu trafia na dwie główne przeszkody. Stanowią
je dwie prastare instytucje naszego życia społecznego: rodzi­
na i Kościół. Lewactwu są one obrzydłe, nie do zniesienia.

—A dlaczego właściwie oni Pańskim zdaniem nie mogą


tego znieść? Co im przeszkadza w tym, że pewne instytucje
1 organizacje są od nich niezależne? Czy chodzi o to, że, ja k
twierdzą niektórzy, ta niezależność je s t poza ich władzą i
kontrolą; dlatego za wszelką cenę chcą to zniszczyć?
120
W ŚW IE C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

- Przeszkadza im właśnie niezależność obu tych instytucji.


(„Instytucjami” nazywam wszelkie trwałe formy współżycia
społecznego.) Kościół nadzorowany przez państwo, rodzinę
kontrolowaną przez urzędnika chętnie by nawet widzieli jako
poręczne dźwignie dla swoich socjalnych eksperymentójw.
Lewactwo to kult Państwa, maskujący się dzisiaj jako ide­
ologia „praw człowieka”, to nowoczesne „opium dla ludu”.
(„Ideologią” nazywam wszelki politycznie czynny zespół idei
społecznych.) Jak ongiś Mojżesz swoje kamienne tablice De­
kalogu, tak dzisiaj jakiś Barroso czy Zapatero przynoszą nam
swoje tablice papierowe zwane „Kartą praw podstawowych”.
Na tamtych zapisano rzetelnie same tylko obowiązki Czło­
wieka; tu zaś podtylca mu się oszukańczo jedynie bezlik jego
„uprawnień” —licząc, że zachwycony nimi nie zauważy, iz roz­
szerzają one ogromnie zakres uprawnień urzędniczych Wzglę­
dem niego. (Np. by zabronić mu naraz używania słów, ktprych
używało się od wieków, jak „Cygan” czy ,JVIurzyn”.)
W lewactwie tkwi pociąg do totalizmu: do wszechmocy
aparatu państwowego, wielbionego jak nowy Bóg wcielo­
ny. Zauważono to dawno. Jak wiadomo, praojcem lewactwa
jest Rousseau. Windelband w swojej znanej „Historii filozo­
fii nowożytnej” tak ujął sedno jego poglądów: „Państwo nie
może tolerować w sobie żadnej wspólnoty, której samo nie
stworzyło”. A takimi wspólnotami niezależnie od państwa
powstałymi są właśnie rodzina i Kościół. Dla lewaka] spra­
wa jest zatem jasna: trzeba je zniszczyć, albo sobie podpo­
rządkować. Innej możliwości nie widzi.

—Jak Pańskim zdaniem można przeciwstawiać się takim


planom i tendencjom. Jako redaktor „NCz! ” muszę się przy­
znać, że czasem ogarnia mnie pewne poczucie bezsilności,
gdy nasza strona, w sensie inteleldualnym proponujący, naj­
lepsze rozwiązania, przegrywa z lewakami, którzy wpraw­
dzie w zasadzie nie mają nic do powiedzenia w dyskusji,
121
W O L N IE W ICZ

natomiast wszelkie swoje z pozoru najbardziej szalone po


mysły są w stanie wprowadzić w życie?
—Skoro „proponując najlepsze rozwiązania” przegrywacie,
to może nie są aż tak dobre, jak Wam się zdaje. Stoimy w ob­
liczu groźnego przeciwnika, ostatnio odniósł on jeszcze jeden
ogromny sukces osadzając na amerykańskim tronie swojego
kacyka. (Na polskim osadza od dawna.) Ofensywie tych potę­
pieńców może się oprzeć tylko kamienna wytrwałość wsparta
dalekowzroczną roztropnością. Tu nie ma drogi na skróty, idzie
walka do upadłego. Kto oklapnie, ten przegrywa.
Groteskowy wybór tego Obamy stworzył nową sytuację
i Ameryka już się po nim nie podniesie. Należałoby wysnuć
z tego wnioski.

—To jakie powinniśmy przyjąć stanowisko wobec takiej


sytuacji?
—Trzeźwe. Byliśmy dotąd najwierniejszym sojusznikiem
Ameryki i liczyliśmy, że ona to doceni. Jak doceniła, to poka­
zały jasno zeszłoroczne obchody siedemdziesięciolecia wy­
buchu II wojny światowej na Westerplatte. Przyjechał premier
Rosji pan Putin, przyjechała kanclerz Niemiec pani Merkel,
a Amerykanie przysłali jakiegoś pętaka. Na Ameryce trzeba
postawie krzyżyk i liczyć odtąd już tylko na siebie.

—To prawda, tylko p o co obrażać się na Amerykanów


skoro przecież nie od dziś wiadomo, że, choć na Westerplatte
nie wysłali poważnych przedstawicieli, to nam z Niemcami i
Rosjanami dogadać się je s t raczej ciężko. Może więc trzeba
przełlotąć te afronty, żeby nie pozostać w całkowitej izolacji?
—O jakim „obrażaniu się” Pan mówi? W polityce nie ma
obrazy, jest tylko rachunek sił. Nie prowokujmy tylko innych,
jak np. ostatnio, usiłując przekonywać świat, że to nie,sami
Niemcy, tylko Rosjanie wraz z Niemcami rozpętali drugą woj­
nę światową. To dopiero postawi nas w całkowitej izolacji.
122
W ŚW 1ECIE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

—No, tak akurat rzeczywiście chyba było, to znaczy i Ro­


sjanie i Niemcy mieli swój udział w wywołaniu wojny?
—A nieprawda. Równie dobrze można by rzec, że w i:oz-
pętaniu drugiej wojny światowej miały swój udział Anglia i
Francja —przez ich politykę ugłaskiwania Niemiec, prącjych
do rewanżu za przegraną w pierwszej ; i przez haniebny paid;
Chamberlain-Hitler z września 1938 r. w Monachium. Jaki
cel ma takie propagandowe rozwodnianie dzisiaj winy Nie­
miec? A pamiętajmy też, że to nie Hitler ów rewanż wy­
myślił: on na nim tylko wypłynął. Organizator Reichwehry,
generał Hans von Seeckt oświadczył w latach 20. XX w.:
„Polska musi zniknąć —i zniknie” {Polen muss verschwin­
den, und wird verschwinden). Tak myśleli u nich prawie
wszyscy, do samego końca, z tymi spiskowcami z 20 lipca
1944 r. włącznie. Trzymajmy się prawdy historycznej, dla
słabych jak my to najlepsza polityka.

—Oni oczywiście też mieli swój udział, ale roli Stalina


nie ma co pomniejszać.
—Nie pomniejszać roli Stalina —w czym? Stalin widział,
że Niemcy prą do wojny, i się do niej szykował militarnie
i politycznie. Z tego akurat trudno mu chyba robić zarzut.
Prawdą jest, że z jego woli i rozkazu działy się również rze­
czy przerażające; ale wskazujmy je tam, gdzie rzeczywiście
się działy, a nie jak popadnie.

—Wróćmy do pytania o wyjście z sytuacji dominacji lewi­


cy. Co trzeba zrobić, żeby wyjść z tego zaklętego kręgiJ?
—Trzeba przede wszystkim skończyć z powtórką XVTH
wieku, kiedy to władze państwowe wyznaczała nam zagranica.
Bo tak jest znowu. Dotąd jedynie dwa rządy ΙΠ Rzeczypospo­
litej —Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego —stały na
własnych nogach. Reszta opierała się, i dalej opiera, na obcych
protektorach. Żyjemy w epoce neolcolonializmu, Polskajest jego
123
W O L N ÏË W IC Z

ofiarą. Najpierw przejmuje on media i banki, czyli dyrygowanie


przepływem pieniądza i informacji; a później resztę. Wszystko
to jest oczywiście głęboko maskowane —jako „demokracja” i
jako „prywatyzacja”. Dowodem demokracji mają być rzekomo
wolne wybory; ale one stanowią tylko jej warunek konieczny,
bynajmniej nie wystarczający. Bez pozostałych są tylko jej atra­
pą. Jeśli chodzi zaś o tzw. prywatyzację, to najwymowniejszym
jej przykładem była sprzedaż naszej telefonii. Sprzedano ją fran­
cuskiej firmie państwowej France-Telecom, „prywatyzacja” po­
legała więc na tym, że to ważne przedsiębiorstwo przeszło z rąk
państwa polskiego w ręce państwa obcego. Tak się wschodnio­
europejskich tubylców pompuje z kapitału; nowocześnie, bo za­
miast koralików dając im hipermarkety, pomoszopy i używane
samochody. (Kiedyś w Filadelfii szefowa zakładu od naprawy
telewizorów powiedziała mi słowo mądrości: When you buy
another man ’s things, you buy another man ’s troubles. A z pomo-
szopami próbowali w Afganistanie, ale u tubylców środkowo-
azjatyckich im się nie udało.)
A „sprywatyzowane” zawczasu media wytłumaczą tubyl­
com, że tak właśnie trzeba. Tu nie ma improwizacji: między­
narodowe lewactwo i obcy kapitał idą ręka w rękę, ich sprzecz­
ność jest pozorna. To przecież ci „wrażliwi społecznie” otwarli
u nas na oścież wrota neokolonialnej ekspansji, wałcząc jak
opętani z „ksenofobią” i „nacjonalizmem”; chociaż ksenofobia
to po prostu ostrożność wobec obcych, a nacjonalizm to dba­
łość o własny interes narodowy. Dusi nas neokołonializm, z
pomocą uległych mu miejscowych kacyków.

—A ja k reagować na te wszystkie wyzwiska, które płyną


z drugiej strony, na te wszystkie faszyzmy, antysemityzmy,
nacjonalizmy? Takie stygmatyzowanie i tak ju ż osaczonego
przeciwnika, chyba je s t dość skuteczną bronią lewactwa?
— Te słowa, oraz parę innych, to podstawowy rynsztu­
nek lewaka; bez nich okazuje się zadziwiająco bezradny.
124
W ŚW IE C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

W istocie bowiem są to takie słowne kije-samobije —


s ł o w o b i j e . Nie są to po prostu wyzwiska. Rzucaj ąc ko­
goś wyzwiskiem, chce się go znieważyć; uderzając w niego
słowobijem, chce się go zniszczyć: spowodować jego śmierć
cywilną, albo nawet jak ongiś —fizyczną. (Pod koniec lat 20.
XX w. w Związku Radzieckim takim śmiercionośnymi sło­
wobijem stał się „trockista”, a pod koniec 30. „wróg ludu”.)
Wyzwiska budzą jedynie irytację, słowobije budzą strach.
W ekwipunku współczesnego lewaka naliczyłem dotąd
siedem tych słowobijów: „nacjonalizm”, „antysemityzm”J „fa­
szyzm”, „rasizm”, ,ksenofobia”, „dyskryminacja” i „mowa
nienawiści”. Pomijam nowinki jak „homofobia” czy ,[sek-
sizm”, bo te przez prostacką niezdamość swej konstrukcji są
w porównaniu z tamtymi siedmioma mało skuteczne. Pomoc­
niczo używa się też słowobija „teoria spiskowa”, ale ten działa
na trochę innej zasadzie. Uderzenie którymś z tamtych ma dys­
kwalifikować uderzonego moralnie, obnażać jego przerażają­
cą występność. Natomiast uderzenie „teorią spiskową” ma go
dyskwalifikować intelektualnie, pokazywać jego zatrważającą
głupotę. Zestaw tych ośmiu to chyba już komplet.
Jak się przed słowobijem bronić? Na to nie ma prostej re­
cepty. Przede wszystkim należałoby rozpoznać mechanizm
ich działania, a tego dotąd nie zrobiono. Charakterystyczną
cechą wszystkich słowobijów jest to, że dzięki uprzedniej
tresurze społecznej ich użycie nie wymaga uzasadniania.
Gdy uderzono kogoś słowobijem np. „antysemityzmu”, to
oczekiwanie społeczne jest, że to on ma się tłumaczyć i bro­
nić, a nie ten, kto go uderzył. Dlaczego? Bo tak ich wytreso­
wano, choć urąga to i logice, i prawu.

—Jak długo można jednak walczyć z lewacką hydrą, któ­


ra stosuje taltie metody? \
—Walczy się do upadłego. Śmieszą mnie wypowiedzi,
że ktoś jest już „zmęczony polityką”. W polityce pojęcie
125
W Ö L N iE W IC Z

„zmęczenia” nie istnieje, bo „zmęczyć się” znaczy tam


„przegrać”. Wygrywa ten, kto przetrwa przeciwnika. Tego
nauczył mnie mój ćwierćwieczny staż w Polskiej Zjedno­
czonej Partii Robotniczej, która poza wszystkim innym była
wielką szkołą politycznego myślenia.

—W Stanach Zjednoczony, gdzie konserwatyści cały czas


mają się dobrze, choć obecnie nie rządzą, stosowana jest
inna technika — zamiast przejmować organizacje, prawica
stara się budować instytucje alternatywne. Czasem to wy­
chodzi lepiej, a czasem gorzej. Mają ju ż przodującą tele­
wizję Foxnews, ale ich uczelnie nie cieszą się jeszcze takim
prestiżem ja k te wchodzące w skład „ligi bluszczowej”. Co
Pan myśli o takiej technice?
— Myślę źle. To jest próba wojowania bez walki, każ­
dy sobie coś tam na boku skrobie: taka „bezpieczna woj­
na”, całkiem w ducha dzisiejszego defetyzmu. Trzeba iść
do starcia, bo jak mawiał o. Bocheński „na to Bóg dał nam
wrogów, żeby ich bić”. A że można przy tym także samemu
oberwać, to już należy do reguł gry: à la guerre come à la
guerre , tak było i będzie.

—A ja k pogodzić taki program twardości i niezłomności z


chrześcijańslcąpokorą i hasłem o nadstawianiu policzka wro­
gowi. W końcu chcemy bronić Kościoła i chrześcijaństwa?
—A gdy terrorysta wnosi do samolotu bombę, to prawdzi­
wy chrześcijanin da mu jeszcze drugą? Pańskie podejście do
słów Biblii jest typowe dla sekciarstwa: wyjąć z niej poje­
dyncze zdanie, zinterpretować je skrajnie, a potem wytykać
Kościołowi, że się nie trzyma własnych zasad. Zasadę nie-
odpowiadania na gwałt gwałtem trzeba rozumieć rozsądnie:
stosować tam, gdzie wolno liczyć, że to napastnika zreflek­
tuje; nie tam, gdzie go jeszcze tylko rozzuchwali
Milcząco zasada ta liczy się ze skutkami swego stoso-
126
W Ś W IE C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

wania: nie zaleca wspomagania zła, ani biernego przygląda­


nia się mu. Dziwi mnie, że jako katolik niewierzący muszę
katolikom wierzącym ten katolicki elementarz tłumaczyć.
Naukę świętego Kościoła powszechnego cechuje wiel d re­
alizm, w tym jej nieodparta siła. ;
Co zaś do chrześcijańskiej pokory, to jest ona cnotą tyl­
ko wobec Boga; nie wobec ludzi. Wobec ludzi jest postawą
niegodną wolnego człowieka. Tam przystoi ty lico skrom­
ność —i nie mylmy jej z pokorą. Pokora wobec ludzi ozna­
cza płaszczenie się przed nimi i jest czymś wstrętnym

— W w alce z lew actw em m am y jeszc ze dodatkow y p ro ­

blem. Z E uropy zniknęła praw ica. To co dzieje się np. w


H iszpanii to istny Arm ageddon. Czyli w tej w alce jeste śm y
w P olsce dość osam otnieni... I

—Lewactwo to międzynarodówka. Ale Kościół też jest in­


stytucją międzynarodową i obliczoną na bardzo daleką |metę.
Dlatego, wobec procesów rozkładowych w prawicy Zacho­
du, tym bardziej trzeba go wspierać. Chrześcijaństwo tojnasza
ostatnia linia obrony, a w jego obrębie —Kościół powszech­
ny. Nie znam sytuacji w prawosławiu, ale protestantyzm jaw­
nie zbankrutował. Jego „postępowość” okazała się zgubną.
Wbrew oczekiwaniom Kościół powszechny okazał się dużo
bardziej odporny na jady współczesności niż chłonący je jak
gąbka protestanci. Jeden przykład: parę lat temu czytałem o
ogólnoniemieckim zj eździe duchowieństwa luterańsldego, j alei
odbył się w którejś ze świątyń w Kolonii. Częścią programu
były występy gołych tancerek, co według organizatorów miało
„ożywić” obrady.

— Wróćmy do kontekstu międzynarodowego. J a k P olak o

poglądach praw icow ych po w in ien rozmawiać np. z N iem ­


cami. Jeżeli praw dziw y j e s t ten obraz niem ieckiej św iado­
mości, ja ld przedstaw iają media, to rozmowa taka m oże być
W O L N IE W IC Z

bardzo trudna, czy wręcz niemożliwa z uwagi na radykalne


różnice w ocenie rzeczywistości. Czy Polacy o poglądach
prawoskrętnych są w stanie z Niemcami się w ja kiś sposób
porozumieć?
— Z Niemcami można rozmawiać, gdy zachowa się po­
czucie godności narodowej i miary; zwłaszcza bez tego
oślizłego cwaniactwa, które jest mieszanką uniżoności z
bezczelnością, żebractwa z szantażem. Mamy świeżą tego
próbkę. Jakaś „organizacja polskich poszkodowanych przez
ΠΙ Rzeszę”, działając pod egidą Fundacji Polsko-Niemiec­
kie Pojednanie, wystąpiła właśnie („Rzeczpospolita” z 27-
28. 3. 2010) do Kolei Niemieckich o „pomoc finansową”
dla swoich członków dlatego, że koleje te zarabiały podczas
wojny na ich przymusowym przewożeniu. Trudno o coś
równie odrażającego w swej idiotycznej chciwości.
Niemcom trzeba powiedzieć wprost: wszelkie rozlicze­
nia z tytułu zaszłości spowodowanych II wojną światową
Polska uważa za obustronnie i raz na zawsze zamknięte.
Wznawianie ich oznacza budzenie upiorów tamtej wojny,
a to niczemu dobremu służyć nie może. W szczególności
poczynania tzw. „wypędzonych” stanowią próbę rewizji
na postanowieniach Konferencji Poczdamskiej; a poparcie
udzielane im przez rząd niemiecki oznacza, że Niemcy prą
znowu do wojny. Bo na Polsce rewizji tej bez wojny prze­
prowadzić się nie da, jak nie dało się w 1939 roku.
Taką mowę Niemcy zrozumieją od razu. Nie przyjmą zaś
nigdy bezczelnych żądań owej „Fundacji”, z gruntu i od po­
częcia dla interesów Polski szkodliwej. (Godząc się na nią,
sami przyczyniliśmy się do zbudzenia upiorów wojny —i
już many tego skutki w postaci narastającej fali roszczeń
niemieckich i żydowskich. A to dopiero początek.)

—Niektórzy twierdzą jednak, że czasy takich otwartych


wojen , przynajmniej w Europie się skończyły; że teraz jeśli
128
W ŚWIECIE IDEOLOGII ! NIESTABILNOŚCI

z jakąś przemocą mamy mieć do czynienia to z ,,przernocą


symboliczną ”, przy pomocy której też można wygrywać roz­
maite konflikty. Co Pan sądzi o takim podejściu?
—To są rojenia liberałów. Równo sto lat temu wielu twier­
dziło to samo —i co z tego? Przyszedł rok 1914 z wojną, o
jakiej się nikomu nie śniło w najgorszych snach. A „prze­
moc symboliczna” działa tylko jako cicha groźba przemocy
fizycznej; inaczej jest ONZ-owską gadaniną.

—Czy jednak takie zjawiska ja k piractwo nie dotyczą j a ­


kichś dalekich peryferii, a w centrum cywilizacji nie panuje
spokój? \
—Ten spokój jest pozorny. Tli konflikt między Wscho­
dem i Zachodem. Na razie objawia się głównie peryferyj­
nie, jak w tym nowym piractwie, albo raczej w tej dziw­
nej niemożności zgniecenia go. (Pompejusz miał mnijejsze
środki, a zrobił to jednym uderzeniem.) Poza tym ataki na
Nowy Jork, Madryt, Londyn i Moskwę to nie „daleki^ pe­
ryferie”, nie mówiąc o powszechnym uczuciu zagrożenia,
jakie wzbudziły. Najgorsze zaś jest to, że w tym konflikcie
Zachód jest systematycznie rozbrajany duchowo przez le­
wactwo i jego polit-poprawnościową ideologię. A tu trzeba
by się duchowo mobilizować, i to na całego.

—Jak Pan sądzi jalta je st rola Polski w tym rozgrywającym


się na dwóch płaszczyznach konflikcie. Ostatnio wyszła także u
nas w kraju książlca amerykańsldego specjalisty od spraw wy­
wiadu Thomasa Friedmana, który przewiduje, że wobec im-
plozji Europy naje j peryferiach powstaną nowe siły i taką rolę
widzi dla Polski. Co Pan sądzi o takich przewidywaniach?
—Rola samej Polski jest niewielka, bośmy słabi ekono­
micznie i militarnie. Znaczymy coś natomiast jako ważna
opora Kościoła powszechnego, przez naszą kulturę w samej
swej osnowie chrześcijańską.
129
W O L N IE W IC Z

Pomysły tego Thomasa Friedmana to typowo amery­


kańska bzdura, podobnie jak wcześniejsze tego Fukuyamy,
którymi też się u nas w niepojęty dla mnie sposób ekscyto­
wano. Nie rozumiem, jak ktoś może choć przez chwilę brać
takiego Friedmana serio.
Potęgą nie byliśmy nigdy, choć swego czasu tworzyli­
śmy wraz z Litwą państwo bardzo rozległe. To już nie wróci,
więc zamiast dziecinnych snów o potędze i równie dziecin­
nych inscenizacji bitwy pod Grunwaldem umacniajmy to co
mamy, bo łatwo możemy coś z tego utracić. Arabskie przy­
słowie mówi: „Padający wielbłąd przyciąga wiele noży”.
Piąty rozbiór Polski nie jest wcale niepodobieństwem. Wi­
dać już nawet jego zarys.

—Jaki więc je s t Pański stosunek do naszej obecności w


UE. Przez ostatnie lata wszystkie tzw. autorytety przekony­
wały, że musimy za wszelką cenę do niej trefić i wtedy dostą­
pim y jakiejś epifanii?
—Do Unii Europejskiej trzeba było wejść, na dobre i na
złe. Europa w bólach się jednoczy, a my do niej należymy
całą naszą tysiącletnią historią. Na tańce polityczne solo je­
steśmy za słabi, ale w Unii moglibyśmy być aktywniejsi,
przede wszystkim w sprzeciwie wobec opanowującego ją
coraz bardziej lewactwa. Nie czynimy tego, bo jesteśmy
rozkładani od wewnątrz przez rodzimych lewaków i ich ze­
wnętrznych patronów. Nie byłoby z tym jednak wcale le­
piej, gdybyśmy stali samotni poza Unią; wprost przeciwnie,
wtedy by nas dopiero skolonizowano bez reszty.

—Jak Pan sądzi, ja ka będzie trwałość Unii Europejskiej?


—Sądzę, że Unia w swym obecnym, absurdalnie zbiu­
rokratyzowanym kształcie —opartym ideowo na lewackiej
„Karcie praw podstawowych” a wykoncypowanym przez
tego nawiedzonego arystokratę Giscarda d’Estaing, które-
130
W Ś W IĘ C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

mu zachciało się być „europejskim Jeffersonem” —nie prze­


trwa dłużej niż kilkanaście lat. Rozbije ją pierwszy prawdzi­
wy kryzys ekonomiczny lub polityczny. Próbkę mieliśmy w
1973 r.3gdy państwa OPEC, przegrawszy wojnę z Izraelem,
w odwecie zredukowały wydobycie ropy naftowej i gwał­
townie podniosły jej cenę. Solidarność państw ówczesnej
EWG prysła wtedy natychmiast: każde usiłowało ratować
się na własną rękę kosztem innych. Teraz będzie tale samo.
Zdrową ideą Unii było i jest zrozumienie, że wojnom eu­
ropejskim trzeba położyć kres —i to nie przez pacyfistyczne
atrapy pokoju jak Liga Narodów czy ONZ, lecz ekonomicz­
nie przez budowę wspólnoty gospodarczej. Dobrze to na­
wet szło, póki nie wyrodziło się w lewacką próbę wtłocze­
nia wszystkich narodów Europy w jedno scentralizowane,
wszechmocne superpaństwo. Budowa tej biurokratycznej
wieży Babel musi się zawalić, jak zawaliły się ZSRR i „wiel­
ki skok” chiński. Chyba że wcześniej wszelkie europejskie
rachuby przekreśli inwazja Azji - poprzedzana jej muzuł­
mańską forpocztą. Bo na Amerykę już nie ma co liczyć.

