You are on page 1of 66

2

Pani Kleks
Matura z polski(ego)

gryka bieliła się w nas tylko do matury.


okolice Gopła - z czasów bajecznych - zarosły
dywanem tkanym cefałką.

pamięta pani? - pytam belferkę


spotkaną w ekspresie relacji -
jak mierzyliśmy języki słowami,
zamiast wymieniać się śliną?
i kiedy biliśmy w topory pobłękitniałe
od nieba
powtarzając jak mantrę: Polska Chrystusem narodów!

tak, wchodziliśmy w ten temat jak w wąwóz,


niebezpiecznie ufni, choć z blizną światła na czołach
i obietnicą biblijnego wyjścia.
mamy dzieci - proszę pani - urodzone nie w porę
i chybione śluby, i coraz mniej nieśmiertelności
chowamy pod poduszką. ale dumnie trzymamy drzewiec,
i nerwy mamy ze stali - nierdzewnej.

pamięta pani? jak Nowak, chyba w trzeciej,


na zetpete bodajże, podpalił psa od kuchenki
i biegł z tym płonącym zwierzęciem nad rzekę

a koledzy krzyczeli: żagiew na smyczy!

3
oskari valtteri
w kwestii przerywania

ostatnia wojna światowa skończyła się


liczeniem warkoczy

czekać oznaczało oddychać próżnią


rozedma
przechodząca w stan niewzruszonej wiary
że skoro żaden z bogów nie kiwnął palcem
można zabijać

nieznani
niepodpisane tablice
krzyże

młode kobiety już nie plotą włosów


są wykształcone i rodzą słowa
nieślubne

4
unplugged
(Marcin Lenartowicz)
z bilansu spraw misterialnych II

nieuleczalnie chory domator


mógłby nabawić się przy tym inspekcji
która wykazałaby brudne patelnie
ze śladową ilością tłuszczu i mięs

czajniki z zagotowanym octem


gwoli oczyszczenia jelit z osadu
czy czteroletnich nalewań

zapisanych i dostarczonych do sądu


jako dowód rzeczowy numer osiem

***

pozostała siódemka
szczęśliwie zginęła w wypadkach okolicznościowych
takich jak zderzenie samolotu z ptakiem
jazda pod wpływem
czy w końcu spokojna starość obok przedawnień

pozostała siódemka jest szczęśliwa


że pozwolono jej nocować pod gołym niebem

5
ks_hp
wegetariacja

Przechodzę w stan ażywieniowy, z sypialni do dróg. Nie będę tłumaczyć się


na języki obce, wytrzymam sól tegorocznej zimy. Za zrębami z okien
zasłaniałam twarz przed powiedzeniem o: mieszkam sama, sypię piaskiem, w oczy
zaglądam po zwierzchu. Jutro w wiadomościach bieżące rozwody mórz, odskryte
baseny miast, miast i miast. Mrok

otwarty do jaskrawości, anyż gwiaździście skapuje na dłonie; wiem -


sądy kwitną zwłaszcza w świetle nocy i zgaszonych spragnień. Teraz:
nie odwiedzam; piekło w palcach, gdy musiałam składać modlitwy
w papierowe muszle, do grobów, których nie ma.

A mogły pnączyć się pod nogami, targać książki i włosy, mnożyć czy
zdzielić. W kalendarzu tylko przepisy, jak kroić cebule bez
rozwarstw. Nie ubiorę cię w góry ani do dołu - zabraknie ciała, zostaną
zwoje skóry, embrionalne zasypianie gruszek.

Jestem drzewem ze zleczałą naroślą, daję smukły cie(r)ń.

6
ks_hp
jądro

Nieznany ląd. Tonąłbym w ramionach


zatoki, albo nawet w jednym. Poczuć ciepło gej-
zerów, zarost traw na połaci; dotknąć zaczerwienionych
gór i szczytować. Przestrzeń rozcięgnia się
na wydmach, tutaj nawet rzeki jak żyły krążą
przez pustynie.

Jest jak baobab, wydłuża pień i wchodzi głęboko


pod powierzchnię. Biel rozlewa krwiście po skończonym
dniu.

Nigdy nie byłem dobry w stosunkach


międzygatunkowych, może po prostu muszę wwiercić się
w krajobraz, widzieć wnętrze
ziemi.

7
unplugged
(Marcin Lenartowicz)

Ógl.

zatańcz z górami
- niech tupot twoich stóp
spowolni bieg wydarzeń
na tyle, żebyśmy potrafili
wspomagać się lataniem, na dwa.

niech widok z framug nie schnie


albo, niech śnieg ograniczy się
do samych koniuszków i tak już
przebarwionych,
zbyt długim oddychaniem pod wodorostami
czy wspólnie z

niech słowa się plączą nagością


czy też przysięgami,
sprawiają nam szczytną radość wraz
z obojgiem - dniem i ciemnością -
zbanalnią się do granic czegokolwiek.

a niech to!

8
bosski_diabel
Z parapetu

Z cyklu: Nie-dotyki

na ulicach sezon na biel, w perspektywie zmiany. usta pełne


nieprzespanych nocy, w nieodsłoniętych świtach budzimy się razem.
a jednak trudno uchwycić wzajemne. z lekko wyblakłych nut
pełnych violinów, pozory grają pierwsze skrzypce.

żeby to wszystko ogarnąć jak należy wciskam białe


i czarne klawisze. plączą mi się oczy, a może fałsz w nutach.
w dotykach zamykamy nieistniejące tajemnice. teraz jesteśmy
czyści, myślimy inaczej. pogodzeni ciszą potrafimy wybaczać.

w zakamarkach tli się dialog. ta historia mija nas, pełznie


przez wszystkie senniki. zanurzeni w sobie oswajamy przypływy.
snują się tylko za nami wyszczerbione cienie wątpliwości. dziwnie
tak patrzeć na dłonie, czas wyrzeźbił na nich ślady, lecz zmienił kierunek.

9
unplugged
(Marcin Lenartowicz)
osiedla herbat niepodległych.
były w nich fontanny
zniewieściałe sukienkami
falującymi na sznurkach
nieopodal studni

były troski z makabrycznie


obgryzionymi głowami
- śladami rąk na szyjach z poliestru

gdybym tylko zechciał się obnażyć


tuż przed
oszczędziłbym im zadławień

nie musieliby łykać mnie


z całymi taborami guzików i zahaczeń
utrudniających rozbiór

lub przełykanie

mogliby skupić się na przekąskach


i wszcząć w końcu taniec
na nieheblowanym

niemalowanym drewnie

krzyczeć w głos przekleństwa


pod moim adresem
lub potłuc z kretesem moją strukturę
tak żebym nie mógł się już pozbierać

(odrodzić w żadnym stanie skupienia)

[dowodzić ostrości szkieł]

10
stary krab
Selektywnie

Coś musiało się zdarzyć. Chyba jestem już stary,


wolniej chodzę, przystaję i sapię.
Mam szalików bez liku, okularów trzy pary,
jak głupiemu nanieśli mi czapek.

A rozumek mam mały, za to lubię pochwały.


Jak coś zginie - pamiętam, że miałem.
Dziad Mróz nosił prezenty, czy Mikołaj zmurszały -
nie pamiętam. Od kogo dostałem?

Czuję zapach śmietany i poziomek z polany,


widzę klacze pijące w potoku,
głowę wciskam w podołek, bo ząb mleczny wyrwany...
Nie pamiętam wydarzeń z przed roku.

Miewam jeszcze przebłyski: radbym chwalić się wszystkim


i zapisać swe myśli dojrzałe,
zanim spalą się deski, a w nich szczątki doczesne.
Oj, do czego ja rymu szukałem?

11
unplugged
(Marcin Lenartowicz)

kostuch
Ilustracja: Tomek i Agatka (Agnieszka Dąbkowska Kasprzycka)

zarażam cię znikaniem.


jeszcze warstwa, czy dwie i zabraknie
argumentów, mogących zaboleć
bardziej niż szmer
- niestabilność co większych miast
w których przyjdzie nam umrzeć za świat,
nieobchodzący urodzin.

to esencja egoizmu, choć przecież płaczę


- karmią mnie
kałuże, którym przysiągłem posłuszeństwo.
- kapią pasmem wprost na wiatr
rozrzucający włosy na siebie, czy na marne
- z podłóg łatwiej w końcu zebrać czas,

przewodzenie.

Dla Agnieszki Dąbkowskiej Kasprzyckiej, za zrozumienie.

12
13
Helena Chaos
(Agata Sienkiewicz)

Predyspozycje
Czasem, kiedy patrzę, jak on znowu robi coś, co przekracza ludzkie pojęcie, zaczynam się zastanawiać:
co ja tu właściwie robię? Jak do tego w ogóle doszło? Wtedy dociera do mnie, że nie ma już powrotu. Nigdy
bym nie pomyślała, że na całym moim życiu zaważy jeden przypadek. Jedna głupia zachcianka.
Chociaż... Może właśnie tak miało być?

***

To była sobota. Jestem prawie pewna, chociaż takie szczegóły często umykają mi z pamięci.
Chciałam zrobić niespodziankę mojemu chłopakowi, od którego wyprowadziłam się pół roku
wcześniej, żeby przemyśleć pewne kwestie naszego związku. Kiedy już wyciągnęłam wnioski,
postanowiłam go mile zaskoczyć. O tak, zaskoczyłam na pewno. Jego i kilka osób przy okazji, ale
przede wszystkim - siebie. To nie było miłe zaskoczenie. Ale... Po kolei.
Byliśmy ze sobą ponad cztery lata, z czego przez trzy mieszkaliśmy razem w często zmieni-
anych, wynajmowanych mieszkaniach. Było nam dobrze, chociaż nie bez zgrzytów. Jednak kiedy
moje koleżanki zaczęły wychodzić za mąż, pojawiły się wątpliwości. Z każdym kolejnym weselem
byłam bardziej podminowana, bo Marek jakoś o małżeństwie nie wspominał. Myślałam: spokojnie,
mamy jeszcze czas. Co nie zmieniało faktu, że wszystkie ciotki, babki, mężate, zaciążone i dzieciate
koleżanki, patrzyły na mnie z politowaniem.
Któregoś wieczoru postanowiłam się w końcu dowiedzieć, na czym stoję. Marek siedział przed tele-
wizorem. Stanęłam przed ekranem, żeby być pewną, że nie umknę jego uwadze. Zapytałam prosto z mostu:
- Czy chcesz się kiedyś ze mną ożenić?
- Nie - odpowiedział spokojnym głosem. - Małżeństwo jest bez sensu. To wymysł systemu
kościelnego, stworzony tylko po to...
Mówił coś jeszcze przez piętnaście minut, ale do mnie właściwie dotarło tylko pierwsze słowo.
Kiedy skończył, uciekłam do łazienki i płakałam przez pół godziny. Potem udawałam, że nic
się nie stało. On był tego samego zdania i nigdy już nie wróciliśmy do tego tematu.

14 fantastyka
Nawet nie pamiętam, czy był zaskoczony, kiedy powiedziałam, że się wyprowadzam.
Stwierdziłam, że zmęczyło mnie mieszkanie u obcych ludzi i wracam na jakiś czas do rodziców,
odpocząć. Prawda była jednak taka, że zmęczył mnie on i potrzebowałam czasu, żeby zastanowić
się, czego tak naprawdę chcę.
Byliśmy wtedy na piątym roku studiów i dalej mieliśmy zajęcia, więc wpadałam do Wrocławia
na jedną noc w tygodniu, którą spędzałam oczywiście z Markiem. Wynajmował wtedy pokój w mieszkaniu
jednego ze swoich kumpli. Trochę zmizerniał, od kiedy przestałam mu gotować, prać i rozgrzewać w nocy.
Mi rozłąka posłużyła. Na wsi, z dala od miejskiego zgiełku, miałam dużo czasu, żeby wszyst-
ko sobie poukładać. O dziwo, doszłam do tych samych wniosków, co Marek: skoro ludzie się kochają, to
nie potrzebny im na to papierek, a przecież ja Marka kochałam i chciałam z nim być, ze ślubem, czy bez.
Tak, to na pewno była sobota, bo cały piątkowy ranek robiłam pierogi. Taki nasz prywatny
symbol miłości. Nie było lepszego prezentu, niż zapas pierogów, zamrożonych w odpowiednich
porcjach, żeby biedactwo mogło je sobie na szybko przygotować w ciężkich chwilach. Zajęłam
łazienkę na całe południe. Depilacje, maseczki, pilingi, srilingi... Poszłam spać wcześnie, bo pociąg
do Wrocławia odjeżdżał o 5.35.
Zaraz po dziewiątej stałam przed drzwiami mieszkania, wystrojona tak, jak mnie lubił. Pełna
nadziei i rozpierana od wewnątrz nieskończonymi pokładami szczęścia. Otworzył zaspany Łukasz,
właściciel. Nie zdziwił się, stwierdził tylko, że Marek jeszcze śpi, po czym wrócił do siebie. Na pal-
cach, by nie obudzić reszty lokatorów, ruszyłam do pokoju mojego ukochanego.
Chyba nie od razu zorientowałam się, co widzę. Marek, owszem, leżał w łóżku, a jednak coś
z tym obrazkiem było nie tak. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim zrozumiałam, że chodzi o tą burzę
jasnych loków, przytulonych do jego pleców. Pomyślałam wtedy: blondynka? Przecież, mówił, że
nie leci na blondynki.
I to był chyba TEN moment. Coś we mnie wybuchnęło histerycznym śmiechem i śmiało się nadal,
kiedy usiadłam na brzegu łóżka i zaczęłam gładzić dziewczynę po włosach. Przebudziła się i spojrzała
na mnie zaspanym wzrokiem. Chyba wiedziała, kim jestem, bo po chwili otworzyła szeroko oczy i usta.
Nie krzyczała, kiedy złapałam ją za włosy i wyciągnęłam z łóżka. Może była zbyt przerażona.
Za to trochę się szarpała i próbowała zasłonić swoje nagie ciało kołdrą, czym obudziła Marka. Nie
prędko uwierzył własnym oczom.
Dziewczyna odzyskała głos, kiedy pierwszy raz uderzyłam jej głową w ścianę. Krzyknęła,
a ja poczułam ulgę. Nie widziałam jej twarzy, ale kiedy podniosła ręce do nosa, widziałam jak
pociekła po nich krew. Uderzyłam jeszcze raz i czerwona plama pojawiła się na białej ścianie. Laska
krzyczała, płakała i szarpała, ale trzymałam mocno. Marek nie reagował.
Śmiech we mnie przybierał na sile. Zanim w drzwiach stanęli pozostali lokatorzy, zdążyłam
rąbnąć nią w ścianę jeszcze co najmniej trzy razy i czułam się naprawdę świetnie. Byłam na gra-
nicy orgazmu. Grupka w drzwiach stała z rozdziawionymi paszczami, ale nikt nie próbował mnie
powstrzymać. Uderzyłam jeszcze raz i jeszcze i jeszcze...
Mogę przysiąc, że po którymś uderzeniu poczułam, jak pęka jej czaszka. Ciało opadło
bezwładnie na podłogę. Widziałam, co zostało z twarzy. Krwawy strzęp. W jednym miejscu chyba
nawet przebijała jakaś kość. Krew spływała obficie po szyi i piersiach, na dywanie zdążyła się już
zrobić pokaźna plama. Czułam się cudownie.
Nie zatrzymywana wyszłam z pokoju. Założyłam buty, plecak i wyszłam z mieszkania.
Wsiadłam w pierwszy tramwaj i kiedy tylko ruszył, zaczęłam się śmiać. Najpierw pod nosem,
potem coraz głośniej, aż w końcu straciłam panowanie nad sobą. Ludzie patrzyli jak na obłąkaną.
Wysiadłam przy Galerii Dominikańskiej i dopiero teraz pomyślałam, że nie wiem co robić.
Pierwszy pociąg do domu miałam dopiero o czternastej, a ledwo co minęła dziesiąta. Nagle
nabrałam ochoty na mrożoną herbatę, więc ruszyłam w stronę rynku.
Mimo wczesnej godziny na Oławskiej już był tłum. Nie przeszkadzało mi to. Byłam spokojna
i szczęśliwa, dopóki nie zobaczyłam dwóch strażników. Dopiero wtedy pomyślałam, że przecież
mogę mieć na sobie krew. Katem oka dostrzegłam jakieś niepozornie wyglądające drzwi, przy któ-
rych nie było żadnej tabliczki informacyjnej. Na szczęście były otwarte.

