You are on page 1of 152

Karl-Markus Gauß

Umierający Europejczycy
Podróże do sefardyjskich Żydów z Sarajewa, Niemców z Gottschee,
Arboreszów, Łużyczan i Aromunów

Ze zdjęciami Kurta Kaindla


Przełożyła Alicja Rosenau
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane
pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności
cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału niemieckiego Die sterbenden Europäer. Unterwegs
zu den Sepharden von Sarajevo, Gottscheer Deutschen, Arbëreshe,
Sorben und Aromunen
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografie na okładce i w środku tomu, zdjęcie Autora © by Kurt Kaindl
Copyright © by Paul Zsolnay Verlag, Wien 2002
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2006
Copyright © for the Polish translation by Alicja Rosenau, 2006
Redakcja i korekta Filip Modrzejewski, Monika Sznajderman
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d 2d.pl
ISBN 978-83-8049-200-4
SPIS RZECZY

STRONA TYTUŁOWA
STRONA REDAKCYJNA
OSTATNI
SEFARDYJCZYCY Z SARAJEWA
LAS HISTORII
W GOTTSCHEE
CZAS CIVITY
U ARBORESZÓW W KALABRII
SŁOWIAŃSCY SĄSIEDZI
ŁUŻYCKA PODRÓŻ PO NIEMCZECH
NARÓD, KTÓRY ZNIKNĄŁ
WŚRÓD MACEDOŃSKICH AROMUNÓW
BIBLIOGRAFIA
PODZIĘKOWANIA
SPIS FOTOGRAFII
POLECAMY TAKŻE
KOLOFON
O S TAT N I
SEFARDYJ CZYCY Z SARAJ EWA

1 Jakob Finci to niski, bystry, lekko sepleniący mężczyzna. Mówi płynnie


po angielsku, poruszając jednocześnie ogromnym prawym uchem. Na
obitej boazerią ścianie za fotelem, w którym siedzi dumnie
wyprostowany, jak gdyby przyjmował jakąś paradę, wiszą oprawione
w ramki jego zdjęcia z wielkimi tego świata: z papieżem Janem Pawłem II ,
obaj na wieczność pogrążeni w poufałej rozmowie; z małżeństwem
Clintonów, których swobodnie trzyma pod ramię, a którzy z uśmiechem
patrzą na miasto; oraz z sekretarzem generalnym ONZ Kofim Annanem, gdy
obaj uśmiechają się smutno, świadomi bezcelowości wszelkich ziemskich
dążeń. Od ponad godziny Finci cierpliwie odpowiada na każde moje pytanie,
przytaczając zabawne anegdoty lub czyniąc zaskakujące porównania
z wydarzeniami z odległej przeszłości. Wkrótce po tym, jak zaczęliśmy naszą
rozmowę w gminie żydowskiej Sarajewa, zaczął komentować moje pytania,
a good question, mówił z uznaniem, a czasami stopniował aprobatę do a very
good question, co oznaczało, że odpowiedź będzie wymagała dłuższego
wstępu.
A więc to jest człowiek, o którym tyle słyszałem i o którym każdego dnia
podczas mojego pobytu w Sarajewie opowiadano mi coś innego!
Najwyraźniej nie każdy odczuwał do niego sympatię, niektórym pewnie nie
podobało się, że przewodniczący gminy żydowskiej, liczącej tylko kilkaset
dusz, urzęduje jak prezydent, któremu mężowie stanu i przywódcy religijni
muszą składać kurtuazyjne wizyty. I rzeczywiście, wszyscy, którzy w latach
oblężenia lub po wojnie odwiedzali miasto, odwiedzali także Finciego w tej
dużej, o wiele za dużej dla dzisiejszej małej gminy synagodze, której jedna
strona wychodzi na wąską Miljackę, przecinającą szybkim nurtem miasto,
a druga na wzgórza otaczające Sarajewo ze wszystkich stron. Gdyby
generałowie musieli wymyślić miasto, w którym najlepiej można ćwiczyć
okrążenie przy użyciu niewielkich sił, ich plan manewrów bez wątpienia
przypominałby plan Sarajewa. W ostatnich latach wszyscy mężowie stanu
przechodzili przez most na Miljacce, prowadzący z centrum starego miasta
do małej dzielnicy, której najważniejszym miejscem jest synagoga z salą
zebrań, kawiarnią i aulą konferencyjną, biurami i biblioteką. A Finci
przyjmował ich, konferował z nimi i wielkiej polityce, która zwłaszcza dla
Sarajewa miała katastrofalne skutki, przeciwstawiał małe porozumienia.
Przez długi czas Sarajewo było często opiewaną ojczyzną sefardyjczyków,
Żydów, którzy w roku 1492 zostali wypędzeni z Hiszpanii przez pobożnego
króla Ferdynanda i jego cnotliwą małżonkę Izabellę, rozpierzchli się po
świecie i dość licznie osiedli na Bałkanach. Yerusalayim chico, Mała
Jerozolima, tak przez stulecia nazywali swoje miasto żydowscy mieszkańcy,
których przodkowie przybyli z Półwyspu Iberyjskiego do imperium
osmańskiego, na drugą stronę Morza Śródziemnego, gdzie mądry sułtan
Bajazyt II zagwarantował im swobodę religijną, bezpieczeństwo prawne
i perspektywy gospodarcze i powitał wypędzonych zdaniem: „Czy można
nazwać mądrym i roztropnym króla, który zubaża swój kraj, a moje
imperium wzbogaca?”. Sefardyjczycy nie byli pierwszymi Żydami
w państwie osmańskim, niemal wszędzie, gdzie się osiedlali, w Sarajewie
i Travniku, w Stambule czy Izmirze, w Sofii czy Ruszczuku, napotykali
zasiedziałe, żyjące tam od czasów starożytnych gminy Romaniotów. Lecz
w ciągu kilku pokoleń tubylcy całkowicie asymilowali się z przybyszami,
i dlatego kultura sefardyjska dominowała w życiu Żydów na Bałkanach,
w Grecji i w Azji Mniejszej aż po XX wiek.
Opuszczając swą ojczyznę, wygnańcy mogli zabrać ze sobą tylko to, co
sami zdołali unieść, ale o wiele cenniejszy niż wszelkie dobra ziemskie był
język, który przywieźli z Hiszpanii i który wkrótce stał się lingua franca
kupców handlujących na obszarze Śródziemnomorza; był to język, którym
mówiono na całym Półwyspie Iberyjskim w najróżniejszych odmianach
regionalnych, sprzed politycznej reformy, ustanawiającej jako język panujący
dialekt kastylijski, który następnie stał się podstawą współczesnego
hiszpańskiego. Język żydowsko-hiszpański, w którym później w miastach
portowych załatwiali swoje interesy kupcy marokańscy i greccy, egipscy
i dalmatyńscy, ma wiele różnych nazw: najbardziej rozpowszechniona to
ladino, obok niej istnieje także nazwa judeo-español, a do dziś mówi się
o nim romance i gudezmo. W każdym razie Żydzi na Bałkanach nie
posługiwali się swym przywiezionym z Hiszpanii językiem jedynie
w świątyniach czy w obrzędach religijnych, lecz także w życiu codziennym,
na ulicy i bazarze. Dzisiaj dla poetów i językoznawców ladino jest „żywym
muzeum języka hiszpańskiego”, którego odkrywanie może być niezwykłym
doświadczeniem poetyckim. Kiedy w 1980 roku argentyński poeta Juan
Gelman uciekał przed dyktaturą wojskową, znalazł schronienie nie tylko
w Meksyku, lecz także w języku przodków, którzy niegdyś musieli ratować
się ucieczką – w języku sefardyjskim, którego nauczył się na wygnaniu, by
później pisać w nim wiersze.
Aż do XIX wieku Żydów z Bałkanów można było utożsamiać z kulturą
sefardyjską. Dopiero w roku 1878, kiedy wojska austro-węgierskie zaczęły
okupację tureckiej prowincji Bośni i w miejsce dawnej, osmańskiej,
wprowadziły własną administrację, do Sarajewa znowu przybyli Żydzi; lecz
tym razem nie byli to bogobojni sefardyjczycy. Za austriacką armią ciągnęły
tysiące urzędników wykształconych na uniwersytetach, a wśród nich Żydzi,
którzy pochodzili ze środkowej Europy, zwani aszkenazyjczykami. I gdy
austriaccy Żydzi w 1878 roku pojawili się w Sarajewie, sefardyjczycy
przeżyli wielkie zaskoczenie, jak tłumaczył mi Jakob Finci w swoim biurze
pełnym pamiątek i dokumentów na temat żydowskiej historii. Dziwili się, bo
zobaczyli Żydów, którzy nie znali ladino, i zaczęli się zastanawiać, czy
można w ogóle być Żydem, nie mówiąc w tym języku. W każdym razie
początkowo sefardyjczycy nie byli zachwyceni pojawieniem się tak dużej
liczby Żydów, z którymi nie można było się porozumieć, którzy nie znali ich
starożytnych obrzędów. Wprawdzie sefardyjczycy od czterystu lat byli
przyzwyczajeni do życia wśród muzułmanów i prawosławnych, lecz jako
ludzie pobożni zawsze trwali przy zachowanych niemal bez zmian dawnych
obyczajach. A przecież nowo przybyli byli zupełnie innymi ludźmi;
spotykało się ich teraz w urzędach i na placach, i choć nazywali się Żydami,
ich język, strój i sposób bycia wzbudzały ogromne wątpliwości: czy
rzeczywiście normy i obyczaje traktują tak poważnie, jak na Żydów
przystało.

2 Dawny cmentarz żydowski położony na stromym zboczu wzgórza


między całkowicie zniszczonymi dzielnicami Kovačići i Grbavica był
przykryty głębokim śniegiem. Ogromna żelazna brama z trudem dawała
się otworzyć, tak mocno tkwiła w zamarzniętym śniegu, który miał koło
metra grubości i teraz, w lutym, był twardy jak kamień. Od tygodni nikt tu
nie wchodził. Lekko przysypane stare ślady jedynego odwiedzającego, który
co krok zapadał się w śnieg, prowadziły od bramy do pobliskiego domu
pogrzebowego, pokrytego dziurami od kul, z dachem zapadniętym tak, że ze
środka można było zobaczyć niebo. W ciszy przedpołudnia białe nagrobki
sterczały ze śniegu, jedne pochylone, jakby zastygły padając, drugie
wyprostowane i gęsto stłoczone. To były groby aszkenazyjczyków,
noszących nazwiska typowe w monarchii austro-węgierskiej: Farkas,
Brocziner, Prohaska lub dr Rothkopf; wielu zmarłych w Sarajewie na
przełomie wieków urodziło się, co widać po inskrypcjach, gdzieś w wiosce
na Morawach lub w węgierskim miasteczku. O wiele liczniejsze były groby
sefardyjczyków, starsze z hebrajskimi inskrypcjami, pozostałe z wersami
w ladino pisanymi alfabetem łacińskim, pod którymi spoczywały prochy
rodzin Kampos, Montiljo, Tolentino, Brazil-Levy czy Papo.
Kirkut ciągnie się jakieś trzysta, czterysta metrów ku szczytowi wzgórza
Trebević; między nagrobkami stały drzewa, których gałęzie pod ciężarem
śniegu opadały aż do ziemi. Droga pod górę była trudna, po stromych
połaciach lodu, które nawet w odpowiednim obuwiu niełatwo było pokonać,
zdarzały się miejsca, gdzie śnieg znienacka stawał się sypki, aż zapadaliśmy
się po kolana. Ostrzegano nas. Cmentarz był przed wojną niemal całkowicie
zapomniany, choć stok, na którym leży, widać z połowy miasta, ze wzgórz
po drugiej stronie Miljacki, widać go też z niektórych domów na placu
i wielu nad rzeką. Ale ludność Sarajewa tak bardzo zapomniała o starym
cmentarzu żydowskim, że muzułmański poeta Abdullah Sidran przed wojną
opisywał go jako symbol opuszczenia. W swym wierszu wspominał
pokolenia zmarłych sefardyjczyków, po których już nie będzie następnych
w Sarajewie:
Śpijcie, wy, którzy przebyliście także ostatnią drogę.
Śpijcie, czas przeminie.
Śpijcie, już nie będzie czasu.
Śpijcie, już niczego nie będzie,
Będzie tak, jak gdyby nigdy niczego nie było.
Śpijcie, niebo nie zna pamięci.

Cmentarz, który wszyscy, co o nim zapomnieli, codziennie mają przed


oczami, został… odkryty podczas wojny i przez nią wykorzystany. Kto
planuje szturm na miasto, uważnie mu się przygląda, szuka miejsc, skąd
może prowadzić atak, zakątków, do których może się wycofać. Wojna
o Sarajewo zaczęła się na cmentarzu żydowskim, którego przedtem prawie
nikt nie zauważał ani nie odwiedzał. Kilkaset metrów poniżej kirkutu
niepozorny most Vrbanja przecina Miljackę i łączy dzielnice Marjin Dvor na
północy z Kovačići na południu. W dniu 5 kwietnia 1992 roku wielu
mieszkańców Sarajewa wyszło na ulice, żeby demonstrować przeciw
podziałowi miasta na strefy etniczne. To kłamstwo, że sarajewianie sami
zniszczyli swoje miasto, że chcieli rozpadu na grupy etniczne i sami do niego
doprowadzili. Całymi tysiącami tydzień po tygodniu szli na barykady,
wzniesione przez armię jugosłowiańską, która już dawno przeistoczyła się
w oddziały serbskie, barykady biegnące przez dzielnice od dawna
zamieszkane przez ludność mieszaną. Serbowie, Chorwaci, Muzułmanie
i Żydzi Sarajewa wytrwale protestowali przeciw takiemu podziałowi miasta
i dopiero gdy zauważyli, jak bardzo w tej walce zostali opuszczeni
i zdradzeni przez wszystkich, powoli zaczęli kapitulować; zwłaszcza młodzi
mężczyźni ulegli naciskowi nacjonalizmu i wyruszyli z wielkich bloków, by
dołączyć na wzgórzach do oblegających, by przyłączyć się do morderców
i ostrzeliwać własne miasto.
Wojna zaczęła się 5 kwietnia 1992 roku, kiedy setki ludzi stanęły przed
barykadami, którymi partia Radovana Karadzićia w ciągu jednej nocy odcięła
dzielnicę Grbavica. Z pewnego domu w pobliżu cmentarza żydowskiego
snajper strzelał do idących w pokojowym marszu, który właśnie przechodził
przez most Vrbanja, i trafił studentkę medycyny Suadę Dilberović. To fatalny
przypadek, że akurat ona stała się pierwszą śmiertelną ofiarą wojny
o Sarajewo i z Sarajewem; choć wielu ludzi mówiło mi, że los
nieprzypadkowo wyszukał sobie tę młodą kobietę.
Rodzina studentki medycyny przywędrowała tu bowiem z Dalmacji, ofiara
pochodziła zatem z Chorwacji, ale nie była katoliczką, lecz muzułmanką,
i wprawdzie była muzułmanką, ale nie taką, jakie chcieliby widzieć
chrześcijańscy fundamentaliści, czyli bez zasłony lub choćby chusty na
głowie, lecz piękną, jasnowłosą, świadomą własnej wartości kobietą, która
chciała zostać lekarką, i tymi wszystkimi cechami uosabiała Sarajewo
znienawidzone przez zwolenników etnicznych podziałów: była człowiekiem
o niejasnej przynależności etnicznej, kobietą żyjącą po miejsku. I tak Suada
Dilberović, która w niedzielę 5 kwietnia wykrwawiła się na moście Vrbanja,
dzisiaj noszącym jej imię, stała się pierwszą ofiarą tej transmitowanej przez
wszystkie telewizje świata wojny.
Kto chce zniszczyć swoje miasto, potrzebuje wysuniętych pozycji,
a cmentarz żydowski, odkryty ponownie na wojnie i z powodu wojny, był
właśnie takim miejscem. Za prastarymi nagrobkami, będącymi także
pomnikami tolerancji i ducha pokoju, gdyż przypominają o ludziach, których
przodkowie przybyli z daleka, uciekając od zniewolenia na zachodzie, żeby
tutaj, na wschodzie, żyć szczęśliwie i zgodnie z własnym sumieniem, za tymi
prastarymi nagrobkami ustawiono działa i z położonej wysoko nad miastem
górnej części cmentarza całymi miesiącami haubice ostrzeliwały Sarajewo
w dole. Ostrzegano nas. Kiedy Serbowie po ponad trzech latach musieli
opuścić cmentarz i sąsiadujące dzielnice Kovačići i Grbavica, wysadzali
w powietrze domy ulica za ulicą, a cmentarz zaminowali metr po metrze.
Norweska organizacja Peoples Aid potrzebowała pół roku, żeby za pomocą
wykrywaczy oczyścić cały cmentarz z min przeciwpiechotnych, ale może
z tych wielu tysięcy, które okupanci rozmieścili, opuszczając to miejsce,
kilka jeszcze pozostało? Schodząc powoli w dół cmentarza, natknęliśmy się
na piękny nagrobek, na którym pewna zmarła przed stu sześćdziesięciu laty
matka, za życia nie znająca innej sprawiedliwości niż wybaczenie i innego
prawa niż miłość, opłakiwana jest przez swe dzieci w ladino: Madre que non
conoce otra justicia que el perdón ni mas ley que amor.
Opuszczając teren cmentarza, spojrzeliśmy na ogromną kupę gruzów,
która była dzielnicą Kovačići. Stary zgarbiony mężczyzna z wysiłkiem szedł
w górę stromej, nieodśnieżonej uliczki. Niósł kilka ciężkich toreb i gdy
zrównał się z nami, zatrzymał się z uśmiechem i odezwał w łamanej
francuszczyźnie, której zrozumienie dodatkowo utrudniało to, że miał
w ustach tylko kilka pieńków zębów i jego mowa zlewała się w ciąg
niewyraźnych sylab. Postaliśmy razem kilka minut, pytał o nasze plany
i chciał wiedzieć, czy podoba nam się Sarajewo, potem znów ruszył w drogę,
wychudzony starzec, który kilka razy powtórzył, że ma pięćdziesiąt dwa lata,
cinquante-deux, i zaczął wspinać się pod górę, mijając ruiny i idąc ku
ruinom.

3 Kiedy po raz pierwszy wszedłem do ponurego, pełnego snujących się


kłębów dymu holu siedziby gminy żydowskiej, na krzesłach
ustawionych wzdłuż ścian siedziało około dziesięciu starców. Z dużego
pomieszczenia drzwi prowadziły w lewo do czegoś w rodzaju kawiarni oraz
biur gminy, w których rezydował Jakob Finci, a po prawej znajdowały się
schody wiodące do sal na górze. Starcy siedzieli, pili mokkę z maleńkich
filiżanek lub żółtawą, mętną wódkę z kieliszków, palili i milczeli. Nie
zgromadzili się wokół stołu, lecz – jak to jest typowe w krajach
południowych pod gołym niebem – ustawili krzesła wzdłuż ścian, a że wiele
było pustych, rozproszyli się po całym pomieszczeniu. I siedzieli tam,
większość w porozpinanych płaszczach i w kapeluszu lub czapce na głowie,
jak gdyby tylko zajrzeli na chwilę i byli gotowi w każdej chwili znów wstać
i odejść. Tak to wygląda zawsze, może nawet już od kilkuset lat, siedzą dalej,
ale zawsze jakby w pogotowiu, jakby czekali na wezwanie; tak wygląda
tragedia schyłku życia tych starców: w ostatnich latach większość ich
przyjaciół i krewnych została wezwana, wstali, wyszli i wyemigrowali.
Obojętnie przyjęli moje wejście, każdy w ten sam sposób, krótkim
spojrzeniem, może nie natarczywym, lecz uważnym. A ponieważ po kilku
krokach zatrzymałem się bezradnie, w najdalszym kącie podniósł się
z krzesła żylasty mężczyzna z gęstwiną siwych włosów, w jednej ręce
trzymający zgaszonego papierosa bez filtra, w drugiej kieliszek wódki
i zbliżył się do mnie z pytaniem, czy może mi pomóc. Przedstawiłem mu się,
powiedziałem, że przyjechałem z Salzburga, bo od dłuższego czasu interesuję
się sefardyjczykami, a on odpowiedział, prześmiewczo naśladując
konstrukcję mojego zdania: And my name is Albahari, I come from Sarajevo,
and I am also interested in Sephardim. Było to powiedziane z dobroduszną
ironią, ale ja znalazłem w tym coś takiego, co natychmiast zmieniło ją
w sympatię; nazwisko, jakim przedstawił się starzec, skojarzyło mi się
z pisarzem z Belgradu, autorem prozy opublikowanej przed laty przez moje
pismo. Poznałem go później jako człowieka pełnego cichego zwątpienia, gdy
pewnego wieczoru opowiadał grupie austriackich słuchaczy o Jugosławii,
która właśnie się rozpadła, oraz o belgradzkiej gminie żydowskiej, której
przewodniczącym zgodził się zostać w akcie beznadziejnego poczucia
obowiązku właśnie wtedy, kiedy tak wielu Żydów zaczęło opuszczać Serbię.
Z pewną przesadą napomknąłem, że jestem zaprzyjaźniony z pisarzem o tym
samym nazwisku, Davidem Albaharim, na co starzec upuścił papierosa, by
mocno i długo ściskać moją rękę, wykrzykując: my nephew, my nephew
David, i rozlewając z tej radości wódkę. Choć wtedy uznawał emigrację za
ostateczną porażkę, David Albahari w końcu wyemigrował, i to na drugi
koniec świata, przeniósł się do kanadyjskiego miasteczka uniwersyteckiego;
mieszkał tam, jak opisywał w opowiadaniu Całodzienne opady śniegu, nie
niepokojony europejskimi waśniami, w otoczeniu miłych studentów
i kolegów, którzy chętnie tłumaczyli mu, co złego działo się w Bośni nad
Morzem Czerwonym oraz dlaczego mieszkańcy Sarajewa tak bardzo
pokłócili się o dostęp do wody.
Jego wuj, który właśnie stał naprzeciw mnie, Mosze Albahari, był
emerytowanym pułkownikiem jugosłowiańskiego lotnictwa. Przez
dwadzieścia pięć lat kształcił w armii pilotów do walki z wrogiem, który
nigdy nie nadszedł, a kiedy jego piloci pewnego dnia jednak zostali wysłani
na wojnę, nie była to wojna prowadzona przeciwko wrogowi, którego trzeba
było wyprzeć za granice kraju, lecz przeciwko federacyjnym towarzyszom,
którzy pokroili wspólne państwo wzdłuż dawnych granic wewnętrznych.
Mosze Albahari był także konstruktorem, według jego planów zbudowano
mały samolot, ważący zaledwie 280 kg, jednak do produkcji seryjnej nigdy
nie doszło. W ogóle wszystko było na próżno, samolot, lotnictwo, szkolenia!
Tak samo jak jego bratanek, również jego syn wyemigrował do Kanady,
powiedział Mosze, i prawie wszyscy jego przyjaciele albo nie żyli, albo
wyjechali. Pokazał na kółko starców, którzy akurat, jakby rozumiejąc, co
o nich mówi, zaczęli kiwać głowami z przyjazną rezygnacją – dom starców,
rozumie pan, nic innego, żydowska gmina Sarajewa jest dzisiaj niczym
innym jak tylko domem starców. Wszyscy wyjechali, młodzi, którzy
odważyli się zacząć gdzieś życie od nowa, którzy znaleźli schronienie
w jakichś koledżach na amerykańskiej prowincji, starzy, którzy mieli
krewnych w Izraelu. Ale on zostanie, on, Mosze Albahari, i wytrwa razem
z tymi tutaj, którzy codziennie się tu spotykają, wspólnie palą, piją –
i czekają.
Nie jestem Izraelitą, mówił Mosze, dlaczego miałbym jechać do Izraela?
Nie jestem Amerykaninem, co mam robić w Ameryce? Kiedyś może
chciałby tam pojechać, żeby się rozejrzeć, ale jechać do Ameryki po to, żeby
umrzeć? Spośród tysiąca pięciuset Żydów, którzy mieszkali w Sarajewie
jeszcze przed blokadą, ponad połowa wyemigrowała. Kiedy Sarajewo było
przez trzy lata zamknięte, a ucieczka niemożliwa, walczące strony uzgodniły,
że Żydom pozwolą wyjechać. W wielkim konwoju pod ochroną sił ONZ
zostali wywiezieni z miasta, które już przestało być dla nich małą Jerozolimą.
Przed pięciuset laty sefardyjczycy przybyli tu wygnani z Hiszpanii, teraz
opuszczali swoje Sarajewo i swoją Bośnię. Ale to nie antysemityzm ich
wyganiał, Mosze przywiązywał dużą wagę do tej sprawy. Poprzez
papierosowy dym, który mój rozmówca rozganiał po sali, machając rękoma,
co chwilę spoglądał na mnie przenikliwie: nie, w Jugosławii nie było
antysemityzmu, i nawet na końcu, kiedy każdego można było poszczuć na
każdego, Żydzi byli z tego wyłączeni. Może, powiedział Mosze, trzy
największy grupy etniczne w Bośni nienawidziły się tak fanatycznie, że na
nienawiść do Żydów nie starczyło im już czasu ani sił. Wszystkie nacje
raczej z szacunkiem wypowiadały się o „naszych Żydach”, i dlatego chyba
pozwoliły swoim Żydom opuścić miasto w samym środku wojny. Żydzi
wyjechali, bo nie było sensu, żeby pozostawali tam, gdzie rządził
nacjonalizm. Gdy Bośnia została zniszczona jako państwo wielu narodów,
Żydzi, najmniejsza grupa narodowościowa, której los był uzależniony od
pokojowego współżycia innych, nie mieli tu już żadnej przyszłości. Ale
i Bośnia nie ma przyszłości bez Żydów, gdyż teraz wszyscy mówią tu
w imieniu swoich grup etnicznych i o ich miejscu w kraju; jedynie Żydzi,
gdy mówili o sobie i swojej wspólnocie, mówili jednocześnie o całej Bośni.
Jeżeli nie ma Bośni, w której jest miejsce dla wszystkich bośniackich grup
etnicznych, Żydzi nie mogą pozostać w Bośni – ale jeśli już nie ma Żydów
w Bośni, w rzeczywistości nie ma już także tego kraju.
– Co jest w takim razie?
– Coś innego, co mnie nie interesuje. Jakieś państwo z jakąś tam flagą.
Jeszcze gdy Albahari mi to wszystko opowiadał, wiedziałem, że
z pewnością muszę zapamiętać tego mężczyznę, przynajmniej z powodu jego
szczególnego śmiechu. Każde zdanie kończył cichym chichotem, który był
gorzki, lecz nie do końca, brzmiał, jakby Albahari po wszystkim, co mówił,
swym krótkim śmiechem stawiał kropkę, a w sposobie, w jaki ją stawiał, nie
było nic z użalania się, choć nieuchronność, którą jego śmiech podkreślał,
była przejmująco smutna: moja żona nie żyje, mój syn wyemigrował,
wszyscy moi przyjaciele wyjechali, pięćsetletnia historia Żydów w Sarajewie
kończy się, a ten koniec, który jest końcem pewnej epoki historycznej,
końcem tak wielu osobistych nadziei, tradycji, nadchodzi nieuchronnie, nie
można go powstrzymać ani finansową pomocą z zagranicy, ani przez
duchowe opamiętanie w samym Sarajewie.
– Nie jestem Izraelczykiem. Nie jestem Amerykaninem. Jugosławii już nie
ma. (Śmiech). Bośnia istnieje tylko jako ułuda. (Śmiech). Jestem
sefardyjskim Żydem, który nie zna hiszpańskiego. (Śmiech). I to ja miałbym
wracać do Hiszpanii?
– Czy to byłoby w ogóle możliwe?
– Hiszpański król wydał edykt, przypuszczalnie miał wyrzuty sumienia
z powodu swoich zwariowanych krewnych z dawnych czasów, że wszyscy
bośniaccy sefardyjczycy, którzy chcą wrócić do Hiszpanii, dostaną zgodę na
wjazd. Jeżeli zechcą zostać w Hiszpanii, niezwłocznie otrzymają
obywatelstwo hiszpańskie, ale muszą zrzec się bośniackiego.
– Czy to źle?
– Wcale nie. Ale my, Żydzi, nauczyliśmy się zawsze patrzeć do przodu.
Gdyby człowiek był zwierzęciem, które żyje w przeszłości, wtedy miałby
oczy z tyłu głowy, żeby mógł patrzeć za siebie. (Śmiech). Ja nie patrzę do
tyłu, zawsze przed siebie: And my history goes cemetary. (Śmiech).

4 Provare to wąska uliczka, która zaczyna się przy małym placyku,


położonym dość wysoko nad centrum miasta, rzeką i bazarem,
i łagodnym łukiem stromo wspina się do starej dzielnicy Bjelave. Tak
jak połowa miasta, także i ta ulica była w mroźnym lutym nieprzejezdna dla
samochodów, nie dlatego, że była oblodzona, ale ponieważ śniegu, który
w milenijną zimę obficie padał, nie sprzątano nigdzie poza centrum;
mieszkańcy także nie usuwali go z własnej inicjatywy. Poza dwoma wąskimi
pasami wzdłuż jedno- i dwupiętrowych domów, po których piesi ostrożnie
dreptali pod górę i na dół, ulica składała się teraz z twardego jak beton
i wysokiego na około metr grzbietu, który ciągnął się od placyku aż po szczyt
wzgórza, a powstał ze śniegu, który w ostatnich miesiącach osuwał się ze
stromych dachów lub po prostu spadł z nieba. Dzieci i młodzi ludzie, kiedy
chcieli się trochę zabawić na ulicy, idąc po tej ogromnej górze śniegu,
przechodzili po dachach samochodów, pozostawionych przez właścicieli na
początku zimy i zimujących pod zamarzniętymi zaspami. Kobiety
z niemowlęcymi wózkami nie mogły prawie wcale poruszać się ulicą, starsi
ludzie robili lepiej, nie opuszczając swojej dzielnicy, a liczne w Sarajewie
osoby na wózkach inwalidzkich były tak czy inaczej od grudnia do marca
unieruchomione w mieszkaniach lub uzależnione od pomocy swoich
przyjaciół.
Fakt, że mieszkańcy Sarajewa wcale nie dbali o swoje miasto oraz tak
utrudniali życie tych, którzy nie byli dostatecznie silni i sprawni, stanowił
konsekwencję wojny i oblężenia, które zbrutalizowały życie codzienne,
a także zachwiały wielkomiejską równowagą poprzez zniknięcie i nadejście
wielkich grup ludności. Wielu urodzonych mieszczuchów opuściło swoje
miasto, którego nazwa nie tylko w Bośni była używana jako synonim miasta
w ogóle, i wyjechali do nowo utworzonego kraju o nazwie Republika
Serbska lub gdzie indziej, gdzie zostali przyjęci jako uchodźcy lub
gastarbeiterzy; ich miejsce zajmowali z kolei wypędzeni czy przymusowo
przesiedleni ludzie ze wsi, którzy diametralnie zmieniali obraz miasta
i charakter całych dzielnic. Metropolia miała nową populację i wiele rzeczy,
które w dobrze zarządzanym mieście funkcjonują w sposób tak oczywisty, że
nie zwraca się nawet na to uwagi, w Sarajewie już nie działało. Nawet
w samym centrum miasta, gdzie stoją wysokie reprezentacyjne budowle
i przy każdej pogodzie tysiące ludzi spaceruje do późnych godzin nocnych,
nikt nie czuł się odpowiedzialny za to, co działo się wokół, co działo się
z jego własnym miastem. Zeszłej zimy czworo mieszkańców zginęło pod
bryłami lodu, które gdzieś na alei Tita czy innej ulicy zsunęły się
z sześciopiętrowych lub wyższych domów, a tej zimy ciągle słyszeliśmy
charakterystyczny syczący gwizd, po którym następowała eksplozja trzasku,
kiedy bryła lodu rozbijała się na asfalcie tuż obok lub za plecami ludzi
podążających w obojętnym pośpiechu ku swoim sprawom.
Mieszkaliśmy w domu na dole Provare, blisko małego meczetu, którego
nikt nie odwiedzał i najwyraźniej nie mającego żadnych godzin otwarcia,
choć w jego bramie, jako jedynej na całej ulicy, lód i śnieg były uprzątnięte.
Meczet wyglądał na nieczynny, ale o wyznaczonych godzinach z jego
głośników daleki muezin nawoływał wiernych do modlitwy. Minaret górował
nad okolicą i był jak symbol islamu wzmocnionego przez wojnę, która
z takim okrucieństwem uderzyła właśnie w Muzułmanów; wzmocnionego,
bo etnizacja polityki uczyniła Muzułmanami wielu, którzy wcześniej nie
identyfikowali się ze wspólnotą religijną, a utożsamiali się jedynie z tradycją
rodzinną, zawierającą pewne elementy religii muzułmańskiej.
Im wyżej wchodziłem uliczką Provare, tym domy stawały się biedniejsze,
a na samym szczycie wzgórza przy pierwszej przecznicy, przy Selima
Kurtočajskiego, znajdowała się podmiejska gospoda „Višnjik”. Poza
nielicznymi gośćmi, którzy przyszli coś zjeść, także i tutaj mężczyźni nie
siedzieli wokół stolików, lecz pod ścianami sali. Pili, nie zwracając uwagi na
telewizor w kącie wysoko nad ich głowami i amerykański film z wyłączonym
głosem, słuchali monotonnych dźwięków bośniackich pieśni ludowych,
dochodzących bez przerwy z radia, i dyskutowali przez całą salę; rezolutna
barmanka, jedyna kobieta w knajpie, sprawnie podawała im piwo i wódkę.
Sala gospody była brzydka i przytulna, na suficie świeciły neonowe rurki,
przy barze i w oknach stały lampy z czerwonymi aksamitnymi abażurami, na
każdej ścianie wisiał kalendarz z piersiastą blondynką, nieliczne stoliki były
ozdobione flakonami ze sztucznego tworzywa i plastikowymi aniołami
w kolorze kości słoniowej. Nagle zrobiło się gwarno, czterech lub pięciu
mężczyzn zaczęło krzyczeć przez całą salę na siedzącego w bezruchu
olbrzyma, który nie zwracał na nich uwagi i czekał, aż przestaną. Potem
rzucił kilka ostrych słów i znów podniósł się krzyk, kilku mężczyzn nie
wytrzymało na swoich miejscach, groźnie zbliżyli się do obojętnie pijącego
piwo człowieka, pokrzykując, zaciskali dłonie w pięści i spoglądali po sobie
w poszukiwaniu pomocy, bo olbrzym dalej jakby nie zwracał na nich uwagi.
Wreszcie jeden wyskoczył naprzód i tak mocno uderzył w stolik
milczącego prowokatora, który umiał prowokować zarówno milczeniem, jak
i słowem, że rozciął sobie rękę na popielniczce. I wtedy napięcie opadło,
wszyscy nagle zaczęli się śmiać, kiwając głowami nad wybuchem tamtego,
olbrzym wziął zranioną dłoń teraz znów spokojnego jak baranek mężczyzny
w swoje ręce i obracał ją, oglądając skaleczenie, barmanka, co najmniej
o dziesięć lat młodsza niż większość zebranych mężczyzn, zaczęła strofować
swoich gości jak niewychowanych uczniaków, a w tej radości, która nagle
wszystkich ogarnęła, kilku mężczyzn odwróciło się do nas, przez cały
wieczór coraz głębiej chowających się w kąt. Kiedy po długim kluczeniu
musiałem im wreszcie powiedzieć, po co przyjechałem do Sarajewa, gdy
wspomniałem sefardyjczyków i gminę żydowską, mężczyźni nieoczekiwanie
ucichli, nie mówili już jeden przez drugiego, ale po kolei każdy dorzucał do
rozmowy coś, co mogło nas zainteresować lub pomóc w poszukiwaniach.
Samo Bjelave, cała dzielnica, było przed około stu laty zamieszkane głównie
przez Żydów, powiedział jeden, ale to już dawno się skończyło, drugi chciał
nas koniecznie skontaktować ze swoim znajomym, którego akurat tu nie
było, a który wiedział wszystko o historii miasta, na co trzeci machnął
pogardliwie ręką, uznawszy to za wielką przesadę.
Tymczasem olbrzym wypowiedział zdanie, które równocześnie mnie
przeraziło i wzbudziło nadzieję, że źle go zrozumiałem i wysnułem
niewłaściwe wnioski, ale na moją prośbę powtórzył je. „Tak, za dużo ludzi
ostatnio zostało Żydami!”. Kilku mężczyzn zaprzeczyło, ale niezbyt mocno
i nie tak, jak gdyby właśnie zostało złamane jakieś tabu. Czyżbym w mieście,
o którym sami Żydzi mówią, że obcy jest mu antysemityzm, w tej podłej
gospodzie na skraju podłej dzielnicy, natrafił akurat na jedynego antysemitę?
Kiedy nasi rozmówcy zauważyli moją niepewność, nagle wszyscy zaczęli mi
coś tłumaczyć, a z tego zrozumiałem tyle: ponieważ Żydzi, którzy chcieli
opuścić Sarajewo, zostali w konwoju wywiezieni z miasta i mogli emigrować
do Ameryki, Kanady, Izraela czy Hiszpanii, wielu ludzi zaczęło szperać
w historiach rodzinnych i znajdowało żydowską babkę lub wymyślało inne
żydowskie korzenie. A wyjeżdżający Żydzi na pewno bardzo się dziwili, że
ludzie, których dobrze znali, nagle okazywali się Żydami, ale nie
przeszkadzało im, że tamci opuszczają miasto razem z nimi.
Była prawie północ, kiedy barmanka wyrzuciła całą hałastrę. Jeszcze przed
chwilą w ciepłym wnętrzu gospody byliśmy kompanami od kieliszka,
a ledwie wyszliśmy za drzwi, noc połknęła gości, którzy zaraz rozeszli się we
wszystkich kierunkach i rozpłynęli w ciemnościach. Dzielnice położone na
wzgórzach rzadko mają uliczne latarnie, a nieliczne, które jeszcze stoją, są
przeważnie zepsute. Gdy na dole, tam, gdzie z alei Tita skręcało się
w Ferhadiję, pierwszą ulicę strefy dla pieszych, miejskie życie pulsowało aż
do nocy, na wzgórzach panowała już cisza jak w jakimś przysiółku. Ulice
spoglądały ponuro, w większości domów światła już dawno były pogaszone.
Kiedy ześlizgiwaliśmy się Provare w dół, z rozwalonych szop i garaży
wściekle ujadały psy; na samym dole ulicy czarny minaret przecinał noc, a ja
postanowiłem, że muszę koniecznie zapytać Jakoba Finci, o co chodzi
w historii, którą właśnie mi opowiedziano.

5 Spośród ośmiu synagog, które wybudowano w Sarajewie, stoją jeszcze


cztery. Pierwszą, niemal nikomu nieznaną, odkryliśmy w odległości
około pięćdziesięciu metrów nad starówką w Mejtas, dzielnicy, która
z jednego z licznych wzgórz na północy opada do centrum. Na niewielkim
brudnym placu zbiegały się dwie ulice i dwa wąskie zaułki, z których
bardziej wyboisty nosił imię słoweńskiego poety Ivana Cankara. Niewielki
rozpadający się budynek zamieszkiwali uchodźcy; od dawna nie był już
synagogą, choć o jego historii przypominały okrągłe emaliowane tablice,
przedstawiające gwiazdę Dawida i menory.
Drugą synagogę, ważniejszą, wielką szarą bryłę prawie bez okien,
znaleźliśmy na skraju Baščaršiji, dzielnicy położonej wokół historycznego
bazaru. Od dziesiątków lat w tej synagodze mieściło się muzeum żydowskie,
o którego wspaniałości opowiadało nam wielu lokalnych patriotów, którzy –
co dziwne – nie wiedzieli, że muzeum już od dziewięciu lat było zamknięte,
gdyż służyło jako magazyn zniszczonego podczas wojny bośniackiego
Muzeum Narodowego; rzeczywiście, było zapełnione od piwnicy aż po dach.
Do trzeciej, największej, synagogi zaprowadził nas Mehmed Aličehajić,
emerytowany profesor germanistyki, którego opisano nam jako „chodzącą
encyklopedię Sarajewa”. Umówiliśmy się z nim na spotkanie w „Café
Imperial” przy alei Tita, jednej z legendarnych kawiarni Sarajewa, które
równie dobrze mogłyby stać w Wiedniu, tylko że tam nie byłyby tak
zadymione. Punktualnie co do minuty przez przepełnioną salę
przyprowadzono do naszego stolika starszego, pełnego godności mężczyznę.
Siedzieliśmy z nim przez trzy godziny, pijąc jedną mokkę po drugiej,
podczas gdy przy stolikach wokół nas zmieniały się zakochane pary
młodzieży szkolnej, starsze damy oraz bez skrępowania krzyczący do
telefonu komórkowego biznesmeni. I wertowaliśmy ów leksykon miasta,
który rzeczywiście był w stanie odpowiedzieć na każde pytanie dotyczące
historii Sarajewa, recytując z pamięci informacje, które można by od razu
podać do druku. Jako informator Aličehajić był szczególnie cenny, gdyż
cokolwiek mówił, wyjaśniał zarazem stanowisko, jakie sam zajmował
w stosunku do danej sprawy, dzięki czemu słuchacze mogli z nim
dyskutować. Od rozpadu Bośni jego sprawy rodzinne – także i jego dzieci,
oczywiście, wyemigrowały – materialne i duchowe były tak samo
skomplikowane. Z powodu swojego pochodzenia nie miał innego wyjścia jak
zostać Muzułmaninem, choć w młodości był ateistą. Dopiero spis ludności
zmusił go do zadeklarowania swej przynależności etnicznej i religijnej,
musiał więc teraz identyfikować się z jedną tylko grupą, a nie z całą Bośnią,
która została ukształtowana przez istnienie wielu grup etnicznych
i religijnych oraz związki między nimi.
W historii Sarajewa, tłumaczył Aličehajić cichym, lecz przenikliwym
głosem, ciągle powtarzała się pewna dialektyka, polegająca na tym, że
przegranymi stawali się ci, którzy… właśnie zwyciężali. Nikt nie przyniósł
bośniackim chrześcijanom większych szkód niż chrześcijański wódz, książę
Eugeniusz Sabaudzki, który wyruszył z całym wojskiem zachodniego świata,
żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się islamu i umocnić chrześcijaństwo
w Bośni. 2 października 1697 roku, w jednej z najczarniejszych chwil
w historii Sarajewa, zwycięzca spod Zenty pozwolił swoim oddziałom
splądrować zdobyte dzielnice, po czym miasto, w którym pod panowaniem
Ottomanów Żydzi, muzułmanie i chrześcijanie żyli na ogół w zgodzie,
w ciągu dwóch dni zostało niemal całkowicie zniszczone. Ówczesny
bezimienny poeta opisał nadejście szlachetnego rycerza i wybawcy Zachodu
w żałobnej pieśni:
Przyszli i spalili piękne Sarajewo.
Niewinnych pognali jak bydło.
Przyszli i spalili piękne Sarajewo.
Ileż ksiąg modlitewnych i niezliczonych starych pism,
Ileż meczetów spalono i zniszczono ołtarzy!
Zrujnowane i spustoszone całe miasto, od jednego końca do drugiego.
Przyszli i spalili piękne Sarajewo.
Widziano teraz nawet te, których twarzy przedtem
Samo słońce nie mogło oglądać!
Boso i bez nakrycia głowy, tak je wypędzono.
Ach, tak wielu wyrwano z ich szczęścia.
Przyszli i spalili piękne Sarajewo.

Kiedy żołdacy opuścili dymiące zgliszcza miasta, chrześcijańscy


mieszkańcy Sarajewa pociągnęli za nimi, gdyż słusznie obawiali się zemsty
swoich poturbowanych sąsiadów. I tak chrześcijański dowódca bardziej
przyczynił się do dechrystianizacji Sarajewa niż którykolwiek z sułtanów
w dalekim Stambule.
I na odwrót: panowanie sułtana było dobre przeważnie dla Żydów
i chrześcijan, ale właśnie dla muzułmanów często zgubne, gdyż tylko oni byli
godni, by walczyć w jego świętych wojskach, tylko oni, nie Żydzi czy
chrześcijanie, byli wybrani, by pod Wiedniem lub wszędzie tam, gdzie
walczyła osmańska potęga militarna, stać się mięsem armatnim. Wszystko,
co na świecie jest skomplikowane, powiedział profesor, w Bośni jest jeszcze
bardziej skomplikowane.
Historia Bośni w XX wieku przebiegała tak osobliwie, że każdy zbrodniarz
czuł się ofiarą innego zbrodniarza. Tym bardziej że podczas wielkiej wojny,
nazwanej drugą wojną światową, na ziemi bośniackiej prowadzono szereg
małych wojen, wzajemnie powiązanych, lecz różniących się od siebie.
W pierwszej wojnie, prowadzonej nie tylko z zamiarem pokonania, lecz
wręcz zniszczenia wroga, chorwaccy ustasze usiłowali wymordować całą
serbską ludność Bośni. W Kruscicy, jedynym obozie koncentracyjnym na
ziemi bośniackiej, mordowali wszystkich Serbów, którzy wpadli im w ręce;
zaś na ziemiach nad Driną, która w historii często stanowiła granicę między
Serbią i Bośnią, działali także muzułmańscy ustasze, którzy uczestniczyli
w napaściach na Serbów.
Po Serbach przyszła kolej na Żydów. Podczas niemiecko-chorwackiej
okupacji kraju zostali najpierw przez szereg ustaw całkowicie pozbawieni
wszelkich praw i mienia, a potem z miast, takich jak Banja Luka, Bihać,
Brčko, Tuzla, Travnik, Visoko i Zvornik, zostali przywiezieni do Sarajewa
i stąd deportowani – do chorwackiego obozu koncentracyjnego Jasenovac lub
do Rzeszy. Kto mógł, próbował uciekać do mniejszej części Bośni,
okupowanej nie przez Niemców, lecz Włochów; około dwóm tysiącom ludzi,
którym się to udało, żyło się we włoskich obozach przeważnie lepiej, aż do
kapitulacji Włoch, kiedy włoskie obozy przejęło SS i więźniów, wśród nich
także żydowskich uchodźców z Bośni, wywieziono do Oświęcimia.
W prześladowaniach Żydów, na co Aličehajić zwraca szczególną uwagę –
a prawie wszyscy, z którymi potem rozmawiałem, przyznawali mu rację –
oprócz kryminalistów pragnących szybkiego wzbogacenia się lub chcących
zaspokoić swoje sadystyczne ciągoty w służbie władzy, nie uczestniczyło
zbyt wielu mieszkańców Sarajewa czy Bośniaków w ogóle; chorwaccy
ustasze, którzy planowali eksterminację bośniackich Serbów i Żydów,
przeważnie nie pochodzili z Bośni, lecz z Hercegowiny na zachód od
Mostaru, ostoi specyficznej odmiany katolickiego faszyzmu; to właśnie
stamtąd ponad pięćdziesiąt lat później znów wyruszyły oddziały, by
plądrować wioski i mordować ich mieszkańców w imię wizji katolickiej,
etnicznie jednolitej i niestety „europejskiej” Wielkiej Chorwacji.
Jeszcze podczas deportacji Żydów w 1942 roku przez dolinę Driny do
Bośni przedzierały się liczne oddziały czetników, ale bynajmniej nie po to,
żeby pomagać Żydom, lecz by w cieniu jednego ludobójstwa dokonać
drugiego i wymordować muzułmanów. I na pewno staliby się oni ofiarą
serbskiego ludobójstwa, gdyby Tito nie zmienił strategii i nie skierował
swoich partyzantów do walki nie tylko przeciw niemieckim okupantom, ale
przede wszystkim czetnikom. Bez Tita, jak mówił Aličehajić, przekrzykując
kawiarniany gwar, bez Tita w 1945 roku nie byłoby już bośniackich
muzułmanów! A po 1945, za rządów tego ateisty, w Bośni wybudowano
tysiąc dwieście meczetów i osiemset innych obiektów religijnych!
O tym wszystkim, o zbrodniach popełnianych z przyczyn
narodowościowych, z nacjonalistycznego zaślepienia, z religijnego
fanatyzmu i żądzy zagarnięcia ziemi, o tym po roku 1945 nie wolno było
głośno mówić. Wszystkim tym, którzy próbowali się nawzajem
wymordować, w czym im przeszkodzono, Tito narzucił tę samą ideę
Jugosławii, społeczną utopię południowosłowiańskiego braterstwa narodów,
obejmującą także milczenie o tym, co się wydarzyło.
Leciwy profesor Aličehajić zaprowadził nas kilka ulic dalej od kawiarni na
Branilaca Sarajeva, przed dom z numerem 24. Tablica informowała, że
brzydki budynek w kształcie klocka otoczony intensywnym ruchem
ulicznym, to Bosanski kulturni centar, Centrum Kultury Bośniackiej; dom
sprawiał toporne wrażenie, w kompleksie sąsiednich zabudowań nie zwracał
niczym uwagi, i dopiero gdy zostaliśmy poprowadzeni dokoła całego gmachu
i po mniej więcej dwustu metrach przez niepozorny przesmyk weszliśmy na
dziedziniec, uświadomiliśmy sobie monumentalny rozmach tej budowli,
wzniesionej w 1932 roku przez sefardyjczyków jako największa synagoga
w kraju. Wtedy budowla była zaplanowana na całą wieczność, lecz
wieczność nie trwała nawet następnych dziesięciu lat. Sala zebrań miała
dziewięćset miejsc; spośród około czternastu tysięcy Żydów, którzy przed
zagładą mieszkali w Sarajewie, przeżyło niewiele więcej niż dziewięćset
osób. Kiedy w 1945 roku stopniowo zaczęli wracać nieliczni ocalali
z obozów koncentracyjnych, kilkudziesięciu, którzy przeżyli wojnę,
ukrywając się u sąsiadów, życie znów mogło wyjść na ulice, a z lasu wrócili
Żydzi walczący w partyzantce Tita, wtedy stało się jasne, że życie żydowskie
takie jak przed wojną, które istniało w Sarajewie przez ponad czterysta
pięćdziesiąt lat, nie będzie już możliwe. Wtedy gmina żydowska przekazała
wielką sefardyjską synagogę miastu, pod warunkiem że będzie służyć
kulturze. W 1948 roku sefardyjski poeta Cham Mordechaj Conforti pisał
w poetyckim lamencie:
I jo me topo muj asolada
I de toda mi familija dezbarasado
No aj muzer, no aj izas ni jernos
No aj ermanas, no aj ermanos.
A ja jestem całkiem samotny
Odebrano mi rodzinę
Żony nie mam, nie mam córek ani zięciów
Nie mam sióstr i nie mam braci.