—Tyle, że niestety, ja k twierdzi np. Władimir Bukowski,


ju ż w latach 70. minionego wie/at projekt Unii Europejsldej,
jako wcielenie kaniowskiego „ Wiecznego Pokoju ” został
przechwycony przez lewactwo i od tej pory zaczęła się próba
tworzenia nowego człowieka —„ człowieka europejsldego ”,
tak ja k wcześniej budowano „ człowieka radzieckiego
—Bukowski zdaje mi się postacią dość niejasną i dziwi
mnie to nieograniczone zaufanie, jakim go darzycie: np. jego
podejrzane rewelacje o stosunku Biura Politycznego KPZR
do stanu wojennego u nas, albo ostatnio to jego dziwaczne
poparcie dla „mocarstwowych” mamień owego Friedmana.
Jednak co do perspektyw Unii byłbym z nim zgodny.
Żyjemy w epoce, w której konflikty między narodami
schodzą na drugi plan wobec konfliktów między cywiliza-
131
W O L N IE W IC Z

cjami. Z tego punktu widzenia obie wojny światowe były w


istocie wojnami domowymi w obrębie cywilizacji Zachodu;
albo —jak słusznie mówią niektórzy —była to jedna nowa
wojna trzydziestoletnia z kilkunastoletnim względnie spo­
kojnym interludium, w którym jednak mieściły się wyda­
rzenia takie, jak nasza wojna z bolszewikami, remilitaryza-
cja Nadrenii i wojna domowa w Hiszpanii.
Unia miałaby takim wstrząsom wewnątrz naszej cywili­
zacji zapobiegać —i to jest główna racja jej bytu. Z drugiej
jednak strony, przejmujące ją agresywne lewactwo z jego śle­
pą wiarą w nową biurokratyczną utopię staje się zarzewiem
nowych konfliktów wewnątrzunijnych; z wojnami domowy­
mi o charakterze religijnym włącznie, w których starłyby się
z sobą trzy siły duchowe: chrześcijaństwo, islam i wojujące
bezbożnictwo. Przyszłość Unii nie rysuje się spokojnie.
Dwadzieścia lat temu wydawano bardzo dobre pismo „Ty­
godnik Kulturalny”. Zamieściło ono wtedy wywiad ze zna­
nym pisarzem Jarosławem Markiem Rymkiewiczem zatytuło­
wany „Nasze niepokoje, nadzieje i duchy” („TK” 27.8.1989).
Wywiad dotyczył natury komunizmu, naszych doświadczeń
z nim, oraz sytuacji po jego upadku. Zrobił na mnie wiel­
kie wrażenie i robi do dziś. Rymkiewicz porusza tam sprawy,
o których właśnie mówimy, więc pozwalam sobie przytoczyć
niektóre z jego myśli, bo zdają mi się wieszcze.
Rymkiewicz mówi swojemu rozmówcy, którym był
p. Zbigniew W. Fronczek:

Wie pan, od dawna mam w sobie taką myśl, że to z czym


obcujemy od lat, ja zaś od roku 1945 — że to coś jest zdolne
do mutacji i temu czemuś p o odcięciu kolejnych głów odrastają
nowe, inne głowy, możemy być świadkami kolejnej mutacji. To
mutujące — czy: mutujące się — nie będzie nas pytało, na czym
nam zależy. Bo nigdy o to nie pytało.
Co będzie, ja k to zacznie znowu mutować? Oczywiście, to
132
W S W ÏE C IE ID E O L O G II I N IE S T A B IL N O Ś C I

ju ż nigdy nie będzie tym, czym było. Lęld, że powróci coś, co się
nazywa teraz enigmatycznie — i po prostu głupio —stalinizmem,
są dla mnie śmieszne, bo wiadomo, że takie rzeczy nigdy nie
powracają w tym samym kształcie. (...) Finał może być zaskaku­
jący, to się tak łatwo nie skończy. Bo to je s t potężne i tajemnicze.
My ciągłe mało wiemy, a przyszło nam żyć z czymś absolutnie
, nowym i potąd nieznanym ludzkości. Więc żadne doświadczenia

ludzkości nie mogą nam wytłumaczyć, jakby się to miało skoń­


czyć. I c z y w ogóle coś takiego się kończy. (...)
Forma bezosobowa wydaje się tu właściwa. Ja też nie wiem, co
tojest. To nie zależy od ludzi, to niejest w ich rękach, onijedynie coś
wykonują. I to nie było w rękach Stalina. Bo dziecinne jest mówie­
nie, że tyran zorganizował imperium. On był przez to imperium zor­
ganizowany i wykonywał to, co mówił mu dùch tego imperium. (...)
Mówiąc »to«, używając takiego zwrotu, chcę podł<reślić bezosobo­
wość tego działania, fakt, że wszyscy stają się wylconawcami i że to,
co łcaże im działać, jest ze swej istoty nieludzkie, pozaludzlde. (...)
A czym był, czym je s t komunizm? Tegojeszcze nie wiemy (...)
na czym polegało to XX-wieczne szaleństwo. (...) Moja odpo­
wiedźjest taka: w XXw ieku nastąpił rodzaj mutacji gatunkowej.
Pojawili się nowi ludzie, których ludzkość przedtem nie znała.
Mówiąc inaczej: idea wszechwładnego państwa wydała nowy
typ człowieka.

Na pytanie rozmówcy „Co jest dla Pana najważniej


życiu narodu?” Rymkiewicz odpowiada:

Pamięć. (...) Przez lata byliśmy wydziedziczani z polskiego


życia, z czegoś, co nas organizowało jako naród polski, ale je d ­
nej rzeczy nie można nam było odebrać: pamięci. Ifakt, że mie­
liśmy pamięć, że pamiętaliśmy —to nas utrzymywało przy, życiu.
Pomysł komunistyczny, istota pomysłu komunistycznegoJ tak w
stosunku do narodów, ja k w stosunlcu do jednostek, polegała na
tym, aby odebrać pamięć. (...) Dokąd nie damy odebrać sobie
133
W O L N IE W IC Z

pamięci, będziemy sobą. A czy ten eksperyment —próba odebra­


nia pamięci — ju ż się skończył? Czy te próby się nie ponowią?
Tego nie wiemy.

Wygląda na to, że nowy typ człowieka, o którym dwa­


dzieścia lat temu myślał Rymkiewicz, opanowuj e teraz Unię
Europejską. Rymkiewicz mówi o „mutacji gatunkowej”,
ale nie sądzę, by rozumiał to dosłownie, bo genetycznie nie
mogłoby to pójść tak szybko. Mówi też jednak, że ów nowy
typ „wydało wszechwładne państwo”, co wskazuje, że ową
mutację pojmuje nie biologicznie, lecz cywilizacyjnie. Ja
rozumiałbym to tak: pojawienie się wszechwładnego pań­
stwa stworzyło całkiem nową sytuację dziejową, w której
m a s o w o wypłynęły na wierzch pewne potencje natury
ludzkiej, które od tysiącleci drzemały w niej dotąd biolo­
gicznie w ukryciu, albo przejawiały się tylko sporadycz­
nie i jednostkowo. Tymczasem w wieku XX nastąpił wy­
raj takich mutantów, nie mających przedtem pola, by swój
zmutowany genotyp ujawnić także w fenotypie. Myśl tego
rodzaju zdaje mi się i głęboka, i wielce prawdopodobna.
Dżinn uszedł z butelki.
Pamiętajmy przy tym stale o jednym. Ci cywilizacyj­
ni mutanci to nie muszą być wcale jakieś potwory. To są
zwykli skądinąd ludzie, ale genetycznie dobrze dopasowa­
ni do środowiska życiowego, jakie stwarza wszechwładne
państwo; i do możliwości, jakie się w tym odmienionym
środowisku otwierają. Patrzę nieraz na zdjęcie majora
NKWD Błochina, oprawcy z Charkowa: z wyglądu taki
jak my wszyscy, ale potencja w nim była nie taka, jak we
wszystkich. I tacy się w XX w. wyroili, na stanowiska ma­
jorów NKWD i wyżej.

134
Rozdział V

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE


—Może Pan spojrzeć na zachodzące przem iany z\dość
dużej perspektywy czasowej. Porozmawiajmy więc o Pana
ocenie i przewidywaniach dotyczących najważniejszych
tematów społecznych, wokół których toczy się wielka^ dys­
kusja, czy nawet siłny spór. Jak Pan na przykład sądzi —
czy w Polsce zostanie utrzymany zakaz eutanazji, czy i u
nas pójdzie to w stronę rozwiązań przyjętych w Holandii
czy Szwajcarii, gdzie je s t to ju ż niemal element systemu
„ochrony zdrow ia”? W Holandii mamy eutanazję dobro­
wolną i niedobrowolną, je s t to niemal etap leczenia. Zani­
kła na tym obszarze zasada znana z przysięgi Hipokratesa,
primum nonnocere,-czy/ż p o pierwsze nie szkodzić.
—Legalizacja eutanazji to jest fala przyszłości. Rozu­
miem przez nią dopuszczalność prawną udzielenia pomo­
cy beznadziejnie choremu, który sam chce położyć śmier­
cią kres swojej udręce. Tak pojmowanej eutanazji mc nie
powstrzyma, przynajmniej w cywilizacji Zachodu (Bo
gdyby cywilizacja ta miała paść podbita przez Wschód,
135
W O L N IE W IC Z

to nie sposób powiedzieć, co wtedy będzie.) Tymczasem


jednak Kościół popełnia błąd, przeciwstawiając owej fali
jedynie tępy opór —zamiast odnieść się do niej rozważ­
nie, oddzielając w niej to, co nieuchronne i słuszne, od
tego, co okazuje się nadużyciem i ekscesem. Potępianie
hurtem zdaje się łatwiejsze, ale tylko na krótką metę. Na
dalszą musi przegrać i to szybko, gdzieś do połowy na­
szego stulecia.
Ostatni sondaż polskiej opinii publicznej przez OBOS, z
października 2009 r., wskazywał, że 60 % opowiada się za
legalizacją eutanazji. Co więcej, w stosunku do roku 2007
stanowi to wzrost o i l punktów procentowych. Kościół nie
wie, co na to rzec. Tak np. sekretarz generalny Konferencji
Episkopatu ks. biskup Stanisław Budzik oświadczył: „Naj­
nowsze wyniki badań OBOS są zaskakujące, wręcz szoku­
jące. /.../ Czeka nas solidna praca uświadamiająca”. (Por.
„Myśl Polska” z 1. 11. 2009.) Nic ta praca nie pomoże,
Kościół źle tu odczytuje znaki czasu.

—Czy sądzi Pan, że i u nas będzie to wprowadzone w tak


ostrej formie, jedz ma to miejsce w Holandii, gdzie niektórzy
ludzie uciekająju ż przed tymi paramedycznymi procedurami?
— Pańskie pytanie jest typowe w swojej grubej tenden­
cyjności. Skąd Pan wie, że przed eutanazją „niektórzy już
uciekają”? Jeżeli gdzieś to się zdarzyło, to tylko w następ­
stwie Waszej szkalującej propagandy. A najgorsze, że w tej
propagandzie rej wiedzie Kościół, i to w sposób niegodny
swego powołania. Eutanazja to nie jest żaden „paramedycz-
ny zabieg”; to jest obrzęd religijny, który Kościół powinien
nie oczerniać, lecz uświęcać.
Dążenie do zalegalizowania eutanazji jest cywilizacyj­
nym następstwem tego wielkiego przełomu w biologii,
jaki dokonał się w drugiej połowie XX wieku. Przełom
ten i związana z nim —jak to celnie ujął Stanisław Lem
136
W Z M IE N IA JĄ C Y M 'SIĘ SW IE C IE

—„inwazja technologii w ludzkie ciało” zmieniają rady­


kalnie stosunek człowieka do własnej cielesności, wj tym
także do własnej śmierci racjonalizują go. Kontrast taiię-
dzy nowoczesną medycyną a zwierzęcym dogorywaniem
nie może się utrzymać; a ci, co tego próbują dokonać,
chcą zawrócić Wisłę kijem. (Nie mówiąc o. tym, że ci,
co tak zachwalają innym trwanie „do naturalnej śmierci”,
przeważnie sami nigdy nie widzieli z bliska, jak talia „na­
turalna” śmierć czasem wygląda.)
Najkrócej ideę eutanazji można ująć tak: zmniejszać tra­
gizm własnej śmierci, wychodząc jej naprzeciw, gdy [nad­
chodzi już sama; i oczywiście tylko ten, kto sam tegp so­
bie życzy. Każdy może, nikt nie musi —cóż może tu być
bardziej humanitarnego? Oznacza to, rzecz jasna, głęboką
przemianę cywilizacyjną, ale nie wprowadza jej legalizacja
eutanazji; ona jest tylko jej skutkiem. Przyczyną jest o\ya in­
wazja biotechnologii, o której już czterdzieści lat temu; pisał
proroczo Lem —przyczyną tej przemiany i innych, jeszcze
większych, jakie nieuchronnie nadciągają. Wiara, że
dzą tu coś jakieś „komisje bioetyczne”, jest dziecinna.

—In n y strasznie widoczny i popularny na Zachodzie obec­


nie trend to propaganda homoseksualizmu, walka o „prawa
hom oseksualistów '’, w tym praw o do adopcji dzieci. Orlaz ge­
neralne przekonyw anie ludzi do czegoś, co M arek ChoAalde-
w icz nazywa ideologią Hominternu, i to ju ż o d najmłodszych
lat — całkiem niedawno polslde media piały z zachwytu opo­
wiadając, j a k to w którym ś z gdańsldch przedszkoli dzieciom
opowiada się bajki o homoseksualnych pingwinach. Czy Pan
sądzi, że ta ideologia odniesie zw ycięstwo także w naszym
kraju i P olska sięprzetransform uje w tym Iderunku?
—Myślę, że Polska nie przetransformuje się na modłę zbo­
czeńców. Ufam też, że społeczeństwa Zachodu w końcu oprzy­
tomnieją i temu szaleństwu „tolerancyjnemu” położą kres.
137
W O L N IE W IC Z

—Sądzi Pan, że to możliwe? Przecież na razie ta fala


zdaje się tylko narastać i mamy do czynienie z brutalnym
eksportem tej ideologii. W lecie 2010 roku mieliśmy w War­
szawie pierwszą euro-gay-paradę —zjechali sodomici z ca­
łej Europy, prezydent Hanna Grońkiewicz-Waltz nie miała
nic przeciwko. A czerwone media piały z zachwytu ?
—Promowanie zboczeń płciowych jest częścią ofensy­
wy ideologicznej współczesnego lewactwa, tych mutan­
tów komuny. Po staremu biorą sie oni za „wyzwalanie”
kogo tylko się da: Murzynów, studentów, kobiet, dzieci,
zboczeńców, wariatów. Stanowią objaw rozkładu naszej
cywilizacji. Ojciec Innocenty Bocheński mawiał, że w
rozkładającej się cywilizacji powstają ogniska zgnilizny,
a w ich środku tkwią zawsze jacyś intelektualiści - jakieś
„zgniłki”, jak ich nazywał. Nie chodzi przecież o żadną
„tolerancję” dla zboczeńców, bo toleruje się ich od daw­
na. Chodzi o zniesienie różnicy między zboczeniem a nor­
malnością; służy temu między innymi gadanina o różnych
seksualnych „orientacjach”, usilnie forsowana w mediach.
Tymczasem nie ma żadnych „orientacji”, jest tylko biolo­
giczna norma gatunkowa i odchylenia od niej —mniej lub
bardziej dziwne, niekiedy przerażające. Kto ich ciekawy,
niech przeczyta książkę wybitnego psychiatry profesora
Tadeusza Bilikiewicza „Klinika nerwic płciowych”. Tam
dowie się o „orientacjach”, o jakich mu się nie śniło.
Czy jednak Zachód zdąży oprzytomnieć zanim zaleje go
Wschód, który wtedy nie pytając narzuci mu swój własny
porządek i obyczaj -teg o nie wiem. Może nie zdążyć, bo jak
dotądWschódprzeniepowstrzymanieiwchodzijalcwmasło.
A wybór tego Obamy na prezydenta USA wróży jak naj­
gorzej.

—O fem inizm ie sam Pan ju ż wspomniał. Więc ja k będzie


z tym problemem u nas, czy będą parytety, czy mężczyźni
138
W Z M IE N IA JĄ C Y M SIĘ SW IE C IE

będą zm uszani do siedzenia z m ałym i dziećmi, czy P olska


ostatecznie ulegnie także tem u szaleństw u?
- Feminizm to jedno z wielu ognisk gnilnych w cywili­
zacji Zachodu. Zrównanie społeczne kobiety i mężczyzny
jest wielkim procesem dziejowym, wartym wszelkiego
rozsądnego poparcia, ale dalekim jeszcze od zakończenia.
Feminizm to jedynie piana na tym procesie, wytwarzana
przez różne awanturnice —jedne naiwne, drugie sprytne.
Ich celem, jak wszelkiego lewactwa, jest antagonizowanie
społeczeństwa. I
Feminizm ma błąd w założeniu: nie liczy się z zasadni­
czym faktem antropologicznym, że duchowość kobiety jest
inna niż duchowość mężczyzny. Ani lepsza, ani gorszal —ale
inna. Tak np. małe dziecko potrzebuje matki —to znaczy
duchowości kobiecej, której mężczyzna tali sam z siebie
nie wyda, jak nie wyda z siebie mleka. To nie jest lcyestia
czyichkolwiek chęci, tylko samej natury, która tak właśnie
skonstruowała rodzaj ludzki. (I wszystkie inne ssaki, do któ­
rych przecież należymy.) Maria Janion, ta stara stalinówka,
głosi, że nie ma instynktu macierzyńskiego, a kobiece nasta­
wienie na dziecko to „produkt kulturowy”. Na takiej bzdu­
rze niczego się nie zbuduje, można tylko niszczyć. I
U tych feministek najbardziej uderza mnie, że one jwcale
nie cenią kobiecości. Chłop to ich ideał: być taką jak męż­
czyzna, jak najmniej od niego się różnić —oto szczyt ich
marzeń. Tymczasem zrównanie płci polega społecznie na
czymś zupełnie innym. Nasza cywilizacja jest w całej swej
ekonomicznej strukturze dostosowana do fizjologii męskiej:
mężczyzna nie miewa okresu, nie zachodzi w ciążę, nie kar­
mi piersią, nie wie, jak trzeba zajmować się niemowlęciem.
Cały cykl pracy zawodowej jest nastawiony na jego możli­
wości i potrzeby, całkiem nie licząc się z faktem, że potrzeby
i możliwości kobiety są tutaj inne. Wchodząc na rynejlc pra­
cy, kobieta jest w ten cykl mechanicznie wtłaczana, wbrew
139
WOLNIEWICZ

swojej biologii i mimo że jest to już wejście masowe. Ta


masowość, przy biologicznej odrębności, winna była prze­
kształcić ten rynek w samej jego ekonomicznej strukturze
—a nie przekształciła.. Prawdziwe zrównanie społeczne ro­
zumiałbym jako takie przekształcenie cyklu i reżymu pracy
zawodowej, które uwalniałoby rynek pracy od ciśnienia i
jednostronnej predominacji wzorca wziętego z pracownika
męskiego.
Takie zrównanie płci nie ma nic wspólnego z poczyna­
niami feministek, z ich „manifami” i „parytetami”. Nie­
zależnie jednak od nich świat chyba w tę właśnie stronę
zmierza, a to za sprawą rodziny. W cywilizacji Zachodu
rodzina zmierza bowiem coraz wyraźniej ku matriarchato­
wi. Mężczyzna jest z niej coraz bardziej usuwany przez siły
cywilizacyjne, sprowadzające go do roli trutnia: „załatw
sprawę i żegnaj”. Tak więc wbrew pozorom nasze męskie
widoki rysują się dość mamie. Chyba że znowu będzie tak:
Europę opanują muzułmanie i kwestię pozycji społecznej
kobiety rozwiążą w wiadomy sposób po swojemu. Słaba to
jednak pociecha.

—A co się stanie z problemem aborcji w Polsce. W ca­


łym zachodnim świecie trwa w tej sprawie wojna. W Sta­
nach Zjednoczonych mamy jakieś dość trwałe rozwiązanie,
z którym nie zgadza się większość społeczeństwa. Z kolei
w Europie Zachodniej ja k na razie sprawa rozwiązana je st
rozmaicie, ale w miarę krzepnięcia unijnej władzy nie ma
raczej wątpliwości, że któryś model przeważy i Polska bę­
dzie musiała się jem u podporządkować. Jak Pan sądzi ja k i
to będzie model? Czy polskie ustawodawstwo utrzyma się
w tej sprawie w obecnej formie, czy na przykład za kilka lat
pójdzie w stronę np. hiszpańską?
-N asza ustawa z 1993 r. co do spędzania płodu jest naj­
rozumniejszym kompromisem, jaki jest tu w ogóle osiągal-
140
W Z M IE N IA JĄ C Y M SIĘ ŚW IB C IE

ny. Zmieniając ją, można ją tylko pogorszyć. Podważanie jej


np. przez niejaką Wandę Nowicką z jednej, a Marka Jurka z
drugiej strony, oznacza parcie w Polsce do wojny domowej.
Ustawy tej trzeba ze wszech sił bronić. Błędem jest jedy­
nie łączenie jej obrony ze szkalowaniem eutanazji, według
poręcznej formuły „od poczęcia do naturalnej śmierci”.;Po­
łączenie takie zdaje się propagandowo wygodne, w istocie
jednak osłabia obronę słusznej sprawy. I
Orędownicy i orędowniczki nieograniczonych skrobanek
utrzymują, że zarodek ludzki to. nie człowiek. Przeczą \y ten
sposób nauce. Życie człowieka zaczyna się z chwilą pojczę-
cia: to nie jest artykuł wiary, to jest elementarny fakt biolo­
giczny. Nowa istota ludzka pojawia się na świecie z chjvilą,
gdy dwie ludzkie gamety —ojcowski plemnik i macierzyń­
skie jajo —połączą się w jedną zygotę: w ludzki zarcdek.
Wszystkie determinanty tej istoty, jej przyszłej cielesności
i osobowości, zostają w tym momencie ustalone: od płci i
inteligencji poczynając, a na urodzie i słuchu muzycznym
kończąc. Od tego też momentu istota ludzka znajduję się
pod ochroną prawa. Można dyskutować, czy i kiedy isto­
tę ludzką wolno zabić; ustawa, jak wiadomo, zabicie jej w
pewnych wypadkach dopuszcza. Natomiast oszustwem jest
kwestionować, że mamy wtedy do czynienia z zabójstjwem
—jakby ów ludzki zarodek mógł był później okazać się tak­
że jakąś istotą inną, np. końską lub szczurzą. Aborcja jest
zabójstwem, to pewne.

— J a k Pan ocenia trw ające ciągle kontrowersje wokół

p a n i A licji Tysiąc. Została ona p rze z lewackie środowiska


w ykorzystana ja k o coś w rodzaju lodołamacza. Czy η ψ są­
dzi Pan, że taki lodołam acz m oże przełam ać ustawę, o której
tak dobrze się Pan wyraża? I
—Z tego, co wiem, sprawa tej kobiety nie była ustawowo
całkiem czysta, gdyż ciąża była dla niej rzeczywiście dużym
141
W O L N IE W IC Z

zagrożeniem fizycznym. Lekarze, nie informując jej o tym,,


wprowadzili ją w błąd. Dlatego nie jest to dobry przykład.

—Nie je s t może dobry, ma swoją specyfikę, ale nadal


będzie lodołamaczem . Belką, która wyłamuje drzwi. Wielo-
laotnie obserwowaliśmy taką taktykę ze strony lewactwa...
—Owszem, ale starczy wskazywać, że mamy tu przypa­
dek nietypowy, który do żadnych wniosków ogólnych nie
uprawnia.

—A jalde ma Pan zdanie w sprawie procesu, który wyto­


czyła ona redaktorowi naczelnemu „ Gościa Niedzielnego
oraz oczywiście -wyroku w pierwszej instancji w tej sprawie,
bo ja k wiadomo będzie apelacja?
—Ten proces, jak wiele podobnych, był przykładam nad­
używania władzy sądowej do rozstrzygania kwestii ideolo­
gicznych i do ograniczania wolności słowa. Nadużywanie
takie nie dotyczy tylko kwestii skrobanek. Sądy przejmują
coraz wyraźniej funkcję policji politycznej : nadzór nad pra-
womyślnością obywateli. Zamiast a limine oddalić skargę
owej Alicji Tysiąc przeciwko tygodnikowi „Gość Niedziel­
ny” jako nie podlegającą kompetencji sądu, sąd bierze się za
nią ochoczo. Ta właśnie ochoczość naszych sądów do po­
dejmowania funkcji polityczno-policyjnych jest tym, co w
owej sprawie najbardziej przeraża: sądy jako organ państwa
policyjnego, jako jego nowa forma.

—Pana pokolenie, w sensie humanistycznym było wycho­


wane na takich autorach ja k Adam Mickiewicz czy Henryk
Sienkiewicz...
—I na innych klasykach naszej literatury też.

—Tak. Moje pokolenie jeszcze również co najmniej zna


te leldury. Jednak teraz ich znajomość, w skutek wyrzucenia
142
W Z M IE N IA JĄ C Y M S IĘ ŚW IE fclE

ich ze szkolnych program ów, zanika. Czy nie sądzi Pan, że


może to doprow adzić do zerw ania ciągłości pew n ej trans­
misji kulturowej, Ictóra zachodząc w obrębie narodu tworzy
jeg o kształt, w yznacza ja k o ś je g o charakter? Czy nie dojdzie
do ja kieg o ś złam ania w ięzi m iędzypokoleniowej właśnie na
płaszczyźnie lailturowej? \
.. —Polacy wykazują zanik poczucia narodowego. Jakmogą
np. tolerować na stanowisku ministra oświaty taką Katarzynę
Hall? Dziwi mnie ten zanik, bo wbrew temu, co się mówi,
żyjemy w epoce odradzających się uczuć narodowych. I to
nie tylico u narodów wielkich, jak Chińczycy i Arabowie, lecz
także u mniejszych i całkiem małych jak Gruzini, Litwini,
czy Baskowie; albo jak Ukraińcy. Widzimy, że wokół ludy
walczą zacięcie o swoją odrębność narodową i państwową
- a Polacy odwrotnie, jakby chcieli ją wymazać. „Jakieś ich
chyciło spanie”, mówiąc za innym naszym klasykiem.
Instynkt państwowy zawsze był u nas słaby. Słyszy na
przykład, że w jakimś niedawnym sondażu na pytanie „do
kogo mamy najwięcej zaufania” aż 58% odpowiada, że do
Wałęsy. Czy naród, który w tak żałosnych figurach pokłada
swe nadzieje, może mieć przyszłość?
Albo który toleruje taką Hall na stanowisku ministra
oświaty? Wprowadzana przez nią podstawa programowa
dla liceów przewiduje z literatury nowoczesnej tylko dwie
lektury jako ściśle obowiązkowe: Brunona Schulza i Wi­
tolda Gombrowicza. Schulz to drugorzędny modernista
tym tylko wyróżniony, że zginął jako Żyd zamordoyany
przez niemieckiego żandarma; a Gombrowicz to znany
prześmiewca polskości. Wprawdzie nasze środowisko hu­
manistyczne przeciwko takiej „podstawie programowej”
zaprotestowało, ale cóż z tego? Ta Hall dalej urzęduje w
najlepsze, pokazując tym, że taka jest właśnie linia rządu
Donalda Tuska: kosmopolityczna. A Polakom się ona po­
doba. Trudno to pojąć.
143
W O L N IÉ W IC Z

— Czy to poczucie narodowe rozpłynie się do końca?