15
Kiedy zamknęłam je za sobą, ogarnęła mnie ciemność. Nie mogłam w takich warunkach
sprawdzić, jak bardzo mój wygląd wzbudza podejrzenia. Po omacku szłam w głąb korytarza, ale nie
natknęłam się na żadne drzwi, ani z jednej, ani z drugiej strony. Doszłam do końca i dopiero tam
moje ręce trafiły na coś, co kształtem przypominało klamkę. Nacisnęłam ją powoli, z obawą, co też
może być po drugiej stronie.
Te drzwi też nie były zamknięte. Uchyliłam je lekko i zajrzałam do środka. Początkowo
światło mnie oślepiło. Kiedy wzrok zaczął się przyzwyczajać, zobaczyłam wielkie pomieszczenie
o białych ścianach. Bijące z wysokiego sufitu zimne światło nadawało wrażenie sterylności. Przy
ustawionych w równych rzędach szklanych biurkach siedzieli ludzie obojga płci, w białych koszu-
lach. Na uszach mieli słuchawki i wpatrując się w monitory komputerów mówili do mikrofonów.
Coś jakby call center, ale takie bardziej niepokojące.
Już miałam się wycofać, kiedy nagle z drugiej strony ktoś szarpnął za drzwi, tak, że prawie
wpadłam do środka.
- Proszę, proszę - powiedział zapraszajacym tonem. - Szef już czeka.
- Ale...
Nie zdążyłam dokończyć, bo mężczyzna dosłownie ciągnął mnie za rękę w stronę jedynych
drzwi w przeciwległej ścianie pomieszczenia. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jakie jest ogrom-
ne. Może to było tylko złudzenie optyczne, ale wydawało mi się, że rzędy biurek po mojej prawej
i lewej stronie nie mają końca. A może rzeczywiście tak było?
Ludzie przy biurkach nie zwracali na nas uwagi. Kątem oka widziałam, że na swoich ekra-
nach oglądają różne filmy. Raz mignęła mi katedra Sagrada Familia, a raz budynek opery w Sydney.
Zapach. Do tej pory pamiętam ten zapach. Był słodki, jak kadzidełka, albo egzotyczne kwiaty,
a mimo to, było w nim coś niepokojącego. Kiedy oddychałam głębiej, szczypał i dusił. Domyśliłam
się, że kadzidła miały go ukryć.
Kiedy dotarliśmy do drzwi, mężczyzna lekko je uchylił i gestem ręki kazał wejść, sam
pozostał na zewnątrz. Pierwsze zaskoczenie: w drzwiach wisiały koraliki, tworzące kotarę
mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Kiedy już przez nie ostrożnie przeszłam, uderzył mnie
kolejny zaskakujący widok.
Pokój, w przeciwieństwie do wszechogarniającej bieli poprzedniego, pełen był ciepłych ko-
lorów, przywodzących na myśl indyjski bazar. Dodatkowo wszędzie porozrzucano kolorowe po-
duszki, a na ścianach wisiały egzotyczne obrazy. W powietrzu unosił się dym z kadzidełek.
Biurko z komputerem, stojące na środku, wyglądało tu najzwyczajniej nie na miejscu. Jeszcze
bardziej nie na miejscu wyglądał facet za biurkiem. Miał na sobie białą koszulę i czarny krawat. Nie
był przystojny, on był idealny. Widziałam go tylko ten jeden raz, a do tej pory potrafię odtworzyć
w pamięci każdy szczegół. Wąskie usta, oczy w kolorze fiołków i ciemnoblond włosy, w nieładzie,
którego nie skomponowałby najlepiej opłacany fryzjer na świecie. Uśmiechnął się, jakby wiedział,
że rozbieram go w myślach. Ile ja bym wtedy dała, za jedną noc z nim...
Wskazał krzesło po drugiej stronie biurka, a ja usiadłam, zapominając, że jestem tu tylko
i wyłącznie przez nieporozumienie.
- Napije się pani czegoś? - zapytał przyjaznym tonem.
- Nie, dziękuję. Ja...
- Może jednak. Proponuję mrożoną herbatę.
Kiedy tylko skończył wypowiadać te słowa, drzwi za moimi plecami otworzyły się i kobieta
w białej koszuli wniosła tacę z dwoma wysokimi szklankami, wypełnionymi herbatą z kostkaim
lodu i kolorowymi słomkami.
„Szef “ od razu pociągnął duży łyk i przez chwilę, z zamkniętymi oczami, delektował się sma-
kiem, po czym spojrzał na mnie i z uśmiechem, przy którym bledną gwiazdy, powiedział:
- Nie będę ukrywał, że bardzo zależy mi na tym, żeby pani dla nas pracowała. Ma pani wyjątkowe
predyspozycje, a my potrzebujemy takich ludzi. Zresztą, my też mamy pani dużo do zaoferowania.
Dopiero te słowa mnie otrzeźwiły i doszłam do wniosku, że czas skończyć tą farsę.
- Bardzo przepraszam, ale ja trafiłam tu przez przypadek i...

16
- Proszę pani, - kolejny raz mi przerwał - w moim słowniku nie funkcjonuje słowo przypadek.
Skoro pani tu jest, to znaczy, że to jest dokładnie miejsce, w którym powinna się pani znajdować.
- Przepraszam, to nieporozumienie. - Zaczęłam wstawać.
- Siadaj - powiedział twardym tonem, a z jego ust na chwilę znikł uśmiech.
Odchylił się w krześle, położył nogi na biurku, a ja poczułam skoncentrowane w jed-
nym miejscu gorąco, na widok sposobu, w jaki poluzował krawat. Patrzył mi chwilę w oczy, jakby
próbował czytać w myślach.
- Dobra, prosto z mostu. Jesteś już spalona. Policja cię szuka. Dostaniesz dożywocie, przy
dobrych wiatrach może uda się udowodnić, że byłaś chwilowo niepoczytalna, co nie zmienia faktu,
że masz przesrane. Po drugiej stronie tak samo. Złamałaś piąte przykazanie, a za to i tak trafisz do
nas.- Zdjął nogi z biurka i pochylił się w moją stronę, żeby zajrzeć mi jeszcze głębiej w oczy. - Jeśli
będziesz dla mnie pracować, mogę ci zagwarantować nietykalność. Nie zwrócę ci poprzedniego
życia, ale nie pójdziesz siedzieć. Mamy swoje sposoby.
W pierwszej chwili nie wierzyłam, że rzeczywiście mówi do mnie. Poczułam mdłości,
wszystko zaczęło wirować. Chciałam się stamtąd wyrwać i uciec jak najdalej, ale nie dałam rady.
Wtedy wstał zza biurka, podszedł bliżej i pochylił się. Kiedy delikatnie uniósł mój podbródek,
poczułam przyjemne dreszcze na całym ciele. Zaczął przemawiać spokojnym, kojącym głosem.
- W gruncie rzeczy, jedyny wybór jaki masz, brzmi: czy chcesz przystąpić do nas teraz, czy po
kilkudziesięciu latach spędzonych w więzieniu?
Kiedy tak patrzył mi w oczy, jego propozycja wydawała się sensowna i całkiem logiczna...
- Co miałabym robić?- zapytałam.
Mężczyzna, widząc, że atak paniki minął, odsunął się i usiadł na biurku.
- Nic wielkiego. Mamy tu takiego jednego, nie jest stąd i przydałby mu się przewodnik, albo
raczej opiekunka. Dwadzieścia cztery godziny na dobę - powiedział z uśmiechem. - My gwaran-
tujemy lokal, wyżywienie i wszystko czego potrzebujesz, a ty po prostu pilnujesz, żeby swoim za-
chowaniem nie robił za dużo szumu. Może jeszcze od czasu do czasu dostaniesz od nas jakieś małe
zleconko. Nie będziesz żałować, to ci mogę obiecać.
- Ile mam czasu, żeby się zastanowić?
- Złotko, nikt z nas nie ma czasu - powiedział, podsuwając mi zadrukowaną kartkę papieru,
ze złowróżbnie brzmiącym słowem „Umowa“ w nagłówku.
Znowu się zawahałam, ale wystarczyło jedno spojrzenie we fiołkowe oczy, żebym wiedziała,
co powinnam zrobić.
- Gdzie jest długopis?
Rzuciłam okiem na biurko, ale w tej samej chwili mój rozmówca wyciągnął z kieszonki na
piersi mały rozkładany nóż i biorąc moja prawą dłoń, z uwodzicielskim uśmiechem zapytał:
- Pozwolisz?
Kiedy przecinał mój kciuk, było mi prawie tak dobrze, jak wtedy, gdy po raz nie wiem który
trzaskałam głową tamtej dziewczyny o ścianę. Chyba o to mu chodziło, kiedy mówił o predyspozy-
cjach. Przycisnęłam krwawiący kciuk w miejsce, gdzie już wcześniej wydrukowano moje imię
i nazwisko. Dałam się uwieść, jak głupia siksa.

***

I gdzie mnie to zaprowadziło? Stoję na cmentarzu i patrzę, jak mój podopieczny kopie grób,
bo kolejny raz uparł się, że chce sam pogrzebać człowieka, którego właśnie wykończył. Trudno, ja
też mam swoje fetysze. Nie wiem, ile razy jeszcze będę mu musiała tłumaczyć, że ludzie są teraz
trochę słabsi, niż za jego czasów. Są chwile, że czuję się nieswojo, patrząc na jego wybryki, ale to i tak
lepsze, niż więzienie. Pewnie niedługo przywyknę, bo już momentami mnie to nawet bawi. I chyba
zaczynam lubić jego towarzystwo.
A ten zapach, to była siarka. Teraz jestem na niego szczególnie wyczulona. Poznaję po nim naszych.

17
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)

Vald
Świetna kurtka. Super. Niby lanserska, kolor w stylu elfickim, fikuśne frędzelki i fason nieba-
nalny, ale z drugiej strony z bardzo solidnej skóry z grzbietu tura, podbita gronostajem, a i zszyta
porządnie, od razu widać, że przez prawdziwego mistrza, a nie jakiegoś niespełnionego samouka
podającego się za czeladnika, co to przybył z samej Lirii. I cena nawet niewygórowana... Niewygó-
rowana patrząc obiektywnie, bo na tą chwilę... Ech.
- Biorę. - Vald pewnym ruchem sięgnął do sakwy, ale nagle się zatrzymał, jakby wpadł na
świetny pomysł. - Wiesz co, panie gnomie? Nie chcę wyjść na oszusta i zdziercę. Po co mi, żebyście
potem opowiadali, że was okantowałem. Nie dam wam za tą kurtkę pieniędzy, jakich żądacie, bo
ona warta jest więcej. Lepiej przyjmijcie to. - Wydobył ze skórzanej torby niewielkie zawiniątko.
- A co to niby jest? - Gnom Mosiso, który rozstawił się z kramem na jarmarku w mieście
Prug, na północy arckiego Podgórza, podszedł do proponowanej transakcji bardzo sceptycznie.
- Amulet. Potężny i bardzo cenny. Robota zamorskiego artysty i tamtejszych czarowników. -
Vald odwinął płótno i na otwartej dłoni pokazał nawleczoną na rzemyk figurkę z czarnego drewna.
Ozdoba przedstawiała solidnej tuszy kobietę i nie była nadzwyczajnej urody, ale miała w sobie coś
na tyle interesującego, by chcieć przyjrzeć się bliżej.
Mosiso wziął amulet do ręki. Drewno było zaskakująco lekkie, pochodziło z jakiejś niezna-
nej rośliny, a i sam wzór wyglądał egzotycznie, potwierdzając genezę podaną przez potencjalnego
nabywcę kurtki.
- Talizman... I co on niby robi?
- Chroni przed złymi urokami, odstrasza czarne koty, dodaje wigoru w łożnicy i, co nie mniej
ważne, likwiduje skutki przepicia. - Wyrecytowana jednym tchem definicja była z cyklu pobożnych
życzeń. Tak naprawdę może i mała, czarna, gruba baba miała jakieś magiczne właściwości, ale Vald
nic o nich nie wiedział, oprócz tego, że w blasku świec wisiorek zaczyna się skrzyć ładnymi, dia-
mentowymi drobinami.
- Hmmm, a jakiś dowód?
- Choćby to, że żyję. Tyle, com ja przeszedł... Bez niego bym z tobą, panie gnomie, nie rozmawiał.
- Taaa... Cóż, ciekawe to nawet, ale jednak wolę pieniądze.