6 Czwarta synagoga jest jedyną na południowym brzegu Miljacki


i jedyną, która do dzisiaj pełni funkcje religijne. Jest to wielka
świątynia, którą zbudowali w 1904 roku przybyli do kraju
z Habsburgami aszkenazyjczycy; obecnie służy nie tylko jako dom boży, lecz
także ośrodek opieki. Podczas oblężenia Sarajewa gmina żydowska
umożliwiła przeżycie niezliczonym mieszkańcom miasta, a synagoga była
jadłodajnią oraz punktem wydawania produktów żywnościowych i leków;
ponieważ Żydzi znajdowali się niejako pomiędzy trzema wielkimi grupami
etnicznymi i przez żadną nie byli uważani za wrogów, których trzeba
wygnać, tylko do nich docierała pomoc wysyłana przez współwyznawców
z całego świata.
To prawda, powiedział Jakob Finci, ten jeden jedyny raz w historii
opłacało się być Żydem, właśnie podczas tamtej wojny. Gdy około połowa
mieszkających w Sarajewie Żydów szykowała się do wyjazdu na zawsze,
kilkaset osób, których nikt przedtem nie znał jako Żydów, nagle odkryło
swoje żydostwo. Ale nie należy tego źle interpretować, gdyż z jednej strony
rzeczywiście było wiele rodzin, które w tym stuleciu z bardzo różnych
powodów oderwały się od swoich żydowskich korzeni – jedni, bo religia nie
miała dla nich znaczenia, drudzy, bo chcieli przetrwać lata faszyzmu,
wreszcie trzeci, bo po powrocie z obozu koncentracyjnego chcieli oszczędzić
swoim potomkom przynależności do wspólnoty, która kiedyś znowu
mogłaby być prześladowana. Pozostałe przypadki nie powodowały wcale
problemów: jeżeli byli ludzie chcący zostać Żydami, istniały odpowiednie
instytucje religijne, które badały sprawę i udzielały zgody lub odmawiały, ale
gmina w Sarajewie nie chciała być komisją dzielącą uchodźców na
prawdziwych i fałszywych Żydów.
Co to znaczy być Żydem? Kto to jest Żyd? Może rzeczywiście, jak
twierdzili niektórzy, w żydowskim konwoju uciekło z miasta
i przypuszczalnie nawet wyemigrowało do Izraela czterystu mieszkańców
Sarajewa, którzy swoje żydostwo odkryli tak szybko, jak szybko po
uratowaniu skóry pewnie o nim zapomną. Ale może byli wśród nich także
i tacy, którzy teraz interesują się losem swoich przodków, zaczynają jako
dorośli poznawać religijne zasady judaizmu i gdziekolwiek na świecie się
znajdą, będą mogli zasilić każdą gminę żydowską. „Kto wie?”, zamyślił się
Jakob Finci, poruszając mocno prawym uchem, lecz nie sprawiał wrażenia,
by problem ten spędzał mu sen z powiek.
Faktycznie gmina żydowska w Sarajewie w ostatnich latach równocześnie
wzbogaciła się i bardzo zubożała. Nie byłoby żadnym problemem, jak
wyjaśnił Finci, gdzieś w Stanach Zjednoczonych zdobyć pieniądze potrzebne
do niezbędnego od wielu pokoleń remontu sarajewskiego kirkutu.
„Dla zmarłych łatwiej dostać pieniądze niż dla żywych! Proszę mi
wierzyć, jeżeli chodzi o ratowanie cmentarza żydowskiego w Sarajewie,
bogate gminy z całego świata uznałyby za zaszczyt, że mogą nam pomóc!
Ale jak można ładować kilka milionów w restaurację cmentarza, jeżeli
odchodzące pokolenie, które ma do niego najbliżej, po prostu głoduje. Czy
wie pan, że osiemdziesięcioletni ludzie, nieważne, czy kiedyś lekarze, kupcy
lub kierowcy, mieszkają teraz w rozsypujących się ruderach, nie mają znikąd
pomocy i muszą sami radzić sobie z życiem codziennym, odkąd ich dzieci
i wnuki wyemigrowały? Póki ci ludzie cierpią biedę, cmentarz może
spokojnie pozostać w takim stanie, w jakim jest”.
7 W nocy przyszła odwilż. Wzdłuż ścian domów strumienie wody
spływały w dół, ku niezliczonym wiszącym parkom, centrum miasta, ku
rzece. Jeśli pójdzie się uliczką Provare w kierunku śródmieścia,
napotyka się po kilku minutach okazałą willę, która mogłaby równie dobrze
stać przy Semmeringu, w południowej części Wiednia, ale jej adres brzmi:
Sarajewo, Džidžikovac 21. Jest to budynek ambasady austriackiej, a między
nim i wielką aleją Tita, po której kilkoma pasmami płyną samochody
z bazaru do południowych dzielnic, rozciąga się niewielki park; od
„wiedeńskiej” willi do południowosłowiańskiego bulwaru pokonujący
pięknymi, łagodnymi łukami trzydziestometrową różnicę poziomów, od
wschodu zamknięty jest wysokim blokiem mieszkalnym. Jego mieszkańcy
wykorzystują park jako plac zabaw, przydomowy ogród i miejsce spacerów
dla starych ludzi. Woda z topniejących mas śniegu z każdej strony napływała
teraz do pełnego zasp parku, tam wsiąkała, by zaraz na dole, przy głównej
ulicy, wypłynąć znowu, tworząc ogromne kałuże. W parku kipiało osiedlowe
życie. Dzieci zjeżdżały na sankach pod opieką dwóch matek palących
papierosy, a na dole, gdzie teren stawał się płaski, większe dzieci udeptały
śnieg tak, żeby również i w zimie można było grać w piłkę nożną; teraz było
tam tylko dwóch trzynasto- czy czternastoletnich chłopców, ćwiczących
strzelanie lub raczej obronę karnych, gdyż najwyraźniej obaj woleli stać na
bramce. Na wysokości połowy parku znajduje się kwadrat ogrodzony
pomalowanym na zielono płotem, mający może trzydzieści metrów
powierzchni; jest to osiedlowy cmentarz. Podczas oblężenia pochowano tu
dwadzieścioro dzieci; wszystkie zginęły w latach 1992–1994: zostały
zastrzelone przez snajperów, gdy grały w piłkę, szły do szkoły lub z matką na
zakupy. Nad małym cmentarzykiem pośrodku parku bracia i siostry
pochowanych dzieci rzucali się śnieżkami, a ich krzyki brzmiały tak wesoło
jak wszędzie, gdzie dzieci bawią się na śniegu.
Cmentarze Sarajewa, jak wyjaśnił nam Dževad Karahasan, zawsze
lokowano na wzgórzach wokół miasta. Ale podczas oblężenia grzebanie tam
zmarłych było często zbyt niebezpieczne, bo żałobnicy na widocznych
z daleka nekropoliach stanowili doskonały cel dla snajperów, więc wszędzie,
gdzie ludzie mieszkali i umierali, powstawały małe zbiorowiska mogił.
Dževad w 1993 roku przyjechał do Salzburga, gdzie został najpierw przyjęty
jako uchodźca, potem wykładał na uniwersytecie w Getyndze, a następnie
przeniósł się do Grazu; dzisiaj krąży nieustannie między Grazem
a Sarajewem. Jego ciągnie z powrotem do rodzinnego miasta, ale jego żona,
pisarka Dragana Tomašević, której matka została zamordowana podczas
oblężenia, najchętniej na zawsze opuściłaby Sarajewo. Podczas pobytu
Karahasana w Salzburgu, kiedy opublikował swój Dziennik wysiedlenia,
świadectwo wielkiej miłości do Sarajewa, i pisał już obszerną powieść
Pierścień Szachrijara, której skomplikowaną strukturę wyjaśniał mi za
pomocą przeróżnych kręgów, rysowanych w moim notatniku, spędzaliśmy
razem dużo czasu i wtedy zaczął nazywać siebie i mnie, gdziekolwiek żeśmy
się spotykali, patriotami „Café Mozart”, najpiękniejszej kawiarni Salzburga,
w której najczęściej się umawialiśmy i która niedługo potem została
zamknięta z powodu braku gości.
Tym razem spotkaliśmy się w „Café Bosna”, a potem Dževad przez całe
popołudnie pokazywał nam swoje miasto. Najpierw świątynie czterech
wspólnot wyznaniowych w dzielnicy Baščaršija: meczet Ferhadija, synagogę,
katolicki kościół katedralny, cerkiew, wszystkie stojące nie dalej niż kilka
kroków od siebie, w jednym kwartale starego miasta. Polityczna decyzja
z 1945 roku, gdy narodowość i wyznanie stały się tożsame, która z katolików
zrobiła Chorwatów, z prawosławnych Serbów, a z muzułmanów tak zwanych
Bośniaków, była absurdalna, wbrew zdrowemu rozsądkowi i życiowej
mądrości, jak mówił Karahasan. Kłóciło się to nie tylko z życiem
codziennym zwykłych ludzi, ale nosiło w sobie zalążek podziału: ludzie,
którzy dotychczas narodowościowo, o ile w ogóle o tym myśleli, czuli się
Bośniakami czy Jugosłowianami, zostali rozdzieleni przez religię, której
w ogóle nie wyznawali lub nie uznawali za ważny element swej tożsamości.
W starym ratuszu, na wschodnim krańcu Baščaršiji, do wojny mieściła się
Biblioteka Narodowa, placówka posiadająca bezcenne i na skalę światową
unikatowe rękopisy z wczesnej epoki nowożytnej, kiedy to judaizm i islam
spotkały się w Sarajewie, a ich połączenie wydało niejedną fascynującą
osobowość; fakt, że dzieła arabskie z zakresu medycyny, nauk
przyrodniczych czy filozofii czytano w całej Europie, był także zasługą
sefardyjskich uczonych. Dokładnie pięćset lat po spaleniu w Granadzie na
rozkaz kardynała Cisnerosa pism żydowskich i arabskich tysiące żydowskich
i arabskich ksiąg padło pastwą płomieni w Sarajewie. Serbskie oddziały
podpaliły Bibliotekę Narodową za pomocą bomb fosforowych i w ciągu
niewielu godzin w popiół obróciły się skarby przywiezione z daleka przed
wiekami lub powstałe w Sarajewie w ciągu stuleci. Hiszpański pisarz Juan
Goytisolo, autor tomu pełnych emocji, lecz nieco powierzchownych
reportaży o zniszczeniu Sarajewa oraz wspaniałej, niebywale zawiłej
powieści Rękopis z Sarajewa, widział w celowym podpaleniu Biblioteki
Narodowej powtórkę historii sprzed pięciuset lat. Serbscy nacjonaliści
próbowali doprowadzić do końca to, co zaczął hiszpański kościół:
zniszczenie kultury islamskiej w Europie, co na Bałkanach, a także na
Półwyspie Iberyjskim, oznaczało równocześnie zniszczenie kultury
żydowskiej, gdyż i tu, i tam islam i judaizm były bardzo blisko ze sobą
związane. Nawet ślady kultury islamskiej miały zostać zniszczone zarówno
w Hiszpanii, jak i Bośni, i dlatego w Granadzie i Sarajewie, zanim
w płonących domach zaczęli palić się ludzie, poszły z dymem książki:
w 1492 roku pod Bramą Birrambla w Granadzie, w 1992 roku w Bibliotece
Narodowej w Sarajewie. Dževad Karahasan opowiadał, że spalony budynek
został właśnie odbudowany dzięki austriackim funduszom, ale wśród
sześciuset tysięcy spalonych książek znajdowały się egzemplarze unikalne,
które w tamtym ogniu zniknęły na zawsze; nie pozostało z nich nic poza
śladami, jakie zostawiły w licznych powstałych później dziełach. Biblioteka
Narodowa już nigdy nie będzie tym, czym była kiedyś, wspaniałym
skarbcem pełnym perskich, arabskich i mauryjskich rękopisów z czasów,
kiedy Europa wiedzę przyrodniczą i znajomość starożytnych filozofów
zdobywała za pośrednictwem kultury arabskiej.
Z placu budowy Biblioteki Narodowej nad rwącą Miljacką, która w nocy
przybrała dwa metry, był przerzucony most, a zaraz za nim zaczynało się
wzgórze, na które weszliśmy, by znaleźć się na najpiękniejszym
muzułmańskim cmentarzu Sarajewa, oślepiająco białej nekropolii, zwanej
Alifakovaz. Groby są ciasno ustawione obok siebie, przeważnie, jak
nakazywał stary zwyczaj, z dwoma kamieniami nagrobnymi, jednym
w kształcie stożka i drugim prostopadłościennym. Obramowania pól
grobowych, które w najróżniejszych formach występują na cmentarzach
chrześcijańskich, w świecie islamskim przez długi czas były zakazane,
albowiem nic dzielącego, odgraniczającego nie powinno znajdować się
pomiędzy zmarłymi, jak wytłumaczył nam Dževad, kiedy szliśmy pod górę.
Na nowsze groby, które często miały takie właśnie obramowania, jakby
oddające w kamieniu kształt trumny, spoglądał z niechęcią. Z najwyższego
krańca cmentarza patrzyliśmy na całe Sarajewo, które ciągnie się wzdłuż
doliny Miljacki. Spoglądając z góry na miasto i jego liczne mosty, Dževad
opowiedział o dwóch dziewczynach z Sarajewa, których historię opisał
w swej najnowszej powieści Sara i Serafina: młoda muzułmanka, Serafina,
nie mogła się pogodzić z deportacją swojej żydowskiej przyjaciółki i pod
przybranym imieniem Sara pojechała za nią do Oświęcimia. Wtedy
zrozumiałem, że Sarajewo jest dla Dževada Karahasana dowodem na to, że
islam i judaizm stanowią jedność, a Europa potrzebuje i islamu, i judaizmu.
Dowód ten miał ogromne znaczenie nie tylko dla Sarajewa, podobnie jak nie
tylko dla Europy, a fakt, że został odrzucony i zniszczony, był nie tylko dla
samego miasta i starego kontynentu ogromną katastrofą. W Sarajewie nie
będzie już Żydów, a w przyszłości pojawi się tu inny islam niż ten, który
przez ponad pięćset lat rozwinął w sobie tak przyjazną i ciekawą świata
otwartość.

8 Na temat pojawienia się Żydów w Sarajewie istnieje wiele legend.


Pewne jest, że pierwsi wypędzeni z Hiszpanii dotarli na Bałkany już
około przełomu XV i XVI wieku i założyli sefardyjskie gminy
w Salonikach, Stambule oraz bułgarskich miastach nad Dunajem. Moritz
Levy, rzetelny nauczyciel, który całe życie poświęcił pracy w sarajewskich
gimnazjach oraz badaniu przeszłości sefardyjczyków, opublikował w 1911
roku epokowe dzieło Sefardyjczycy w Bośni, w którym opisał dzieje narodu
sefardyjskiego tak precyzyjnie, jak zrekonstruował je na podstawie źródeł.
Jego źródłami były przeważnie sidžile, po turecku spisane protokoły sądu
koranicznego, który rozstrzygał sprawy niemuzułmańskiej ludności
w imperium osmańskim, oraz pinakes, księgi wpisowe sefardyjskiej gminy
Sarajewa, w których są na przykład roczne bilansy wpływów i wydatków.
Nie wszyscy sułtani byli tak przychylnie nastawieni do Żydów jak Bajazyt II,
który ich przyjął, lecz w sumie nakreślony przez Levy’ego obraz ukazuje
gminę, która mogła funkcjonować według swoich własnych zasad. Władzę
sądowniczą oraz karanie przewinień religijnych sułtan przyznał jedynie
chachamowi, rabinowi gminy. Levy ubolewał, że otwartość przybyszów
wkrótce została wyparta przez dewocyjną ortodoksję, a wspólnota wolnych
ludzi przekształciła się w tępą dyktaturę religijną.
Moritz Levy opisywał Hiszpanię jako jaśniejące w mitycznej prehistorii
państwo światła i wolności, utraconą ojczyznę Żydów, którzy zostali
wygnani i na zawsze noszą w sercu tęsknotę do kraju przodków. Stara
legenda mówi, że kiedy wypędzano Żydów z Toledo, zabrali oni ciężkie
klucze, którymi zamykali swe domy, a potem klucze te były przekazywane
w spadku z pokolenia na pokolenie i stale podtrzymywały pamięć o czasach
sprzed wypędzenia z raju. Ta stara legenda w ostatnich latach znowu stała się
popularna i nawiązuje bezpośrednio do teraźniejszości. Mówi się, że pewien
mężczyzna, który posiadał jeszcze taki klucz, wyjechał ze swojego miasta
w konwoju ONZ , następnie wyemigrował do Hiszpanii, gdzie w mieście
swoich przodków, Toledo, opisał miejscowemu dom, o którym opowiadał
mu ojciec, a jemu jego ojciec i tak dalej, aż do przodka mieszkającego
w Hiszpanii i stamtąd wypędzonego – opowiedział to, co każdy ojciec
opowiadał swemu synowi – a Hiszpan zaprowadził go na plac, gdzie stały
tylko takie domy, i przybysz z Sarajewa podszedł do jednego z nich, znalazł
w drzwiach stary zamek, włożył do niego ciężki klucz i… otworzył drzwi do
przeszłości.
Ważne jest nie to, czy rzeczywiście jeszcze istnieją tak stare zamki
i klucze, ale to, że nadal się o nich, czyli o Hiszpanii, kraju przodków, który
wypędził swoje najbardziej kochające dzieci, opowiada. Asta quando este
amargo estado? – „Jak długo ten gorzki stan, do kiedy ma on trwać?”, mówi
jeden z sefardyjskich wierszy. Pierwsi Żydzi w Sarajewie byli także ostatnimi
Żydami w Hiszpanii. Kiedy w latach 1941–1942 Żydów publicznie poniżano,
okradano, a potem spędzono i wywieziono, wśród nich także sędziwego
doktora Levy’ego, kronikarza bośniackich sefardyjczyków, wielu miało
nadzieję, że Hiszpania się o nich upomni. Ale w Hiszpanii do władzy doszedł
właśnie generał Franco i nie przyszło mu do głowy, by wstawiać się u swoich
niemieckich i chorwackich sojuszników akurat za wypędzonymi dawno
Żydami, odrzuconymi dziećmi Hiszpanii. Jeszcze w czasie wojny w latach
dziewięćdziesiątych wielu pielęgnujących swoje sefardyjskie dziedzictwo
rozważało, czy ostatni Żydzi z Sarajewa nie mogliby być znowu pierwszymi
Żydami w Hiszpanii. Ale prawie nikt z licznie opuszczających miasto nie
trafił w końcu do Hiszpanii.

9 Jego hiszpański brzmiał miękko i melodyjnie, dzięki czemu z moją


niewielką znajomością tego języka mogłem zaskakująco łatwo śledzić
tok wypowiedzi mojego rozmówcy. David Kamhi, profesor skrzypiec,
jest powszechnie znany w Sarajewie jako zaprzysięgły przeciwnik Jakoba
Finciego, choć na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że tych dwóch
więcej łączy niż dzieli. Kamhi jest podobnie drobny, ruchliwy i elokwentny,
jest tak samo gorącym i porywającym mówcą, bystrym i dowcipnym, który
głęboko spogląda w oczy swojego słuchacza, przemawiając do niego z mocą.
Ale w odróżnieniu od Finciego, przedstawiciela Realpolitik, Kamhi jest
mistykiem i nie pragmatykiem czy człowiekiem kompromisu, lecz
uduchowionym, niepoprawnym intelektualistą, który przemawiając już to
śpiewnie, już to sarkastycznie, ze swoją łysą głową i błyszczącymi oczami
przypomina zmartwychwstałego Savonarolę, wygłaszającego radykalne sądy
i cierpiącego z powodu powszechnego zakłamania.
Przedstawił nam go Michael Kainz, chargé d’affaires ambasady Austrii,
młody, życzliwy człowiek, który swoją inteligencją i zainteresowaniem
krajem, w którym odbywa służbę dyplomatyczną, sprawił, że znów można
było mieć nadzieje co do międzynarodowej roli Austrii; Kainz, zanim zaczął
pracę w Sarajewie, przebywał w Wenezueli, i teraz doskonale mówił nie
tylko po hiszpańsku, lecz i po serbsko-chorwacku czy raczej bośniacku; tak
od niedawna nazywa się ten język, który zasadniczo pozostał serbsko-
chorwackim, wzbogaconym jedynie o liczne tureckie słowa i zwroty. Kamhi
tymczasem, chcąc pewnie wyświadczyć uprzejmość gościom z Austrii lub
dać przykład melodii języka, zwracał się do nas w ladino i powtarzał
prościutkie zdania tak długo, aż je zrozumieliśmy.
Jeszcze siedmiuset Żydów mieszka dzisiaj w Sarajewie, ale zaledwie
sześćdziesięciu ośmiu z nich to naprawdę Żydzi. Pozostali nie mają pojęcia
o sprawach religijnych, nie interesują się tradycją żydowską, a czasem
odkryli swoje żydowskie pochodzenie bardzo niedawno. Wśród tego tysiąca,
który opuścił Sarajewo w konwoju, najwyżej stu pięćdziesięciu było Żydami,
reszta to converdidos. Dla ludzi, którzy obojętnie z jakich względów
przechodzili na judaizm, Kamhi miał mniej więcej tyle szacunku co dla
wyznawców Hare Kryszny, którzy od niedawna chodzą z dzwoneczkami po
Sarajewie w swych pomarańczowych szatach i zdają mu się istnym
wcieleniem głupoty. Podczas oblężenia Żydzi mieli tylko dwie możliwości
godnego zachowania: gorliwość religijną i nieugięty patriotyzm. Było
świadectwem wielkiej siły, by właśnie w czasie blokady, będąc narażonym
na głód i nieustanny terror, w ciągłym zagrożeniu utratą przyjaciół i rodziny,
sumiennie przestrzegać wszystkich nakazów i odprawiać wszelkie rytuały
z taką dokładnością, żeby w końcu wewnętrzna niewzruszona wiara mogła
zatryumfować nad nieludzką rzeczywistością zewnętrzną. Było ich dokładnie
dziesięciu, tych, którzy przez całe oblężenie żyli ściśle według dawnych
nakazów, i ta dziesiątka wiernych była bardzo ważna dla całej gminy
żydowskiej, a nawet dla samego opuszczonego Boga. Ponieważ rabin
wyjechał z tymi, którzy opuścili miasto, Kamhi musiał w zastępstwie
sprawować jego funkcję, a czynił to z wielkim oddaniem i niechęcią zarazem.
Zdarzyło mu się odprawiać żydowskie pogrzeby, a nieboszczyk nie był nawet
obrzezany! Kamhi potrząsnął głową nie tyle z oburzenia, co raczej
zaskoczony tymi zadziwiającymi próbami, jakie Bóg zsyłał na niego,
pobożnego Żyda. Kiedy rabin, który zdradził i opuścił miasto, chciał zabrać
ze sobą z synagogi do Izraela święte przedmioty, Kamhi zawołał na pomoc
muzułmańskich i żydowskich żołnierzy, którzy z bronią w ręku strzegli
świętych rzeczy i dopilnowali, by zostały w Sarajewie, jedynym miejscu na
ziemi, gdzie powinny się znajdować.
Skoncentrowanie się na religii było jedną z możliwości przeciwstawienia
się zniszczeniu, wstąpienie do bośniackiego wojska – drugą. W tej wojnie
Żydzi nie powinni pozostawać neutralni, jak czynili od stuleci; nie mogli
ograniczyć się do swej tradycyjnej roli i zachowywać taką samą bliskość, jak
i dystans do innych: grup etnicznych, które stały się stronami wojny. Kamhi
uważał, że oczywistym patriotycznym obowiązkiem każdego Żyda jest
wstąpienie do bośniackiej armii, by razem z Muzułmanami bronić wspólnej
ojczyzny, Sarajewa. W historii czasami zdarzało się, że Żydzi musieli
opowiedzieć się po jednej ze stron, co zresztą poświadczała nie tylko duża
liczba żydowskich bohaterów, których nazwiska znajdowały się na każdej
tablicy upamiętniającej walki partyzanckie, lecz także wspólnota losów,
w jakiej Żydzi i Muzułmanie od dawien dawna żyli w Sarajewie. Ucieczka
od wspólnego losu była dla Żydów niemożliwa, jego kontynuacja natomiast
ich jedyną szansą, testamentem poprzednich pokoleń.
Największym skarbem gminy żydowskiej Sarajewa była Hagada,
wspaniale zdobiony średniowieczny rękopis, prawdziwie bezcenny kodeks
sefardyjczyków, powstały około 1350 roku w Saragossie i zabrany na
tułaczkę przez wypędzonych z Hiszpanii. Odważni muzułmanie, szanujący
swych żydowskich sąsiadów właśnie za ich religijność, ryzykując życiem, nie
dopuścili do zniszczenia ani zrabowania Hagady. Podczas drugiej wojny
specjalne jednostki niemieckich wojsk okupacyjnych z rosnącą zawziętością
poszukiwały legendarnego kodeksu, burząc domy, gdzie spodziewano się
znaleźć skrytkę, i niszcząc archiwa, w których nie udało się znaleźć
tajemniczej księgi. A gdy okupanci i siłą, i podstępem usiłowali zdobyć
Hagadę, sprytny kustosz bośniackiego muzeum, Dervis M. Korkut, ukrył ją
pod stosami nie budzących podejrzeń papierów i dokumentów w piwnicy,
gdzie przetrwała wielokrotne przeszukiwanie budynku. Potem Hagadę
w sekrecie przeniesiono z muzeum do Banku Narodowego i ukryto w sejfie,
skąd ocalałą księgę wyjęto w 1945 roku. Historia Hagady i jej losy
w burzliwych czasach zostały wyjaśnione i opisane dzięki detektywistycznej
wprost pracy profesorów Muhammada Karahmedovića i Kemala Bakaršića.
Podobnie historia literatury żydowskiej, sefardyjskiego piśmiennictwa
Sarajewa, została spisana przez muzułmańskiego literaturoznawcę
Muhameda Nezirovića, który w swej prawdziwej encyklopedii literatury
sefardyjskiej przypomniał dawno zapomniane nazwiska i zaginione dzieła.
Nezirović przedstawił nie tylko klasyków, jak lekarz i powieściopisarz Isak
Samokovlija, opisujący życie codzienne Żydów w różnych częściach
Sarajewa, lecz także ze starych foliałów i wystrzępionych gazet wydobył
dosłownie każdą linijkę sefardyjskich pieśni, modlitw, przysłów, anegdot czy
próz, publikowanych od pięciuset lat.
Kamhi mówił z coraz większym entuzjazmem, zachwycał się
nierozerwalną wspólnotą islamu i judaizmu, bośniackim eksperymentem,
czyli próbą zbudowania tej wspólnoty na europejskiej ziemi; wielością form,
jaka wykształciła się na niewielkim obszarze; szacunkiem, z jakim odnosili
się do siebie pobożni wyznawcy wszystkich religii. Kiedy wyszliśmy
z gospody „Lovac”, gdzie daliśmy się oczarować temu natchnionemu
mistykowi, stanęliśmy przed ruinami będącymi pozostałościami Muzeum
XIV Zimowych Igrzysk Olimpijskich oraz Galerii Sztuki Współczesnej;
szkody, jakie wyrządził grad nieustannie spadających pocisków, były tak
duże, że budynków tych nie zdołano już uratować. Kamhi stał z nami na
ulicy i nieustannie tryskał pełną pasji uczonością, której najwyraźniej nie
przeszkadzały ani miejsce, ani okoliczności. Staliśmy między znaną
restauracją, w której przez całą porę obiadową byliśmy jedynymi gośćmi,
gdyż nikt w Sarajewie nie miał już pieniędzy, by jadać w lokalach, a ruinami
muzeum, które każdego dnia mogły się rozsypać; i między gospodą bez gości
a muzeum bez eksponatów Kamhi opiewał piękną, wspaniałą historię
sarajewskich sefardyjczyków i wielkie, wspaniałe braterstwo judaizmu,
islamu i chrześcijaństwa, a my schodziliśmy w dół wzgórza ku miastu,
mijając ruiny i przysłuchując się śpiewnej mowie owego mistyka, który
wszystko wiedział i pogrążony w rozpaczy, nie widział powodu, by upadać
na duchu.
[^]
[^]
L A S H I S TO R I I
W GOTTSCHEE

1 I nagle w głębi lasu zrozumiałem, że stoję w samym środku wsi.


Przy tartaku w Rajndol skręciliśmy w wąską drogę prowadzącą do
dawnych wsi Verderb, Verdreng i Unterfliegendorf. Łąki brzęczały
w soczystej zieleni, wpadając co chwilę w głębokie dolinki i potem wspinając
się powoli do góry. Po kilkuset metrach szutrowa droga dotarła do lasu
i wcięła się w ciemność. Drewniany drogowskaz z łuszczącą się farbą, przed
laty postawiony i zapomniany, pokazywał kierunek do Turkovej Dragi, jak
oficjalnie nazywał się Unterfliegendorf, odkąd przestała istnieć monarchia
austro-węgierska i całe terytorium przypadło Słowenii. Zaznaczona na
mapach droga szła wyboistymi zakrętami, stawała się coraz węższa – by
w końcu całkiem się urwać. W pewnym momencie nie mogliśmy już dalej
jechać samochodem, więc ruszyliśmy na piechotę. Po jakimś czasie
mogliśmy iść przed siebie, tylko schylając się pod nisko zwieszającymi się
gałęziami, odsuwając na boki rękami pędy krzaków i przebijając się przez
kolczaste chaszcze i paprocie. Teraz znajdowaliśmy się w ciemnym lesie i nie
mogliśmy znaleźć miejsca, skąd byłoby widać coś dalej niż na pięćdziesiąt
metrów. Kto tu dotrze, znajdzie się w środku wsi Unterfliegendorf, która
została wydarta puszczy, była zamieszkana przez kilkaset lat, a potem, kiedy
jej ostatni mieszkańcy przymusowo ją opuścili, została pochłonięta przez las.
Wiejski plac zaznaczają dwa wielkie kamienie, wystające jeszcze z ziemi na
dziesięć centymetrów, które można rozpoznać pod gęstą plątaniną. To
wszystko, co zostało z Unterfliegendorfu, jego domów, stajni, sadów i pól,
z pracy i wytrwałości, przekory, uporu i rozpaczy jego mieszkańców. Kiedyś
wysłano ich tu, by okiełznali puszczę, z obietnicą, że ziemię, którą jej wydrą,
otrzymają na własność. Przez ponad dwadzieścia pokoleń, w suche lata
i śnieżne zimy, usiłowali karczować puszczę i uczynić z Gottschee, Kraiku –
jak go nazwali – żyzną ziemię uprawną. Próba ta trwała ponad sześćset lat,
a pięćdziesiąt wystarczyło, żeby puszcza znów odebrała to wszystko, co jej
przedtem wydarto. Zatarła nawet ślady ludzkiej obecności, ale to nie okrutna
natura wyparła tę ziemię z pamięci. To nie las jest winien, że dzisiaj
w słoweńskim okręgu Kočevje prawie nie ma śladów obecności
niemieckojęzycznej ludności, która mieszkała tu tak długo; domy, kościoły
i nawet cmentarze zniszczono, żeby nic nie przypominało o ludziach, którzy
je zbudowali.
Z Unterfliegendorfu odnaleźliśmy dwa kamienie, z niedalekiego Verderb
stos kamieni na niewielkiej polance otoczonej wysokim lasem, z kolei
w Verdreng natknęliśmy się na trzy domy. Z jednego z nich wyszedł
mężczyzna około pięćdziesięcioletni, z powodu siwych, związanych w kucyk
włosów i okularów bez oprawki można by go wziąć raczej za profesora
socjologii niż rolnika, który na moje pytanie odpowiedział po niemiecku:
„Tak, tak, to jest Verdreng, więcej już nie ma”, po czym wzruszył ramionami
i wielkimi krokami poszedł do najdalszego budynku. Był to nowy budynek
gospodarczy, przed którym stało kilka maszyn rolniczych. Poza tym nie było
tu nikogo, nie było słychać niczego, nawet ptaki chyba czuły, że tu wszystko
dawno się skończyło.
Verdreng leży na płaskowyżu, a na niewielkiej, ogrodzonej drewnianym
płotem łące rośnie potężny kasztanowiec, na którym ktoś przybił zdjęcie
dawnego Verdreng. Łąka, na której staliśmy, próbując na podstawie
fotografii z lat dwudziestych porównać dawne Verdreng z tym, co
widzieliśmy przed sobą, była kiedyś placem kościelnym. Kościół został
poświęcony w 1771 roku, a jego największym skarbem była figura św. Jana
Chrzciciela. W roku 1952 świątynia prawie całkowicie opuszczonej wsi
została fachowo wysadzona w powietrze przez oddział saperów, i tak pomnik
zabobonu został zmieciony przez postęp. Plac po kościele można teraz
poznać tylko po tym, że na powierzchni mającej około trzydziestu metrów
długości i piętnastu metrów szerokości ziemia jest całkowicie równa, podczas
gdy dokoła faluje, tworząc charakterystyczne wypukłości i zagłębienia. Tam,
gdzie na zdjęciu była rozległa wieś, teraz znajduje się tylko budynek
gospodarczy, w którym zniknął małomówny mężczyzna, a za nim, ocieniony
w popołudniowym świetle, porośnięty gęstym lasem łańcuch pagórków.
Wiele więcej nie pozostało z Verdreng; prawie ukryte w bujnej, wysokiej na
człowieka trawie, kamienne schody bez domu prowadzą donikąd, bliżej lasu
jest rozpadający się kamienny zbiornik. Ze zbiorników i stawów, które
nazywały się na przykład „Synkowy Staw”, kiedyś wyciągano dzieci, gdyż
w Gottschee to nie bocian je przynosił, ale akuszerka wyciągała w koszyku
z wody.
Trzy wioski z nieszczęściem w nazwach należały kiedyś do gminy Mösel,
do której ruszyliśmy z powrotem przez las. Przez całą drogę nie
napotkaliśmy ani jednego człowieka. Mozelj, dawne Mösel, jest jeszcze
zamieszkane, choć nie było widać żywej duszy; poczuły nas tylko psy
i zaczęły szczekać, kiedy szliśmy do kościoła na wzgórzu. Jeden
z dwudziestu siedmiu kościołów, które zachowały się w niegdyś bardzo
bogatym w świątynie Gottschee, góruje swą charakterystyczną dzwonnicą,
stoi pośród grządek warzywnych, nieco ponad wioską. Kościół był
zamknięty, obeszliśmy więc budynek dokoła, znaleźliśmy boczne drzwi, a w
pięknym wnętrzu starą chrzcielnicę; i wtedy znowu odezwały się wiejskie
psy. Według miejscowych przesądów dwa wydarzenia zwiastowały śmierć:
kiedy ktoś nagle znów mógł czytać bez okularów i gdy psy we wsi zaczynały
szczekać bez powodu. Zdecydowaliśmy się więc złożyć wizytę śmierci, lecz
zamiast niej na nowym cmentarzu kilometr za wsią spotkaliśmy… ludzi –
dwóch młodych mężczyzn w dresach. Przyjechali jedynym samochodem,
jaki przejechał tędy przez ostatnie pół godziny, pędząc na pełnym gazie,
a kierowca ostro zahamował przed cmentarzem, aż zapiszczały opony.
Mężczyźni niemal wbiegli na cmentarz, skinęli nam, zaskoczeni zatrzymali
się na chwilę i pognali do grobu z płytą z czarnego szlifowanego marmuru;
i jeszcze w biegu zaczęli głośno szlochać. Po kilku minutach wytarli nosy,
zapalili znicz, przeżegnali się i tak samo nagle jak przyszli, opuścili
cmentarz, samochód cofnął z wyjącym silnikiem i popędził w kierunku
Mozelja. Na płycie nagrobnej były wykute trzy nazwiska, mężczyzny, który
w wieku dwudziestu dwóch lat zginął w partyzantce, oraz leciwej pary,
zmarłej w latach osiemdziesiątych. Nie umiałem żadnej z dat śmierci
powiązać z dniem 18 sierpnia 1999 roku, w którym dwaj młodzi ludzie
równie szybko, co głęboko, celebrowali żałobę, a ja natknąłem się w lesie na
wsie, a na cmentarzu – na żywych ludzi.

2 Koczewie, czyli Gottschee, to obszar o powierzchni 850 km²,


rozciągający się między rzeczką Krka na północy a na południu rzeką
Kolpa, która dzisiaj stanowi granicę słoweńsko-chorwacką. Godzinę
jazdy samochodem na południe od słoweńskiej stolicy Lublany wznosi się
urozmaicony krajobrazowo Płaskowyż Koczewski, składający się przede
wszystkim z trzech łańcuchów górskich, biegnących z północnego zachodu
na południowy wschód, oraz trzech dolin. W najszerszym miejscu obszar ten
ma ponad czterdzieści kilometrów ze wschodu na zachód, a z północy na
południe niecałe trzydzieści. Jego środkowe pasmo górskie, po niemiecku
zwane Hornwald, po słoweńsku Rog, porasta jedna z najpotężniejszych
puszcz Europy, która przez stulecia stanowiła dla mieszkańców Gottschee
ochronę i zagrożenie, była podstawą życia oraz przekleństwem i znajduje się
na początku i końcu historii Kraiku.
Kiedy w XIV wieku zaczęło się tu osadnictwo, cały obszar pokrywał las.
Potrzeba było sześciuset lat nieustannej pracy, by wykarczować ponad
połowę puszczy, i tak powstały pola pod uprawę pszenicy, wielkie sady
i pastwiska dla bydła. Pomiędzy nimi, na ziemi wyrwanej puszczy,
znajdowało się 171 wiosek i jedno miasto, noszące nazwę o niejasnej
etymologii, pochodzącą z języków słowiańskich i będącą nazwą całego
regionu, Gottschee, czyli Kočevje. Kiedy niemieckojęzyczna ludność
w zimie z 1941 roku na 1942 została wysiedlona na rozkaz führera, który
chciał ziemie te na następne tysiąc lat przekazać swoim włoskim
sojusznikom, oraz była nękana przez słoweńskich partyzantów, chcących nie
tylko zdobyć militarną kontrolę nad tym obszarem i opanować go
politycznie, lecz także planujących czystki etniczne, Kočevje znowu wziął
we władanie las. Ponad 80 procent regionu na powrót stało się puszczą, która
szybko porosła tereny rolnicze, gdy tylko przestano o nie dbać, zasnuła pola
uprawne oraz łąki i pochłonęła liczne wsie, które zostały zniszczone przez
włoskie wojska podczas walk z partyzantką lub wysadzone w powietrze
przez samych partyzantów po wyparciu okupanta.
Słoweńscy komuniści, niechętnie czczący chwałę partyzantki, teraz, kiedy
po zwycięstwie zapanował pokój, niezdolni w jakikolwiek sposób porwać
ludzi, a zamiast tego demoralizujący naród ciągle nowymi dekretami, nie
potrafili wykorzystać bogactwa, jakie w postaci kwitnących sadów, wielkich
tartaków czy rozległych pól uprawnych pozostawili mieszkańcy Gottschee.
Kraj podupadał, a czystka etniczna nie przyniosła korzyści tym, którzy mieli
na niej zyskać. I tak stopniowo wyjechali także Słoweńcy, którzy przez
stulecia przeważnie w przyjaźni i z korzyścią dla obu narodów żyli tu razem
z Niemcami.
Po ponad pięciuset latach natura odebrała znaczną część tej ziemi, a inna
część Koczewia na pół wieku stała się zamkniętą strefą wojskową. Pilnowane
przez posterunki i zamknięte, niegdysiejsze serce niemieckiego osadnictwa
między miejscowościami Rieg i Göttenitz stało się wkrótce po 1945 roku
niedostępne także dla Słoweńców. O tym, co działo się na zamkniętym
terenie, opowiadano najdziwniejsze, budzące grozę historie. Jedni obawiali
się, że rząd zbudował tam ogromne bunkry, z których czeluści pewnego dnia,
kiedy zacznie się spodziewana kolejna wojna światowa, na powierzchnię
ziemi wysuną się trzymane tu w tajemnicy rakiety atomowe. Inni
podejrzewali, że lasach ukryto obozy karne. Wielu pomstowało tylko na
nomenklaturę, która urządziła tu sobie własny rejon łowiecki do polowań na
niedźwiedzie, wędkarstwa i na grzybobranie. Do dzisiaj nie poznano historii
zamkniętej strefy; kiedy po przełomie demokratycznym szlabany starannie
umocnionej wewnętrznej granicy zostały otwarte, dawni mieszkańcy, którzy
przyjechali obejrzeć swe pola, zastali tę ziemię zupełnie zmienioną.

3 Na zachodnim krańcu Kraiku leży Göttenitzer Tal, dolina, która sprawia


mniej surowe wrażenie niż Hornwald, a jej dwiema głównymi osadami
były kiedyś wieś Rieg i oddalona o około dziesięć kilometrów gmina
Göttenitz. Wysłała nas tam miła młoda kobieta z recepcji naszego hotelu
w Kočevju. Tam, jak zapewniała nas gorąco, zręcznie rysując trasę
długopisem na mapie, w idyllicznej dolinie wkrótce rozwinie się turystyka
i całe Kočevje stanie otworem dla europejskich turystów. Plany są wielkie –
rafting na rwących strumieniach, kuligi po zasypanej śniegiem okolicy,
agroturystyka w parku narodowym Kočevje, z obserwowaniem niedźwiedzi
włącznie. W Kočevskiej Rece, jak dzisiaj nazywa się Rieg, wkroczyliśmy do
krainy duchów. Wszystko w tej miejscowości było za wielkie: imponujący
wjazd z rondem dla kolumn samochodów, których wcale nie było, i szeroka,
zaprojektowana jak bulwar wiejska droga z wąskimi domami po obu
stronach, które najwyraźniej pozbawiono frontowych ogródków, by nowa
ulica robiła większe wrażenie. Droga ciągnęła się może ze sto pięćdziesiąt
metrów, jakby stworzona dla masowych demonstracji lub pochodów, a na jej
końcu znajdował się gigantyczny plac, na którym można by ustawić całe
bataliony. Trzech chłopców wykorzystywało plac do jazdy na desce,
przeskakując nad prowizorycznie ustawionymi przeszkodami. W połowie
bulwaru znajdował się supermarket, który zaspokoiłby potrzeby niewielkiego
miasteczka, a tutaj służył może setce mieszkańców. Przed gospodą siedziało
ośmiu mężczyzn, mieli całe rzędy butelek z piwem i kieliszków z wódką
przed sobą, lecz brakowało im typowej dla pijących wesołości; siedzieli przy
jednym stole, choć każdy z nich zdawał się siedzieć sam. Prawie nikt nie
rozmawiał przy tym stoliku gburów, którzy nie lubili się nawzajem i ani
trochę nie byli zainteresowani nami, urozmaiceniem w postaci gości, którzy
usiedli przy sąsiednim stoliku.
Nikt z obecnie mieszkających w Kočevskiej Rece nie mógł pochodzić
z rodzin żyjących tu dłużej niż jedno pokolenie. Kiedy w 1942 roku
miejscowi Niemcy opuścili wieś, wysiedlono także mieszkających tu
Słoweńców. Cały rejon został ogłoszony zamkniętym okręgiem, do którego
wstęp mieli jedynie wojskowi, specjaliści od tajnych zadań, uprzywilejowani
członkowie rządzącej klasy politycznej oraz ludzie świadczący im usługi,
ściągnięci z daleka, którzy jako powiernicy tajemnicy przyrzekli milczeć
o życiu w zonie, a zajmowali się rzeczami, które trzeba robić wszędzie, gdzie
mieszka pewna liczba osób: kilkuset było zatrudnionych w rolnictwie
i leśnictwie, inni jako fryzjerzy, sprzedawcy – w różnego rodzaju usługach.
W zamkniętej strefie umieszczono cały system obronny Słowenii – radary,
urządzenia radiowe i stacje nasłuchowe. Moją uwagę zwrócił stojący
naprzeciw supermarketu zagadkowy dom z numerem 19, bez żadnego szyldu,
z zakratowanymi oknami, pomalowany na ciemny kolor, z drzwiami bez
dzwonka i nazwiska oraz starannie utrzymanym trawnikiem, przystrzyżonym
na zapałkę. Z dachu budynku na wysokość co najmniej stu metrów sterczały
w niebo cienkie anteny. Mieszkający pod nimi ludzie sprawiali apatyczne
wrażenie, jakby zostali tu zapomniani, pozostawieni z jakiejś większej grupy,
a po długim czekaniu zapomnieli nawet, że znajdują się w poczekalni. Nic
w tej miejscowości nie zdradzało czegoś osobistego, własnego, domy stały
jak na apelu, jeden za drugim, wszystkie takie same, żaden nie odważył się
wyróżnić kwiatami na parapecie, innym kolorem elewacji czy ciekawskim
staruszkiem, wyglądającym z okna.
Reprezentacyjna ulica prowadziła na plac wyimaginowanych masowych
manifestacji, a przy jej drugim końcu znajdował się kościół. Stał on na
niewielkim wzniesieniu, mając największy orzech w Słowenii z jednej strony
i raczej skromnie wyglądający pomnik partyzantów z drugiej. Kościół był
kopią. Oryginał był pełen barokowych sztukaterii i kochali go nie tylko
mieszkańcy Riegu jako jedną z najpiękniejszych świątyń w kraju. Kiedy
miejscowym urzędowo nakazano spakować rzeczy i dla chwały socjalizmu
opuścić ojcowiznę, próbowali jeszcze ratować swój kościół. Większe posągi
zakopano w pobliżu, obrazy łatwiejsze do transportowania mieszkańcy
zabrali ze sobą, tam, gdzie się wybierali. Gdy do Kočevskiej Reki przybyli
rodzice tych tak apatycznie wyczekujących ludzi, by w owej podwójnie
wyczyszczonej z pierwotnych mieszkańców wsi podjąć pracę o doniosłym
znaczeniu dla partii i narodu, od razu posłusznie wysadzili w powietrze stary
kościół. Pierwsza słoweńska praca naukowa poświęcona systematycznemu
niszczeniu budowli sakralnych w Kočevju z roku 1993 wykazała, że w strefie
zamkniętej zniszczono wszystkie dwadzieścia sześć kościołów, zachowały
się jedynie pozostałości murów po jednym z nich; materiał budowlany
z innych kościołów został tak gorliwie wykorzystany do budowy domów
i dróg, że nie ma już po nich śladu. Wszystkie padły – jak określa to
wspomniana publikacja – „ofiarą euforii tamtych lat”. Lecz w Kočevskiej
Rece teraz znów jest kościół, stoi pięknie odpicowany i trochę nierzeczywisty
na miejscu starego, a wybudowano go w 1994 roku. We wnętrzu zauważyłem
obraz z 1856 roku, który został uratowany przez mieszkańców i przewieziony
do innej wsi słoweńskiej, do kościoła św. Stefana w Klancu, a teraz,
odrestaurowany, powrócił. Wyszedłszy z nowego kościoła, wybudowanego
na podobieństwo starego, rozejrzałem się po nierzeczywistej wiosce, która
według oczekiwań speców od turystyki miała ożywić cały region.

4 W początkach XIV wieku hrabiowski ród Ortenburgów z Karyntii zaczął


systematycznie eksploatować swoje odległe lenno. Dobra w Dolnej
Krainie, które nadał im patriarcha Aquilei, znajdowały się daleko od
innych ziem Ortenburgów i słynęły z surowych warunków oraz złych dróg.
Teraz Ortenburgowie zaczęli zagospodarowywać ów odległy kawał puszczy
od północy. Około 1300 roku wysłano tam pierwsze rodziny słoweńskie, by
na skraju rozrastającej się bujnie puszczy założyły osady umożliwiające
przetrwanie zimy, co miało stworzyć warunki do mozolnego przebijania
pierwszych dróg przez lasy. Dwadzieścia lat później nowa fala osadników
dotarła do puszczy i podjęła z nią walkę. Tym razem przybysze pochodzili
z Karyntii i wschodniego Tyrolu, rodowych ziem Ortenburgów, mówili po
niemiecku i byli to przeważnie chłopscy synowie, biedni, silni i bez
przyszłości w swojej ojczyźnie, gdzie nie było już dla nich ziemi. Zamiast
w Karyntii zostać parobkami, ruszyli do dalekiego kraju, kuszącego wizją
zdobycia majątku i wolności. Już pierwsze „prawo leśne” Ortenburgów
pozwalało osadnikom nie tylko karczować las dla własnego użytku, lecz
stanowiło także, że ten, kto uprawiał ziemię przez dziewięć lat i jeden dzień,
otrzymuje ją w posiadanie na zawsze. W 1348 roku przez Karyntię przeszła
zaraza i zabrała prawie połowę mieszkańców. I ponieważ coraz trudniej było
o nowych osadników, Ortenburgowie zaczęli ich szukać w Tyrolu, a nawet
we Frankonii czy Turyngii. Kilka lat później ziemia ta nosiła już niemiecką
nazwę Gottschee, a miejscowość o tej samej nazwie stała się centrum
osadnictwa. Dzisiaj także najwygodniej jest zwiedzać Kraik, mając bazę
wypadową w Kočevju i stamtąd podejmując dalsze wyprawy.
W 1420 roku zmarli ostatni Ortenburgowie i dopiero po ponad dwustu
latach osadnictwo znowu zaczęło się rozwijać, gdyż lenno dostało się w ręce
rodów szlacheckich, które były zainteresowane wyłącznie pobieraniem od
chłopów jak najwyższych opłat, nie dbając o wspieranie gospodarki. Źli byli
hrabiowie von Cilli, źli byli hrabiowie von Thurn, źli chorwaccy hrabiowie
von Blagay, ale najgorsi byli Habsburgowie, którzy całkowicie
wyeksploatowali Gottschee i bardzo zubożyli osadników, potem nie pomogli
im w walce z najazdem tureckim, a wreszcie raz po raz oddawali lenno pod
zastaw. Gdy Turcy wtargnęli na Bałkany z ogromną armią, której
niezliczonych żołnierzy trzeba było wyżywić, zdobywali wszystko, co
niezbędne, przez rabunek i plądrowali wsie. Wielki strach padł na Gottschee,
które stanęło w ogniu, osadnicy ginęli, a ich rodziny szły w jasyr.
Najrzetelniejszy opis wczesnego okresu osadnictwa w Gottschee
sporządził Johann Weikhart hrabia von Valvasor, wielki austriacki uczony
i humanista, który poświęcił życie oświacie i nauce, a w jego pracach
wyraźnie widać sympatię dla ludów żyjących na tych ziemiach oraz
zrozumienie skomplikowanego współistnienia grup narodowościowych
i etnicznych. Valvasor, który pochodził z zamożnej arystokracji z północnych
Włoch, a wychował się w Lublanie, zgromadził zbiory monet i minerałów
o unikatowej wartości oraz miał prywatną bibliotekę liczącą dziesięć tysięcy
tomów. W 1689 roku, niemal zrujnowawszy się na badania naukowe,
opublikował dzieło życia, czterotomową, liczącą trzy i pół tysiąca stron pracę
historyczną Chwała księstwa Krainy, w której uwzględnił wszystkie
narodowości zamieszkujące Gottschee. Niemców, których uważał za
potomków Gotów, mógł opisać bardzo dokładnie, gdyż odwiedzał ich
wioski, widział, jak mieszkają, gospodarzą i traktują siebie oraz swoich
słowiańskich sąsiadów. Podsumowując, Weikhart chwalił ich pokojowe
usposobienie: „Nie są dobrymi żołnierzami, gdyż nieco są lękliwi i jest wśród
nich więcej pobożnych owieczek niż narowistych zwierząt. Wszelako ci,
którzy poświęcają się studiom, stają się rozumni, nawet uczeni, a więc
niejeden znakomity człowiek i kształcony mąż spośród nich się wywodzi.
Dlatego też nie należy Niemców z Gottschee, choć serce do ksiąg mają, ale
nie do walki, pogardliwie osądzać ani mniej niż inne narody cenić. Pomimo
iż do wojen ciała chęci wielkiej nie żywią, dzielnie walczą z wrogami ducha,
mianowicie z ciemnotą, dzikością, niegodziwością…”.
A jednak pobożne owieczki potrafiły się wzburzyć. Nienawiść do panów
rosła przez wiele pokoleń, gdyż byli daleko, kiedy trzeba było bronić
i wspierać, a blisko, gdy ściągali powinności i mnożyli zysk. Dlatego co jakiś
czas na wsiach wybuchały bunty, a wielka wojna chłopska, w której
słoweńscy i niemieccy mieszkańcy Gottschee wspólnie chwycili za broń,
rozlała się na całą Krainę, a stamtąd do Karyntii i Styrii. Zbuntowani chłopi
zostali pobici, wymordowani, wbici na pal, a katoliccy Habsburgowie
uczynili to, co zwykle, by kraj się podporządkował. Wydawało się, że po
trzystu latach osadnictwo zamarło – ludność, zdziesiątkowana przez sto lat
tureckich wojen i zubożała dzięki łaskawemu panowaniu Habsburgów,
kurczyła się w szybkim tempie – gdy w roku 1640 Gottschee kupił ród von
Auerspergów.