Ostatnio mieliśmy rzecz szokującą, otóż pojawił się w Polsce
wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Joseph Biden i pierw­
szą rzeczą ja ką zrobił było złożenie kwiatów p o d pomnikiem
Bohaterów Getta. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby niedo­
ceniać bohaterów Getta, ale była to wizyta międzynarodowa
a w Polsce są inne oficjalne miejsca państwowe, które przy
talach okazjach goście zagraniczni nawiedzają. I nikt nie
powiedział ani słowa w tej sprawie, przyjęto to niemal za
rzecz naturalną. Czy polskość w Polsce jeszcze coś znaczy?
Czy nawet Amerykanie ju ż wiedzą, że nie ma się co przejmo­
wać tym, że w Polsce żyją Polacy?
—Amerykanie pokazali, że mają nas za nic. Długo ży­
wiłem co do nich złudzenia: myślałem, że potrafią docenić,
iż mają w nas najpewniejszego sojusznika w Europie. Nie
potrafili —i trzeba wysnuć z tego wnioski.
Zorientowali się, że z tym swoim ostentacyjnym zlek­
ceważeniem nas na Westerplatte grubo przeholowali i teraz
usiłują wykręcić się sianem. Dlatego szybko przysłali tego
Bidena, by poklepać nas po ramieniu. Podwójnie nam tym
ubliżyli.
Głównym celem ekspedycji Bidena było zresztą co inne­
go. Jak nas oszukali z ową tarczą, tak próbują oszukać Izrael
swoim sławetnym „procesem pokojowym”, czyli rozłożoną
na raty kapitulacją Żydów przed Arabami. Sprawa z Żydami
jest jednak trudniejsza niż z nami, bo u nich instynkt pań­
stwowy jest zdrowy. By ich jakoś udobruchać, Biden podą­
żył z kwiatami jedynie pod pomnik Getta, ignorując zno­
wu ostentacyjnie podobne pomniki polskie. W ten sposób
kontynuował plan Singera „międzynarodowego poniżania
Polski” —podobnie jak Kongres USA swą bezczelnie an­
typolską rezolucją z września 2008 r., przynaglająca, nas do
wypłat na rzecz organizacji żydowskich. Taki jest stosunek
Ameryki do nas, a ten Biden i Westerplatte stanowią tylko
144
W Z M IE N IA JĄ C Y M S IĘ SW EECIE

jego potwierdzenie; tak samo jak ta dyskryminacja wizowa,


którą wobec nas stosują. Jak powiedziałem: czas wysnuć
wnioski.

— P odsum owując. P olska ja k o P olska zam ieszkana f rzez

n a ró d p o lski m a przyszłość, czy raczej ulegniem y procesow i


całkowitego rozpłynięcia w Unii Europejskiej? Słychać, że
tak j a k kiedyś tworzyło się człow ieka radzieckiego, tak teraz
tworzy się człow ieka unijnego. Czy Polacy, j a k chciałaby
tego obecna elita rządząca, p o d d a d zą się temu procesowi,
czy mimo wszystko przetrw a m y ja k o naród? I

—Czy Polska ma przyszłość —tego nie wiem. Z jejdnej


bowiem strony widać jak gdyby rozpływanie się uczuć na­
rodowych w powszechnym nihilizmie. Z drugiej zaś trzeba
pamiętać, że więzy narodowe są nadzwyczaj silne, choć nie
zawsze widoczne —i dlatego często się ich nie docenia. Bu­
dzą się już także wyraźnie siły oporu. Potężną ich manife­
stacją była zeszłoroczna pielgrzymka Rodziny Radia Mi .ryj a
na Jasną Górę, tak usilnie tuszowana przez wszystkie media
okołorządowe. W Polsce góra jest nihilistyczna i zgniła, ale
z dołu rośnie przeciw niej opór —i chyba tężeje; cała kwestia
czy zdąży na czas.

145
W O L N IE W IC Z

R O Z D Z IA Ł Y !

TRZEBA IŚĆ W BÓJ,


CZYLI SPRAWA MECZETU W WARSZAWIE

—Pańskie podejście w sprawie budowy meczetu z mina­


retem w Warszawie je s t bardzo ostre.
—A jakie ma być? Na ostry atak —ostra odpowiedź.

—Z czego to wynika? Na razie w Polsce to je s t problem


marginalny.
—Czy zatem należy czekać, aż przestanie być marginalny
i będziemy u nas mieli trzy miliony muzułmanów? Rzymia­
nie mówili: principiis obsta —odpór dawaj zawczasu. A nie
wtedy, gdy już jest za późno —jak dziś we Francji.

—Jakie rozwiązanie zaproponować? Szwajcarzy przyjęli


prawo, które ma ograniczyć aktywność islamistow do sfery
prywatnej i nie dopuścić do publicznej. Nie można tam bu­
dować nowych minaretów, które są widoczne z zewnątrz.
~ To na początek najlepsze. Co kto robi w domu, w to nie
146
T R Z E B A IŚĆ W BÓ J, C Z Y L I SPRAW A M E C Z E T U

wnikamy. Ale nie chcemy w Polsce minaretów —ani w War­


szawie, ani w Krakowie, ani w Poznaniu. Jesteśmy krajem
od tysiąca lat chrześcijańskim.

— Ja n u sz K orw in-M ikke j e s t zdania, że lepsza je s t cyw ili­

zacja w iary n iż niewiary... I

—To niech jedzie do Jemenu. Tam będzie miał swoją lep­


szą cywilizację. Mógłby nawet zostać piratem.

— G orsza j e s t cyw ilizacja lew aków czy islamu? \


—Ależ oni idą ręka w rękę. Lewak tak nienawidzi chrze­
ścijaństwa, że się przeciw niemu z diabłem sprzymierzy. Dra­
matyzm naszej sytuacji polega na tym, że walczymy z d\yoma
przeciwnikami jednocześnie: z islamem i z lewactwem.

— Co P an uważa za najbardziej niebezpieczne w cyw ili­

zacji islamu, która na Zachodzie zakorzeniła się j u ż bardzo


mocno, a do nas za czyna p o w o li sięgać?
—Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że jest to cywilizacja
z gruntu nam obca. Parę lat temu w USA zapytano muzuł­
mańską nauczycielkę ze stanu Michigan, czym jest islam.
Odpowiedziała tak, jak ją nauczono w meczecie. Niech Pan
posłucha i zapamięta te słowa na całe życie:

Islam nie jest tylko religią; to cały sposób życia. Prowadzi


muzułmanina od narodzin do grobu. Ani Koranu, ani słów Pro­
roka, ani ich zastosowań zmienić nie można. Islam jest prze­
wodnikiem ludzkości po wsze czasy, aż do dnia sądu. Islam za­
brania przejścia na inną wiarę. Karą za to jest śmierć. Co do
tego nie ma wątpliwości. Islam przyjmują też ludzie innej wiary.
Winni wiedzieć, że islam można przyjąć, ale nie można go po­
rzucić. Tego muzułmanie nie wymyślili, takie jest najwyższe
prawo Boże. Nie żądajcie, byśmy jednych zasad się trzymali,
a drugich nie. Muzułmanin przyjmuje islam jako całość.
147
W O L N IE W IC Z

_ Ale być może Europa staje przed taką perspektywą?


—Nie mówię o Europie, mówię o Polsce. Parę miesięcy
temu czytałem, że jacyś europosłowie francuscy już mówili,
że kraje Europy Wschodniej winny się teraz z nimi „podzielić
solidarnie imigrantami”. Sami ich sobie na kark ściągnęli, a
teraz chcą podrzucić ich nam. Myślą, że frajerów znaleźli.

—Czy uda się w Polsce uświadomić taki fakt, że wbrew


propagandzie głoszącej, iż Koran to taka sama księga wia­
ry ja k Biblia, prawie na każdej stronie pojawia się w nim
agresywny zwrot dotyczący sposobu zachowania się wobec
niewiernych.
— Koran nie może równać się z Biblią, już nawet tylko
jako dzieło literatury. Zaglądałem do niego - nie ma w nim
tej potęgi słowa, jaka bije z mej. Myli się u nas tolerancję
religijną z uznawaniem innych religii za równie dobre jak
nasza. Od czasów chyba już króla Władysława Jagiełły tole­
rowaliśmy wśród nas muzułmanów i gotowiśmy czynić tak
dalej. Ale to nie znaczy, że uważamy ich religię za równą
naszej. Ze wszystkich wiar nasza jest najprawdziwsza. To
jest fakt podstawowy.
Czy Europa zdoła się przeciwstawić inwazji islamu? To
będzie zależało od tego, czy zdoła się zmobilizować jedyna
siła duchowa do tego zdolna —święty Kościół powszechny.
Jeżeli przeciwko budowie w Warszawie meczetu musi wy­
stępować jakiś Wolniewicz, a nie arcybiskup stolicy, niedo­
brze to wróży.

—Istnieje problem imigracji islamistów do Europy Za­


chodniej z Afryki, a szczególnie z j e j części północnej. Jak
można się temu przeciwstawić?
—W Europie Zachodniej jest już za późno. Holendrzy to
zrozumieli i masowo emigrują do Kanady i Nowej Zelandii.
W Polsce jest jeszcze czas, ale też się kończy.
148
T R Z E B A IŚĆ W BÓ J, C Z Y L I SPRAW A M E C Z E T U

—A le j a k to zrobić? D o Szw ajcarii każdy m oże wjechać,


ale nikt nie m oże zostać obywatelem, o ile nie zostanie zaak­
ceptowany w referendum na po ziom ie gminnym.
—Ten szwajcarski sposób zdaje mi się niezły.

—A le m y nie m am y m ożliw ości ta k skonstruow ać praw a,


jeste śm y w Unii. !

—A co to szkodzi? Idzie inwazja islamu na Europę. Jeżeli


ci urzędnicy w Brukseli są za głupi, by to zrozumieć, albo
jeżeli co gorsza temu sprzyjają, to musimy pójść własną
drogą i postawić swoje bariery.

— Obecnie m iędzy Szw ajcarią a L ibią toczy się spór. Je ­

den z synów Kada.fi.ego zo sta ł aresztow any na m om ent w


Szwajcarii. W odwecie K adafi rozkazał aresztowanie kilku
Szwajcarów. A teraz ogłosił św iętą w ojnę przeciw ko Szw aj­
carii. Czy to nie z tego p o w o d u Europa zachow uje się spole­
gliwie, aby nie doszło do tego typu sytuacji? |

—Cała europejska „tolerancyjność” i „multikulturałizm”


bierze się ze zwykłego strachu. Czy oni myślą, że Arab Dwie
tego smrodu z ich portek nie czują?

— A le je ż e li p o sta w i się ostrą granicę, m ur taki j a k m ię­

dzy Izraelem a Palestyną, to nastąpi skrajna polaryzacja.


—Polaryzacja już nastąpiła. Walka toczy się teraz o to, że
oni chcą tę bipolaryzację zmienić w unipolaryzację —zielo­
na flaga Proroka ma powiewać wszędzie. I wtedy nie będzie
żadnej polaryzacji, to zrozumiała dobrze ta nauczycielka z
Michigan.

— Jeżeli zbudujem y mur, p o ja w i się tendencja, żeby go

przelcroczyć. \
—Mur nie jest rozwiązaniem, tak jak nie była nimjlinia
Maginota. Trzeba iść w bój.
149
W O L N I E W IC Z

—Idąc tym tokiem myślenia, trzeba będzie wyjść naprze­


ciw niebezpieczeństwu i atakować.
—Ależ oczywiście! George W. Bush chciał to zrobić, ale
jego właśni rodacy go podcięli —jedni z głupoty, drudzy z tchó­
rzostwa. Jak się ktoś boi walki, to musi zostać niewolnikiem
tych, co się nie boją. Takie jest niezmienne prawo tego świata.

—To je s t wołanie o początek rekonkwisty?


—Jakiej „rekonkwisty”? Stawiając opór inwazji islamu,
jeden nasz król poległ pod Warną, drugi powstrzymał ją pod
Wiedniem. Oni się pchają nad Wisłę, a my ich nie wpusz­
czamy —to Pan nazywa „relconkwistą”?

—A co Pan sądzi o takich 1erajach islamskich ja k Turcja,


które przynajmniej w sensie administracyjnym są świeckie?
—Nie wiadomo, jak długo w Turcji utrzyma się przy
władzy armia, rzekomo umiarkowanie islamska. Ale tak
czy owak, przyjmowanie ich do Unii Europejskiej jest ideą
pomyloną. Jedynym spoiwem duchowym, które Unię trzy­
ma razem, jest jej dziedzictwo chrześcijańskie. Turcy go nie
mają, więc nie tutaj ich miejsce. „Kochajmy się, ale tak z
daleka” —jak to wyjaśnił Telimenie pan Tadeusz. Zastana­
wiam się na przykład, czy te multikulturalnie oszalałe femi­
nistki —jedna oświadczyła niedawno, że marzy się jej War­
szawa pełna minaretów, synagog i aśramów —nie widzą, że
grozi im nie ksiądz, tylko mufti?

—W jaki sposób państwo ma powstrzymać budowę mecze­


tu? Władze Warszawy po prostu określiły warunki zabudowy i
wydałypozwolenie na budowę na podstawie przedstawionych
dokumentów. Co Pan by poradził władzom Warszawy?
—Gdy idzie najazd, nie czas zastanawiać się nad krucz­
kami prawnymi. To nie jest sprawa rangi samorządowej, ta
Gronkiewicz nie ma tu nic do gadania. Zgodę na budowę w
150
T R Z E B A IŚĆ W B Ó J, C Z Y L I SPRAW A M E C Z E T U

Warszawie wielkiego wahabickiego meczetu musiał wyrazić


premier, to się nie mogło odbyć bez jego wiedzy i przyzwo­
lenia. Winien tego kroku ku islamizacji Polski jest Dcnald
Tusk. Tam były już wcześniej jakieś potajemne konszachty
z Arabami —ta sprawa stoczni w Szczecinie na przyj cład.
Czy zgoda na ten meczet nie była tu częścią jakiejś tur .owy
wiązanej? Ciemne to wszystko —i groźne.

—Jak głęboki je s t w Polakach sprzeciw wobec budowy


meczetów?
—25 lutego, w trakcie programu TVP Info na ten temat,
w nadesłanych do rozgłośni SMS-ach 92% widzów wypo­
wiedziało się przeciwko meczetowi. Polacy mają więcej
rozumu niż premier, którego sobie wybrali; albo więcej po­
czucia narodowego.

—Czemu Polacy nie wyrażają tego w wyborach?


—Bo Polsjka j est już na wpół kolonią. Większość gł >suje
tak, jak jej mówią media, a media mówią to, co im każ ich
zagraniczni dysponenci, ci nowi kolonizatorzy. Gdy o pinia
publiczna dojdzie do głosu żywiołowo, jak w tych SMS-
ach, okazuje się całkiem rozsądna. Dlatego tak rzadko iięją
do głosu dopuszcza.

—Czy są ja/deś siły w Brukseli, które mogłyby zrozur


zagrożenie, p rzed którym Pan przestrzega?
—W Brukseli nie ma. Byłem i jestem zwolennikiem na­
szej obecności w Unii, ale teraz Unię opanowały lewackie
kliki —z tym elcs-maoistą Barroso na czele —i demokracja
idzie w niej za burtę. Doprowadzi to do tego - jak przypusz­
czam —że najdalej w ciągu kilkunastu lat Unia się rozleci.

—Tymczasem pozostajemy jednak w unieruchamiającym


nas uścisku ...
W O L N IÉ W IC Z

—U zapaśników nazywa się to podwójny nelson.

—Czy Europa w konfrontacji z islamem skazana je s t na


porażkę?
—Bez oparcia w chrześcijaństwie nie ma szans.

—Na co liczą lewacy? N a jakieś specjalne względy isla~


mistów?
—Niewykluczone. To byłoby z ich punktu widzenia na­
wet racjonalne. Lewactwo widzi, że Europa w konfrontacji
z islamem przegrywa, więc chce się swym nowym panom
awansem przypodobać. Czy się nie przeliczy, to inna spra­
wa, ale mogą tak kombinować, bo dzisiejsi lewacy to tchó­
rze.

—Podobną sytuację opisał Zygmunt Krasiński w „Nie-


Boskiej K om edii”. Część arystokracji z Okopów Świętej
Trójcy układała się z rewolucjonistami, licząc na ulgowe
warunki, ale skończyli na szubienicy.
—Lewaków pewnie też to czeka, a ich feministki będą
rodziły po piętnaścioro dzieci. Dziś tego nie rozumieją, bo
pośród wielu ujemnych cech lewactwa najbardziej wydatną
jest głupota.

—Co Pan Profesor proponuje?


—Cóż ja mogę proponować? Trzeba wspierać Kościół.
Problem jednak w tym, że tendencje lewoskrętne są obec­
ne także w samym Kościele. Czy Kościół zdoła je w sobie
odwrócić? Nie wiem. Znak do działania dawali obaj ostatni
papieże, ale skłonność wśród duchowieństwa, by ujmować
Kościół jako stowarzyszenie miłośników świętego spokoju,
jest bardzo silna. A to nie jest ujęcie dobre na konfrontację z
wojującym islamem.

152
ROZDZIAŁ VII

Polska w r ę k a c h PO
—Z tym ostatnim rozdziałem czekaliśmy do wyborów
prezydenckich. Zwyciężył Bronisław Komorowski. Jak Pan
sądzi, może nie będzie aż tak źle, bo Komorowski przyznaje
się jednak do wartości konserwatywnych, choć dość specy­
ficznie j e pojmuje?
O jakich „wartościach konserwatywnych” Pan mówi?
Nie ma wartości, które byłyby jakoś specjalnie „konser­
watywne”, więc nie wiem, do jakich miałby się tu Komo­
rowski „przyznawać”. Kim zaś jest, to pokazał, podpisując
18 czerwca 2010 roku tę lewacką ustawę „przeciwko prze­
mocy w rodzinie”. Rodzina stanowi fundament wszełdego
człowieczeństwa, a ta ustawa prosto w nią godzi. Tego pod­
pisu nie zapomnimy Komorowskiemu do śmierci.
Do naszego nowego prezydenta nie mam za grosz zaufa­
nia ani jako do funkcjonariusza państwowego, ani jako do
człowieka. Nie będzie on realizował żadnej „swojej” polityki,
tylko tę Tuska i S-ki. Ta zaś polega na całkowitej uległości
wobec władz Unii Europejskiej i panującego tam libertyń-
skiego lewactwa. Polacy sami takie kierownictwo państwowe
153
W O L N IE W IC Z

wybrali: jak sobie posłali, tak się wyśpią. Mój fiyzjer mawia:
„Chcą być w Europie za parobków i służące, to będą”. Na to
się im zdadzą te ich „studia” i doktoraty wszelkich nauk.

—Czy gdyby jednak te wybory wygrał Jarosław Kaczyń­


ski to różnica byłaby rzeczywiście taka duża?
Myślę, że różnica byłaby nie tylko duża, lecz i zasadni-
cza. Do Jarosława Kaczyńskiego nie mam żadnego nabo­
żeństwa i nieraz to publicznie wyrażałem; co miano mi za
złe. Trzeba jednak docenić jego zasługę dla kraju. W całym
powojennym 65-leciu mieliśmy w Polsce tylko trzy rządy,
które stały na własnych polskich nogach, nie były z obce­
go nadania: rząd Władysława Gomułki, rząd Jana Olszew­
skiego i rząd Jarosława Kaczyńskiego. Cokolwiek by o tym
ostatnim powiedzieć krytycznie, podjął on trzy olbrzymie
sprawy. Wstrzymał tzw. „prywatyzację” przedsiębiorstw
państwowych, czyli chaotycznie rabunkową wyprzedaż ma­
jątku narodowego obcokrajowcom, przekształcającą Polskę
w nowy rodzaj k o l o n i i , a jej mieszkańców w białych Mu­
rzynów. Podjął też na serio walkę z korupcją, z tym rakiem,
który toczy i rozkłada cały nasz aparat państwowy. Próbo­
wał wreszcie - pierwszy od czterdziestu lat! - przywrócić
w szkole autorytet nauczyciela i dyscyplinę ucznia. Głów­
nym zadaniem Tuska i S-ki było czym prędzej wszystko to
rozwalić; co uczynili. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był
rządem polskim, rząd Donalda Tuska jest rządem unijnym,
ekspozyturą Unii. Ta zasadnicza różnica dotyczy również
stanowiska prezydenta: Kaczyński byłby polskim prezyden­
tem, Komorowski będzie namiestnikiem Unii.

—Wielu komentatorów wskazuje jednak także na pozy­


tywy wynikłe z nowej sytuacji —premier Donald Tusk nie
będzie miał teraz związanych rąk przez prezydenta i będzie
mógł reformować kraj.
154
P O L SK A W RJĘKACH PO

—Gdzie Pan widzi w tej nowej sytuacji jakieś „pozyty­


wy”? To, że prezydent niczego teraz premierowi nie zatrzy­
ma —chyba że na pokaz, ku uciesze gawiedzi —to znaczy
jedynie, że unijne machinacje Tuska i S-ki pójdą już na całe­
go. Minister Grad nie będzie miał trudności z wyprzedaniem
nas do reszty. (Słyszę, że sprzedał właśnie Chińczykom hutę
Stalowa Wola.) Minister Katarzyna Hall - z lewacką c.ezor-
ganizacją szkoły; minister Kudrycka —z demontażem uni­
wersyteckiej autonomii; a cały rząd —z przerabianiem nas
na modłę hiszpańską, pod „europejski” gust
Wracając jeszcze do wyboru Komorowskiego: nie rozu­
miem, jak można było wybrać na prezydenta kogoś, kto po­
parł działania niszczące infrastrukturę moralną narodu. Pod
pozorem „troski o dobro dziecka” nowa ustawa rodzinna w
dobro to uderza, ograniczając władzę rodzicielską na rzecz
urzędniczej. Aparat państwowy może bowiem zrobić coś
dla dziecka tylko wraz z rodziną i poprzez nią; nigd^j poza
nią, ani tym bardziej przeciw niej. Komorowski tę złowro­
gą ustawę podpisał, zamiast ją zawetować. Czemu to zro­
bił? Albo sam jest lewak, na co wskazywałyby jegc stare
związki z Unią Wolności, albo chciał się jakimś lewakom
przypodobać, krajowym lub zagranicznym. Jedno i drugie
dyskwalifikowało go jako kandydata na prezydenta.

— Szefowa sztabu Jarosława Kaczyńskiego, Joanna Kluzik

-Rostkowska, głosow ała za tą ustawą, więc postaw y Kaczyń­


skiego wcale nie byłbym taki pewien. j

—Wiedziałem, że ta Kluzik-Rostkowska jest iewoskręt-


na. Nie wiedziałem natomiast —i nigdy bym nie przypusz­
czał —że jako posłanka PiS mogła głosować za ową ahtyna-
rodową ustawą. Gdybym był wiedział, nie głosowałbym na
Kaczyńskiego: wrzuciłbym do urny pustą kartkę.
Mniejsza zresztą o Kaczyńskiego i PiS: dziś są, jutro ich
nie będzie, podobnie jak Tuska i S-ki. Bardziej niepokojący
155
W O L N IE W IC Z

jest fakt, że wobec ustawy, która tak zasadniczo zmienia na


gorsze sytuację prawną polskiej rodziny, nie zdobyli się na
stanowczy sprzeciw biskupi. Czy Episkopat jako ciało zbio­
rowe sam jest już lewoskrętny, czy tylko przez rozpasane
lewactwo tak onieśmielony? Skoro zaś w sprawie tak dla
Kościoła i narodu doniosłej biskupi nic praktycznie nie zro­
bili, to może nie trzeba się dziwić, że nie zrobił tego za nich
naród, od lat systematycznie tumaniony przez lewoskrętne
media i ich usłużnych najmitów.
Czego zaś można się teraz spodziewać po rządzie Tuska,
to już pokazał: na zewnątrz usilnego zabiegania o poparcie
ze strony europejskiego lewactwa, a na wewnątrz osłaniania
skorumpowanego aparatu państwowego. Niedawno za zgo­
dą władz odbył się w Warszawie zlot zboczeńców i zbocze­
nie z całej Europy zwany „europaradą”. Sam w sobie byłby
tylico niesmacznym idiotyzmem, gdyby nie zła wola, która
spoza niego wyzierała. Pokazywało ją prowokacyjne hasło,
pod jakim tę „paradę” zwołano: „Nie lękajcie się!”. Sprofa­
nowano w ten sposób słowa dla wielu z nas podwójnie czci­
godne: w czasach komuny wypowiedział je Jan Paweł II do
nas Polaków, powtarzając nimi to samo, co dwa tysiące lat
wcześniej powiedział Jezus do swoich apostołów. Czemu
się na tak grubą prowokację zgodzono?
A co do korupcji, to wszystko pokazało nam potrakto­
wanie przez Tuska tzw. „afery hazardowej”, która obnażyła
przerażającą korupcję w najwyższych kołach państwowych.
Tusk podjął działania —ale nie przeciwko sprzedajnym dy­
gnitarzom, tylko przeciwko temu, kto ich sprzedajność wy­
krył: Mariuszowi Kamińskiemu, szefowi Centralnego Biura
Antykorupcyjnego: najpierw zwalniając go ze stanowiska, a
zaraz potem wytaczając przeciw niemu jakieś sfabrykowa­
ne ad hoc postępowanie karne. Nie, po rządach Tuska i S-ki
nie spodziewam się dla Polski niczego dobrego.

156
P O L SK A W R E K A C H P O

—M oże jednak, je ś li chodzi o p a radę homoseksualistów, to


D onald Tusk znalazł się w takiej sytuacji, że wobec obowiązu­
jącego u nas unijnego p ra w a nie p osiada władztwa by takiej
parady zabronić. Jest p raw o do zgromadzeń, wolność mani­
festow ania i Tusk musi to zaakceptować czy chce czy nie .
A nieprawda. Gdyby chodziło o jakąś „paradę” prowoka­
cyjnie antyislamską czy antyżydowską, to by jej zabronio­
no natychmiast, na żadne „prawo unijne” się nie oglądając.
Tylko chrześcijaństwo jest w Unii wolną zwierzyną, na któ­
ra poluje kto chce i jak chce. Biskupi zaś i tutaj milczą.