18 fantastyka
Takiego obrotu sprawy Vald się niestety spodziewał. Wcześniejsze sięganie po trzos było ble-
fem, bo sakwę wypychały jedynie gówno warte miedziaki. Dopóki nie trzeba było płacić, pękaty
woreczek prezentował się bardzo dobrze i ładnie brzęczał, przyciągając kobiety, ale w sytuacji sty-
kowej, takiej jak teraz, czar pryskał. A ta kurtka była naprawdę bardzo fajna...
Słynny na całym Północnym Kontynencie zawadiaka, pogromca dziewic i smoków (w tej
właśnie kolejności), bożyszcze bardów i najlepszy druh mistycznego Willa Wędrowca ze zdener-
wowaniem spojrzał dookoła i pewny, że w pobliżu nie ma gwardzistów, przysunął się bliżej kupca.
- To jest bardzo cenny amulet. Bierz, nie będziesz stratny! - wysyczał z wyraźną groźbą w głosie.
Gnom zapewne by tą groźbę zignorował, ale ukłucie ostrego metalu, jakie poczuł na pękatym
brzuchu, zweryfikowało jego ocenę sytuacji.
- Och, nie doceniłem, a to naprawdę świetna robota... Chyba się dogadamy.
- Ja myślę...
Chwilę później Valda, odzianego w nową, zieloną kurtkę nie było już na jarmarku.

***

Aghata miała grube łydki. Wszystko inne było zacne, na swoim miejscu i kuszące, ale te
nieszczęsne łydki psuły obraz całości. Dopóki miała suknię, problem praktycznie nie istniał, ale
teraz, kiedy prezentowała się w pełnej okazałości, Vald nie potrafił przestać myśleć o tym drobnym
defekcie. Sam był na siebie wściekły, ale to nic nie zmieniało. Grube, grube, grube... Co tam pysznie
cycate piersi, co tam ostro wcięta talia, prosząca się, by ją mocno chwycić i przyciągnąć, co tam
całuśne, lekko ukarminowane usta... Łydki przesłaniały wszystko.
Zdobywca kobiecych serc i niedościgły mistrz sztuki miłosnej zdał sobie sprawę, że jeśli nie
wydarzy się coś nieprzewidzianego, to jego nieskalana reputacja może bardzo ucierpieć. Udając
zachwyt, mruknął, przeciągnął się, prezentując muskulaturę i przymknął oczy. Próbował wyobrazić
sobie, że ma przed sobą Vieshię, cudną i niezaspokojoną, trochę dziką pastereczkę gęsi, którą to od
tygodnia wprowadzał w tajniki dorosłości. Jednak Aghata nie chciała stać się Vieshią i ciągle miała
te nieszczęsne grube łydki.
I wtedy wydarzyło się coś nieprzewidzianego...
Żałosny jęk wyważonych drzwi, gwałtowny rumor na dole stodoły, chrzęst zbroi,
pobrzękiwanie mieczy, mieszające się gniewne pokrzykiwania i tupot wielu nóg, nie pozostawiały
wątpliwości. Szelma Yullo, dziedzic Prug i mąż Aghaty, notabene siostry samego diuka Victora,
zwęszył zdradę i nie czekał z założonymi rękami. Jego siepacze otrzymali jasno sprecyzowane
rozkazy, co dla Valda oznaczało wielkie kłopoty.
W asyście przeraźliwego pisku niewiernej damy rozpętało się małe piekiełko. Na szczęście,
Vald nie pozbył się jeszcze spodni, bo teraz z pewnością nie zdążyłby się odziać. Świecąc nagim
torsem porwał miecz i mocnym, zupełnie nie finezyjnym cięciem rozszczepił głowę pierwszego
z wspinających się już po drabinie napastników.
Powstał jeszcze większy raban. Na dole zakotłowało się, kolejni pachołkowie Yulla ruszyli
do szturmu, ale niedoszły pogromca grubych łydek na nich nie czekał. Już miał pod pachą swoje
rzeczy - brudnawą koszulę, sakwę z miedziakami, sztylet, miecz, torbę podróżną i wreszcie nową,
zieloną kurtkę - już był na dachu, gnał na złamanie karku, starając się nie zapaść w wątpliwej jakości
strzechę. Przeskoczył na dach kuźni, stamtąd przemknął do stajni.
- Rwwwwaaa!!! Łapać suczego syna! Łapać!!! Nie daruję!!! - Yullo osobiście prowadził pościg
i bez skrupułów rozrzucał na boki stojących mu na drodze mieszczan i chłopów.
Kopyta dudniły po bruku, bełty sypały się gęsto, ale Vald wciąż był nie do zatrzymania. Na
skradzionym koniu rwał przez podgrodzie niczym szarżujący odyniec. Przeskakiwał wózki z kra-
mami, roztrącał ludzi, ciął mieczem po wszystkim, co stało przy drodze i przewrócone mogło
skutecznie utrudnić pościg. Wypadł za bramę, spłoszył zaprzęg wołów, które rycząc wniebogłosy,
stanęły w poprzek traktu. Spiął mocniej rumaka i pogalopował w stronę lasu.
I tyle go widzieli.

19
Yullo oczywiście rozpuścił listy gończe, osobiście sfinansował cztery drużyny zapalonych
łowców nagród, a i uprosił pomoc u diuka Victora, ale to nic nie dało. Przeklęty Vald zapadł się jak
kamień w wodę.

***

Skaliste góry Rumuramu nie były gościnne, ale ich ogromną zaletą było to, iż między ostre
granie, drapieżnie celujące w niebo szczyty, wartkie potoki i zdradliwe piargi nie sięgały szpony
arckiego prawa.
Vald świetnie zdawał sobie sprawę, że na Podgórzu nie powinien się przez jakiś czas pojawiać,
a pewnie i w innych księstwach Arcji mógł się spodziewać nieprzyjemności ze strony stróżów prawa. Bez
zastanowienia wkroczył do państwa krasnoludów i starym gościńcem skierował się prosto do Gradu.
Wbrew obawom, droga minęła mu zaskakująco bezpiecznie i już kilka dni później znalazł się
w stolicy Rumuramu. Głodny, zły i bez grosza przy duszy. W kraju, gdzie liczyły się praworządność,
praca, porządek i pieniądze. Nie zapowiadało to nic dobrego, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Vald.
Głodny, chciał jeść, ale nie miał za co. Musiałby pracować, a to absolutnie nie godziło się z jego
życiową filozofią. Za darmo nic nie dostanie, a jeśli zacznie cwaniakować, czy po prostu kraść, zaraz
będzie miał przeciw sobie nie tylko krasnoludzkich toporników z gęsto rozlokowanych gwardyjskich
garnizonów, ale, co chyba gorsze, zdyscyplinowaną masę praworządnych obywateli miast i wsi.
- Nie macie jakiejś lekkiej, przyjemnej roboty za duże pieniądze?
To samo pytanie powtarzane po warsztatach, kramach, gildiach cechów i po karczmach za
każdym razem spotykało się z taką samą reakcją - pustym śmiechem. Odrobinę lepiej było w zamtu-
zie rWyżyty brodacz“, gdzie zaproponowano będącemu w potrzebie człowiekowi stanowisko ochro-
niarza. Warunki fizyczne i radość znajdowana w bitkach skłaniały Valda do przyjęcia tej fuchy, jednak
usługiwanie ladacznicom stanowiłoby jakiś nieprzyjemny uszczerbek na honorze. Szukał więc dalej.
Do owocnego poszukiwania przygód, awanturniczego życia i nieustannych hulanek nie
nadają się wszyscy, a raczej nadają się tylko nieliczni. Trzeba być twardym, dowcipnym, umieć
dawać w ryj i tym bardziej godnie przyjmować ciosy od innych. Konieczna jest zaradność, fantazja
i jeszcze wiele innych cech, zaś absolutnie najbardziej potrzebne jest dzikie szczęście. Szczęście,
by z najróżniejszych tarapatów wychodzić cało i nie mniejsze, by wcześniej się w ciekawe tarapaty
ładować. Vald stał się legendą tułaczy i wagabundów właśnie dlatego, że w kluczowych momentach
nigdy mu szczęścia nie zabrakło. Tak było i teraz.
- Możesz człecze robić u mnie w kopalni. - Obam wyglądał jak każde inne krasnoludzkie pa-
nisko. Nos jak stary kartofel, długa broda zapleciona w eleganckie warkocze, siwe włosy związane
czarną aksamitką wstążką w koński ogon, masa bogatych pierścieni, gruby, pięknie haftowany
żupan opinający się na pokaźnym brzuszysku, bufiaste, atłasowe spodnie i wysokie buty z najlepszej,
smoczej chyba, skóry. - U mnie na płace nikt nie narzeka.
- Kopalnia? Chyba się nie zrozumieliśmy. Mówiłem o lekkiej pracy. - Vald coraz bardziej
liczył się z tym, że będzie musiał wrócić do potrzebujących męskiego wsparcia kurewek.
- Moja może lekka nie jest, ale jak na ciebie patrzę, to widzę, że byłbyś w sam raz. Przeca nie
każę ci kilofem robić.
- Mam być zarządcą?
- A znasz się na tym? Nie sądzę.
- Więc?
- Mam nowe wyrobiska mithrilu na południu. Dopiero sondujemy zasoby surowca i badamy
próbki. Nos mi mówi, że nieźle na tym zarobię, ale jak to zwykle, na początku są trudności. Dla
ciebie byłoby coś, co chyba lubisz. Gobliny trzeba przeganiać, trolle wytłuc, jeśli jeszcze jakieś inne
licho w górze siedzi, to i je do innych światów wysłać. Proste?
Zamiast odpowiedzieć, Vald wyszczerzył się od ucha do ucha. Szczegóły dogadali błyskawicznie
i już pół godziny później, po zainkasowaniu zaliczki, siedział w drogim wyszynku, pałaszował
zaprawianą południowymi ziołami potrawkę z królika i zapijał mocnym, krasnoludzkim półtorakiem.

20
***

Kopalnia Obama znajdowała się w okolicach miasta Caleta, na południu Rumuramu. Mimo
portu, dziura to była okropna, ku rozpaczy Valda, pozbawiona nawet zamtuza. Gdyby przyszło mu
przesiadywać tam dłużej, na pewno zwariowałby z nudów, ale jak na razie znacznie więcej czasu
spędzał w miejscu pracy, czyli dzikich górach.
Wszelkiego plugastwa rzeczywiście tam nie brakowało. Obam ani trochę nie przesadzał,
mówiąc o całych goblinich osiedlach, o złośliwych trollach, a nawet o pomrocznicach - czymś
na kształt rusałek, tyle że drapieżnym, żyjącym w jaskiniach i bardzo trudnym do wyplenienia.
Drużyna chojraków i zabijaków, jaką Vald sobie zwerbował, niemal codziennie toczyła zacięte za-
targi, dziesiątkami wyżynała wrogie istoty, a mimo to, nie można było powiedzieć, że okolice ko-
palni są już bezpieczne i że można tam spokojnie wydobywać drogocenny mithril.
Przez rok z górką użerali się z pierwotnymi mieszkańcami gór. Najczęściej stosowali ten
sam system. Wchodzili na niebezpieczny teren dwoma silnymi drużynami i przecinali go, dbając,
by zbyt często nie powtarzać tych samych tras. Jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by wyprawa nie
doprowadziła do większego starcia, lub kilku mniejszych.
Najtrudniej było zimą. Wygłodniali mieszkańcy gór stawali się bardziej niż zwykle zaciekli,
a pogoda w oczywisty sposób dawała się we znaki. Obam oczywiście nie skąpił na dodatkowy
ekwipunek, powiększone racje prowiantu, ciepłe futra i buty, na wytrzymałe, niewielkie koniki,
jakie w takich warunkach sprawdzały się o niebo lepiej od typowych rycerskich rumaków, ale i tak
straty wśród ludzi Valda stały się niebezpiecznie duże. Co gorsze, sporym problemem okazało
się zebranie posiłków. Rumuram był krainą dziką i niebezpieczną. Mało tu było podróżników,
mało szukających mocnych wrażeń niepokornych duchów, a kiedy nastały ostre mrozy, a śnieg
zasypał przełęcze, nikt nowy już się nie pojawiał. Jedynie w większych miastach można było szukać
szczęścia, a i to nie gwarantowało sukcesu.
Mimo wszelkich przeciwności, udało się utrzymać akcję bez większych przerw, a gdy nadeszła
wreszcie wiosna, przystąpić do jej ostatniej fazy. Obam życzył sobie, by do końca maja problem
został rozwiązany, a Vald uznawał termin za realny.

***

Trzydniowa wyprawa okazała się bardzo krwawa i wyczerpująca. Od początku podzieleni


na dwa oddziały, szli meandrując, dokładnie badając teren. O ile wcześniej głównym celem było
zmniejszenie populacji wrogich istot i zniechęcenie ich do przebywania w pobliżu budowanych
już kopalni, teraz chodziło o rozwiązanie ostateczne. Niebezpieczne stworzenia miały się wynieść
lub zostać zlikwidowane, dlatego już nie wystarczało cięcie na przestrzał przez dzikie zbocza bez
oglądania się za siebie i na boki. Zaglądali w każdą dziurę, w każdą jaskinię i pod każdy skalny na-
wis. Zabili trzy wielkie trolle, wyrżnęli też w pień kilka goblinich zbiorowisk. Twardo i brutalnie,
nie mając cienia litości. Niestety nie obyło się bez strat. Trzech najemników nie wyszło z mrocznej,
śmierdzącej trupem pieczary, dwóch innych zabił ciśnięty przez trolla głaz, a lista lżej i ciężej ran-
nych była bardzo długa. Zdecydowanie należało wracać, wylizać rany, uzupełnić drużynę i zapasy.
Zmrok zastał ich na zejściu w płytką dolinę, jeszcze dobrych kilka godzin marszu od bez-
pieczniejszych rejonów. Ciągnęli gęsiego: pierwszy Vald, za nim długi rząd zabijaków. W środku
kolumny prowadzono konie, między którymi wisiały nosze z najciężej rannymi. Na ile to było tylko
możliwe, spieszyli się. Nikt nie miał ochoty na kolejną noc w górach, zwłaszcza w mocno poturbo-
wanym składzie.
Nim doszli do brzegu ryjącego jar strumienia, wzdłuż którego planowali dalej podążać,
zupełnie niespodziewanie spadł na nich grad strzał. Świst, syk, krzyki. Odruchowo zasłaniali się
tarczami, szukali schronienia, wypatrywali napastników. Przynajmniej kilka strzał odnalazło swoje
cele, w tym niektóre niestety okazały się zabójczo skuteczne.
- Za głazy! Szybko!