5 Do Göttenitz można z Kočevskej Reki dotrzeć samochodem


w piętnaście minut; jechaliśmy przez kwitnące pustkowie, jak gdyby
wszystkie drogi w strefie zamkniętej zbudowano tylko dla nas.
Przyzwyczajony u siebie, że ruch samochodów w każdej chwili może się
nasilić i powstaje korek, na tych nieużywanych drogach po raz pierwszy
pomyślałem, że drogi mogą być też budowane po to, by nikt z nich nie
korzystał. Ale Dolina Göttenicka właśnie została opuszczona po raz trzeci
w XX wieku. Po Niemcach i osiadłych tu Słoweńcach teraz zniknęli stąd
wysocy rangą wojskowi, agenci tajnych służb i zasłużeni działacze partyjni,
którzy w 1950 roku objęli w posiadanie region już oczyszczony z dawnych
mieszkańców. Właśnie w Göttenitz wykonano pewne sławne zdjęcie,
reprodukowane w dziesiątkach książek. Fotografia przedstawia całą wieś,
wszystkich zebranych mieszkańców, w grudniu 1941 roku – kobiety
w białych chustkach na głowach, mężczyźni w ciężkich lodenowych
płaszczach, starsze dzieci trzymające za rękę młodsze rodzeństwo – jak stoją
na cmentarzu, żeby pożegnać się z pokoleniami przodków, którzy żyli
w Göttenitz i tam zmarli. Całe rodziny stoją wokół grobów swych bliskich,
gdyż był to dzień ich wyjazdu, jeszcze nie śmiertelny cios, ale jednak dzień
zniszczenia, zdrady i zwątpienia. Wszyscy szli za głosem, który dotarł
z Berlina, głosem, którym kilku miejscowych zaślepionych propagandystów
narodowego socjalizmu od miesięcy straszyło, mamiło i zachęcało: Heim ins
Reich!
Jednak narodowi socjaliści zdradzili rzekomych obrońców niemieckości
w odległym zakątku Bałkanów i ich ojczyznę lekką ręką wykreślili z map
sztabowych. A przecież prawie żaden Niemiec z Gottschee nie uważał się za
forpocztę niemieckości, gdyż byłaby to forpoczta położona o setki
kilometrów od kraju, na ziemi innego narodu. Tak samo nie mógł uznać za
swoją agresywnej ideologii Niemców z pogranicza, gdyż Gottschee
znajdowało się nie tyle na granicy etnicznej, co raczej na surowej granicy
natury i cywilizacji, przy umacnianiu której Niemcy chętnie korzystali
z pomocy Słoweńców czy Chorwatów. Zawsze jednak byli niewielką grupą
etniczną, a ich pieśni nie mówiły o potężnej niemieckiej ojczyźnie, ale
o nieurodzajnej małej ojczyźnie, Kraiku. Za swego rozkwitu, około roku
1875, liczyli jakieś dwadzieścia sześć tysięcy, lecz przeważnie było ich
o wiele mniej, chłopów mieszkających z dala od Karyntii i Austrii, bardzo,
bardzo daleko od mitycznej Rzeszy niemieckiej – nie byli to rozproszeni
Niemcy, lecz Gottscheber, jak nazywali się w swym starym języku,
przypominającym średniowysokoniemiecki. Ciężki kryzys pod koniec XIX
wieku zmusił całe rodziny lub po kilkoro dzieci z niemal każdego domu do
szukania szczęścia w Ameryce. Już około 1920 roku więcej Niemców
z Gottschee mieszkało w legendarnym Nowym Świecie, w Nowym Jorku
i Cleveland, niż w Kraiku. Także ostra polityka nacjonalistyczna, jaką
Słowenia zaczęła prowadzić po rozpadzie monarchii austro-węgierskiej, by
osłabić niemieckojęzyczne mniejszości, zaczęła przynosić rezultaty.
Znacjonalizowano wtedy nawet niezależne stowarzyszenia, w każdej gminie,
gdzie mieszkał choć jeden Słoweniec, komendy w straży pożarnej musiały
być wydawane wyłącznie po słoweńsku, a nauka języka niemieckiego
w państwowych szkołach była stopniowo ograniczana, potem zlikwidowana,
w końcu zakazana. Młodzież z 1941 roku, utrwalona na zdjęciu, jak przed
wysiedleniem po raz ostatni zebrała się na cmentarzu, mówiła już lepiej po
słoweńsku niż po niemiecku, a miejscowy dialekt był praktycznie
niezrozumiały dla przyjezdnych z Austrii czy Niemiec. Nie, na forpocztę
niemieckości, która teraz miała być ściągnięta z powrotem do Rzeszy,
wysiedleni z Gottschee się nie nadawali.
Tak samo jak mieszkańcy południowego Tyrolu, Niemcy z Gottschee
mieszkali na obszarze, który zgodnie z narodowym podziałem Europy, jaki
właśnie przemocą wprowadzili włoscy i niemieccy politycy, przypadł
Włochom. Starania włoskich faszystów, by etnicznie oczyścić włoską rzeszę,
ich narodowosocjalistyczni sojusznicy aż nadto dobrze rozumieli. Fakt, iż
Niemcy mieszkali w Gottschee od sześciuset lat i w większości nie chcieli
wracać do Niemiec, do których – jako staroaustriacka, odłączona w XIV
wieku grupa etniczna – nigdy nie należeli, wcale nie przeszkadzał wielkim
strategom, chcącym uprawiać europejską politykę osiedleńczą
i przesuwającym całe narody z jednego miejsca w drugie, dla innych zaś
planującym egzystencję niewolników lub śmierć.
Jednak trzeba także powiedzieć, że istniała grupa młodych zwolenników
narodowego socjalizmu, która w obrębie niemieckiej wspólnoty w Gottschee
objęła ważne funkcje polityczne i wszelkimi środkami – najczęściej przy
gwałtownym sprzeciwie księży – usiłowała rozpowszechnić niemiecki
nacjonalizm i stworzyć karne oddziały faszystowskie. Jak się później
okazało, owi naziści z Gottschee, zgromadzeni wokół samozwańczego
„wodza oddziałów” Wilhelma Lampetera, w końcu sami zostali oszukanymi
oszustami i pociągnęli za sobą swych rodaków nie do domu w Rzeszy, ale na
zatracenie; co zresztą wcale nie umniejsza ich winy. Winy, do której po 1945
roku nikt się nie przyznawał, a na zjazdach związków wypędzonych
w Austrii i w Niemczech tuszowanej za pomocą antysłowiańskiej wrzawy.
W rzeczywistości Niemcy z Gottschee zostali przez politycznych emisariuszy
z Rzeszy oraz przez własne władze siłą skłonieni do wyjazdu, który wcale nie
był tak dobrowolny. Tym, którzy mimo wszystko woleli zostać, bo nie
chcieli porzucać swych gospodarstw w Gottschee lub nie wierzyli führerowi,
przepowiadano zagładę: kiedy cały ich naród wyjedzie, jak przetrwają bez
społecznego, kulturowego, językowego i ekonomicznego środowiska, do
którego przywykli? Bezpowrotnie utoną w słoweńskim morzu albo – jeśli
Włosi zaczną tu rządzić według własnego widzimisię – zostaną zesłani na
południe Włoch jak nieposłuszni południowi Tyrolczycy. Tak im mówiono,
tak myślała zapewne większość. Z około trzynastu tysięcy Niemców
z Gottschee, którzy mieszkali w Kraiku, pod naciskiem i przymusem, ze
strachu i braku nadziei, około dwanaście tysięcy zgodziło się na wysiedlenie;
ale nawet w ich wypadku nie można mówić o entuzjazmie – kto porzuca
swoje gospodarstwo, swoje wsie, swoich zmarłych, cały swój świat
z radością?
Nie umiałem odnaleźć cmentarza w Göttenitz. Nie potrafiłem odnaleźć
samego Göttenitz. W pobliżu miejsca, gdzie w grudniu 1941 roku
mieszkańcy wsi stali nad grobami, natknąłem się w nieistniejącej wsi na dwa
zadziwiające budynki. Po jednej stronie drogi stał stary dom, w stanie daleko
posuniętego rozkładu, po drugiej architektoniczne kuriozum, niedawno
zamknięta stacja benzynowa sieci Iskra Petrol, błyskawicznie niszczejąca.
Ostatnia ruina niemieckiego osadnictwa oraz futurystyczna ruina realnego
socjalizmu patrzyły na siebie, śledziły swój rozkład, każda z osobna i obie
razem samotne.

6 Można wątpić, czy Kočevje kiedykolwiek było tak pięknym miastem,


jak to wielokrotnie opisują wspomnienia wysiedlonych. Stare sztychy
pokazują niewielką osadę, zbudowaną na planie kwadratu, niepozorną,
choć z imponującym zamkiem pośrodku, z rzeczką, która malowniczo, trzeba
przyznać, ją opływa. Zamek wzniósł Wolf Engelbrecht von Auersperg, który
nabył hrabstwo w 1641 roku. Auerspergowie byli pierwszym po
legendarnych Ortenburgach rodem właścicieli Gottschee, który chciał czegoś
dokonać w Kraiku. Rozbudowa osad postępowała szybko i planowo.
Niebawem, w XVIII wieku, a zwłaszcza za panowania Marii Teresy i jej syna
Józefa II, absolutyzm oświecony umożliwił reformy państwowe, które
dotarły także do odległego Gottschee i przyniosły dobroczynne skutki. Wielu
Koczewiaków po raz pierwszy uświadomiło sobie wtedy „wyspowe”
położenie Kraiku, który przez trzy, cztery stulecia żył niemal osobno – akurat
kiedy ich ojczyzna została odkryta przez daleki świat. Wraz z tym odkryciem
pojawiły się lęk i tęsknota. Jednych trapiła troska o dawne obyczaje,
o świadomość swej przynależności i dobre, autentyczne życie u siebie;
w innych zaś obudziła się tęsknota za dalekim światem, za kontaktami,
zmianą i podróżami.
Już w 1492 roku cesarz Fryderyk III przyznał Koczewiakom bardzo ważny
przywilej uprawiania wędrownego handlu. Teraz, w XVIII wieku, handel
obwoźny, który setkom Koczewiaków kazał wędrować po całych Alpach,
stał się obok rolnictwa i leśnictwa najważniejszym źródłem dochodów. Silni,
pewni siebie mężczyźni z rodzin, w których nie starczało ziemi dla
wszystkich, jesienią wyruszali w ciężką drogę na północ, by sprzedawać
swoje towary w gospodach i na odpustach w Krainie i Styrii, w Karyntii,
Tyrolu, Salzburgu i Wiedniu. Koczewiacy z „kraksami”, drewnianymi
stelażami noszonymi na ramionach, w których mieli swój towar, stali się
zjawiskiem znanym w całej monarchii. Swym strojem, mową
i pochodzeniem wnosili pewien posmak egzotyki, ich towary, wycinane
z drewna, robione ręcznie czy wypiekane, dodawały nieco skromnego
luksusu w dniu codziennym. Jeszcze po drugiej wojnie światowej można
było spotkać takich wędrownych handlarzy, nie będących żebrakami ani
włóczęgami, w gospodach wielu miast austriackich. Swoje towary zachwalali
obcą, śpiewną mową i przeważnie sprzedawali nie bezpośrednio, lecz za
pomocą loterii. Ustawa o rzemiośle zabraniała im bowiem handlowania
w tradycyjny sposób, czyli wymiany towaru za pieniądze, musieli więc
zachęcać klientów do gry-zakładu o towary. Najczęściej handlarz miał ze
sobą woreczek z numerkami wyciętymi w drewnie, klient wyciągał z tego
woreczka trzy numerki. Jeżeli suma trzech liczb wynosiła poniżej stu,
wygrywał „kupujący”, który otrzymywał wybrany przez siebie towar
w nagrodę. Gdy suma przekraczała sto, wygrywał handlarz, i zabierał całą
pulę. Początkowo Koczewiacy sprzedawali w ten sposób głównie wyroby
z drewna, przedmioty codziennego użytku i rozmaite piękne drobiazgi;
potem także wyroby ze szkła, owoce południowe, wypieki, miód, który
„pozostawił w spadku” turecki wróg, przysmaki z Bałkanów…
Gdy handlarze wracali do domu na Boże Narodzenie, mieli ze sobą
gotówkę, która zasilała gospodarkę w rodzinnych stronach. Ale przywozili
także historie, których można było wysłuchać tylko w dalekim świecie,
a opowiadały one o okolicach, z których ubodzy i odważni ludzie wyruszali
w drogę, by szukać szczęścia po drugiej stronie oceanu. To właśnie
domokrążcy porównywali swój pięknie brzmiący średniowieczny język
z niemieckim, bardzo zmienionym od czasów średniowiecza, i dzięki nim
kontakt z niemczyzną, od której dialekt mówiony w Gottschee jak piękny
boczny pęd bardzo się oddalił, nie został całkowicie zerwany. Już w styczniu
domokrążcy ponownie wyruszali w drogę ku Alpom i na ich drugą stronę;
najpóźniej na wiosenne zrównanie dnia z nocą musieli być z powrotem
w domu, żeby aż do jesieni pracować na polu i w lesie. To prawdziwy
fenomen w europejskiej ekonomii, że tak niezwykła „branża” jak wędrowny
handel, uprawiany przez koczewskich Niemców, przetrwała prawie pięćset
lat, ulegając przy tym zadziwiająco małym zmianom. Koczewiakom nigdy by
nie przyszło do głowy, by gdzieś po północnej stronie Alp założyć handlowy
przyczółek i rozwinąć zyskowny import–eksport w wielkim stylu.
Wprawdzie byli wśród nich i tacy, którzy dorobili się majątku, ale handel
zawsze wymagał zaangażowania sił fizycznych i opierał się tylko na
wędrujących pieszo mężczyznach, którzy opuszczali swoją wieś, szli w świat,
nieśli swój towar przez setki kilometrów i bogatsi o wiele doświadczeń
i opowieści, z napełnioną sakiewką wracali do domu.
Tak jak samowystarczalnym chłopom z Koczewia brakowało
mieszczańskiego zmysłu do interesu i rozumienia zasad gospodarki
rynkowej, tak samo ich „miasto” nie nabrało miejskiego, handlowego
charakteru i przez dłuższy czas pozostawało właściwie wsią z wielkim
zamkiem. Jego gospodarze, hrabiowie (później książęta) von Auersperg,
których posiadłości w 1792 roku nazwano „Księstwem Gottschee”, zawsze
mieli opinię liberalnych. Ich potomek wsławił się jako poeta i delegat do
parlamentu rewolucyjnego w 1848 roku. Autor ten, który już swoim
pierwszym tomikiem Przechadzki wiedeńskiego poety zwrócił na siebie
uwagę cenzury, pisywał pod pseudonimem Anastasius Grün, a jego utwory
miały charakter elegijny i satyryczny. Mimo swego niemiecko-narodowego
nastawienia zbierał literaturę wszystkich narodów Krainy i uznawał wielkość
lublańskiego prawnika France Prešerena, który stał się pierwszym wieszczem
narodowym Słowenii.
Zamek książęcy poważnie ucierpiał w czasie drugiej wojny światowej, gdy
Włosi właśnie tu, w mieście, toczyli zażarte walki ze słoweńskimi
partyzantami, bijąc się o każdy dom. Po uzyskanym własnymi siłami
zwycięstwie nad okupantem partyzanci wysadzili w powietrze cały budynek.
Poprzez systematyczne niszczenie świadectw historii chcieli stworzyć
podwaliny świetlanej przyszłości. Na miejscu, gdzie znajdował się zamek,
stanął potem mało gustowny pomnik partyzantów oraz wyjątkowo szpetny
wielki dom towarowy.
Można wątpić, czy Kočevje kiedykolwiek było pięknym miastem, ale na
pewno nigdy nie było tak brzydkie jak obecnie. Jego przygnębiająca brzydota
od razu rzuca się w oczy, gdy z bezładnie ciągnących się na obrzeżach
wiejskich ulic wjeżdża się między bloki mieszkalne, typowe dla
budownictwa realnego socjalizmu, i dalej do centrum, które sprawia niemiłe
wrażenie, jak gdyby mieszkańcy nie żywili sympatii do siebie samych,
i składa się z rozrzuconych pompatycznych budynków architektury
użytkowej, niepozornych parków i parkingów. Zbliżało się południe, kiedy
przekraczając okrążającą Kočevje rzekę Rinse (dzisiaj Rinza), wjechaliśmy
do miasta i zatrzymaliśmy się na głównym placu. Pomnik partyzantów,
gloryfikacja proletariackiej siły utrwalona w metalu i kamieniu, wznosił się
na osiem metrów w jasnym świetle południa, a ja, gdy tak przed nim stałem,
zacząłem się zastanawiać, co czują ludzie, którzy codziennie mijają tę
monumentalną pochwałę śmierci. Po drugiej stronie królował pokraczny
i nawet w promieniach słońca sprawiający niezwykle ponure wrażenie dom
towarowy, wzniesiony według założeń architektonicznych zaczerpniętych
z zabawy klockami i bez krzty fantazji ułożony z wielkich sześcianów, jeden
na drugim lub obok siebie.
W mieście nie było kawiarni, tylko jedna czy dwie gospody, i wieczorem
wkrótce zrobiło się spokojnie, zbyt spokojnie jak na Kočevje, które chce być
miastem. Mieszka tu aż dziewięciotysięczna populacja, ponad połowa
mieszkańców regionu; całe Koczewie liczy dzisiaj jedynie siedemnaście
tysięcy mieszkańców. W hotelu Valentin, jedynym w mieście, spotykaliśmy
się wyłącznie z miłą obsługą, trzy młode dziewczyny na zmianę pracujące
w recepcji mówiły płynnie po angielsku i niemiecku, kelnerzy w barze
reagowali na każde życzenie gości, zanim ci zdążyli je sobie pomyśleć, a w
sali restauracyjnej czekały kelnerki gotowe doradzić i obsłużyć. A jednak nad
hotelem unosił się pewien szczególny smutek, rozchodził się po
wysprzątanych korytarzach, bez przerwy sączył się przez zamknięte drzwi,
osiadał w ciężkich zasłonach sali restauracyjnej, w pluszu baru; wszyscy
w hoteli widzieli, czuli i wdychali ów zagadkowy smutek.
Od dzieciństwa, kiedy ojciec w niedzielne popołudnia zabierał mnie
i moich braci do salzburskiego kina non stop – gdzie wyczerpany swoimi
dwiema posadami, zasypiał zaraz po kronice – a po kinie szliśmy coś zjeść,
uwielbiam chodzić do restauracji. Regularne wyjścia do restauracji, by zjeść
kolację z rodziną czy spotkać się z przyjaciółmi przy kieliszku wina, zawsze
nadawały porządek moim tygodniom. Ale czy jest coś bardziej smutnego niż
być jedynym gościem, siedzieć samotnie pod wielkim żyrandolem i jeść
w przygnębiającej ciszy, nie słysząc innych dźwięków jak tylko
podzwanianie własnych sztućców? Hotel, w którym przez cały tydzień
byliśmy jedynymi gośćmi, w wielkim stylu utrzymywał luksus imponującego
menu, recepcjonistki z wyczekiwaniem spoglądały ku drzwiom, przez które
wchodziliśmy zawsze tylko my, pokojówki każdego ranka sumiennie robiły
swój obchód, kucharz z ciekawością zaglądał do sali, ledwie zdążyliśmy
zająć miejsca. Ale zawsze było tak samo – tylko my wchodziliśmy
i zajmowaliśmy miejsca przy stoliku, piliśmy kawę i wódkę, rezygnowaliśmy
z sardynek, ale dawaliśmy się namówić na szynkę z niedźwiedzia. Przez cały
tydzień byliśmy sami z pracownikami hotelu Valentin, cały tydzień oni byli
sami z nami, jeszcze nigdy nie widzieli gości, którzy zostali tak długo; czy
oni w ogóle widzieli już jakichś gości? Godziny w holu i przy barze płynęły
leniwie, przyzwyczailiśmy się do siebie w tym smutku. Tylko jakiś pijak,
punktualny jak urzędnik nocy, niezawodnie potrafił nas wyrwać z tych
przygnębiających nastrojów. Ledwie wybiła północ, zatrzymywał się przed
hotelem w swojej niespiesznej drodze do domu, klął pod nosem i wygrażał
niebu, kłócił się głośno ze swą nieobecną żoną i przeklinał jej – miejmy
nadzieję, że nie wymyślonych – kochanków, z wściekłością kopał po ulicy
blaszane puszki i dopiero wykrzyczawszy wszystko, szedł dalej. Nikomu
w uśpionym mieście nie przychodziło do głowy, by mu przeszkodzić
w regularnym odbywaniu tych seansów autoterapii. Nie można więc
powiedzieć, że po długich, męczących dniach następowały nudne koczewskie
noce.

7 Augustin Gril jest energicznym mężczyzną o krępej sylwetce, siwej


czuprynie, kanciastym czole, przyjemnym głosie i figlarnym spojrzeniu.
Gdy szedł do nas przez dziedziniec swej fabryki położonej na skraju
miasta, ubrany w szary kombinezon jak jego robotnicy, różnił się od nich
jedynie szybkością, z jaką się poruszał. Poprzedniego wieczora rozmawiałem
z nim przez telefon i zapytałem, czy mógłbym go odwiedzić i zadać kilka
pytań dotyczących Stowarzyszenia Dawnych Osadników Gottschee, które
założył przed kilkoma laty. Stowarzyszenie to przyniosło mu sławę, ale
inżynier Gril to ktoś więcej niż działacz. Jego ojciec był oberżystą
i burmistrzem w sielankowym Pöllandl, po drugiej stronie Hornwaldu. Na
łożu śmierci nakazał młodszemu synowi, by nigdy nie zapominał, że urodził
się koczewskim Niemcem i jako taki musi umrzeć. Rodzina Grilów
opowiedziała się przeciw wysiedleniu i została w Pöllandl na przekór
wszelkim złym przepowiedniom. Wiodło im się źle, jak opowiadał Augustin
Gril, zaprosiwszy nas do swego biura, które nazywał bihrem. Bihro
znajdowało się na pierwszym piętrze budynku fabrycznego i przypominało
coś w rodzaju szatni z kuchenną wnęką, zawalone po sufit najróżniejszymi
przedmiotami zarówno należącymi do firmy jak i nie mającymi z nią nic
wspólnego, pudłami, skrzynkami wina, segregatorami z korespondencją
handlową i prospektami maszyn. Gril przez trzydzieści lat irytował się na
nieudolność planistów od gospodarki, by w latach osiemdziesiątych
wykorzystać sprzyjające okoliczności i stworzyć własne imperium
gospodarcze. Jak do tego doszło, nie chciał szczegółowo opowiadać, gdyż ten
temat wyraźnie go nudził, i wolał mówić o Niemcach z Gottschee; w każdym
razie na początek założył kopalnię żwiru oraz firmę produkującą beton,
potem doszedł do tego sklep z artykułami budowlanymi, a ostatnio zaczął
także inwestować w turystykę.
Nie należy sobie wyobrażać tego lokalnego kapitalisty jako
wyrachowanego wyzyskiwacza, lecz jak człowieka, który został obdarzony
żywszym umysłem niż pozostali i szybciej umiał uwolnić się z paraliżującego
letargu epoki gospodarki planowej. Trudno wyobrazić sobie większą różnicę
niż ta, jaka jest między aspołecznymi yuppies z Lublany, z ich milionami
zarobionymi na handlu sprzętem high-tech, a Grilem, plebejskim
przedsiębiorcą z Kočevja. Pewnych towarów brakowało na prowincji,
a zamawianie i czekanie miesiącami, aż zostaną dostarczone z jakiejś
centrali, było bardzo uciążliwe, więc Gril sam zaczął je sprowadzać lub
wytwarzać. Dzięki temu osiągnął pewną zamożność, ale najważniejsza była
przecież obietnica, którą wymógł na nim jego ojciec.
Wiodło się im źle, jak opowiadał, ale nie dlatego, że byli Niemcami, a z
powodu ich majątku. Ojciec posiadał najpopularniejszą gospodę w okolicy
i dużo ziemi. W 1945 roku musiał oddać gospodę, bo miał też pola i bydło,
a „podwójna” własność była zakazana. Inżynier Gril skończył tylko szkołę
powszechną, a później, po specjalnym egzaminie, poszedł od razu na
uniwersytet. Nigdy nie miał problemów w Słowenii jako Niemiec
z Gottschee, niemieckojęzyczna mniejszość oficjalnie już nie istniała i każdy,
kto został w kraju, był uznawany za Słoweńca. Dlatego ani w szkole, ani
w wojsku nie miał kłopotów z powodu swojej przynależności, gdyż dla
instytucji po prostu nie był Niemcem.
Ten fascynujący rozmówca, dobrze znający siłę swych słów, mówiący
niemczyzną pełną ciemnych samogłosek i mocno akcentowanych spółgłosek,
który nie odbierał telefonu, gdyż nie chciał, by coś przerywało mu opowieść,
okazał się ujmującym szelmą. Prawie wszystkie swoje ogólne stwierdzenia
podawał następnie w wątpliwość w anegdocie, której przytoczenia nie mógł
sobie odmówić. Najpierw opowiedział, że dawna Jugosławia była państwem,
w którym potajemnie rządziła służba bezpieczeństwa, a wojsko miało zbyt
dużo władzy, także w sferze cywilnej. A potem opowiedział o swojej służbie
wojskowej, że starał się, bo służba trwała długo, o posadę szofera sztabu
generalnego. Ze stu kandydatów przyjęto tylko czterech, a on, Niemiec
z Gottschee, był jedynym, który na egzaminie uratował honor Słowenii, gdyż
pozostali pochodzili z Chorwacji, Czarnogóry i Serbii. Kiedy po raz pierwszy
wiózł macedońskiego generała, z którym miał jeździć przez następne
dwanaście miesięcy, ten powiedział mu: „Masz bardzo niedobre papiery, ale
dobrze jeździsz i nie wyjawisz niczego, cokolwiek usłyszysz i zobaczysz”.
I rzeczywiście, jego papiery, w których figurował jako syn posiadacza
ziemskiego i element narodowo niepewny, nie zaszkodziły mu, a o tym
bardzo przyzwoitym generale komunistycznym, którego woził po kraju,
przedsiębiorca Gril jeszcze przez długie lata po upadku Jugosławii nie dał
powiedzieć złego słowa.
Żyło im się ciężko, ale ich rodakom, którzy opuścili Kraik, było jeszcze
gorzej. Wcale nie zostali osadzeni w zwartych skupiskach gdzieś we
wschodnim Tyrolu, mitycznej praojczyźnie, ale pociągi wywiozły ich około
pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód, na obszar, który urzędowo
nazywał się Pasem Sawy-Sutli, a powszechnie zwany był Trójkątem
Rańskim. Ten właśnie obszar wokół miasta Rann miał zostać w przyszłości
na stałe przyłączony do Rzeszy i kiedy przybyli tam Niemcy z Gottschee,
właśnie zakończono wypędzanie z tych ziem miejscowych Słoweńców. Gdy
chłopi z Gottschee zobaczyli, gdzie się znaleźli i że przyznano im
gospodarstwa wypędzonych chłopów słoweńskich, nawet najgłupsi z nich
zrozumieli, że ta historia nie skończy się dobrze. W 1945 roku, kiedy
partyzanci wyparli niemieckie i włoskie wojska, zaczęli brutalne
prześladowania Niemców przesiedlonych z Gottschee, którzy w ich oczach
byli pupilkami okupantów, i zapędzono ich do osławionego obozu Sterntal
koło Pettau, w którym z głodu i chorób zmarło wielu ludzi, w tym wszystkie
niemowlęta i dzieci, a w końcu wygnano z kraju. A ci, którym udało się
przeżyć, musieli później latami wegetować w niemieckich czy austriackich
obozach dla uchodźców. I nawet jeśli udało im się wyemigrować do Stanów,
a niektórzy powoli zaczęli osiągać pewien dobrobyt w Niemczech czy Austrii
– czyż mimo wszystko ich los nie był o wiele gorszy? Augustin Gril był
pewien, że tak właśnie było: „Czy chciałbym mieć dom handlowy
w Battenii-Wirttemppergii?”.
Trudno powiedzieć, ilu dokładnie Niemców z Gottschee pozostało
w Słowenii. Augustin Gril mówił, że było ich około sześciuset pięćdziesięciu.
To oczywiście o wiele za mało, żeby utrzymać przy życiu własną kulturę
regionalną, poza tym ludzie ci mieszkają rozproszeni w całym Kraiku.
Ponadto do 1972 roku wszelkie kontakty z wysiedlonymi rodakami były
zakazane, czuli się więc całkowicie zapomniani. Ale – jak powiedział
Augustin Gril – do tego, że się o nich zapomina, Niemcy z Gottschee są
z dawien dawna przyzwyczajeni.
8 Od czasów komunistycznych Słowenia prowadziła wzorcową politykę
wobec mniejszości narodowych, jeśli chodzi o włoską grupę narodową
na Istrii i węgierską na północnym wschodzie kraju. Ale gdy w 1991
roku po raz pierwszy odbył się spis ludności, w którym dopuszczono także
deklarację narodowości niemieckiej lub austriackiej. 191 obywateli Słowenii
określiło się jako Austriacy, 546 jako Niemcy, poza tym niespodziewanie
1543 osoby podały, że niemiecki jest ich językiem ojczystym. Trudno
zinterpretować ten wynik. W każdym razie te 1543 osoby nie stanowią
resztki dawnej niemieckiej wyspy językowej w Gottschee. W Słowenii było
kilka regionów, gdzie przez stulecia żyła niemieckojęzyczna ludność,
wywodząca się z historycznych fal niemieckich osadników, na przykład
Dolni Styryjczycy, głównie mieszkańcy miast, takich jak Marburg czy Cilli.
W Marburgu, czyli słoweńskim Mariborze, podczas powszechnego spisu
ludności w 1910 roku ponad osiemdziesiąt procent przyznało się do
narodowości niemieckiej, co oznacza, iż wówczas mieszkało tam o wiele
więcej niemieckojęzycznych obywateli niż w austriackim Klagenfurcie,
i odwrotnie: znacznie więcej Słoweńców mieszkało w Klagenfurcie
(Celovac) niż w później całkowicie zesłowenizowanym Mariborze! Zarówno
w jednym, jak i w drugim mieście nacjonalistom udało się skutecznie
zniszczyć dziedzictwo historii. Dopiero po roku 1991 powstały dwa
koczewskie stowarzyszenia: Stowarzyszenie Słoweńskich Gottscheerów
Petera Koslera w Lublanie oraz Stowarzyszenie Dawnych Osadników
w Gottschee w Pöllandl. Inaczej niż w wypadku mniejszości włoskiej
i węgierskiej, Słowenia nie bardzo wie, jak ma się zachować wobec
mniejszości niemieckojęzycznej oraz nieśmiało przez nią tworzonych
organizacji. 1543 osoby podały, że ich językiem ojczystym jest niemiecki.
Z tego 191 określiło się jako Austriacy, 546 jako Niemcy. Nie są to
gigantyczne ilości, jak można by sądzić; raczej bilans przerażających strat,
jeżeli uświadomić sobie, że kiedyś mieszkało tu prawie trzydzieści tysięcy
Niemców oraz, tylko w okolicy Mariboru, około czterdzieści tysięcy
niemieckojęzycznych Staroaustriaków, pochodzących z dawnej Austrii.
Słoweński spis ludności nie wzbudził jednak sentymentów ani nie wywołał
krytycznej refleksji, czy może naród słoweński także ponosi jakąś winę za los
dawnych Austriaków w Słowenii, lecz co najwyżej wzmógł nastroje
nacjonalistyczne. Prymitywny nacjonalizm, który sam nie wie, że jest tym,
czym jest, występował tym bardziej otwarcie, że potrafił się usprawiedliwić:
Słowenia została napadnięta przez niemieckie wojska, Wehrmacht
dopuszczał się zbrodni na Bałkanach, wystarczyło tylko postawić znak
równości między „Trzecią Rzeszą” a osiadłymi na Bałkanach od stuleci
niemieckojęzycznymi grupami ludności, i już tysiące wypędzeń, rabunków,
morderstw stawały się czynem wręcz antyfaszystowskim, o którym jeszcze
pięćdziesiąt lat później, obojętne, czy chodziło o Niemców z Gottschee, czy
Szwabów znad Dunaju, można było opowiadać z dumą. Dyrektor Muzeum
Wyzwolenia Narodowego, Marjan Žnidarič, potraktował spis, który ujawnił
żałośnie małą liczbę niemieckojęzycznych mieszkańców Słowenii, jako
pretekst do snucia apokaliptycznych wizji: północna granica państwa będzie
się sukcesywnie przesuwała na południe i Słoweńcy stracą swoje ziemie.
Z kolei młodzieżowe pismo „Mladina” w 1996 roku zamieściło na stronie
tytułowej karykaturę Styryjczyka w skórzanych spodniach, z plikiem
banknotów markowych w jednej i słoweńską flagą w drugiej ręce, który pod
wybitym wielkimi literami hasłem „Wróciliśmy!” zamierza odebrać
Słoweńcom ich ziemię. Gdyby tak faszystowski rysunek zamieszczony
w austriackiej gazecie pokazywał Słoweńca ruszającego na Karyntię, od razu
wzbudziłby słuszne oburzenie intelektualistów w całym kraju; w Słowenii
niestety głosów protestu nie było słychać, a „Mladina”, kiedyś organ
niezależnej młodzieży słoweńskiej, opowiadającej się przeciwko
belgradzkiemu centralizmowi i jugosłowiańskiemu militaryzmowi, okazała
się zwyczajnym szmatławcem, podsycającym nacjonalistyczne resentymenty.
Etnizacja życia codziennego ma nie tylko przeszłość w Serbii, ale – jak się
okazuje – także przyszłość w innych miejscach Europy. Żadna mniejszość
nie jest za mała, żeby większość, która nagle zapragnie wewnętrznego wroga,
nie mogła ogłosić jej narodowym zagrożeniem, przed którym trzeba się
bronić.

9 Przed zaniedbanym domem spał w słońcu stary pies, a kilka


rozbawionych kotów o awanturniczo przybrudzonym białym futerku
drażniło się z wyczerpanym olbrzymem. Z drzwi domostwa z prawie
całkowicie zatartym napisem „Gospoda przy Poczcie”, wyszła kobieta ubrana
po wiejsku i niewątpliwie była to starsza siostra Augustina Grila, której
właśnie szukaliśmy. Maritza była podobna do brata, ale zaprzeczyła niemal
wszystkiemu, co nam opowiedział. Ona nie żałowała wysiedleńców, choć
może i żałowała, ale uważała, że to wszystko nie było konieczne. Z rezerwą
odnosiła się do większości, która wówczas uległa propagandzie i nie potrafiła
oprzeć się naciskom. Co gorsza, dawni wysiedleńcy, którzy porzucili swoją
ojczyznę, byli winni temu, że Maritza miała teraz na głowie Muzeum
Dawnego Osadnictwa. Muzeum to ładny dom, odnowiony za austriackie
pieniądze, znajdujący się tuż obok „Gospody przy Poczcie”, która kiedyś
należała do Grila ojca.
Maritza zaprowadziła nas do muzeum składającego się z dwóch
zagraconych pomieszczeń, które sama zapełniła bez żadnego ładu
i przechowywała w nich wszystko, co według niej miało jakikolwiek związek
z życiem w Gottschee. Były tam zarówno garnki, talerze, patelnie, noże, jak
i widły, sierpy, miotły, motyki, niemowlęca kołyska, saneczki, stare
pocztówki i nowe amatorskie zdjęcia, urzędowe komunikaty, popielniczki,
zniszczone buty, obrusy i tkaniny. Bez jakiegokolwiek muzealniczego
sceptycyzmu Maritza od dawna zbierała wszystko, co w jej pojęciu
ukazywało świat, z którego pochodziła i w którym żyła. I tak w Muzeum
Dawnego Osadnictwa znaleźliśmy pudełka zapałek ze Szwajcarii obok
popularnych powieści z Wiednia i setek innych rzeczy, nie mających żadnego
związku z Gottschee. A jednak wszystko to stanowiło część życia Maritzy,
i dlatego było godne pokazania w muzeum. Maritza wyjaśniała nam różne
sprawy, często śmiejąc się przy tym, choć większość tych rzeczy była raczej
smutna.
Nie, Maritza nie lubiła zbytnio wysiedlonych, którzy wtedy wyjechali,
jakby nie mogła im wybaczyć, że opuścili tę resztkę, która pozostała we
wspólnym Kraiku. Każdy mógł zostać, jak mówiła, ale większość ludzi
uwierzyła fałszywemu prorokowi. Tu, w Pöllandl, prastarej niemieckiej wsi,
została tylko jej rodzina i jeszcze jedna, a gdy zmarli jej rodzice,
a rodzeństwo ruszyło w świat, nie miała już prawie nikogo, z kim mogłaby
rozmawiać w swym dialekcie. Także na swój język, określany przez
Valvasora „surową niemczyzną”, Maritza miała własny, oryginalny pogląd.
Język w Gottschee, tłumaczyła mi, jest osobnym językiem, nie żadnym
dialektem niemieckiego, może raczej: z początku dialektem, ale później
odrębnym językiem, który miał się do niemieckiego mniej więcej tak jak
słoweński do chorwackiego. Można rozumieć te języki, jeśli się chce, ale są
jednak czymś innym. W osobie Maritzy, o czym nie wątpiliśmy, poznaliśmy
regionalną patriotkę, dla której niemieckość była czymś odległym,
a słoweńskość bardzo bliskim. Fakt, że w Gottschee prawie nie było już
Niemców, położył się cieniem na jej życiu, ale jeżeli czuła do kogoś
sympatię, to oczywiście nie do ludzi, którzy znajdowali się daleko, lecz do
tych, z którymi od sześćdziesięciu lat mieszkała, do mieszkańców wsi
Pöllandl, zwanej dziś Polanje, z których niemal wszyscy byli Słoweńcami.
Pöllandl okazał się piękną wsią, a napotkani na drodze ludzie byli uprzejmi
i nie okazywali nam nieufności. Ach, Maritza, powiedzieli uradowani
pierwsi, których spytaliśmy o drogę, a kiedy najpierw nie zastaliśmy Maritzy
w domu, ze swych domostw wyszli sąsiedzi i zaczęli się zastanawiać, gdzie
też ich Maritza może się podziewać. Wyglądało niemal tak, jak gdyby
słoweńscy mieszkańcy wsi odczuwali dumę, że jest u nich muzeum, choć
poświęcone było ono ludności, która niemal całkowicie zniknęła. Nie,
Maritza nie sądziła, żeby za trzydzieści lat jeszcze tu byli; kilkoro starców, do
których sama się zaliczała, to ostatni Niemcy. Ale we wsi Krapflern próbuje
działać kilkoro młodych, musimy ich odwiedzić.
Dolina Pöllandl, w przeciwieństwie do göttenickiej, zamykającej Kočevje
od zachodu, leży na wschodzie Hornwaldu, a jej krajobraz ma całkiem inny
charakter. Pomiędzy rozległymi wzgórzami można się poczuć jak w Styrii,
a świeżo pomalowane domy mogłyby stać gdzieś na północnych krańcach
Alp. Żeby dotrzeć do Krapflern, musieliśmy przejechać tylko kilka
kilometrów szosą z Pöllandl na południowy wschód. Občice, tak brzmi
obecna nazwa wsi i tak samo jak w Polanje wielu ludzi pracowało
w ogródkach przed domem. Kiedy zapytaliśmy o Maride Tscherne, pierwszy
z napotkanych mieszkańców wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił
do poszukiwanej. Niemal z entuzjazmem pokazywał nam, gdzie znajdziemy
dom numer dziewięć; młody Słoweniec najchętniej wziąłby nas chyba za
rękę i zaprowadził do budynku, w którym po raz pierwszy od ponad
sześćdziesięciu lat znowu odbywają się lekcje miejscowego dialektu
i niemieckiego.
Maride Tscherne urodziła się w 1972 roku i w szkole zawsze złościło ją, że
jej pokolenie używało słowa Gottscheer jako obelgi.
– Coś jak nazista.
– Nie, bardziej jak Cygan.
Jej ojciec był Niemcem z Gottschee, matka Słowenką, której babka też
miała niemieckie pochodzenie. Cała jej rodzina sprzeciwiła się wysiedleniu,
gdyż chrześcijanin nie mógł przecież ufać Hitlerowi. Partyzanci, kiedy
w 1945 roku wyszli z lasu i przeczesywali wioski w poszukiwaniu
kolaborantów, powiedzieli do jej dziadków: „Wy zostaliście, to znaczy, że
nie możecie być nazistami”.
Gdy Tscherne była na studiach teologicznych, postanowiła, że będzie
uczyć języka wnuki Niemców z Gottschee, którzy zostali w kraju. Wspólnie
ze Stowarzyszeniem Dawnych Osadników Pöllandl zakupiła
i odremontowała zrujnowany dom, do którego od jakiegoś czasu przychodzą
dzieci z okolicy. Po roku zostało trzydzieścioro siedmioro uczniów regularnie
uczęszczających na lekcje, choć większość z nich na początku nie znała ani
słowa po niemiecku.
– Uczy pani dialektu czy niemieckiego?
– Obydwu, na osobnych lekcjach.
– Czy w ogóle jest jeszcze tyle starych rodzin niemieckich?
– Ja nie sprawdzam dokumentów rodzinnych. Nawet niektórzy uchodźcy
z Bośni posyłają do nas dzieci na naukę niemieckiego. A jeśli Słoweńcy
u nas chcą uczyć swoje dzieci niemieckiego, to tylko dla nas dobrze.
W jasnych, przytulnych salach lekcyjnych Maride Tscherne pokazała nam,
jak odbywa się nauka. Na ścianach wiszą obrazki zwierząt, warzyw
i owoców, drzew, których nazwy w trzech językach dzieci przyswajają sobie
w formie zabawy. Przypomniało mi się, że jeden z geniuszy językowych
monarchii austro-węgierskiej, legendarny Josef Stalzer, który poległ
w pierwszej wojnie światowej w wieku trzydziestu czterech lat, pochodził
z pobliskiego Lichtenbach. Opanował podobno dwadzieścia języków, w tym
kilka nieeuropejskich i martwych, a pracował jako wykładowca na
uniwersytecie w Wiedniu. „Tak”, potwierdziła Maride Tscherne, „dobrze jest
znać wiele języków świata, ale trzeba znać wszystkie języki okolicy, w której
się mieszka”. Pieniądze niezbędne na materiały dydaktyczne dostaje zresztą
od południowych Tyrolczyków. A jak dotarła do południowych
Tyrolczyków? Przez Słoweńców w Karyntii. Na jakimś zjeździe poznała
słoweńskich członków austriackiej rady grup narodowych i przedstawiła im
swoją trudną sytuację. A karynccy Słoweńcy podali jej adres zamożnych
fundacji południowotyrolskich.
– Czy to nie jest dziwne?
– Nie, to normalne. Mniejszości są wszędzie w takiej samej sytuacji. My
się rozumiemy nawzajem.

10 Jakież problemy mieli Niemcy z Gottschee już w wieku z językiem


XIX
niemieckim! W Starim Logu, dawnym Altlag, jednej z największych
wsi na skraju Hornwaldu, znaleźliśmy wreszcie cmentarz, na którym stare
groby nie były porośnięte bujną trawą, kamienie nagrobne nie zostały
poprzewracane lub rozkradzione, pamięć o zmarłych z nieistniejącego narodu
nie została celowo wymazana lub zapomniana. Ktoś musiał w ostatnich
latach ustawić na nowo nagrobki, odnowić wyblakłe napisy, świadomie
zachowując wszystkie błędy w ortografii i gramatyce:
Nieuletrzona jest rana
którą nam śmierć twa uczyniła
niezapomniana jest godzina,
gdy cię grobu ciemność skryła.