— Zajm ijm y się teraz p rz e z chw ilę tragedią smoleńską.

Jak P an sądzi, to był p o p ro stu wypadek, czy je d n a k ja k


sądzą niektórzy, m am y do czynienia z zam achem ?
Katastrofą pod Smoleńskiem nie ma się co zajmować,
bo to efekt polskiego bałaganu plus próby zwalania wir y na
innych, w tym wypadku na Rosjan lub pilota.

— Czyli tu się P an wyjątkow o zgadza z W łodzimierzem

Bukowskim, który taicie w ątpi w zam ach. Twierdzi, że ten


wypadek do efekt bałaganu, tyle, że rosyjskiego ? |

Bukowski to dla mnie niejasna figura. Na czyją korzyść


pracuje, tego nie wiem, ale na pewno na korzyść kogoś, komu
zależy, by stosunki między Polską a Rosją się nie poprawiły.
Stale próbuje nas przeciwko Rosjanom podszczuwać, unie
na to nie nabierze. Przyczyną katastrofy była moim zdaniem
jakaś presja na pilota, by mimo mgły jednak lądować.

— Jed n a k z za p isó w czarnych skrzynek nic takiego nie

wynika.
A czy te czarne skrzynki dają pełny obraz sytuacji?
Lotnisko informuje pilota, że widoczność jest zła, i
p redła g a jet lądować w Mińsku lub Witebsku, ewentual­
nie w Moskwie. (Czasownik p redłagajet znaczy tutaj „za-
157
WOŁNIEWICZ
lecą”, a nie jak błędnie u nas tłumaczono „proponuje”.)
Czemu więc pilot nie stosuje się do tego rozsądnego za­
lecenia? Bo w jego kabinie siedzi mu na karku dowódca
lotnictwa, który nie wiadomo czego, tam w tym momencie
szuka. Sama jego obecność, choćby nawet bezsłowna, jest
już potężną presją na pilota —i go rozprasza w chwili, która
wymaga od niego maksimum koncentracji. Błędem pilota
było jedynie, że nie zdobył się na to, by temu dowódcy i
wszystkim, co za nim stali, powiedzieć w tym momencie:
„Odwalcie się; póki jesteśmy w powietrzu, tylko ja tutaj
dowodzę!”. Przypłacił to życiem, ale to nie powód, by cu­
dze winy zwalać teraz na niego.

—A co Pan sądzi o tej teorii, że przyczyną katastrojy było


przepadnięcie sam olotu w ynikłe z nieprawidłowej komendy
systemu TAJVS?
W żadne techniczne szczegóły katastrofy wchodzić nie
będę, bo ani się na nich nie znam, ani nie mają tu wiele do
rzeczy. Służą jedynie mąceniu w głowach, i to od miesię­
cy. Przyczyna katastrofy była nie techniczna, lecz moralna:
była nią decyzja, by wbrew zaleceniu z lotniska w Smoleń­
sku podjąć ryzykowną próbę lądowania przy niedostatecz­
nej widoczności. Jestem absolutnie przekonany, że pilot nie
podejmował tej decyzji na własną rękę. Reszta niech będzie
milczeniem.

—Podsumowując: w szelkie form y wyjaśnień „spisko­


wych ” odrzuca Pan zdecydowanie.
Gadaninę o „zamachu” i „poległych” odrzucam jako nie­
dorzeczną, nie mówiąc o świętokradczym „Katyniu 2010’’.
Sprawę od początku sztucznie mącono i rozdmuchiwano,
nie jest mi tylko jasne po co.

—Wokół prezydenta Komorowskiego pojaw iło się połą-


158
P O L SK A W R Ę K A C H P O

czenie byłej Unii Wolności i L echa Wałęsy. N a wieczorze


•wyborczym Tadeusz M azow iecki p o ka za ł palcam i znak „ V ”.
Czy nie sądzi Pan, że to j e s t sym boliczny sojusz najgorszych
si! IIR P ? ;
Ten znak „V” pokazywany przy byle okazji to też pro­
fanacja i przejaw ogólnej deprecjacji wszelkich symboli —
wbrew Drugiemu Przykazaniu. Pierwszy raz pokazałj ten
znale Churchill w 1940 roku po upadku Francji, gdy Wiel­
ka Brytania stanęła samotnie do walki z potęgą ΠΙ Rzeszy.
Wtedy była w nim wielkość Anglii i niezłomna odwaga.
Pokazywanie go dziś jest już tylko komedianctwem. À co
sądzę o Tusku jako premierze i Komorowskim jako prezy­
dencie, już powiedziałem.

—J a k P an sądzi B ronisław K om orow ski będzie prezyden­


tem p rze z 5 czy p rz e z 10 lat? \
Rozróżniam dwie kategorie polityków: mężów stanu i
politycznych kombinatorów. Nad przyszłością pierwszych
warto się zastanawiać, nad drugich moim zdaniem i nie.
Spłyną jak pomyje. |

159
W O L N IE W IC Z

ROZDZIAŁ VIII

PROWOKACJA WYBUCHU
—Jak Pan ocenia wydarzenia związane z krzyżem z Kra­
kowskiego Przedmieścia?
—Najprościej będzie powtórzyć, co napisałem w liście do
dziennika „Rzeczpospolita”, tam nie opublikowanym. Krzyż
na Krakowskim jest ważniejszy, niż się zdaje. Stanowi cząst­
kę rosnącego sprzeciwu wobec zamachów na ten znak ze
strony europejskiego bezbożnictwa. Maskuje się je chytrze
jako „obronę neutralności światopoglądowej państwa”. Nie
myśmy w Europie walkę wokół krzyża wszczęli.
Odnoszę w ogóle wrażenie, że rząd i prezydent chcą
sprowokować na tym tle wybuch społeczny, żeby pokazać
Europie, że to oni jedni bronią w Polsce „europejskich war­
tości” przed tubylczą tłuszczą; podobnie jak 64 lata temu w
Kielcach „bronili” ówcześni ich poprzednicy.
Redaktor Paweł Lisicki nie uznał tych uwag za warte pu­
blikacji. Albo mu nie dano.

—A ja k Pan postrzega postawę hierarchów Kościoła wo­


bec krzyża z Krakowskiego Przedmieścia?
160
—Postawę Kościoła w sporze wokół krzyża na Krakow­
skim postrzegam niedobrze. Zamiast zdecydowanie wes­
przeć jego obrońców, biskupi grają na czas, czyłi faktycznie
przeciw nim. Ci ludzie tam pokazują —może niezbyt zręcz­
nie, ale ofiarnie —że lewacki atak na symbole chrześcijań­
stwa trafia na odpór. A biskupi oświadczają, że ten krzyż to
nie ich sprawa. Podobnie było z protestem przeciwko bu­
dowie w Warszawie wielkiego meczetu, podobnie z ustawą
antyrodzinną, przepchniętą w Sejmie przez bezideową sitwę
Tuska zblokowaną z pogrobowcami komuny. Postawa bi­
skupów zdaje mi się tutaj wręcz gorsząca —o wiele bardziej
niż zdarzające się tam czasem skandale seksualne. |
Sprawa tego krzyża to nie tylko sprawa upamiętnienia
katastrofy smoleńskiej i jej ofiar. To front walki o miejsce
krzyża w cywilizacji Zachodu, malutki jego odcinek —i
na Krakowskim to czują; może niejasno, ale czują. A bisku­
pi jakby nie czuli.

— Co dałaby w spólna w alka o krzyż?


—Zwycięstwo, rzecz jasna. Tusk i jego sitwa to lawiran-
ci. To ich krycie się za jakimiś „rzecznikami kancelarii”
ukradkowe przyczepianie jakichś tabliczek, wysyłanie mło­
dzieżowych bojówek, chronienie pałacu prezydenta przed
tą grupką ludzi jakimiś zasiekami i umocnieniami —cała ta
farsa pokazuje, kim oni są. |
I że brak im dobrej woli. Gdyby była, sprawę załatwić
można było w kwadrans. Starczyłoby, gdyby prezydent wy­
szedł do tych ludzi pod krzyż i powiedział np. tak: „Oświad­
czam wam, że dopóki rząd nie wyjaśni katastrofy jak nale­
ży, krzyż będzie tu stał. A potem spotkamy się tutaj znowu
i pomyślimy razem, co dalej”. I byłoby po sprawie. Ludzie
zrozumieliby, że podchodzi się do nich rzetelnie —a nie jak
z tymi oszukańczo uroczystymi „przenosinami”.
Gdyby Tusk i spółka zobaczyli, że biskupi swoich wier-
161
W O L N IK W IC Z

nych pod krzyżem nie opuszczą, skapitulowaliby natych


miast.

- Jakie przekonania udałoby się uratować w Pola


kach dzięki postaw ie prezydenta, który laką deklaracją
by w ygłosił?
- Wzbudziłoby to w Polakach nadzieję, że mają wreszcie
prezydenta zdolnego przewodzić. I takiego, któremu można
zaufać. Ale tak się nie stało.
•I
-D la czeg o ?
- Bo po pierwsze - nie ma zdolności przywódczych:
A po drugie - strach narazić się europejskim lewakom. Woj­
nę o krzyże rozpętano we Włoszech, Francji, Hiszpanii -
nie w Polsce. Rząd i prezydent są całkowicie uzależnieni od
Brukseli i dominujących tam lewaków. i

- W jakim celu prezydent i premier, a także politycy PG


wpisywali w swoich program ach przyw iązanie do wartości
chrześcijańskich? Dziś, kiedy mogą wykazać się tym przy­
wiązaniem, rezygnują z takiej postawy.
- Dziwne pytanie. Do wyborczej gadaniny i jej „progra­
mów'” nie należy przywiązywać najmniejszej wagi. A do ja­
kich wartości są przywiązani, to pokazują te zasieki przed
pałacem prezydenta.

- Jak ta spraw a się skończy? Czego ci ludzie stojący no


Krakowskim P rzedm ieściu mogą oczekiwać? û
- Ludzi, którzy tam stoją —i miliony, co duchem są 2
nim i —chce się złamać. Rząd liczy na ciche poparcie bi­
skupów i przy takim poparciu tę rundę wygra —ale tylkc
na punkty. Będzie to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Rząd?
prezydent stanęli tu przeciw wielkiemu odłamowi własnegc
narodu, a po stronie międzynarodowego lewactwa —równic
162
niemal sfanatyzowanego jak Al-Qaida, tylko w odróżnieniu
od niej bojaźliwego. Tego im nie zapomnimy.

—D ziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Rafał Pazio

163
ANEKS
W O L N IE W X C Z

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO


Be n e d y k t a XVI d o z i e m i ś w ię t e j
Zacznijmy z daleka. Blisko pół wieku temu zebrał się w
Watykanie sobór, Vaticanum II (1962-1965).
Ogłosił on cztery wielkie konstytucje („O liturgii”,
„O Kościele”, „O Objawieniu Bożym” i „O Kościele w
świecie współczesnym”). Wydał ponadto dziewięć ważnych
dekretów oraz trzy deklaracje, a wśród nich słynną deklarację
„Nostra aetate” (1965) o stosunku kościoła do judaizmu.
Do dziś trwa w Kościele spór, jak nauki tego soboru
rozumieć, w jakim duchu je wykładać. Wyłoniły się dwie
sprzeczne tendencje interpretacyjne; nazwijmy je umownie
„lewoskrętną” i „prawoskretną”. Przy interpretacji „lewo-
skrętnej” nauki soboru rozumie się rozlewnie i jak najsze­
rzej - maksymalistycznie. Z takiej interpretacji zrodziła się
np. tzw. teologia wyzwolenia. Z niej też biorą się ponawiane
wciąż próby przemianowania chrześcijaństwa na jakieś uro­
jone ,judeochrześcijaństwo”. Natomiast przy interpretacji
prawoslcrętnej nauki te wykłada się powściągliwie i ostroż­
nie - minimalistycznie.
Przez kilkanaście lat, aż do pontyfikatu Jana Pawła U,
przeważała w Kościele interpretacja „lewoskrętną”. I nadal
166
P O P IE L G R Z Y M C E OJCA ŚW IĘ T E G O

stanowi tam nurt potężny, bo współbrzmiący z ideologią le­


wackiego „humanizmu” —tą, której najświeższym triumfem
był wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjedno­
czonych. Z perspektywy „prawoskrętnej” przedstawia się
ona jako zgubna —i to niezależnie od najlepszych czasem
chęci i zamiarów jej orędowników.
, Weźmy przykład — drobny a wyrazisty. W soborze
uczestniczył w roli „adiutora”, czyli doradcy, prof. Stefan
Świeżawski —znany rzecznik tomizmu i gorący zwolennik
soboru, dziś już nieżyjący. Słyszałem kiedyś w radiu jego
wypowiedź o soborze, w której oświadczył krótko i dobit­
nie: „Dla mnie nauki soboru streszczają się w trzech hasłach:
otwarcie, ekumenizm, dialog”. Gdy słowa te przytoczyłem
jednemu z moich dawnych słuchaczy, dziś też już profeso­
rowi, rzekł: „To jest logika rozkładu”. I miał rację. Owe trzy
hasła to jest „lewoskrętne” rozumienie soboru in nucę,\w pi­
gułce. Bo zważmy, czym one się okazały nie w pobożnych
życzeniach, lecz w realiach dzisiejszego świata, i jak [przy­
jęła je druga strona, którą miały zjednywać. Przyjęła j;e tak:
głoszą „otwartość”, czyli są zagubieni; deklarują „ekume­
nizm”, czyli chwytają się brzytwy; dążą do „dialogu”, czyli
są w strachu. Przykładem posoborowego zagubienia może
być chociażby niedawny głośny pomysł benedyktynów z
Tyńca. By podreperować swą nadwątloną wiarę, sprowadzi­
li sobie z Tybetu jakichś tamtejszych mnichów, żeby uczyli
ich medytacji z pomocą buddyjskiej „mandali”. j

W ujęciu „prawoskrętnym” nauki soboru brzmią całkiem


inaczej niż hasła Świeżawskiego: nie „otwarcie” najprze-
ciwnika, tylko odpór jemu dany; nie synlcretyczny „ekume­
nizm” bratający się z każdym, jak choćby ci mnisi tybetań­
scy, tylko uporczywa ewangelizacja, świadoma wyższości
własnych nauk; i nie „dialog”, próbujący potokami słć^w za­
sypać dzielące ludzi przepaście, „zagadać je”, tylko wiara w
siebie i słuszność swojej sprawy.
167
W O L N IE W IC Z

Żywym komentarzem do nauk soboru, zwłaszcza do owej


deklaracji „Nostra aetate” (po polsku: „W naszym stuleciu”)
była pielgrzymka Ojca Św. Benedykta XVI do Ziemi Świę­
tej. Komentarz ten wielu bardzo się nie spodobał. Dlaczego?
W Palestynie Benedykt XVI wystąpił w całym dostojeństwie
swego Piotrowego urzędu, jako wyznawca i opiekun wiary
pośród innych wiar najprawdziwszej (to ostatnie powiedział
jasno osiem lat temu w wygłoszonym pod egidą Jana Pawła
Π dokumencie „Dominus Iesus”, który wielu wtedy wzbu­
rzył.) Nikogo też w Palestynie nie przepraszał—ani w imieniu
św. Kościoła powszechnego, ani w swoim własnym.
Tymczasem nie tego tam od niego oczekiwano, na coś in­
nego liczono. Na co właściwie? Otóż liczono, że na oczach
świata Ojciec Święty dokona aktu samoponiżenia siebie i
całego Kościoła wobec narodu żydowskiego: że padnie tam
na kolana —jak w 1970 roku kanclerz Niemiec Willi Brandt
przed pomnikiem powstańców getta w Warszawie. Rachu­
by te opierano na jego niemieckiej narodowości i na mło­
dzieńczej przynależności do Hitlerjugend, tego narodowo-
socjalistycznego Komsomołu czy ZMP. Próbowano go tym
nawet niedwuznacznie szantażować, bo pole do szantażu
otwierało się znakomite.
Przykładem może być p. Szewach Weiss. Oto co ta zna­
na osobistość pozwoliła sobie napisać w przeddzień wizyty
Ojca Świętego w instytucie Yad Vashem („Rzeczpospolita”,
12 maja 2009 r.):

Gdy BenedyktXVIprzybędzie do Yad Vashem, wyobrażam sobie,


że będzie czuł osobistą odpowiedzialność za to, iż w czasach, kiedy
mordowano ludzi (..), on był p o drugiej stronie. Mowa, którą tam
wygłosi, z jego punktu widzenia powinna być najważniejszą przemo­
wą w życiu. Czekamy na to.
O d obecnego papieża, człowieka, który pochodzi z Niemiec
i którego życiorys zawiera także rys tragiczny (...), oczekujemy
168
P O P IE L G R Z Y M C E OJCA ŚW IĘ T E G O

zrozumienia dla naszej pamięci i naszej otwartej rany. Oczekuje­


m y spontanicznego poparcia, bez wahania, do końca. (...) Wizyta
Benedykta X V I w Izraelu będzie testem dla niego samego i dla
Kościoła katolickiego.

Jakiż to rys tragiczny? Czy ten, że Józef Ratzinger urodził


się Niemcem? Czy też ten, że jako 14-letni chłopiec wstąpił do
Hitlerjugend —można rzec, „przymusowo-dobrowolniej, bo
pod przemożną presją środowiska i swej grupy rówieśniczej,
żadnym się zresztą tam potem zapałem nie wyróżniając? Albo
może ten, że w 1944 roku jako 17-letni młodzieniec został,
jak inni jego rówieśnicy, wcielony do obsługi dział przeciw­
lotniczych? Co miał wtedy, według Szewacha Weissa, zrobić
- zdezerterować? To, poza wszystkim innym, przy schwytaniu
oznaczało kulę w łeb. Czy Szewach Weiss tego nie rozumie?
Rozumie, ale podstępnie rzuca mętną insynuację „tra­
gicznego rysu w życiorysie” Benedykta XVI, sugerując, że
ciąży na nim wobec Żydów jakiś szczególny obowiązek tro­
ski o ich wciąż „otwarte rany”.
Taka była uwertura do wizyty. Uwerturę tę Ojciec Świę­
ty —i to było wspaniałe —po prostu zignorował. |
Mówił nie to, do czego chciano go przymusić, lecz to,
co sam uznał za słuszne —i co było słuszne! W Palestynie
Benedykt XVI głosił pokój ludziom dobrej woli, mówiąc
np. muzułmanom o godności kobiety, tak u nich postpono­
wanej: że kobieta to jest „centrum rodziny”; jej oś główna,
wokół której każda rodzina wszędzie się kręci.
Izraelczykom postawa Ojca Świętego bardzo się nie po­
dobała. Oto parę ich autentycznych reakcji, z których widać
wyraźnie, że czegoś innego oczekiwali.
Zaraz po wizycie Ojca Świętego w instytucie pamięci
Yad Vashem szef rady tego instytutu, rabin Izrael Meir Lau,
oświadczył publicznie („Rz”, 12 maja 2009 r.): „Papież stra­
cił szansę, żeby powiedzieć »przepraszam«”.
169
W O L N IE W IC Z

A tuż potem przewodniczący Knesetu, Reuven Rivin,


a więc druga osoba w państwie, oznajmił („Rz”, 12 maja
2009 r., artykuł T. Terlikowskiego):

Wszystko, czegośmy się obawiali, spełniło się. Przyszedłem do


Miejsca Pamięci jako Żyd, mając nadzieje na usłyszenie prze-
prosin i prośbę o przebaczenie od tych, co naszą tragedię spo­
wodowali, a wśród nich od Niemców i od Kościoła. Jednakże, ku
mojemu zaskoczeniu, niczego takiego nie usłyszałem.

Przewodniczący Knesetu Rivin jest, jak widać, oburzo­


ny, że Ojciec Święty przed nim i jego pobratymcami się nie
ukorzył i nie uznał, że to Kościół spowodował zagładę Ży-
dów, a jako papież-Niemiec w szczególności.
Tak było w Izraelu; u nas nie inaczej. Oto co rzekł o wi­
zycie znany działacz żydowski Stanisław Krajewski („Rz”,
13 maja 2009 r.):

Nie chodzi o przepraszanie, lecz o zobaczenie roli ludzi i


nauczania Kościoła w procesie prowadzącym do Zagłady i w
samymje j mechanizmie, ojego zrozumienie. Papież, mimo potę­
pienia Hololcaustu, twierdzi, że Kościół nie jest w żaden sposób
winny tej zbrodni. (...) Pewne słowa niełatwo wypowiedzieć.

A prof. Ireneusz Krzemiński, od dawna robiący karierę


na tropieniu „polskiego antysemityzmu” i sam też z Jakubo-
wego rodu, powiada już wprost („Rz”, jw.):

Cała kultura chrześcijańska była przesiąknięta antysemityzmem.


(...) To było przygotowanie gruntu, który wykorzystał nazistowski
niemiecki totalitaryzm. Przeprosiny są więc cał/cowicie zrozumiałym
oczekiwaniem narodu żydowskiego.

Komentator zaś „Gazety Wyborczej” (16-17 maja 2009 r.)


170
P O P IE L G R Z Y M C E OJCA Ś W IĘ T E G O

Jan Turnau, sam deklarujący się jako katolik, tak wyraził swoje
niezadowolenie zachowaniem papieża: |

Gdy pielgrzymka się rozpoczęła, napisałem, że (papież) powinien


uklęknąćprzed Ścianą Płaczu. Nie ukląkł. (...) Stało się niedobrze: I na­
wet gdyby (...) była kościelna prośba o przebaczenie, byłoby to, moim
zdaniem, za mało. (...) Mojemu Kościołowi wciąż brak dostatecznej
pokory, u obecnego papieża widzę za dużo kościelnej dumy.

Nie będę tych wypowiedzi szerzej omawiał, choć uwag


ciśnie się moc. Ów napastliwy ton mówi w nich sam za sie­
bie. Przytoczę za to jeszcze jedną, zagraniczną, bo jaśniej niż
tamte pokazuje, o co w tych pretensjach do Ojca Świętego
naprawdę chodziło i chodzi (niektórzy sądzą, że tylko o pie­
niądze, ale nie mają racji; o nie wprawdzie też, ale wzgląd
ekonomiczny jest drugorzędny wobec politycznego, a może
lepiej: ideologicznego, bo ideologia jest tu bazą duchową po­
lityki, jej siłą napędową). Otóż o pielgrzymce papież^, wy­
powiedział się też jakiś prof. Robert Wistrich, również He­
brajczyk i członek jakiejś ,Międzynarodowej Katolicko-Ży-
dowskiej Komisji Historycznej”, która —jak czytam —,[bada
sprawę Piusa XII”. Odniósł się on do tego, że odwiedzając
Yad Vashem, Ojciec Święty ominął salę z tablicą szkalują­
cą pamięć Piusa XII. Wistrich w związku z tym oświadczył
(„Rz”, 12 maja 2009 r;): i

To niepotrzebna demonstracja,nie pomoże dialogowi. Brakpotę­


pienia przez Piusa X II ludobójczych działań Trzeciej Rzeszy ta.fakt.

A następnie dodał coś, co częściowo powtórzył za nim


potem półgębkiem ten Krzemiński:

Podobnie ja k wielu innym żydowskim naukowcom blisko mi do


poglądu, że Holokaust był niejako konsekwencją chrześcijańslciego
171
W O L N IE W IC Z

antyjudaizmu. Gdyby nie długa tradycja chrześcijańskiej niechęci


do Żydów, ideologia Hitlera nie padłaby na tak podatny grunt

I teraz wszystko jest już jasne. W istocie stronie żydow­


skiej nie chodzi ani o to papieskie przepraszanie, ani o słyn­
ną wypowiedź biskupa Wiłliamsona, ani o postawę Piusa
ΧΠ w czasie wojny, Mii o te czy inne formuły mszy trydenc­
kiej. Pretensje o to są jedynie środkiem do pewnego celu
naczelnego. Ten zaś jest taki: papież ma uznać —publicznie,
bez ogródek i raz na zawsze —że głównym winowajcą za­
głady europejskich Żydów jest chrześcijaństwo, a Kościół
katolicki w pierwszym rzędzie. Nic mniejszego roszczeń
żydowskich wobec Kościoła nie uciszy, choć wszelkie
ustępstwa i koncesje będą skrzętnie kasowane, jednak bez
cienia wdzięczności —po prostu jako zwrot dawno zaległe­
go długu.
Jest oczywiste, że gdyby któryś z papieży na owo naczelne
żądanie przystał i je spełnił, oznaczałoby to koniec Kościoła.
Chyba więc o to właśnie chodzi: Kościół jest widziany jako
zawalidroga. Na razie jednak to, czego nie można zrobić za
jednym zamachem, robi się po kawałku, jak np. w sprawie o
wiele drobniejszej —roszczeń finansowych wobec Polski.
Na temat owych roszczeń wypowiedział się niecały rok
temu w dzienniku „Rzeczpospolita” tenże Szewach Weiss.
Brzmiało to mniej więcej tak (ale cyfiy są ścisłe): należałoby
się im od Polski co najmniej 60 miliardów dolarów odszko­
dowań, ale rozumieją nasze trudności i są gotowi poprzestać
na 30 miliardach. Co więcej —mówił Weiss —mają dla nas
propozycję jeszcze korzystniejszą: 5 miliardów wypłacimy
im od ręki gotówką, a resztę wezmą w obligacjach państwo­
wych, których wykup rozłożą nam na 10 lat, może nawet na
20 (nie wiadomo zresztą, czy rząd Tuska planu tego po kry­
jomu przed narodem nie realizuje, bo jakaś dziwnie głucha
zapadła w tej głośnej sprawie cisza).
172
P O P IE L G R Z Y M C E OJCA ŚW IĘT EG O

Podobną taktykę widać również w tamtej sprawie wiel­


kiej —roli i miejsca Kościoła w cywilizacji Zachodu. Tam
też rzecz da się rozłożyć na raty: na razie można poprzestać
na drobnych zmianach katolickiej liturgii, wymusić wyklę­
cie pewnego biskupa i zdezawuować Piusa XII, postawić
papieża na klęczki w Instytucie Pamięci. A potem się zoba­
czy, co dalej.
Tym razem popełnili jednak błąd, krytykując tak bezce­
remonialnie postawę papieża. Odsłonili bowiem przbz to
swój daleki cel strategiczny, jak chociażby w wypowiedzi
głównego rabina Ściany Płaczu, Samuela Rąbinowiczai, któ­
ry po nawiedzeniu jej przez papieża wyraził się tak (J,Rz”,
13 maja 2009 r.):

Jego postawa jest rozczarowująca. Spodziewaliśmy się bar­


dziej zdecydowanych deklaracji. Papież zaprzepaścił szansę na
wyjaśnienie wszystkich nieporozumień (...) — szansę na to, by
podążyć śladem swojego poprzednika, Jana Pawia II, i wyrazić
skruchę za grzechy, jakie katolicy popełnili wobec żydów.