21
W biegu napinali swoje łuki, ostrzeliwali się chaotycznie, nie widząc nawet przeciwnika,
ale dopadli do grupy ostrych, granitowych skał, za którymi, przynajmniej na chwilę, byli bez-
pieczni. Jeszcze kilka wyskakujących z ciemności grotów zazgrzytało na kamieniach, potem
zapanowała cisza.
- Kozie pomioty... - Vald, z grymasem złości i bólu malującym się na twarzy, wyszarpnął
strzałę wbitą w ramię. Rana nie była groźna, ale cholernie nieprzyjemna. - Palcie ognie! Zaraz do-
bierzemy się zawszańcom do rzyci!
Podwładni szybko wykonali polecenie, sypnęły iskry, rozbłysły ustawione naprędce stosy su-
chych gałęzi.
- Pewnie już spieprzyli - warknął Gazon, barczysty pachołek, pełniący w Valdowej drużynie
rolę oficera. - Gobliny to zdradliwe szuje i tchórze. Nie staną nam do walki, ale jak tylko się ruszy-
my, ostrzelają nas z innego miejsca.
- Tia, tyle że to nie gobliny.
Dowódca z rosnącym niepokojem przyglądał się strzale, która go ugodziła. Prosta, elegancka
niczym elfie, z cienkim jak piórko grotem z połyskującego w blasku ognia metalu. Gobliny używały
grotów kamiennych, topornie ociosanych, osadzonych na grubych, długich drzewcach.
- Orki? Nie daj bogowie, drowy?
- Raczej nie. Sposób walki i broń kojarzy mi się z driadami, ale przecież tu ich nie ma...
- Pomrocznice?
Zamiast odpowiedzi, Vald wystawił głowę za kamienną zasłonę i przyświecając sobie
pochodnią, szybko zlustrował otoczenie. Nie był pewien, czy to nie wyobraźnia płata mu figle, ale
wydawało mu się, że dostrzegł grupę cieni chyłkiem przemykających w górę zbocza.
- Zajdą nas od szczytu. Jeśli tu zostaniemy, wystawimy się jak tarcze strzelnicze. Mam nadzieję,
że nie ma ich dużo, że nie przyjdą z dwóch stron... No nic, zaryzykujemy.
Gdyby w górską akcję przeciw pierwotnemu plugastwo prowadziło regularne wojsko, to, co
miało nastąpić, nie miałoby prawa bytu, ale Vald, kim, jak kim, ale wojskowym to na pewno nie
był. Prowadził akcję po swojemu, kierując się oryginalnymi pomysłami i awanturniczą fantazją.
Odesłał ludzi na drugą stronę skały, wziął ze sobą Gazona i skradając się ruszyli w stronę, z której
spodziewali się niebezpieczeństwa.
Bez konkretnego planu, ba, bez jakiegokolwiek rozeznania w sytuacji i liczebności wroga...
Dla Valda to nie był żaden problem. Miał w dłoni miecz, więc co złego mogło mu się przytrafić?
W tym szaleństwie była jednak metoda. Istniała spora szansa, że napastnicy nie będą przygoto-
wani na taką desperacką akcję odwetową, że wycofujący się oddział przykuje ich uwagę, a dwaj
wybrańcy nie zostaną dostrzeżeni.
Udało się. Częściowo, a ściślej rzecz ujmując, połowicznie, bo z dwóch harcowników przeciw
skrytym w mroku łucznikom stanął sam Vald. Gazon, kiedy byli już na tyle blisko, by widzieć, że
wrogiem jest pięć pomrocznic, źle stanął i poruszył kamienie... Nim zdążył się ukryć, trafiły go trzy
strzały, a dwie następne chybiły tylko o włos. Z przebitym płucem, udem i gardłem, mężczyzna
zwalił się, rzężąc, i więcej nie wstał. Paradoksalnie, dla Valda ten incydent okazał się zbawienny,
bo jaskiniowe rusałki wzięły zabitego za zwiadowcę i po jego zlikwidowaniu całkiem zajęły się
pozostałą na dole resztą wrogów.
Mordowanie zgrabnych niewiast nie bardzo się Valdowi uśmiechało, ale teraz nie miał
skrupułów. Pojawił się znienacka, tuż za plecami pomrocznic, i od razu przystąpił do krwawego
żniwa. Potężne cięcie rozchlastało upiorzycę na pół, sztych nadział dwie naraz. Miecz, co prawda,
ugrzązł gdzieś między żebrami, ale wojownik nie tracił ani rezonu, ani czasu. W jednej ręce miał
już kord, w drugiej bardzo wygodny w użyciu czekan.
Pomrocznice już odskakiwały w przeciwne strony. Ich kat, w piruecie wparował dokładnie
w środek. Pierwszą ciął kordem od dołu, w głowę drugiej celował czekanem. Przeraźliwie piskliwy
krzyk rozciął noc. Z rozpłatanego brzucha z wymownym mlaśnięciem wysypały się jelita.
Ostatnia zdążyła się zasłonić łukiem, który w zderzeniu z żelazem wprawdzie pękł, ale
uratował swoją właścicielkę.

22
Jeden na jednego. Vald i pomrocznica. Ona nagle osamotniona i pozbawiona najgroźniejszej
broni, on stracił już element zaskoczenia i choć silniejszy, lepiej fechtujący, musiał liczyć się z tym,
że przeciwnik jest szybszy. On w ograniczającej swobodę ruchu kolczudze, ona niemal naga, odziana
jedynie w krótką tunikę przepasaną parcianym paskiem.
Raz, dwa, trzy błyskawiczne spięcia. Odskok i jeszcze, i znowu. Raz, dwa, trzy. Pomrocznica
z długim, ale bardzo wąskim, lekkim mieczem nie radziła sobie nawet w połowie tak dobrze
jak z łukiem. Vald bez większego problemu odbijał jej ataki, a kiedy sam przechodził do natarcia
musiała odskakiwać, wymykać się, dokonywać niemal cudów ekwilibrystyki.
Ależ była w tym szalonym tańcu śmierci demonicznie seksowna... Vald przyłapał się na tym,
że bardziej przypatruje się pięknie zbudowanym nogom i frywolnie skaczącym pod tuniką wzgór-
kom niedużych piersi niż ostrzu, które przecież dążyło do tego, by go zabić. Przeważał, mógł sobie
pozwolić na szczyptę kosmatych myśli.
A może ją rozbroić, obezwładnić i... Świetny plan!
Zaśmiał się sam do siebie, wykonał wystudiowany blef i miast uderzyć czekanem prosto,
z góry, odszedł w bok, lekko podbił kordem brzeszczot przeciwniczki i z całej siły rąbnął w jego
płaz, w sam środek. Klinga brzdęknęła żałośnie i pękła, a zaskoczona pomrocznica odbiegła kilka
kroków i dopiero w bezpiecznej odległości stanęła i ziejącymi nienawiścią, ale i strachem, żółtymi
oczami wpatrywała się w swojego pogromcę.
- He, he. Cześć mała! - Vald dla odmiany miał w spojrzeniu już tylko obłęd. Zatknął czekan
za pas i powoli postąpił do przodu.
Figlarne cycuszki już nie skakały, teraz podnosiły się i opadały miarowo w szybkim oddechu.
Półotwarte usta były wilgotne, prosiły się, by je całować, a tunika zadarła się, ukazując lewą nogę
aż po pachwinę.
- Zrób ze mną, co zechcesz...
Vald nie miał pewności, czy to naprawdę były słowa pomrocznicy, czy tylko jego wyobraźnia
brała górę nad rzeczywistością, ale nie przeszkadzało mu to ani trochę.
- No, laleczko, chodź do wujcia Valda...
Przeciągłe, och, jakże seksownie mruknięcie. Takie słodkie, takie jak potrafią tylko zadowo-
lone kocice. Dłuuuugie. Przechodzące w ostry, drapieżny skrzek. W wizg.
Błyskawiczny skok. Jaskiniowa rusałka przeleciała pod ręką uzbrojoną w kord, pełnym impe-
tem wpadła na wojownika, podcięła, zwaliła z nóg. Już na nim siedziała, już rozczapierzonymi szpo-
nami usiłowała rozedrzeć kolczugę. Zakwiliła, niczym polujący sokół, i obnażyła krótkie, ostre jak
brzytwy zęby. Vald już tego nie widział, bo upadając trafił głową w kamień i stracił przytomność...

***

Wydatne, mocno pociągnięte jaskrawą pomadą usta, bursztynowe oczy, powieki mieniące się
barwami, niczym pióro rajskiego ptaka, kasztanowe fale włosów z wpiętym w nie srebrnym diademem,
a do tego krótka, ale gęsta szczecina w kolorze dojrzałej jarzębiny, porastająca niemal połowę twarzy.
Vald zatrząsł się z przerażenia, ale zaraz czyjeś silne ręce przytrzymały go mocniej, a fizis,
rodem z najczarniejszych koszmarów, przysunęła się bliżej.
- Ooo, podźwignęło się biedactwo. Mówiłam, że jak nie umrze, to żyć będzie.
Pole widzenia stopniowo się rozszerzało, tak samo, jak wracała pamięć i zdolność odczuwa-
nia bólu. A bolało chyba wszystko...
Nim zwabiona odgłosami walki drużyna przybyła z odsieczą, rozwścieczona pomrocznica
zdążyła już dobrać się do Valda i bynajmniej nie był to taki rodzaj kontaktu fizycznego, jaki się za-
wadiace marzył. Nim udało się zatłuc zażartą sukę, ta, nie bacząc na spadające na nią razy, gryzła,
drapała, tłukła pięściami... Słowem - chwytała się każdej możliwej alternatywy, by tylko uczynić
swojemu wrogowi jak największą krzywdę.
Przez kilka dni Vald nie odzyskiwał przytomności. Na osobistą prośbę Obama, zajmowała
się nim Gabisha, wdowa po Hegemonie, największym bankierze i przez blisko dziesięć lat niefor-

23
malnym władcy Calety. Kobieta niezwykle bogata, wpływowa, trochę znudzona życiem, mimo że
wciąż jeszcze nie stara. Krasnoludka liznęła światowego obycia i niemal uniwersyteckiej wiedzy
w zakresie medycyny i wymiaru sprawiedliwości, co sprawiało, że w okolicy bardzo ceniono ją jako
felczerkę i sędzinę. Nie zajmowała się leczeniem na co dzień, ale prośbie właściciela mithrilowych
kopalni nie odmówiła. Opatrywała rany, przykładała okłady, podawała zioła i bardziej zaawanso-
wane medykamenty, poskładała złamaną rękę. Jak się okazało, skutecznie.
Następne kilka tygodni Vald, pod troskliwą opieką Gabishy, dochodził do siebie i odzyskiwał
siły. Na szczęście rany, choć bolesne, nie okazały się tak niebezpieczne, jak to na początku wyglądało.
Goiły się szybko i dość ładnie zabliźniały. Strzaskana - Vald nawet nie wiedział kiedy - kość prze-
dramienia też zrosła się bez problemów i choć wciąż była usztywniona, można już było ocenić, że
pozostanie w pełni sprawna.
Z perspektywy Valda całe to zamieszanie dość jaskrawo uwypukliło jeszcze jeden aspekt,
z którym do tej pory jakoś sobie radził, a z którym teraz, z każdym dniem, szło mu coraz ciężej.
Jurny był z niego chłop, a w krasnoludzkiej krainie o godne uwodzenia krasawice nie było łatwo.
Zwłaszcza w okolicach Calety. Ponoć chodziło tu o jakieś ciemne interesy, dość, że miasto, choć
portowe, nie miało żadnego zamtuza. Od flirtowania z miejscowymi dziewczynami odstręczała ich
fatalna uroda, a innych nie było. To pewnie dlatego spotkanie z pomrocznicą przybrało właśnie
taki obrót. Vald był po prostu potwornie wyposzczony i potrzeby kuśki rzuciły mu się na rozum.
Dopóki zajmował się zarzynaniem goblinów, jakoś o tym nie myślał, ale od tej nieszczęsnej przygo-
dy, kiedy zdał sobie sprawę od jak dawna nie wyobracał żadnej figlarnej białki, było już tylko gorzej.
Gdzie nie spojrzał, miał nadzieję zobaczyć krągłą dupkę, każdy odgłos kroków witał nadzieją,
że oto nadchodzi spragniona rozkoszy młódka. Śnił o elfkach i orientalnych tancerkach nie tylko
w nocy, ale i na jawie. Wspominał dawne, miłosne podboje, zatracał się w tych wspomnieniach
i cały czas rozglądał się za czymś nowym. Ileż by teraz dał za widok tych grubych łydek Aghaty...
Chodził, ćwiczył, rehabilitował zdrowiejące ciało, ale nie tylko nie mógł się pozbyć seksualnej
obsesji, ale i coraz silniej się jej poddawał.