Na niektórych grobach znajdowały się małe flagi amerykańskie. Od


zniknięcia żelaznej kurtyny wielu Amerykanów jeździ po wschodniej
i środkowej Europie w poszukiwaniu mitycznego kraju przodków.
Z Gottschee od 1850 roku wyemigrowały tysiące ludzi, najwięcej na
przełomie XIX i XX wieku, kolejna wielka fala przypadła na lata dwudzieste,
a potem oczywiście na czas drugiej wojny światowej, kiedy krewni, którzy
wyjechali pokolenia wcześniej, pomagali w emigracji całym rodzinom,
sprowadzając je bezpośrednio z obozów dla uchodźców. Pierwsi osadnicy
pracowali ciężko w lasach Wisconsin i Montany, w kopalniach Pensylwanii,
następnym udawało się dość szybko zaczepić się w Nowym Jorku czy
w Cleveland; gdziekolwiek się osiedlali, usiłowali zachować wspólnotę
kulturową i społeczną, zakładając kółka śpiewacze, zespoły folklorystyczne
i organizacje pomocowe, na przykład własną kasę chorych.
Z niezwykłego pomysłu w 1918 roku nie zostało nic. Kiedy upadła
monarchia austro-węgierska, amerykańscy emigranci z Gottschee i ci, którzy
żyli w Kraiku, nie bez racji obawiając się, że zostaną wciągnięci w walki
etniczne, w których mogą tylko przegrać, z całą powagą próbowali utworzyć
niepodległą Republikę Gottschee i poddać ją opiece Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście nic z tego nie wyszło, a delegatom, którzy z przejęciem wybrali
się do Paryża, by przekonać mocarstwa podczas konferencji pokojowej,
pozwolono zostawić petycję w jakimś przedpokoju i wrócić do domu.
Dzisiaj Niemcy z Gottschee i ich potomkowie mieszkają w wielu krajach,
znaczna liczba żyje w Austrii i w Niemczech, ale najwięcej chyba w Stanach
Zjednoczonych, gdzie około sześćdziesiąt tysięcy ludzi ma swe korzenie
w Gottschee i w większości są oni swego pochodzenia świadomi. Przeważnie
nie znają już niemieckiego, owi synowie, wnuki i prawnuki emigrantów, ale
często zdarza się, że jeszcze dzisiaj należą do emigranckich organizacji
i klubów. Co ciekawe, ważniejszy od tej formy kultywowania tradycji
i zachowania tożsamości stał się obecnie internet, z którego w Stanach
ogromna liczba potomków Niemców z Gottschee korzysta, by wymieniać
informacje i rozmawiać o dawnym świecie, z którego pochodzą, choć nigdy
go nie widzieli. Stąd w internecie dostępna jest niezliczona ilość
dokumentów, w których zwykli amerykańscy obywatele przedstawiają swoje
drzewo genealogiczne aż do roku 1830, pokazują stare zdjęcia rodzinne, na
przykład zjazd rodzinny z okazji ślubu w Nesselthal w 1905 roku, streszczają
zarys historii Niemców z Gottschee, wzięty z jakiegoś dzieła historycznego,
pytają o innych ludzi, których pradziadkowie pochodzą z tej samej wsi,
a przy okazji informują całą internetową wspólnotę o swoim hobby
(fotografie samolotów), jak się powodzi dzieciom (trzy dorosłe córki, Mary
Ellen w przyszłym miesiącu w East Lemon wychodzi za Erika Lindgrena)
i kiedy w przyszłym roku w Milwaukee odbędzie się niemiecki karnawał. Te
często obszerne informacje na pierwszy rzut oka całkiem dowolnie mieszają
fakty historyczne ze sprawami aktualnymi, politycznymi i prywatnymi, i gdy
po raz pierwszy spotkałem się z ową niesłychaną obecnością potomków
Niemców z Gottschee w internecie, początkowo bardzo się dziwiłem, jakie
rzeczy się tam pokazuje, opisuje i omawia. Dopiero potem zacząłem
stopniowo pojmować, że ludzie ci nie prowadzą naukowych debat, nie
szukają też swoich korzeni z jakąś szczególną determinacją, ale po prostu
w internecie stworzyli sobie coś w rodzaju ojczyzny. Podobnie jak Maritza
Gril w Pöllandl przyniosła do muzeum wszystko, co miało jakiś związek z jej
życiem, nawet rzeczy przywiezione z innych miejsc, które do Gottschee
trafiły przypadkiem, tak samo podczas internetowych spotkań z ziomkami
można podać wiadomość, że Timmy, najmłodszy syn, w zawodach
sportowych w swojej szkole zdobył trzecie miejsce w skoku wzwyż i w biegu
na sto metrów. O takich sprawach rozmawia się przecież podczas wiejskich
spotkań na drodze, a internet umożliwił zastąpienie realnego Gottschee
wirtualną ojczyzną. Do tej ojczyzny chce dołączyć coraz więcej potomków
w USA . A na cmentarzu w Altlag leżą prababki:
Miejsce spoczynku kobiet
Marii i Józefy Eisenzopf.
Wzniesione przez Ich goronco ukochanych
Mężów i dzieci żałoby w Ameryce.
11 Niedaleko Starego Rogu znajduje się potężny masyw Hornwaldu,
puszczy wyrastającej z wapiennego, wilgotnego podłoża, wznoszącej
się do prawie tysiąca metrów, a jej ogromne, zakrywające niebo drzewa
tkwią w skalnym podłożu. Partyzanci potrafili wykorzystać, że las zamyka
się nad okolicą jak kopuła, i tu zakładali swoje bazy, których nie było widać
z samolotów zwiadowczych. Las był ich domem, a dzisiaj szlak narodowych
pielgrzymek prowadzi wiele kilometrów coraz głębiej w puszczę, do Bazy
20, największego obozu partyzantów. Jego dwadzieścia sześć drewnianych
baraków można zwiedzać, a jeszcze do niedawna były one obowiązkowym
celem patriotycznych wycieczek szkolnych i rodzinnych wyjazdów.
Partyzanci, którzy za cenę licznych ofiar zwyciężyli bez pomocy aliantów
nad okupantem, zbudowali w lesie swoją własną „cywilizację”. Niedaleko
Bazy 20 ukryte były w lesie partyzanckie szpitale w Jelendolu i Zgornjim
Hrastniku. Tam, w odległości mniej niż dwudziestu kilometrów od
posterunków włoskich i niemieckich, w niedostępnej puszczy urządzono dwa
tymczasowe szpitale, do których zwożono rannych partyzantów. W Zgornjim
Hrastniku, przyjmującym tylko ciężko rannych, przebywało prawie czterystu
partyzantów, wśród nich młodzi chłopcy, którzy opuścili swe wioski
i przyłączyli się do walki z okupantami, a teraz mieli amputowane nogi;
wokół baraków znajduje się siedemdziesiąt sześć grobów żołnierzy, którzy
zmarli w szpitalu.
Rog, Hornwald, to sielanka w miejscu zbrodni. Wioski Gottschee prawie
wszystkie zostały pochłonięte przez las. Kto pojedzie do Rogu ze starą mapą
w ręce, na próżno będzie szukał większości zaznaczonych wsi. Z rzadka las
otwiera się, tworząc polanę, na której tylko rząd drzew owocowych zdradza,
że kiedyś był to kawałek gospodarskiej ziemi. Drodze do Bazy 20 od kilku
lat towarzyszy droga krzyżowa, która co kilkaset metrów wyłania się z lasu
w postaci prostej drewnianej rzeźby, artystycznie wysmakowanej. Potem
zwróciliśmy uwagę na pierwsze niepozorne drewniane tabliczki z napisem
„Grobnica” i strzałką wskazującą kierunek, gdzie znajdują się groby. Żeby do
nich dojść, musieliśmy skręcić z drogi i przez kilka minut przedzierać się
przez niskie zarośla lasu na skale. Wreszcie dotarliśmy do głębokich kotlin
krasowych. Tutaj partyzanci zganiali swoich wrogów, kolaborantów,
słoweńskich domobranów, chorwackich ustaszy albo ludzi będących „tylko”
przeciwnikami komunizmu, „posiadaczy” i element burżuazyjny. Wielu
z nich schroniło się przed końcem wojny w Karyntii, potem przez brytyjski
sztab zostali wydani Jugosławii i setki kilometrów pędzeni byli przez kraj, do
tego lasu, by w tej dolinie zginąć od kul. Rog, Hornwald, to sekretne miejsce
słoweńskiej historii, miejsce historii przemilczanej. Tišina. Smo na svetem
kraju, przy głębokiej leśnej dolinie nie było innych napisów: „Cisza.
Jesteśmy na świętej ziemi”. W przerażającej ciszy nieodparcie kłębiły mi się
w głowie wciąż te same myśli: czy wszyscy ci ludzie, którzy w długich
kolumnach byli pędzeni z daleka ku temu masowemu grobowi, spragnieni,
głodni, wycieńczeni, byli domobranami, ustaszami, przestępcami
wojennymi? Czy wszyscy domobrani byli zbrodniarzami wojennymi? Czy
każdy z kolaborantów miał na sumieniu ciężkie przestępstwa? A nawet jeśli,
to czy można ich tak traktować? Czy do zbrodniarzy, którzy naruszyli prawa
człowieka, prawa człowieka się już nie odnoszą? Czy można ich dręczyć,
linczować, wrzucać do anonimowego grobu?
Dzisiaj wiadomo, że wykonywano tutaj wyroki nie tylko na zbrodniarzach,
oprawcach i obozowych sadystach, lecz zamordowano także nieznaną liczbę
ludzi, których jedyną winą było to, że sprzeciwili się jakiejś partyjnej
dyrektywie, lub zadenuncjowanych przez kogoś chcącego wyrównać dawne
rachunki. Czy partyzanci, którzy pędzili swoje ofiary na miejsce kaźni
w trwających po kilka dni marszach śmierci, by tu dokonać egzekucji, nie
przeczuwali, że w ten sposób hańbią ofiarę swoich towarzyszy, którzy zmarli
w partyzanckim szpitalu zaledwie kilka kilometrów dalej i spoczęli na
leśnych cmentarzach? W każdym razie wiedzieli, że ich czyn musi pozostać
w ukryciu, gdyż na jego miejsce wybrali ponury las, a swoje ofiary wrzucili
do głębokich kotlin, z których nigdy nie będzie można wydobyć ich kości.
Myślałem o całej tej daremnej pracy osadników, o licznych wioskach
w Gottschee, po których nie został ślad, zwróconych puszczy, której kiedyś
zostały wyrwane siekierą i z ogromnym wysiłkiem. W ciągu całej mojej
podróży obojętność, z jaką żyjąca tu ludność dopuszcza do niszczenia
opuszczonych wsi, i nawet cmentarzy, wydawała mi się okrutna
i bezwzględna. Tutaj, w Hornwaldzie, przed grobami partyzantów, którzy
umierali w barakach prowizorycznych szpitali, przed kotlinami, w które byli
zrzucani domobrani, uświadomiłem sobie, ile krzywdy wyrządzono
Słoweńcom i ile krzywdy wyrządzili sobie nawzajem. I nagle, w głębi lasu,
zrozumiałem, że stoję w samym środku ich historii.
CZAS CIVITY
U ARBORESZÓW W KALABRII

1 Była pierwsza niedziela października 2000 roku, kiedy na centralnym


placu Civity zostałem poproszony o rozstrzygnięcie dziwnego sporu
dwóch starców. Civita leży dwieście pięćdziesiąt kilometrów na
południe od Neapolu i siedemdziesiąt pięć na północ od Cosenzy, stolicy
prowincji, z dala od drogi krajowej, która tu, w jednym z najwęższych miejsc
Kalabrii, łączy Morze Tyrreńskie z Jońskim. Po wąskiej, krętej drodze,
zdającej się prowadzić donikąd, jedzie się pod górę, aż za zakrętem ukazuje
się mocno trzymające się skały orle gniazdo. Civita wywodzi swą nazwę od
albańskiego słowa Qift, co po pierwsze znaczy „orzeł”, a po drugie „orle
gniazdo”, i rzeczywiście miejscowość z trzech stron otoczona stromymi
zboczami, z czwartej ograniczona głębokim wąwozem, a sama ściśnięta
w środku, przypomina dobrze osłonięte skalne gniazdo. Civita liczy dzisiaj
tysiąc dwustu mieszkańców, przeważnie Albańczyków, od regionu Arbënor
w południowej Albanii, który ich przodkowie musieli opuścić przed pięciuset
laty, nazywanych Arboreszami, Arbëreshe. Późnym niedzielnym
popołudniem większa część mieszkańców zebrała się na głównym placu.
Plac przed municipio, w obu językach tak samo nazywany Bashkia, prawie
całkowicie płaski, zaplanowany z pewnym rozmachem, odznaczał się piękną,
nieregularną strukturą. Biegnące ze wszystkich stron wąskie, strome uliczki
schodziły się promieniście, a na środku placu stała czworokątna studnia
z bizatyńskimi płaskorzeźbami. Wszędzie, przed dwiema kawiarniami, przed
domami, na ulicy, przed studnią i w niewielkim parku z czterema ławkami,
stali w grupkach mężczyźni. Stali i rozmawiali lub stali i wspólnie milczeli
albo siedzieli przy chwiejnych stolikach przed kawiarniami i grali w karty,
przy czym na każdego siedzącego gracza przypadało co najmniej czterech
stojących widzów, ciągle wtrącających się z komentarzem lub pouczeniem.
Kiedy się pojawiliśmy na placu, rozmowy i gry ustały. Z dołu dało się
słyszeć potok Roganello, pędzący w stronę Morza Jońskiego głęboko
w wąwozie koło Civity. Choć byliśmy obserwowani ze wszystkich stron, nie
czuliśmy strachu ani zmieszania, gdyż od razu rzuciły się nam w oczy dwie
rzeczy: wszyscy mężczyźni byli starzy i wszyscy się uśmiechali.
Przyglądali nam się ze spokojem i podchodząc do pierwszej grupki
starców, byłem pewien, że są co najmniej tak samo zainteresowani nami jak
my nimi i że teraz chodzi tylko o to, kto się pierwszy odezwie i zacznie
rozmowę – ja, nowo przybyły, który zjawił się tu jako obcy, czy ktoś
szczególnie ciekawski spośród nich, który powita mnie pytaniem. W końcu
wystarczyło zwykłe ogólne Buongiorno, które zaraz tak szybko wróciło
z tuzina ust, jak gdyby ci starzy ludzie byli grupką uczniów czekających
z przejęciem, aż będą mogli odpowiedzieć na powitanie nauczyciela. Tak, ci
siedemdziesięcio- i osiemdziesięciolatkowie, wielu w kapeluszach i wciśnięci
w wyjściowe ciemne i pozbawione koloru spodnie i marynarki, jakie często
widuje się na południu u ludzi z ich pokolenia, czekali tylko na nas. Niemal
każdy, kto przyłączał się do rozmowy, przedstawiał krótką historię swojego
życia, gdzie pracował przez tyle i tyle lat, kiedy wrócił po osiągnięciu wieku
emerytalnego z powrotem do Civity i jak daleko mieszkają jego dzieci
i wnuki. Nie było prawie nikogo, kto nie pracował gdzieś w świecie,
w północnych Włoszech, Szwajcarii, w Offenbach czy Bielefeld,
w Skandynawii czy Ameryce, i wszyscy opowiadali to w taki sposób, jak
gdyby tamto mogli znosić tylko dlatego, że wiedzieli, że jest Civita, to
miejsce okolone wysokimi skałami i ten plac, na który pewnego dnia wrócą,
żeby tu stać, palić papierosy, spoglądać na szczyty dokoła i rozmyślać
o latach, co minęły.
Całe południowe Włochy to kraj ludzi emigrujących za chlebem; przede
wszystkim Kalabryjczyków od pokoleń ciągnie na północ, czyli do Włoch
zamieszkanych przez zamożnych, od Veneto do Piemontu. Szczególnie
w albańskich wioskach Kalabrii nie ma prawie młodych. Te okolice należą
do starców, którzy chcą przejadać swoje skromne emerytury w domu,
w dalekich, ukrytych wśród gór wioskach, do których wrócili z wielkich
miast; pracowali w Toronto lub Zurychu, a teraz wystarcza im tylko te
dziesięć ulic, zamieszkanych przez samych kosmopolitycznych
mieszczuchów, przez samych albańskich wieśniaków, czyli właśnie przez
nich.
Mężczyzna z wąsikiem, w stylu lat trzydziestych, niczego jeszcze nie
zamówił, choć kilka razy powtarzałem zaproszenie. Przez całą moją
kalabryjską podróż codziennie dziwiłem się, jak posiadacze tych małych
barów i kawiarni są w stanie się utrzymać. Nawet jeśli czasami wyjątkowo
nie były puste, a wokół stołów licznie gromadzili się mężczyźni, rzadko
zdarzało mi się widzieć, żeby ktoś coś konsumował. Jak gdyby te kawiarnie
były komunalnymi ośrodkami dla seniorów: ludzie godzinami przesiadywali
przy stolikach i wpatrywali się w dym papierosów, patrzyli, jak rozpływa się
w dniu mocno pachnącym szałwią, rozmarynem i miętą, albo, kiedy padał
deszcz, stali we wnętrzu kawiarni, pół kroku przed barem, za którym
właściciel cierpliwie czekał, by zaparzyć espresso, bardzo rzadko zresztą
zamawiane. Ten starszy mężczyzna już jakiś czas kłócił się z drugim starcem,
zanim odezwał się do mnie. Był chudy, jego wąsik oraz lekko znoszony
garnitur zdradzały pewną skłonność do elegancji, i choć kiedyś był
stolarzem, w starych filmach zawsze można było go spotkać w roli fryzjera.
Jego przeciwnik był ciężki, masywny, miał okulary o grubych szkłach,
czerwony kartoflany nos – przypominający kiełbasę, przypuszczalnie już od
paru dziesięcioleci trawiony przez infekcję – i charakteryzowała go pogodna
wytrwałość, której nie potrafiły zakłócić nawet rozwścieczone okrzyki
drugiego.
Stolarz spędził dziewiętnaście lat w Brazylii, w Saõ Paulo, ten drugi był
kilka lat dłużej w Turynie, zatrudniony przy samochodach, jak powiedział.
Teraz kłócili się o to, które miasto było większe, Saõ Paulo czy Turyn, a że
nie udało im się tu dojść do porozumienia, kłócili się o to, gdzie trudniej się
żyło, i kiedy także w tej sprawie nie mogli się zgodzić, jeden z nich,
elegancki stolarz, już podniesionym głosem rzucił pytanie, które miasto
leżało dalej, Saõ Paulo czy Turyn, ale nawet wtedy dobroduszny kartoflonosy
olbrzym z największym spokojem upierał się, że Turyn nie tylko jest
większy, ale i bardziej oddalony, nie mówiąc o tym, że żyje się tam o wiele
ciężej niż w Brazylii.
Taką właśnie kłótnię, w której dwaj starcy zazdrośnie licytowali się, kto
z nich miał za sobą cięższe życie, miałem rozstrzygnąć właśnie ja, człowiek,
który akurat przybył ze świata, i dlatego musiał wiedzieć, jak na tym świecie
jest. W ciągu następnych dni często miałem okazję obserwować, jak ci starzy
ludzie, którzy pracowali tysiące kilometrów stąd, zaskakująco nie mieli
pojęcia o geograficznie wymiernych faktach, jak odległość czy stosunek
wielkości. Lub raczej: ich zmysł odległości miał inny charakter, dlatego nie
potrafili zrozumieć ani oszacować oddalenia zgodnie z tym, co mówią atlasy.
Nieważne, jak daleko by wyjeżdżali, dla nich zawsze była to obczyzna. Już
Neapol znajdował się strasznie daleko, a ich kolejni krewni, zmuszeni gdzie
indziej zarabiać na życie, przepadali na obczyźnie, która zaczynała się już
koło Cosenzy, i choćby rozciągała się jeszcze setki kilometrów dalej, nie
mogłaby być bardziej groźna. Tak, właściwie tylko tutaj byli w domu,
w Civicie, na tym placu, choć w rzeczywistości nawet to nie był ich dom, bo
wszyscy pochodzili zza morza, z Albanii, gdzie ich bezimienni przodkowie
żyli sobie kiedyś spokojnie, aż zostali wypędzeni i wiatry historii przygnały
ich właśnie tu. Choć byłoby naturalne, gdyby dramat ucieczki nieco osłabł
przez ponad pięćset lat, jakie upłynęły od wygnania, nadal tkwi on głęboko
w Albanezach, którzy z głębokim bólem pielęgnują go w zbiorowych
rytuałach żałoby. Lecz to nie samą ojczyznę, której nigdy nie widzieli, ale
raczej jej utratę opiewają w swoich pieśniach, wspominają na niedzielnych
mszach, powtarzają w obrzędach i na ludowych festynach; świadczą o tym
nawet nazwy, które nadają swym placom i ulicom.
Nie potrafiłem wybrać między Saõ Paulo i Turynem, więc ratowałem się
odpowiedzią, że nie byłem ani w jednym, ani w drugim miejscu, że pochodzę
z Austrii i podróżuję po południowych Włoszech, żeby poznać kulturę
Arboreszów. Na to dwaj skłóceni starcy zamilkli zaskoczeni, zapomnieli
o swoim sporze i obaj rzucili mi spojrzenia, w których było tyle samo
współczucia, co sympatii. I ktoś taki mieszka w Austrii, tak daleko, a nie był
w Turynie ani Saõ Paulo! Ale mimo wszystko ten biedak nie jest wcale taki
zły, bo pokonał taką długą drogę, żeby odwiedzić Arboreszów, o których
nawet większość Włochów niewiele wie, i zaczyna swoją podróż tu,
w Civicie, w miejscu, gdzie właśnie należy to zrobić.

2 Oprócz licznych okropności i zbrodni kronika roku 1468 w Neapolu


zawiera także przykład plebejskiej wielkoduszności. Tak samo jak
dzisiaj, ponad pięćset lat później, po Morzu Śródziemnym pływały
statki Albańczyków przed wojną i biedą w ojczyźnie uciekających
w spokojniejsze rejony. W 1468 roku umarł legendarny przywódca i bohater
narodowy Albańczyków, Jerzy Kastriota, zwany Skanderbegiem,
niepokonany w walce z Osmanami. Wtedy po głębokich dolinach kraju, po
niedostępnych przysiółkach i nielicznych nadmorskich osadach rozlało się
wszelkiej maści żołdactwo osmańskiej armii – szedł przed nią wielki strach,
a za sobą zostawiała zniszczenia, których ślad nie zatarł się przez wiele
pokoleń. Na całe stulecia skończył się sen o Albanii, w której Albańczycy
mogliby żyć według własnych zwyczajów i zgodnie z własnym prawem.
W poczuciu głębokiej beznadziei po klęsce tysiące ludzi podjęły
niebezpieczną wyprawę przez morze i tak samo jak dzisiaj w wielu miejscach
zabraniano im przybić do bezpiecznego portu. Ale w Neapolu wiwatujący
lud, który w pobitych, szukających szczęścia w ucieczce Albańczykach
zobaczył sam siebie, wymusił otwarcie portu dla statków uchodźców oraz
wpuszczenie ich na ląd. Przybyszom wskazano drogę do południowych
części kraju, wyludnionych przez wojny, zarazy i trzęsienia ziemi. Również
panowie feudalni wkrótce zrozumieli, że uchodźcy, ubodzy i marzący
o wyrwaniu się z biedy poprzez ciężką pracę, mogą ożywić osadnictwo. I tak
z urzędowym pozwoleniem, a wkrótce nawet zaopatrzeni w przywileje
nadane przez króla Obojga Sycylii, Albańczycy byli wysyłani do Apulii,
Kalabrii, Basilikaty i na Sycylię, gdzie mieli uprawiać leżącą odłogiem
ziemię, zalesić zniszczone lasy i odbudować zrujnowane miasta. Badacze
historii osadnictwa odnotowali siedem fal migracji, które w ciągu dwustu lat
wyrzucały na włoskie brzegi wciąż nowe klany rodzinne, nawet całe
miejscowości, aż we Włoszech osiedliło się około pół miliona Albańczyków.
Ludzie ci wgryźli się w wyschniętą ziemię i zostali, ale jeszcze dzisiaj
wielu ich potomków czuje się nie tylko Włochami wśród Włochów, którymi
się stali, lecz także Albańczykami żyjącymi z dala od ojczyzny przeniesionej
w sferę mitu. W odróżnieniu od Skiptarów, jak nazywają się Albańczycy
pozostali w Albanii, nazwali się oni Arboreszami, na pamiątkę regionu,
z którego pierwsi uchodźcy, nie mający nic „ponad koszulę i pieśni
o bohaterach”, wyruszyli z pewnej niewoli ku niepewnej wolności. Czasami
nazywani są Albanezami lub Grekami, jako że w południowych Włoszech
istnieje stara grecka kolonia, a przybyszy z Albanii łączy się z nią z powodu
greckiego obrządku, w którym wyznają wiarę katolicką; Schiavoni i Epiroti
to jeszcze inne nazwy tej grupy ludności, która w książkach figuruje także
jako Italo-Albanesi lub Italo-Grecy, co podkreśla ich silne przywiązanie do
włoskości.
Arboresze bili się dzielnie we wszystkich włoskich walkach
wyzwoleńczych, za co Garibaldi podziękował owym heroi albanes
w wierszu, a także powołał fundację, która miała pomóc im w zakładaniu
szkół, gdzie ich dzieci będą uczyły się nie tylko włoskiego języka
państwowego, lecz także ojczystego albańskiego w mowie i piśmie.
W pierwszym włoskim rządzie narodowym Garibaldiego zasiadało dwóch
albańskich ministrów, jednym z nich był wysoko ceniony Francesco Crispi,
który później został premierem, a jego albańskie pochodzenie wspominał
Antonio Gramsci w swych dziennikach więziennych. W każdej niemal
wiosce Arboreszów, przez którą przejeżdżałem, natrafiałem na dwa ohydne
pomniki i nie wiem nawet, z którego z nich biła większa i brutalniejsza siła,
uwięziona w brązie. Pierwszy przedstawiał ptasio drapieżne oblicze
Skanderbega, który pobił Turków dwadzieścia razy i umarł śmiercią
naturalną – symbol albańskiej nieugiętości. Drugi upamiętniał żołnierzy obu
wojen światowych, którzy aż w Afryce bronili sławy włoskiego oręża, a jako
patetyczna, prosta gloryfikacja wojny i upadku dzisiaj mógłby stanąć
w niewielu krajach Europy.
Arboresze chcieli zawsze być podwójnymi patriotami: albańskimi, którzy
nigdy nie zapominają, gdzie leży ziemia ojczysta, oraz włoskimi, gotowymi
ponosić ofiary dla swej nowej ojczyzny. Zarówno jako Albańczycy, jak
i Włosi starali się być dla obu tych narodów, do których czuli przynależność,
uosobieniem wiernego przywiązania – podwójni patrioci, choć często byli po
prostu podwójnie obcy. Wszyscy moi rozmówcy zdawali sobie z tego
sprawę, choć tylko nieliczni byli w stanie krytycznie odnieść się do
dziwacznego kultu Skanderbega, czczenia zwycięstw i klęsk sprzed ponad
pięciuset pięćdziesięciu lat, lub uświadomić sobie, że heroiczni albańscy
żołnierze, sławieni przez wojenny pomnik, znajdowali się przecież
w szeregach faszystowskiego wojska, które właśnie dokonywało w Abisynii
aktu ludobójstwa.

3 „Nie czujemy się lepszymi Albańczykami, ale prawdziwymi”,


powiedział rzeczowo i przyjaźnie Emanuele Pisarra. Umówiliśmy się na
spotkanie w Museo Etnico Arbëresh, którego jest dyrektorem. Czekał
przy drzwiach dwupiętrowego, starannie utrzymanego i wzorowego muzeum,
brodacz, średniego wzrostu, o wyglądzie zdradzającym zarówno miłośnika
pieszych wędrówek, jak i dobrego jedzenia, który z wyraźną przyjemnością
przemawiał do gości swego muzeum. Jako intelektualista zdawał się
przywiązany do swego narodu nie tyle z powodów ideologicznych, co raczej
z powodu skłonności do wielu rzeczy nadających plebejski charakter życiu
w południowych Włoszech, od pieśni, wciąż jeszcze śpiewanych w kuchni
czy przy pracy, po pożywne dania kuchni regionalnej, o których pochodzeniu
i sposobie przyrządzania wkrótce nam opowiedział, od niechęci, by życie
społeczne podporządkować przemysłowemu tempu pracy, do radości
z lokalnych świąt, festynów, rytuałów… Emanuele Pisarra był
sympatycznym, radosnym człowiekiem, ale kiedy zaczynał mówić
o Albańczykach, którzy w ostatnich latach napłynęli do Włoch jako uchodźcy
i nielegalni imigranci, na jego okrągłej twarzy pojawiał się pogardliwy
grymas. Albańczycy z ziemi ojczystej są dla operatore culturale jak on
największym rozczarowaniem! Stalinizm z dumnych Skiptarów uczynił
niegodnych egoistów, którzy nie szanując tradycji i nie znając dawnych
zwyczajów, nie szanują sami siebie i chcą tylko jednego: możliwie szybko
zarobić pieniądze, nieważne, gdzie i w jaki sposób.
Nie, w tych Albańczykach, którzy w głowie mieli tylko telewizor
i samochód i często dawali się werbować organizacjom przestępczym, nie
przestrzegali ani religijnych, ani społecznych nakazów, nie myśleli o wielkiej
wspólnocie, a tylko o swojej rodzinie, Arboresze nie mogli się rozpoznać.
„Ale czego można się spodziewać”, powiedział Emanuele z pełnym
rezygnacji gestem, „ci ludzie byli po prostu za długo w niewoli!”.
Albańczycy, którzy pozostali w kraju, kiedy Arboresze wyjechali, na kilka
stuleci dostali się pod osmańskie jarzmo, zdradzili religię – która dla Pisarra
była tak droga nie dlatego, że chrześcijańska, ale dlatego że wyznawali ją
ojcowie i pradziadowie – i stali się muzułmanami. Pisarra nie żywił
uprzedzeń w stosunku do islamu, ale w stosunku do ludzi, którzy pod
przymusem przeszli na wiarę muzułmańską, zwłaszcza gdy byli
Albańczykami, czyli ludźmi stworzonymi do tego, by nie ugiąć się przed
żadną władzą i wytrwale strzec swoich obyczajów. Tak samo gruntownie jak
Turcy nauczyli ich islamu, staliniści Envera Hodży wybili im religię z głowy.
Ale i to nie podobało się Emanuelowi Pisarra, gdyż uważał, że jeżeli przez
czterysta lat ludzie przyzwyczaili się do nowej religii, nie powinni pozwolić
jej sobie tak od razu odebrać przez pięćdziesiąt lat nowej narzuconej władzy.
Kiedy w 1991 roku statki przybijały do brzegów Apulii, Pisarra był
jednym z pierwszych, którzy próbowali wśród uchodźców szerzyć kulturę,
proponowali szkolenia i kursy dokształcające na temat historii mniejszości
albańskiej we Włoszech; ale wkrótce wszyscy musieli zauważyć daremność
swoich wysiłków. Nowi uchodźcy wcale nie chcieli być wykształceni, chcieli
najwyżej trochę informacji o tym, jak w kapitalizmie najszybciej dojść do
pieniędzy. Również integracja z Italo-Albańczykami nie była ich celem, gdyż
ciągnęło ich na północ, gdzie spodziewali się zdobyć fortunę.
Uchodźcy nie mówili także ową piękną albańszczyzną, którą Arboreszom
udało się zachować przez wiele pokoleń, wbrew przymusowi i pokusie
asymilacji, wczesną formą toskijskiego, będącego jedną z podstawowych
odmian albańskiego. Język w ojczyźnie bardzo się zmienił, i to nie na lepsze,
jak wkrótce można było stwierdzić. „Oni mają inną religię, inny język, inne
wartości, oni są inni” – kiedy Pisarra powiedział to nad swoim zawalonym
papierami stołem w muzeum, słowa te zabrzmiały smutno i ostatecznie.
W stosach dokumentów wyszukał najnowszy numer wydawanego przez
siebie pisma „Katundi Ynë”, którego tytuł oznacza nostro paese, „nasz kraj”.
Nie, nowo przybyli do Włoch Albańczycy nie należeli do nostro paese. Kilku
umieszczono u chłopów, oczywiście tam, gdzie ziemie Arboreszów leżały
odłogiem lub prawie nie były uprawiane, bo rodziny wymarły lub
rozproszyły się na emigracji, ale to wyjątki. „Nie jest tak, że wstydzimy się
ich jako biedoty”, Pisarra sprostował moje pytanie, które już zawierało
odpowiedź, jakiej od niego oczekiwałem, „ale nie możemy im dać tego,
czego pragną, oni z kolei nie mogą dać nam tego, co jest nam niezbędne”.
Przybysze zza morza nie chcieli niczego oprócz dóbr materialnych, a tutejsi
Arboresze, zagubione dzieci Skanderbega, gorąco pragnęli otuchy i siły od
ludzi z ojczyzny; od ludzi, którzy nie musieli przez stulecia żyć na małej
wysepce językowej, otoczeni przez większość, która nieustannie usiłowała
wchłonąć mniejszość, lecz żyli jako Albańczycy wśród Albańczyków,
z własnymi uniwersytetami i teatrami, z rozgłośniami radia i telewizji,
w kraju, w którym język ojczysty i państwowy był tym samym językiem.
Wszystkie złudzenia o wielkiej kulturze albańskiej, która miała obejmować
Arboreszów na południu Włoch, Arwenitów w Grecji, Kosowo, samo
państwo albańskie oraz rozsianą po wszystkich kontynentach albańską
emigrację, obróciły się wniwecz zaraz po tym, jak państwo albańskie po
dziesięcioleciach stalinowskiej dyktatury otworzyło swoje granice i ten od
tak dawna nieosiągalny kraj znowu stał się dostępny. Albańska kultura?
„Bliżsi niż Albańczycy z Tirany są nam Arwenici z Grecji”, powiedział
Pisarra; Arwenici wywędrowali w tym samym czasie co Arboresze, ale nie
przez morze do Włoch, lecz w kierunku południowym, do Grecji, gdzie do
dzisiaj tworzą jeszcze kilka historycznych gmin i tak samo złoszczą się
z powodu pracujących na czarno Albańczyków, jak Arboresze we Włoszech.
Rozczarowanie, jakie przeżyli Arboresze, gdy w latach dziewięćdziesiątych
zostali skonfrontowani z albańskimi emigrantami, sprawiło, że znów zwrócili
się ku swojej grupie. Również Emanuele Pisarra, który politycznie sytuuje się
po stronie włoskiej lewicy i nie bez dumy mówił, że większość Arboreszów
zawsze głosowała na lewicę, od dawna już poświęcił się sentymentalnemu
regionalizmowi. Jego życiowym celem jest teraz, poza muzeum
i czasopismem, które dociera do trzech tysięcy czytelników, park narodowy
Pollino, powstały dzięki jego politycznemu zaangażowaniu, który
przemierzył wzdłuż i wszerz; napisał także pierwszą książkę o jego historii
i przyrodzie.
Kiedy wyszliśmy przed muzeum, zdążył już zapaść zmrok. Nad domami
Civity można było rozpoznać ostry kontur Pollino, łańcucha górskiego
wznoszącego się na wysokość dwóch tysięcy metrów, pełnego lesistych
płaskowyżów, głęboko wrzynających się w góry wąwozów, grot i jaskiń,
jezior i rwących potoków. Ze swą obfitością roślin, które rosną tylko tu,
zwierzętami, które gdzie indziej wyginęły, z wioskami, które nie leżą przy
drogach, ale szczęśliwie zapomniane, przetrwały na krańcach doliny, obszar
Pollino został w 1993 roku ustanowiony parkiem narodowym, mającym
niespełna dwieście tysięcy hektarów powierzchni, największym spośród
dwunastu parków narodowych we Włoszech. Na jego terenie znajduje się
niejedna comunità albanese, a wśród nich majestatyczna Civita, idylliczne
San Paolo Albanese oraz mające wielkie znaczenie historyczne Lungro.

4 Droga do Lungro była długa i trudna. Prowadziła niekończącymi się


zakrętami pod górę i w dół, wzgórza były porośnięte rzadkim lasem,
łąki wykorzystywane jedynie do uprawy drzew oliwnych. Spod trawy
i krzaków wyglądała czerwona ziemia, której nawisy mogłyby się obsunąć
podczas długotrwałych deszczów. Wszędzie przy drodze, w samym środku
rezerwatu przyrody, znajdowały się małe i większe wysypiska śmieci, na
których od dziesiątków lat rdzewiały stare samochody, lodówki, kanistry lub
śmiecie, ciasno upakowane w plastikowych workach, i nie mogły ulec
rozkładowi. Opuściliśmy krajobrazowo atrakcyjniejszą i bardziej zadbaną
część parku, który rozciąga się na północ od Kalabrii aż do Basilikaty,
i jechaliśmy w kierunku mniej malowniczego pustkowia. Byliśmy nieco
zaskoczeni, gdyż Lungro, odkąd papież Benedykt XV w 1919 roku uczynił je
siedzibą diecezji i mianował własnego „biskupa Albanów”, uznawane było
za centrum życia duchowego Albańczyków w południowych Włoszech.
Siedziba biskupa, położona wysoko w górach, nawet dzisiaj nie jest tak łatwo
dostępna, a wtedy, w 1919 roku, zmuszała wiernych chcących odwiedzić
swego zwierzchnika do długich pielgrzymek.
O tym, że każdy, kto chce się dowiedzieć czegoś o kulturze albańskiej,
musi koniecznie pojechać do Lungro, a po drodze powinien zatrzymać się
w albańskich osadach San Basile, Firmo i Acquaformosa, dowiedziałem się
od pewnego eleganckiego starszego pana, na którego natknąłem się
w ciemnościach przed kościołem w Civicie. Szczupły mężczyzna w wieku
sześćdziesięciu kilku lat, z okularami do czytania w gęstwinie siwych
włosów nad czołem, w garniturze z delikatnego granatowego płótna, właśnie
zamykał kościół, swoją chiesa Santa Maria Assunta. Wielebny Antonio
Trupo mógłby raczej uchodzić, gdyby ktoś spotkał go gdzie indziej, za
adwokata lub doradcę podatkowego, który spokojnym krokiem i z łagodną
ironią wchodzi w ostatnie lata przed emeryturą; mało kto domyśliłby się
w nim księdza. Kiedy z powrotem otworzył kościół, zanim zdążyłem go o to
poprosić, i wprowadził mnie do środka, zaraz zwrócił moją uwagę na fakt, że
w świątyni występują dwa architektoniczne przeciwieństwa, a liturgia
stanowi połączenie dwóch różnych tradycji. Trójnawowe wnętrze wyglądało
jak w większości katolickich kościołów barokowych po północnej stronie
Alp, ale przed ołtarzem znajdował się ikonostas, wielka drewniana ściana,
cała pokryta ikonami, umieszczonymi na wspaniałym, kapiącym od złota tle.
Przed ikonostasem w czasie mszy stoi duchowny, który u Arboreszów nie
jest ani katolickim księdzem, ani prawosławnym popem, i śpiewając,
odprawia całą mszę, by w jej trakcie przez jedne z trojga drzwi w ikonostasie
przejść do ukrytego za nim ołtarza, przy którym dokonuje się przemiana
chleba i wina.
Don Trupo cierpliwie tłumaczył mi, dlaczego Arboresze stanowią
szczególny przypadek w historii kościoła katolickiego. Gdy Albańczycy
w XV i XVI wieku przybyli do Włoch, zabrali ze sobą na wieczne wygnanie
całe bogactwo bizantyńskich form, jakie przejęło ich chrześcijaństwo w ciągu
kilku stuleci na Bałkanach. Katolicka zwierzchność od początku szanowała tę
tradycję, czasami z pewną niechęcią, lecz konsekwentnie, a ostatnim, który
formalnie potwierdził owe dawne przywileje, był znany przecież z surowości
Paweł VI. I tak doszło do tego, że Arboresze są katolikami, którzy
odprawiają swe msze w obrządku prawosławnym, że mają katolickich księży,
którzy są żonaci, uznają zwierzchność papieża, a podczas komunii przyjmują
chleb, a nie hostię. Owe specyficzne cechy obrządku, jak również to, że
księża – ale już nie biskupi – mogą się żenić, zostały ustalone już w 325 roku
po Chrystusie na soborze nicejskim. Bizantyński przepych, z jakim
odprawiają msze, zawierają śluby, obchodzą święto Wielkiejnocy
i wyprawiają pogrzeby, był dla Arboreszów zawsze czymś oczywistym,
nieodzownym. Raczej woleliby wypowiedzieć posłuszeństwo papieżowi niż
odrzucić tę tradycję, zrezygnować ze swojskiego, przywiezionego z utraconej
ojczyzny obrządku.
W grecko-prawosławnej formule swego katolicyzmu Arboresze do dzisiaj
widzą ostoję swej tożsamości i nawet ci, którzy bardzo rzadko odwiedzają
dom boży, zachwycają się pięknem mszy i z przejęciem mówią o znaczeniu
religii dla życia narodu, dla jego kulturowego przetrwania. Watykan z kolei
uznał, że lepiej przyznać Albańczykom parę przywilejów niż stworzyć sobie
na południu Włoch bastion prawosławia albo wręcz jeden z heretyckich
odłamów, kolejnych odszczepieńców od świętego kościoła
rzymskokatolickiego. „Dlatego papieże zawsze potwierdzali nasze specjalne
przywileje, nawet ten obecny”, powiedział don Antonio z uśmiechem,
w którym błysnął nikły ślad dumy i ironii, „nawet obecny papież, który nie
kocha zbytnio żonatych księży, ale nie, nie można przecież powiedzieć, że
ich nie kocha, gdyż on kocha wszystkich, naprawdę wszystkich! Nawet
papież Jan Paweł II, który nie do końca potrafi zrozumieć u księdza
pragnienie ożenku, nie zabrania nam tego!”.
Stałem razem z proboszczem w ciemnym kościele, którego chłód
przesiąknięty był obezwładniająco słodkim zapachem kadzidła, i słuchałem
o tym, że msza w Civicie odprawiana jest w trzech językach. Podczas mszy
don Antonio używa greckiego w liturgii, albańskiego, kiedy zwraca się do
ludzi z pouczeniem lub napomnieniem, a włoskiego, gdy wśród nielicznych
wiernych zobaczy w kościele członków włoskiej społeczności, która przecież
także mieszka we wsi.
Zanim przed naszym spotkaniem ksiądz Trupo zaczął zamykać kościół,
chwilę przedtem zgasił świece po wieczornej mszy. Nie narzekał, ale
przyznał otwarcie, że znów w kościele były prawie same stare kobiety.
Odniosłem wrażenie, że widział w tym problem nie tylko natury religijnej, bo
troszczył się o dusze swoich rodaków tak samo jak o ich albańskość. Jak
Arboresze będą mogli pozostać Arboreszami, jeżeli przestaną chodzić do
kościoła? Język, uporczywie zachowywany przez tak wiele pokoleń, jest
jedyną rzeczą, która czyniła ich tym, kim byli. Prawosławny obrządek
zanurzony w katolickiej wierze jest drugą rzeczą. Tak samo jak u Łużyczan
na wschodzie Niemiec, także u Albańczyków na południu Włoch spotkałem
ludzi, którzy sami właściwie wcale nie byli religijni, ale próbowali mnie
gorąco przekonywać, że wiara, chodzenie do kościoła, udział w religijnym
życiu parafii mają zasadnicze znaczenie dla przetrwania ich grupy etnicznej.
Nad kościołem Santa Maria Assunta krążyło kilka czarnych ptaków,
których nazwy nie zrozumiałem, choć wielebny powtórzył mi ją dwa razy,
a z głębi wąwozu dochodził potężny huk Roganella. Główny plac jeszcze nie
opustoszał, ale przyjaźni starcy stali teraz w grupkach niemal w milczeniu,
nawet przy stolikach karciarzy nie było już słychać śmiechów, tylko czasami
głośne klaśnięcia, kiedy któryś, właśnie bliski wygranej, mocnymi
uderzeniami kładł karty na stół. Ksiądz, który wyglądał jak mieszkaniec
wielkiego miasta, a odprawiał mszę dla garstki starych kobiet, zamknął już
swój kościół i na pożegnanie jeszcze raz przypomniał mi o Lungro. Kiedy
znikał w ciemnościach, otaczała go świetlista aura daremności i rezygnacji.

5 Za radą księdza zjechaliśmy z szosy do Lungro, gdy drogowskaz


pokazał wiodącą pod górę drogę do San Basile. Było pochmurne
południe, a gęste chmury, w których od wczesnego ranka wisiał deszcz,
zabarwiły dzień na szaro. Shën Vasili, jak albańscy mieszkańcy nazywali
swoją miejscowość, zdawało się stworzone do takiego oświetlenia, bo
starówka rozsypywała się w nieodwracalnej ruinie, a nowe osiedla, które
wokół niej wyrosły, wyglądały na brzydkie, zimne i tandetne. Rozpad nie
miał w sobie nic malowniczego, był tylko niepowstrzymanym wietrzeniem,
gniciem i blaknięciem. Stare miasto, według albańskiego zwyczaju mocno
wbite w skałę, było prawie bezbarwne, jedynie tu czy tam na kawałku muru
można było dojrzeć rozmyte resztki błękitu, który kiedyś musiał lśnić
intensywnie, poza tym tłoczyły się obok siebie szare, omszone, ponure
i zawilgocone domy. W plątaninie krętych uliczek i schodów nie zauważyłem
ani jednego sklepu, żadnego warsztatu rzemieślnika, nawet kawiarni. Ale
kwiaty na parapetach zdradzały, że większość domów, także te w najdalej
posuniętym, już śmiertelnym stadium rozkładu, były jeszcze zamieszkane.
Podczas gdy historyczne centra miast w krajach uprzemysłowionych często
zajmowane są przez banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, drogie butiki
i prawie nikt tam już nie mieszka, tutaj sytuacja wyglądała odwrotnie: nikt
nie pracował, nie oferowano tu żadnych usług, nie mieścił się tu żaden urząd
ani biuro, tutaj w ciągu dnia w ogóle nie było nikogo. Dopiero wieczorem, po
pracy i po szkole, ci, których nie było stać na jasne i przestronne mieszkanie,
wracali do swych katakumb. W mieście tym, które na pierwszy rzut oka nie
miało żadnych zalet normalnego miasta, podobnie jak żadnych zalet, które
wiążą się z życiem wiejskim, właśnie w tej zapomnianej przez Boga
mieścinie albańska ludność była w stanie silniej zachować swą odrębność niż
w piękniejszych miejscach, w których została zdominowana przez Włochów.
W ponurym San Basile mieszkał albański poeta Mario Bellizzi, który napisał
monumentalną kronikę swego miasta oraz wiele wierszy, które opisują
rozpacz w Shën Vasili:
Dziś wieczorem
spałem po sąsiedzku,
gdzie zostały tylko staruszki
i gołębie na spękanych cegłach.

Podupadłe lub całkowicie zrujnowane było także centrum sąsiedniego


Firmo, gdzie spadziste, rozsypujące się uliczki pyszniły się dumnymi
patronami, Petrarką, Michałem Aniołem, Rafaelem, Ugo Foscolą… Miejsca
te, które przedstawiano nam jako dumne bastiony albańskości w Kalabrii,
były tak ponure, że odczuliśmy wręcz ulgę, kiedy zobaczyliśmy przed sobą
sylwetkę Lungro. W połowie wysokości majestatycznej Monte Petrosa
Castrum Lungrum dzielnie opierało się najeźdźcom w czasach starożytnych.
Gdy pod koniec XVI wieku przybyły tu pierwsze albańskie rodziny, „obóz”
był spustoszony, a wieś nieopodal opuszczona. Albańscy przybysze rzadko
zakładali własne wsie; przeważnie osiedlali się w opuszczonych
miejscowościach, gdzie stopniowo na gruzach i z gruzów budowali własne
osady.
Żadne inne miasto tego regionu nie miało tak wspaniałego wjazdu jak
Lungro ze swoim Corso Skanderbeg, świeżo wyasfaltowanym, pyszniącym
się modnymi sklepami, kawiarniami, które o dziwo były otwarte, oraz
grupkami młodzieży czekającej na szkolny autobus. Jak tylko zatrzymałem
się przy pomniku Skanderbega, który ponuro górował w środku korsa,
młodzi ludzie podeszli do mnie hałaśliwie i próbowali mi wyjaśnić, kim jest
ten chmurny człowiek, którego posągi tak często spotykałem.
Obecność Skanderbega w pejzażu albańskich miast oraz w zbiorowej
pamięci narodu jest zadziwiająca i jeśli się zastanowić – wstrząsająca.
W każdej bez wyjątku z około trzydziestu wsi, które odwiedziłem, zarówno
główna ulica, jak i główny plac nosiły jego imię, ponadto wszędzie obecny
był w postaci standardowego popiersia: bohater z okrutną miną żołdaka.
Jerzy Kastriota dorastał jako chrześcijanin, potem przeszedł na islam i jako
„pupil sułtana”, jak go określano, prowadził dla Murada II wyprawy wojenne
jako straszliwy wódz, cieszący się sławą niepokonanego. Potem odwrócił się
od sułtana i przez dwadzieścia lat walczył z jego wojskami. Poprzez atak
z zaskoczenia, spadając na wroga z wysokich gór, podstępem i sprytem,
zadawał mu wielkie straty, aż przeszedł do legendy: archanioł zemsty, który
kiedyś wróci, rzuci wrogów na kolana i Albańczyków z całego świata
poprowadzi z powrotem do ojczyzny.
Jako postać historyczna jest zagadkowy i zdecydowanie pełen
sprzeczności. Fakt, że Albańczycy wielbią go jako bohatera narodowego,
choć zdaje się całkowicie zrozumiały, zasadniczo opiera się na
nieporozumieniu. Gdyż oczywiście w XV wieku Skanderbeg nie był wcale
żadnym proto-Bismarckiem Skiptarów, usiłującym zjednoczyć ciemiężony
przez różnych najeźdźców naród. W swoich czasach nie mógł w ogóle
używać pojęcia „narodu” czy odwołać się do idei „państwa narodowego”,
w którym mieszkaliby tylko członkowie jednej i tej samej grupy językowej,
określanej jako naród. Albowiem są to piękne lub mniej piękne idee rodem
z politycznego romantyzmu, który rozwinął się bujnie w XVIII wieku, a nie
myśli, które mogłyby się pojawić u zarania nowożytności. W 1443 roku
najlepszy dowódca sułtana przeszedł na drugą stronę, odwołał swoją
konwersję na islam, kazał się ponownie ochrzcić i za pomocą okrutnego
fortelu rozpoczął wojnę z imperium osmańskim. Dzięki sfałszowanym
sułtańskim dokumentom wdarł się do warownego miasta Kruja, gdzie przy
pomocy albańskich mieszkańców przeprowadził masakrę Turków,
oszczędzając jedynie tych, którzy dali się nawrócić na chrześcijaństwo. Od
tego czasu papieże wychwalali go jako „nieustraszonego wojownika
prawdziwej wiary”, jak go określił papież Mikołaj V, stał się także
wyidealizowanym, popularnym w całej Europie bohaterem oper, dramatów
i cykli rysunkowych: Skanderbeg, wybawca cywilizacji Zachodu.
U Arboreszów od momentu swojej śmierci zajmuje drugie miejsce na liście
świętych, tuż za Jezusem Chrystusem, i tak jak Syn Boży, on także wydawał
się nie z tego świata. Wkrótce legenda zaczęła głosić, że wcale nie umarł, ale
jako nieśmiertelny wojownik z gór planuje zadać ostateczny cios wrogom
Albanii. Jeszcze w powieściach Ismaila Kadaré Skanderbeg błąka się po
górach, jako że niedola jego narodu zakłóca mu wiekuisty sen, aż jego dzieło
zostanie wreszcie dokończone przez kogoś innego, zmartwychwstałego
Skanderbega. W opisie postaci autor łączy cechy feudalnego księcia bez
ziemi z cechami założyciela komunistycznej Albanii, Envera Hodży, i tak zza
rzekomego wybawcy Zachodu wygląda stalinowski dyktator.
Gimnazjaliści z Lungro długo i z uczuciem opowiadali o pomniku
górującym nad ich głowami. Spojrzenie Skanderbega, skierowane ku
odległemu pałacowi biskupiemu, zdradzało raczej samowładcę niż
dobrotliwego patriarchę, ale dla młodzieży był i tak czymś innym: bohaterem
historii, który z historią nie miał prawie nic wspólnego, trochę sztuczną
postacią przemysłu popkultury, trochę bohaterem narodowej mitologii,
Conanem Barbarzyńcą z kinowego przeboju, ojcem wszystkich
Albańczyków, o którym mówią bajki dziadków.

6 Wszystko w nim było brązowe. Twarz. Oczy. Włosy. Nawet łysina.


Tak, brązowa łysina. Garnitur. Pulower pod spodem. Buty. Nawet czerń
pod paznokciami u niego była brązowa. Spotkałem go w pobliżu
pomnika żołnierzy w San Martino di Finita, jednej z położonych dalej na
południe, poza obszarem parku narodowego, osad albańskich. W samym
środku wsi stała wyrzutnia artyleryjska wielkości traktora, na której spiżowy
żołnierz naturalnych rozmiarów gotował się do skoku na wyimaginowanego
wroga. Brązowy zapewnił mnie, że oczywiście jest Albańczykiem. Ale po
albańsku potrafił tylko mówić, pisać już nie, i choć miał teraz dużo czasu, bo
przed trzema laty przeszedł na emeryturę, nie chciał już nauczyć się pisania.
Na samo wyobrażenie, że w tym wieku jeszcze raz miałby zasiąść w szkolnej
ławie, wybuchnął niekończącym się brązowym śmiechem. Nie bardzo
wiedzieliśmy, on i ja, o czym mamy rozmawiać, ale też na ogół tutejsi, kiedy
stoją razem na ulicy, niewiele ze sobą rozmawiają, więc brązowy trzymał się
po prostu przy mnie, kiedy zacząłem się przechadzać po osadzie. Było
południe. Całe miasteczko spało. Nawet psy na ulicy. Nieliczne samochody,
które przemierzały San Martino di Finita, jadąc w stronę Cosenzy,
w kierunku życia, wyglądały jak zdalnie sterowane, z siedzącymi za kółkiem
kierowcami bez ducha, których gdyby zatrzymać ich samochód, bez
problemu można by wyjąć i odstawić gdzieś na bok, a oni by nawet tego nie
zauważyli. Oczywiście także bar „Italia” był zamknięty, kiedy przechodziłem
obok niego razem z brązowym, obaj pogrążeni w głębokim przyjacielskim
milczeniu. Ospałość tej mieściny przenosiła się powoli także i na mnie
i wprawiła mnie w tępe, zazwyczaj nieosiągalne u mnie zadowolenie.
Dlaczego nie miałbym po prostu zawsze tak chodzić z brązowym u boku,
ulicą w dół, następną w górę, i tak przejść przez życie, powolnym krokiem,
w spokojnym milczeniu?
W końcu brązowy zakłócił naszą pełną życiowej mądrości harmonię,
pytając mnie wprost, skąd właściwie jestem, a kiedy raczej niechętnie mu
wyjawiłem, mojego towarzysza ogarnęła gorączkowa aktywność, której za
jego przykładem właśnie zdążyłem się oduczyć. Austriak? Jest tu
w miasteczku jedna Austriaczka, Vesna, na pewno się ucieszy, że wreszcie
spotyka rodaka! Niepostrzeżenie skierował nasze kroki do innej części osady,
przy czym teraz, prowadząc mnie do jasnego celu, spotkania dwojga
rodaków, zaczął znów wydawać z siebie swój pełen samozadowolenia
brązowy śmiech.
Po kilku minutach doszliśmy do zniszczonego, lecz w oknach i przy
schodach wejściowych bogato obwieszonego kwiatami domu. I choć
przedtem przez pół godziny nie widzieliśmy żywej duszy, teraz przed
drzwiami stała sześćdziesięcioletnia kobieta w ciemnej sukience i kwiecistym
fartuchu, po prostu tam stała i najwyraźniej jedynym jej zajęciem było
czekanie na nas. Nie zdziwiłbym się, gdyby powitała nas pytaniem z nutą
przygany, dlaczego tak późno przychodzimy.
Vesna, moja rodaczka. Rozmowa z nią rozkręcała się powoli, gdyż kobieta
od tak dawna nie używała tej odrobiny niemczyzny, której się kiedyś
nauczyła, że musiała ją odgrzebywać z odległej przeszłości. Vesna była
postawna, miała kruczoczarne włosy i łagodną twarz, w której lekki nalot
czarnego wąsika odwracał uwagę od luk w uzębieniu. Nigdzie, jak mówiła,
nie było jej tak dobrze jak tutaj, w Shën Murtiri, gdzie życie jest tak
przyjemnie spokojne: nic się nie dzieje! W jej kuchni aż lśniło od
wypucowanych kafelków, nie zaliczała się do najbiedniejszych
w miasteczku, gdyż do całkiem niezłych pieniędzy, które jej mąż zarabiał
w Cosenzy, dochodziła jeszcze jej niewielka emerytura z Austrii. Pracowała
w Austrii dwadzieścia trzy lata, najdłużej w niewielkim Stockerau, później
w miejscowości o nazwie Sankt Ägyd am Neuwalde, która trochę
przypominała San Martino di Finita. Prawie zawsze była zatrudniona
w gastronomii, od pierwszego dnia pracy. A pierwszy dzień był
w październiku 1969 roku, kiedy ze wsi w pobliżu Somboru w Serbii,
z obszaru zamieszkanego głównie przez Węgrów, wyjechała do Austrii.
Wtrąciłem, że moi rodzice także pochodzili z Wojwodiny, z Palanki i Futogu,
wcale nie tak bardzo oddalonych od Somboru, na co ona uradowana rzuciła:
„Ach, Szwaba!”.
Fakt, że tu się spotykamy, w górskiej osadzie albańskiej na kalabryjskim
południu Włoch, my, dwoje Austriaków, z których jedno pochodziło
z wypędzonej szwabskiej rodziny z Wojwodiny, drugie zaś wyrosło
w sąsiedniej węgierskiej wiosce jako Serbka, nie wydawał jej się niczym
szczególnym. Czymś szczególnym było raczej to, że tak dobrze jej się tu
żyło. W zadziwiający sposób zawsze trafiała do małych miasteczek, takich
jak Shën Murtiri lub Sankt Ägyd am Neuwalde, i zawsze tam, gdzie
mieszkała, była rzeka, w jej węgierskiej wiosce w Serbii była to Tisa,
w Sankt Ägyd Traisen, tutaj Torrente Finita. Było w tym coś szczególnego.
Wszędzie mogło być pięknie, ale tutaj żyło się jej najlepiej, tego Vesna była
pewna. Nic się nie dzieje! Podziękowałem za sok, ciasto, austriacką
gościnność i wyruszyłem z powrotem wraz z moim milczącym towarzyszem,
uszczęśliwionym, że doprowadził do naszego spotkania, w dół – w stronę
centralnego placu. Na dole przy pomniku żołnierza nagle pomyślałem, że na
pewno nigdy więcej nie spotkam tego życzliwego, prostego człowieka.
I właśnie tak, jak gdybyśmy się żegnali na całe życie, potrząsaliśmy ze
śmiechem nawzajem swoimi dłońmi, aż trzeszczało, brązowy i ja.