To był błąd, bo celów strategicznych się nie ujawnia; ale


wnet się zreflektowali. „Chyba przeholowaliśmy” —napisał
najpoczytniejszy podobno w Izraelu dziennik „Yediot Achro-
not” („GW”, 16-17 maja 2009 r.), a prezydent Szymon Peres
pospieszył na lotnisko żegnać papieża wyrazami swej wielkiej
satysfakcji z jego wizyty. Ale szydło wyszło z worka i żadnymi
spóźnionymi uprzejmościami cofnąć tego już się nie da. j
Ogólnie wniosek mój z przebiegu omawianej pielgrzym­
ki jest taki. Jan Paweł II wierzył, że pojednanie Kościoła z
judaizmem jest możliwe; że druga strona pragnie go równie
szczerze jak on sam. Czas pokazał, że tak nie jest. I jego na­
stępca to sobie uświadomił. Chętnie by pewnie powiedział w
tym Yad Vashem o wiele więcej —ale przecież nie wtedy, gdy
czuje dwuznaczność podejścia drugiej strony: te niestosowne
173
W O L N ÏE W ÎC Z

podpowiedzi i nachalne naciski, jakby był jakąś kukiełką, któ­


ra ma odegrać przedstawienie pod gust miejscowej publiki.
Uderzało mnie, że podczas tej pielgrzymki palestyńscy Ara­
bowie zachowywali śię wobec papieża nierównie taktowniej
niż Żydzi; że umieli uszanować jego urząd i wiarę. Pierwszy
raz w życiu poczułem do nich pewną sympatię.
Zauważmy ponadto, jak usilnie strona żydowska usiłuje
przeciwstawić sobie oba pontyfikaty —niedobrego Bene­
dykta XVI dobremu Janowi Pawłowi II. Do tego drugiego
zapałała teraz miłością, jakiej za Jego życia nie było widać.
Przeciwnie —pamiętamy dobrze i nie zapomnimy nigdy
tych bezczelnych słów, które Jan Paweł II usłyszał wtedy
w murach polskiego Sejmu od jakiegoś rabina: „Panie pa­
pież, weź pan te krzyże”. I ani ten rabin, ani żaden inny
nigdy się z tego niesłychanego wybryku nie wytłumaczył
—ani wobec Ojca Świętego, ani wobec nas, Polaków; choć
sami domagają się wciąż od wszystkich dokoła, by ich za
coś przepraszali albo się przed nimi z czegoś tłumaczyli. Ta
nagła miłość do Jana Pawła II to jest jedynie łatwe do przej­
rzenia podburzanie nas przeciwko Benedyktowi XVI - bo
przejrzał ich strategię. Inny przykład tej nagłej miłości sta­
nowi cytowany już wyżej artykuł Szewacha Weissa („Rz”,
11 maja 2009 r.). Nosi on tytuł: „Nigdy nie będzie jak za
Jana Pawła Π”. Autor tak tam koloryzuje:

Pamiętam, ja k w Yad Vashem szedłem ramię w ramię z Janem


Pawłem U. (...) Odczirwał wstyd, ze w chrześcijańskiej Europie mo­
gła się wydarzyć taka tragedia. (...) Kochaliśmy Jana Pawła II.

Nie dajmy się zwieść tym spóźnionym duserom. Gdzie


był Weiss i jego ziomkowie z tą miłością za życia Papieża?
Wszystko to jedynie mydlenie oczu.
Co więc będzie dalej z owym tak sławionym „dialogiem”
polsko - czy katolicko —żydowskim? Zapadły mi w pamięć
174
P O P IE L G R Z Y M C E OJCA Ś W IĘ T E G O

słowa, jakie półtora roku temu w Krakowie, na pamiętnym


spotkaniu w bazylice oo. Jezuitów, wypowiedział prof. Rafał
Broda. Brzmiały mniej więcej tak: „Próbowaliśmy, co mcjżna,
by dojść ze stroną żydowską szczerze do porozumienia. I nic
to nie dało, nasze wysiłki spełzły na niczym. Trzeba wiec spoj­
rzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie wprost: trudno, nasz
zamiar okazał się niewykonalny, zadowolić ich nie zdołamy.
Dajmy więc sobie z tymi usiłowaniami wreszcie spokój!”
Do tego samego przeświadczenia co prof. Broda doszedł
też ks. prof. Waldemar Chrostowski. Po wizycie Benedykta
XVI w instytucie Yad Vashem i krytyce, z jaką ona się spo­
tkała, powiedział („Rz”, 13 maja 2009 r.):

Kościół dokonał wiele w okresie przygotowań do jubileuszu


roku 2000 i potępił zjawisko antysemityzmu oraz zbrodnie Holo­
kaustu. O co więc chodzi? Czy o to, żeby mnożyć przeprosiny, czy
o zmuszenie Kościoła do nieustannego bicia się w piersi za cudze
grzechy? Wygląda na to, że niektórym środowiskom zależy, aby
przeszłość Kościoła jawiła się jako okres mroczny i ponury. Temu
należy położyć leres. (...) Skoro poprzednie gesty pojednania nic
nie dały, to można uważać, że ich powtarzanie podzieli ten le s.

Wszystko to wskazuje, że Kościół powszechny wychodzi


definitywnie za stanu dezorientacji czy wręcz osłupienia, w
jaki wprowadziła go nagłość posoborowych zmian i innowa­
cji. Doniosłym znakiem tego wychodzenia była pielgrzymka
Benedykta XVI do Ziemi Świętej. Pokazała ona naocznie, że
w Kościele skończył się okres ustępowania i wzbierają w nim
siły oporu. Musi to radować każdego, kto rozumie, że chrze­
ścijaństwo stanowi ławę fundamentową całej cywilizacji Za­
chodu, a Kościół powszechny jest tej ławy zbrojeniem.

Tekst odczytu wygłoszonego 3 czerwca 2009 roku


w Warszawskim Klubie Patriotycznym
175
W O L N IE W IC Z

PRAWO A MACIERZYŃSTWO

Jedną ze sfer życia emocjonalnie i moralnie najczulszych,


w jakie wkracza reglamentacja prawna, jest stosunek matki do
dziecka. W tej zaś z kolei sferze miejscem najbardziej czułym
- niejako najczulszym do kwadratu—są dylematy prawne, któ­
re za przedmiot mają tegoż dziecka dalsze życie lub śmierć.
Przed jednym z nich stanęło ostatnio nasze sądownictwo.
Stan faktyczny, choć nie całkiem jasny, przedstawia
się następująco. W grudniu 1997 r. nauczycielka z Łomży,
p. Barbara Wojnarowska urodziła syna dotkniętego dys-
plazją kręgosłupowo-przynasadową. Tak zwie się straszna
przypadłość genetyczna polegająca na tym, że kościec nie
rośnie wraz z ciałem i ulega przez to najcięższym defor­
macjom. Dziecko p. Wojnarowskiej żyje, cierpi i deformuje
się dalej. Przypadłość jest rzadka, przez medycynę jeszcze
mało rozpoznana. Według obecnej wiedzy ryzyko powtó­
rzenia się jej u potomstwa tych samych rodziców szacuje się
na 25 do 50%. Zważywszy więc jego grozę, jest ogromne.
Na początku maja 1999 r. Wojnarowska stwierdziła, że
mimo zachowywania środków ostrożności jest ponownie w
ciąży. W dniu 8 marca zgłosiła się do ordynatora L.P. oddzia-
176
PR AW O A M A C IE R Z Y Ń ST W O

łu onkologii i położnictwa Szpitala Wojewódzkiego w Łom­


ży żądając spędzenia płodu. Ordynator odmówił, powołując
się na „brak takiej możliwości w świetle obowiązujących
przepisów” - choć według ustawy z 7.1.1993 r. „przerwanie
ciąży może być dokonane (...) gdy badania prenatalne lub
inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodo­
bieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu”.
Ponadto wbrew dostępnej wiedzy medycznej oświadczył
kobiecie, że ryzyko ,jest równe ryzyku populacyjnemu” -
czyli takie samo jak u wszystkich. Jednak w karcie pacjent­
ki wpisał co innego: że ,jest to ciąża wysokiego ryzyka” i
że „występuje podejrzenie choroby genetycznej”. Było to w
piątym lub szóstym tygodniu ciąży, więc wcześnie.
W rezultacie Wojnarowska urodziła w końcu październi­
ka 1999 r. dziewczynkę z tym samym strasznym kalectwem
co u chłopca.
Wojnarowscy wystąpili wtedy do Sądu Okręgowego w
Łomży z powództwem przeciwko szpitalowi i ordynatorowi
o zadośćuczynienie i odszkodowanie w wysokości łącznie
1.700.000 zł. Sąd powództwo przeciwko ordynatorowi odda­
lił („nie wykazano winy umyślnej, najwyżej niedbalstwo”),
pewną winę szpitala uznał („pracodawca odpowiada za szko­
dy wyrządzone przez swych pracowników’’) i za owo „nie­
dbalstwo” ordynatora zasądził od szpitala dla Wojnarowskich
60.000 zł zaduśćuczynienia. Obie strony apelowały.
W dniu 5.11.2004 r. Sąd Apelacyjny W Białymstoku „od­
dalił apelację powodów w całości”, oraz uznał, że o umyślnej
winie ordynatora „nie może być mowy”. W długim i męt­
nym uzasadnieniu swego wyroku sąd całkowicie pominął
fakt podstawowy: to, że szpital odmówił dokonania żądanej
przez matkę aborcji, chociaż warunki ustawy z 1993 r. były
spełnione.
Przez kasację ze strony Wojnarowskich sprawa dosz]:a do
Sądu Najwyższego. Ten wyrokiem z 13. 10.2005 r. uchylił wy-
177
W O L N IE W IC Z

rok sądu apelacyjnego i zwrócił mu sprawę do ponownego roz­


poznania. Nie zgodził się w szczególności, że między nieszczę­
ściem Wojnarowskich a działaniami szpitala nie było związku
przyczynowego. Wskazał również, że zbyt łatwo obie instancje
niższe doszły do wniosku, iż wina lekarzy nie była umyślna.
*

Takie są jak dotąd fakty przerażającej tragedii rodzinnej,


której końca nie widać. Jak je ocenić w świetle filozofii pra­
wa, czyli po prostu według oświeconego trochę rozumem
zwykłego poczucia słuszności?
Odsuńmy na bok wszelkie wątki uboczne i wtórne, jak
kwestia ewentualnych odszkodowań. Kto ma płacić i ile?
Czy tragedie nadają się w ogóle do wyceny? I przez kogo?
Wszystko to są pytania skądinąd ważne, ale nie w nich tkwi
moralne jądro sprawy.
Jądrem jest kwestia winy. Czy tragedia, jaką stanowi uro­
dzenie tak ciężko upośledzonego dziecka, była zawiniona; a
jeżeli była, to przez kogo? Obie instancje niższe potraktowały
owe narodziny jako zrządzenie losu, w którym udział ludzi był
co najwyżej incydentalny. Sąd Najwyższy —jak widzieliśmy-
takie losowe ujęcie sprawy zakwestionował. I słusznie.
Kwestia winy zależy tu jednak nie tylko od okoliczno­
ści inkryminowanego zdarzenia, lecz również od wykładni,
jaką daje się ustawie z 1993 r. Jest to ustawa o wielkiej do­
niosłości moralnej. Określa się w niej warunki, przy których
dopuszczalne jest przerwanie ciąży; czyli —mówiąc bez eu­
femistycznych osłonek —warunki, przy których wolno za­
bić płód człowieczy, a więc już powstałą i intensywnie roz­
wijającą się istotę ludzką. Nic przeto dziwnego, że ustawa
ta była i jest dalej gwałtownie atakowana, i to z obu stron;
przez oszalałe libertyństwo jako »kagańcowa” i przez zapie­
kłe doktrynerstwo jako „mordercza”.
178
PR AW O A M A C IE R Z Y Ń ST W O

Wyj aśnijmy jedno od razu. Ustawaz 1993 r. o warunkach,


które dopuszczają zabicie ludzkiego płodu, była najrozum­
niejszym kompromisem, jaki w tej dramatycznej kwestii
jest w ogóle osiągalny. Nie możną jej poprawić, można ją
tylko popsuć. Zatem nie trzeba jej ruszać. j
Jak każdy przepis ustawy, choćby najbardziej szczegó­
łowy, ustawa z 1993 r. ma luki i luzy interpretacyjne. ;Te są
wypełnianie stopniowo przez precedensy —przez wzorcowe
i prawotwórcze rozstrzygnięcia konkretnych spraw, |jakie
pod ustawę przynosi wielokształtny nurt życia. Rozstrzyga
się je wtedy w jej świetle, choć nie podług jej litery, bo litery
tam właśnie nie ma.
(Mylne jest mniemanie, że ścisłość prawa osiąga się
przez szczegółowość przepisów. Osiąga się ją przez; jego
wewnętrzną spójność, czyli przez celność sformułowań,
wzajem oświetlających się i wspierających.)
Sprawa „Wojnarowscy contra szpital wŁomży” jest pre-
cedentalna. Według ustawy wolno zabić płód („przerwać
ciążę”), gdy „przesłanki medyczne wskazują na duże praw­
dopodobieństwo jego ciężkiego upośledzenia”. Jednakże
nie przesądza to jeszcze kwestii, kto jest władny ocenić owo
prawdopodobieństwo jako dostatecznie „duże”, ani kto —
podjąć decyzję o dalszym życiu lub śmierci płodu. j
Zauważmy przy tym, że określenie „duże prawodopo-
dobieństwo” odnosi się tu nie do ustalonej klinicznie; licz­
by, która wyraża frakcję przypadków niepomyślnych!, lecz
do związanego z tą liczbą ryzyka. To zaś wyznaczone jest
przez stosunek owej liczby do grozy przypadków, które
za nią stoją —do ich wzajemnego równoważenia się. j(Gdy
np. w grze hazardowej prawdopodobieństwo mojej przegra­
nej wynosi 10%, to 5 złotych postawię, ale 5 tysięcy już
raczej nie. Prawdopowobieństwo „duże” trzeba roziimieć
relatywnie: jako nie równoważące dotkliwości przegranej.)
Możemy teraz sformułować naszą tezę główną. Osta-
179
W O L N IE W ÎC Z

teczną instancją, która ocenia ryzyko ciąży zagrożonej


ułomnością dziecka i na tej podstawie decyduje o jej dal­
szym biegu, jest matka —i tylko ona. Według ustawy lekarz
jest obowiązany poinformować ją rzetelnie i zgodnie z ak­
tualnym stanem wiedzy medycznej o prawdopodobieństwie
klinicznym upośledzenia dziecka i o możliwych postaciach
tego upośledzenia. Następny krok należy do niej, a lekarz
jest obowiązany podporządkować się jej decyzji. To ona bo­
wiem będzie potem niosła brzemię niepomyślnego obrotu
sprawy, a jest ono podwójne: fizyczne, jakim jest dożywot­
nia opieka nad beznadziejnym kalectwem, i jeszcze cięższe
moralne, którym jest odpowiedzialność przed tą kaleką za
wydanie jej na świat i bezsilne patrzenie na jej nieszczęście
i cierpienia. O tym, czy dźwignąć ciężar, czy nie, niechaj
decyduje ta, co ma go dźwigać; nie ci, co chcą go jej załado­
wać. Prawo matki jest starsze niż wszelkie prawa ludzkie —i
powagą, i wiekiem.
Teza nasza, gdy potraktować ją jako wykładnię ustawy
z 1993 r., wyjaśnia natychmiast kwestię winy. Winnym tra­
gedii rodziny Wojnarowkich jest ordynator L.P. z Łomży.
Dopuścił się on wobec Wojnarowskiej jako pacjentki dwóch
występków o najcięższych dla niej następstwach. Primo,
poinformował ją fałszywie o ryzyku jako rzekomo „rów­
nym populacyjnemu”. Secundo, skrywszy się za tym kłam­
stwem, odmówił spełnienia jej żądania, choć mocą ustawy
aborcja była tu jej prawem, a dokonanie jej - jego lekarskim
obowiązkiem.
Sąd okręgowy uznał działania ordynatora za „niedbal­
stwo”, a sąd apelacyjny tę kwalifikację podtrzymał. To „nie­
dbalstwo” ściągnęło jednak na całą rodzinę przytłaczające
nieszczęście. Słusznie chyba będzie nazwać tego rodzaju
„niedbalstwo” ordynatora niedbalstwem zbrodniczym.

180
PR A W O A M A C IE R Z Y Ń ST W O

Postscriptum.
Janusz Korwin-Milcke („Najwyższy CZAS!”, 51/2005)
wysunął przeciw nam obiekcję, że zabijając płód przy 25 proc.
ryzyku jego ułomności, poświęca się tym samym średnią trzy
płody zdrowe. A to zdaje mu się ceną za wysoką. Bierze on tu
jednak pod uwagę tyłlco zdrowie zewnętrzne, tzn. zdrowie w
fenotypie, a ignoruje genotyp. |
Nazwijmy gen odpowiedzialny za dysplazję ’’genem d”,
a przez D oznaczmy jego odpowiednik (allel) prawidłpwy.
Prawdopodobieństwo warunkowe, że gdy przy danych rodzi­
cach jedno dziecko ma dysplazję, to drugie też ją! będzie miało,
wynosi 25 proc.. Znaczy to, że gen d jest recesywny. (Z czterech
jednakowo możliwych par alleli DD, Dd, dD, dd tylko ostatnia
ujawni swą ułomność w fenotypie; obie heterozygoty będą z
pozom zdrowe.) Prawdopodobieństwo urodzenia w pełni zdro­
wego dziecka, tzn. dziecka o genotypie DD, wynosi zatem u
tychże rodziców również 25 proc.. Pozostałe 50 proc. stanowi
prawdopodobieństwo urodzenia mieszańca, który choć na oko
zdrowy, jest jednak nosicielem genu d i straszliwym zagroże­
niem dla swego z kolei potencjalnego potomstwa.
Podstawą do regulacji prawnej nie jest tu jednak probabi­
listyka. Jakakolwiek by bowiem była, decyzja winna należeć
do matki. Bo to ona bierze na siebie jej ryzyko, ona je więc też
w ostatniej instancji ocenia. W rozważanym przypadku widzi
zaś, że stoi wobec 75 proc. ryzyka, iż urodzi dziecko z ciężkim
defektem genetycznym: 25 proc. —że z jawnym, 50 proc —że
z ukrytym, ale przekazywanym dalej. I na tej podstawie decy­
duje - tylko ona, matka. Wszyscy inni - z mężem włącznie -
mogą tu pełnić wobecniej jedynie funkcję doradczą.

Wystąpienie na zebraniu studenckiego K oła N auk o Pań­


stw ie i P raw ie „Pro P a tria ”p rzy Uniwersytecie Warszaw­
skim, z udziałem przewodniczącego Trybunały Konstytucyj­
nego R P prof. M arka Sajjana, w dniu 6 grudnia 2005 r.
181
W O L N IE W IC Z

P rz e m ó w ie n ie n a Ja s n e j g ó r z e
1 2 LIPCA 2 0 0 9 R.
Czcigodni Pasterze Kościoła
Wielebni Ojcowie i Kapłani
Szanowni Państwo, współpielgrzymi moi i rodacy!

Gdy patrzę na tę rzeszę ogromną, myślę sobie: oto awangar­


da narodu w jego walce o zachowanie własnej duszy, jego straż
przednia —Moherowe Berety! To określenie miało być ośmie­
szającym przezwiskiem, a całkowicie odwróciło swój sens i
stało się zaszczytnym wyróżnieniem. Stało się dzięki Wam -
żeście się go nie ulękli. Awangardę zastraszyć nie tak łatwo.
Ta awangarda, jak już nieraz w naszych dziejach by­
wało, skupia się dziś wokół Kościoła i od niego oczekuje
wskazań i wskazówek. Ma to swoją głęboką przyczynę. W
świecie Zachodu zmagają się dwie wielkie siły —my i oni
—a przedmiotem tych zmagań jest chrześcijaństwo. Dla
nas dziedzictwo chrześcijańskie to skarb, którego trzeba
bronić i strzec; dla nich to balast, którego trzeba się co ry­
chlej pozbyć, by w to miejsce postawić nową wieżę Babel.
Dwadzieścia lat temu jedna im się zawaliła, ale już stawia­
ją drugą, równie straszliwą.
182
P R Z E M Ó W I E N I E N A JA S N E J G Ó R Z E

Nie miejmy złudzeń: trwa wielka próba sił, w k:órej


nawoływania do „dialogu” to podstęp. W tej próbie sił nie
strona chrześcijańska jest stroną atakującą. Napastnikiem są
oni - międzynarodówka lewackiego libertyńśtwa ze s^vym
rozpasanym bezbożnictwem, paradującym chętnie jako „la­
icki humanizm”.
Weźmy najświeższe przykłady tej bezbożnej agresji. Oto
niecały miesiąc temu tutaj, na Jasnej Górze, miał miejsce in­
cydent sprowokowany przez emisariusza znanego dziernika
(„Rzeczpospolita”, 22 i 23. 6. 2009). Podczas pielgrzymia
młodych emisariusz ów usiłował zakłócić jej przebieg, roz­
dając ulotki podburzające przeciwko jej organizatorom i nie
podporządkowując się interwencji jednego z zakonnilców,
jak najbardziej słusznej i uzasadnionej.
Zdawałoby się: drobne zajście. Wcale nie drobne! Bo to
był pierwszy w Polsce przypadek, że poważono się dokionać
bezpośredniego zamachu na przebieg czynności sakralnej,
pewnego katolickiego obrzędu. Pielgrzymka to nie jesi wy­
cieczka, ani festyn. To jest prastary wyraz religijności: gdzie
idą pielgrzymi, tam miejsce jest święte. A ten łobuz iljego
mocodawcy próbowali je splugawić. ■
Uprzytomnijmy sobie, co to znaczy. Zamachów wprost
na katolicki akt religijny dotąd w Polsce nie było. Tuj była
granica, którą respektowało także państwo komunistyczne
przez całe czterdzieści pięć lat swego istnienia. A teraz ją
przekroczono! Znaczy to, że agresja bezbożnictwa wjeszła
u nas na następny szczebel zuchwalstwa; że przez swą! bez­
karność odniosła nowe nad nami zwycięstwo. |
Oto drugi przykład. Pamiętamy, jak swego czasu pewna „ar­
tystka” z Gdańska zbezcześciła pornograficznie symbol Krzy­
ża Św. Proces trwał 7 lat. A miesiąc temu —4 czerwca —gdański
sąd ją uniewinnił, uzasadniając swój horrendalny wyrok tym,
że jakoby „nie miała zamiaru umyślnie obrażać czyichkolwiek
uczuć religijnych” („Rzeczpospolita”, 5. '6. 2009). Nie będę się
183
W O L N IE W IC Z

wdawał w łatwą krytykę tego niedorzecznego „uzasadnienia”,


urągaj ącego prawu i zwykłemu rozsądkowi. Powiem tylko jed­
no: tym wyrokiem sąd dał zielone światło profanatorom i bluź-
niercom, stanął jednoznacznie po ich strome. Taki sąd nie jest
„niezawisły”, choć takim się mieni. Nie jest to nawet sąd tylko
niesprawiedliwy. Taki sąd to jest sąd krzywoprzysiężny.
Ostatni przykład jest sprzed tygodnia. Pewien poseł Plat­
formy Obywatelskiej z Lublina, znany z wybryków, znie­
ważył także świętokradczo imię Chrystusowe. Wniesiono
przeciw niemu o to słuszną skargę z art. 196 Kodeksu Kar­
nego. I oto w poniedziałek, 6 lipca, prokuratura warszawska
obwieściła, że sprawę umarza „wobec braku znamion prze­
stępstwa” („Rzeczpospolita”, 7. 7. 2009) —choć znamio­
na takie są. Umarza zatem w niezgodzie z duchem i literą
prawa. W ten sposób państwo polskie zapaliło bluźniercom
drugie zielone światło; a tym razem uczynił to organ rządu,
za jego działania odpowiada więc sam premier. To on je za­
palił, ręką swego prokuratora.
Niektórzy radzą: „poczekajmy, może to się samo wypa­
li”. Mylą się zupełnie: zło samo nie wypala się nigdy. Gdy
nie trafi na opór, szerzy się wciąż dalej i dalej. Zło jest plen­
ne —jak perz. Powstrzymać je można tylko siłą: murem nie­
ugiętego oporu, o który roztrzaska sobie w końcu swój łeb.
Dlatego trzeba rzec jasno i wyraźnie: dość bluźnierstw!
Dość traktowania w Polsce wiary katolickiej jako wolnej zwie­
rzyny łownej, na którą zapolować może bezkarnie byle pismak
gazetowy i byle szyksa udająca „artystkę”. Dość również ta­
kich władz państwowych, które za parawanem rzekomej „nie­
zawisłości” i „światopoglądowej neutralności” wspierają i fo­
rują antychrześcijańslde lewactwo i bezbożnictwo.
Stworzono cały system jakiejś upiornej pedagogiki spo­
łecznej —system obejmujący media, sądownictwo i szkol­
nictwo z góry do dołu, od uniwersytetu do przedszkola i
z powrotem. Ma on jeden cel główny: tresować naród w
184
P R Z E M Ó W I E N I E N A JA SN EJ G Ó R Z E

lekceważeniu i pogardzie dla chrześcijańskiego dziedzictwa


naszej cywilizacji. A oswajanie Polaków od dziecka z bez­
karnością bluźnierstw to jeden z walnych instrumentów tej
upiornie „humanistycznej” pedagogiki.
Temu złoczyństwu trzeba położyć kres!
Zapyta ktoś: „ale jak to zrobić”? Odpowiadam: tak, jak
to Wy sami już w tej chwili tutaj robicie —Wy. Moherowe
Berety (przez duże M i duże B). Rzesza, która tu stci, to
nie przelotne zbiegowisko. To jest armia —armia Koścjioła,
ożywiona jednym duchem i zaprawiona w trudach niejednej
pielgrzymki, zwarta i zdyscyplinowana. I
Taka armia to siła i przeciwnik to wie. Nienawidzi tej| siły,
to jasne, ale musi się z nią liczyć. Sama Wasza tutaj obec­
ność trzyma go już w pewnych ryzach: widzi, że jeszcze
nie na wszystko może sobie wobec Kościoła pozwolić. Jjego
tupet i bezczelność są zawsze odwrotnie proporcjonalne do
naszej siły. Budujmy więc tę siłę —alleluja, i do przodu!
Szanowni Państwo, drogie Moherowe Berety! Podzi­
wiam Was za Waszą cichą dzielność i za Wasz pielgrzymi
trud. Przybyłem tu, u kresu mojego życia, bo czuję się jed­
nym z Was.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus !

185
W O L N IE W IC Z

ZAPISKI (2002-2004)

Za przykładem Elzenberga zapisywałem niekiedy róż­


ne myśli i spostrzeżenia, własne i cudze, które zdały mi się
tego warte. Oto ich wybór z okresu od końca 2002 r. do
połowy 2004.

2 2 . 10 . 2002
Do wydarzeń z lat 1968-1970 mała notatka prasowa
w dzisiejszym dzienniku „Rzeczpospolita”:

Nie było śledztwa.


Tuż po wydarzeniach grudniowych nie podjęto żadnego śledz­
twa dla wyjaśnienia okoliczności śmierci osób zastrzelonych
przez milicję i wojsko. (...) —Teraz wiem, że prokuratura powinna
wszcząć śledztwo, ale wtedy było to niemożliwe —zeznał podczas
procesu (w sprawie) grudnia 1970 Tadeusz Porada, wtedy wice­
prokurator Prokuratury Generalnej.

To dowodzi, że Gierek i Moczar mieli coś istotnego do


ukrycia. Lata 1968 —1970 stanowią do dziś najbardziej za­
ciemniany okres naszej powojennej historii.
186
Z p ro t Ulrichem Sciiradem po jego nominacji w 2005 roku

4. 12. 2002
Na marginesie artykułu prof. Jana Winieclciego w dzi­
siejszej „Rzeczpospolitej” o potrzebie w Polsce centrowej
partii zdrowego rozsądku:
Autor mówi słusznie, że taka partia musiałaby być „po­
zbawiona tradycyjnie polskiego, w tym zwłaszcza solidar­
nościowego rozrabiactwa”; i że wbrew pewnym nadzi ejom
nie stała się nią Platforma Obywatelska.
Istotnie, Solidarność i wyszłe z niej grupy oparte były
organizacyjnie na staropolskim warcholstwie, ideowo zaś
na anarcho-syndykalizmie i jego „akcji bezpośredniej”.
Ich sukcesy mogły być tylko chwilowe, dzięki wyjątko­
wo sprzyjającej konstelacji historycznej (jak 1980 i Î989).
Nic politycznie trwałego na takiej bazie powstać nie jnoże.
187
W O L N IE W IC Z

(Przykład ich hiper-demokratyzmu: w 1980 r. nad tym, czy


wpuścić do Stoczni Gdańskiej lub Nowej Huty dziennika­
rza, debatowały ich komitety strajkowe w pełnym składzie
kilkudziesięciu osób*) Słusznie też pisze autor, że w Polsce
ktoś musi powiedzieć ludziom bez ogródek, iż szanse na
dłużej trwający raj głupców są zerowe. Trzeba więc skoń­
czyć z życiem nad stan, wydawaniem więcej niż się wytwa­
rza, i przerzucaniem długów na dzieci i wnuków.

6 . 12 . 2002
O kształceniu. Nauka nie każdemu przydaje rozumu.
Mądry staje się od niej mądrzejszy, głupi zaś jeszcze głup­
szy. Tej prawidłowości pedagogika nie bierze pod uwagę.

O transplantacjach. W czasopiśmie „New Scientist”


(z 26. 10. 02, s. 10) znajduję cytat z jakiegoś dziennika wy­
chodzącego w San Francisco: „Żaden człowiek nie powinien
przechodzić tego, cojaprzechodzę.” (No human being should
have to go through what I'm going through). Według adwo­
kata Alana Milsteina słowa te wypowiedział przed zgonem
niejaki James Quinn, któremu eksperymentalnie wszczepio­
no sztuczne serce Abiocor.

O ksenofobii. Powodem niechęci wobec innych naro­


dowości (czy narodowych mniejszości) nie jest ich physis
(np. „rasowa”), lecz ich obcy nam i odpychający nas sposób
życia. Tylko gdy na ten obcy sposób życia nałoży się jakaś
odróżniająca ich wspólnie physis, wtedy także ona staje się
przez przeniesienie obiektem niechęci. Na obcą physis je­
steśmy mniej czuli niż na obcy obyczaj.

2. 2. 2003
O terroryzmie. Ludziom wciąż trudno zrozumieć, czym
jest terroryzm i wojna z nim: że nie ma terrorystów lepszych i
188
Z A P IS K I

gorszych, wszyscy są jednakowi; i że tę wojnę trzeba wspie­


rać ze wszech sił. (Tak np. Bronisław Wildstein wzywaj, by­
śmy stanęli wraz z terrorystami czeczeńskimi przeciw Rosji;
bo to niby „nasi” terroryści. Nie ma „naszych” terrorystów.
Kto ich za takich bierze, sam do nich przystaje.) |
Częścią ofensywy terroryzmu —jego osłoną ideologiczną
-je s t zacieranie różnicy między nim a działaniami wojen­
nymi państw w epoce wojen totalnych. (Mawia się wtedy o
„terroryzmie państwowym”, który godzi w „niewinną lud­
ność cywilną” —jak bombardowania dywanowe typu Dre­
zno 1945.) Otóż różnica polega na tym, że terroryzm mu­
zułmański opiera swe kalkulacje polityczne na moralnych
powściągach przeciwnika —od których sam czuje się zwol­
niony, a które nie pozwolą tamtemu użyć swej pełnej siły;
w bombardowaniach owych takiej kalkulacji nie było —nie
żerowano tam na cudzej przyzwoitości.
Terrorysta to wróg człowieczeństwa niezależnie od
„sprawy”, jaką rzekomo reprezentuje. Stawia się przsz to
poza nawias cywilizacji i traci wszelkie w niej prawa, jak
wściekły pies. A aspiracje ma terroryzm muzułmańsld ol­
brzymie. Jak czytam („Rzeczpospolita” z 30. 1. 03) jszejk
Omar Bakri powiedział we wrześniu 1998 r. dziennikowi
„La Repubblica”: „Po Konstantynopolu przyjdzie kolej na
Rzym. (...) Włochy ulegną islamizacji, a sztandar Proroka
powiewać będzie nad kopułą św. Piotra”.

11.2.2003 I
Filozofia analityczna —czyli oparta na logice —przyzwy­
czaja, byśmy swoje myśli formułowali ściśle; i to wchodzi
w nawyk. Filozofii hermeneutycznej nie tylko braki tego
nawyku, lecz nie ma w niej nawet wyobrażenia, na ^zym
on polega. (Polega zaś na tym, by maksimum dokładności
osiągać przy minimum słów.) Dlatego jest ona młóceniem
słomy.
189
W O L N IE W IC Z

15. 2. 2003
Gadanie o współpracy z Rosją jako alternatywnie do Unii
Europejskiej jest od rzeczy. Rosja to ni Europa, ni Azja, tyl­
ko coś trzeciego. Żyć trzeba z nią tak dobrze, jak tylko się
da, ale wiązać nie. Alternatywę ma natomiast Ukraina. Dzie-
jowo zawisła ona rzeczywiście między Wschodem i Zacho­
dem dzięki okcydentalizacji, jakiej po Unii Lubelskiej ule­
gła pod wpływem Polski. I stoi teraz przed wyborem.

23. 2. 2003
Są osoby, których śmierć sprawia, że nasz świat nie­
odwołalnie się kurczy —jak u Johna Donne’a, ale on odno­
sił to do wszystkich, a to jest za wiele. I są tacy, co wpadają
dla nas w śmierć jak kamień w wodę: kręgi się rozeszły
bez śladu.

1.3.2003
O politycznym -przepraszaniu”. W lutym ukazał się list
intelektualistów ukraińskich związany z 60. rocznicą pa­
miętnych nam wydarzeń na Wołyniu. Piszą tam:

Prosimy o wybaczenie Polaków, których los złamał ukraiński


oręż, a poprzez nich — całe społeczeństwo. Wyrażamy żal, że tę
broń skierowano przeciw niewinnym ludziom. Usunięcie siłą spo­
łeczności polskiej z Wołynia było tragiczną pomyłką.

Dziś tym listem entuzjazmuje się „Rzeczpospolita”, a


pewnie i inni. Tymczasem w przytoczonych słowach wi­
dać jak na dłoni dwuznaczność wszelkich takich „przepro­
sin”. Straszliwą zbrodnię nazywa się „tragiczną pomyłką”,
mordowanie Polaków —„usunięciem polskiej społeczno­
ści siłą”, a jedno i drugie —czynem „ukraińskiego oręża”.
Okropne. Za mordy się nie przeprasza, za „pomyłki” ow­
szem. Bije z tych przeprosin fałsz i podstęp.
190
Z A P SKI

Nie trzeba nam żadnych przeprosin. Potrzeba śc słej


rzeczowości historycznej, która dąży jednie do ustalę nia,
co się na pewno wydarzyło —bez wyjaśńień dlaczego się
wydarzyło. Wyjaśnienia takie przechodzą bowiem zbyt ła­
two bądź w apologię, bądź w oskarżenie. Polityczne „prze­
prosiny” są i bezsilne, i niestosowne. Wszystko, co mcjżna
tu zrobić, to ustalić fakty, nie komentując ich i pamiętając,
że resztę może zrobić tylko czas; i to długi.

23.3.2003
W odczycie Schradego na zlocie Harcerstwa Rzeczypo­
spolitej w 60. rocznicę akcji pod Arsenałem dobra definicja
z Dmowskiego: „Naród jest to plemię ze zmysłem państwo­
wym”. A ja dodałbym jeszcze swoją: ojczyzna są to trzy
wielkie rzeczy wspólne: wspólna mowa, wspólna zien
wspólna pamięć.

17.5.2003
Z ogromną większością Żydów trudno o stosunkach
między naszymi narodami dyskutować, bo najwyraźniej są
przekonani, że Wielka Zagłada wyłączyła ich raz na zawsze
spod wszelkiej krytyki. ;

6. 7. 2003
O demokracji. Określenia „demokracja liberalna” używa
się tak, jakby przydawka „liberalna” była w nim nieodłącz­
na, a powiedzenie „demokracja nieliberalna” —wewnętrz­
nie sprzeczne. Tymczasem są dwie bardzo różne postaci
demokracji, z których jedną nazywa się właśnie „liberal­
ną”, a drugą można by nazwać „obywatelską”. Demokracja
obywatelska to taka, w której zachodzi równowaga mi ędzy
interesem zbiorowym i interesem własnym: między upraw­
nieniami jednostki w danej wspólnocie demokratycznej a
jej tam zobowiązaniami. Demokracją liberalną zaś jest taka.
191
W O L N IE W IC Z

w której duch obywatelski wygasł i pojęcie „interesu zbio­


rowego” stało się martwe: pozostały tylko interesy partyku-
lame jednostek i grup. Sprecyzujmy to nieco bliżej.
Najważniejszy jest stosunek do władzy państwowej. Li­
berał patrzy na nią - zwłaszcza na policję - jako na siłę obcą
i mu „narzuconą”: odnosi się do niej z niechęcią, nie czując
się bynajmniej z nią solidarny. Inaczej demokrata: ten, jak
James Madison, patrzy na nią jako na emanację swojej wła­
snej natury. (Madison: What is government, but a reflexion on
human nature —„czymże są rządy, jak nie refleksją nad naturą
ludzką”.) Dopóki władza trzyma się zasad republikańskich,
demokrata gotów jest wspierać ją ze wszystkich sił.
Liberał nie chce żadnych ograniczeń swojej swobody:
„wolności nigdy za wiele”, to jego śpiewka. (Przykładem
„partnerskie wychowanie” w domu i szkole, za jakim się
opowiada.) Demokrata przeciwnie: tyle wolności, na ile po­
zwala sprawne funkcjonowanie państwa, i tyle też jej sta­
nowczego ograniczenia.
Demokracja oznacza, że:
a) Życie publiczne jest jawne.
b) Spory publiczne rozstrzyga się głosowaniem, które
poprzedziła swobodna dyskusja. Po głosowaniu zaś wszy­
scy są zobowiązani podjętą uchwałę realizować —także ci,
co byli przeciw.
c) Ogranicza się despotyzm większości, nie forsując ta­
kich uchwał, które byłyby dla mniejszości nie do przyjęcia.
d) Odrzuca się wszelkie przywileje stanowe, czyli obo­
wiązuje równość wobec prawa.
e) Prawo egzekwuje się ściśle, czyli surowo, co znowu
odróżnia rygoryzm prawny demokraty od prawnego laksy-
zmu liberała.
f) Decyzji administracyjnych nie podejmuje się zbioro­
wo („komisyjnie”). Demokracja nie polega na zbiorowym
decydowaniu, lecz na tym, że za decyzje w imieniu zbioro-
192
ZAPISÏCX

wości indywidualnie podjęte, przed tąże zbiorowością się


odpowiada. („Decyzje zbiorowe” to sposób na uchylanie się
od odpowiedzialności: typowy dla liberała nacisk na „pra­
wa” —np. do współdecydowania —bez przyjmowania kom­
plementarnych z nimi zobowiązań.)
Podsumowując to mało systematyczne wyliczenie, moż­
na ująć rzecz tak: demokrata widzi główny problem poli­
tyczny w godzeniu swobód demokratycznych z dyscypliną
społeczną, liberał zaś —w stałym rozszerzaniu tych swobód.
Już samo słowo „dyscyplina” go razi. Naszą epokę cechuje
przewaga liberalnego pojmowania demokracji nad obywa­
telskim. Postawa obywatela, gotowego walczyć z bronią w
ręku o swoją republikę, zanika, stając się wręcz niezrozu­
miałą. Wypierają postawa użytkownika republikańskich in­
stytucji, z których się jedynie „korzysta”, bez żadnych za to
zobowiązań.

29. 10. 2003


O filozofii. Herbart powiedział, że zadaniem filozofii jest
obróbka pojęć (Bearbeitung der Begriffe). Ja też tak sądzę,
w zgodzie z wielką polską tradycją.
Obróbką taką zajmuje się również tzw. „filozofia nauki”,
ale obrabia pojęcia, które najmniej tego potrzebują. Praw­
dziwa nauka —jak fizyka —sama robi to na tyle dobrze, że
wątpliwe jest, by jacyś pokątni obrabiacze mogli tu cokol­
wiek pomóc. Obrabiając logicznie swoje pojęcia, fizyka
sama przechodzi w filozofię i żadnych innych „fachowców”
jej do tego nie trzeba.

20. 11. 2003


O nihilizmie. W świecie Zachodu toczy się ostra wal­
ka polityczna między nihilistycznym libertyństwem („nie
można zabraniać”) i substancjalną dyscypliną („można za­
braniać i nieraz trzeba”). Libertyni jakby nie widzieli, że
193
W O L N IE W IC Z

istnieje hołota, dla której największą uciechąjest wdeptać w


gnój wszystko, co szlachetniejsze i czystsze; i że to ona jest
politycznie głównym ich dążeń nośnikiem.
Skąd ta uciecha, której świadectwem są każde „graffiti”
na murze? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, jak nie ma jej
na pytanie „skąd gust do czekolady”. Jedno i drugie trzeba
przyjąć do wiadomości jako pierwotny fakt antropologicz­
ny: tacy jesteśmy jako gatunek. Nie twierdzę, że wszyscy,
ani tym bardziej że wszyscy w jednakowym stopniu. Ale
cechą naszego gatunku jest, że taki rys wśród jego osobni­
ków występuje.
Dyscyplina broni substancji duchowej w człowieku. Ni­
hilizm żadnej takiej substancji nie ma ani nie zna, nie wi­
dzi więc tu niczego do zachowania. Stąd jego liberalizm,
„otwartość” i „tolerancja”. Hasła te brzmią w uszach ducho­
wej hołoty jak anielska muzyka, bo to przecież tolerancja
dla tego jej wdeptywania i jego niezrównanej uciechy. Ro­
zumie, że nadszedł jej czas.
Nihilizm implikuje egalitaryzm: jest w istocie jego po­
stacią wzmocnioną. Albowiem odrzucić egalitaryzm znaczy
uznać możliwość czyjejś duchowej nad sobą wyższości, a
tej bez własnej substancji duchowej nie sposób sobie nawet
wyobrazić. Mieć ją samemu i umieć ją uznać u drugiego
—oraz jej ewentualną wyższość nad własną —to są cechy
charakteru, które chodzą w parze.

9. 12. 2003
O Gierlcostwie. Czytam w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”:

Trasa Toruńska do rozbiórki. Zbudowane 30 lat temu


obiekty nadają się w tej chwili tylko do wyburzenia. Wiaduk­
ty Trasy Toruńsldejpowstały w 1973 roku. Zpowodu błędów
projektowych, fatalnej jakości materiału i niechlujnego wy­
konania ju ż 9 lat później trzeba było je zamknąć.
194
Z A P IS K I

Oto najlepsza ilustracja do poczynań Gierka i jego zgrai.


To on i oni zapoczątkowali w Polsce nowe czasy saskie, irwa-
jące go dziś: powszechną korupcję na stanowiskach państwo­
wych, złodziejstwo i marnotrawstwo mienia i pieniądza pu­
blicznego. O błędach projektowych i niechlujnym wykonaniu
nic bliższego powiedzieć nie umiem, wiem natomiast coś o
owej fatalnej jakości materiału. Brała się stąd, że za łapów­
ki i w poczuciu pełnej bezkarności kupowano i sprowadzano
z zagranicy cement przeterminowany. Fizyczne skutki tego
procederu łatwo dziś widać, moralne trudniej.

6. 1.2004
O samorealizacji. Mało żetonów dzisiejszego psychożar-
gonu jest mi równe wstrętne jak „samorealizacja”.
Samorealizacja —np. jako „odkrywanie siebie”, jak to
dziś usłyszałem przez radio w wynurzeniach pewnego dy­
rygenta, albo jako tzw. „sprawdzanie się” —nie może być
efektem dążenia bezpośrednio do niej jako dó celu. Jest za­
wsze jedynie produktem ubocznym dążenia do czegoś inne­
go, co leży poza nami i z naszą osobą ma niewiele wspólne­
go: jak wychowanie własnych dzieci na ludzi, albo j a t do­
bre przygotowanie najskromniejszego wykładu. Nie po to
się przygotowujemy, żeby się „sprawdzać”, lecz po to, żeby
słuchacze odnieśli jakąś korzyść. Jeżeli faktycznie odrJiosą,
co może się okazać dopiero po latach, tośmy pewną swoją
potencję —w tym wypadku nauczycielską —zrealizowali; i
o tyle można to nazywać „samorealizacją”. Gdyby jednak
„realizowanie swoich potencji” było tu naszym zamiarem,
byłoby jedynie żałosnym kabotyństwem, zgrywaniem się
na „mistrza”. Przykro to nawet pomyśleć. Wyobraźmy sobie
chociażby Lincolna i jego mowę getysburską jako aktj „sa­
morealizacji” —straszne; choć bez wątpienia zrealizojwała
się w tej mowie najszlachetniejsza strona jego osobowości.
Człowiek realizuje się tylko mimowolnie, wcale o so-
195
W O Ł N IE W IC Z

bie nie myśląc. Dążenie do samorealizacji to czysty ego­


centryzm, trzeba zaś „ergocentryzmu”, jak to kiedyś nazwał
trafnie Sławomir Rogowski: scentrowania nie na sobie, lecz
na dziele. Reszta znajdzie się sama.

28. 1.2004
O religii. Sens mojej tezy głównej, że korzeniem religii
jest śmierć, da się najkrócej ująć tak:
—Gdyby ludzie nie wiedzieli, że umrą, to by religii nie
było.
—Religia powstała zatem nie wcześniej niż owa świado­
mość. Przedtem była tylko magia.
—Przejście od magii do religii polegało na tym, że pozna­
no własną śmiertelność, na którą żadna magia nie pomoże.
—Śmierć stoi ponad wszystkim, ponad medycyną też.

31. 1.2004
O Marksie. Czytam („Rzeczpospolita” z 20. 1. 04), że
dyrektor naczelny Chryslera pan Dieter Zetsche oświadczył:
„Musimy zmniejszyć koszty stałe, dlatego redukujemy za­
trudnienie. Trzy lata temu Chrysler zatrudniał 126.000 lu­
dzi, teraz 90.000”. Ta prosta informacja prasowa pobudziła
mnie do refleksji, po Marksie właściwie banalnej, a jednak
w dzisiejszym pomieszaniu pojęć wartej zanotowania.
Bezwzględność kapitału, jaką reprezentuje chociażby ten
tak sympatyczny na zdjęciu pan Zetsche, to nie efekt dzia­
łania złych ludzi,,kapitalistów5’. Odzwierciedla ona jedynie
bezwzględność rynku oraz stanowiącej jego istotę konkuren­
cji, więc ostatecznie pewne cechy natury ludzkiej i praw, ja­
kie nią rządzą. Marks jasno pojął bezosobową naturę kapitału,
który w swoim dążeniu do zysku jest ślepy na wszystko inne.
Całkiem natomiast źle pojął naturę ludzką jako w istocie swej
bezgrzeszną, a deformowaną jedynie przez własność prywat­
ną, czyli „kapitał”. Marks wskazywał jak najsłuszniej, że w
196
walce klas przeciwnikiem robotnika nie jest kapitalista, lecz
kapitał jako bezosobowa siła społeczna. Kapitalista robi je­
dynie to, co mu każe rynek, i każdy na jego miejscu musiałby
albo robić to samo, albo ekonomicznie zginąć. My też.
To nie natura człowieka jest - jak chciał Marks —„ca­
łokształtem stosunków społecznych”, lecz jego społeczna
rola (np. jako kapitalisty). Rola ta nie może być jediiak z
ową naturą sprzeczna. Występujemy tylko w takich rolach
społecznych, jakie nasza natura dopuszcza. (Por. „Tracta-
tus” 2.012.) To Marksa należałoby „postawić z powrotem
na nogi”, zachowując jego pogląd na naturę kapitału, ja od­
rzucając jego pogląd na naturę ludzką. Tymczasem robi się
odwrotnie. Lewacki „humanizm” odrzuca ekonomikę łUark-
sa, a zachowuje jego antropologię, wracając tak do jednej z
form socjalizmu przedmarksowskiego opisanej już w „Ma­
nifeście Komunistycznym”. Mieć pretensje o bezrobocie do
pana Zetsche i jego kolegów to polityczna dziecinada.!

1. 2. 2004
O formule „starsi bracia”. Norwid tak otwiera swój słyn-
ny wiersz „Żydowie polscy” z 1861 roku:

Tyl je s te ś w Europie, p o w a żny narodzie


Żydowsld, j a k p o m n ik strzaskany na Wschodzie,
Sw oim i g d y złam ki w szędzie się rozniesie
N a każdym h iero g lif unosząc odw ieczny —

Na koniec zaś, powtórzywszy inwokację „Poważny Na­


rodzie”, wyraża się o nich jako o „starszych w historii”.
Sądziłem, że Karol Wojtyła stąd wziął inspirację do sjwojej
historycznej formuły „starsi bracia w wierze”, określającej
na nowo stosunek Kościoła do wyznania Mojżeszowego.
Zygmunt Kruszelnicki wskazał mi jednak słusznie, żę pra-
źródłem jest najpewniej Mickiewicz w swoim „Składzie
197
W O L N 1 E W IC Z

zasad” dla Legionu Polskiego z 1848 r.; i że stamtąd obaj,


Norwid i Wojtyła, ową formułę „starszych braci” przejęli.
U Mickiewicza w „Składzie zasad” mówi się: „10. Izra­
elowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo, pomoc na
drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu. Równe we
wszystkim prawo.” Nie wydaje się, by ta zbieżność formuł u
Mickiewicza, Norwida i Wojtyły mogła być przypadkowa.

1. 2. 2004
O policji. Stosunek społeczeństwa do policji wymagałby
zastanowienia, a mało mu się go udziela. Rzadkim wyjąt­
kiem są opowieści kryminalne Raymonda Chandlera, gdzie
w jednej (,, The Little Sister ”) znajduję taki oto dialog pro­
kuratora okręgowego z detektywem Filipem Marlowe’m:

— Czy nie sądzi pan, że wobec prawa ma pan pewne zobowiąza­


nia?
—Sądziłbym, gdyby prawo było ja k pan.
—Niejedno dałoby się na to odpowiedzieć, lecz wszystko podob­
nie. To obywatel je s t prawem. Wciąż jeszcze nie doszliśmy do
zrozumienia tego. Prawo traktujemyja k wroga, a policji się nie­
nawidzi.
—Trzeba wiele, by to zmienić. Z obu stron.
—Owszem, ktoś jednak musi zacząć. Dziękuję za przybycie.