***

Jak co dzień przyszedł na śniadanie. Jajecznica na boczku już czekała, a oparta o niski stolik Gabisha
- cóż, jako typowa krasnoludzka niewiasta, sama zdecydowanie nie była wysoka, więc i mebel musiał być
do niej dopasowany - przeglądała jakieś dokumenty. Ubrana luźno, po domowemu, nieświadomie
kusiła wypiętym, krępym zadkiem. W mniemaniu Valda zrobiła to z premedytacją i bardzo zalot-
nie. Powstrzymał się, przeszedł obok, nawet jej nie podszczypnąwszy, ale kiedy zasiadł do posiłku,
nie mógł już się skupić na trzymaniu łyżki. Przed jego oczami tańczyły potężne pośladki, bujały się,
głowę by dał, że nawet do niego mówiły.
- Gabishaaa - warknął z frywolnym akcentem i nim zdążyła zareagować, już był przy niej,
trzymał ją od tyłu w pasie i mocno przyciągał.
Krasnoludka podskoczyła, zaskoczona nagłym atakiem, ale błyskawicznie zorientowała
się w sytuacji... Nie zaprotestowała. Przeciwnie, sama przylgnęła do silnej, męskiej piersi, złapała
wędrującą po jej udzie dłoń i poprowadziła tak, by poczuć jej zdecydowany, mocny uścisk na swo-
jej bujnej piersi. Vald szalenie ją pociągał, jednak do tej pory zmuszała się, by traktować go jako
pacjenta i nie okazywać afektu. No ale skoro sam tak ochoczo wykazał inicjatywę...
Podciągnęła amarantową kiecę, odsłaniając muskularną, przypominającą filar od mostu nogę.
Vald był już gotowy do akcji, już chciał przejść do meritum, już sięgał w dół, by opuścić spodnie...
Niebacznie spojrzał na obnażoną kończynę niewiasty i w jednej chwili zmiękł. Dosłownie
i w przenośni. Tylu kłaków nie spodziewałby się nawet na niedźwiedziu!
Z jękiem zawodu zrobił krok do tyłu, a wtedy zdziwiona Gabisha odwróciła się, do reszty
grzebiąc gorący jeszcze przed chwilą nastrój. Jej brodata twarz wyrażała nieme pytanie, domagała
się wytłumaczeń, ale Vald nie był do nich zdolny. Krzyknął przeraźliwie i uciekł.

24
***

Z przyczyn oczywistych dalsza rehabilitacja Valda odbywała się już w posiadłościach Obama.
Despekt uczyniony Gabishy nie miał niby żadnych realnych konsekwencji, ale trudno się dziwić, że
obrażona niewiasta nie chciała dłużej zajmować się pacjentem. Na szczęście, był już na tyle zdrowy,
że dozór medicusa był mu zbędny.
- Jeszcze kilka dni i jadę w góry. Może przy trochę zwiększonym wysiłku uda się dotrzymać
terminu. - Vald z pewnością nie był tytanem pracy i fanem trzymania się wyznaczonych dat, ale
fucha u mithrilowego potentata bardzo mu odpowiadała i chciał do niej wrócić.
- W porządku. Drużyna radzi sobie wcale nieźle, co osobiście uznaję za twoją zasługę. A na-
wet, jeśli będzie lekkie opóźnienie, tragedia się nie stanie. I tak nie dotarły do nas jeszcze transporty
wierteł i kilofów, a zaciąg górników jest w trakcie, więc prędzej niż w środku lata nie ruszymy
z wydobyciem. Jak twoja forma?
- Chyba już całkiem nieźle. Dobrze, że to była lewa ręka, bo pewnie mieczem bym jeszcze nie
dał rady robić, a tak, spokojnie dam sobie radę, jak przyjdzie komuś żelazem do rozumu przemówić.
- Doskonale. Bo widzisz... Mógłbyś mi się przydać w jeszcze jednym zadaniu. Proste, łatwe,
a dodatkową premię zgarniesz.
- Jestem do dyspozycji. - Vald uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Dziś w nocy pojedziemy do Calety, do portu. Nie musisz nic robić, tylko stój i groźnie
wyglądaj. Nie spodziewam się kłopotów, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

***

Kłopotów nie było. Vald profilaktycznie założył kolczugę, którą zakrył swoją ulubioną,
zieloną kurtką, uzbroił się po zęby i dokładnie tak, jak życzył sobie Obam, wyglądał groźnie. Po-
jechali prosto do przystani, gdzie jakiś czas po północy zawinęła średniej wielkości łajba. Już po
drodze krasnolud wyjaśnił swojemu przybocznemu, że od przemytników, zwanych rNocnymi“, za-
mierza nabyć prezent dla pana Beckhona, urzędnika z Gradu, zupełnie przypadkiem zajmującego
się wydawaniem pozwoleń na eksplorację nowych gór pod kątem wydobycia surowców. Nie było
mowy, jaki to ma być prezent, a Vald nie dopytywał. Wprawdzie zdziwiło go, że wśród tak prawego
społeczeństwa istnieje i dobrze się ma przemyt i przekupstwo, ale zmilczał. Potrafił być dyskretny
i nie zamierzał interesować się czymś, co go nie dotyczy, jednak kiedy ujrzał towar, jaki przywieźli
Nocni, zaparło mu dech w piersiach.
Na nabrzeżu kręciło się kilku potencjalnych kupców, podobnie jak Obam otoczonych
silnorękimi. Zachowywali się spokojnie, rzeczowo podchodzili do transakcji, przeglądali ofertę,
a jeśli byli zadowoleni, szybko przechodzili do interesu.
- Jeśli mogę coś doradzić - Vald szeptał konspiracyjnie - najlepiej wybrać coś z tej grupki. Na
pierwszy rzut oka widać, że sprawdzą się w każdej roli, a i prezentują się całkiem atrakcyjnie. Pew-
nie drogie, ale przecież to dla was nie problem... Bo na przykład tam wygląda zachęcająco, ale w to
bym nie szedł. Za pół roku całkiem się zużyje.
- Aleś znawca... - Obam rzucił trochę żartobliwie, a trochę kpiąco. - Pamiętaj, że wybieramy
dla krasnoluda. My mamy nieco inne gusta.
- No tak...
Vald, nieco speszony, poprawił kurtkę i, już nic nie mówiąc, przyglądał się poczynaniom
mocodawcy. Ten zaś, po pierwszym, ogólnym przeglądzie, miał już własną wizję. Podszedł do wy-
sokiej niemal na dwa metry, postawnej kobiety.
„Ta nie, ta nie...“ - Vald krzyczał w myślach, ale zachował twarz szulera, a Obam już dogadywał
się z handlarzem.
- Co to za jedna?
- To Amazonka z północnego wschodu. Była gladiatorką w Rosario, ale niedźwiedź ją ranił
i właściciel zdecydował się na odsprzedaż.

25
- Bardzo ją ranił? Przyda się do czegoś jeszcze?
- Toć widzicie, że cała i zdrowa. Prawą rękę ma trochę niewładną i blizna tam jest na przedra-
mieniu, ale tak poza tym, to świetna propozycja.
- A...?
- Nie do tego ją w Rosario używali, ale swoje przygody już miała. Chcecie dziewicę?
- Najchętniej. Ale nie elfkę. Za kruche to, do naszej ostrej zimy nieprzywykłe, do roboty w domu
też nie bardzo zdatne.
- Dziś to chyba tylko jedną taką mamy, ale nie wiem, czy już jej kto nie kupił. Zadi! Sprzedaliśmy
tą z Bukkary? - Handlarz wydarł się do któregoś z kompanów.
- Z Bukkary? - Obam zrobił kwaśną minę. - Nie chcę czarnej.
- Ta jest co najwyżej lekko brązowa. Oglądali ją, ale dobrej ceny nikt dać nie chciał, a to cie-
kawa sztuka, tanio nie oddamy. - Wezwany Zadi znalazł się tuż obok. - Jak nikt się tu nie znajdzie,
to pójdzie w Gradzie. Tam nie będą skąpić.
- Pokażcie.
Przeszli niemal na koniec pomostu, gdzie przy dużych beczkach stało kilka dziewczyn,
które wcześniej jakoś nie wpadły krasnoludowi w oko. Vald natychmiast wypatrzył swoją
faworytkę, ale znów się nie odzywał. Miał własny kłopot, bo coraz silniej cisnęły mu się do
głowy kosmate myśli. Czuł obawę, że zaraz wydarzy się coś równie głupiego, jak przygoda
z pomrocznicą czy Gabishą.
- To ta. - Nocni wyciągnęli z grupy dość przeciętnej urody, trochę zbyt potężną w barach
i koślawą dziewczynę o czarnych włosach i smutnych oczach. - Daleko jej do czaru ciź z Jonu, ale
czysta jest, a i na zdrowie się nie uskarża.
Twarz Obama wyraźnie pojaśniała. Przyjrzał się oferowanej pannicy raczej pobieżnie, jakby
tylko dla pewności, że pierwsze wrażenie go nie oszukało.
- A krnąbrna nie będzie?
- Panie kupiec! Z szacunkiem, ale kto to panu zagwarantuje? Za kobietą nigdy nie trafisz,
wszystko jedno, czy to niewolnica, murwa czy szlachcianka.
- Dobrze, dobrze... Ale jeszcze będę musiał sprawdzić... No, sami rozumiecie...
- Najpierw cena. Nie ma macania dla samej przyjemności. - Nocny widocznie miał
doświadczenia z różnymi klientami. - Ile za nią dacie?
- Dam i dwieście sztuk złota, jeśli jest nietykana.
- Skoro tak, szkoda czasu. Zapraszam do ładowni, tam nikt nie będzie przeszkadzał.
Vald pozostał na pomoście, podczas gdy Obam, trzej Nocni i podmiot transakcji zniknęli
pod pokładem statku. Zgłuszone wrzaski, jakie chwilę potem dało się usłyszeć, dowodziły, że dziewczyna
nie była bardzo pokorna i że nie wszystko poszło gładko, ale kiedy wszyscy zainteresowani inte-
resem znów znaleźli się na portowym nabrzeżu, ich twarze jaśniały zadowoleniem. Oczywiście
pomijając zapłakaną twarz niewiasty, ale ona nie miała w tym wszystkim nic do gadania.
Wracali dość spiesznie, bo Obam chciał jeszcze przed świtem być w swojej rezydencji. Krasno-
lud wyglądał na zmęczonego i przysypiał w kulbace, związana dziewczyna płakała cicho, a Vald nie
spuszczał z niej wzroku, bynajmniej nie dlatego, że spodziewał się próby ucieczki. Wielomiesięczna
wstrzemięźliwość znów dawała o sobie znać, a co gorsze, tym razem obiekt zainteresowań, choć
z pewnością nie był wzorem piękności, wydawał się propozycją zdecydowanie rozsądniejszą od
poprzednich. I do tego była nietknięta! Ha! Warto było tyle pościć dla takiego smakołyku! Co tam
polowania na gobliny, co tam złote monety od krasnoluda! Tu były nietykane skarby dziewictwa!
Czekająca na naukę miłosnej sztuki młódka! Tu były gorące usta i spragnione męskiego dotyku
cycki! Cycki! Cycki, cycki, cycki!!!
Vald z trudem zmusił się do cierpliwości. Wyczekał aż bujający się w swoim siodle Obam
zacznie chrapać i zrównał się koniem z niewolnicą. Teraz wydawała mu się już znacznie ładniejsza,
błyskającą w jej oku łzę odczytywał raczej jako drobny figlik, zalotną prowokację. Pewnie chciała,
żeby ją pocieszać...
- Hej, pst...

26
Nie odpowiedziała. Na chwilę tylko podniosła wzrok, by zaraz go opuścić, ale Vald miał wrażenie,
że na chwileczkę wysunęła koniuszek języka, że musnęła nim górną wargę, jakby chciała dać sygnał,
zaproszenie do gierki w dobrego wujka i nieszczęsną, niewinną istotkę potrzebującą pomocy.
- Może ci zimno? - Nie czekając na odpowiedź, nie zważając też na przeczący gest głową,
zawadiaka zdjął swoją kurtkę i zarzucił ją na szerokie ramiona pannicy. - Lepiej? Tak myślałem...
Słuchaj, jestem Vald. Może o mnie słyszałaś...? Nie? Dziwne... Ale nie ważne. Wiesz, mogę ci pomóc.
Zawsze chętnie pomagam potrzebującym białogłowom.
Tym razem Vald był pewien, że skrępowana niewiasta wyraziła zainteresowanie. Nie był już
co prawda przekonany, czy chodziło o sam dreszczyk emocji, czy może o wizję skrytego dupczenia,
kiedy Obam nie widzi, ale to już miało mniejsze znaczenie. Grunt, że zabawa się zaczynała.
- Zwolnimy trochę i jeśli będziemy koło tamtego zagajnika, a on - wskazał na krasnoluda -
ciągle będzie chrapał, odbijemy między drzewa. Tam cię rozwiążę i damy nogę. Później pomyślimy
o jakimś miłym noclegu... A jeśli nie będzie spał, to damy mu szansę w następnym lesie... Albo po
prostu rypsnę go drągiem w głowę. Twardy ma caban, nic mu się nie stanie, a my będziemy mieli
trochę czasu.
- Dobrze. - Lepiej by było, jakby się nie odzywała, bo jej charczący głos nie miał w sobie za grosz
zmysłowości. Ale już trudno. Potem ją się jakoś dyskretnie przekona, żeby nie psuła nastroju gadaniem.
Znaleźli się wśród dość gęsto rosnących brzóz, a Obam chrapał coraz głośniej. Vald odciął
luźno zwisający powróz łączący swojego pracodawcę z koniem niewolnicy i delikatnie upuścił go
na ziemię. Gest nie wzbudził alarmu. Stopniowo zwalniali, pozwalając by krasnolud oddalał się
coraz bardziej, a gdy znalazł się już sporo przed nimi, stanęli całkiem. Jeszcze raz na siebie spojrzeli
i starając się nie hałasować, odbili w prawo.
Kawałek dalej, zgodnie z zapowiedzią, Vald sięgnął po kord i przeciął więzy krępujące dziewczynę.
Nie rzuciła się do panicznej ucieczki, co poczytał za bardzo dobry prognostyk na przyszłość.
- Masz jakieś imię?
- Inlada. - Zapomniał, że lepiej, jak nie słyszy tego głosu.
- Inlado, chętnie bym to rozwiązał inaczej, bo widzę, żeś w niemałej potrzebie, ale teraz mu-
simy się stąd jak najszybciej oddalić. Jedź za mną.
Cięli na azymut, oby jak najdalej od gościńca. Jak najdalej od Obama, który zapewne już się
ocknął i zorientował w sytuacji. Las nie był duży, za nim było czyjeś pole owsa, a za nim kolejny
drzewostan, tym razem znacznie okazalszy. Świt zastał ich na przedzieraniu się przez istny matecz-
nik. Do południa zaliczyli jeszcze pełne komarów trzęsawisko, a także śmierdzącą orkami i worga-
mi polanę. A potem Vald zabłądził.
Głodni i coraz bardziej zmęczeni, tułali się kolejne godziny, bez żadnego efektu. Kraj krasnolu-
dów był rozległy i dziki, sporymi obszarami całkiem bezludny. To nie wróżyło dobrze, a do tego, im
dłużej się błąkali, tym większa była szansa, że pościg, który zapewne już wyruszył, natrafi na ich trop.
W takich okolicznościach Valdowi wróciła nawet odrobina trzeźwości umysłu. Już zaczynał
żałować tego, co zrobił, gdy wyczuł szybko narastający swąd. Waliło rybami. Ryby, jak powszechnie
wiadomo, nie należą do warzyw, nie rosną sobie na grządkach, ani po lasach i samoczynnie nie
zbierają się na polanach, żeby kolektywnie się zepsuć i cuchnąć. To oznaczało, że ktoś je złowił, że
ktoś je przyniósł, że ktoś blisko był, że skończyło się bezludzie. Niedługo do smrodu doszedł gwar
i Vald już się domyślał, że w pobliżu jest jakiś jarmark.
Jeszcze trochę i stanęli na rozstajach. W pobliżu, jakby specjalnie by ziścić marzenia
zdrożonych uciekinierów, wybudowano oberżę, obok niej zaś rozstawiono rząd kramów. Po prze-
ciwnej stronie gościńca straszyło pokaźne rusztowanie, na którym zawieszono pięć żelaznych kla-
tek. Cztery puste, w ostatniej, jako ponure ostrzeżenie przed konsekwencjami nieuczciwego trybu
życia, znalazł swój koniec jakiś szubrawiec, którego szczątków do tej pory nie uprzątnięto.
- Zjemy coś? - Vald nagle przestał się czymkolwiek martwić. Wizja, iż w karczmie zna-
jdzie się zapewne wolny pokój, w pokoju tym zaś łóżko, zupełnie zdatne do skonsumowania
tak ciekawie rozpoczętej znajomości, uderzyła go niczym obuchem i całkiem ukierunkowała
dalsze działania.