7 Sila jest gęsto zalesionym płaskowyżem, który już w starożytności był


znany jako „wielki las Italii” i krajobrazowo bardzo różni się od
masywu Pollino na północy. Położona bardziej na południe, nie ma
w sobie nic ze skalnej surowości, lecz rozlewa się łagodnymi wzgórzami
i dolinami, które gęsto porastają buki, modrzewie i sosny. Na skraju Sili
przycupnęło sześć albańskich osad, wśród nich bardzo ważna dla historii
Włoch San Demétrio Corone ze swoim kolegium.
Droga do Sili także trwała dłużej, niż obliczyliśmy na podstawie mapy,
zakręty ciągnęły się w nieskończoność między oliwnymi gajami i winnicami,
za oknem łąki, na których rosły ogromne sukulenty, a collegio ciągle się nie
pojawiało. Znienacka zobaczyliśmy je za kolejnym zakrętem, potężne, mimo
że zrujnowane, rudobrązowe od kurzu, opuszczone miejsce spotkań.
Kolegium było jedną z pierwszych szkół wyższych w południowych
Włoszech, jeszcze dzisiaj widać, jak ważną rolę musiało odgrywać ze swym
obszernym internatem, krużgankami, ocienionym dziedzińcem, na którym
stał piękny, pełen melancholii pomnik człowieka oświecenia, pedagoga
i poety, Jeronima de Rady. Z arkadowych krużganków, w których można
oczami wyobraźni zobaczyć żaków przechadzających się tam i z powrotem
i uczących się czegoś na pamięć, rozciągał się widok na rozległą krainę,
łagodnie opadającą w dół. Kolegium duchowne, przeniesione tutaj w 1794
roku za zgodą władz kościelnych z San Benedetto d’Ullano, stanowiło oazę
swobodnej wymiany myśli i nie było w Europie rewolucji, która nie miałaby
tu swoich ukrytych i jawnych zwolenników. Uczyły tu znaczące umysły
tamtych czasów, władające wieloma językami, które wykształciły wcześniej
nieistniejącą warstwę albańskich intelektualistów i w San Demétrio Corone
na skraju Sili, wielkiego lasu z dala od ważnych szlaków, stworzyły
instytucję znaną w całych Włoszech i poza ich granicami jako „prawdziwą
latarnię wiedzy”, przez wrogów znienawidzoną jako „miejsce działania
diabła”.
Pobożni dysydenci z San Demétrio Corone wprowadzili nauki
przyrodnicze jako przedmiot nauczania, starali się stosować nowe zdobycze
wiedzy w rolnictwie i zabronili kar cielesnych wobec wychowanków.
Równocześnie troszczyli się o obywatelski rozwój Italii i powodzenie swej
dalekiej ojczyzny. Blask kolegium sięgał nawet kraju Skiptarów i świeci do
dzisiaj, choć kolegium od dziesiątków lat jest zamknięte, a jego budynki
opuszczone. Kiedy stalinowski rząd w Tiranie oddał władzę i Albańczycy
znów odkryli świat, pierwsza podróż nowo wybranego prezydenta wiodła
właśnie tutaj – podróż Saliego Berishy była pielgrzymką do jednego ze
świętych miejsc kultury albańskiej.
Przed rozległym kompleksem budynków na zakurzonym parkingu stała
para młodych ludzi. Ufarbowana na blond dziewczyna i ciemnowłosy,
kędzierzawy chłopak o śmiałym wyrazie twarzy, dość dokładnie
odpowiadający typowi człowieka, przed jakim ostrzegają wszystkie biura
podróży, z własnej inicjatywy zwrócili się do nas z pytaniem, czy chcemy
zwiedzić kolegium, i obiecali przyprowadzić człowieka, który miał do niego
klucz. Odjechali na skuterze i po dziesięciu minutach wrócili na nim we
trójkę, z niskim, krępym człowiekiem, którego głowę nazwano by w Austrii
„kwadratową czaszką”. Mężczyzna zabrzęczał uspokajająco pękiem kluczy,
dał znak, żebyśmy poszli za nim, i otworzył bramę kościoła San Adriano,
który w przewodnikach opisywany jest z dumą jako chiesa normanno-
bizantina, a jej centralna część pochodzi z XI wieku. Wokół tego budynku,
który znaleźli na uboczu niewielkiej albańskiej miejscowości, nauczyciele
z San Demétrio Corone postawili wiele budowli, ale sam kościół pozostawili
w takim stanie, w jakim znajdował się od wczesnego średniowiecza.
Od dziesięcioleci trwają w nim prace konserwatorskie, dwie wspaniale
odnowione mozaiki były właśnie obstawione ogrodzeniami, tak że mogliśmy
je wprawdzie oglądać, ale nie wolno było na nich stanąć. Kościelny z pękiem
kluczy pokazał nam jedną z mozaik, ukazującą wijącego się węża, i wyjaśnił,
że jest to najważniejsze dzieło sztuki w starym kościele, nawet Japończycy
przyjeżdżali tu, żeby je obejrzeć. Potem spojrzał na mnie szelmowsko
i zapytał: „A właściwie dlaczego?”. „Pewnie dlatego, że jest to wielkie dzieło
sztuki”, powiedziałem, na co on cmoknął językiem w szczególny sposób, co
mogło znaczyć cokolwiek, ale najpewniej: „To nie było szczególnie bystre!”.
Gennaro Sposato, który oprowadzał nas po całym terenie, otwierał nam
jedne drzwi, zamykał za nami inne i był świetnym przewodnikiem. Ciągle
zwracał moją uwagę na zniszczone fragmenty muru, obrazy, podłogi, arkady,
dodawał z rezygnacją: „Ach, Italia!” i wybuchał serdecznym śmiechem.
Akurat w tym miejscu, gdzie się znajdowaliśmy, przed zniszczonymi
tablicami na zarośniętym dziko dziedzińcu, stała niedawno młoda kobieta
z Argentyny, która przyrzekła swojemu dziadkowi, byłemu uczniowi
tutejszego kolegium, że kiedyś odwiedzi tę sławną szkołę. I co on, Sposato,
mógł jej pokazać? „No właśnie, jak to wszystko wygląda!”, wykrzyknął
wzburzony i pokazał na zrujnowaną kaplicę. „Ach, Italia!”. Ledwie dał upust
swojemu niezadowoleniu, znów się śmiał.
Nie, nie był Albańczykiem, jak powiedział. „Niestety”, dodał, myśląc
najwyraźniej, że wolelibyśmy tutaj, w tym zapomnianym miejscu albańskiej
nauki, rozmawiać z albańskim niż kalabryjskim chłopem. Uświadomiłem
sobie, że podczas mojej długiej podróży od żadnego Włocha, którego
pytałem o Arboreszów, nie słyszałem ani jednego nieprzyjaznego słowa,
lekceważącej uwagi, dwuznacznych sugestii. Większość odpowiadała
spokojnie i rzeczowo, tłumacząc się, że wiedzą o Arboreszach tak mało, choć
słyszeli, że byli tutaj od niepamiętnych czasów.
Gdy Gennaro Sposato uznał, że dostatecznie długo oprowadzał nas po
kolegium, zaprosił nas na zaplecze, do pokoju o powierzchni najwyżej ośmiu
metrów, z lodówki stojącej w kącie wyjął butelkę wódki i rozlał ją do
plastikowych kubków. Na ścianach pomieszczenia, będącego częściowo
składzikiem, częściowo prywatną kaplicą tego kutego na cztery nogi
kościelnego, a zarazem bogobojnego chłopa, wisiały święte, magiczne
przedmioty, między innymi krzyż owinięty liśćmi laurowymi, który niesie się
na czele procesji, biały welon, który podczas udzielania ślubu ksiądz owija
wokół przegubów nowożeńców, i jeden z portretów ojca Pio, mnicha-
cudotwórcy z Bari, od dawna czczonego w południowych Włoszech jak
święty i w 1999 roku beatyfikowanego przez papieża. Tak samo jak
Skanderbeg, ojciec Pio występował w każdej niemal kalabryjskiej wiosce
jako świętość – wielkie zdjęcia w gablocie urzędu gminnego, przy kościele,
w barach, czasami także jako pomnik, standardowy odlew, zawsze z jednej
formy, jak w wypadku Skanderbega. Podczas gdy na swoich pomnikach
wódz na wieczność zastyga w walecznej pozie, mnich na swoich szczerzy się
zawsze nieobecnym, nieco głupawym uśmiechem. Obok obrazu pobożnego
ojca Pio na gwoździu wisiała girlanda sztucznych róż z owiniętym dokoła
ogromnym białym biustonoszem. Gennaro Sposato zapewniał, że także i ten
przedmiot używany jest podczas ślubu, tak jak welon, którym łączy się młodą
parę, ale choć dociekliwie go wypytywałem, nie chciał powiedzieć, do
jakiego niedozwolonego rytuału używa się tej części bielizny. Kościelny
szybko rozlewał do kieliszków wódkę, palącą grappę, natychmiast uderzającą
do głowy. Przy piciu ten spokojny człowiek nie tolerował sprzeciwów,
nieustannie dolewał i przepijał do nas. Nieubłagany jako gospodarz, Gennaro
Sposato nie wypuściłby nas ze swojej pakamery, zanim nie będziemy
całkowicie pijani. Ale w ostatniej chwili pospieszył nam na ratunek padre
Pio. Kiedy w coraz większym zamieszaniu tego popołudnia w pewnej chwili
nie miałem pod ręką mojego plastikowego kubka i mimo intensywnych
poszukiwań w mikroskopijnym pomieszczeniu nie mogłem go znaleźć,
powiedziałem bardziej w żartach, że cudotwórca ojciec Pio zabrał mi kubek,
aby mnie, podróżnego, uchronić przed nieodpowiedzialnym pijaństwem.
Gennaro Sposato, choć przedtem nie tolerował żadnych tłumaczeń,
natychmiast zaakceptował to wyjaśnienie, schował butelkę i wyprowadził nas
z budynku. Na parkingu czekała tamta młoda para, żeby odwieźć kościelnego
z powrotem do jego domu. Zapytali nas, czy collegio się nam podobało i czy
otrzymaliśmy wszystkie potrzebne wyjaśnienia. Potem ukłonili się nam
ceremonialnie, potrząsnęli naszymi dłońmi, życzyli szczęśliwej podróży
i machali za nami, póki nie zniknęliśmy im z oczu.

8 Przy wjeździe do San Cosmo Albanese, leżącego aż dziesięć


kilometrów na wschód od San Demétrio Corone, na skraju wielkiego
lasu, czekał na nas tym razem nie żelazny Skanderbeg, ale ktoś inny,
zamyślony mężczyzna z kamienia: Zef Serembe, poeta z XIX wieku, który tu
się urodził, potem jeździł po całym świecie, aż do Argentyny, Brazylii
i Nowego Jorku, a jednak przez całe życie nie mógł zapomnieć tej małej
wioski. Jego imię nosiła wąska, długa uliczka, przecinająca San Cosmo,
a pod numerem 66 na via Serembe, w niepozornym, ponurym domu o dwóch
piętrach, gdzie na parterze mieściło się przedszkole, poeta urodził się w 1843
roku. Niedawno jeden z literaturoznawców porównał go do Edgara Allana
Poe i Charles’a Baudelaire’a, z którymi dzielił gorączkową, artystycznie
niezwykle produktywną nerwowość i niespokojną, zagadkową tęsknotę.
Kiedy przemierzałem jego wieś, byłem bliski myśli, że widzę stację końcową
świata, miejsce, w którym nikt nie chce mieszkać dobrowolnie, a urodzić się
w nim niewątpliwie oznacza pecha; tak ciasno wyglądała owa wieś,
zamknięta w sobie i swoim bynajmniej nie idyllicznym odosobnieniu. Tutaj,
tak samo jak w innych kalabryjskich wioskach, zadziwiała pustka, ludzi
prawie wcale się nie spotykało. Jak wieś licząca ponad tysiąc mieszkańców
mogła sprawiać wrażenie martwej i opuszczonej!? Nawet przedszkole, które
we wczesne piątkowe popołudnie było zamknięte, mogłem więc tylko zajrzeć
przez okno, sprawiało wrażenie, jakby zostało zapomniane albo czekało na
dzieci, które jeszcze się nie urodziły i już nie przyjdą na świat w San Cosmo,
ale trafią tutaj z innego miejsca, gdzie żyją szczęśliwsi ludzie.
Ludzie z San Cosma Albanese kochali przynajmniej swojego poetę, a stary
człowiek, który wyszedł wreszcie ze swojego niewielkiego sklepiku przy via
Serembe, zaraz zaczął recytować wiersz jakby na dowód, że Serembe był
poetą ludu. Nigdzie poeci nie cieszą się takim szacunkiem jak w małych
narodach, jako że ich przetrwanie w dużym stopniu zależy od zachowania
języka, którym mogą się porozumiewać w domu, ale nigdzie indziej na
świecie. A jednak to właśnie ten niewielki język, którym posługuje się może
kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy ludzi, ich poeci opiewają jako
niepowtarzalny sposób widzenia i objaśniania świata. Język ten jest
w ciągłym zagrożeniu, lecz nawet jeśli naukowcy, politycy i ideologowie
wielkich fuzji ogłaszają jego śmierć, potrafi rozwijać się i przetrwać stulecia.
Karmell Kandreva, dziecko biedaków, który zamiast chodzić do szkoły
musiał pasać owce, wykształcenie szkolne zdobył dopiero jako dorosły,
potem sam został nauczycielem, organizował akcje na rzecz alfabetyzacji
i publikował książki, zanim w 1982 roku zmarł w wieku zaledwie
pięćdziesięciu jeden lat, w swym wierszu Język albański nie wymagał od
swych rodaków niczego więcej jak tylko codziennego używania swojego
języka:
Jesteś pięknym językiem
w westchnieniach i okrzykach radości,
nikt nie był mocniejszy od ciebie
przez tyle lat, więc nie umieraj teraz.
Mówcie w swym języku, Arboresze!
Mówcie nim w domu, na dworze, na rynku,
Nie zapomnicie swego języka,
Nauczycie go innych ludzi.
Nie nadejdzie taki dzień,
W którym go porzucicie.
Musicie nim mówić dzień po dniu,
Tak jak to było do dzisiaj.

Podczas gdy nauczyciele rozpaczliwie żądają, by Arboresze nie


przestawali na co dzień mówić po albańsku i wymyślali albańskie słowa dla
nowych zjawisk życia, cały ten obszar językowy został już dawno zmierzony,
zbadany, skatalogowany ze wszystkimi swoimi szczególnymi cechami
i opisany przez zadziwiająco wielu lingwistów, jak gdyby chodziło o to, żeby
język włoskich Albańczyków opatrzyć możliwie najdokładniejszym opisem
i złożyć w muzeum wymarłych języków, w tym wyimaginowanym muzeum
strat, które rozrasta się coraz bardziej i przechowuje wszystko, co zostało
zmiecione z powierzchni ziemi. Już w 1901 roku młody lipski naukowiec,
Robert Helbig, zrobił początek, poświęcając swoją pracę doktorską „włoskim
elementom w języku albańskim”, czyli właśnie językowi Arboreszów. Po
drugiej wojnie światowej do Kalabrii zjeżdżało wielu studentów, którzy
pomieszkiwali w albańskich wioskach o surowych obyczajach i zdobywali
tytuły doktorskie dzięki opisom dialektów regionalnych. Eric P. Hemp, który
napisał pracę o morfologii języka albańskiego w Vaccarizza, małym
miasteczku położonym trzy kilometry na wschód od San Cosmo Albanese,
pochodził z Chicago. Rupprecht Rohr, który zbadał język tysiąca pięciuset
mieszkańców Acquaformosy koło Lungro, był Niemcem, tak samo jak Karl-
Heinz Rentsch, który później dał opis wszystkich dialektów północnej
Kalabrii. Wszyscy ci badacze, którzy uporczywie wgryzali się w historię
języka tego peryferyjnego regionu, są dzisiaj emerytowanymi profesorami
uniwersyteckimi, a teraz z kolei ich uczniowie jeżdżą po Kalabrii jako
socjolingwiści, którzy dokumentują powolne wymieranie albańskiego według
poziomu wykształcenia i przynależności społecznej Arboreszów, lub jako
komparatyści, zajmujący się tak dziwnymi rzeczami jak „tworzenie czasu
przeszłego dokonanego w italo-albańskim na tle porównawczym innych
języków”. Grupy studentów językoznawstwa z uniwersytetu w Cosenzy od
lat osiemdziesiątych odwiedzają pięćdziesiąt albańskich osad, które
zachowały się jeszcze w Kalabrii, Apulii, Basilikacie, Molise i na Sycylii,
i badają je pod każdym niemal względem. Leksykografia Arboreszów
rozrasta się, lecz zasoby ich języka nie są niestety tak zabezpieczone jak
rezultaty naukowych badań z zakresu geografii osadnictwa, historii, studiów
kulturoznawczo-historycznych i językoznawczych na ich temat.
9 Nietrudno było poczuć sympatię do profesora Altimariego. Kiedy
zadzwoniłem do niego z zajazdu położonego około pięćdziesiąt
kilometrów na północ od Cosenzy, zaproponował, że zaczeka na nas
przy zjeździe z autostrady Cosenza–Rende, żeby później pilotować nas przez
trudne do przejechania centrum miasta. Jest mężczyzną około pięćdziesiątki,
średniego wzrostu, odznaczającym się skupioną uwagą, jaką charakteryzują
się ludzie, którzy lubią dowiadywać się nowych rzeczy i dzięki swej wiedzy
żywo uczestniczyć w rozmowie. Szybko odkryliśmy wspólną namiętność,
obaj pasjonowaliśmy się tropieniem nieporozumień. Altimari opowiedział
mi, że niedawno w pewnej dużej niemieckiej gazecie ukazał się artykuł
o Cosenzy – wreszcie jakiś artykuł o Cosenzy! – a tu tymczasem same błędy!
Cosenza ma siedem gór i dwie rzeki, większą Crati i bardziej znaną Busento,
w której nurtach w 410 roku zginął potężny Alaryk I. Najwyraźniej reporter
był tak zafascynowany historią z germańskich zamierzchłych czasów, że
w Cosenzy szukał tylko śladów wiodących do króla Wizygotów i jego
opiewanego w pieśniach grobu w rzece. Z tego też powodu pomnik
Skanderbega był w niemieckim artykule dokładnie opisany jako monument
upamiętniający Alaryka. Z tym że była to, jak w wypadku każdego
prawdziwego nieporozumienia, nie zwykła pomyłka, ale podstawowy błąd,
na którym zbudowano cały artykuł, traktujący o wzruszającej sympatii
mieszkańców południowych Włoch do obcego króla Gotów z Północy.
Altimari doktoryzował się przed trzydziestu laty na podstawie
socjolingwistycznej pracy o Arboreszach, obecnie kieruje katedrą języka
i literatury albańskiej, uczynił z kultury Arboreszów temat kongresów
międzynarodowych i od dawna wysyła swoich doktorantów na badania
terenowe do owych pięćdziesięciu istniejących do dziś osad. Jak szacuje,
obecnie jeszcze sto tysięcy Włochów czuje się Arboreszami, i zaprzecza
fantastycznym danym, które w dobrej wierze rozpowszechniają przyjaciele
Arboreszów na całym świecie oraz pojedynczy albańscy nacjonaliści,
mówiące o pięciokrotnie większej populacji Italo-Albańczyków. Tymczasem
kultura albańska przeżywa w ostatnich latach we Włoszech nieoczekiwany
renesans, co ma podwójny związek z Unią Europejską. Gdyż z jednej strony
tak ogromny obszar gospodarczy, ze swym po części niedorzecznym
przepływem towarów, sprawił, że niejeden przerażony unijny Europejczyk
zaczął odkrywać lokalną specyfikę swojego najbliższego otoczenia; a z
drugiej strony, i jest to o wiele ważniejsza sprawa, Europejczycy powoli
zaczynają rozumieć, ile mniejszości etnicznych, narodowości, grup
religijnych i językowych rzeczywiście istnieje w ich unii, i że właśnie owa
mnogość i różnorodność dodaje unii gospodarczej atrakcyjności. W każdym
razie w społeczeństwie włoskim pojęcie minoranza nigdy jeszcze nie miało
tak pozytywnych konotacji co teraz. Po raz pierwszy uznano dwujęzyczność,
czyli fakt, że każdy Arboresz ma dwa języki ojczyste, za wartość kulturową.
Mniejszość, której długo przypisywano zacofanie, nagle otrzymała status
awangardy, która już od stuleci praktykuje to, co inni dopiero muszą sobie
przyswoić: całkowicie naturalne poruszanie się nie tylko w jednym, lecz
w dwóch kręgach kulturowych, oraz swobodne przechodzenie z jednego
języka na drugi. Dlatego w 1999 roku po raz pierwszy w historii
współczesnych Włoch uchwalono ustawę uznającą istnienie albańskiej
mniejszości i potwierdzającą jej prawo do zakładania szkół oraz
posługiwania się swym językiem w biurach i urzędach. Czegoś takiego nie
było w państwie włoskim od czasów Garibaldiego.
Ustawa ta już dawno powinna powstać, gdyż od kilkudziesięciu lat owa
grupa coraz bardziej topnieje. Większość Arboreszów mówi wprawdzie po
albańsku między sobą na co dzień, ale nie potrafi w tym języku czytać ani
pisać. Nie przeszkadzało to nikomu w czasach, kiedy wielu włoskich
sąsiadów było analfabetami. Ciekawostką jest, że najważniejsze impulsy
w kierunku stworzenia jednolitej ortografii albańskiego wychodziły właśnie
od intelektualistów arboreskich, zwłaszcza od wielkiego Jeronimo de Rady,
który w swych pracach językoznawczych i polemikach kulturowo-
politycznych w sposób najbardziej zdecydowany opowiadał się za
stworzeniem jednolitego albańskiego pisanego. Ale do powstania języka
pisanego, który zostałby uznany przez wszystkie grupy Albańczyków i z
korzyścią im służył, nigdy nie doszło. Dzisiaj, kiedy nawet na południu
każdy Włoch umie czytać i pisać, dla Arboreszów byłoby niebezpieczne,
gdyby umieli posługiwać się tylko pisanym włoskim. Gdyż nie przeżyje
język, którego używa się tylko w kuchni, a którym ludzie nie umieją się
posługiwać w piśmie, ani też nie mają słów dla wielu rzeczy, które
nowoczesność codziennie dostarcza, a które docierają aż do najdalej
położonych wsi.
„Przetrwamy jako Arboresze tylko wtedy, kiedy nie będziemy naszej
kultury chaty wiejskiej radykalnie przeciwstawiać kulturze technologii”,
powiedział Altimari i z dumą pokazał nam, jak wykorzystuje do swych badań
internet. Rzeczywiście, w swym wirtualnym muzeum, które gromadziło
historyczne nagrania języka z wielu miejscowości, jak również przykłady
najnowszej muzyki Arboreszów, miał już teraz więcej eksponatów niż liczne
realnie istniejące muzea regionalne. Ale choć Altimari swe eksponaty zbierał
na dyskietkach, a nie wystawiał w gablotach, było to także muzeum, które
zachowało to, co najczęściej nie ma już bezpośredniego związku z życiem
codziennym.
Na pożegnanie opowiedziałem profesorowi Altimariemu jedną z moich
ulubionych historii o nieporozumieniach, w której też chodziło o pomnik. Na
Korfu, gdzie Elżbieta Austriaczka spędziła kilka zim, kazała zbudować
pomnik swego ulubionego poety Heinricha Heinego. Stał on przez kilka lat
w cesarskich ogrodach i – o ironio losu – niszczał. Po śmierci Elżbiety
posiadłość nabył niemiecki cesarz Wilhelm II i nie był szczególnie
zbudowany faktem, że codziennie musi oglądać z okna swojej willi,
nawiasem mówiąc: rzadko wykorzystywanej, niemieckiego poetę, którego
uważał za bezczelnego żydowskiego łotrzyka. Kazał więc zburzyć pomnik
Heinego i postawić monumentalny posąg szlachetnego Achillesa. Achilles,
jakim życzył go sobie widzieć niemiecki cesarz, był nagi, z grubo ciosanego
kamienia i miał osiem metrów wysokości. Ale Grecy, którym czasami
pozwalano przechadzać się po cesarskim parku, nie potrafili w monumencie
rozpoznać swojego bohatera. Myśleli, że to posąg Marcina Lutra, założyciela
północnej religii, i dziwili się nieco, że pobożny ów człowiek tak groźnie
spoglądał, miał takie potężne muskuły, a do tego był nie ubrany.

10 Kiedy po dwóch tygodniach wróciliśmy do punktu wyjścia naszej


podróży, nad krawędzią Pollino przetaczało się właśnie ogromne stado
czarnych chmur. W ciągu kilku minut jasny dzień przeszedł w przedwczesny
zmrok, który rozpostarł się od Civity przez cały kraj aż do Morza Jońskiego.
Plac, na którym spodziewaliśmy się spotkać starców, był prawie całkiem
pusty, kilka kobiet obładowanych zakupami z supermarketu niedaleko
kościoła spiesznie znikało w małych uliczkach, żeby zdążyć do swych
domów na wzgórzu. Museum, Muncipio, Tabaccheria i Farmacia były
zamknięte, kawiarnie na placu pochowały krzesła, które zawsze stały po obu
stronach drzwi, zapraszając do odpoczynku, opuściły żaluzje i pozamykały
drewniane okiennice. Głośny wiatr, który od pół godziny przybierał na sile
i cichł, przeszedł w dziwne szemranie, przeciągające przez miasteczko jak
cienkim głosem wyśpiewywany lament. Potem wiatr na chwilę przerwał
swoją pieśń, by zaraz uderzyć z jeszcze większą siłą i hukiem niż przedtem,
i tak rozhulał się nad dachami, że obciążone kamieniami gonty posypały się
na dół. Ze wszystkich stron słychać było odgłosy spadających doniczek
z kwiatami, beczek, wiader, które po stromych uliczkach z brzękiem toczyły
się jeszcze kilka domów dalej. Potem nagle piorun uderzył w występ skalny,
jak gdyby chciał rozbić kamień, i jeszcze zanim blade światło, którym
rozjaśnił na chwilę okolicę, zdążyło zniknąć, nad miastem zagrzmiało, aż
w domach zadrżały meble. Grzmot chciał wydostać się z kotliny, ale odbijał
się o wysokie ściany skalne, które rzucały nim tam i z powrotem, aż
przeszedł w niski pomruk, który nie cichł przez kilka godzin.
Wraz z hukiem grzmotu pękły chmury i twarde, zimne krople deszczu
zaczęły bez końca sypać się na ziemię. Civita tworzy nieckę, w której
najniższym punkcie leży plac ze zbiegającymi doń stromo uliczkami. Woda
spływała jezdnią, schodami, uliczkami, znajdywała sobie koryta, w których
rozpędzała się, gnając w dół doliny, na rogach strumyki łączyły się z tymi
z innych ulic i woda z szumem mknęła, na podobieństwo cienkich nitek,
przez labirynt ulic, zatrzymywały się przy przeszkodach, choćby na
kamiennej podstawie schodów jakiegoś domu, potem przelewały się nad tą
zaporą i znów rzucały w dół, pędząc całą szerokością uliczki, na zakrętach
z pluskiem rozbijając się o ściany domów jak morskie fale, zmieniały
kierunek, odnajdywały najkrótszą, spadzistą drogę do doliny, do miasta,
a stamtąd po skałach, wzdłuż zboczy, do na wpół wyschniętych strumieni,
które w ciągu kilku minut ogromnie przybierały. W miasteczku woda
przejęła władzę, bezskuteczne byłyby wszelkie próby przeciwstawienia się
jej mocy. Nie można było dotrzeć do wyżej położonych dzielnic, bo
wszystkimi uliczkami płynęła woda wysoka do kostek, popękane krawężniki
ulic i placyków stały się niebezpiecznymi podwodnymi rafami, a tam, gdzie
drogi nie były asfaltowe, powstały jeziora z błota, kamieni i mułu. Przez
kilka godzin słychać było jedynie niekończące się pomrukiwanie grzmotu
przetaczającego się tam i z powrotem nad miasteczkiem, i szum wody
z hałasem spadającej do doliny; ten odgłos przypominał mi wędrówki
w Alpach, gdy ciszę przerywa nagle huk górskiego strumienia, lecz te tutaj,
zasilane setkami dopływów, nie szukały ujścia w niezamieszkanej naturze,
lecz w samym środku miasta z kamienia i asfaltu.
Górskie drogi, którymi w ciągu ostatnich dni dojeżdżaliśmy do odległych
wsi i miasteczek, na pewno stały się tymczasem nieprzejezdne z powodu
obsuwających się mas ziemi. Później w domu przeczytałem w gazecie, że
w tamtych dniach w Kalabrii ogłoszono stan wyjątkowy, a czterdzieści
wiosek zostało odciętych od świata. Dom, w którym mieszkaliśmy, stał nieco
wyżej, na skraju wąwozu, którym Roganello spieszył, by dostarczyć swoją
gliniastobrązową wodę do morza. Przez dwa dni nie mogliśmy właściwie
wyjść z domu, miałem więc dość czasu, by uporządkować notatki, raz
jeszcze przejechać w myślach wszystkie wioski i przywołać w pamięci wielu
ludzi, których spotkałem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak mało kobiet
widzieliśmy w albańskich wioskach. W parkach, przed kawiarenkami
siedzieli przeważnie starzy mężczyźni, zdarzały się wśród nich pojedyncze
kobiety w ich wieku. W nielicznych restauracjach, jakie widzieliśmy –
prawie sami mężczyźni. Mężczyźni jako goście, mężczyźni jako obsługa.
Kilka kobiet, które spotkaliśmy, sprawiało wrażenie pewnych siebie, wcale
nie stłamszonych lub onieśmielonych, i podobnie jak mężczyźni, często same
zaczynały rozmowę. Więc fakt, że spotkaliśmy ich tak niewiele, nie wynikał
z tego, że w tradycyjnym społeczeństwie męskim zostały zamknięte w domu.
Działo się tak po prostu dlatego, że nie było tam więcej kobiet, gdyż tak
samo jak młodzi mężczyźni pracowały z dala od domu, w północnej,
przemysłowej części Włoch, w Rzymie, Neapolu lub bliższej Cosenzy. Wiele
z nich przyjeżdżało do domu co kilka miesięcy, niektóre na soboty
i niedziele, nieliczne dojeżdżały codziennie do pracy w Castrovillari czy
Cosenzy i wracały do domu na noc. Urodzony w 1944 roku poeta Giuseppe
Schirò di Maggio przejmująco opisał niedolę albańskich robotników
i robotnic, które kiedyś przestają każdej piątkowej nocy wracać z Turynu,
Mediolanu, Udine do domu, do mamy, rodziny i dzieci w swej kalabryjskiej
wiosce:
Śmieszny się stajesz
kiedy je kochasz pociągi
samochody
środki komunikacji
które cię łączą
z twoim kawałkiem ziemi.
Ale może nie jest trudne
życie na obczyźnie
gdy ktoś sam sobie
stał się obcy.

A przecież to zawsze kobiety pielęgnowały tradycje Arboreszów,


wychowywały dzieci na Albańczyków, podczas gdy mężczyźni gdzieś
w świecie zarabiali pieniądze i wysyłali je do domu. Pierwszym językiem
człowieka jest język matki, a jeśli matka jest nieobecna, bo musi chodzić do
pracy, więź z językiem ojczystym słabnie. U młodzieży zwycięża wtedy
język mediów i kultury masowej, czyli włoski. Przemiany społeczne, które
zmusiły kobiety do pracy zarobkowej, odczuwanej przez wiele z nich jako
przymus lub wyzwolenie, przeniosły zadania wychowawcze z kobiet, które
kiedyś skazane były na środowisko rodzinnej wsi i żyły tylko w zaklętym
kręgu tradycji, na instytucje państwowe. Rano, ubrani w niebieskie
mundurki, uczniowie wsiadają do szkolnego autobusu, który zawozi ich do
najbliższego miasteczka ze szkołą, wieczorem wracają do domu, gdzie
czekają na nich dziadkowie. Nigdy nie słyszałem, by hałasujące,
poszturchujące się i rozbrykane dzieci mówiły po albańsku, zawsze
rozmawiały w języku włoskim: żartowały, wykrzykiwały obelgi i zaczepki.
Tak jak tradycja już nie jest pod opieką kobiet, tak samo księża nie potrafią
skutecznie podtrzymywać wśród wspólnot Arboreszów ich dawnych
zwyczajów i obrzędów czy egzekwować ich od ludzi. Duchowni wprawdzie
nadal cieszą się ogromnym szacunkiem, choć dziś głoszą kazania do pustych
ławek; co ciekawe, ich niegdyś ogromne znaczenie dla Arboreszów
potwierdzają zapewne tylko intelektualiści, którzy sami dawno odeszli od
wiary katolickiej.
Pozostają zatem intelektualiści; w każdej mniejszości stanowią oni
awangardę i ariergardę. Awangardą są ci, którzy jako pierwsi żegnają się
z mniejszością, by jako osoby zasymilowane szukać swojej drogi wśród
panującego narodu; ariergarda zaś to ci, którzy jako ostatni dotrzymują
wierności wspólnocie, której już tak naprawdę nie ma, istnieje bowiem tylko
w ich marzeniach i obsesjach. Owa straż tylna, składająca się z nauczycieli,
poetów, badaczy obyczajów i archiwistów, spisuje potem gramatykę
wymierającego dialektu, w akademickich wydaniach ratuje baśnie, które
kiedyś opowiadali sobie ludzie, tworzy ironiczne i dumne elegie oraz ściąga
do muzeum regionalnego rzeczy zbierane od lat, by dzisiejsze pokolenia
mogły je bezmyślnie wyrzucić na śmietnik. Arboresze wymrą w następnym
pokoleniu, jak powiedział mi jeden z ich smutnych intelektualistów. Inny
stwierdził, że Arboresze przetrwają tak długo, dopóki będą ludzie chcący żyć
inaczej niż postacie z telewizji. Od wszystkich tych ludzi, którzy otwarcie
i niezachwianie przyznawali się do bycia Arboreszami, biła jakaś niezwykła
siła i cierpliwość. Może jednak Civita za siedmioma górami jest stacją
doświadczalną, w której starzy wieśniacy testują przyszłość świata.
[^]
[^]
SŁOWIAŃSCY SĄSIEDZI
ŁUŻYCKA PODRÓŻ PO NIEM CZECH

1 Do Ralbicy jeździ się tylko z powodu cmentarza. Wąska droga


z Budziszyna wspinała się na wzgórza i opadała w wioskach, które
wyglądały zarazem na zadbane i opuszczone. Był zimny, wietrzny dzień
w środku marca, bez odrobiny śniegu na ziemi, którą rozmiękczyła
przedwczesna wiosna. Wyboista droga, co kilkaset metrów oznaczona
kamiennymi słupami, upamiętniającymi jakąś rzeź z XVII wieku lub
śmiertelne uderzenie pioruna z 1857 roku, prowadziła na zachód przez pola
Górnych Łużyc, do serca kraju katolickich Łużyczan. Łużyce to ziemia
o niezwykłej, czarownej urodzie, mająca około stu kilometrów długości,
pięćdziesiąt szerokości, a wzdłuż przecięta Szprewą. Tu, w Brandenburgii
i Saksonii, na północnym wschodzie granicząc z Polakami, a od południa
z Czechami, mieszkali Łużyczanie – w miastach, takich jak Budziszyn,
Chociebuż i Hoyerswerda, oraz w malowniczych wsiach i przysiółkach,
z których wiele w XX wieku im odebrano, zniszczono i zrównano z ziemią.
Ralbitz, jak nazywa je niemiecka mapa samochodowa, leży w pół drogi
między Budziszynem a rodzinnym miastem Lessinga Kamieńcem (Kamenz)
i niczym szczególnym się nie wyróżnia. Tylko cmentarz jest znany; ze
wszystkich sześciu wiosek parafii przywozi się tu zmarłych, którzy chcą mieć
swoje dwadzieścia pięć lat spokoju. Na cmentarzu panuje coś w rodzaju
dwupolówki. Przez dwadzieścia pięć lat chowa się zmarłych na jednej części
cmentarza, a na drugiej usuwa się krzyże i niweluje groby. Potem trawa
zarasta blizny przyrody i pamięci, aż drugie pole jest gotowe na przyjęcie
następnego pokolenia.
Wieczność trwa więc tutaj tylko dwadzieścia pięć lat, ale za to jest idealnie
równa dla wszystkich. Dokładnie wymierzone groby przylegają ściśle do
siebie i żaden nie może się nieprzyzwoicie wyróżnić. Rzędy są proste jak od
sznurka, każdy krzyż jest z takiego samego pomalowanego na biało drewna,
przez co cmentarz, kiedy zachmurzone popołudnie na chwilę się przejaśniło,
wyglądał w słońcu jak uśpiony brzozowy zagajnik. A na każdym krzyżu był
ten sam tekst wypisany złotymi i czarnymi literami: „O, Panie, daj mu spokój
duszy!”. Każdy ma jeszcze tylko nazwisko oraz daty urodzin i śmierci,
różniące go od innych w tym miejscu ograniczonej wieczności. Zagadnąłem
starą kobietę ubraną w ciemny wiejski strój, która ostrożnie acz
zdecydowanie zbliżała się do mnie z konewką w ręce i tak zachęcającym
uśmiechem na ustach, że niegrzecznym byłoby nie odezwać się do niej.
Zapytałem, czy komunizm zwyciężył przynajmniej tu, na cmentarzu
w Ralbicy. „Nadaje się tylko do zaświatów. Dlatego nic z niego nie wyszło”.
Z chytrym uśmiechem spojrzała na mnie spod czepka i trudno było
stwierdzić, czy jej wypowiedź o komunizmie była pozytywna czy negatywna,
w każdym razie, jak na miejsce przystało, było to jej ostatnie słowo
o komunizmie, który przecież panował tu przez czterdzieści pięć lat, jak
gdyby w innej wieczności. Na całym cmentarzu nie widziałem żadnego
nagrobka i poprosiłem rezolutną staruszkę o wyjaśnienie. „Już ktoś raz pytał
mnie o to, ewangelik z północy, z Dolnych Łużyc, który chciał nas trochę
zezłościć. I powiedziałam mu: «Człowiek dźwiga dość ciężarów przez całe
życie, to choć po śmierci nie musi mieć kamieni na głowie»”. Po tym
najwyraźniej uznała rozmowę za zakończoną, choć przecież sama chciała
porozmawiać. Nie pytając mnie, skąd przybyłem, ani jaki jest cel mojej
wizyty, dodała jeszcze tylko, że to cmentarz łużycki, choć leży tu także kilku
Niemców.
Rzeczywiście, prawie wszystkie krzyże miały inskrypcje po łużycku.
Każdy Łużyczanin ma dwa nazwiska, jedno niemieckie i jedno łużyckie.
Niemieckie ma wpisane w paszporcie i używa go w urzędach oraz oficjalnie.
Łużyckie nosi na co dzień i ma je także zapisane na grobie (a jeśli jest
pisarzem, to także na okładkach swoich książek). Do Łużyczanina w jego wsi
wszyscy zwracają się tylko jego łużyckim imieniem, ale jeśli pójdzie zapisać
dziecko do szkoły, musi to zrobić po niemiecku. Lenka Rjelcec, której
nazwisko jest na trzecim krzyżu od lewej w pierwszym rzędzie, nazywała się
oficjalnie Elisabeth Rönschke, a Jan Młynk, zmarły 6 października 1997 roku
w wieku sześćdziesięciu trzech lat, miał w paszporcie napisane Hans Müller,
choć za życia nikt, kto go znał, tak się do niego nie zwracał. Do tego, że dla
urzędów ich nazwiska muszą mieć niemieckie brzmienie, Łużyczanie
przyzwyczaili się od pokoleń, i nie spotkałem nikogo, kto uważałby to za coś
dziwnego. Mają dwa nazwiska i tak jest już od setek lat.
2 W roku 805 od narodzenia Chrystusa Karol Wielki próbował wytrzebić
hańbę pogaństwa w Saksonii. Całą swoją armię wysłał na wyprawę
przeciwko dwudziestu zamieszkałym tam słowiańskim plemionom,
które odprawiały bluźniercze rytuały i zupełnie nie po chrześcijańsku
odmawiały płacenia trybutu. Atak chrześcijańskich rycerzy zakończył się
sukcesem, lecz jego ofiarą padło dziewiętnaście, a nie dwadzieścia plemion.
Jedno zdołało przetrwać i by się przed nim bronić, pacifus imperator, cesarz
Zachodu, stworzył limes sorbicus, umocnioną granicę, biegnącą od
Magdeburga do Regensburga. Później także i dwudzieste plemię zostało
podbite, i od tego czasu było podbijane tak często, iż zakrawa na cud, że
w ogóle istnieją jeszcze ludzie określający się jako Łużyczanie, którzy chcą
przez swych sąsiadów być uznawani za Łużyczan.
Przez tysiąc dwieście lat Łużyczanie byli uciskani przez zmieniających się
w ich kraju władców. Raz zakazywano im używania własnego języka, kiedy
indziej nauki w szkole, czasem mieli nad sobą despotycznego księcia, innym
razem chciwego biskupa. Ale Wendowie, jak się sami nazywali, poradzili
sobie z prześladowaniami i pokusami asymilacji. Kiedy zwierzchność nie
próbowała złamać ich oporu ogniem i mieczem, wysyłała nauczycieli
i kapłanów. Mieli oni swoim sposobem usunąć tę hańbę – że tu, w otoczeniu
milionów Niemców, uchował się jeszcze mały słowiański naród. Kto na
Łużycach chciał się uczyć pisać i czytać, miał znajdować jedynie nauczycieli,
którzy gotowi byli uczyć go po niemiecku; a kto pragnął słuchać dobrej
nowiny, temu głosili ją księża i proboszczowie, którzy z Łużyczan mieli
zrobić bogobojnych Niemców. Ale były to bezowocne wysiłki, nie pomogło
nic, ani przemoc, ani świeckie czy duchowe nauczanie: Łużyczanie, twardzi,
przekorni i uparci jak osły, nadal istnieją. „Uwierz i temu, przyjacielu:
pozostaniemy Łużyczanami!”, tak kończy się Łużycka spowiedź, płomienna
pieśń napisana w latach osiemdziesiątych XIX wieku przez Jakuba Barta-
Ćišinskiego, kapłana, którego losy rzuciły daleko od łużyckiej krainy,
z patosem opiewającego narodową wysepkę, otoczoną obcym żywiołem.

3 Kilka kilometrów od Ralbicy, w Rózant (Rosenthal), znajduje się


kościół pielgrzymkowy, stara, potężna, górująca nad okolicą świątynia,
o której mówi się, że bez niej łużycka grupa narodowa o wiele prędzej
by topniała. Co roku z całego kraju przychodzą tu pielgrzymki, a kiedy
pątnicy, wypełniający też otoczony murem plac wokół kościoła, zaczynają
śpiewać przepełnione głęboką pobożnością pieśni maryjne, podczas modlitw
do Matki Boskiej zawsze myślą o swoim łużyckim losie. Błagalne O,
Maryjo, pomóż nigdy nie odnosiło się tu do niedoli pojedynczego człowieka,
proszącego o wstawiennictwo u Boga, ale zawsze miało drugie znaczenie: O,
Maryjo, pomóż nam, Łużyczanom, obroń nasz naród przed uciskiem!
Kiedy przyjechaliśmy do Rózant, na plebanii pracowało kilku robotników;
sam kościół, jasny i przestronny, który turystom przyzwyczajonym do
barokowych świątyń, pełnych ozdób i złoceń, mógłby wydać się wręcz
biednie urządzony, był pusty. Na drewnianym stoliku w kruchcie, na jakim
w kościołach wykłada się wielojęzyczne ulotki towarzystw misyjnych oraz
numery gazetek parafialnych, leżał stos małych broszur ze zdjęciem młodego
mężczyzny na okładce. Czarne tło zdjęcia oraz ciemne ubranie młodzieńca
bez zarostu zlewały się ze sobą, a z tej ciemności jaśniała biała twarz, która
sprawiała szczególne wrażenie, wyglądała równocześnie na chłopską
i uduchowioną, prostacką i subtelną. Chłopski syn, Alojs Andricki, urodzony
i wychowany w pobliskim Radworze, uczył się w katolickim seminarium
w Budziszynie, potem studiował teologię w Paderborn i w wieku dwudziestu
pięciu lat został wyświęcony w Budziszynie. 30 lipca 1939 roku, kiedy ów
pobożny syn chłopa na całe życie zakładał duchowną sukienkę, wszystkie
łużyckie stowarzyszenia od dawna były zakazane, a najznamienitsi
reprezentanci mniejszości siedzieli w więzieniu lub w obozie
koncentracyjnym – między innymi charyzmatyczny nauczyciel Pawol Nedo,
który przekonywał łużyckich uczniów i studentów, że warto być wiernym
swemu małemu narodowi, zwłaszcza kiedy wielkie państwa rozpętały
w Europie zgubny kataklizm. Często radzono Łużyczanom, żeby porzucili
stare obyczaje i mówili po niemiecku, a nie w tym okropnym słowiańskim
dialekcie, a ci, którzy żądali od nich takiej ofiary, wytaczali argumenty
takiego kalibru jak oświecenie, postęp, braterstwo. I obojętnie, czy sławili
oświecony absolutyzm, wielkoniemiecką ojczyznę, czy społeczeństwo
bezklasowe, wszystkich tych surowych wychowawców łączyło jedno:
w świetlanej przyszłości, którą tak wychwalali, nie widzieli miejsca dla
żadnych Łużyczan. Fryderyk Engels, kiedy sympatyzował z walką jakiegoś
małego narodu, pisał życzliwie o „narodowych kwiatach”, a gdy mniej
pozytywnie myślał o procesach historycznych, mówił pogardliwie
o „śmieciach ludów”. Za rządów Bismarcka zjednoczone Niemcy próbowały
konsekwentnie z całą surowością nauczyć owych „kulturowych
reakcjonistów”, jak nazywano Łużyczan, niemieckiego postępu, a jeden
z propagandystów, któremu już wtedy marzył się Endlösung, żądał, by
„skończyć z resztkami Wendów”. Kraj zalały zastępy uskrzydlonych duchem
nacjonalistycznym nauczycieli i pastorów, by zacofany narodek nauczyć
pruskiego porządku. A potem nastali narodowi socjaliści, którzy zamierzali
w ciągu jednego pokolenia zakończyć tę trwającą od stuleci irytującą
sytuację. Intelektualiści mieli całkowicie się zasymilować, pod warunkiem że
zrozumieją swój błąd i zadeklarują chęć poprawy, lub zostaną bezlitośnie
wymordowani, zaś plany Himmlera dla „pozbawionego przywódców ludu”
przewidywały, że po wojnie zostanie on przesiedlony na wschód Europy
i zapędzony do niewolniczej pracy.
Alojs Andricki nie przestrzegał praw wprowadzonych przez nazistów ani
nie zaakceptował cichej zgody na barbarzyństwo, której władze kościoła
wymagały od kapłanów, żądając od nich pokornego poddania się wyrokom
boskim. W maju 1941 roku Andricki został aresztowany, osądzony na
podstawie paragrafów „ustawy o działaniach przeciw partii i państwu” i 15
kwietnia 1943 roku stracony.
Jego listy z więzienia są proste i pełne odwagi; świadczą o tym, jak
niezłomnie trwał przy swych przekonaniach politycznych i jak niezachwiana
była jego wiara. Gdy zginął, miał dwadzieścia dziewięć lat, ale na swojej
ziemi rodzinnej żyje nadal; w każdej rodzinie jest ktoś, kto go znał i może
o nim opowiadać: Andricki jest świętym z pobliskiej wsi, z sąsiedniego
gospodarstwa, jednym z tutejszych, którego można było czasami spotkać
przy pracy na polu, kiedy miał kilka dni przepustki z seminarium
duchownego. Teraz ma zostać błogosławionym, a w zeszłym roku nawet
Ojciec Święty, kiedy wygłaszał błogosławieństwa wielkanocne z balkonu
bazyliki św. Piotra, zwrócił się po łużycku do swoich wiernych Wendów.