Tak było i jest pewnie dalej w praworządnej Ameryce, a


co dopiero u nas. Odnotujmy tylko dwie oczywistości. Po­
litycy wolą szczuć policję i społeczeństwo przeciw sobie
wzajem, bo wtedy mogą na policji przeciw społeczeństwu
polegać. By więc to szczucie utrudnić, działania policji mu­
siałyby być regulaminowo ściśle poprawne: uprzejme, gdy
spotykają się z posłuszeństwem od słowa; bezwzględne,
gdy trafiają na krnąbrność i opór. (Zasada policji brytyj­
skiej: „Grzecznie, ale bez dyskusji”.) Na to drugie potrzeb-
198
Z A P IS K I

na jest jednak zgoda społeczna. Bez niej widzimy absurd


policji broniącej się przed tłumem, i to jak w średniowieczu:
z pomocą hełmów, tarcz i przyłbic. Tak to funkcjonowajć nie
może. Zamach na policjanta jest zamachem na państwo i
jako taki winien być traktowany.

6. 2. 2004 !
O eutanazji. Propagandowo łączy się eutanazję w jedną parę
z aborcją, licząc przy tym, że duża skłonność do odrzucarjia tej
drugiej przeniesie się automatycznie również na pierwszą. Nie
bierze się pod uwagę zależności odwrotnej: że duża skłonność
do akceptowania tej pierwszej przeniesie się również na drugą.
Dwie kwestie tylko powierzchownie podobne —a jako trzecią
dorzuca się jeszcze karę główną —ustawia się sobie jak kręgle,
by je wszystkie obalić jednym uderzeniem. Tymczasem różni­
ca między nimi jest oczywista i zasadnicza: w aborcji wybiera
się między śmiercią i życiem, w eutanazjijedynie między dwo­
ma rodzajami śmierci, spokojną i okropną.

28. 5. 2004
W dzisiejszej gazecie („Rzeczpospolita”) znajduję :iowy
przykład kłamliwej propagandy, jaką prowadzi się przeciwko
zalegalizowaniu pomocy w eutanazji. Dr Agnieszka Tymińska
ze szpitala św. Zofii w Warszawie, mówiąc o obowiązku badań
prenatalnych w Holandii, oświadcza z miedzianym czołem:

Państwo oszczędza w ten sposób na późniejszym leczeniu


dzieci upośledzonych. Podobnie zresztą, ja k na utrzymy\>aniu
przy życiu ludzi starych, którzy muszą nosić przy sobie paszporty
życia chroniące przed eutanazją.

Jest to całkiem fałszywe przedstawianie sprawy jako w


swych intencjach morderczej. A Kościół tym fałszom pa­
tronuje. Ciężko za to zapłaci.
199
W O Ł N IE W IC Z

11.2.2004
o Atnervce. Wielkość Ameryki —tej jaką poznałem --
stanowiły dwie rzeczy: sprawność organizacyjna i szacunek
dla pracy. (Czyli to, cźego nam tak brak.) Jej potęga i zasob­
ność to następstwo tamtych dwóch.

24. 3. 2004
O psychologach. Czytam w dzisiejszej „Rzeczpospoli­
tej”, że obecnie jest od nas w Iraku „47 pań - to pielęgniarki,
lekarze, a w szczególności psycholodzy, niezbędni w warun­
kach ciągłego zagrożenia”. Takie wypowiedzi spotyka się
w gazetach w radio często —i coraz częściej. „Niezbędni”
- komu i do czego? Naukowo-medyczne hochsztaplerstwo
psychologów jest tu w rezonansie z czyimś interesem. Z
czyim i jakim? Słyszę też o nowej specjalności psycholo­
gicznej, która zwie się „onkopsychologia”. Cóż to jest taki
„onkopsycholog”? To wynajęte współczucie, jak ongiś w
Egipcie pogrzebowe płaczki.

25. 3. 2004
O masonerii. W „Radiu Maryja” były premier pan Jan
Olszewski dobrze ujął istotę wątpliwości, jakie u wielu —
także u mnie —budzą stowarzyszenia tego typu. Wyróżni­
kiem masonerii jako organizacji jest jej tajność: tajne są
jej działania, tajny jest jej skład osobowy. To zaś kłóci się z
demokracją, której zasadą jest przejrzystość życia publicz­
nego dla ogółu obywateli. Masoneria jest nieprzejrzysta.

15. 4. 2004
O wolności. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” znajduję
arcytrafną uwagę znanego aktora Janusza Gajosa: „Myślę,
że źle pojmujemy wolność. Dla wielu oznacza ona, że każ­
dy może robić wszystko, co uważa za słuszne”.
Trafił w sedno. Hasłu samowoli „każdy może robić, co
200
chce” daje się postać niby bardziej umiarkowaną: nie „co
chce”, lecz jedynie „co uważa za słuszne”. Ale to jest to samo
w innym opakowaniu, dwa hasła równoważne. Nie wystar­
czy bowiem, że coś się za słuszne „uważa”. Trzeba jeszcze
tę słuszność wykazać w sposób przekonujący dla innych. Po­
czucie słuszności nie stanowi miary słuszności.

6. 5. 2004
Słyszę właśnie w audycji radiowej, że libertynizm praw­
niczy wymyślił nowe monstrum: „sprawiedliwość napraw­
czą”. Ma ona polegać na „dostrzeżeniu w sprawcy człowie­
ka” i na pojednaniu go z ofiarą. W ten sposób krzywda zo­
stanie zdaniem tych libertynów społecznie „naprawiona”.
Sprawiedliwość jest jedna, bezprzymiotnikowa. Wszel­
kie jej kwalifikowanie oznacza ideologiczny szwindel: pod­
suwanie rzeczy podrobionej za prawdziwą.

8.5.2004
Jeszcze o religii. Innowacje Vaticani II były szerokie,
lecz powierzchowne. Polegały głównie na rozcieńczeniu
doktryny chrześcijańskiej modnymi hasłami „otwarcia”
i „dialogu”, na ustępstwach wobec szerzącej się biolatrii
(„wiara służy życiu”), oraz na przybraniu liturgii zewnętrz­
nymi atrybutami „nowoczesności” (usunięcie z niej łaciny,
obrócenie ołtarza „ku ludziom”, konfesjonały jak budki
odpraw na lotnisku zamiast dostojnego baroku). Sobdr nie
przygotował chrześcijaństwa do starcia z groźnymi siłami
współczesności, zaadaptował je jedynie do jej nowinek i
przesądów. Późniejsze wyhamowywanie tych inncjwacji
(jak utrzymanie celibatu, odrzucenie „kapłaństwa kobiet”,
rezerwa wobec synkretycznego „ekumenizmu”) też nibzego
istotnie nowego nie wniosło. I
Prawdziwą innowacją byłoby śmiałe pójście przeciwko
idolom współczesności, stanowcze ich odrzucenie. Głosze-
201
WOLNIEWICZ

nie nie „chwały życia”, lecz jego zasadniczej znikomości;.


nie „stałego wzrostu naszych potrzeb”, co jest jawnym ab­
surdem wobec skończonych zasobów Ziemi, lecz jego ogra­
niczania w duchu pouczeń starca Zosimy u Dostojewskiego
(HI e): „krzewią w sobie wielką moc bezmyślnych i głupich
pragnień, nawyków i najniedorzeczniejszych wymysłów,
żyją tylko gwoli wzajemnej zawiści”.
Stały wzrost przyświecał żonie rybaka w bajce Grimmów
„O rybaku i żonie jego”. Ta bajka to najlepsza przypowieść
o naszej epoce jaką znam: stały wzrost, a na końcu ta sama
stara buda.

7.11.2004
Szpetne pomówienie. W rzekomo propolskiej książce
dwojga autorów amerykańskich (Lynne Olson, Stanley Clo­
ud „Sprawa honoru. Dywizjon 303”, 2004), tandetnie zresz­
tą zbeletryzowanej z pomocą jawnych wymysłów, znajduję
takie oto pomówienie. Major Zdzisław Krasnodębski, wte­
dy dowódca dywizjonu, po zestrzeleniu ratujący się na spa­
dochronie —

Usłyszał grzmot nadlatującego samolotu. „Mój Boże! —po­


myślał. —Znowu?1.’*Tym razem nie był to jednak messerschmitt,
tylko hurricane. Krążył nad nim dopóty, dopóki nie dotknął ziemi.
Później okazało się, że był to myśliwiec Witolda Urbanowicza,
„który, w pierwszym momencie biorąc mnie za Niemca, chciał
zmienić kierunek mojej drogi, nie na ziemię, a wprost do nieba.
Uratowała mnie żółta maewestka, którą rozpoznał”. Urbano­
wicz nigdy się nie przyznał do tak krwiożerczych intencji.

Insynuuje się tutaj, że nasi piloci myśliwcy strzelali do


ratujących się na spadochronach i bezbronnych już nad
Anglią Niemców —co byłoby zwyczajnym mordowaniem
pojmanych jeńców. Insynuacja ta jest niezgodna z naszą
202
Z A P IS K I

dotychczasową wiedzą na ten temat i na temat morale na­


szych pilotów, podważaną tu niby mimochodem z pomo­
cą jakiegoś jednego, więcej niż problematycznego cytatu.
Ajuż szczególnie niezgodna jest z tym, co wiemy o osobo­
wości samego Urbanowicza. (Wyziera ona wyraziście np.
ze znanej książki Arkadego Fiedlera, a także z wspaniałej
książki samego Urbanowicza „Myśliwcy”.) Gdzie i ldedy
major Krasnodębski pomawiał swego kolegę o zachowanie
tak jawnie sprzeczne z kodeksem honorowym naszego kor­
pusu oficerskiego? Nieco dalej w tekście opisany przypadek
znajduje zresztą swe całkiem inne wyjaśnienie, choć pro­
stacko sformułowane: I

Polacy wyznawali zasadę, że w miarę możliwościjeden drugie­


go powinien bronić. Starali się więc pomagać zagrożonym kolegom.
W wielu raportach z akcji są wzmianki, że eskortowali uszkodzone
samoloty i osłaniali przed niemieckim ostrzałem pilotów zmuszo­
nych do skoku ze spadochronem. I

Timeo Danaos et dona ferentes (lękam się Danajów nawet


gdy niosą dary). Anasza gazeta („Rzeczpospolita” z 6-7. 11.04)
przedrukowuje tę szkalującą Polaków insynuację jakby nigdy
nic. Wygląda to znowu na to samo podstawianie Polski, z linnej
strony: przez drobne i niby mało ważne pomówienia, raz tu, raz
tam. Godzi się tu przecież w naszą wielką legendę: w epopeję
walk Dywizjonu 303; i godzi się bardzo skutecznie, bojakoby ze
szczerą nam życzliwością. Amy te pomówienia w dodatku ^uwie­
rzytelniamy. Ta sama gazeta doniosła 9.11.2004 r., że „selc etarz
stanu w MSZ Adam Rotfeld odznaczył wczoraj Krzyżem Ka­
walerskim Ordern Zasługi RP amerykańskie małżeństwo Lynne
Olson i Stanleya Clouda” za tę właśnie książkę.
Czemu nie wznawia się książek naszych pilotów, zwłasz­
cza Witolda Urbanowicza i Stanisława Skalskiego, z których
naprawdę można się dowiedzieć, jak wyglądały walki my-
203
WOLNIEWICZ

śliwców? A wydaje się —i nagradza orderami —amerykańskie


mydło', wyprodukowane przez dwoje spryciarzy, którzy ani
o pilotażu, ani o myśliwcach nie mają zielonego pojęcia. Ale
wiedzą, gdzie szukać frajerów uszczęśliwionych, że o nich
napisać raczyli. Nie dajmy się zwieść pozorom, że ta szpetna
insynuacja teraz tak cicho przeszła, jak gdyby niezauważona.
Upłynie parę lat i zostanie wyciągnięta jako dowód przeciw
nam, przez nas samych uznany.

204
T R Z Y W A R TO ŚC I

Zapytano mnie raz w towarzystwie, jakie trzy war­


tości uznałbym dzisiaj za najważniejsze. Niełatwo na
takie pytanie odpowiedzieć. Mogłem zrobić unik, od­
powiadając np. z amerykańska it’s a good question .
Pytano jednak poważnie, więc rzekłem: „Muszę się
chwilę zastanowić”. I pomyślałem tak: najważniejsze
wartości to te, które najbardziej są chronione nakaza­
mi i zakazami moralnymi. Gdzie zaś tych szukać, jak
nie w Dekalogu? Tym tropem poszedłem.
Dekalog sldada się z dziesięciu prostych przykazań.
Każde chroni pewną wartość, tym samymją wyróżniając.
Mamy zatem dziesięć wartości wyróżnionych, z których
muszę wybrać trzy jako dzisiaj najważniejsze. Bo choć
ważne są oczywiści wszystkie, to niekoniecznie jednako­
wo. Mogą się układać w hierarchię, i to w różnych epo­
kach rozmaicie, to tę, to tamtą wysuwając na czoło.
Po takim zastanowieniu odpowiedziałem: najważ­
niejsze zdają mi się dzisiaj te wartości, które w Deka­
logu są reprezentowane przez następujące trzy przyka­
zania: (2) „Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego
W O L N IÉ W IC Z

nadaremno”. (4) „Czcij ojca swego i matkę swoją”. (8) „Nie


mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”.
Dlaczego właśnie te? Dlatego, że chronione nimi wartości
są dziś szczególnie zagrożone.
Językiem naszego czasu wyraziłbym owe trzy przykaza­
nia tak: (2) Szanuj symbole. (4) Szanuj człowieka. (8) Sza­
nuj prawdę. Ich związek z pierwowzorem jest następujący.
Jeżeli nie uszanujesz symbolu w imieniu Bożym, to żadnego
symbolu nie uszanujesz; jeżeli nie uszanujesz człowieka w
swoich rodzicach, to w nikim go nie uszanujesz; a jeżeli nie
uszanujesz prawdy komuś winnej, to nigdzie jej nie uszanu­
jesz. Te trzy wartości —symbol, człowieczeństwo i prawda -
są dziś nieustannie atakowane, pod różnymi przykrywkami
i pretekstami.
Dokonuje się przede wszystkim ogromna deprecjacja
symboli, a przez nią także tych wartości wyższych, które
owe symbole wyrażają. Atakuje się zajadle symbole chrze­
ścijaństwa, bezkarnie je np. profanując „instalacjami arty­
stycznymi”, typu prezerwatywa w monstrancji. Ta szaleń­
cza destrukcja symboli nie ogranicza się jednak do samych
tylko chrześcijańskich. Oto widzę w sklepie obok „Czystej
Wyborowej” wódkę o nazwie „Chopin”, a na Nowym Świę­
cie widzę knajpę o nazwie „Budda”. Chopin to nasza duma
narodowa, umiłowanie wszystkich, co kochają muzykę.
Budda zaś to postać wzniosła i dla milionów święta, z Dalaj
Lamą na czele. I nie podniesie się żaden głos sprzeciwu,
można te symbole poniewierać do woli, a więc i wyrażone
w nich wartości.
Mało tego. Na placu Grzybowskim jest inna knajpa,
nazywa się „Menora”. Menora to jest świecznik siedmio-
ramienny, symbol wielkiej wiary żydowskiej. Dwie sym­
boliczne menory stoją przed pomnikiem Bohaterów Getta,
trzecia stoi jako napis na knajpie. Czemu to tolerujemy?
Bo nie pamiętamy o Drugim Przykazaniu.
206
T R Z Y W ARTOŚCI

Szanuj człowieka w swych rodzicach, mówi Przykazanie


Czwarte. A oto Sejm uchwala, a 18 czerwca Bronisław (Ko­
morowski podpisuje ustawę, która godzi prosto w podsta­
wę wszelkiego człowieczeństwa, jaką jest rodzina. Zamiast
przykazania „czcij ojca swego i matkę swoją” ta ustawa an-
tyrodzinna wprowadza przykazanie całkiem nowe: „donoś
na ojca swego i matkę swoją”! Czemu to tolerujemy? Bo­
śmy i o Czwartym Przykazaniu zapomnieli. I
Szanuj prawdę, mówi Przykazanie Ósme. Tymczasem
prezes Trybunału Konstytucyjnego sędzia Jerzy Stępień
oświadcza publicznie w imieniu tegoż trybunału („Nasz
Dziennik” z 30. 12. 06 - 1. 1. 07): „Myśmy w swoich orze­
czeniach powiedzieli, że najwyższą wartością jest godność,
a nie prawda. (...) Prawda nie jest w naszym porządku kon­
stytucyjnym najwyższą wartością”. Wprost wierzyć się nie
chce, że mógł to powiedzieć sędzia. Wartość obiektywna,
jaką jest prawda, zostaje podporządkowana wartości ulzna-
niowej, jaką jest niesprecyzowana bliżej „godność”. Zama­
chu na prawdę dokonuje prezes najwyższego trybunału, a
żaden z czternastu pozostałych jego członków nawet nie
zaprotestuje. Czy nie rozumieją, że ta ich „godność’’ stoi
właśnie na prawdzie, i że gdy prawdę sobie podporządkuje,
to padnie razem z nią? Nie rozumieją —,jakieś ich chyci-
ło spanie”, jak mówi poeta. Zlekceważyli głębię Ósmego
Przykazania i doniosłość chronionej nim wartości.
To wielkie spanie chwyciło całą cywilizację Zachodu.
Czy coś mogłoby ją obudzić? Kiedyś obudzi ją na pewno
grom gniewu Bożego, ale wtedy będzie za późno. Zawczasu
mogłyby to zrobić owe trzy Przykazania, gdyby potrakto­
wano je tak serio, jak na to zasługują. Na razie nic na to nie
wskazuje.

207
WOLNIEWXCZ

PRZECZUCIE KATYNIA
W SPO M N IEN IE T A D E U S Z A T O M A S Z E W SK IE G O Z 1 9 2 0 R

Z ałączone „W spom nienie” otrzym ałem w 1985 r. od


p . Zofii D oszyny, żon y w ym ienianego tam K azim ierza
D ochy. Po paru p rób ach opublikow ania zam ieszczam je
w końcu tutaj. (Panią Doszynę poznała m oja śp. M ałżon­
ka R egina podczas w spólnego pobytu w szpitalu.)

Dochowie byli właścicielami majątku Mała Bobra (na


północ od Sokółki). Sąsiadował z nimi majątek Bobra Wielka,
którego ostatnim właścicielem był właśnie T. Tomaszewski.
Inżynier Tadeusz Tomaszewski (1887-1977) ur. w Ruda-
wicy k/Grodna, studiował na politechnikach w Karlsruhe
(chemia) i Lipsku (rolnictwo). Po U wojnie światowej osiadł
na Dolnym Śląsku w Szprotawie. Był pracownikiem Instytutu
Meteorologii i Gospodarki Wodnej. (Za „ Gazetą Obserwato­
ra IMGW", nr 12/1977.)
Bratem Tomasza był architekt Wacław Tomaszewski, po
wojnie profesor Politechniki Gdańskiej.
(Wspomniany w tekście „ Gab ” to wielki wiąz, który rósł
w Bobrze Wielkiej.)
BW :
208
P R Z E C Z U C IE KATYNIA

Był czerwiec roku 1920. Po załamaniu się ukraińskiej


koncepcji Piłsudskiego, beznadziejnym prawie ciężarem
zwaliło się na Polskę poczucie klęski. Wojsko przepadło!
Tak uważali ludzie przyzwyczajeni do nieprzenildiwości
frontów ubiegłej niemiecko-rosyjskiej wojny. Mało kto po­
ważniej zdawał sobie sprawę z możności prowadzenia woj­
ny manewrowej. Znacznie później się okazało, że żywot­
ność i psychiczna wytrzymałość ludzi w boju zahartowa­
nych, a świadomych roli, jaka wówczas Polsce przypadła,
stworzyła sytuację, którą można by było streścić w jednym
rozkazie: „Rozejść się pod Kijowem —zbiórka nad jWie-
przem”. Tymczasem zaś zmora klęski dławiła nieokrzepłe
poczynania ludzi, po wiekowej niewoli obdarzonych przez
Los niepodległością. Pozostawała jedynie walka, walka do
końca. Wszystko należało poświęcić —rodzinę i mienie oj­
czyźnie, a życie walce.
W czasie ostatniej mojej bytności w Bobrze postanowili­
śmy: idziemy do wojska. W Grodnie był 13-ty pułk ułaiów.
Brat stryjeczny Munek —Kazimierz Tomaszewski —już się
zaciągnął, brat mój Wacław zabierał do Warszawy wuja
Bartosza Roszkowskiego, a my dwaj z drugim bratem Ja­
siem, jako rolnicy, mieliśmy jako tako likwidować interesy:
Jaś w Bobrze, a ja w Rudawicy, i stawić się do 13-go puł­
ku. Jadzia odmówiła kategorycznie wyjazdu do Warszawy,
zdecydowana pozostać w Bobrze. Do decyzji wstąpienia na
ochotnika do 13-go pułku ułanów z zapałem przyłączył się
nasz sąsiad pan Kazimierz Docha z Małej Bobry.
Z takimi uchwałami wróciłem do Rudawicy.
Po paru dniach zgłosił się do mnie porucznik Now ak z
Grodna, wydelegowany do sypania okopów nad rzeką Swi-
słoczą. Spytałem go: —Jaki to ma sens? Czy mamy wïjacac
do wojny pozycyjnej? Pokiwał tylko głową —widziałem, że
uważa swą misję za posunięcie biurokratyczno-wojskowe,
bo coś przecie robić trzeba! Przenocował u mnie, a naza-
209
W O L N IE W IC Z

jutrz udał się do Grodna po instrukcje. Z powrotem już nie


przyjechał.
Sołtys z Ledowicz dał mi znać, żebym nigdzie nie wy­
jeżdżał i spokojnie ‘siedział w Rudawicy, a w razie jakich
trudności natychmiast go zawiadomił.
Po południu zjechali nieoczekiwani goście „młodożeń­
cy”. Młodzi Czarnieccy z Doroszewicz. Starego Czarniec­
kiego - retmana na rzece Szczarze i Niemnie - znałem
dobrze, młodego zaś pierwszy raz zobaczyłem. Weszli do
mieszkania, tradycyjnie się przywitali, po czym młody
przedstawił mi żonę.
Musiałem tę scenę odegrać robiąc „bonne mine”, jakkol­
wiek nie mogłem na chwilę pozbyć się uczucia nieznośnego
ciężaru.
Wieczorem wyprawiłem mój tabor do Bobry, a nazajutrz
rano, pożegnawszy się z wujem Juljuszem Roszkowskim,
który o wyjeździe nawet słyszeć nie chciał, konno ruszyłem
najbliższą drogą na przełaj do Bobry.
Po paru godzinach byłem koło Sterpejek, gdzie gospoda­
rzył Stanisław Lipiński, brat naszego proboszcza z Nowe­
go Dworu. Na wstępie spotkałem panią Chomiczową, która
miała opinię nieco »jasnowidzącej”. Powiedziała mi: Niech
się Pan nie niepokoi, to wszystko się skończy w. sierpniu.
Jechałem dalej. W Nowym Dworze na ulicach było pusto.
Na pierwszym rogu u końca ulicy Kuźnickiej stał Żyd, który
mi dawał jakieś ostrzegawcze znaki. Musiał mnie wziąć za
„swojego”. Ponagliłem konia i już z daleka zobaczyłem na
koniu oficera, jak się okazało, od Żeligowskiego. Rozma­
wiał z kimś na ganku domu obok posterunku policji.
Posterunek był zamknięty. Policję już odwołano. W krót­
kiej rozmowie powiedział mi:
—Wszystko jest dobrze, siedźcie panowie w domu i nie
róbcie zamieszania.
Niebawem byłem w Bobrze. Zmian żadnych nie było.
210
P R Z E C Z U C IE KATYNIA

Miano już zwozić jęczmień spod „Gaba”. Wlcrótcje nad­


jechał pan Kazimierz Docha. Postanowiliśmy zaraz jutro
jechać do Sokółki. Tak też zrobiliśmy. Samotrzeć ;konno
z furgonem paszy dla koni i najpotrzebniejszym bagażem
wyruszyliśmy. Żegnaliśmy się z domem nie wiedząc, czy i
kiedy powrócimy.
W Sokółce wiadomości były niby pocieszające. jArmia
generała Żeligowskiego powstrzymała podobno nappr nie­
przyjaciela. Starosta, pan Marian Baehr otrzymał z woje­
wództwa zarządzenie, by powstrzymać ewakuację, policję
rozesłać na posterunki, i funkcjonować normalnie. jWobec
tego, podniesieni nieco na duchu, postanowiliśmy na razie
wracać do Bobry.
Popasłszy konie wyruszyliśmy i koło godziny piątej po
południu byliśmy w Nowym Dworze. Zajechaliśmy na ple­
banię, by się podzielić otrzymanymi wiadomościami. Pro­
boszcz ks. Lipiński przyjął nas z otwartymi ramionami, bar­
dzo się ucieszył z naszego powrotu. I
—... bo to panie Janie jęczmień trzeba zwozić. !
Podczas naszej pokojowej rozmowy usłyszeliśmy nagle
strzały karabinowe i przez okno ujrzałem kilku cwałem pę­
dzących ułanów. Jak się później okazało, była to czujka od
Paszkowskiego Mostu z doniesieniem stojącemu wę dwo­
rze szwadronowi ułanów o nieprzyjacielskiej konnicy, która
przeszła w bród Niemen pod Hożą, pędziła obecnie oii Pasz­
kowskiej grobli, i bezpośrednio za czujką wpadła do Nowego
Dwom. Po chwili wszędzie ich było pełno. Wpadali po jed­
nemu czasem po dwóch na plebanię. Jeden poprosił ó jedze­
nie. Dostał talerz zupy - zdjął czapkę - szukał oczymd ikony,
przeżegnał się po prawosławnemu, zjadł i podziękował. Za­
częli się zjawiać komisarze czy politrucy, z dwoma nagana­
mi w wyciągniętych przed się rękach. Stereotypowe pytania:
Gdzie zdieś pam ieszczyki? Ruki w wierch! K akfam ilia, imia,
otczestwo, kagda radiłsia, czto zdieś diełajetie??
211
W O L N ÏË W IC Z

Jeden z pierwszych zdjął mi ze zręcznością fachowego


kryminalisty zegarek z ręki. Zawsze był rozkaz: Ostawat ’s ia
zdieś. W pewnej chwili Proboszcz zwrócił się do mnie na
osobności:
—Może by Panowie spróbowali się wymknąć?
—Mogłoby się to nawet udać - odrzekłem —ale co by za
to ks. Proboszcza spotkało?
Powoli zapadał zmierzch. W ganku plebanii przy świe­
cach zasiadł sąd wojenny. Powołano nas na rozprawę. Zno­
wu pytania: Imia, otczestwo itd. W cieniu przy drzwiach sta­
ła postać kobieca, która starała się jakimś czarnym szalikiem
zasłonić twarz. Widać było tylko jej wielkie czarne oczy.
Mogła to być Żydówka Fejga, późniejsza żona Diamenta,
ale pewności nie miałem. Na wszystkie pytania dawaliśmy
te same odpowiedzi: —Byliśmy w sprawach gospodarczych
w powiatowym mieście i wracaliśmy do domu. —W migotli­
wym świetle świec zwracała na siebie uwagę brodata twarz
blondyna o tępym napastliwym wyrazie, nie dopuszczają­
cym do zmiany podjętej z góry decyzji. W końcu kazano
nas odprowadzić do „wojenkoma”. Gdy mijaliśmy bramę
podwórza plebanii, przypomniał mi się obraz Ostrobram­
skiej z głową pochyloną komie przed Bogiem, a miłosiernie
skłonioną ku ludziom. Gorąco się oddałem pod Jej Obronę.
Prowadzono nas przez rynek; pełno tu było konnych żoł­
nierzy (Armia Gaja). Młody chłopak siedząc na koniu z iro­
nicznym uśmiechem rzucił nam czystą polszczyzną:
—A co, panowie obszarnicy, uciekać się wam chciało?
Do Krakowa?
Wprowadzono nas do kwatery „wojenkoma” w mieszka­
niu Żyda Szyrkiesa, sklepikarza. Starszy konwojent podał
Komendantowi-komisarzowi jakąś kartkę.
—Nu, saditieś, zakuritie?
Podsunął nam papierosy. Poznałem, były to papierosy od
Chajki ze Słowiańskiego Hotelu w Grodnie —znajdowały się w
212
P R Z E C Z U C I E K A TY N IA .

mojej walizce. Komisarz zatopił się w odczytywaniu kartki.