27
- A nikt nas nie rozpozna?
- Królewno moja, któż by nas miał rozpoznać? Nigdy tu nie byłem, nikogo tu nie znam,
odeszliśmy kawał drogi od portu. Spokojna głowa. Zjemy, skosztujemy winka, bo ono w takich
okolicznościach bardzo ci pomoże, a potem komnatę weźmiemy, drzwi na skobelek zamkniemy
i hajda! Nowe nieba przed tobą otworzę!
- Co zrobisz?
- Och, no tak... Nie wiesz jeszcze, jakie wspaniałości cię w życiu omijały! Wujcio Vald wszys-
tko pokaże, we wszystko cię wtajemniczy!
- Jeśli mówisz o tym, co myślę, toś świnia!
- Spokojnie, spokojnie. Świntuszyć też będziemy. Nie wszystko naraz...
- Ale...
- Ciii... - Vald położył palec na ustach coraz bardziej poruszonej Inlady. - Nie zwracajmy na
siebie uwagi. Zapraszam na coś smacznego.
Inlada jeszcze nieśmiało starała się protestować, ale jej wybawiciel był nieugięty.
- Co zjesz? Mięsiwo, kaszę z omastą, kiełbasę z wody, może groch z kapustą? - Minęli próg. -
Wino białe czy czerwone? A może wolisz oko... o dupa...
Weszli prosto na Obama rozwieszającego na ścianie przy drzwiach list gończy. Wyszynk był
pełen ludzi, z których przynajmniej połowę stanowili uzbrojeni pachołkowie pokrzywdzonego
właściciela kopalni.
Świetny refleks był od zawsze jednym z większych atutów Valda. Przydał się i teraz, bo nim
Obam zdążył wszcząć alarm, ścigana para już gnała przez podwórzec, już przecinała gościniec
i wracała do lasu, z którego dopiero co wyszła.
Już mieli zapaść między pnie, gdy świsnęły bełty. Kusznicy mieli niestety całkiem niezłe
oko. Vald dostał w bok, ale bełt po rozdarciu słynnej zielonej kurtki ześlizgnął się po kolczudze,
nie dosięgając ciała. Inladzie już tak dobrze się nie powiodło. Pierwszy grot utkwił głęboko w
jej masywnym udzie, drugi strzaskał łopatkę. Krzyknęła rozpaczliwie, padła w piach. Nie była w
stanie dalej uciekać.
Vald odwrócił się z rozpaczą, ale nie było czasu na ckliwość. Strzelcy już naciągali cięciwy,
siedmiu osiłków z cepami gnało, roztrącając gapiów.
Nie będzie dziewiczych rozkoszy... Poderwał się do dalszej rejterady. Nie będzie wielkich,
gorących cycków... Ciemność.

***

Nie zauważyć grubego niczym łydki Aghaty, sterczącego na wysokości oczu konara... Czy
może być jeszcze gorzej? Rychło okazało się, że tak.
Obam miał ochotę zatłuc Valda niczym wściekłego psa, ale się powstrzymał. Po pierwsze
- okazało się, że Inlada nie tylko wydobrzeje, ale wciąż jest dziewicą, po wtóre, był krasnoludem
z krwi i kości, a to wiązało się z wpojonym od maleńkości uwielbieniem dla trzymania się litery
prawa. W jakiś zaskakujący sposób nie przeszkadzało to w korzystaniu z usług przemytników, ale
już w kwestii ukarania winowajcy od prostego linczu lepszy musiał być sąd.
Na początku Vald nawet ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Miał w ręku trochę atutów,
w szczególności zaś wyjawienie, skąd bogaty krasnolud wytrzasnął związaną dziewicę. Liczył, że
Obam, będąc przecież rozsądnym i pragmatycznym, przemyśli sprawę, że wszystko rozejdzie się po
kościach. Nadzieja jednak prysła z chwilą, gdy wprowadzono go na salę rozpraw.
Ciekawskich nie było wcale. Pod ścianami stali strażnicy, przy niskiej ławie zasiadali Obam,
będący jednocześnie oskarżycielem i jakiś wypłosz, zabiedzony gnom, mający Valda bronić. Na
środku, na podwyższeniu, zasiadała sędzina. Gabisha...

***

28
Mosiso był wściekły. Właśnie przegrał absolutnie wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie,
a traf chciał, że miał akurat cały urobek z wielkiego targu w Vino. Została mu tylko ta cholerna,
czarna figurka, którą wcisnął mu podły oszust.
- Miałaś mi szczęście przynosić, gruba babo! - warknął gnom i z wściekłością cisnął amulet
do przydrożnego stawu.
Zabulgotało i woda zamieniła się w wino.

***

Pozwolili mu zachować kurtkę. W wielu miejscach porwana, stanowiła raptem cień dawnego szy-
ku, ale na szczęście nadal stanowiła ciepłe okrycie, co przydawało się w chłodne, rumurańskie noce.
Ryby cuchnęły przeraźliwie, zwłaszcza, kiedy wiatr zacinał od strony oberży. Ludzie
przechodzili, nie zwracając na zamkniętego w klatce szubrawca najmniejszej uwagi, a czas płynął
wolno. Bardzo wolno. Minuty, godziny, noce i dnie...
Vald coraz bardziej upodabniał się do swojego sąsiada, czerniejącego już trupa. Aż pewnego
dnia gościńcem nadszedł samotny wędrowiec...

LCF
05.2011

29
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)

Piwne oczy
Piwne oczy. Piękne, kocie, błyszczące, pełne wdzięku, pokusy i skrajnych emocji. Kiedy
zobaczył je pierwszy raz... To musiało być bardzo dawno. Przelotnie owiały go spojrzeniem. Złowił
ich tajemniczość raptem na ułamek sekundy i to wystarczyło. Wypaliły mu w umyśle swój obraz,
zupełnie jakby rozgrzany do czerwoności metal dotknął jego skóry...
Piwne oczy. Kiedyś widywał je tylko w marzeniach. Potem mignęły mu czasem w tłumie.
Pojawiały się coraz częściej. Mrugały, mrużyły się, przymykały w ekstazie. Znikały za horyzontem
powiek, a potem znów wschodziły, niczym słońce lub księżyc.
Piwne oczy. Na początku były same. Oderwane od rzeczywistości, od obrazów, dźwięków,
zapachów i dotyku. Potem nierozerwalnie kojarzyły się z Agnieszką. Oczy, twarz, usta - och, jakie
przyjemnie ciepłe i miękkie, włosy, smukła szyja, delikatne ręce, biust, talia, tyłeczek i te dłuuugie
nogi. Jakiś czas temu oczy znów zaczęły pojawiać się same, bez doskonałej reszty kobiecego ciała.
Widział je we śnie i na jawie. W domu, w pracy i w tłumie przechodniów. Patrzyły na niego z re-
klam, z luster, z telewizji i z anonimowych twarzy nieznanych dziewczyn.
Piwne oczy. Hipnotyzowały, czarowały, rozpraszały lub całkowicie absorbowały uwagę. Gdzie
się nie ruszył, czego by nie robił, czuł się kochany, adorowany. Czuł się obserwowany, śledzony, ste-
rowany. Miłość, dozgonne uwielbienie. Nienawiść i strach. Bezsenne noce i rozbite dni. Czas, który
mknął gdzieś obok, a jedyne, co dało się zapamiętać, to te oczy. Reszta była pustką. Przemęczony,
zakręcony, nieświadom niczego, co było blisko niego. Dla tych oczu oddałby wszystko. Zrobiłby
wszystko. Dla tych oczu już wszystko oddał i wszystko robił.
Piwne oczy. Szalone, rozkapryszone, surowe, wymagające i okrutne. Grały mu na uczuciach,
pociągały za sznurki, bawiły się nim. Prowadziły go po krawędzi, ciesząc się jego niepewnością, czy
lada zachcianka nie zdmuchnie go w otchłań.
Piwne oczy. Od dawna jego jedyne towarzystwo. Jedyne, na które mógł zwrócić uwagę. Jedy-
ne, którego pożądał.

***

30 fantastyka
Gabriel pił kieliszek za kieliszkiem. Chciał ustawić sobie do towarzystwa lusterko, ale bał
się, że zobaczy w nim piwne oczy Agnieszki. I tak nie potrafił uciec. Piękne źrenice śledziły go z
dna kieliszka i z głębi butelki. Jednak w końcu się udało. Im więcej razy wlewał sobie do gardła
piekielny płomień gorzałki, tym bardziej piwne oczy się zamazywały, rozpływały... W końcu
znikły. Pierwszy raz od dawien dawna. Pił dalej. Cóż za wspaniały stan. Był wolny, samotny i
mógł robić wszystko. Pił.
Przy końcu pierwszej butelki napłynęły nad niego zachmurzone myśli. Był pijany, a mimo to
właśnie teraz zdał sobie sprawę, jak wyglądały ostatnie miesiące. Zrozumiał, co stracił. Zrozumiał,
że nic nie zyskał.
„Agnieszko, jak ja cię nienawidzę. Jak ja nienawidzę twojego boskiego ciała, twojego
oszałamiającego oddechu, twojego zniewalającego głosu. Agnieszko, nienawidzę cię, nienawidzę
cię, nienawidzę!!! Nie chcę cię. Nie chcę twoich ust, ani włosów. Nie chcę cię. Zabierz swoje piwne
oczy... Kocham cię, Agnieszko...“
Jeszcze jedna butelka. Wrócili nagle znajomi, wróciła praca, wróciła wiara. Wróciło wszystko,
co miał. Milcząc, przedefilowało przed Gabrielem i znikło w ciemności przedpokoju.
Stołek zachwiał się. Sznur drapał gardło, a ściany falowały w rytm muzyki wybijanej przez
dzwony kieliszków i butelek.
„Co ty mi zrobiłaś, Agnieszko? Co chciałabyś, bym ci dał, co mam uczynić?“
Stołek z łoskotem przewrócił się na podłogę. Sznur jęknął, nagle naprężony ciągnącym go
w dół ciężarem. Piwne oczy pojawiły się znowu. Powoli zapłonęły krwawą czerwienią.
„Agnieszko...“

***

Starzec gładził siwą brodę. Wydawał się opanowany, ale jego wzrok nie pozostawiał złudzeń.
Był zmęczony, zniechęcony, sponiewierany. Miał dość.
Przed nim w wyzywającej pozie siedziała piękna kobieta. Płonęła zapałem, zaangażowaniem,
wręcz podnieceniem. Eksplodowała pomysłami, porażała go wyrafinowaniem i brakiem skrupułów.
Wyznaczyć cel i trafić. I jeszcze raz i jeszcze. Wiecznie głodna sukcesu, wiecznie spełniająca się
w zdobywaniu kolejnych laurów. Nieokiełznana, niepohamowana, niezaspokojona. Wzdragał się
przed jej metodami, nie nadążał za szaleństwem jej wizji i choć sam nie był święty (co to, to nie...),
gdyby tylko nie kłóciło się to z jego naturą, rzuciłby wszystko i uciekł. Choć z drugiej strony... Czy
potrafiłby się od niej oderwać? Czy potrafiłby sam skazać się na tęsknotę za jej obecnością? Nieee.
Wciąż go oszałamiała, zachwycała i, choć to złe słowo, wciąż ją ubóstwiał.
Niech robi, co chce, byle tylko była obok, byle ją widzieć, słyszeć, dotykać...
- Ten będzie wspaniały, smakowity. Ten będzie wyzwaniem - mówiła jak natchniona, nie
zauważając, że starzec wyłapuje tylko część jej słowotoku. - A najlepsze, że tamtych tak bardzo
zaboli jego strata. Będzie mój. Potrafię to zrobić.
- Tak, tak. Potrafisz. Idź i zrób to...
Pocałowała go, obdarzyła diabolicznym uśmiechem i kręcąc tyłeczkiem odeszła.
Starzec otarł pot z czoła i ciężko odetchnął. Z ulgą...