4 Owego dnia poetka Róža Domašcyna była naszą przewodniczką po


wsiach, które stanowiły mityczne miejsca jej dzieciństwa. Jej mąż,
żylasty, jasnorudy mistrz piwowarski, poprzedniego wieczora
oprowadzał nas po budziszyńskich przedmieściach, zwięźle i konkretnie
wyjaśniając niezwykłe konsekwencje przełomu demokratycznego z 1989
roku. Chroniona marka Bautzener Bier została wykupiona przez prywatny
browar z Górnej Frankonii; teraz tam jeżdżą pracownicy browaru
z Budziszyna, by nadal produkować swoje enerdowskie piwo, którego
receptura jest dużo starsza niż historia NRD . W tygodniu mieszkają po dwóch
w ciasnych pokojach hotelu robotniczego, a na weekend wracają do domu,
gdzie pielęgnują ogródki przy swych domkach jednorodzinnych i coraz
bardziej rozpadające się małżeństwa. Potem piją budziszyńskie piwo
z Górnej Frankonii, gdyż marka nie zdołała przebić się w Bawarii
i południowych Niemczech i jest teraz sprzedawana niemal wyłącznie na
terenie byłej NRD , ale jej sprzedaż nawet rośnie, ponieważ pijący, wlewając
w siebie swojski napój, odczuwają także przypływ nieokreślonej tęsknoty za
dawnymi czasami, a im więcej piwa wypijają, tym więcej w ich rauszu jest
przekory. A przy tym, piwowar powiedział to ze śmiechem, którym co
chwilę przerywał swoje wyjaśnienia, co nadawało im znaczących akcentów,
a przy tym on sam nigdy nie lubił Bautzener Bier, zresztą jemu i tak piwo nie
smakuje.
Róža poprowadziła nas w kierunku Šunowa, przez Niemców nazywanego
Schönau. Tak samo jak ludzie, wsie także mają tu dwie nazwy, przy czym
niemiecka została stworzona na podstawie łużyckiej, lecz nie na zasadzie
przejęcia znaczenia, ale przez podobieństwo brzmieniowe. Łużyckie
Sernjany – nazwa znaczy mniej więcej „miejsce, gdzie jest dużo saren” – dla
niemieckich uszu zostały uproszczone do Zerna, w której to nazwie nie
pozostało nic z łużyckiego znaczenia. W najstarszym domu Zerny przed
czterdziestu ośmiu laty urodziła się Róža Domašcyna, dom nadal stoi przy
starannie wyłożonej kostką brukową drodze, mieszka w nim samotnie starsza
kuzynka poetki. Gdy Róža zastukała, by przedstawić jej gości z Austrii,
jadących z Ralbicy do Šunowa, kobieta w kuchennym fartuchu przerażona
wyjrzała przez drzwi, nie wyszła nawet za próg domu, śmiejąc się, zasłaniała
usta dłonią i w popłochu poprosiła, żebyśmy za dwie, trzy godziny wrócili do
jej domu na ciasto. Choć nie otworzyła nam i zwracała się tylko do swej
krewnej, a nie do gości, kiwnięcie ręką, z jakim się oddaliła, wcale nie
wyglądało na chłodną odprawę, lecz na zaproszenie. Staliśmy jeszcze chwilę
z Róžą przed domem pomalowanym na jaskrawy błękit, zieleń i biel, a ona
opowiedziała nam, że jej kuzynka od trzydziestu lat gra w kościele na
organach i prawie nigdzie nie wyjeżdża, nawet do Budziszyna.
Także Róža Domašcyna ma oczywiście swoje dwa nazwiska – kiedy
jeszcze pracowała jako inżynier górniczy, nazywała się Rosa Domaschke.
W samochodzie wyjaśniła nam, że to wszystko jest jeszcze bardziej
skomplikowane, niż można by się spodziewać po dwóch językach
w regionie. Podobnie jak w innych słowiańskich społeczeństwach,
u Łużyczan nazwisko zamężnej kobiety tworzone jest od nazwiska męża i w
zależności od tego, na jaką głoskę kończy się nowe nazwisko, istnieje kilka
różnych form. Jeśli kobieta na przykład wybrała na męża pana Klebera,
nazywa się po ślubie Kleberowa, ale jeżeli zdecydowała się na pana Chěžkę,
będzie się nazywała nie Chěžkowa, lecz Chěžcyna, a z kolei pan Nedo będzie
mężem pani Njedžiny. Na tym zresztą nie koniec, bo dziewczyny i kobiety
niezamężne mają osobne formy nazwisk. I tak na przykład: dopóki córka
Petra Krawca i Lubiny Krawcowej nie wyjdzie za mąż, nazywa się Krawcec.
Lub po niemiecku: Schneider, z czego od razu widać, że prościej i bardziej
postępowo byłoby zostać Niemką niż pozostawać Łużyczanką. Przed kilku
laty pewna niezamężna aktorka Teatru Łużyckiego w Budziszynie
zaprotestowała przeciwko tej regule językowej i nie chciała, by do jej
nazwiska dodawano końcówkę sygnalizującą podobny dwuznaczny szacunek
jak niemieckie słowo Fräulein. Jej protest, choć wiele osób przyznawało
aktorce rację, nie został dobrze przyjęty wśród Łużyczan, bo u mniejszości,
która jest przyzwyczajona, by z uporem bronić swych dawnych praw, każda
zmiana wywołuje niepokój.
Tak jak niemal wszystkie mniejszości, także i Łużyczanie przez stulecia
z przekory niejako wybierali dobrowolne odcięcie od świata; poddawani
naciskom, koncentrowali się na swoich tradycjach, kultywowaniu własnych
obyczajów i przyzwyczajeń. Mniejszości zresztą zawsze uważają, że muszą
jedynie zachowywać to, co dostały w spadku z dawnych czasów. Wzmacnia
to wprawdzie ich poczucie wspólnoty, ale równocześnie czyni z nich ofiary
paraliżującego konserwatyzmu. Dlatego Łużyczanom, którzy nie należą do
kościóła katolickiego ani gmin ewangelickich, trudno przychodzi
krytykowanie władzy kościelnej, gdyż wspaniały ceremoniał kościoła
narodowego, świadczący o bogatym życiu religijnym, jest przecież jednym
z filarów ich tożsamości. Mimo tego, że w formach nazwisk zachowała się
relacja męskiej dominacji, od dawna nieistniejąca, tradycja tworzenia
nazwisk jest jednak bardzo droga sercom wielu Łużyczan, bo przetrwał
w niej fragment łużyckiej historii. Wszystkim mniejszościom, tak dumnym
ze swych małych różnic, grozi skostnienie i postrzeganie swojej tożsamości
wyłącznie w kategoriach inności, podkreślanie tego, co u nich jest inne;
wszystko jedno, czy lepiej inne, czy gorzej inne, najważniejsze, żeby było
inne „po naszemu”. Także ciasnota, głupota i resentymenty muszą wtedy
zostać zachowane, nie dlatego, że są ciasne, głupie i obsesyjne, ale dlatego,
że są nasze własne, a to bezwzględnie należy ocalić i chronić – bez namysłu
i bez refleksji.

5 Łużycką nazwę Šunow należałoby przetłumaczyć jako „szumiący las”,


ale niemieckie Schönau też brzmi ładnie i przydaje nieco blasku tej
niepozornej osadzie. Przed obszernym budynkiem, w którym mieszkały
razem trzy pokolenia, oczekiwała nas matka Róžy, siedemdziesięcioletnia
kobieta, która po śmierci męża nosi ciemnogranatowy tradycyjny wdowi
strój. Mówi przyjemną melodyjną niemczyzną, ciągle wypowiadając takie
zdania jak: „Potem dom parafialny zbudowali na proboszcza ziemi”, lub:
„Jeźdźcy na procesję wielkanocną przybywać będą, zanim się południe zrobi
u niedzieli”. Zaprosiła nas do domu, który właśnie został znów rozbudowany,
i obejrzawszy nas ukradkiem, widocznie nie zaliczyła nas do grupy obcych,
bo nakrycia przygotowane w najwyraźniej rzadko używanym, wyścielonym
dywanami salonie przyniosła z powrotem do kuchni, gdzie w naładowanym
drewnem piecu huczał ogień i panowało niesłychane gorąco. Kiedy staruszka
podała nam ceremonialnie zaparzoną kawę, zapytałem ją, co może
powiedzieć o wierszach swojej córki, które ta prezentowała nie tylko
w Lipsku, lecz także w Berlinie, Amsterdamie, Wiedniu i Zurychu. „Piękne
są i możemy z nich swoją dumę mieć. Ale ja bym wolała łatwiejsze”.
Matka Róžy poszła do szkoły w roku 1933, a w 1937 język łużycki został
zakazany jako język nauczania i życia publicznego. Dlatego staruszka do
dzisiaj nie jest pewna swojej łużyckiej ortografii. „Czytam dobrze, ale wiem,
że źle piszę”. Kto na przerwach w szkole mówił po łużycku i został
przyłapany przez nauczyciela lub woźnego, musiał za karę płacić dziesięć
fenigów. Cała klasa liczyła czterdzieścioro pięcioro dzieci, a dla prawie
czterdziestki łużycki był językiem ojczystym i między sobą, podczas zabawy,
w drodze do szkoły, w klasie, dzieci nigdy nie mówiły inaczej niż po
łużycku. Dziecko, któremu na lekcji wymknęło się słowo w języku
ojczystym, musiało na następny dzień przepisać kaligraficznie sto razy: „Nie
będę mówić po wendyjsku”.
Siedzieliśmy przy kawie i cieście, w falach ciepła, które dochodziły od
pieca wraz z kuchennymi zapachami, gdy do kuchni wszedł szwagier Róžy,
mąż jej siostry. Do zjednoczenia Niemiec pracował w spółdzielni rolniczej,
potem próbował zostać samodzielnym rolnikiem, ale ziemia, którą zwrócono
dawnym właścicielom, już nie wystarczała do wyżywienia rodziny. Nie
zawahał się więc, kiedy zaproponowano mu pracę kierowcy, a teraz właśnie
wrócił z wyjazdu autokarowego do Francji. Jego najmłodszy syn, uczeń
z krótko obciętymi włosami, lekkim meszkiem na wardze i typową dla
czternastolatka skrytością, który przyszedł, żeby przywitać się z ojcem,
przysiadł się do coraz większego grona zebranego w kuchni, choć nie był
zbyt zachwycony naszymi pytaniami. Mimo to chętnie opowiedział, że
w przyszłym roku po raz pierwszy weźmie udział w jeździe wielkanocnej.
Spośród wielu dawnych tradycyjnych rytuałów i świąt ludowych
zdecydowanie największe znaczenie mają dla Łużyczan zwyczaje
wielkanocne. Już na parę tygodni przed Wielkanocą gość odwiedzający ich
domy ma wrażenie, że wszędzie połowa rodziny od rana do wieczora zajęta
jest malowaniem pisanek w specjalne wzory i przy użyciu specjalnych
technik; a kto chce być godny miana mężczyzny, za najwyższy zaszczyt
i obowiązek uważa uczestnictwo w jeździe wielkanocnej. Jest to z roku na
rok coraz liczniejsza parada pięknie przystrojonych koni i dumnych jeźdźców
w staroświeckich surdutach i cylindrach, jeżdżących od parafii do parafii.
– Rzeczywiście, to trochę dziwne, bo co roku jest więcej jeźdźców i co
roku jest nas, Łużyczan, coraz mniej – powiedział szwagier Róžy.
– Właśnie – dodała matka – my też nie będziemy istnieć wiecznie.
– Jak długo jeszcze? – zapytałem.
– Już niedługo.
– A jazda wielkanocna?
– O wiele dłużej.

6 Na czym polega łużyckość, której tak wielu przez stulecia pozostawało


wiernymi mimo prześladowań i przemocy, a od której teraz, kiedy nic
im nie grozi, stopniowo odchodzą? Co o niej stanowi, o owej słynnej
tożsamości? Strój ludowy? Zwyczaje? Procesje? Pielgrzymki? Język? Wola,
by z jakichś niezgłębionych powodów przyznawać się do danej narodowości?
A może jest to kwestia długich lat ucisku?
Od niedawna dwa wschodnie landy, Saksonia i Brandenburgia, próbują się
reklamować jako interesujące cele podróży i regiony turystyczne. W żadnej
broszurce reklamowej nie brakuje Łużyczan, których przedstawia się jako
ogromną atrakcję turystyczną, podobnie jak ich folklor, i nie brak również
fotografii mieszkańców w strojach ludowych. Strój ludowy? Na co dzień
zaledwie kilka starych kobieta wkłada na siebie ten sprawiający bardzo
surowe wrażenie strój: czarne lub niebieskie sukienki i fartuchy. Prawie nikt
oprócz matki Róžy nie nosi też od rana do wieczora, w domu i poza domem,
owego monstrualnego nakrycia głowy, wyglądającego nie jak chustka na
głowę, lecz raczej jak mocno naciągnięta opaska uciskowa
z przymocowanym na wierzchu czepkiem, które całkowicie zasłania włosy,
a do tego z tyłu rozdziela się w zupełnie niepraktyczne motyle skrzydła,
sięgające do ramion. Co prawda na Wielkanoc oraz inne święta kościelne
wyciąga się jeszcze z szafy lepszy strój ludowy, o jaśniejszych kolorach,
wykonany z najlepszego płótna i białego jedwabiu. Ale nawet najpiękniejszy
z tych strojów, biała, bogato zdobiona na piersiach sukienka, którą
dziewczynki noszą na procesji Bożego Ciała, do pierwszej komunii czy na
bierzmowanie, przez nieco starsze dziewczęta, słuchające już nie tylko
wiejskiej orkiestry dętej, ale też rocka i rapu, wcale nie jest tak chętnie
noszona.
Zwyczaje? To prawda, że w jeździe wielkanocnej biorą udział tysiące:
z godnością galopujący przez kraj jeźdźcy, którzy nie pożałowali grosza,
żeby na tę okazję wypożyczyć pięknie przybranego konia z okolicznych,
doskonale prosperujących stadnin. Między parafiami Kulow i Ralbicy jazda
wielkanocna odbywa się od roku 1540; zwyczaju tego nie przerwały nawet
wojny, prześladowania czy lata biedy. Korzenie tej tradycji sięgają czasów
przedchrześcijańskich, wtedy rytualny objazd pól miał przepędzić złe duchy
i zapewnić ochronę ziarnu. Schrystianizowany i wkrótce przekształcony
w narodowy rytuał, zwyczaj ten jest dla Łużyczan świętością. Nic nie jest
w stanie przeszkodzić w uczestnictwie w jeździe wielkanocnej; nawet gdy
jakaś rodzina opłakuje śmierć bliskiej osoby, koń ma zawiązaną czarną
kokardę na ogonie, a pogrążony w żałobie krewny dosiada rumaka i jak co
roku dołącza do kawalkady. Nowicjusze podczas swojej pierwszej jazdy
mają na głowach mirtowe wianki, najbardziej doświadczeni zaś uczestnicy
konnej procesji mogą przyozdobić się widoczną z daleka plakietką,
pokazującą, ile razy już brali udział w jeździe wielkanocnej. Kto uczestniczył
w niej pięćdziesiąt razy, z dumą przypina sobie złotą plakietkę. Za NRD ten
stary zwyczaj nie był zabroniony, ale z powodu przymusowej kolektywizacji
rolnictwa liczba trzymanych koni spadła tak drastycznie, że wielu chcących
uczestniczyć w jeździe nie miało własnego konia ani nie mogło zdobyć go
w najbliższej okolicy.
W wielu przedszkolach do dziś jeszcze w dniu 25 stycznia obchodzi się
„ptasie wesele”, święto, w którym okrutna, pogańska ofiara pokutna,
polegająca na ofiarowaniu przodkom zwierząt i potraw, przybrała łagodną
formę wesołej zabawy i obdarowywania dzieci prezentami. Szeroko
rozpowszechnione jest nawet nieco mniej łagodne „skubanie koguta”, kiedy
to chętni do żeniaczki młodzi mężczyźni popisują się zręcznością: dosiadłszy
konia, próbują urwać głowę kogutowi zawieszonemu na wysokiej belce, i w
ten sposób walczą o taniec z wybraną przez siebie dziewczyną. Ale wszystko
to są zwyczaje, które niepowstrzymanie przechodzą w sferę czystego
folkloru, i tak samo jak przy stawianiu „majowego drzewka” w krajach
alpejskich, który to zwyczaj znają także Łużyczanie, dla uczestników
i widzów może on być nadal przyjemną rozrywką, ale nie jest przeżyciem
umacniającym wspólną tożsamość. Słyszy się już, że w wielu miejscach
także niemieccy sąsiedzi przyłączają się do jazdy wielkanocnej, co wielu
Łużyczan napawa dumą, lecz równocześnie niepokoi. Co będzie z jazdą
wielkanocną, jeśli to już nie będzie łużycka jazda wielkanocna? Gorzej: co
się stanie z Łużyczanami, kiedy już nie będzie zwyczajów, które należą
wyłącznie do nich?
Strój, zwyczaje – może pielgrzymki? Co roku ponad tysiąc osób
pielgrzymuje do Rózant, a wiele spośród nich na co dzień wcale nie odczuwa
głębszego związku z kościołem katolickim. Miastowi Łużyczanie
z Budziszyna, dla których wiejski kościół jest już zjawiskiem obcym,
opowiadali mi, że pielgrzymka do Rózant zawsze potrafi poruszyć w nich
jakąś strunę, która poza tym przez cały rok milczy. Owa pielgrzymka to
wielkie przeżycie wspólnotowe, lecz zawsze była pielgrzymką, podczas
której proszono Matkę Boską o wstawiennictwo, i dlatego przede wszystkim
wiąże się z cierpieniami Łużyczan, wspólnoty, która nie mogła mówić swoim
językiem, nosić swoich nazwisk i publicznie kultywować swojej tradycji. Za
NRD trwające od setek lat ograniczenia zostały zniesione, Łużyczanom
przyznano status mniejszości etnicznej, lecz aspekt religijny pielgrzymki
nadal pozostawał aktualny, a walka z bezbożnym, wrogim kościołowi
reżimem potrafiła jeszcze rozpalić narodową martyrologię. A dzisiaj?
Brutalne traktowanie ustąpiło łagodnemu wspieraniu, dzięki Fundacji dla
Narodu Łużyckiego do Łużyc napływają pieniądze, kto chce chodzić do
kościoła i modlić się po łużycku, może chodzić i się modlić, a kto próbuje
pielęgnować rodzime tradycje i najchętniej codziennie chodziłby
w odświętnym stroju ludowym, ten sprawi tylko radość pełnomocnikowi do
spraw turystyki.
Czy może wreszcie łużyckość opierała się na tym, że pewna grupa ludzi
już przez samo pochodzenie była narażona na ataki? Fakt, że Łużyczanie tak
długo przetrwali jako wspólnota narodowa, rzeczywiście wiąże się
z koniecznością obrony przed wielkim narodem, który całkowicie otaczał ich
ziemie, oraz przeciwstawiania się Niemcom i ogromnemu naciskowi
germanizacji, jaki wytwarzało ich sąsiedztwo. Im zimniejsza zdawała się
niemiecka siła, tym bardziej Łużyczanie zamykali się w swych ciepłych,
małych wspólnotach, odgradzając się od świata. Teraz, kiedy ich narodowe
prawa są zagwarantowane, nie są już narażeni na nacisk germanizacji, lecz
ssącą, przemożną siłę asymilacji. Przed uciskiem przez długi czas potrafili się
bronić – w zagadkowy wręcz sposób; sile asymilacji, jak wielu z nich się
obawia, wkrótce ulegną.

7 Pozostaje jeszcze język – może to on stanowi o łużyckości Łużyczan?


Czy to właśnie język czyni z Łużyczan tych, kim są, kim chcą być?
Język łużycki zalicza się do grupy języków zachodniosłowiańskich i jest
uznawany za odrębny język – nie dialekt, ale w pełni ukształtowany język
z własną gramatyką i bogatym słownictwem. Lecz tak samo jak Aromuni,
Samowie czy Albańczycy, Łużyczanie nie ustanowili obowiązującej formy
pisanej swojego języka. Dwie wersje języka pisanego, w jakich występuje
łużycki, znacznie się różnią, przy czym górnołużycki, występujący na
południu, spokrewniony jest bardziej z czeskim, zaś dolnołużycki, obecnie
szybko zanikający, z językiem polskim. Poeci łużyccy przez wieki opiewali
język łużycki w tonach niemal religijnych. W okresie uciemiężenia był on dla
nich jedyną ojczyzną, okazał się niezniszczalną prawdą, która pokonała
kłamstwo władzy i jej poddanych; w bezdusznym świecie, z którego zniknęły
cuda, krył w sobie tajemnicę, w życiu, w którym wszelkie uciechy prowadzą
donikąd, był ostatnią świętością.
Przez stulecia język łużycki był przede wszystkim zagrożony potężnym
wpływem niemczyzny i poezja łużycka ma w sobie coś z zaklęć
nakłaniających naród, by nie oddalał się od wspólnej matki – języka. Lecz
trzeba przyznać, że tysiącletnie związki łużyckiego z niemieckim nie zawsze
miały tak fatalne skutki. W rzeczywistości Łużyczanie co jakiś czas odbierali
z Niemiec ożywcze bodźce i impulsy do rozwoju. Dziewiętnastowieczny
wszechsłowiański entuzjazm dotarł także i do nich, lecz choć wzmocnił
świadomość narodową, nie przyniósł niemal żadnych skutków politycznych.
Łużyczanie właściwie nigdy nie próbowali stworzyć własnej formy
państwowej poza granicami Niemiec. W latach 1918 i 1945, po strasznych
okresach, kiedy ich narodowa tożsamość była negowana, pojawiały się
pewne dążenia, by przyłączyć Łużyce politycznie do słowiańskiego bratniego
narodu Czechów i Słowaków. W 1945 niektórzy działacze forsowali nawet
politykę zawierania małżeństw, która w sferze życia prywatnego miała
zrealizować późniejsze połączenie z Czechosłowacją na poziomie
państwowym. Łużyckie córki chłopskie miały wychodzić za czeskich
robotników, a morawskie dziewczyny za łużyckich parobków. Jeżeli za
wartość nadrzędną uznamy samą egzystencję narodu, to dla Łużyczan było
błogosławieństwem, że plan przyłączenia Łużyc do Czechosłowacji nie
został zrealizowany. Gdyż wtedy język łużycki w ciągu jednego pokolenia
uległby przewadze pokrewnego języka czeskiego i teraz uchodziłby
prawdopodobnie za gwarę używaną w kuchni i stajni.
Ponieważ tak się nie stało, łużyckość przetrwała po 1945 roku. Jednakże
dzisiaj Łużyczanie to zaledwie sześćdziesięciotysięczna populacja, i nawet
polityka oświatowa, umożliwiająca nauczanie w języku ojczystym aż do
poziomu liceum, nie jest w stanie powstrzymać zanikania łużyckiego.
Umiejętność mówienia o wszystkich sprawach życia codziennego, czyli
wszystkich zjawiskach współczesności, ginie nawet u ludzi, którzy sami
czują się Łużyczanami. A tymczasem literatura łużycka zadziwiająco
rozkwita w spóźnionej pełni. Kito Lorenz, który wskazał drogę całemu
pokoleniu pisarzy, jako jeden z pierwszych próbował uwolnić język poetycki
od pewnego konserwatyzmu, jaki zapanował od czasu wielkich twórców
dziewiętnastowiecznych, którzy uczynili z łużyckiego język zdolny wyrażać
wszelkie sensy. Współczesna literatura łużycka operuje dość specyficznym
językiem, gdyż oddaliła się od owego mocnego, lecz jeśli idzie o ekspresję
nieco ubogiego języka ludowego, którego nadrzędnym celem było
znalezienie łużyckich odpowiedników dla wszystkiego, co można powiedzieć
po niemiecku. Obecnie powstaje raczej coś w rodzaju „trzeciego języka”, jak
określiła go Róža Domašcyna, swobodnie poruszającego się między
niemieckim i łużyckim, ze strofy na strofę zmieniającego narodowość lub
przenoszącego z jednego języka do drugiego słowa, formy gramatyczne czy
możliwości syntaktyczne, by zaraz potem próbować czegoś przeciwnego.
Codzienną bliskość innego języka uważa się także nie za zagrożenie, lecz
szansę; dawny uzasadniony strach przed germanizacją ustąpił i teraz wreszcie
można być i Łużyczaninem, i Niemcem, po łużycku i niemiecku myśleć,
mówić i pisać. Najbardziej chyba znany łużycki pisarz XX wieku, Jurij
Brežan, urodzony w 1916 roku, często nagradzany i czasami krytykowany za
NRD , przeżywał swoją podwójną tożsamość Niemca i Łużyczanina jako
dramat: „Jestem do Niemiec – pisał – bardziej niż przywiązany: wrośnięty,
zrośnięty z nimi, i nie ma widoków na uwolnienie, może tylko, jeśli rozetnę
się na pół”. Młodsi twórcy odczuwają tę sytuację łagodniej: podwójna
przynależność i podwójna obcość dają także dwukrotnie więcej możliwości
rozwoju i okazji do klęsk.

8 Dyrektorka Biblioteki Miejskiej w Budziszynie okazała się bardzo


chętna do pomocy i była naszą przewodniczką. Biblioteka została
założona w 1596 roku, ale już czterdzieści lat później, podczas wojny
trzydziestoletniej, zniszczył ją ogień artylerii Wallensteina. Przez następne
czterysta lat zgromadziła dwieście pięćdziesiąt tysięcy woluminów, wśród
nich wiele cennych rękopisów i inkunabułów. W piwnicach wspaniałego
budziszyńskiego pałacyku, u stóp Ortenburga, pani Wünsche poprowadziła
nas do pomieszczeń kryjących największe skarby biblioteki. Przedstawiając
historię placówki oraz łużyckiego bibliotekarstwa i odpowiadając na każde
nasze pytanie, przynosiła ciężkie stare atlasy, które pokazywały region
i świat, jak wyobrażał go sobie kościół w XV wieku, czyli zawsze
z Jerozolimą położoną centralnie; wczesne wydania Biblii, zdobione
ornamentami; prawnicze lub przyrodnicze foliały, z których unosił się welon
kurzu, gdy lądowały na stole; oraz niezwykły rękopis z XIV wieku Thomasa
von Stitnego, zatytułowany Rozważania teologiczno-filozoficzne. Rozmowy
ojca z synami. Wreszcie z pełną szacunku ostrożnością wyjęła z jakiejś teczki
dwa naddarte na brzegach, poznaczone kilkoma plamkami pleśni listy
Marcina Lutra, które przy odrobinie cierpliwości można było dość łatwo
odczytać.
Pokazawszy nam wszystkie klejnoty księgozbioru, pani Wünsche ruszyła
z nami na górę, gdzie wielka sala biblioteki była już wypełniona
publicznością czekającą na mający się wkrótce rozpocząć wieczór literacki.
Podziękowałem bibliotekarce i zapytałem na koniec, czy naprawdę mogę
zabrać ze sobą list Lutra, który mi dała? Dama zbladła, na kilka straszliwych
sekund zapanowała martwa cisza, a niezbyt wyszukany żart, którym chciałem
jedynie rozluźnić nazbyt formalne pożegnanie, nie został zrozumiany.
Miotając się między narastającą rozpaczą i najzwyczajniejszym
niezrozumieniem, bibliotekarka spoglądała po nas, aż w końcu jeden
z towarzyszących nam Łużyczan roześmiał się, i zaraz wszyscy zaczęliśmy
ryczeć na całe gardło z powodu żartu, który wart był ledwie przelotnego
uśmieszku, a teraz, w poczuciu ulgi, wszyscy śmiali się z niego tak, że aż
zrobili się purpurowi – zabrać list Lutra, do Salzburga! A pani Wünsche tak
się ucieszyła, że gdy ciągle chichocząc, wchodziła z grupą swych
rozbawionych gości do sali na spotkanie, ludzie czekający w pełnej napięcia
ciszy z zaskoczeniem przyglądali się temu zagadkowemu entreé
roześmianego towarzystwa.
Pani Wünsche, Niemka, szczególnie zwracała naszą uwagę na
przechowywane w podziemiach biblioteki liczne książki łużyckich uczonych.
Najbardziej niezależne umysły Łużyc zawsze były otwarte na świat
i nastawione patriotycznie. Wielcy uczeni doby humanizmu, reformacji
i oświecenia gorąco bronili łużyckiego narodu, a równocześnie byli
wielojęzycznymi intelektualistami, dla których nie tylko Łużyce były
domem. Upominali się o godność człowieka, a często musieli znosić zło,
które ludzie potrafią uczynić właśnie ludziom. Jan Rak, korespondujący
z Lutrem, Konradem Celtisem i Ulrichem von Huttenem, założyciel
Universitas Serborum, pierwszej szkoły średniej w Chociebużu, został
wypędzony z ojczyzny, a żegnając się ze swymi uczniami, prosił ich, by
w imię wolności także wybrali wygnanie i niewygodę: „Kiedy prześladują
was w tym mieście, uciekajcie do innego. Przecież ja nie z powodu
wrodzonego szaleństwa lub haniebnego charakteru jestem zmuszany opuścić
to miejsce (o to oszczercy obwiniają wszystkich poetów)”. Jan Bok,
urodzony w 1569 roku w Vetschau, przez habsburskiego cesarza Rudolfa II
w Pradze obdarzony tytułem poeta laueratus, władał siedmioma językami,
wśród których własny, łużycki, określał jako język „sarmacki”, i uchodził za
jednego z najważniejszych uczonych swojej epoki; fałszywie oskarżony
o zdradę, został wtrącony przez cesarza do lochu, gdzie napisał swe Olympias
Carceraria, zawierające Przedśmiertną pieśń niewinnie skazanego na śmierć:
„Wiem, że nie jestem pierwszym, nie będę także ostatnim, którego niewinnie
skazano, a który się nie buntuje”. Z kolei Jan Boguwěr Rychtaŕ, duchowny
ewangelicki, łączący pietyzm i myśl oświeceniową, przypominający
o niezwykłych szczegółach łużyckiej historii, na przykład o sposobie liczenia
dawnych Wendów, którzy posługiwali się unikalnym systemem
dwudziestkowym, został zamordowany w 1765 roku przez fanatycznych
studentów we Frankfurcie nad Odrą.
Innym powiodło się lepiej. Pastor Hadam Bohachwal Šerach jest
uznawany za założyciela współczesnej nauki o pszczołach. Jego sława była
tak wielka, że zjeżdżali do niego specjaliści z całej Europy, by później
rozpowszechniać jego metody pszczelarskie we wszystkich krajach. Šerach
był Łużyczaninem o wysokiej świadomości narodowej, w 1755 roku wydał
nawet poruszające Pisma o ochronie dawnych Słowian i Wendów, które stały
się wzorem dla wielu innych dzieł. Lecz równocześnie nie miał nic
przeciwko temu, by uważano go za Niemca, a pod swoim niemieckim
nazwiskiem Schirach jest jeszcze dzisiaj wymieniany jako ważny uczony,
który swoim zdaniem: „Pszczoła śpiewa i mówi”, zapoczątkował naukowe
badania nad niezwykle złożonym zjawiskiem porozumiewania się pszczół.

9 Na zachód od Budziszyna jechaliśmy przez pagórkowaty rejon


zamieszkiwany przez katolików, gdzie we wsiach ludzie mówią jeszcze
po łużycku. Lecz gdy zostawia się za sobą ostatnie wieże miasta, udając
się na północ lub wschód, od razu wjeżdża się do zupełnie innej krainy, na
wrzosowiska. Tu w przygnębiający sposób przeplatają się malownicze wioski
i ziemia na zawsze całkowicie zniszczona, rezerwaty przyrody i tereny
wyeksploatowane przez przemysł. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy
w zapomnianej przez czas wioski, przycupniętej przy drodze, a już otwierają
się przed nami kratery, które wyrwał w ziemi kombinat Schwarze Pumpe. Na
wrzosowiskach są bowiem złoża węgla brunatnego, a pod kilkusetletnimi
wioskami leży źródło taniej, cennej energii.
Pół setki łużyckich wsi zostało przez strategów gospodarczych NRD
zrównanych z ziemią, gdyż pod starymi łużyckimi domami węgiel był niemal
na wyciągnięcie ręki. A przy budowie pierwszego niemieckiego państwa
chłopów i robotników każdy musiał ponosić ofiary, także łużyccy chłopi,
których wypędzono z ich domów i ziemi, by później dać im zatrudnienie jako
robotnikom w kombinacie węglowym. Po roku 1945 przez Łużyce przeszły
dwie fale samobójstw. W latach pięćdziesiątych niektórzy chłopi woleli
utopić się w studni, kiedy z miasta przybywały rozśpiewane brygady
młodych komunistów, by symbolicznie przypieczętować przymusową
kolektywizację; państwo zabierało wtedy gospodarstwa – będące od stuleci
w posiadaniu jednej rodziny, której zapewniały skromny dobrobyt – oraz cały
inwentarz. Później chłopi wieszali się, gdy do wiosek planiści wysyłali
ciężarówki, żołnierzy i buldożery, mające przygotować ziemię dla potrzeb
kopalni. Domy były opróżniane, dobytek ładowany na samochody, a potem
całe wioski przenoszono do wybudowanych naprędce nowych osiedli,
oczywiście z najlepszą miejską infrastrukturą, przedszkolami, obiektami
sportowymi i domem kultury. W ten sposób tysiące łużyckich chłopów
równocześnie uległo proletaryzacji i germanizacji, a ich wykorzenieni
potomkowie mieszkają do dzisiaj w wielkich blokowiskach na obrzeżach
Hoyerswerdy i chcą, żeby w Niemczech było miejsce tylko dla Niemców,
a nie dla obcej hołoty i azylantów-naciągaczy. Trzydzieści, czterdzieści lat
temu, kiedy w szale realizowania absurdalnych ekonomicznie planów
pięcioletnich budowano przemysł ciężki, nie tylko bez litości niszczono
równowagę ekologiczną regionu, lecz także – poza niewielkim katolickim
rdzennym terytorium – bardzo ciężko doświadczono Łużyczan. Gdy bowiem
musieli opuszczać swe gospodarstwa, wioski, swoje z dawien dawna ziemie,
bardzo szybko ulegali germanizacji. Działacze od kultury wyszukiwali
w przeznaczonych do rozbiórki domach przedmioty codziennego użytku
uznane za typowe dla tradycyjnego życia Łużyczan, by potem eksponować je
w starannie utrzymanych muzeach regionalnych, które służyły władzom NRD
jako dowód światłej polityki, przyjaznej wobec mniejszości.
A przecież właśnie za NRD Łużyczanie po raz pierwszy w swojej długiej
historii zostali oficjalnie uznani za mniejszość narodową, a państwo
wspierało podtrzymywanie ich tradycji. Lecz tyle samo, co dostawali
w postaci środków finansowych na działania kulturalne, zabierały im
kombinaty górnicze, niszcząc podstawy wiejskiej egzystencji. W NRD
Łużyczanie byli dobrze traktowani przede wszystkim wtedy, kiedy system
chciał pokazać swoją tolerancję i wesprzeć się barwnym acz nieszkodliwym
folklorem. Jeśli Łużyczanie żądali czegoś więcej, od razu byli piętnowani
jako reakcyjni nacjonaliści. Łużycki pisarz Jurij Koch zaczął wtedy pisać swe
ponure reportaże, rejestrujące spustoszenie ziemi łużyckiej, i wcześnie
dostrzegł związek między ochroną środowiska i narodowym sprzeciwem.
Gdyż gigantyczna kopalnia odkrywkowa, która wgryzała się w całe Łużyce,
drążyła dziury, powodowała stepowienie łąk i przepłaszała zwierzynę,
zagrażała także Łużyczanom i ich egzystencji.
Na wrzosowiskach blisko sąsiadują piękno i spustoszenie, za szczytami
drewnianych zaczarowanych domków sterczą w dali ogromne koparki
czerpakowe w odkrywce. Tuż za zamieszkałym terenem zaczyna się step,
kilometrami ciągną się głębokie dziury i hałdy. Nic zielonego, kwitnącego,
jak okiem sięgnąć, tylko piasek, pustka i kratery. Boxberg, Reichwalde,
Nochten, te księżycowe krajobrazy, które stworzyła kopalnia odkrywkowa,
leżą blisko Schleife, Rohne, Mulkwitz, starych wsi, które jakby żywcem
zostały przeniesione z bajkowej przeszłości.

10 Jürgen Matschie czekał na nas nieopodal centrum Budziszyna, przy


Domu Łużyckim, w którym swoją siedzibę ma Domowina,
stowarzyszenie organizacji łużyckich. Ten czterdziestopięcioletni mężczyzna,
średniego wzrostu, o kanciastej twarzy, przerzedzonych włosach i kpiarskim
spojrzeniu, odznacza się uważnością, dzięki której potrafi wniknąć w sens
słów rozmówcy, nie zapominając przy tym, co sam chciał powiedzieć
i zrobić. Jak nam opowiadał, w czasach, kiedy kombinat jeszcze pracował
pełną parą i wszystkie kominy dymiły dla zwycięstwa socjalizmu, śnieg
w zimie był czarny. Na polach leżał czarny puch, dzieci lepiły bałwany,
którym nie musiały wstawiać oczu z węgielków, bo bałwany całe były
z sadzy i węgla. Kobiety wywieszały pranie tylko przy korzystnym wietrze,
a kiedy wiało z innego kierunku, zdejmowały ze sznura usmoloną bieliznę.
Wtedy w samym tylko kombinacie Schwarze Pumpe pracowało prawie
dwadzieścia tysięcy ludzi, uświadomieni klasowo proletariusze,
uprzywilejowana awangarda klasy robotniczej.
Gdy stanęliśmy nad ogromną, martwą dziurą, jaką pozostawiła po sobie
kopalnia odkrywkowa Boxberg, Matschie na chwilę przerwał swoje
komentarze i wyjaśnienia. Jako fotograf, który przewędrował całe Łużyce,
utrwalając stare zwyczaje i nowy przemysł, wiedział, że każdemu, kto
pierwszy raz ogląda ten apokaliptyczny krajobraz, groza odbiera mowę.
Otwierała się przed nami dziura o długości kilku kilometrów i szerokości
kilkuset metrów. Na jej brzegach usypane były ogromne łańcuchy górskie
z piasku, których niezwykłe grzbiety wgryzały się w krajobraz. Cały teren
był całkowicie opuszczony, pozbawiony roślinności, i wyglądał jak
brązowożółta pustynia, obraz starannie zaplanowanej i zrealizowanej
katastrofy. Trzeba było zburzyć wiele wiosek, zniszczyć tysiące hektarów
żyznej ziemi, by przez dziesięć lat prowadzić tutaj rabunkową gospodarkę,
której ślady będzie widać jeszcze po stu latach. W ciągu tej dekady ziemia
została wypatroszona, cały węgiel wybrany, a połowę energii, którą z niego
uzyskano, kombinat sam zużył na jego wydobycie.
Niedaleko Boxberg wznoszą się piaskowe góry Reichwalde, za którymi
rozpościera się jeszcze większa dziura. Tu i ówdzie na brzegach piaskowych
wzniesień, usypanych z ziemi odkrywkowej, pojawiły się gęste zarośla.
Przyroda, której zachowania nikt nie potrafi przewidzieć, zaczyna
z powrotem zajmować obszar zabrany jej na krótki czas, który wywołał
dalekosiężne konsekwencje. Nieco dalej znajduje się strefa Nochten, która
jeszcze nie oddała całego węgla. Nigdzie nie widziałem większych maszyn
niż tutaj, tylko dźwigi portowe w Rotterdamie mogą się równać z gigantami,
które skonstruowano na potrzeby odkrywki. Początek kopalni odkrywkowej
to plan strategiczny, a wsie znajdujące się na ziemi, którą trzeba otworzyć,
jeszcze istnieją. Gdy już zostaną zrównane z ziemią, stalowe buldożery mogą
zerwać górną warstwę gleby i zdejmują pierwsze pół metra ziemi. Potem
przychodzą pogłębiarki czerpakowe, dźwigi i kilometrowe taśmociągi.
Wielkimi stalowymi ramionami robi się w ziemi dziury głębokości
dziesięciu, dwudziestu metrów i cała gleba zostaje usypana wzdłuż coraz
większego, głębszego i dłuższego krateru. Zaraz potem do pracy przystępują
pompy i wody gruntowe zasilają dopływy Szprewy, która zmierza na
północny zachód. Nigdzie w Niemczech nie ma tylu pożarów lasów, co
w zagłębiu węglowym na Łużycach. Grunt, na którym jeszcze stoją drzewa,
jest wysuszony i pokryty cienkim nalotem pyłu węglowego, który łatwo
może się zapalić. Wody gruntowe zostały odpompowane na dużych
obszarach, bo wydobycie węgla może zacząć się dopiero wtedy, kiedy krater
nie podchodzi wodą. „Gdy wreszcie eksploatacja węgla zostanie ostatecznie
zakończona”, powiedział Jürgen Matschie, „wtedy ci w Berlinie zobaczą, że
Szprewa już od dawna płynie tylko dlatego, że dostaje wodę gruntową
z Łużyc. Wtedy będzie z nimi krucho”.
Kilka tygodni później, kiedy byłem już z powrotem w Salzburgu, Jürgen
Matschie przysłał mi list, do którego dołączył wycinek z „Sächsische
Zeitung”, opisujący pewien wypadek. Zniknęły trzy samochody – były
zaparkowane na niebudzącym podejrzeń brzegu zamkniętej żwirowni, zalanej
wodą i służącej jako kąpielisko. Porośnięty lasem kawałek brzegu o długości
stu metrów nagle oderwał się i osunął do jeziora – takie obsunięcia są
w zagłębiu częste. Połowa tego obszaru jest wydrążona i gdy wracają wody
gruntowe, które przedtem zostały wypompowane, wzgórza i wydmy
zaczynają się przesuwać, najpierw niepostrzeżenie, pod powierzchnią,
a potem osypują się, zawalają i zapadają, pochłaniając wszystko, co na nich
rośnie lub stoi, samochody, domy, drzewa. „Nad wrzosowiskiem mój krok
rozbrzmiewa” – pisał przed wielu laty Theodor Strom o innym wrzosowisku,
które jeszcze nie było wypatroszone, pełne dziur i wykopów. – „Nad
wrzosowiskiem mój krok rozbrzmiewa, a z ziemi głuche echo mu śpiewa”.
Na Łużycach stąpa się po niepewnym gruncie.

11 Po kilku minutach drogi od ogromnych hałd natrafiliśmy na wieś


Schleife (Slepo) pogrążoną w długim, malowniczym śnie. W owo ciche
południe wszystko wyglądało tak, jakby od niepamiętnych czasów wieczne
południe panowało tu i w całej okolicy, która słynie z tego, że nosi się tutaj
najbarwniejsze stroje ludowe, a w kilku sąsiadujących osadach kultura
wiejska jest najżywsza. W Schleife mieszkał publicysta i polityk Jakub
Lorenc-Zaleski, którego pomnik znajduje się na łące nieopodal środka wsi,
postawiony od niechcenia, jakby słynny Łużyczanin zatrzymał się na zawsze
w ciszy południa; tu miał tartak i zapraszał do siebie pisarzy, nauczycieli
i łużyckich patriotów, których reprezentował na Kongresie Mniejszości
Europejskich w Genewie w 1925 roku. W latach faszyzmu jego dom był
miejscem spotkań łużyckiej opozycji; Zaleski – po latach szykan,
otrzymawszy zakaz pisania – dał się złamać reżimowi i zaraz potem zmarł.
Jego wnuk, Kito Lorenz, urodził się w tej samej wsi, często podkreślał
zasługi dziadka i ze Strugi, rzeczki przepływającej przez okolicę Schleife,
uczynił rzekę europejską. Przekornie opiewał tę rzeczułkę, o której nie
mówią żadne pieśni narodowe, jak o Renie, ani eposy, jak o Dunaju, rzece
wielu narodów, płynącej przez pół Europy. Struga jest mała, nieznana, a jej
sława się kończy, gdy tylko wchłonie ją Szprewa i niesie nieco dalej,
a jednak dla Kito Lorenca, bywałego w świecie poety małej ojczyzny,
niepokornego obrońcy prowincji, rzeka ta jest „piastą świata”. Rozmawiałem
z nim w Budziszynie po wieczorze autorskim w Bibliotece Miejskiej.
Potężnie zbudowany, o skrzypiącym, wręcz zgrzytliwym głosie, stawiał
bezpośrednie pytania, udzielając sobie i mnie niezwykle przenikliwych
odpowiedzi. We współczesnej literaturze łużyckiej jest dobrotliwym
patriarchą, który wielu autorom pomagał cierpliwą krytyką i zachęcał ich, by
dalej pracowali, nie oglądając się na strażników tradycji. Owi strażnicy zaś
oprócz wielu innych rzeczy zarzucali Lorencowi, że napisał pieśń miłosną,
w której nie do końca wiadomo, czy sławi ona ojczyznę, czy kobietę, a jeśli
jest to ojczyzna, to w każdym razie pożądana i opiewana w sposób erotyczny.
Nie można kochać ojczyzny dość mocno – taki tytuł nosi tytuł piosenka, która
stała się niezwykle popularna, a zaczyna się od słów: „Kocham ją w radości
i w rozpaczy dole, kocham ją w żniwa w stodole, kocham jej starczą
zgryźliwość, kocham młodzieńczą piskliwość, kocham ją bezpardonowo,
kocham jej biedronkę ze stonogą, kocham ją wśród kabli, worków i paczek,
kocham każdy z jej pępka kłaczek…”. Kito Lorenc ze Schleife pisze raz po
niemiecku, raz po łużycku, a swą całkowitą dwujęzyczność uznaje za
szczęście. Z kolei najbardziej znany syn sąsiedniego Rhone chyba wcale nie
znał niemieckiego, a łużyckiego nauczył się z wielkim trudem. Hanzo Nepila,
kiedy umarł w roku 1856, miał prawie sto lat, był synem pańszczyźnianego
chłopa, pastuchem, małorolnym wieśniakiem, półanalfabetą, a jednak
z niczego potrafił stworzyć własny język literacki. Kiedy na starość dzieci
wzięły go na utrzymanie, ów człowiek, który często cierpiał głód i znał tylko
ciężką pracę, zapragnął zostawić po sobie świadectwo, i choć ledwie potrafił
stawiać litery, zaczął spisywać kronikę swego życia: „Jestem półrolnik Hanzo
Nepila, z Rhone rodem, a w księgach parafialnych moje imię jest zapisane:
Hanzo Nepila w Rhone”. Nieporadnie kreśląc literę za literą, wypracował
w pocie czoła język pisany swojego dialektu, bardziej rysował niż pisał, lecz
przez lata napisał co najmniej trzydzieści tomów o swoim życiu,
niezmordowanie pracując nad nimi od rana do nocy, do czego przyzwyczaiła
go praca na roli. Opowiada w nich – rozwlekle, ze szczegółami i wielką
otwartością – o rzeczach, które mu się zdarzyły, pisze o drzewach i jak dużo
urosły, o polach i jak urodzajne były w którym roku. Opisuje „rok drożyzny,
wtedy, kiedy byłem mały, i jakie wtedy jadłem potrawy, w tym roku
drożyzny i głodu, a była to data 1770”. Po jego śmierci sąsiedzi, którzy nie
rozumieli, że ten starzec, niestrudzenie wypełniający swoim pismem zeszyt
za zeszytem, stworzył także świadectwo ich życia, wrzucili jego zapiski do
grobu. Przypadkiem ocalało z nich pięć zeszytów, w sumie czterysta stron
rękopisu, pewien krawiec zatrzymał je w tajemnicy. Pięćdziesiąt lat po
śmierci tego niezwykłego twórcy doszło do ich wydania. Jest to jedyne
w swoim rodzaju świadectwo nie tylko niesprzyjających warunków
społecznych, ale i niepokonanej siły twórczej człowieka, który miał odwagę
uważać się za kogoś znaczącego, stawiać się za przykład i stworzyć własny
język. O tym zadziwiającym człowieku opowiada się też inne zadziwiające
rzeczy. Podobno na początku XIX wieku w owym zapadłym zakątku ziemi
nieustannie próbował wzbić się ponad niego i za pomocą własnoręcznie
zbudowanych aparatów nauczyć się latać.
12 Rozległe tereny osadnictwa Dolnych Łużyczan, których w wieku
XV
mieszkało tu jeszcze dwieście tysięcy, skurczyły się do garstki wsi
wokół Chociebuża. Już w XVIII wieku trzysta dolnołużyckich wiosek stało
się niemieckimi osadami, gdyż presja wywierana na Łużyczan tutaj, na
brandenburskiej północy regionu, była nieporównywalnie większa niż ucisk,
pod jakim żyli katoliccy Łużyczanie na saksońskim południu. Katolicy są
mniejszością wśród mniejszości łużyckiej, lecz jest to mniejszość, która
niedługo będzie stanowiła cały naród łużycki. Protestanci bowiem są
wprawdzie większością, ale przez całe stulecia germanizowani przez
duchownych, czasem subtelnie i nie wprost, niekiedy brutalnie, przeważnie
porzucili swój język. I dlatego reformacja, która wśród Łużyczan znalazła
gorących zwolenników, przyniosła im wątpliwe korzyści. O ile na początku
dała impuls, by pisma kościelne z łaciny tłumaczyć na łużycki, dzięki czemu
w ogóle mogła się rozwinąć literatura łużycka, o tyle później niemieccy
zwierzchnicy kościoła wkrótce zapragnęli uczynić z Łużyc ojczyznę bez
słowiańskiej hańbiącej plamy na niemieckich mapach. W roku pańskim 1728
ewangeliccy pastorzy otrzymali polecenie, by do komunii dopuszczać jedynie
dzieci, które zadowalająco znają niemiecki, a do czasów narodowego
socjalizmu, który zakazał języka łużyckiego, podobne środki przymusu
w kościele głoszącym niemieckie chrześcijaństwo były często stosowane.
Dzisiaj w Dolnych Łużycach mieszkają ludzie, którzy już nie mówią po
łużycku, podobnie jak nie czytają w tym języku, lecz mimo to nadal
nazywają się Łużyczanami. Największe grupy wielkanocnych jeźdźców
ciągną co roku od wioski do wioski przez Dolne Łużyce, a gdziekolwiek się
pojawią, witane są przez ludzi ubranych na tę okazję w łużyckie stroje
ludowe i po niemiecku mówiących z zachwytem o swej pięknej łużyckiej
tradycji. Od dawna już w Dolnych Łużycach powtarza się sytuacja, że ludzie
z pasją rzucają się na folklor, gdyż tylko w nim potrafią się odnaleźć. Co
jakiś czas usilnie celebruje się tu wierność małej ojczyźnie i „odgrywa”
łużyckość, lecz gdy przeszłość jest przywoływana jako budująca fikcja,
nasuwa się podejrzenie, że zawsze była kłamstwem.
W Spreewaldzie iluzja ta odgrywana jest na tle wspaniałej przyrody. Ten
niewielki zalesiony obszar, poprzecinany niezliczonymi rzeczkami, leży na
samym krańcu Łużyc, zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Berlina. Jeszcze
w XIX wieku berlińczycy zaanektowali Spreewald jako romantyczny teren
wypoczynkowy i dla milionów odwiedzających, którzy jeżdżą tam co roku,
kelnerzy, właściciele pensjonatów, sprzedawcy pamiątek i „flisacy”, którzy
prowadzą niewielkie łódki turystyczne przez sieć kanałów, ciągle przebierają
się za ostatnich Łużyczan. Są to miejscowi, którzy nie mogą niczego
pamiętać, lecz zarabiają na życie, wykorzystując przeszłość, która jest dla
nich całkowicie obca. Wciśnięci w fałszywe stroje ludowe, wypowiadając
kilka łużyckich fraz powitalnych jak kłamliwe pochlebstwa, zaspokajają
tęsknotę tych, którzy upajają się małą ojczyzną i autentycznością,
a niezależnie od tego, dokąd zawiezie ich przemysł turystyczny, nieomylnie
potrafią je dostrzec tam, gdzie właśnie zostały bezpowrotnie zniszczone.