—N iepanim aju. Czto s wam i diełat...
Na odwrocie kartki coś napisał i kazał odnieść z powrotem.
Zabawiał nas rozmową, jakimiś pytaniami. Po pewnej
chwili ów posłaniec wrócił i wręczył mu kawałek koperty.
—Nu tiepier ja panim aju —pierenoczujetie w Jcwartirie
ordinarcew, a zawtra dieło wyjaśnitsia.
Wyprowadzono nas znowu, tym razem do mieszkania
Żyda Nowińskiego, skąd pochodziła żona Hersżka, dawniej­
szego pachciarza z Bobry. Wskazano nam ławę pod ścianą.
Usiedliśmy. Zobaczyła nas pachciarzowa, załamała ręcje:
—Uj, to panowie...
Przyniosła nam poduszki, by wygodniej nam było odrzeć
się o ścianę. Wciąż ktoś przychodził, oglądał nas, czasem o
coś zapytał. W pewne chwili wszedł młody, dobrze zł^udo-
wany Żyd w długich butach. Uderzając nahajem po chole­
wach przyglądał się nam z ironicznym triumfem. Poznałem.
Był to Szulak, syn stelmacha z Indury. Może to on wskazał
jedyny w całej okolicy bród na Niemnie w Hożej.
Przysiadł się do nas jakiś żołnierzyna: i
—A wot u was żidow to mnogo, p a rieza t’by ich... Spoj­
rzałem na niego —czy prowokator? Odrzekłem:
—Nu cztoż, jew rei toże ludi.
Potem zagaił drugi:
—Wsie gawariat, czto wy choroszyje ludi, tolko w odnoj
dierewuszkie płocho pro was otzywaliś.
Następnie znowu:
— Wot wy gawarili, czto wozwraszczaliś damoj, a nam
żidowka skazała, czto wy ujezżali, a patom wiernuliś, du­
mają szto nasze nastuplenie zadierżano; a wam nado było
ostaw at’s ia iii sowsiem ujezżat’.
Tak zabawiano nas rozmową. Było już może po półno­
cy, gdy usłyszałem jaldś ruch na ulicy i we drzwiach stanął
uzbrojony żołnierz
213
W O L N IÈ W ÎC Z

— P am ieszczyki zdieś? Wychadi!

— Ty kuda ich w iediosz? —zapytał jeden z obecnych.


— W sztab diwizji. W ychadi! —zakomenderował na nas.

Na ulicy oczekiwało dwóch z krótkimi karabinkami, ka­


zano nam iść przodem w szeregu. Czułem za plecami lufę
karabinu. Prowadzono nas w kierunku krańców miasteczka.
Z lewej strony widniała opuszczona cerkiew, a z prawej od
zakrętu była ulica Kuźnicka. Zbliżyłem się nieznacznie do
Jasia i rzuciłem:
—W razie czego uciekać do Kuźnicy.
— N ie razgaw ariw aj — odezwano się z tyłu.

Za cerkwią kazano zawrócić na lewo. Sprawa była ja­


sna. Była to dróżka prowadząca na cmentarz prawosławny.
Księżyc w pełni oświetlał opuszczone mieszkanie popa i
wpadał do środka przez wyrwane okna. Niebawem stanęli­
śmy w bramie cmentarza. Jeden z żołnierzy ujął mego brata
za ramię powyżej łokcia i poprowadził w głąb cmentarza.
Po chwili doszły mnie jakieś przytłumione głosy, a potem
zgrzyt niby żelaza o żwir. Nastała cisza.
Po chwili wrócił ów żołnierz, niosąc coś w ręku. Rzucił
to na ziemię. Poznałem buty i ubranie brata.
—J a bolsze nie chaczu! Stupaj katoryj z a mienia.
— Tiebie w ieleno ty i konczaj.

Ujął mnie za ramię. —Stupaj! Powiedziałem —pogodi,


pogaw arim .
Starszy przyłożył mi nagan do skroni —nie razgawari­
waj. Poszedłem.
Przyprowadził mnie na nieco otwartą przestrzeń za krza­
kami. W świetle księżyca ujrzałem brata Jasia leżącego w
jednej tylko bieliźnie; leżał wyciągnięty na wznak z ręko­
ma założonymi pod głowę. Wzdłuż czoła czerniała szeroka
ciemna szrama. Gdym Go ujrzał, lewa ręka brata wysunęła
się z pod głowy i ruchem na odlew opadła na ziemię. Nie
wiem czy był to odruch pośmiertny, czy znak bym uciekał.
214
P R Z E C Z U C IE KATYNIA

Nie potrafię opisać jakie uczucie mną owładnęło, w każdym


razie ani obaw żadnych, ani strachu nie czułem. Byłem jak­
by we władaniu jakiejś obcej siły.
—Razdiewajsia —odezwał się mój oprawca.
Spojrzałem na niego: był o krok ode mnie z podniesioną
do cięcia szablą. Księżyc oświetlał jego bladą twarz i otwar­
te w ziewaniu usta. Zacząłem się powoli rozbierać. Zdjąłem
marynarkę i układałem porządnie na ziemi.
—Skoriej, skoriej! —ponaglał mnie, wciąż poziewając raz
po raz.
Obserwowałem go spod oka. Widziałem, że jest nerwowo
osłabiony. Rozbierałem się dalej, aż zostałem tylko w bieliźnie
i długich butach. Usiadłem na ziemi, udając że się mocuję z bu­
tem, który mi nie chce zejść z nogi, i tak mocując się podsuną­
łem się w siedzącej pozycji do nóg mego kata. W tym samym
momencie zobaczyłem koniec szabli opuszczonej ku ziemi.
Znać ręka mu omdlała. Zerwałem się w mgnieniu oka z ziemi i
prawy prosty wymierzyłem mu w szczękę. Nieco zgórowjałem
i przejechałem po ustach i nosie. Wydał jakiś okrzyk —raczej
strachu niż bólu, i przechylił się w tył. W skoku naprzód pra­
wym ramieniem trąciłem go w pierś i już byłem w krzakach.
Pędem przebiegłem przez cmentarz, przesadziłem ka­
mienny płot i biegłem po żytnim ściernisku. Gdy byłem już
o jakieś trzysta metrów od cmentarza, usłyszałem strzał z
karabinu. —Pewnie do pana Kazimierza —mignęło mi w
głowie, i wtedy dopiero poczułem strach, dziki zwisrzę-
cy strach. To mi dodawało sił. Przeskoczyłem w poprzek
grodzieńską szosę i tu zwolniłem tempa, i spokojniej już
doszedłem do lasu w Dubnicy, gdzie poczułem się całkiem
bezpieczny. O świcie byłem za lasem na torze kolejowym,
potem w Kuźnicy w sztabie grodzieńskiego DOGenu. |
Na stopniach przy drzwiach spotkałem się z porucznikom
Stępniewskim. Na mój widok oniemiał. Patrzył na mnie prze­
rażonym wzrokiem:
215
W O L N ÏE W ÎC Z

—Co się z panem stało? Skąd się pan tu wziął? —prędko


zdjął z siebie płaszcz i podał mi go.
—Niech się pan okryje, bo ranek jest chłodny. Opowiedzia­
łem mu wszystko co zaszło. Siedzieliśmy w pierwszym pokoju.
—Niech pan zaczeka, pomówimy z szefem sztabu kapita­
nem Spiesznym; z generałem Wiśniewskim niech pan wcale
nie mówi.
Stępniewski przedstawił mię generałowi od artylerii. Po­
ważny, starszy Pan z siwym wąsem; nazwiska Jego nie za­
pamiętałem. Generał kazał przynieść wina. Wypiliśmy na
rozgrzewkę. Spytałem:
—Panie generale, czy wszystko stracone?
—Hm. Na wojnie różnie bywa. To jeszcze nie koniec.
Nadszedł kapitan Spieszny. Przywitaliśmy się. Zapytał:
—Czy pan zna tutejszą miejscowość?
—O tyle o ile. Jestem tu urodzony i stale tu zamieszkuję.
—Doskonale. Czy może pan zostać przy sztabie? Nie
mamy nawet dokładnych map, wydamy panu umundurowa­
nie, niech pan zostanie.
Zgodziłem się oczywiście i wyruszyłem na miasteczko
w płaszczu por. Stępniewskiego, by znaleźć jakieś okrycie.
Zgłosiłem się do miejscowego Proboszcza. Staruszek był
bardzo przejęty, ale niestety: nie posiadał żadnego ubrania
oprócz sutanny i duchownego przyodziewku. Poradził mi
udać się do organiściny, która pewnie po mężu będzie miała
jakieś ubranie. Tak się też stało. Litościwa i widać dobrego
serca niewiasta ofiarowała mi marynarkę i spodnie, które
nawet nieźle mi pasowały, i na dodatek dostałem jeszcze
pluszowy kapelusz. Tak ubrany oddałem wojskowy płaszcz
właścicielowi i mogłem spokojnie oczekiwać dalszych wy­
padków.
Po powrocie do sztabu spotkałem się z generałem Wi­
śniewskim, Dowódcą Okręgu Generalnego. Był to człowiek
średniego wzrostu i wieku, wciąż dziwnie zacinał dolną
216
P R Z E C Z U C IE KA

wargę, zachowaniem swym zdradzał wielkie nieopsnowa-


nie. Zwrócił się do mnie ze słowami:
- Pan chce tu zostać przy sztabie? Radziłbym panu zgło­
sić się do oddziału kawalerii organizowanego przez rotmi­
strza Kościałkowskiego.
Na tym rozmowa się skończyła. Przypomniałerr. sobie
ostrzeżenie por. Stępniewskiego i rozmowę z kapitanem
Spiesznym i postanowiłem czekać. Znacznie później, bo już
parę lat po wojnie, dowiedziałem się od por. Chochackiego,
męża kuzynki Jentysów tzw. „Paczuszki”, którzy wtedy ba­
wili w Bobrze, że właśnie w owym czasie, operując pocią­
giem pancernym pomiędzy Grodnem a Kuźnicą i Sokółką w
pewnym momencie był zdecydowany aresztować generała
Wiśniewskiego jako tchórza i nieporadnego oficera.
Tymczasem wpadł do Kuźnicy por. Czarnocki z kilku uła­
nami pozostałymi ze szwadronu, który z rana widziałem w do­
skonałym stanie wyruszający na wywiad. Okazało się, Ż3 w po­
wrotnej drodze we wsi Kowale szwadron wpadł w zasadzkę i na
drutach ledwie się przerąbali tracąc większą część swoich ludzi.
Był to alarm. Komendę objął lept. Spieszny i Kuźnicę ewaku­
owano. Ja się dostałem na przejeżdżające jaszcze artyleryjskie i
dostałem się do Sokółki, gdzie doktorowi Józefowi Dosze, bratu
pana Kazimierza opowiedziałem wszystko kończąc:
—Brata swego zabitego widziałem, słyszałem strzał, być
może do pana Kazimierza, ale dalej nic nie wiem.
Potem nastąpiła ewakuacja Sokółki ze starościńs kim ta­
borem na Białystok do Ostrołęki, a stamtąd już koleją do
Warszawy, gdzie się zgłosiłem do 18-go PACu w Modli­
nie. Następnie szkolenie w Bydgoszczy i Cud nad Wisłą —
„osiemnasta wielka bitwa świata” —i znowu z haubicami na
Białystok. W końcu Sokółka i wiadomość, że pan Kazimierz
żyje, był ciężko ranny, ale już jest zdrów. Wkrótce się z Nim
zobaczyłem i dokładnie się dowiedziałem wszystkiego co
przeżył, a mianowicie:
217
W O L N IE W IC Z

Gdy ów Kozak poprowadził mnie w głąb cmentarza, pan


Kazimierz pozostał pod nadzorem dwóch pozostałych. Los
jego zdawał się przesądzony. Dopiero gdy usłyszał słaby
okrzyk i oddalający się tupot moich butów, zrozumiał że
udało mi się uciec, a więc nie wszystko jest stracone; nale­
żało więc być na baczności. Jeden, starszy, pobiegł w głąb
cmentarza, a drugi kazał panu Kazimierzowi usiąść przy
bramie pod jednym słupem, a sam usiadł pod drugim skrzy­
żowawszy w j ednym ręku karabinek, a w drugim nagan, oba
wymierzone w pana Kazimierza. Sytuacj a wydawała się już
bez wyjścia, ale nadzieja i chęć ratowania się przy obudzo­
nej odwadze zwyciężyły. Poruszył się.
—N i s m ieś ta! —rzucił mu jego przeciwnik.
— Towariszcz, apierekrestitsia m ożno?

— N u raz w ierujuszczyj, ta k krestiś. —Wówczas pan Ka­


zimierz wstał jak do prawosławnego przeżegnania się, pra­
wą rękę wzniósł do czoła i skoczył w bok. Rozległ się huk
strzału, błysk ognia i pan Kazimierz runął nieprzytomny;
pozostały mu tylko w pamięci jakieś ogniste kręgi w głowie,
które się rozszerzały i z hukiem pękały.
Obudził go silny, trudny do zniesienia ból w pachwinie.
Ktoś go trzymał pod pachą, a ktoś mu ściągał buty, szarpiąc
niemiłosiernie. Pomimo strasznego bólu nie dał znać po so­
bie, że żyje. Oprawcy, gdy już z butami skończyli, ułożyli
Go w pozycji zmarłego —nogi wyprostowane i razem złożo­
ne, ręce skrzyżowane na piersiach; a starszy rzekł:
— P o śle zataszczim je g o na kładbiszcze, a tiepier idiom

iskat ’ togo .
I poszli —jeden wprost na cmentarz, a dwaj —jeden w
prawo, drugi na lewo wzdłuż murku cmentarnego, widocz­
nie myśląc, że ten pierwszy wypłoszy mnie z cmentarza, a
oni będą do mnie strzelali jak do zwierzyny. Ale wówczas
ja, dzięki Opatrzności, byłem już daleko.
Po ich odejściu pan Kazimierz poruszył się, nieco się pod-
218
P R Z E C Z U C IE KATYNIA

jął, i udało mu się stanąć na nogi. Stał w miejscu, ale nogą


prawą poruszyć nie mógł. Ujął ją obu rękoma i posunął o
krok naprzód, lewą dociągnął, i tak się poruszał, aż doszedł
do rosnącego opodal zboża. Tu upadł znowu nieprzytomny,
a w głowie wciąż powstawały owe ogniste kręgi, pękające z
hukiem wystrzału.
Po pewnym czasie przyszedł do siebie. Zaczął pełznąć,
by być jak najdalej od cmentarza. Znowu stracił przytom­
ność, znowu ogniste kręgi, i znowu pełznięcie w zbożu, byle
dalej i dalej, i tak aż do świtu.
We dnie leżał spokojnie, jedynie w miarę możności opę­
dzając się od much; czuł że miał gorączkę, męczyło go pra­
gnienie. Przez cały dzień w polu był ruch. Wojsko kosiło dla
koni owies i jęczmień. Nad wieczór się uspokoiło. Pełznąc
natrafił na zagon ziemniaków. Wygrzebał ręką kilka i ssał
sok z nich, ale to Mu ulgi nie przyniosło, a jèszcze gorzej
zaczęło dokuczać mu pragnienie. Gorączka wzrastała, ma­
jaczył, tyle mu tylko przytomności starczyło, by się ukry­
wać i nie zdradzić swej obecności. Z rana chłód i rosa nieco
go orzeźwiły, ale w miarę wzmagającego się upału czuł się
coraz gorzej. Coraz bardziej siły go opuszczały. Nie bardzo
sobie zdawał sprawę, co się z nim dzieje. Nie miał sił, by się
od much opędzać! Przychodziło jakieś otępienie, niechęć do
życia. W nocy padał deszcz. Z mokrego ubrania wysysał
wodę, to go nieco przywróciło do przytomności.
Nadszedł ranek. Zdał sobie sprawę, że takie leżenie w
polu nie ma sensu. Zaczął pełznąć w poprzek zagonu. Chciał
się wydostać na drogę. Już dzień się robił zupełny. W pew­
nej chwili zboże się skończyło —był przy polnej wąskiej
drodze. Ujrzał kałużę wody deszczowej. Posunął się dojniej,
by się napić. W tej chwili usłyszał czyjeś kroki. Chciał się
już cofnąć do zboża, ale pomyślał: Po co mam się chować?
Niech mnie lepiej dobiją. —Pozostał w miejscu. Wtem psły-
szał znajomy głos:
219
WOLNIEWICZ

—Panie, a cóż to z wami.


Był. to Adam Kolendowicz, mieszczanin z Nowego Dwo­
ru. Zorientował się w jego stanie. Natychmiast podciągnął
go z powrotem w zboże.
—Leżcie tu Panie spokojnie, tej wody nie pijcie, zaraz
wam mleka przyniosę.
Jakieś błogie uczucie spokoju, ratunek, nadzieja na życie
nim owładnęło. Kolendowicz niebawem wrócił, przyniósł
mleka, lecz nie pozwolił Mu na raz dużo pić. Ułożył Go
możliwie wygodniej, kazał leżeć spokojnie, a sam wyruszył,
by zawiadomić siostrę pana Kazimierza w Małej Bobrze,
która nie wiedziała, co się z bratem stało.
Na głowę Panny Zofii zwalił się niemały kłopot. Jechać
po rannego znaczyło zdradzić, że żyje, i ściągnąć na niego i
siebie ostateczne nieszczęście. Służba również nie zdradza­
ła ochoty do jazdy, każdy się bał o swoją głowę.
Dowiedziała się o tym Kaliszanka. Dziewczyna nie pierw­
szej już młodości, mieszkała za Koniuszkami i Nowosiółka­
mi w Lojstrach, sama jedna w chacie na tak zwanym końcu
świata, gdzie łączyły się bagna sidrzańskie z bagnami rzeki
Bobry, od Lipska już Biebrzą zwanej. Dalej żadnej drogi nie
było. Bagno było tylko zimą dostępne. Niewiele było ludzi
znających przejścia przez bagna niezamarznięte. Kaliszanka
przejścia te znała. Była to dziewczyna dzielna i tajemnicza.
Jaką drogą Kaliszanka się dowiedziała o znalezieniu pana
Kazimierza - nie wiadomo. Ale wnet się zgłosiła do panny
Zofii i podjęła się Pana Kazimierza przywieźć. Kolendowicz
dokładnie Jej opowiedział, gdzie ranny się znajduje.
Kaliszanka wzięła konia i wóz, i zaraz ruszyła okrężną
drogą. W Bobrzańskim Lesie Kamienicy zobaczyła żołnie­
rzy pędzących chłopskie furmanki z Jagint „pod obóz”. Mo­
mentalnie skręciła z drogi, wpadła w gąszcz, na głowę konia
zarzuciła płachtę i głaskała po szyi, by się koń rżeniem nie
zdradził. Jeden z konnych wpadł za nią do lasu, ale w gąszcz
220
P R Z E C Z U C IE KATYNIA

się nie zagłębiał. Pohulcał i wrócił na drogę. Kaliszanka nie­


co odczekała i pojechała do Nowego Dworu, tam po zagu-
mieniu dostała się na cmentarz i odnalazła Pana Kazimierza
według wskazówek IColędowicza. j
Dookoła było sporo żołnierzy koszących owies dla koni.
Kaliszanka podjechała wozem bliziutko dq leżącego i! naj­
spokojniej zaczęła żąć sierpem otaczające zboże; a gdy już
sporo nażęła, obejrzała się wkoło uważnie, czy jej nikjt nie
obserwuje, i w odpowiednim momencie uchwyciła leżące­
go pana Kazimierza na ręce i jednym rzutem ulokowała go
na słomie, którą był wóz zaścielony. Następnie przykryła go
płachtą i nażętą słomą, i tą samą okólną drogą szczęśliwie
dojechała do Małej Bobry.
W obawie przed ewentualną rewizją nie można było
umieścić pana Kazimierza w domu. Musiał jeszcze jedną
noc przeleżeć na wozie w lasku, który się tuż za domem
znajdował. Ale pan Kazimierz czuł, że już jest u siełjie w
domu, wygodnie ułożony, nakarmiony, napojony i dopa-
trzony; a nazajutrz rano ta sama Kaliszanka powiozła go
przez Paszkowski Most do Augustowskiej szosy i dalej do
Grodna. W drodze spotykała sporo żołnierzy, którzy często
zapytywali: j
—Kawo wieziosz? ·
—Raniennawo —odpowiadała. —Nu tak więzi —dobrotli­
wie się zgadzali. !
Tak też dowiozła szczęśliwie Kaliszanka pana Kazimie­
rza do szpitala w Grodnie, tak przepełnionego, że może
długo musiałby czekać na swą kolej do opatrunku, gjdyby
go dr Szumkowski nie poznał i nie kazał zaraz wziąć na
stół operacyjny. I
W szpitalu pod dobrą opieką pan Kazimierz wydobjrzał i
doczekał się przepędzenia najeźdźcy poza granice Polski.
Gdy moja bateria została jako zapasowa odkomendero­
wana za Białystok wziąłem urlop i pojechałem do Sokółki,
221
W O Ł N IE W IC Z

a stamtąd do Bobry, gdzie się z panem Kazimierzem, już


całkiem zdrowym, spotkałem i od Niego usłyszałem całą
dokładną relację o Jego przejściach tak ciężkich i szczęśli­
wie zakończonych.

Szprotawa, dnia 15 maja 1968 r.

Szanownej i Kochanej Pani Zofii Doszynie w dniu Jej


Imienin przesyłam te wspomnienia o zdarzeniach sprzed pół
wieku z życzeniem, aby jeszcze bardziej uświetniły pamięć
Jej niezapomnianego męża ś.p. pana Kazimierza Dochy,
który był najlepszym moim sąsiadem i przyjacielem. Rów­
nież Synowi Jego, panu Kazimierzowi II Dosze życzę, aby
te kartki były mu w Jego drodze życiowej pewną chwałą,
płynącą z cierpienia i bohaterstwa Jego nieskalanej pamięci
Ojca.
Wasz
/-/ Tadeusz Tomaszewski

222
ί7 j '■ ·■ "Γ"Λ

I# ^
' ·'■ -
'S4'i'SIISIili
-
ï* ■>■
T "?*
l , l -.-·· ■-..■■.iii ■tfi» f !i ■
*' i1 ■ ν*/·ι

^ rw ï··. · ^ **“

.tflÿ $
1* .VV ' ·' &.1 '.: -f*

i 1-.·;:... r ; 1 -- Ik ■■ -
ν Η |· · Μ / v w ·
M M M M » .#; |·- j
W O L N IE W IC Z

P u b l ik a c je k s ią ż k o w e
PROE BOGUSŁAWA WOLNIEWICZA
• Rzeczy i fakty. Wstęp*do pierwszej filozofii Ludwika
Wittgensteina (z fragmentem Platońskiego „Teajteta” w nowym
przekładzie i z komentarzem Profesora Henryka Elzenberga),
Warszawa, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1968.
• Ontologia sytuacji: podstawy i zastosowania, Warszawa,
Państwowe Wydaw. Naukowe, 1985.
• Filozofia i wartości: rozprawy i wypowiedzi: z fragmentami
pism Tadeusza Kotarbińskiego, Warszawa, Wydział Filozofii
i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, 1993.
• Filozofia i wartości, 2, Warszawa, Wydział Filozofii i Socjologii
Uniwersytetu Warszawskiego, 1998.
• Logic and metaphysics: studies in Wittgenstein’s ontology
of facts, Warszawa, „Znak, Język, Rzeczywistość”, Polskie
Towarzystwo Semiotyczne, 1999.
• Filozofia i wartości, 3, Z fragmentem „Księgi tragizmu”
Henryka Elzenberga i jego uwagami o „Dociekaniach”
Wittgensteina, Warszawa, Wydział Filozofii i Socjologii
Uniwersytetu Warszawskiego, 2003.
• Propedeutyka filozofii (z J. Grudniem), 1961
• Ksenofobia i wspólnota (z Z. Musiałem), Arcana, 2003
• Trzy nurty: Racjonalizm, - antyracjonalizm, - scjentyzm
(z Z. Musiałem i J. Skarbkiem), 2006

224
\

You might also like