***

Gabriel odszedł z seminarium ze względu na Magdę, czy raczej Magdalenę. W żaden sposób
nie przystawała do tej biblijnej, choć jeśli za wytyczne przyjąć obiegową opinię i pozory, to jednak
odnosiło się inne wrażenie... Magdalena była, jeśli nie piękna, to z pewnością bardzo atrakcyjna,
pełna seksapilu i uśmiechu. Uwielbiała flirtować, kokietować przykrótkimi kreacjami, ale
i błyszczeć intelektem. Co bardziej przyciągnęło Gabriela? Trudno orzec.
Głowy nie stracił, ba, nawet pozostał wierny wszystkim przykazaniom, jednak z seminarium
odszedł. Dziewczyna stała się dla niego na tyle ważna, by wiązać z nią ambitne plany na przyszłość.

31
Jej zresztą to odpowiadało. Chłopak był bystry, atrakcyjny, miał do niej dużo szacunku i od razu
wiedział, że mimo sposobu ubierania, nie należała do głupawych, plastikowych dupeczek.
W każdym bądź razie, Gabriel i Magdalena byli oficjalnie zaręczeni i rokowali spore nadzieje
na udane małżeństwo.

***

Agnieszkę poznali na dyskotece. Siedziała w kącie i sączyła żubrówkę z sokiem jabłkowym.


Szara, cicha, w przydużym, luźnym swetrze i wytartych dżinsach. Gdyby nie jej niesamowite, piwne
oczy połyskujące spod okularów, pewnie by nie spostrzegli, że w ogóle tam była. A jednak dojrzeli.
Zauważyła Magdalena. Nie zdążyła się jednak przyjrzeć, bo coś niepokojącego skręciło ją
w żołądku. Poczuła się słabo. Poprosiła o wodę, ale nie pomogło. Bolało mocno, bardzo mocno.
Odruchowo chciała zwinąć się w kłębek, jakby to miało pomóc. Ze sztucznym uśmiechem pobiegła
do ubikacji.
Zauważył Gabriel. Poczuł się jak rażony piorunem. Jakiś niewidzialny obuch uderzył go
w głowę. Świat zadrżał, zapulsował. Piwne oczy... On już te oczy widywał. Nie raz. Nie wiedział
gdzie, ani kiedy, ale z pewnością już je widział. Spojrzał na Agnieszkę jeszcze raz. Piwne oczy pod
subtelnymi okularami patrzyły prosto na niego. Przyciągały jak magnes.
Magdalena potrzebowała kilku minut, by dojść do siebie. Wreszcie dolegliwości ustąpiły.
Wróciła do baru. Gabriel rozmawiał z tą dziwną, samotną dziewczyną o piwnych oczach. Dziwną?
Nie, zupełnie zwykłą, całkiem sympatyczną, a jak się przyjrzeć, to i ładną. Zapoznały się, wymieniły
uśmiechami i jakoś naturalnie gładko przeszły do rozmowy.

***

- Całkiem fajna ta Agnieszka. Trochę dziwna, ale fajna - rzuciła Magdalena, gdy po zabawie
siedziała z Gabrielem w taksówce.
- Sympatyczna - odpowiedział. - Mam wrażenie, że już ją gdzieś poznałem lub chociaż widywałem.
- Bardzo w oczy się nie rzuca. Mogłeś ją poznać i nie zapamiętać.
- Może... Tak naprawdę, to kojarzę tylko te jej piwne oczy...
Magdalena nie skomentowała. Poczuła się trochę dziwnie, trochę znów rozbolał ją brzuch.

***

Spotykali piwnooką Agnieszkę coraz częściej. Najpierw przypadkowo, później, ponieważ


dobrze się razem bawili, zaczęli się umawiać. Czasem w większym gronie, czasem tylko we trójkę.
Po kilku tygodniach atmosfera się trochę popsuła. Magdalena miała coraz silniejsze przeko-
nanie, że jej narzeczony nie może oderwać wzroku od tych cholernych piwnych oczu. W ogóle
jakoś tak naturalnie zeszła na drugi plan. Mniej mówiła, mniej tańczyła, mniej się śmiała. I mniej
zwracano na nią uwagę. Nawet jej niesamowicie zgrabne nogi, umykające spod minispódnicz-
ki ku ziemi, zaczęły przegrywać w konkurencji z piwnymi oczami. Za to Agnieszka rozkwitała.
Niezauważenie porzuciła luźny sweter, pokazała trochę nóg, trochę dekoltu, eksperymentowała
z makijażem. Teraz było widać, że jest diabelnie ładna. Nie trzeba było tego szukać pod maską
skromności i wstydliwości. Właściwie nie wiadomo, kiedy nastąpiła metamorfoza, ale teraz była
najatrakcyjniejszą kobietą wszędzie, gdzie się pojawiała.
Magdalena miała dość. Nie do końca potrafiła w to uwierzyć, ale ile można się samemu
oszukiwać? Ile można mieć zamknięte oczy? Agnieszka była na świetnej drodze, żeby odbić jej
Gabriela. Trzeba było to przerwać. Trzeba było walczyć.
Kulturalnie, ale zdecydowanie, Magdalena zaczęła zwracać uwagę narzeczonemu. Ubierała się
znacznie odważniej niż dotychczas, choć już wcześniej mogła uchodzić za sex-bombę. Kokietowała,
zagadywała, próbowała wywołać zazdrość przymilając się do innych mężczyzn.

32
Niewiele z tego wychodziło. Gabriel był jakby nieobecny duchem, a jego wzrok wciąż błądził
za piwnymi oczami. Magdalena była coraz bardziej zdesperowana. Postanowiła skusić Gabriela na
coś nowego, na coś, czego dotychczas nie próbowali. Dla wielu mogło to być niewiarygodne, ale
mimo pozorów, jakie stwarzała, wciąż była dziewicą. Wcześniej ustalili, że poczekają do ślubu nim
pójdą do łóżka, ale teraz sytuacja była wyjątkowa.
Gabriel nie opierał się. Przespał się ze swoją kobietą, ale wydawało się, że nawet tego nie
zauważył. Ona dygotała z podniecenia, niepewności, trochę ze strachu, a trochę z bólu, on był spo-
kojny, obojętny i zimny. On widział tylko piwne oczy i co gorsze, Magdalena cały czas była tego
świadoma. To, że nie wiedziała, iż jej Gabriel i ta przeklęta Agnieszka kochali się wcześniej wiele
razy, nie miało właściwie znaczenia. I bez tego Magdalena czuła, że przegrała. Przegrała ukochanego,
przegrała marzenia, dziewictwo i może wszystko inne też. Odeszła, a Gabriel nawet tego nie zauważył.

***

Z Magdaleną nie było dobrze. Nie potrafiła sobie poradzić z tym, co ją spotkało. Prawie
przestała jeść, mało spała, a w wylanych łzach mogłaby się kąpać. W przeciwieństwie do Gabriela
miała jednak jeszcze znajomych i ich zauważała.
Koleżanki spędziły wiele godzin na wyciąganiu jej z depresji, na pocieszaniu, organizowa-
niu czasu. Wreszcie udało się im przekonać załamaną dziewczynę, że ten frajer nie był jej wart,
że znajdzie innego, że wszystko przed nią. Nawciskały jej do głowy banałów, ale poskutkowało.
Namówiły, by odreagowała, by odbiła sobie stracone dnie i noce.
Zabrały ją do klubu. Magdalena nie była przekonana do tego pomysłu, ale uległa. Ubrała się
wyzywająco, odważnie - jak dawniej, krzykliwie umalowała i stukając obcasami ruszyła się odstresować.
Przełamanie przyszło po trzecim piwie. Bariery pękły, wróciła dawna natura. Magdalena
wpadła na parkiet, zakręciła piruet, pozwoliła, by długie, jedwabiste włosy zawirowały wokół jak
kuszące tornado. Jeszcze chwila, może dwie i, jak kiedyś, była królową zabawy. Faceci nie mogli się
do niej dopchać, a ona kokietowała, tańczyła, kręciła biodrami i słodko się uśmiechała.
Coś jej mignęło przed oczami. Jakiś błysk, impuls, jakiś obraz rozpalił się i znikł, nim zdołała go
uchwycić. Rozejrzała się, lecz wokół byli tylko tańczący ludzie i migające światła. To pewnie przez te światła...
Błysnęło znowu. Gdzieś po lewej. W tłumie, w wianuszku mężczyzn, nie mniej gęstym, niż
ten, który otaczał ją. To błysnęły źrenice. Piwno owiane. Nie zdołała wyłapać nawet sylwetki, ale
była pewna, że tam jest Agnieszka.
„Iść i trzasnąć ją w twarz? Olać i bawić się dalej? Uciekać stąd?“
Została. Starała się nie zwracać uwagi na znienawidzoną dziewczynę i na jej oczy. Tańczyła,
śmiała się... Ciągle, odruchowo spoglądała w stronę Agnieszki. Chyba niechcący, ale przysuwała się
do niej. Teraz mogła ją widzieć całą. To na pewno jest ta „szara myszka“, którą kiedyś poznała? Mogła
widzieć jak „myszka“ perwersyjnie wygina ciało, jak się wije, jak się ociera o facetów będących na
krawędzi szaleństwa. Mogła widzieć, że żaden z tych mężczyzn nie jest Gabrielem. Ani ten, którego
pogładziła po piersi, ani ten, o którego krocze ocierała się swoim boskim tyłkiem, ani ten, któremu
puściła oczko, ani ten, z którym przez chwilę się całowała. Nie, to nie był pocałunek. To było liza-
nie. To było sprawdzanie, jaki smak ma kąsek, który ma się ochotę zjeść...
Nagle, zupełnie niespodziewanie, Agnieszka pojawiła się tuż przed Magdaleną. Piwne oczy
zaiskrzyły prawdziwymi płomieniami. Magdalena aż się cofnęła. Była przestraszona, ale jakby
sparaliżowana i zdezorientowana. Nie mogła nic powiedzieć, nie mogła skupić myśli.
Władczym, zdecydowanym gestem Agnieszka odepchnęła od siebie napalonego adoratora.
Teraz chciała tańczyć z kimś innym. Przysunęła się blisko do Magdaleny. Zapląsała, zakołysała.
Piwne oczy wpiły się we wpatrzone w nie źrenice niczym pazury atakującego kota. Tańczyły.
Magdalena trochę bezwiednie, trochę nie wiedząc co, jak i dlaczego. Trochę sztywno i me-
chanicznie. Niesiona nie swoją wolą. Agnieszka przeciwnie. Z pełną świadomością, wyrafinowanie
i zmysłowo. I bardzo blisko. Błyski reflektorów, wprawiająca w trans muzyka. Rytm, laserowe pro-
mienie. Czerwień warg, hipnotyczny zapach perfum. Piwne oczy...

33
Dotknęły się. Otarły. Jeszcze raz. Świat się kręcił, muzyka, oczy, dotyk, perfumy, muzyka,
oczy, muzyka, oczy, muzyka, oczy... Palce zdobione długimi, pomalowanymi na czarno paznok-
ciami wplotły się między włosy. Piwne oczy, pijany oddech, puls, łomoczące serce. Magdalena do
reszty traciła świadomość. Zaczęła poddawać się żelaznej woli, władzy, potędze i czarowi. Oparła
ręce na biodrach Agnieszki. Pozwoliła, by ta ją prowadziła, by tańczyła, by narzucała rytm. Piwne
oczy. Blask. Dotyk gorących ust. Dziwny, nienaturalny, nowy. Ale jaki podniecający...
- On może być nasz! I wszyscy inni, i wszystkie inne, i cały świat... - Agnieszka wyszeptała jej
prosto przy uchu, po czym polizała ją po szyi. - Chcesz?
Magdalenę jakby coś uderzyło. Otrząsnęła się, szarpnęła do tyłu.
„Co ta kobieta robi? Co proponuje? Co tu się w ogóle dzieje?“ - Ludzie wokół nie tańczą, stoją
i wytrzeszczają oczy. - „To jakiś sen?“ - Nagle wszystko do niej dotarło.
- Nie chcę! Spierdalaj szmato!
Piwne oczy. Wściekłe migotanie laserów, grzmot niczym piorun. To był bas w piosence, czy
rzeczywiście zagrzmiało? Piwne oczy...
Agnieszka bez słowa odwróciła się i odeszła do baru.