13 Musieliśmy wprawdzie nadłożyć drogi, ale nie chciałem wyjechać


z Łużyc, nie zobaczywszy Kamieńca. Do rodzinnego miasta Lessinga
wiodło mnie rodzinne wspomnienie, gdyż to tu w 1945, w ostatnim roku
wojny, przypadek rzucił moją matkę. Mając dwadzieścia sześć lat
przyjechała tu z dwójką dzieci, rodzicami i siostrą z dalekiego świata, który
podobnie jak ta ziemia, był ojczyzną wielu narodów. Pociągi wiozły ją
z Niziny Panońskiej, z Wojwodiny, kraju między Dunajem, Sawą i Cisą,
przez pół Europy, by w końcu wypluć w nieznanym mieście pełnym
uchodźców. Tu przez dwa miesiące mieszkała w szkole, wraz z kilkoma
setkami Szwabów znad Dunaju, wszyscy pochodzili z Nowego Sadu, i o
Kamieńcu, który był pierwszą, ale nie ostatnią stacją jej tułaczki, nie była
w stanie powiedzieć wiele ponad to, że w klasie, w której zostali
zakwaterowani, wybuchła groźna epidemia i wiele dzieci, między innymi
jeden z moich braci, było bliskich śmierci. Naprzeciw szkoły znajdował się
dziwny czerwony budynek, może poczta, jak zapamiętała matka, ale gdzie
stała sama szkoła, tego już nie potrafiła powiedzieć.
Kamieniec ma kilka czerwonych domów, a najdziwniejszy z nich to ratusz,
zbudowany w połowie XIX wieku w stylu włoskiego neorenesansu
i malowniczo ustawiony przed zespołem wschodnioniemieckich kamienic.
Wczesnym popołudniem w Kamenz trudno zapytać kogoś o drogę. O tej
porze na ulicach nikt się nie pokazuje. Wschodnioniemieckie miasta często
sprawiają wrażenie, że kiedyś zostały zapomniane przez swych
mieszkańców. Wszystkie gospody, na które się natknęliśmy, były zamknięte,
deptak, biegnący między betonowymi donicami, jak wymarły, zaś nieliczni
przechodnie, którzy zaryzykowali samotną przechadzkę po mieście, nie
wiedzieli, gdzie jest wielka szkoła powszechna, która pod koniec wojny
służyła jako obóz dla uchodźców, a naprzeciw miała czerwony budynek.
Kamenz był tak pogrążony w sennej nudzie, że reklama kebabu wyglądała
niemal jak zapowiedź przygody. Tutaj, na końcu mojej łużyckiej podróży
przez Niemcy, która tak często prowadziła w przeszłość, znalazłem kawałek
przyszłości. Przyszłość nazywała się „Saloniki” i była prawie kawiarnią,
trochę barem, czymś więcej niż bistro, niemal restauracją, w każdym razie
czymś całkowicie europejskim. Przed tym lokalem o greckiej nazwie stała
reklama kebabów, która niemieckich gości zapewniała solennie, że owa
potrawa z baraniny tutaj przygotowywana jest wyłącznie z mięsa
wieprzowego. W środku wielobarwna girlanda małych, nieustannie
migoczących lampek ciągnęła się przez salę, drgającą w rytmie kolorowych
świateł. W jednym kącie królowała wielka, pomalowana na niebiesko rzeźba
Matki Boskiej, w drugim cierpliwie czekał uśmiechnięty kelner, drobny
Filipińczyk. Na ścianach wisiały fotografie pokazujące ubogą wioskę pośród
surowego, skalnego krajobrazu. Gdy dłuższą chwilę stałem przed tymi
zdjęciami, zza plastikowej zasłony, oddzielającej kuchnię od sali, wyszedł
krępy młody człowiek. Był niski, miał ciemną cerę, wokół nadgarstka złoty
łańcuszek i odezwał się w saksońskim dialekcie: „To jest kurdyjska wioska.
Ale niedawno została zniszczona przez tureckie wojsko”. Na zdjęciach
wioska też wyglądała tak, jakby właśnie została zniszczona. Gdy zapewniłem
go, że wiem, jaka krzywda dzieje się Kurdom, młody człowiek skłonił się
przede mną i powiedział wręcz ucieszony: „Dziękuję! Dziękuję!”,
i niespodziewanie podał mi rękę. Jako specjalność zakładu polecił mi kebab-
hamburger, który nie był z wieprzowiną, ale z sałatką fitness. Gdy filipiński
kelner podał mi wegetariański, dietetyczny fitness kebab-hamburger
w noszącej grecką nazwę kurdyjskiej restauracji w Kamenz w Saksonii, do
lokalu wpadła wesoła, hałaśliwa grupa głodnych licealistów; i tak na koniec
spotkałem jeszcze wesołych Niemców.
[^]
N A R Ó D , K T Ó RY Z N I K N Ą Ł
WŚRÓD M ACEDOŃSKICH AROM UNÓW

1 Skopje przyjęło nas dziką wrzawą. Od Lublany samolot przez godzinę


leciał w turbulencjach. Piękna kobieta po drugiej stronie przejścia
nieustannie głaskała się po brzuchu, w którym od sześciu czy siedmiu
miesięcy znajdowało się dziecko. Nie udało się nam wytłumaczyć sobie,
czego szukamy w Macedonii. Kobieta jeszcze nigdy nie słyszała
o Aromunach, a ja nie zrozumiałem nazwy, którą kilka razy powtórzyła.
Z uśmiechem, który nie schodził z jej twarzy, pokazała wreszcie
w ilustrowanym magazynie linii lotniczych mapę Australii, a potem wskazała
palcem na siebie. W samolocie, w podskokach pokonującym głębokie
warstwy chmur, siedzieli starsi ludzie o chłopskim wyglądzie, którzy wracali
z odwiedzin u swoich dzieci w Niemczech, niektórzy z nich w towarzystwie
wnuków, co kilka zdań mówiących innym językiem, oraz słoweńscy
biznesmeni o zdecydowanym wyrazie twarzy, ubrani zgodnie z najnowszą
modą swojej kasty. A do tego ciemnoskóra ciężarna z Australii, o której teraz
pomyślałem, że na pewno pochodzi z aborygenów, nieustannie gładząca swój
wypukły brzuch i z uśmiechem czekająca na lądowanie.
Wśród pasażerów zapanował niepokój, gdy odprawa celna bardzo się
przeciągnęła. Kontrola paszportów była bardzo drobiazgowa, a poza tym, co
rzadko się zdarza przy wjeździe, celnicy przeszukiwali wybrane sztuki
bagażu podręcznego. Nagle w hali zrobiło się wielkie zamieszanie:
mężczyzna koło trzydziestki, mocnej budowy, o czarnych, kręconych
włosach, opalonej twarzy, ze złotymi łańcuszkami na podkoszulku,
w skórzanej kurtce i o rozwiniętych na siłowni mięśniach, wpadł do środka,
w ręce jak maczugę trzymał ogromny bukiet, a za nim szedł człowiek
z kamerą. Nie zatrzymując się ani na chwilę, mężczyzna przeszedł szybko
obok wszystkich mundurowych, z których kilku zasalutowało mu od
niechcenia, aż doszedł do niej, pięknej, uśmiechniętej ciężarnej z samolotu,
która rzuciła mu się w ramiona, a on po prostu wyciągnął ją z kolejki
i wyszedł, prawą ręką przyciskając ją mocno do siebie, mijając obojętnie
wszystkie punkty kontrolne, jak ciemna kometa w ogonie ciągnąc nieustannie
filmującego operatora. Może jednak nie był alfonsem, za jakiego można go
było wziąć na pierwszy rzut oka, ale gwiazdą estrady, synem ojca
chrzestnego, może australijskim konsulem honorowym…
Hala lotniska była mała, o wiele za mała na ów tłum podróżnych; zaledwie
kilka kroków za taśmą przesuwającą w kółko bagaże, znajdowało się wyjście
na parking. Było wpół do czwartej po południu, w maju, miasto wibrujące
w otępiającym upale przyjęło nas hałasem. Stu lub dwustu ludzi stało za
barierką przy wyjściu, w rękach mieli tekturowe tabliczki z nazwami hoteli
i nazwiskami pasażerów, wołali: „Taxi, taxi”, i opuszczając coraz bardziej
taryfę, sięgali po walizki przybyłych. Powietrze było gorące i wilgotne,
połknęła mnie falująca masa ludzi, poczułem zawroty głowy. Niski
siwowłosy mężczyzna pociągnął mnie za marynarkę, rozradowany, że znalazł
zapowiedzianego gościa, uścisnął mocno moją rękę, wziął bagaż i pokazał
w stronę samochodu zaparkowanego kilka metrów dalej. Tak, to on, Mitko
Naumovski, właściwie Mitko Guda, tak brzmi jego aromuńskie nazwisko,
lecz od dawna nie mógł go używać w pracy, więc Naumovski-Guda, zaśmiał
się i powtórzył je jeszcze raz, co później często robił, przestawiając
kolejność: „Guda-Naumovski”.
Droga z lotniska do miasta prowadziła przez niekończące się przedmieście,
gdzie sąsiadowały ze sobą skrzyżowania dróg krajowych, małe domki
z troskliwie uprawianymi ogródkami i wielkie osiedla, nagle wystrzelające
z ziemi, niewykończone, a już się rozsypujące. Opowiedziałem bratanicy
Mitki, którą ten zabrał ze sobą jako tłumaczkę na tę krótką jazdę, o dziwnym
wydarzeniu w hali przylotów. Odniosłem wrażenie, że młoda kobieta
zaczerwieniła się ze złości, zanim zwróciła się do wuja, który wysłuchał tego,
co powiedziała, potem rzucił nazwisko, którego nie zrozumiałem, by zaraz
splunąć pogardliwie przez okno samochodu. Nie wydawało mi się mądre
zaczynać rozmowę od pytania, które dobrze wychowanego, eleganckiego
starszego pana skłoniło do plucia przez okno, więc nie pytałem więcej. Przez
wszystkie te dni, szalone dni spędzone w świecie, który był zupełnie różny
od tego, z którego pochodziłem, a jednak ten sam, nie miałem już więcej
okazji ponowić pytania i dowiedzieć się, w czyje ramiona rzuciła się
z uśmiechem tamta dzielna, piękna kobieta.

2 Na Aromunów natknąłem się w starych książkach opowiadających


o narodzie pasterzy, handlarzy i rozbójników, który niegdyś prowadził
karawany z Bizancjum do Wenecji i pobierał opłaty od każdego worka
pieprzu otwieranego w Wiedniu. Kiedy przed kilku laty po raz pierwszy
wspomniałem o Aromunach w krótkim tekście o językach europejskich,
odezwało się do mnie kilku czytelników przekonanych, że wymyśliłem ten
naród, by uprawdopodobnić kilka moich tez i pochwalić kilka cnót, których
będzie od nas oczekiwała Europa jutra. Bo przecież właśnie tego żądają od
nas pobożni kaznodzieje, zasiadający w europejskich urzędach: byśmy byli
otwarci na świat, potrafili wyglądać poza granice kraju i chcieli cały
kontynent traktować jak swój dom. Właśnie, z tymi cnotami nie jest najlepiej,
w przeciwnym razie nie trzeba by prawić na ich temat kazań. Ale byli
przecież Aromuni, o czym nikt nie pomyślał, mówiąc o europejskich cnotach,
Aromuni, których nie znał nikt z upominających się o europejskie wartości,
Aromuni, zapomniani Europejczycy z przeszłości i jakby stworzeni dla
dzisiejszych czasów.
Aromuni to jeden z najstarszych ludów europejskich i choć nikt nie wie,
ilu ich jest, gdyż niemal nigdzie, gdzie żyją, nie są uznawani za mniejszość,
liczą około pół miliona ludzi, a przypuszczalnie o wiele więcej. Aromuni
mieszkali kiedyś na całym obszarze Bałkanów i do dzisiaj ich duże skupiska
żyją w Grecji, Macedonii, Albanii i Rumunii, mniejsze w Serbii i Bułgarii, są
też rozrzuceni po wszystkich kontynentach. Jedynie Macedonia, kraj mało
dostrzegany na arenie międzynarodowej, zdecydowała się przyznać im status
grupy etnicznej. A przecież trafiali się greccy ministrowie, serbscy
akademicy, bułgarscy laureaci nagród państwowych, albańscy bohaterowie
narodowi, rumuńscy piłkarze światowej sławy i wiedeńscy dyrektorzy
banków pochodzenia aromuńskiego. Tylko nikt nie mógł o tym wiedzieć.
Albo przynajmniej nie powinno się tego zbyt mocno podkreślać. A może
nawet oni sami o tym nie wiedzieli? Albo też, jak Gheorghe Hagi, kapitan
rumuńskiej reprezentacji narodowej, dopiero po jakimś czasie przyznawali
się do tego publicznie. Gdyż Aromuni, którzy w średniowiecznych źródłach
przedstawiani są jako naród bogaty i mający wysoko rozwiniętą kulturę,
którzy przez stulecia odgrywali niezwykle ważną rolę w handlu europejskim
i wnieśli nieoceniony wkład w rozwój politycznych ruchów
emancypacyjnych na Bałkanach, w XX wieku zupełnie stracili na znaczeniu.
W średniowieczu Aromuni mieli niekwestionowaną pozycję jako
dostarczyciele towarów i dóbr duchowych. Wprawdzie nie dominowali
w handlu wyrobami tekstylnymi w basenie Morza Śródziemnego, lecz bez
nich, dostawców wełny i innych surowców, kurierów i kupców, nie mógłby
on funkcjonować; badacze historii gospodarczej wykazali, że powiązania
handlowe Aromunów już na początku epoki nowożytnej sięgały aż na północ
Europy. W Voskopoje, jednym z centrów aromuńskiego osadnictwa, którego
pozostałości niszczeją dziś w Albanii, spotykali się kupcy i podróżni z Serbii,
Grecji, Węgier, Wenecji, Syrii, Bliskiego Wschodu, z Wysp Brytyjskich
i Francji, którzy w całym świecie rozsławili to miasto, jego drukarnię
i wspaniałą bibliotekę.
Słowa „Aromuni” użył po raz pierwszy niemiecki romanista Gustav
Weigand, który pod koniec XIX wieku zwiedził ich tereny i opublikował
dwutomową pracę na temat swych podróży i badań. Nazwa, którą dla nich
wybrał, nawiązuje brzmieniowo do określenia narodu armâni, jakiego do dziś
zresztą używają Aromuni w Macedonii, podkreśla także ich przynależność do
romańskiej rodziny językowej. Aromuni, od zawsze zamieszkujący różne
kraje i żyjący wśród różnych sąsiadów, mają także szereg innych nazw:
Remeri w Albanii, Wołosi w Grecji, Vlassi w Serbii, znani są także jako
Çobanë, Macedoneni, Kucowołosi lub Cyncarzy. Takie same różnice
występują także w ich dialektach, które mimo wielu wysiłków do dzisiaj nie
posiadają własnego języka pisanego.
Podczas pięćsetletniego władania Turków na Bałkanach Aromuni w wielu
miejscach mogli zachować autonomię i w wytyczonych przez sułtana
granicach rządzić się po swojemu. A mimo to brali udział niemal we
wszystkich ruchach wyzwoleńczych na Bałkanach w XIX wieku. Gdy lord
Byron pielgrzymował do greckich bojowników, spotykał tam i Hellenów,
i Wołochów. Lecz kiedy Peloponez został oswobodzony spod panowania
osmańskiego, wtedy nagle Aromuni, którzy wspierali walczących finansowo
i sami brali udział w walce, mieli być tylko i wyłącznie Grekami. Upadek
narodu Aromunów zaczął się z chwilą, gdy na Bałkanach religią stała się
ideologia i obsesja państw narodowych. W 1905 roku sułtan Abdul Hamid
uznał ich za odrębny naród, któremu nikt nie może odmówić prawa do
swobód kulturalnych i regionalnych samorządów. Lecz już w 1913 roku
Aromuni nagle znaleźli się w czterech państwach: Serbii, Grecji, Bułgarii
i Rumunii, które rozdzieliły między siebie resztki imperium osmańskiego
i wkrótce z powodu tego podziału pogrążyły się w gwałtownej nienawiści.
Wiek XX przyniósł Aromunom w tych krajach, a zwłaszcza w Bułgarii
i Grecji, ucisk, prześladowania i śmierć: byli przesiedlani, przymusowo
nadawano im nowe nazwiska, nie wolno im było używać publicznie swojego
języka i w ogóle mówić, że istnieją, wiele ich wiosek zostało zniszczonych,
a setki nauczycieli, duchownych, intelektualistów aresztowano, pozamykano
w obozach i zesłano na dalekie wyspy. A przecież Aromuni nigdy nie dążyli
do utworzenia własnego państwa, już sama idea państwa narodowego
musiała być im z gruntu obca, gdyż od zarania dziejów ich osady były
rozsiane, a jako kupcy i wędrujący pasterze potrzebowali wielkich przestrzeni
i otwartych granic. Nowe granice, które powstały na Bałkanach po upadku
imperium osmańskiego, granice przecinające tereny osadnictwa i wędrówek
Aromunów, stanowiły zagrożenie dla ich egzystencji; przez stulecia mieli
ośrodki handlowe tu i tam, a późną jesienią pędzili swe ogromne stada
w cieplejsze regiony na południu. Nie, państwa narodowe, utrudniające
swobodny przepływ myśli i dóbr, nie były dla Aromunów.
Wszystkie swobody, jakie im, prawosławnym, przyznało państwo
islamskie, zostały natychmiast zlikwidowane przez jego chrześcijańskich
następców. Dzisiaj Aromuni nie żądają od instytucji europejskich niczego
ponad to, co mieli zagwarantowane za panowania Osmanów: chcą uznania,
że istnieją, przyznania, że to dobrze, że istnieją, oraz obietnicy, że dostaną
wsparcie w swym dążeniu, żeby dalej istnieć.
Takie skromne cele, a tyle wysiłku, by je zniweczyć.

3 To oczywiste, że Aleksander Wielki był Aromunem, jak powiedział


Stevo, syn życzliwego człowieka, który odebrał nas z lotniska.
Siedzieliśmy na tarasie dużego bliźniaka na południowym krańcu
Skopje, skąd widać było całe miasto i wznoszące się dalej góry. Mitkowi
w ostatnich latach powodziło się w interesach i uchodził za jednego
z najhojniejszych mecenasów aromuńskich stowarzyszeń kulturalnych. Jego
syn, tuż po trzydziestce, ciemnowłosy, średniego wzrostu, u nas
przypuszczalnie wzięto by go za przystojnego Greka, jakich spotyka się na
urlopie, okazał się oczytanym intelektualistą, gorąco zaangażowanym
w sprawę Aromunów. Mówi doskonale po angielsku i pracuje jako adwokat
w dużej firmie swego ojca. To oczywiste, że Aleksander Wielki był
Aromunem, kimże innym miałby być? Źródła historyczne wspominają
przecież o pewnym niezwykłym wydarzeniu: Aleksander siedział z tuzinem
greckich wodzów, gdy przyszła jego matka i zaczęła robić synowi wymówki.
Matka i syn kłócili się gwałtownie, lecz generałowie nie rozumieli ani słowa.
W jakim języku mogła się odbywać ta rozmowa? Słowianie pojawili się na
Bałkanach dopiero kilka stuleci później. Dialekty plemion helleńskich były
znane wodzom. Językiem rozmowy musiał być aromuński, najstarszy język
w regionie lub raczej najstarszy, który od tego czasu nie zaginął całkowicie
lub nie został wchłonięty przez inne języki.
Z kimkolwiek bym rozmawiał, wszyscy Aromuni starali się szukać
historycznego ukorzenienia w epoce tak dawnej, że wszelka wiedza ginęła
w mrokach. W Štipie poznałem potężnego pięćdziesięcioletniego mężczyznę,
który poświęcił życie, by udowodnić, że Aromuni są potomkami owych
Pelazgów, o których Homer wspomina w Iliadzie. Branislav Stevanowski
wręczył mi swoją wizytówkę (inżynier elektrotechnik, malarz, pisarz,
historyk, Aromun) oraz cztery grube książki, po części solidne
językoznawczo-historyczne, a po części swobodnie mitologizujące dzieła na
temat Aromunów – uczony o roziskrzonych oczach szaleńca, przekonany, że
nie ma na świecie ważniejszej kwestii niż ta, którą on raz na zawsze
rozstrzygnął, a teraz miał nadzieję, że jako jego uczeń pojadę w świat głosić
jego prawdę. W jednej z książek, które mi podarował, było motto: Armân
Makedoneasca nu e Neo-Latina ma Latina iaste Neo-Armâneascâ – „Język
macedo-aromuński nie jest nową łaciną, lecz łacina jest formą
nowoaromuńskiego”. Inżynier znalazł tysiące dowodów, monety, inskrypcje
nagrobne, dokumenty, herby i skorupy, potwierdzające, że język pelazgijski
nie przeszedł w grekę, lecz w aromuński; fakt, że aromuński niewątpliwie
należy do rodziny języków romańskich, według jego badań dowodził tego, że
łacina rozwinęła się pod wpływem aromuńskiego.
Podczas mojej podróży często przypominał mi się list, który przysłał mi
wiedeński historyk Max Demeter Peyfuss. Trafił on na Aromunów jako
student, potem za pieniądze, jakie zarobił, pracując jako asystent obsługi
technicznej filmu z Omarem Sharifem i Ingrid Bergman w rolach głównych,
kręconego w Karyntii, odbył swą pierwszą podróż badawczą. Później
opublikował dziesiątki prac naukowych, między innymi wielką monografię
legendarnego, właściwie nieistniejącego Voskopoje. Peyfuss przestrzegał
mnie przed fantazjami, które entuzjastyczni Aromuni podają jako wyniki
badań naukowych, przed tymi ogromnymi liczbami, które się ciągle
wymienia, przed manią przypisywania aromuńskości każdemu
wybitniejszemu umysłowi na Bałkanach, lecz przyznał otwarcie, że zachował
dla Aromunów wielką sympatię. Rzeczywiście, nawet chłodni biznesmeni,
których spotykałem w Macedonii, wpadali w największe podniecenie,
opowiadając mi o aromuńskiej prehistorii, w której legendy stawały się
prawdami, mity dokumentami, spekulacje wystarczały za dowody, raz
pierwsi Aromuni byli Trakami, raz przodkami Traków, w każdym razie
zawsze byli o plemię starsi niż pozostali.
Isaiah Berlin stwierdził kiedyś, że naród to grupa ludzi, którzy pozostają
w tym samym błędnym przekonaniu na temat swojego pochodzenia. Kiedy
w osiemnastowiecznej Europie powstawały nowożytne narody, krok
w przyszłość legitymizowano najczęściej dość śmiałym sięgnięciem
w przeszłość. Nowoczesne społeczeństwa obywatelskie, które tworzyły coś
całkiem nowego, wykorzystały coś bardzo starego, prastare mity, następnie
przetworzone na własną prehistorię. Naród francuski, który powstał
przeciwko swej arystokracji przemieszanej z frankońskimi zdobywcami,
wmawiał sobie skutecznie, że sam pochodzi od dawnych, nieugiętych Galów.
Na północy Europy pewien zdolny młody Szkot nazwiskiem James
Macpherson stworzył wiersze wyglądające na starożytne, które zachwyceni
współcześni uznali za pieśni Osjana, poety żyjącego tysiąc lat temu.
Zapoczątkowały one nie tylko szkocki ruch narodowy, wszędzie bowiem
rzekomi potomkowie Celtów zapragnęli utworzyć własne państwa narodowe.
Właśnie z historii, nawet jeśli była tak prostacko podrabiana, jak w wypadku
Osjana, grupy, które jedynie w luźny sposób były powiązane ze sobą
językowo, kulturowo, ekonomicznie czy religijnie, czerpały siłę, by
zdefiniować się na nowo i określić jako naród.
Czasem brała mnie złość, kiedy znów jakiś historyk-amator próbował mi
tłumaczyć, dlaczego Agrionowie, Dorowie czy Sirionowie z czasów
przedhelleńskich byli protoplastami Aromunów. Nawet Stevo, intelektualista,
nie mógł zrozumieć, że nie potrzebuję znalezisk archeologicznych, żeby
interesować się Aromunami, by podziwiać upór, z jakim trwali przy swoim
języku wbrew naciskom i prześladowaniom, i w sposób oczywisty
opowiadać się za przyznaniem im wszelkich praw. Ale potem przypomniał
mi się galijski kogut czy król Artur i zrozumiałem, że mieszanie w mitycznej
prazupie nie jest u małych, podbitych narodów niczym bardziej nagannym
niż u narodów wielkich, które z mitów stworzyły poważane na całym świecie
dobra kultury.

4 Na scenie stały dwie dziewczyny w wieku około dwudziestu lat,


blondynka ubrana na czerwono i brunetka cała na czarno. W prawej ręce
obie miały mikrofony, lewą dawały ludziom znaki, kiedy mają głośno
krzyknąć, przytaknąć, przyłączyć się do śpiewu, zamilknąć lub słuchać.
Dziewczyny miały na nogach strasznie wysokie obcasy i tak krótkie mini, że
nie zasługiwały już na miano spódnic. Zostałem im przedstawiony przed
imprezą i miałem okazję podziwiać ich umiejętność równoczesnego palenia
papierosa, żucia gumy i prowadzenia ciekawej rozmowy. Obydwie były
bardzo piękne, pewne siebie i nie wahały się podkreślać tego strojem, a do
tego niezwykle bystre. Teraz stały na scenie i wygłaszały płomienne mowy
polityczne. Na zmianę przedstawiały zarys liczącej trzy tysiące lat historii
Aromunów – najpierw jedna przemawiała dłuższą chwilę, potem druga
przejmowała pałeczkę i zaczynała skandować polityczne hasła nad głowami
około dwustu osób.
Dwudziesty maja to narodowe święto Aromunów. Tego właśnie dnia
sułtan podpisał rozporządzenie, które zapewniło im równe prawa z innymi
narodami imperium osmańskiego. A potem Aromunom wystarczyło
niespełna dziesięć lat, by sprawdzić działanie sułtańskiego dekretu
w codziennym życiu politycznym tego wielkiego, ponadnarodowego
państwa. W dniach 19 i 20 maja wszędzie, gdzie mieszkają Aromuni
świadomi swojej przynależności narodowej, odbywają się imprezy podobne
do tej w Skopje. Tutaj przyszło raczej niewiele osób. Czyż nie zapewniano
mnie, że w samym tylko Skopje mieszka sto tysięcy Aromunów? Tylko
dwustu z nich przyszło na obchody, byli wśród nich sympatyczni starcy,
którzy mimo panującego gwaru zapadali w krótkie drzemki i śnili
o odrodzeniu aromuńskiej epoki, były także radosne dzieci, przez cały czas
biegające po sali, szczęśliwe, że mogą hałasować do woli, szacowni
obywatele w ciemnych ubraniach, ludzie w codziennych strojach, a niektórzy
na ludowo. Jak wszędzie, gdzie zbierają się działacze i aktywiści, najpierw
bez końca wygłaszano powitania, z pewnością ponad połowa obecnych
została specjalnie powitana i skłoniła się uprzejmie, zresztą tak jak ja.
Prowadzenie przejęły obie dziewczyny, które wydawałyby się na miejscu
raczej w berlińskiej dyskotece, tutaj zaś zapowiadały występy poetów
ludowych, zespołów tańca i lokalnych polityków.
Wszystko w programie było bezładnie przemieszane i jedno nie pasowało
do drugiego, ale w zadziwiający sposób chaos ten sprawiał wrażenie
całkowicie uporządkowanego i wszystkie wykluczające się elementy
układały się w oczywistą całość. Wreszcie na scenę wszedł pierwszy zespół
ludowy. Przy akompaniamencie klarnetu, akordeonu i bębenka młodzi
mężczyźni i kobiety ustawili się w dwa rzędy, które oddalały się od siebie
i potem zbliżały jak falujące sznury. Dostojnym krokiem, nie w podskokach,
ale dostawiając jedną stopę do drugiej, chłopcy posuwali się w kole,
a dziewczyny, odskakując w bok, ze splecionymi ramionami, biodro przy
biodrze, zdawały się płynąć. Chłopcy z poważnymi minami, bez śladu
uśmiechu, mocno przytupywali co kilka taktów, a dziewczyny, wesołe
i roześmiane, lekko unosiły się nad podłogą. Wszyscy mieli na sobie
wspaniałe stroje ludowe, różniące się do strojów greckich niezauważalnymi
dla mnie drobiazgami, które wnikliwie opisał mi pewien ekspert. Zarówno
muzyka, sposób tańca, jak i białe koszule i spodnie mężczyzn oraz sukienki
kobiet z haftami na przodzie przypominały mi greckie zespoły tańca
ludowego, ale to była – gorzej niż pomyłka – niemal obraza, którą aromuński
ekspert wprawdzie mi wybaczył, lecz odczuwał przemożną pedagogiczną
potrzebę zwrócenia mi na nią uwagi.
O ile zrozumiałem jego wywody, stroje aromuńskie od greckich różnią się
tym, że u Aromunów materiały były droższe, gdyż ci zawsze mieli pieniądze,
jako kupcy zaliczani do najbogatszych grup na Bałkanach, i zawsze
zostawiali sobie trochę najcenniejszych towarów, zwłaszcza dla swych
kobiet. Poza tym Grecy tańczyli w dziki i nieopanowany sposób, zaś
Aromuni byli z natury powściągliwi i zachowywali formę. Tłumaczył mi te
wszystkie rzeczy, a dokoła nas ludzie krzyczeli, śmiali się, palili papierosy
i klaskali, dzieci wspinały się na krzesła, a na scenie dwie bezwstydne
królowe disco celebrowały tożsamość narodową, zaś mój ekspert, gdy tylko
coś innego zwracało moją uwagę i zaczynałem wodzić wzrokiem po sali,
mocno uderzał mnie w ramię i wbijał we mnie surowe spojrzenie. Nie
ulegało wątpliwości, że znajdowałem się w krainie, gdzie rządziła różnica.
Zrozumiałem, że Aromuni zazdrośnie strzegą swych różnic, że istnieje realne
zagrożenie, iż mogą uważać je za rzecz niemal najważniejszą, wręcz za swoją
istotę. A przecież wszystko mogło być trochę inne niż u sąsiada, niż gdzie
indziej na świecie! Laski pasterskie, które mi pokazywano, miały inne
zakończenia, dzbanki inne uszko, mężczyźni mieli inne brwi, a co dopiero
kobiety… Wręcz maniakalnie wskazywano mi każde odstępstwo
i najdrobniejszą różnicę i upierano się, że właśnie to jest podstawą. Ale
czego? Piękna? Radości? Aromuńskości?
Wystąpiły cztery zespoły taneczne z różnych miast, a kiedy schodziły ze
sceny, dwie wodzirejki podchodziły do rampy, by podczas przerwy rzucić
kilka płomiennych apeli, przekrzykując hałasującą publiczność. Kilka razy,
gdy zaczęły ze zbyt wielkim zapałem lub gwar w sali był zbyt głośny,
przerywały ze śmiechem i żartobliwie się poszturchiwały. Tancerki
i tancerze, którzy właśnie zakończyli występ, przychodzili prosto z garderoby
na widownię i zajmowali miejsca. Jeszcze przed chwilą ubrani we wspaniałe
stroje, teraz wyglądali jak zwykła młodzież z miasta, która w piątkowy
wieczór wybiera się do dyskoteki, dziewczyny z ostrym makijażem,
wciśnięte w ciasne dżinsy, chłopcy z użelowanymi włosami, kolczykiem
w uchu i w sportowych butach, a każde z nich miało ze sobą wielką
reklamówkę z niedbale upchniętym strojem.
Dziewczyny zakończyły swój występ kilkakrotnym zawołaniem: Limba
armâneasca, co oznacza „język aromuński”, choć w tamtej chwili znaczyło
przynajmniej tyle, co: „Nasz ukochany język ojczysty, nigdy go nie
zdradzimy, choćby nadeszli zjednoczeni wrogowie naszego narodu, nigdy go
nie porzucimy, nigdy!”. Później na scenę wszedł poeta, szczupły, blady
młodzieniec, i odczytał wiersz, za który dostał nagrodę fundacji kulturalnej.
Zaprezentowany wiersz był autorstwa Charles’a Baudelaire’a, a młodzieniec
został nagrodzony za to, że przetłumaczył wiersz sławnego poety na limba
armânesca. Rzadko chyba się zdarza, by wiersz Baudelaire’a był
przyjmowany z takim entuzjazmem jak tutaj, w domu kultury, w którym
obchodzono święto narodowe i wdzięcznie wspominano tureckiego sułtana,
przez ludzi, którzy z pewnością nigdy nie słyszeli o Baudelairze i nie znali
jego ekscesów w dziewiętnastowiecznym Paryżu. Ale to nikomu nie
przeszkadzało, gdyż Aromuni, gościnni aż do samozatracenia, ciekawi świata
i chcący się światu pokazać, z każdego, kto miał wystarczająco dużo dobrej
woli, żeby zainteresować się ich narodem, lub jeśli miał pecha i od jakiegoś
czasu nie żył, to przynajmniej był tłumaczony na aromuński, czynili jednego
ze swoich.

5 Rano przed hotelem rozległ się zupełnie nieoczekiwanie gwar bitewny.


Umówione było, że o godzinie siódmej spotkamy się z jednym
z zespołów tanecznych i pojedziemy na małe tournée na zachód,
w stronę albańskiej granicy, do Ochrydu i Strugi. Młodzi tancerze, ze śladami
nocnej zabawy w dyskotekach Skopje na twarzach, już się zebrali, autobus
czekał, a Dina Curata, przewodniczący Unii Wołoskich Stowarzyszeń
Kulturalnych, chudy, nieustannie palący mężczyzna, trawiony gorączkowym
entuzjazmem dla sprawy aromuńskiej, nawoływał do pośpiechu. Tymczasem
w recepcji podeszli do nas dwaj nieznajomi mężczyźni i powiedzieli, że na
polecenie Liga a Armânjlor mają nas zawieźć do Štipu na wschodzie, przy
granicy bułgarskiej, gdzie ważni ludzie czekają, żeby „gościom z Austrii”
wytłumaczyć sytuację. Obaj sprawiali niezwykle poważne wrażenie
i traktowali nas jako gości rangi państwowej, co nie robiło zbyt
zachęcającego wrażenia, ale zdecydowanie wzięli nasze bagaże i wyszli
z nami z hotelu. Gdy razem z dwójką mężczyzn znaleźliśmy się na placu
przed hotelem, wśród reprezentantów Unii Wołoskich Stowarzyszeń
Kulturalnych było widać zaskoczenie i niechęć, które wkrótce ustąpiły
krzykom oburzenia. Około dwunastu mężczyzn stało na parkingu, krzycząc
na siebie nawzajem i wyrywając sobie nasze walizki. Staliśmy z boku, bardzo
zdziwieni, bo w tych walizkach nie było nic cennego. Po kilku minutach
przepychanek, które nie przyniosły żadnego rozstrzygnięcia, dwóch
negocjatorów odeszło na bok, na skraj parkingu, i najpierw było widać, jak
zawzięcie gestykulują, a potem się uspokoili. Tymczasem skłócone strony,
zgromadzone wokół naszych walizek, nie spuszczały się nawzajem z oczu,
ale co chwilę zwracały się do nas uspokajająco ze wspólnymi zapewnieniami,
że wszystko jest w najlepszym porządku.
Po rokowaniach emisariuszy nastąpił wymuszony, pełen wrogości pokój,
a ludzie z Unii Wołoskich Stowarzyszeń Kulturalnych, których poznaliśmy
poprzedniego wieczora, wyjaśnili nam z urzędowymi minami, że dla nas
będzie ciekawiej pojechać do Štipu, własnoręcznie zanieśli nasze bagaże do
autobusu Liga a Armânjlor i na pożegnanie uściskali nas ze smutkiem. Tak
więc zostaliśmy gośćmi państwowymi ligi i pojechaliśmy na przyjęcie do
Štipu. Przez kilka następnych dni dowiadywałem się, o co chodziło z tymi
dwoma zwaśnionymi organizacjami.
W czasach Jugosławii Aromuni nie mogli zakładać własnych stowarzyszeń
narodowych. Lecz co ciekawe, wielu z nich wychwalało nieistniejącą
Jugosławię jako najlepsze państwo, jakie kiedykolwiek istniało na
Bałkanach. W leżących na uboczu wioskach często natykałem się w domach
na swego rodzaju ołtarzyki, gdzie ikona Chrystusa otoczona była zdjęciami
krewnych żyjących w Australii czy Ameryce, a pomiędzy nimi była
fotografia marszałka Tita. Tak jak Macedończycy, Aromuni zdawali się nadal
wielbić Tita. Tylko jedno u niego było złe, był komunistą, a Aromuni
z dawien dawna byli kupcami i prywatnymi przedsiębiorcami. W samej
Jugosławii też tylko jedna rzeczy była naprawdę zła: komunistyczne
państwo, w którym kupcom nie było łatwo prowadzić interesy. Co do innych
rzeczy, które można by krytykować u Tita i jego Jugosławii, należy być
wyrozumiałym, gdyż sytuacja była trudna i żaden prezydent w żadnym
innym kraju nie rozwiązałby lepiej problemów z tak wieloma narodami,
a zresztą: kiedy Jugosławia jeszcze istniała, będąc Macedończykiem, było się
także Europejczykiem!
Stevo opowiadał mi pierwszego wieczoru, że po ukończeniu szkoły jeździł
autostopem po Europie; był w Salzkammergut, dziwił się wysokim cenom
w Genewie, a w Amsterdamie poznał palącą haszysz młodzież z różnych
krajów. Od tego czasu wiele się zdarzyło, a Unia Europejska, która głosiła
zjednoczenie, ostatecznie przypieczętowała podział Europy. Dzisiaj, nawet
będąc świetnie prosperującym biznesmenem, Stevo nie może już bez
problemu pojechać do Salzkammergut czy Amsterdamu. W tym celu
musiałby się ustawić w niekończącej się kolejce przed jednym z zachodnich
konsulatów w Skopje, żeby dostać wizę, i okazać notarialnie poświadczone
zaproszenia, w których Austriacy lub Holendrzy zapewniają, że w razie
choroby wezmą na siebie koszty leczenia, w razie śmierci pokryją koszty
transportu zwłok, więc w wypadku jakiegokolwiek nieszczęścia żadne
z państw Unii nie poniesie strat materialnych z tego tytułu, że mężczyzna,
który w młodości zwiedził Europę, teraz być może chciałby uczynić to po raz
drugi. „A przecież”, powiedział Stevo, „nie jestem żadnym przestępcą”. I tu
nie mogłem się z nim zgodzić, gdyż być wschodnim Europejczykiem to bez
wątpienia wykroczenie, ale urodzić się w niewłaściwej części Europy to już
przewinienie, którego tak łatwo się nie wybacza.
Ale Jugosławia, którą większość Aromunów darzyła sympatią, choć nie
byli tam uznawani za naród i nie otrzymywali wsparcia ekonomicznego,
zdążyła się rozpaść. W Serbii było zaledwie kilka aromuńskich wspólnot,
z których belgradzka od zawsze cieszyła się poważaniem, a w czasach
komunizmu pośredniczyła nawet w interesach z krajami kapitalistycznymi.
Natomiast większość jugosłowiańskich Aromunów znalazła się w nowo
powstałej Republice Macedonii i tam założyła swoją pierwszą oficjalną
organizację polityczną. Od tego czasu powstało ich więcej, a między nimi
panuje ostra konkurencja albo wręcz nieprzejednana wrogość. Dla Ligi
Aromuńskiej, z którą teraz jechaliśmy przez równiny na wschód, Unia
Wołoska nie było niczym innym jak tylko stowarzyszeniem poczciwych
romantyków, którym wystarczały wspólne rojenia o wielkiej przeszłości.
Unioniści z kolei określali Ligę pogardliwie jako polityczne towarzystwo
oportunistów dbających o własny interes, nie mające żadnej autentycznej
więzi z kulturą aromuńską, którego członkowie przeważnie nie władali nawet
limba armâneasca i wykorzystywali swych pobratymców, by uzyskać od
państwa kilka przywilejów.
Jechaliśmy przez żyzne, intensywnie uprawiane ziemie, a Mitko Kostov-
Papuli, przewodniczący Liga a Armânjlor i poseł do macedońskiego
parlamentu, światowy mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, lekko
otyły, wskazał przez okno i powiedział: „Aromuni zakładają uprawne tereny,
a potem ciągną dalej”. To, że Aromuni przynieśli cywilizację światu, a już na
pewno Bałkanom, słyszałem nieraz. Przewodniczący dodał jednak, że
Aromuni wreszcie zaczynają sami zbierać owoce swej pracy. Jego zdaniem
Macedonia była dobrym, lecz słabym państwem, zagrożonym butą Grecji,
roszczącej sobie historyczne prawa do rzekomo greckiego słowa
„Macedonia” i kraju; ignorancją Unii Europejskiej, która nie zamierzała
uznać Macedonii za kraj cywilizowany; ale przede wszystkim przez
Albańczyków, którzy zawsze tworzyli tu silną, mocno wspieraną, a jednak
wiecznie niezadowoloną mniejszość. Z powodu wywołanej przez siebie
wojny w Kosowie ściągnęli do Macedonii setki tysięcy swoich rodaków jako
uchodźców, żeby w następnej wojnie, którą sprowokują, wreszcie mogli
wyrwać kawałek kraju i razem z Kosowem oraz tirańską Albanią zjednoczyć
się w jedną wielką Albanię handlarzy narkotyków i przemytników
samochodów. Albańczycy umieli odpowiednio zaprezentować się w mediach
i przekonać świat, że wszędzie byli prześladowani, a tymczasem sama
Albania prześladowała swoje mniejszości w brutalny sposób. Remeri
stanowili w Albanii drugą co do wielkości grupę narodowościową,
a oficjalnie przecież wcale nie istnieli; nawet podczas spisów ludności
przeprowadzonych po zakończeniu dyktatury komunistycznej przyznanie się
do narodowości aromuńskiej było niemożliwe, gdyż na urzędowych
formularzach do wyboru pozostawały narodowość albańska, grecka albo
romska. Z kolei w Kosowie Aromuni byli przez Armię Wyzwolenia Kosowa
tak samo prześladowani jak Serbowie czy Romowie, bo Albańczykom
przecież nigdy nie chodziło o pokojowe współistnienie, lecz o narodową
niepodległość: „Wolność to dobra rzecz, ale niepodległość narodowa dla
każdego to barbarzyństwo”.
Tymczasem w Macedonii Aromunom przyznawano stopniowo coraz
większe swobody kulturalne, jak mówił Kostov-Papuli, i obecnie mają nawet
własne programy telewizyjne. Wolno im było także powrócić do
aromuńskich nazwisk, ale to nie było łatwe, gdyż dawnych nazwisk nie
poświadczały żadne dokumenty i tylko w tradycji rodzinnej zachowało się
ich brzmienie i wiedza o tym, że jest to prawdziwe nazwisko, od wielu
pokoleń zakazane.
Gdy o godzinie dziesiątej z opóźnieniem dojechaliśmy do Štipu, miłej,
małej mieściny, byliśmy już niecierpliwie oczekiwani. Poprzedniego
wieczora gościliśmy na festynie Unii Wołoskich Stowarzyszeń Kulturalnych,
a teraz trafiliśmy na festyn Ligi Aromuńskiej, który do złudzenia
przypominał imprezę w Skopje. Patrząc na sposób obchodzenia świąt,
pomyślałem, że Liga i Unia mogłyby z miejsca zorganizować zjazd
zjednoczeniowy. Nadto dzisiejsza impreza odbywała się przed południem,
a nie wieczorem, co jeszcze dodatkowo potęgowało wrażenie dziwaczności.
Naraz cała gwarna sala podniosła się jak jeden mąż, żeby odśpiewać
uchodzącą za hymn Aromunów pieśń, która zabrzmiała z głośników:
Z głębi swych grobów
Wołają nasi dzielni ojcowie:
Ciężka klątwa spadnie na tych,
Co nie używają mowy ojczystej.
Kto własny język porzuci,
Tego ogień niech zniszczy.

Po długich brawach, jakimi zebrani nagrodzili swą narodową niezłomność,


na scenę weszły zespoły taneczne, które potrafiły odtańczyć swe korowody
z taką samą wprawą i godnością jak grupy wczorajsze, a ich członkowie, jak
później zauważyłem, tak samo słabo rozumieli aromuński, język ich babek,
jak młodzi ludzie ze Skopje. Byli zagorzałymi Aromunami, ale ani aktywnie,
ani biernie nie znali limba armâneasca, do którego zachowania
zobowiązywał pod groźbą hymn. Swoje płomienne deklaracje aromuńskości
składali raz za razem po macedońsku. Nagle zapanowała cisza, przyszła pora
na punkt kulminacyjny: na podium weszła gwiazda imprezy – otyła
pięćdziesięcioletnia kobieta w wieczorowej sukni. Z towarzyszeniem
nagranej na kasetę orkiestry, dudniącej z głośników głębokimi basami,
z wielkim przejęciem zaczęła śpiewać łzawe szlagiery, które zdawała się
wyciskać z mikrofonu. Po twarzy mojego sąsiada, energicznego starszego
pana o siwej czuprynie, który cały czas tłumaczył mi, co się dzieje, spływały
łzy, lecz sprawiało mu to wyraźną przyjemność. Kiedy zapytałem go, o czym
była piosenka, powiedział: „Ona śpiewa o swoim narzeczonym, który jest
w Ameryce. Czeka na niego, ale on nie ma pieniędzy na powrót”.
6 Rzadko zdarza mi się spotkać człowieka, który potrafiłby powiedzieć
tyle mądrych rzeczy, by zaraz potem, niemal jednym tchem,
wygadywać niemiłosierne bzdury, i miałby równocześnie tyle samo
ujmujących i odstręczających cech co Naum Karabatak. Siwowłosy
mężczyzna, który płakał nad zagubionym w Ameryce narzeczonym
korpulentnej pieśniarki, sam spędził dwadzieścia lat w Cincinnati, pracując
przez cały czas u żydowskiego fotografa. Do Ameryki przyjechał w roku
1964, po drodze zatrzymywał się na dłużej w Rotterdamie i Brukseli, i już
tam starał się znaleźć pracę u Żydów, gdyż oni jako jedyny naród mogli jego
zdaniem równać się z Aromunami pod względem bystrości umysłu.
Twierdził, że zna osiem języków, a w ciągu kilku dni miał okazję udowodnić
mi znajomość przynajmniej czterech. Jeśli chodzi o wykształcenie, był
człowiekiem prostym, ale na uniwersytecie życia przyswoił sobie
uniwersalne półwykształcenie, którego luki śmiało wypełniał własnymi
pomysłami i fantazją. Kiedy usłyszał, że mieliśmy jechać na zachód, w stronę
Albanii, z Unią Wołoskich Stowarzyszeń Kulturalnych, a zostaliśmy porwani
przez Ligę Aromuńską w podróż wzdłuż granicy bułgarskiej na wschodzie,
zaproponował rozsądnie, żebyśmy zamiast skazywać się na oficjeli pojechali
w jego towarzystwie na południe Macedonii, do Bitoli, jego miasta
rodzinnego przy granicy z Grecją.
Macedonia to mały kraj, ze stołecznego Skopje po kilku godzinach zawsze
dojeżdża się do granicy. Wszystkie narody, których państwa graniczą
z Macedonią, mieszkają także tu, są to Bułgarzy, Serbowie, Albańczycy,
Grecy, ponadto jeszcze kilka innych narodów, takich jak Turcy, Rumuni,
Romowie i Aromuni. Wewnętrzne granice między nimi są z jednej strony
płynne, z drugiej zaś wyraźnie określone i jasno zaznaczone przez cały zespół
cech zewnętrznych, lokalnych i społecznych, które dla niewtajemniczonych
są niewidoczne. Karabatak był mistrzem w nieustannym wytyczaniu
wewnętrznych granic, bez przerwy zajmował się zgadywaniem pochodzenia
etnicznego ludzi, których spotykał, a gdy nadarzała się okazja, nawiązywał
z nimi rozmowę o swoich przypuszczeniach, nawiasem mówiąc –
zadziwiająco często trafnych. Nie, nie zadziwiająco często. Moje zdziwienie
z powodu jego zdolności rozpoznania w przypadkowym przechodniu
pochodzenia bułgarskiego czy greckiego po kilku dniach ustąpiło
przerażeniu. Nie tyle zadziwiający, co raczej przerażający był zwyczaj, by
spoglądać na ludzi pod kątem pochodzenia etnicznego, taksować ich
w poszukiwaniu niezauważalnych szczególnych cech fizjonomii,
zdradzających w nich Albańczyków, Rumunów czy Aromunów. Przerażało
mnie także, że ogromna większość ludzi, których Karabatak etnicznie
prześwietlił, najwyraźniej akceptowała jego grę. Widocznie w Macedonii
normalne było, że obcy, przypadkowo spotykający się ludzie za pomocą
niezauważalnych znaków i sygnałów przyporządkowywali się nawzajem do
jednej z wielu grup etnicznych.
Karabatak był oburzony, kiedy go zapytałem, czy nie jest to podejście
rasistowskie. On? Rasistą? On przecież nie ma nic przeciwko nikomu,
z każdym potrafi się dogadać, przecież chyba zauważyłem, że u wszystkich
grup etnicznych wzbudzał sympatię! Nawet Albańczycy, do których
podchodził na ulicy z wymierzonym palcem wskazującym, by zapytać, czy
przypadkiem nie są Albańczykami, nawet oni go lubili, choć Karabatak
Albańczyków lubił najmniej ze wszystkich narodów Macedonii, bo
Albańczycy przejmują stopniowo restauracje, sklepy i bazary w miastach.
A dlaczego im się to udaje? Bo są oczywiście najpracowitsi, rozpromienił się
mój rozmówca, to przecież logiczne! Po nas, Aromunach, i Żydach to
najpracowitsi ludzie na świecie! Albańczycy wszędzie sobie potrafią radzić,
a w Ameryce Karabatak utrzymywał z nimi nawet przyjacielskie kontakty.
Gdyż w Ameryce Macedończycy, z którymi był najbliżej związany,
z zazdrości odwrócili się od Aromunów. Gdy emigrowało dwóch ludzi ze
Skopje, to zawsze Aromun szybko potrafił coś osiągnąć, a tego tępawy
Macedończyk, który po dwudziestu latach przypuszczalnie dalej tyrał w tej
samej fabryce, nie mógł mu wybaczyć.
W ogóle dla zdolnych ludzi, takich jak Aromuni, Ameryka jest
wspaniałym krajem. Ale na dłuższą metę nie można tam wytrzymać, bo ten
bogaty, piękny i wolny kraj ma wielki problem. Zupełnie nienaturalnie
swoim językiem państwowym zrobił angielski. A na jakiż inny język mieliby
się zdecydować twórcy USA? Oczywiście na indiański! Karabatak prychnął
z pogardą, że sam na to nie wpadłem. Tylko to mogłoby przezwyciężyć
klątwę ciążącą na zdobywcach. „Przyjrzyj im się tylko, mają najwięcej
pieniędzy, a nie są wcale szczęśliwi, każdy potrzebuje psychiatry, mają
ogromną przestępczość, a i bawić się z nimi też nie można, to jest klątwa, bo
nie spłacili długu i nie zrobili języka indiańskiego urzędowym językiem
Stanów Zjednoczonych Ameryki!”.
Kiedy Karabatak wyjaśniał mi złożoność świata, porywał mnie zawsze
w wir nieoczekiwanych odkryć i zwykłych uprzedzeń, szczerości
i małostkowej pedanterii, wielkoduszności i cynizmu. Wewnętrzne granice,
które nieustannie obserwował w Macedonii, i mówiąc o nich, także je
umacniał, przechodziły przez niego samego. Jego ojciec był greckim
Wołochem, lecz rodzina nie było czysto wołoska, matka była Aromunką
z Bitoli. Gdy coś mi opowiadał, najczęściej używał przy tym rąk, co szybkiej
jeździe prowadzonym przez niego samochodem dodawało jeszcze więcej
dreszczyku. W pewnym momencie musiałem wreszcie poruszyć tę drażliwą
sprawę. Przyznałem mu się, że my, zachodni telewizyjni oglądacze wojen
w byłej Jugosławii, zawsze dziwiliśmy się, skąd właściwie ludzie w jednej
wiosce, w jednym regionie, którzy się nawzajem wypędzali i mordowali,
wiedzieli, kto należy do jakiej grupy etnicznej, po której stronie stoi. Już
kilkaset kilometrów dalej na północ nie można było ich odróżnić ani po
wyglądzie, ani na podstawie języka, ani też nikt nie wiedział, na czym polega
ta przeklęta różnica między Słowenią a Slawonią, między Serbami
a Chorwatami w Krajinie.
– Po prostu się rozpoznajemy. Tu chodzi o godność człowieka, żeby został
rozpoznany jako ten, kim jest.
– Ale w czasie wojny domowej to może mieć fatalne skutki.
– Wojna domowa! Tylko Albańczycy zawsze liczą na wojny! Poza tym
wszyscy chcą pokoju! Albańczycy liczą na wojnę, bo u nich jednostka nie
znaczy nic, liczy się tylko rodzina. Wcale im nie przeszkadza, kiedy kilka
osób zginie, jeśli klan na tym korzysta. Zawsze tacy byli. Pamiętaj
i opowiedz wszystkim w razie czego: gdy kiedyś wybuchnie wojna
w Macedonii, powiedz, że nie chciał jej nikt poza Albańczykami.

7 Staliśmy na Cimitru Armânescu, aromuńskim cmentarzu Bitoli, przed


grobem Nauma Karabataka i śmialiśmy się z żartów, którymi nas
zabawiał. Po rozwodzie z pierwszą żoną wrócił do Macedonii, w Bitoli
ożenił się po raz drugi, wprawdzie nie z Aromunką, tylko Macedonką, ale
mimo to była dobrą żoną, a na siedemdziesiąte urodziny kupił sobie
grobowiec. Cmentarz aromuński leży nieco poza miastem, niedaleko od
Heraklei, wielkich wykopalisk, gdzie od pięćdziesięciu lat archeologowie
pracują nad odsłonięciem dawnego kompleksu świątyń ze wspaniałymi
mozaikami. Cimitru Armânescu jest zaniedbany w nastrojowy sposób,
nagrobki najczęściej mają kształt wysokiego łóżka lub podestu i wraz
z podmurówką wznoszą się na około 75 cm nad ziemią, co potęguje wrażenie
widoku kamiennych trumien wśród wysokiej trawy. Grób Karabataka jest
pięknie zadbany, na ciemnej płycie nagrobnej zostało wykute jego nazwisko
i rok urodzenia: 1929. Powiedział nam, że często tu przychodzi i dużo płacze,
bo potem już nie będzie miał okazji, a jest przekonany, że trzeba będzie nad
nim wylać morze łez.
Kilka kroków dalej był grób, w którym pochowani zostali bracia Milton
i Iannachi Manakia, pionierzy sztuki filmowej na Bałkanach, którzy około
1900 roku przywieźli kinematografię z Paryża. Nakręcone przez nich sceny,
które się zachowały, pokazują życie codzienne rodziny Manakia, pracę
rzemieślników i wiejskie festyny. Kilka metrów dalej wznosi się imponujący
grobowiec Constantina T. Belimacy, uważanego za największego poetę
macedońskich Aromunów; jego imię często noszą nagrody przyznawane
młodym poetom i zasłużonym działaczom ludowym. Umarł w 1934 roku,
osiągnąwszy bardzo sędziwy wiek, a teraz Karabatak oddał mu hołd, czyniąc
znak krzyża nad jego grobem. Zaraz potem pokazał nam groby, i których
płyty miały napisy cyrylicą, i wyraził oburzenie z powodu tej nowej
idiotycznej mody. Aromuni oczywiście opanowali alfabet grecki oraz
cyrylicę, ale swój romański język powinni pisać nie w ten sposób, lecz
wyłącznie literami alfabetu łacińskiego! Nawet jeśli byli prawosławnymi
chrześcijanami, w roli języka liturgicznego nie zaakceptowali ani
starobułgarskiego, ani kościelnej greki. A teraz w każdą niedzielę w jedynym
kościele aromuńskim odprawia msze macedoński duchowny, który nie lubi
Aromunów, a te ważne dla nich różnice, które starali się zachować także
w kościele, uważa za herezję.
Bitola, dawniej Monastir, jest wielkim, pięknym miastem, które potrafi
zaskoczyć nieświadomego przybysza z Zachodu. W głębokiej Macedonii
natrafia on na tętniące życiem miasto uniwersyteckie, którego nazwy
wcześniej nie słyszał, a które stylowymi sklepami, barami i restauracjami
przypomina miasta włoskie, cudownie łączące miejską swobodę
i śródziemnomorski styl życia. Korso, tutaj nadal noszące nazwę Tito-
Promenade, zaczyna ożywiać się około dziesiątej wieczorem: młodzi i starzy
przechadzają się tam i z powrotem aż do późnych godzin nocnych. W porze,
kiedy środkowoeuropejskie metropolie w niedzielę zamierają, tutaj nie
wiadomo skąd napłynęła masa ludzi i w ciągu kilku minut po promenadzie
spacerowały tysiące, lokale w bocznych uliczkach wypełniły się gośćmi,
w ogródkach grały cygańskie kapele, a po deptaku śmigali na swoich
skuterach prawdziwi szaleńcy. Mniej więcej o godzinie pierwszej tłumy
przechodniów rozproszyły się równie szybko, jak się pojawiły.
Mieszkaliśmy w centrum w hotelu Epinal, brzydkim budynku o dwunastu
czy czternastu piętrach. Karabatak opowiadał nam, że hotel stanął na świętej
zbezczeszczonej ziemi, właśnie na miejscu, gdzie jeszcze do lat
pięćdziesiątych stał aromuński kościół. Potem, ze względu na rozwój
przestrzenny miasta, jak mówiono, kościół został usunięty z centrum
i rozebrany kawałek po kawałku. A ponieważ był cennym zabytkiem i nie
chciano zaostrzać konfliktu z aromuńską wspólnotą, został przeniesiony na
spokojne przedmieście. Gdy w niedzielne przedpołudnie wybraliśmy się na
poszukiwania, początkowo nie mogliśmy go znaleźć. Zasłonięty przez kilka
większych bloków, stał sobie na podwórku, obok warsztatów i garaży.
W zakrystii siedziało czterech starców, w wysoko podciągniętych
spodniach i szerokich odświętnych krawatach z wielkim węzłem, i nie
wydawało się, że przeszkadzamy im w rozmowie, pomyślałem raczej, że są
przyzwyczajeni od wielu lat siedzieć tak razem i czuwać, czuwać, by ich
kościół znów nie został rozebrany; poczułem, że żaden z nich nie wycofa się
i nie umrze bez pozwolenia, że świat będzie trwał, że jeszcze przez jakiś czas
będą takie niedziele, wspólne czekanie i czuwanie. Na nasz widok zerwali się
z krzeseł i poprowadzili nas do pięknie udekorowanego kościoła, w którym
intensywnie pachniało kadzidłem i było bardzo ciepło, bo paliły się setki
małych i dużych świec, wetkniętych w garnki i naczynia z piaskiem. Na
niedzielną mszę o wpół do ósmej rano przychodziło teraz zaledwie piętnaście
osób, przyznali starcy, ale na wielkanocnej sumie zawsze było przynajmniej
kilkuset wiernych. Większe świece były zapalane dla uczczenia świętych,
małe za zmarłych. Starcy chodzili za nami krok w krok, nasze rozmowy
ograniczały się do przyjaznych pomrukiwań i kiwnięć głową, kiedy
odkrywaliśmy coś nowego i spoglądaliśmy na nich z uznaniem.
Gdy wróciliśmy do zakrystii, starcy, którzy nie wypowiedzieli ani jednego
głośnego słowa i sprawiali wrażenie, jakby od dawna już nie mieli siły, by
głośno mówić, chcieli nas czymś poczęstować, tak jak się godzi w stosunku
do gości. Ale nie mieli nic. Poszeptali między sobą nerwowo, potem jeden
z nich, szurając butami, wyszedł na zewnątrz, a my patrzyliśmy na siebie
uprzejmie; po kilku minutach szuranie znów się przybliżyło, starzec wszedł
do środka i podszedł do swych towarzyszy, potrząsając z zakłopotaniem
głową. Gdy potem siedzieliśmy na ławce przed kościołem, jeden ze starców,
ceremonialnie wyjąwszy z kieszeni niezbędne przybory, zaczął drżącymi
rękami skręcać papierosa. Upłynęło trochę czasu, aż skończył dzieło,
obserwowany przez nas wszystkich w przyjaznej ciszy. Uroczyście wręczył
mi gotowego papierosa, dość niepozornie wyglądającego i nierówno
nabitego; pozostali, kiwając głowami, przyglądali się w napięciu, czy prezent
przypadł do gustu, a ja zapaliłem pierwszego od szesnastu lat papierosa
z głęboką nadzieją, że jednak tutaj, w Bitoli, w czasie tej aromuńskiej
podróży przez Macedonię, nie zostanę znów palaczem. Ale już pierwsze
zaciągnięcie smakowało inaczej, niż sobie to wmawiałem, smakowało
wybornie.

8 Następnego ranka Karabatak czekał w swoim samochodzie przed


hotelem, by zawieźć nas w góry i pokazać Nižepole, dawny bastion
Aromunów. Wąska droga prowadziła stromo pod górę, wieś leżała na
wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza. Po ruinach można było
rozpoznać, że kiedyś musiało to być imponujące miasto. Teraz spośród
kilkuset domów zamieszkanych było najwyżej sześćdziesiąt, pozostałe
z wolna zmieniały się w ruiny. Wszędzie było widać ogromne stosy kamieni,
a tu i ówdzie dało się rozpoznać ulicę, która musiała przebiegać między nimi,
kiedy jeszcze były tu domy. Około dwustu ludzi mieszkało jeszcze w tej wsi
z gruzów i kamieni, położonej na sporej stromiźnie, i kiedy od wjazdu do wsi
szliśmy powoli coraz wyżej, stopniowo przyłączali się do nas wszyscy starcy,
którzy wraz ze swymi żonami przyjaźnie wyglądali przez okna, pytając, kim
jesteśmy i czego chcemy. Karabatak znał zresztą większość z nich i wyjaśnił
nam, że to małe, podupadłe Nižepole było całym tutejszym światem, gdyż
nadal mieszkają tu Turcy, Macedończycy, Grecy, Albańczycy i Aromuni,
a język aromuński jest dla nich lingua franca. Był przekonany, że na
Bałkanach lepiej by się układało, gdyby te wszystkie zazdrośnie walczące
o swój naród i państwo ludy posługiwały się aromuńskim jako wspólnym
językiem.
W środku wsi znajdowała się wieża, której dzwon został przywieziony
z Wiednia w 1853 roku; Nižepole nie zawsze żyło w takim zapomnieniu jak
dzisiaj. Za wieżą rozciągał się duży, płaski kawałek ziemi, na którym stała
ogromna szkoła z powybijanymi oknami. Kamienne stopnie prowadzące do
wejścia były popękane, trawa i chwasty znów obejmowały w posiadanie
imponujący budynek. Tutaj nie uczą się już żadne dzieci, mała garstka, która
jeszcze jest w Nižepolu, jeździ szkolnym autobusem do Bitoli. Na pytanie,
kto z nich chodził do tej niszczejącej szkoły, wszyscy nasi towarzysze
odpowiedzieli twierdząco i z entuzjazmem przyjęli propozycję, by usadowić
się na szkolnych stopniach do zdjęcia. W jednej chwili z godnych starszych
panów przeistoczyli się w grupkę rozbrykanych uczniaków,
przekrzykujących się nawzajem w podnieceniu i wymyślających psoty. Przed
zajęciem miejsc na schodach poprawiali sobie nawzajem marynarki i włosy,
żeby na zdjęciu wyglądać porządnie, ale potem nawet przez kilka sekund nie
byli w stanie utrzymać wrażenia powagi i porządku. Rozstawionymi palcami
robili rogi za głową sąsiada i co chwila któryś wybuchał swawolnym
śmiechem, który zaraz udzielał się innym.
W drodze powrotnej zostaliśmy zaproszeni do domu przez starą, czerstwą
kobietę o subtelnych rysach twarzy. Usiedliśmy na sofie przykrytej grubą
baranicą, dostaliśmy kawałek galaretki w cukrze podany na spodeczku,
potem orzeszki ziemne w misce, następnie przyszedł czas na kawę, a na
koniec na owczy ser i kiszone ogórki. Dopiero po jedzeniu zaczęła się
rozmowa. Zdjęcia na ścianach, pokazujące różne pokolenia rodziny, były
robione przeważnie na weselach i chrzcinach. Na stole pod zdjęciami stały
wazony pełne sztucznych kwiatów. Tak, przytaknęła staruszka, to były jej
dzieci i dwanaścioro wnuków, wszyscy mieszkają w Australii, większość
z nich w Perth, kilkoro gdzie indziej. Dowiedzieliśmy się, że w latach
sześćdziesiątych z samego tylko Nižepola wyemigrowało do Australii
dwieście pięćdziesiąt rodzin.
Po drugiej stronie doliny wznosiło się wysokie zbocze, aż do samego
grzbietu porośnięte gęstym lasem. Stara kobieta zaśmiała się, kiedy
żegnaliśmy się w jej pachnącym, pełnym kwiatów ogródku, wskazała na
tamtą stronę doliny i powiedziała, że to jest jej „góra”. Nikt z mieszkających
tu ludzi nie wiedział, jaką nazwę nosi to miejsce w atlasie, a odkąd sięgnąć
pamięcią, wszyscy nazywali ją po prostu „zębem babci”. Góra, choć wysoka,
nie miała w sobie nic ostrego, skalistego, tylko łagodnie zaokrąglony szczyt,
bo babcia przecież nie ma już ani jednego zęba.

9 Wielu opowiadało nam o Kruševie. Bajecznie piękne miało być to


miasto, które w dniu 2 kwietnia 1903 roku zbuntowało się przeciwko
feudalnemu uciskowi i proklamowało republikę wszystkich narodów
mieszkających w Macedonii. Republika utrzymała się przez dwanaście dni,
zanim uległa wojskom osmańskim, które ukarały Kruševo straszliwą
masakrą. Deklarowane przez rewolucjonistów cele do dzisiaj nie zostały
zrealizowane. Gdyż w 1903 roku nie żądali oni tego samego, o co sto lat
wcześniej walczyli obywatele krajów zachodnich i co zrealizowali w polityce
i gospodarce. Inaczej niż we Francji czy Niemczech, gdzie prawa
obywatelskie miały zostać zrealizowane w ramach państwa narodowego,
rewolucjoniści z Kruševa walczyli o republikę równouprawnionych narodów.
Dlatego nie tylko wojska powstańcze, lecz także pierwszy i jedyny rząd
rewolucyjny był wielonarodowy. Także tureccy mieszkańcy Kruševa
i członkowie islamskiej wspólnoty religijnej zostali specjalnie zaproszeni do
przyłączenia się do powstania. W Manifeście Kruševskim uderza
wielkoduszność i realistyczne spojrzenie na bałkańskie warunki. Pogląd, że
na Bałkanach zachodnia koncepcja państwa narodowego jest całkowicie
nieprzydatna i może prowadzić tylko do wojen, wypędzeń i czystek
etnicznych, od tamtego czasu nie znajduje zwolenników w tym regionie.
Kiedy po rozpadzie imperium osmańskiego w 1913 roku całe Bałkany stały
się istną układanką rzekomych państw narodowych, był to początek ery
nieustannego korygowania granic, wypędzeń, wymiany i przesiedlania
ludności, a powracające co jakiś czas wojny domowe prowadziły do nowych
korekt granic i nowych wysiedleń.
Aromuński malarz Nikola Martin ma w Kruševie swoje muzeum. Kiedy
w 1913 roku miasto przypadło Serbom, aromuński artysta został natychmiast
przerobiony na Serba Martinovića. W 1916 roku obszar ten zajęły wojska
sprzymierzonej z Niemcami i Austrią Bułgarii. Dla zwolenników
wielkobułgarskiego imperium, w którym miało się odrodzić dziedzictwo
historycznej Macedonii z czasów Aleksandra Wielkiego, Aromuni byli
niebezpiecznymi separatystami, których należało bardzo pilnować;
deportowani masowo, umierali w obozach, a tymczasem malarz Martinović
został zasłużonym bułgarskim artystą Martinovem. Po 1945 roku, kiedy
w ramach federacyjnej Jugosławii powstała republika Macedonii, Martinov
został wielkim macedońskim malarzem o nazwisku Martinoski. I tak był
Serbem, Bułgarem, Macedończykiem, a nigdy nie wolno mu było być tym,
kim był naprawdę: Aromunem, potomkiem łacińsko-romańskiej ludności
Bałkanów.
Jednak największe prześladowania Aromuni musieli znosić w Grecji. Tam,
gdzie do dzisiaj żyje ich największa populacja, najdłużej odmawiano im praw
do własnej kultury. A przy tym wszyscy Aromuni, których poznałem,
odczuwają pewną nieokreśloną tęsknotę za Grecją, którą uznają za swoją
mityczną praojczyznę. Stamtąd – jak sądzą – przed tysiącami lat wyruszyli na
wędrówkę ich przodkowie, tam – jak im opowiadano – jeszcze ich
pradziadowie pędzili jesienią swe ogromne stada owiec na pastwiska. Wołosi
– jak nazywa się w Grecji Aromunów – zamieszkiwali obszar gór Pindos,
położoną na północy krainę Epiros, i miasta: Janina, Larissa oraz Saloniki.
Metsovo, wołoskie Aminciu, miejscowość w górach Pindos, to dla
Aromunów na całym świecie ich Jerozolima, do której kiedyś chcą wrócić.
Ale tam, w mitycznej, wyidealizowanej Grecji, Wołosi byli tak długo
brutalnie prześladowani i zmuszani do asymilacji, aż dla nich samych słowo
„Wołoch” stało się pogardliwym określeniem człowieka zacofanego,
niewykształconego i głupiego. Był to prawdziwy tryumf nacjonalizmu:
mniejszości zostaje zaszczepione poczucie niższości, nie być członkiem
większości staje się czymś wstydliwym, więc by przed tym wstydem uciec,
mniejszość nie uczy swoich dzieci języka ojczystego i zachęca je do
przystosowania się do grupy silnych i odnoszących sukcesy, do
podporządkowania się instytucjom, oraz przekazuje im także stworzoną przez
większość obowiązującą wizję historii.
Wolfgang Dahmen i Johannes Kramer, dwaj niemieccy socjolingwiści,
którzy przez lata badali aromuńskie wyspy językowe w Grecji, twierdzą, że
upadek tego języka zaszedł tak daleko, że w Grecji cofnięcie go jest prawie
niemożliwe, nawet przy specjalnym programie wspierania. W latach
pięćdziesiątych zamknięto ostatnie szkoły, a ostatnich wytrwałych
reprezentantów wołoskiej kultury wywieziono na odległe wyspy i dzisiaj
prawie nikt z młodszego pokolenia nie rozumie języka dziadków. Także jako
członek Unii Europejskiej, która od wschodnioeuropejskich krajów
starających się o członkostwo żąda ochrony ich mniejszości narodowych,
Grecja nadal ostentacyjnie lekceważy prawa Wołochów. Dopiero w ostatnich
latach mogły powstać oficjalne aromuńskie stowarzyszenia kulturalne;
i teraz, kiedy jest już za późno, Grecja odkrywa swoich Wołochów. Najpierw
za pomocą biurokratycznych środków przymusu, konsekwentnej polityki
oświatowej przez długie lata dziesiątkowano ich i demoralizowano, a dzisiaj
po raz pierwszy są mile widziani; chętnie zaprasza się ich na różne imprezy,
gdzie służą jako element folklorystycznego sztafażu.
Na smutny los Wołochów moją uwagę zwrócił swymi płomiennymi
listami pewien mężczyzna, którego nazwisko otworzyło mi w Macedonii
wiele drzwi. Vasile Barba pochodzi ze zniszczonej wioski greckich
Wołochów, wyemigrował ze swoją rodziną do Rumunii, gdzie aż do
emerytury pracował jako inżynier leśnictwa. Swoje aromuńskie powołanie,
któremu poświęcił resztę życia, odkrył dość późno, podczas wizyty w swej
rodzinnej wsi, leżącej na północny zachód od Salonik. Przeniósł się do
Freiburga na południu Niemiec, gdzie powołał Centrum Studiów
Aromuńskich, i z tego niewielkiego miasta w Breisgau, do którego na
kongresy zaprasza uczonych z całego świata, uczynił emigracyjną stolicę
Aromunów na wychodźstwie. Barba wysłał mnie także do Kruševa, gdzie
miałem koniecznie obejrzeć stare miasto, w całości zbudowane i niegdyś
zamieszkiwane przez Aromunów, oraz liczne kościoły aromuńskie…
Inaczej niż w Grecji, gdzie Wołochami tak długo pogardzano, aż nikt już
nie chciał się do tej narodowości przyznawać, w Macedonii, Rumunii i Serbii
Aromuni znajdowali się w sytuacji dwuznacznej, wręcz paradoksalnej. Choć
przez długi czas nie mogli organizować się jako naród, w swoich krajach
wielu z nich równocześnie należało do intelektualnych i ekonomicznych elit.
Cieszyli się szacunkiem jako handlowcy, bankierzy, mecenasi, założyciele
akademii, lecz to uznanie dotyczyło ich jako obywateli kraju, a nie członków
mniejszości aromuńskiej. Przy tym ciągle musieli odpierać podejrzenia, że
nie można traktować jako odrębnego narodu. W Albanii do dzisiaj zarzuca
im się, że w rzeczywistości są ukrytymi Grekami, zachowującymi się jak
potężny sąsiad na południu Albanii. Z kolei w Grecji byli uważani przez
jednych za zbłąkane, pozostające na niższym stopniu rozwoju resztki
pragreckiej cywilizacji, przez innych zaś za macedońskich agentów.
W Bułgarii często zarzucano im, że w rzeczywistości są jugosłowiańskimi
Macedończykami, którzy świętemu bułgarsko-macedońskiemu państwu chcą
odebrać ludzi i ziemię. „Nasz los przypomina los Żydów”, powiedział
Karabatak, „wszędzie jesteśmy lojalni i dla kraju, w którym mieszkamy,
chcemy jak najlepiej, a mimo to nie dają nam spokoju. Jesteśmy jak Żydzi,
tylko że nikt nie wie o krzywdach, jakie nas spotykają”. Bez wątpienia
Karabatak był przekonany, że nikomu nie wyrządzono większej krzywdy niż
Aromunom.
Gdy dojechaliśmy do Kruševa, łagodnie popołudniowe słońce oświetlało
rozciągające się wśród wzgórz miasto, pełne pomalowanych na biało lub
żółto jedno- i dwupiętrowych domów, zdobionych drewnem, z których wiele
miało charakterystyczny rozszerzający się ku górze kształt: podstawa była
wąska, góra obszerna, jak szeroki kapelusz nałożony na małą głowę. Około
1900 roku mieszkało tu dwadzieścia tysięcy ludzi, dzisiaj jest ich zaledwie
sześć tysięcy, z czego niecały tysiąc to Aromuni. Oprócz Macedończyków
osiedliło się tu wielu Albańczyków. Gospoda na skraju miasta, w której
Karabatak jadł dwadzieścia lat temu, należała obecnie do Albańczyka, który
ucieszył się, kiedy nasz towarzysz od razu trafnie rozpoznał w nim
Albańczyka. W sali grała wyczerpana kapela, interpretująca skoczne tańce
w sposób niezwykle melancholijny, a ponad stu gości dreptało ospale
w korowodach lub w wymiętych koszulach siedziało przy stołach nad
kieliszkami z wódką. To były poprawiny albańskiego wesela, które zaczęło
się przed dwoma dniami. Z tyłu za gospodą kilka metrów niżej znajdowało
się boisko piłkarskie z jedną tylko bramką, do której były przywiązane dwa
kasztanki. Obok koni spokojnie pasły się owce, a po boisku biegały wielkie,
przyjazne psy; należące do weselnego towarzystwa odświętnie ubrane dzieci
wspinały się na rdzewiejące beczki i rozpadające się pojemniki. Stałem wyżej
i pomyślałem, że już kiedyś widziałem ten obraz. W samochodzie
przypomniałem sobie, że to było w kinie, na filmie Emira Kusturicy.

10 Molovište jest jednym z najsmutniejszych miejsc na ziemi, lecz było


w nim tak wesoło jak nigdzie podczas tej podróży. Jadąc z Bitoli na
zachód, przy Kazem skręciliśmy z głównej trasy i znaleźliśmy się na drodze,
która stawała się coraz bardziej wąska i stroma. W dole szumiał strumień
Zemnica, od którego dolina wzięła swoją nazwę. Molovište leżało nieco
wyżej niż Nižepole i było zbudowane na jeszcze bardziej stromym zboczu.
Kiedyś mieszkało tu ponad dwa tysiące ludzi i Molovište było sławne. Była
to jedyna miejscowość, w której mieszkali wyłącznie Aromuni, a przez
znaczną część roku żyły tu tylko kobiety. Mężczyźni wędrowali po kraju jako
strażnicy karawan i pasterze, a kobiety wysoko w górach, jak w twierdzy,
czekały na ich powrót. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżali obwoźni handlarze
i zaopatrywali wieś nie tylko w niezbędne rzeczy. Badacze historii społecznej
stwierdzili, że w Molovište było niemal wszystko to, co w Wiedniu, Wenecji
czy Budapeszcie uchodziło za luksus. Miejscowość położona na zbyt
stromym miejscu, żeby można było uprawiać rolę, gdzie – jak mówiły dawne
opisy podróży – mieszkały samotnie najpiękniejsze kobiety w kraju,
uchodziła za zamożną, choć niczego tu nigdy nie wytwarzano. Stało tu ponad
osiemset wspaniałych domów, z których teraz zamieszkanych jest ledwie
trzydzieści.
Ludzie mieszkali tu między stertami gruzów, w których jeszcze dawało się
rozpoznać miejską strukturę placów, zaułków, ulic i mostów. Od wjazdu do
wsi aż do górującego nad domami kościoła trzeba było pokonać około
dwustumetrową różnicę poziomów. Na tym, co kiedyś było ulicami, spały
psy, które nie dawały się przepędzić, ale ani razu nie zawarczały i nie
zaszczekały, leżały tylko leniwie, czekając, aż nad nimi przejdziemy.
Z dwudziestu domów tylko jeden był zamieszkały i choć znajdował się
w otoczeniu rumowisk, miał w oknach kwiaty.
W Molovište spotkałem samych miłych ludzi. Mieszkańcy zrujnowanej
wsi byli weseli. Ci, którzy pozostali, zachowywali pogodę ducha. Chodzili
pośród ruin i pielęgnowali swoje rabatki. Wybierając się w odwiedziny do
sąsiadów, musieli przechodzić obok gruzów i kamieni, ale w ich ogródkach
kwitły róże. Wieś, mająca nie więcej niż sześćdziesięciu mieszkańców,
w takim samym stopniu należała do ludzi i zwierząt. Psy, których w każdym
innym miejscu na świecie należałoby się bać, wielkie psy pasterskie,
wylegiwały się leniwie w kurzu między kurami lub przechadzały po wsi, nie
zwracając uwagi na obcych, ostrożnie zwalniających kroku. Na skrzyżowaniu
czy raczej na placu, na którym kiedyś zbiegały się chyba trzy drogi, minął
nas koń; człapał z wolna i nie zaszczyciwszy nas spojrzeniem, udał się do
niżej położonej części wsi. Także i teraz Molovište było raczej miejscem
kobiet niż mężczyzn. Jedyny młody mężczyzna, który miał pieczę nad
kluczami do kościoła, był niemy, a jego ramiona i biodra podrygiwały przy
chodzeniu. Poszliśmy z nim pod górę do kościoła, do bazyliki St. Petka,
monumentalnie wznoszącej się nad ruinami wsi.
Niemowa wsunął klucz do zamka, a starszy mężczyzna, który przyłączył
się do nas, pierwszy zanurzył się w ciemność, wchodząc przez półotwarte
drzwi, żeby zapalić światła, jakby chciał, żeby St. Petka od razu
zaprezentowała się przybyszom z daleka w całej swej krasie. Żeby tu dotrzeć,
trzeba było mieć albo bardzo dokładną mapę samochodową, albo
miejscowego za przewodnika, należało długo jechać pod górę wąskimi
drogami, przejść pieszo przez zrujnowaną wieś i wspiąć się po wyłożonej
wielkimi kamiennymi blokami dróżce wiodącej do kościoła. Dopiero wtedy
było się godnym przekroczenia progu bazyliki. Jej wnętrze oślepia bielą.
Trzy nawy, tak samo jak ogromne filary, pokryte są nieskalaną bielą, która
podkreśla dodatkowo ogrom budowli. Nad tym wszystkim góruje na suficie
zapierające dech niebo ze złota, czerwieni i błękitu. Ołtarz, jak zwykle
w cerkwiach, jest ukryty za ikonostasem, drewnianą ścianą, w której znajdują
się niezliczone rzędy ikon. Ikony, które przeważnie są ciemne i ponure, tutaj
jarzą się jasnym błękitem i są oprawione w przepięknie rzeźbione drewniane
ramy.
W takim miejscu człowiek nie spodziewa się żadnego kościoła; jeżeli
jednak o nim słyszał, oczekuje raczej kościółka; a kto pokonał tę długą drogę,
wyobraża sobie najwyżej jakiś mały, niszczejący kościół o zaniedbanym
wnętrzu, bez żadnych dzieł sztuki. Ale bazylika St. Petka, która wznosi się
nad gruzami Molovište, jest potężną świątynią. I ta potężna świątynia została
całkowicie odrestaurowana, w najmniejszym szczególe, aż po gałkę u drzwi,
i wygląda teraz absolutnie doskonale, jak chyba nigdy, nawet kiedy służyła
wielkiej, bogatej parafii. Przed sześćdziesięciu laty pewien młody człowiek
urodzony w Molovište wyjechał w świat; Nikola Paligora zajmował się
finansami w Wiedniu i Skopje, importem i eksportem między Wschodem
a Zachodem i stał się jednym z najbogatszych ludzi na Bałkanach. W 1996
roku sfinansował tak perfekcyjny remont na wpół zniszczonego kościoła
w swej wsi rodzinnej, że teraz świątynia należy do najważniejszych budowli
sakralnych Macedonii. Wszystko to opowiedział nam mężczyzna, który
zapalił światła w kościele. Na drodze w dół spotkaliśmy cichego mężczyznę,
może siedemdziesięcioletniego, o łagodnych rysach twarzy, ubranego
w połatany płaszcz, znoszoną koszulę i powykrzywiane buty. Był to kuzyn
milionera, który pozostał w Molovište, kiedy tamten opuścił ziemię rodzinną.

11 Karabatak pożegnał się z nami w Ochrydzie, na koniec trafnie


oszacował moją wagę co do kilograma i pojechał z powrotem do Bitoli.
Autobus, który zabrał nas w przeciwnym kierunku, do Skopje, był
zatłoczony: obok elegancko ubranych pań i panów, wyglądających jak
dystyngowani radcy ministerialni i przez cały czas studiujących jakieś akta,
siedziały chłopki z koszami na kolanach, z koszy wyglądały ciekawskie gęsi,
i jeszcze młodzi żołnierze, szybko opróżniający butelki wódki. Po kilku
godzinach na horyzoncie ukazał się zarys Tetova. To niewielkie miasteczko
przed kilkoma laty zaczęło się intensywnie rozrastać, teraz droga kilometrami
ciągnie się wzdłuż czerwonych ceglanych budynków w stanie surowym,
w których już mieszkają ludzie i przed którymi bawią się duże grupy dzieci.
W Tetovie Albańczycy założyli własny uniwersytet, w którym wielu
Macedończyków i prawie wszyscy Aromuni widzą wrogie centrum
dowodzenia, którego celem jest podział kraju. Na przystanku wysiadły trzy
albańskie pary, zachowujące się przez całą drogę bardzo spokojnie; razem
z nimi autobus opuściły wszystkie dzieci. W rozmowach o kwestii albańskiej
w Macedonii rzadko pomijano plotkę, że Albańczycy, najwidoczniej ze
złośliwości i niskich pobudek, mają więcej dzieci niż wszystkie pozostałe
grupy narodowe razem. Wiedziałem, że to było Tetovo; wiedziałem, że
podczas wojny w Kosowie ponad sto tysięcy Albańczyków uciekło i osiedliło
się tutaj; ale dlaczego pomyślałem, że rodziny, które wysiadły, to naprawdę
byli Albańczycy? Wydawało mi się, że są nieco jaśniejsi niż pozostali
mieszkańcy Macedonii, ich włosy miały odcień rudawy, byli także
szczuplejsi, coś innego było także w ich chodzie i gestykulacji. Czyżby to
była zasługa szkolenia u Karabataka, że zacząłem patrzeć na ludzi, szukając
cech etnicznych? Przypomniała mi się teraz piękna kobieta z samolotu,
w której twarzy, gdy tylko wskazała mapę Australii, od razu dostrzegłem
dalekie cechy jej przodków, którzy musieli być aborygenami. Karabatak
byłby ze mnie dumny.
Samolot do Lublany odlatywał dopiero nazajutrz. Nasi przyjaciele z Unii
Wołoskich Stowarzyszeń Kulturalnych byli zachwyceni, kiedy najpierw
porwani, potem zaginieni, pojawiliśmy się z powrotem w Skopje. Stevo zaraz
zorganizował spotkanie, na którym przy jadle i napitku spotkało się z nami
piętnaście osób. Podano pieczoną baraninę i cielęcinę, których porcje
wystawały poza talerze, warzywa na ostro, sosy jogurtowe i ryż z papryką,
a do tego piwo, macedońskie czerwone wino i wódkę. Naprzeciwko mnie
siedział Dina Cuvata, pisarz, tłumacz, szef aromuńskiej redakcji radia
macedońskiego, przewodniczący Unii Wołoskich Stowarzyszeń
Kulturalnych, i przy jedzeniu, choć prawie wcale nie jadł, bo bez przerwy
mówił, zrozumiałem poczucie opuszczenia, które temu intelektualiście
i gorącemu aromuńskiemu patriocie kazało przez całe życie rozpaczliwie
walczyć o to samo, propagować te same myśli, ciągle na nowo znosić te same
porażki. I podczas gdy stygło jedzenie, w którym dziobnął tylko
w roztargnieniu kilka razy, Cuvata, nieustannie paląc, dowodził mi słuszności
swoich racji i opowiadał o wielkim aromuńskim mecenasie z XIX wieku,
o trzech aromuńskich wydawnictwach, które od niedawna znowu istnieją
w Skopje, Bukareszcie i Konstancy, w Konstancy nad Morzem Czarnym,
gdzie kiedyś Owidiusz gorzkniał na wygnaniu, a gdzie dzisiaj mieszka wielu
Aromunów. Przepełniony wiedzą, którą nie interesował się żaden
intelektualista w wynoszonej pod niebiosa Europie, zalewał mnie swoją
uczonością, w której było coś przygnębiającego i obsesyjnego. Sam kieruje
wydawnictwem w Skopje, na jego potrzeby tłumaczył literaturę światową;
jak powiedział, opublikował własne przekłady Boskiej Komedii, poematu
Tristan i Izolda, Parsifala oraz Odysei w wydaniach dwujęzycznych, którymi
chciał mnie obdarować. Sięgnął do skórzanej torby stojącej pod stołem
i wręczył mi stos cienkich zeszytów objętości od dwudziestu ośmiu do
trzydziestu ośmiu stron. Oczywiście mógł zaprezentować tylko krótkie
fragmenty arcydzieł literatury światowej, oczywiście większość swych
przekładów napisał nie na podstawie oryginału, ale tłumaczeń rumuńskich;
ale była to mimo wszystko literatura światowa, a jego Aromuni zasłużyli, by
ich obdarować najpiękniejszymi dziełami kultury światowej w ich własnym
języku! Jadłem, jadłem i piłem, a Dina Cuvata mówił, mówił i palił.
Uroczyście, jakby chciał przyjąć ode mnie przysięgę wierności, powiedział:
„Nie mamy możliwości, żeby przemawiać w swoim imieniu w świecie.
Potrzebujemy przyjaciół, którzy zrobią to dla nas”. Byłem bliski zerwania się
na nogi i publicznego złożenia przysięgi.
Potem wręczył mi Memorandum w sprawie rozwiązania kwestii
aromuńskiej jako warunku osiągnięcia trwałego pokoju na Półwyspie
Bałkańskim, które napisał ze swoimi współpracownikami i przed kilkoma
miesiącami wysłał kanclerzowi Niemiec oraz członkom Paktu
Stabilizacyjnego dla Europy Południowo-Wschodniej, nie otrzymawszy do
tej pory odpowiedzi. Cuvata wraz ze swoimi politycznymi sprzymierzeńcami
przetłumaczył tekst na niemiecki, wydrukował na oficjalnym papierze,
a teraz prosił mnie, żebym jeszcze raz wysłał memorandum w Austrii na
podane adresy, bo być może listy zaginęły zaraz na poczcie w Macedonii,
przez pomyłkę lub z powodów politycznych. Zacząłem czytać: „Wielce
Szanowny Panie Kanclerzu Federalny! Wielce Szanowni Członkowie Paktu
Stabilizacyjnego! Podobnie jak liczne dotychczasowe inicjatywy
i rozwiązania, uchwalone i podejmowane, czyli bez bezpośredniego
zaistnienia i możliwości decyzyjnych wszystkich biorących w nich udział
faktów, które w późniejszym okresie okazały się niewystarczającą gwarancją
lub wręcz możliwością wszczęcia konfliktów, dzisiaj, jak się zdaje, nadal
postępuje się według tego samego wzorca”. Siedziałem pośród ucztującego
towarzystwa, które jadło i piło na naszą cześć, naprzeciwko zgnębionego,
lecz nie wątpiącego w swoją misję tłumacza Boskiej Komedii na dwudziestu
ośmiu stronach i wyobrażałem sobie, jak kanclerz Niemiec czyta to napisane
krwią serdeczną memorandum, jak członkowie Paktu Stabilizacyjnego,
z którym Unia Wołoskich Stowarzyszeń Kulturalnych wiązała wielkie
nadzieje, czytają to pismo i zaczyna im się rysować wizja trwałego pokoju na
Bałkanach w świetle kwestii aromuńskiej. Wino lało się strumieniami,
wszyscy przepijali do siebie przez cały stół, zapewniali o swej przyjaźni, a ja
czytałem dalej siedem drobno zadrukowanych stron memorandum, które
miałem wysłać kanclerzowi Niemiec i członkom Paktu Stabilizacyjnego,
a które kończyło się przejmującą prośbą: „W Waszych rękach jest nasz los,
możliwe, że także Wasz i zjednoczonej Europy, prosimy więc pomóc nam,
Aromunom, żebyśmy nie dołączyli do wszystkich innych narodów i kultur,
którymi dzisiaj zajmują się tylko archeologowie. Prosimy o pozwolenie na
rozwijanie naszej kultury, przez co Europa może być tylko bogatsza
i piękniejsza, a na pewno nie zubożeje!”.
Następnego dnia wróciłem do Salzburga.
BIBLIOGRAFIA

Podczas pracy nad książką sięgałem do wielu opracowań historycznych


i dzieł literackich, które były dla mnie dużą pomocą w pisaniu. Nie wszystkie
pozycje potrafię dziś przywołać, poniżej wymieniam najważniejsze źródła.

OSTATNI. SEFARDYJCZYCY Z SARAJEWA


Juan Goytisolo, Notizen aus Sarajevo, Frankfurt 1993.
Felicitas Heimann-Jelinek, Kurt Schubert (red.), Sephardim – Spaniolen. Die Juden aus Spanien – Die
Sephardische Diaspora, Eisenstadt 1992.
Moritz Levy, Die Sephardim in Bosnien, Klagenfurt 1996.
Ivan Lorenović, Bosnien und Herzegovina. Eine Kulturgeschichte, Wien–Bozen 1998.
Dževad Karahasan, Tagebuch der Aussiedlung, Klagenfurt 1993.
Gerhard Neweklowsky, Die bosnisch-herzegowinischen Muslime, Klagenfurt 1996.
Muhamed Nežirović i in. (red.), Sefarad 92 – Zbornik radova, Sarajevo 1995.
Miroslav Prstojević, Sarajevo. Die verwundete Stadt, Ljubljana–Sarajevo 1994.
Abdullah Sidran, Insel bin ich, im Herzen der Welt. Gedichte, Klagenfurt 1993.

LAS HISTORII. W GOTTSCHEE


Mitja Ferenc, Kočevska. ’S Göttscheabalont. Gottschee. Das verlorene Kulturerbe der Gottscheer
Deutschen, Ljubljana 1993.
Stefan Karner, Die deutschsprachige Volskgruppe in Slowenien, Klagenfurt–Ljubljana–Wien 1998.
Ludwig Kren (red.), 650 Jahre Gottschee. Festbuch, 1980.
Erisch Petschauer, Das Jahrhudertbuch der Gottscheer, Wien 1980.
Karl Schemitsch, Schicksal der Gottscheer. Tragik der deutschen Sprachinsel Gottschee, Linz 1978.
Richard Wolfram, Brauchtum und Volksglaube in der Gottschee, Wien 1980.
Gojko Zupan, Mitja Ferenc, France M. Dolinar, Cerkve Kočevskem nekoč in danes. Die Gottscheer
Kirchen einst und heute, Kočevje 1993.

CZAS CIVITY. U ARBORESZÓW W KALABRII


Francesco Altimari (red.), Atti del 1. Seminario internazionali di studi albanesi, „Quaderni del
Dipartimento di Linguistica”, nr 7, 1993.
Francesco Altimari (red.), Atti del 2. Seminario internazionali di studi albanesi, „Quaderni del
Dipartimento di Linguistica”, nr 14, 1997.
Anton Nike Berisha, Antologji e poëzise bashkëkohore arbëreshe. Antologia della poesia
contemporanea italo-albanese, Rende 1999, Cifti/Civita, Civita 1998.
Norman Douglas, Reise in Süditalien, 1969.
Heidrun Kellner, Die albanische Minderheit in Sizilien, Wiesbaden 1972.
Hans-Joachim Lanksch, Zu den Arbëreshe, nie publikowany manuskrypt.
Hans-Joachim Lanksch, Zwiesprachige Sammlung von Gedichten der Arbëreshe, nie publikowany
manuskrypt.
Leonardo La Rosa, Arbëresh – die verlorenen Kinder Skandenbergs, „Neue Zürcher Zeitung”, 7–8
marca 1998.
Conti Marquet, Spirito regale nei costumi della donna Arbëreshe, Castrovillari 1988.
Luigi Troccoli, Emanuele Pisarra, In cammino sul Pollino, Castrovillari 1996.

SŁOWIAŃSCY SĄSIEDZI. ŁUŻYCKA PODRÓŻ PO NIEMCZECH


Jurij Brežan, Mein Stück Zeit, Leipzig 1998.
Róža Domašcyna, Kunstriff am netzwerg, Ottensheim 1999.
Hanka Fascyna, Jürgen Matschie, Sorbische Bräuche, Bautzen 1992.
Jurij Koch, Jubel und Schmerz der Madelkrähe. Ein Report aus der sorbischen Lausitz, Bautzen 1992.
Kito Lorenc (red.), Sorbisches Lesebuch, Leipzig 1981.
Jürgen Matschie, Lausitzer Landschaften, Senftenberg 1998.
Dietrich Scholze (red.), Die Sorben in Deutschland. Serbja w Němskej, Bautzen 1993.
Hartmut Zwahr, Meine Landsleute. Die Sorben und die Lausitz im Zeugnis deutsche Zeitgenossen. Von
Spener und Lessing bis Pieck, Bautzen 1984.

NARÓD, KTÓRY ZNIKNĄŁ. WŚRÓD MACEDOŃSKICH AROMUNÓW


Vasile Barba, Die Aromunen, ein Volk, das niemand kannte, „pogrom”, nr 153, 1990, s. 24–27.
Vasile Barba, Die Aromunen und die Mazedonische Frage, „pogrom”, nr 165, 1992, s. 29–33.
Mihail G. Boiagi, Grammaticâ Aromânâ icâ Macedonvlahâ, wznowienie z komentarzem, Freiburg
1988.
Ekr., Die Aromunen – ein gefährdetes Hirtenvolk, „Neue Zürcher Zeitung”, 15 lipca 1997, s. 5.
Matilda Elzeser-Kostovska, Jovan Pavlovski, Mishel Pavlovski, Macedonia Yesterday and Today,
Skopje 1998.
Heinz Gstrein, Die Vlachen – ein untergehendes Volk, „Neue Zürcher Zeitung”, 24 października 1997,
s. 33.
Matilda Caragiu Mariotheanu, St. Petka Malovishta, Bitola 1999.
Max Demeter Peyfuss, Aromunen in Rumänien, „Österreichische Osthefte”, nr 26, 1984, s. 313–319.
Max Demeter Peyfuss, Die Druckerei von Moschopolis, 1731–1769, Wien 1989.
Rupprecht Rohr, Die Aromunen. Sprache – Geschichte – Geografie, Hamburg 1897.
C. B. Stefanovski, Pelasghyi. Limbâ, Carte, Numâ, Tetovo 1998.
„Zbornu a nostru. Unser Wort”, Vasile Barba (red.), 1986.

Praca nad niniejszą książką była możliwa dzięki finansowemu wsparciu


Wydziału do spraw Sztuki Urzędu Kanclerskiego.
PODZIĘKOWANIA

Opisane w niniejszej książce podróże odbyłem w latach 1999–2000


w towarzystwie Kurta Kaindla, który był mi potrójnie pomocą: jako
przyjaciel, kierowca i fotograf.
Dževad Karahasan podczas wielu rozmów przybliżył mi Sarajewo, swoje
miasto rodzinne; dr Michael Kainz, chargé d’affaires ambasady austriackiej
w Sarajewie, był dla mnie niezwykle cennym źródłem informacji na temat
Sarajewa. Pierwszą wskazówkę na temat Rogu/Hornwaldu jako miejsca
przemilczanej historii Słowenii otrzymałem od Ludwika Hartingera.
Rzymska poetka Kate Zuccaro dostarczyła mi adresy najróżniejszych
organizacji kulturalnych Arboreszów; z kolei profesor Altimari (Uniwersytet
w Cosenzy) szczegółowo przedstawił mi dzieje osadnictwa Arboreszów.
Hans-Joachim Lanksch, znakomity popularyzator literatury albańskiej,
życzliwie udostępnił mi nie tylko adresy albańskich pisarzy w Kalabrii, lecz
także swoje prace, w części nie publikowane, na temat literatury Arboreszów.
Wiersze ze stron 112 (część 5 – Dziś wieczorem…), 126–127 (część 8 – Jesteś
pięknym językiem…) i 136 (część 10 – Śmieszny się stajesz…) zostały dla
potrzeb wydania austriackiego przełożone przez niego na niemiecki. Poetka
Róža Domašcyna była nie tylko moim przewodnikiem po wsiach łużyckich,
lecz także zadała sobie trud, by przeczytać mój rękopis i poprawić pewne
błędy. To samo zrobił także profesor Max Demeter Peyfuss, który zwrócił mi
uwagę na pomyłki dotyczące historii Aromunów oraz udzielił wielu cennych
rad. Z kolei Vasile Barba z Europejskiego Centrum Studiów Aromuńskich
we Freiburgu, który od lat zaopatrywał mnie w literaturę przedmiotu,
umożliwił mi wiele kontaktów w Macedonii.
Wszystkim wymienionym serdecznie dziękuję.
Karl-Markus Gauß
SPIS FOTOGRAFII

Zbombardowany dom pogrzebowy na cmentarzu żydowskim, Sarajewo, Bośnia

Polanje/Pöllandl, Słowenia

Rynek w Civicie, Włochy

Łużycki cmentarz, Crostwitz, Niemcy

Wesele w Kruševie, Macedonia

Zdjęcie na okładce:

Byli uczniowie przed szkołą w Nižepolu, Macedonia


POLECAM Y TAKŻE

Karl-Markus Gauß
W gąszczu metropolii
Przekład Sława Lisiecka

Karl-Markus Gauß w każdym zakątku świata znajduje outsiderów, których fascynujące losy warto
wyciągnąć z mroku minionych lat. W czasie i przestrzeni przemierza Europę wygnańców
i uciekinierów, w zaułkach miast tropi ślady ich dawnych mieszkańców. W Bukareszcie odnajduje
ducha damy rumuńskiej rewolucji, o której już nikt nie pamięta, że była Angielką, a na płótnie
uwiecznił ją węgierski Żyd, podobnie jak ona marzący o jedności rumuńskiej ojczyzny. W Pradze
wpada na trop Wenzela Aloisa Swobody – lingwistycznego geniusza posługującego się dwunastoma
językami, który pragnął uszlachetnić moralnie całe społeczeństwo. W Brnie poznaje historię Františka
Listopada, który opuścił ojczyznę, by przez czterdzieści lat uchodzić za rodowitego Portugalczyka.
W Wiedniu — Angelo Solimana, afrykańskiego kamerdynera księcia Józefa I Wacława Liechtensteina,
intelektualisty i doradcy, który został oddalony, kiedy ośmielił się poślubić wiedeńską mieszczkę.
Zanim powstała ta książka, Karl-Markus Gauß odbył wiele wyimaginowanych i rzeczywistych
podróży – podróży po własnym pokoju i przez pół Europy, przez dzieła i krajobrazy. W gąszczu
metropolii to fascynująca wyprawa, podszyta niesłabnącą ciekawością, ale i niepokojem o europejski
sen.
Na pozór są to zapiski z podróży do względnie cywilizowanych miejsc, gdzie narratorowi nie może
przydarzyć się nic z wyjątkiem niestrawności i literackich koincydencji, będących okazją
do tysięcznych dygresji. A jednak podczas tych wycieczek do Starej i Nowej Europy – w Brukseli
i w Bukareszcie, w Wiedniu, Opolu i Belgradzie – wytrawny reporter i eseista odkrywa te same oznaki
rozkładu. Jak na tym pchlim targu w Brukseli, niegdyś eleganckim, dziś zawalonym klamotami, które
jeszcze niedawno piętrzyły się na targowisku w Odessie… Niepokojąca książka o końcu europejskiego
marzenia.
Aleksander Kaczorowski
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com. pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p. 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: mateu sz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl,
dominik@czarne.com.p l, ewa@czarne.com.pl,
edyta@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
e-mail: redak cja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: agnieszka@czarne.com.pl, do rota@czarne.com.pl,
zofia@czarne.com.pl, marcjanna@czarne.com.pl
Dział marketingu: honorata@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: piotr.baginski@czarn e.com.pl,
agnieszka.wilczak @czarne.com.pl, urszula@czarne.com.pl
Audiobooki i e-booki: anna@czarne.com.pl
Skład: d2d.pl, ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033, Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2015
Wydanie II

You might also like