***

Magdalena próbowała znów się bawić, ale nie dała rady. Wszystko zaczęła odbierać inaczej.
Ci, którzy wcześniej tańczyli z nią lub obok, teraz ją otaczali, gapili się nachalnie, wyciągali ręce,
obmacywali. Może jej się zdawało, ale ich twarze stały się rozmazane, zdeformowane, demoniczne.
Krzyknęła coś, wyrwała się z tego dziwnego kręgu, ale obok było tak samo.
- Chodź, dziwko, zrobię ci dobrze.
- Ale masz tyłeczek!
- Chodźmy do kibla, zrobisz mi laskę...
- Pewnie już jesteś wilgotna?
- Zerżnę cię, szmato!
Mówili do niej. Szczerzyli się, ślinili. Byli obleśni, narwani, jacyś opętani. Uszczypnięcie
w pośladek, klaps, bolesne złapanie za pierś. Bała się. Gdzie są koleżanki, z którymi przyszła? Gdzie
ochrona? Gdzie ta cholerna Agnieszka, może choć ona by pomogła?
Oganiając się jak przed muchami, krzycząc i płacząc, wyrwała się z parkietu. Przy barze nie
poczuła się lepiej. Uciekała dalej i dalej. Bez przerwy czuła na sobie natrętne, natarczywe
spojrzenia. Musiała wreszcie uciec, inaczej zwariuje. To już nie był strach, to była panika, nieopisa-
ne przerażenie, obłęd.
Przebiegła obok szatni, wpadła na zdziwionych bramkarzy. Nie szukając słów wyjaśnienia,
wyrwała się na zewnątrz klubu. Szybko, szybciej, byle do domu, do łóżka. Tam będzie bezpiecznie.
Park, ciemność, potłuczone latarnie... Byle do łóżka. Szybciej...
Coś z tyłu złapało ją za rękę. Mocno. Szarpnęło tak, że o mało nie wyrwało jej ramienia
z barku. Dopiero, gdy już leżała, zdołała się rozejrzeć.
Ciemny kształt - ciemniejszy od nocy - stał nad nią. Poruszał się, coś mówił. Nie rozumiała
co. Kto to był, czego chciał?
Dostała w twarz. Pociemniało jej przed oczami, zęby zazgrzytały, a policzek rozpalił się bó-
lem. Szarpnęła się chaotycznie, ale nic nie zdziałała. Dostała jeszcze raz. Nim oszołomienie przeszło,
ciemny kształt spadł na nią. Przygniótł. Boże, jak on śmierdział. Wódką, brudem, moczem.
Nie porzygała się tylko dlatego, że nagle wróciła jej świadomość. Zrozumiała, co się dzieje, co
ma się stać za chwilę. Obrzydliwe łapska rozerwały jej bluzkę, sięgnęły pod spódnicę, do majtek. Darła
się, ile miała sił. Kolejne uderzenia jej nie powstrzymywały, ale i napastnik nie zrażał się krzykiem.
- Pomocy, policja, policja!!!
Przez chwilę usiłowała bliżej przyjrzeć się napastnikowi. Ot tak, może rysopis przyda się
potem na komisariacie. Twarz spowita mrokiem w miarę obserwowania nabrała nagle wyrazu. Na
kilka sekund... Czarne oczodoły, rozmazany obraz otwartych, ziejących pustką ust. - „O Jezu...“

34
- Znów krzyczała. Jeszcze głośniej niż na początku, choć straszliwa wizja znikła już, zastąpiona
nieokreślonym, ciemnym kształtem.
Uderzenie w nos. Lepka, gęsta ciecz zalała jej twarz. Znów spojrzała na swojego oprawcę. Ciemność.
Wciąż niewiele szczegółów dawało się wyodrębnić. Stary, śmierdzący, dość potężny. Piwne oczy...
Nie, jego oczu nie widziała. To musiała być Agnieszka...
Magdalena z trudem odwróciła głowę. Piwne oczy Agnieszki patrzyły na nią dziwnym wzro-
kiem. Stała oparta o drzewo, bez ruchu, bez słowa.
Grube palce bez krztyny delikatności wcisnęły się między zaciśnięte uda. Walka, krzyk,
kolejne uderzenie. Brutalna siła rozkraczyła jej nogi. Odór z gęby napastnika, jego chore sapa-
nie. Piwne oczy...
- Pomóż mi!!! - Magdalena darła się w niebogłosy, lecz Agnieszka nawet nie drgnęła.
Gwałciciel dostał się do tego, co od początku było jego celem. Na razie tylko się otarł...
- Pomóż mi, proszę... - Już tylko szept przechodzący w ciche łkanie.
- Jego prawy bok - Agnieszka odezwała się sucho, beznamiętnie, mrużąc piwne oczy.
Magdalena nie próbowała nawet zgadywać, o co chodzi. Sięgnęła ręką. Od razu trafiła na
coś twardego wystającego z kieszeni podartej marynarki. Złapała, szarpnęła. Trzy szybkie zama-
chy. Krzyk. Lepkie, mokre ciepło chlusnęło na twarz, na obnażone piersi, na brzuch. Wierzgnęła.
Poczuła, że przeciwnik nagle osłabł. Całą siłą, jaką zdołała z siebie wykrzesać, pchnęła go. Przechylił
się i upadł tuż obok niej. Poderwała się, otrzepała, jakby oblazły ją mrówki. Napastnik poruszył
ręką. Krzyknęła, zadała kilkanaście ciosów, nie patrząc, gdzie spadają. Na chybił trafił, jeden po
drugim, ile tylko sił. Piwne oczy...
Rozejrzała się, ale Agnieszki nie było. Z trudem łapała oddech. O Boże, co się stało? Pijak u jej
stóp leżał nieruchomy. Mimo ciemności widziała, że wokół niego rośnie straszliwa kałuża. Co się
stało? Popatrzyła na przedmiot, który wciąż trzymała w ręce, ten wyciągnięty z jego kieszeni, ten,
którym uderzała. Nóż. Duży, ciężki i ostry.
„O Boże...“
Krzyknęła, rzuciła ostrze w krzaki, jakby nagle zaczęło ją parzyć. Pobiegła. Jak najdalej stąd.
Jak najdalej.

***

Magdalena biegła w stronę domu. Byle szybciej zamknąć za sobą drzwi, schować się pod
kołdrą i wypłakać...
Blok, w którym mieszkał Gabriel, był na innym osiedlu, a mimo to nagle zorientowała się, że
stoi właśnie przy jego klatce schodowej. Tak pomylić kierunki? Nieważne. Po tym, co się stało, to
naprawdę nie było ważne.
„Gabriel, ech...“ - wydawał się teraz czymś nierealnym, jakąś zjawą. Teraz jej przecież nie
obchodził. Zostawił ją dla tej strasznej dziewczyny, dla tych zimnych, piwnych oczu.
„Ale przecież on nie wie, jaka jest Agnieszka... On jej nie widział w erotycznym transie,
obłapianej przez anonimowe, obce ręce. Nie widział, jak całowała, nie słyszał, co proponowała. Nie
widział, jak stała i spokojnie patrzyła na gwałt.“
- Kto tam? - Głos był cichy, zaspany.
- To ja, Magdalena. Otwieraj szybko.
Stęknął zamek i drzwi otworzyły się. Dziewczyna wpadła do mieszkania jak burza, omal nie
wywracając Gabriela. Zatrzasnęła za sobą drzwi.
Patrzył na nią spokojnie, sennie. Nie był zdziwiony, że przyszła, nie był ani zadowolony, ani
zły. Zupełnie, jakby nie była zakrwawiona, zupełnie jakby nie miała podartego ubrania i łez na
twarzy. Zupełnie jakby jej nie widział.
- Oślepłeś??? - wydarła się, lecz i na to nie zareagował. - Co ta kurwa ci zrobiła?!
Wciąż nie było reakcji. Gabriel stał w przedpokoju i milczał. Magdalena przeciwnie, rzucała
się jak w ukropie. Krzyczała, przewracała meble.

35
- Ocknij się! Ocknij, cholera jasna!!! - Chlasnęła go otwartą dłonią po twarzy najsilniej jak
potrafiła. Aż ją zapiekło.
Gabriel zamrugał oczami.
- Czego chcesz?
- Uciekaj od niej. Nie chcesz być ze mną, to twoja sprawa, ale od niej uciekaj. To zła kobieta.
To potwór, to perfidna szmata.
- Nie znasz jej - mówił bardzo spokojnie.
- Głupcze!!! Oślepłeś? To też przez nią. Ona Cię niszczy. Już zniszczyła nas, zniszczyła mnie.
Ty jesteś następny i nie ostatni! - Znów się popłakała. Rzuciła się do przodu, przytuliła do byłego
narzeczonego. Odsunął ją od siebie.
- Idź do domu, źle wyglądasz. Jutro też jest dzień...

***

Magdalena stała na klatce schodowej, oparta o ścianę. Nie była w stanie się poruszyć przez
dobre kilkanaście minut. Była zdruzgotana. Już nawet nie próbowała ogarnąć rozumem wszystkiego,
co się wydarzyło. Nie próbowała niczego uporządkowywać, wyjaśniać, zapominać. Po prostu miała
poczucie ogromnej krzywdy. Poczucie klęski, poczucie winy i mieszaniny gniewu, wstydu i bólu.
W końcu zmusiła się, by iść do domu. Pierwszy krok, drugi. Noga za nogą, na połamanych
obcasach, poszarpana, zbrukana i zalana krwią.
Niebiesko - czerwony blask odbił się poświatą po ścianach blokowiska. Magdalena nie zwróciła
na to uwagi. Było jej obojętne, co się będzie działo dalej. Może być jeszcze gorzej? Już chyba nie.
Radiowóz zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy. Policjant i policjantka przyglądali jej się
dłuższą chwilę. Było ciemno, nie mogli zauważyć, w jakim jest stanie. Musieli jednak dostrzec, że
idzie z trudem, że coś jest nie tak.
- Stój, Policja!!! - Wysiedli z samochodu, błysnęli latarkami...

***

Ostre, białe światło raziło w oczy. Kontrast z ciemnością nocy i łzy rozpraszające blask
powodowały, że wrażenie było bardzo nieprzyjemne. Magdalena zasłoniła twarz dłonią, ale nawet
się nie zatrzymała. Powoli, powłócząc nogami, szła do domu. Ktoś coś krzyknął. Chyba do niej, ale
nie słuchała. Nic jej nie obchodziło.
Skręciło ją w żołądku. Nagle i tak boleśnie, że o mało nie zgięła się w pół. Dokładnie taki
sam ból przeszył ją w klubie, gdy pierwszy raz spojrzała w piwne oczy tej zdziry... Piwne oczy. Ona
musiała być gdzieś blisko.
Magdalena rozejrzała się, trochę ze strachem, a trochę z gniewem. Poza tymi światłami nic
nie widziała. Może tylko pełzające jak węże cienie drzew, a może i one były złudzeniem, efektem
oślepienia. Od tych białych świateł dochodziły jedyne dźwięki, tylko tam ktoś się poruszał. Piwne
oczy... Widziała wciąż niewyraźnie, ale zdawało jej się, że tam stoją dwie osoby. Policjant i jakaś kobie-
ta. Ta kobieta... Piwne oczy... Agnieszka, to musi być ona. Wszystko przez nią. To wina jej i tylko jej!!!

***

Posterunkowy Borys Piesiewicz powinien zareagować tak, jak go uczono lub chociaż w ogóle
jakoś zareagować, ale stał jak słup soli. Podobnie jak jego partnerka z patrolu. Jakiś nieokreślony
paraliż zamącił ich umysły, zawładnął wolą. Stali i patrzyli, jak biegnie na nich jakaś dziewczyna.
Dziewczyna krzyczała, machała rękami i jednocześnie szlochała. Przemknęła obok posterunko-
wego i wpadła, niczym armatnia kula, wprost na policjantkę. Powykrzywiane palce wystrzeliły do
przodu jak pazury polującego jastrzębia. Wpiły się w twarz, rozorały policzek, wyłupiły oko. Nagła
szarpanina, krzyki, chaos i krew. Paznokcie, włosy, krew. Dużo krwi. Za dużo. To był jakiś koszmar.

36
Posterunkowy Piesiewicz nagle ocknął się z oszołomienia. Wciąż nie był pewien, co się
właściwie dzieje, ale przecież musiał pomóc zaatakowanej partnerce.

***

Gabriel siedział na krześle. Głowę opierał na podpartych o parapet rękach. Patrzył na noc
w swoim mieście. Na park, na ulicę, na budynki. Patrzył na przechodzącą pod oknami dziewczynę
(znał ją?) i na radiowóz. Widział policjanta i policjantkę i widział jak ta dziewczyna sprzed kilku
chwil rzuca się na funkcjonariuszkę. Jak dziko szarpie jej twarz, jak wściekle kopie, gryzie i drapie.
Widział i nie reagował. Wydawało mu się, że to film. Nic nie czuł.
Gabriel widział, jak policjant podbiega do szamoczących się kobiet, jak próbuje je rozdzielić,
jak dostaje kopniaka w krocze. Wreszcie widział, jak wyciąga pistolet.
Echo wystrzału wielokrotnie odbiło się wśród betonowych ścian. Kobieta znieruchomiała.
Policjant stał i patrzył, a jego partnerka wciąż zwijała się z bólu. Chyba stało się coś złego...
Żadnej reakcji. Gabriel patrzył przez okno i tyle. Widział piwne oczy. Naprawdę czy
w wyobraźni? Trudno powiedzieć. Piękne, piwne oczy były teraz najważniejsze.
I wtedy przyszła myśl, żeby sięgnąć po wódkę.

***

Miał na imię Gabriel. Wiedział to i chyba nic więcej. Wszystko było zamglone, wilgotne, tajemni-
cze. Dziwna, nieokreślona pustka. Gdzieś przemknęła mu wizja siwego, schorowanego starca, piszącego
coś w wielkiej księdze. Starzec zniknął, nie podnosząc wzroku i nie odzywając się. Przez chwilę pozostało
jednak wrażenie, taka myśl, jakby przybyła od tej sędziwej postaci: „współczuję ci chłopcze“.
Mrok, wilgoć i nicość. Pośród tego Gabriel starał się wychwycić jakiś punkt zaczepienia. Coś,
na co mógłby patrzeć. Coś, dzięki czemu mógłby odzyskać właściwą orientację w przestrzeni.
Rozjarzyły się dwa punkty. Niby daleko, ale jednak blisko. Piwne oczy jaśniały w ciem-
nościach. Zbliżały się.
Gabriel już widział te oczy. Nie raz. Nie wiedział, kiedy to się zaczęło, ale piwne oczy były już
dawno częścią jego życia. Nie wiedział? Zaraz... Ależ tak. Pierwszy raz zobaczył je w seminarium.
Na długo przedtem zanim poznał Agnieszkę, a nawet Magdalenę.
Widział te oczy na obrazie. Była tam piękna i groźna kobieta o okrutnym spojrzeniu piwnych
oczu. Gdy przechodziło się obok, wciąż miało się wrażenie, że piwne oczy patrzą, że śledzą każdy ruch.
Ten obraz wisiał dla przestrogi. Nie dajcie się skusić. Dla zła jesteście wyjątkowo łakomym kąskiem.

***

Piwne oczy rozbłysły jaśniej, a po chwili Gabriel rozpoznał stojącą przed nim Agnieszkę,
rozpoznał kobietę z obrazu. Odwróciła się, pociągnęła go za sobą, prowadząc na grubym łańcuchu.
- Chodź. Chodź maleńki. Rozerwę ci duszę na strzępy.

09.2006
LCF

37
podstuwak
Brylanty panny Toli

- To najdziwniejsze zlecenie, jakie kiedykolwiek dostałem. - Wilhelm Pogorzelski zapalił papiero-


sa i zgasił zapałkę machnięciem ręki. - Jeśli dobrze rozumiem, mam odnaleźć skradzione zwłoki, tak?
Ojciec Jan przechylił się w stronę detektywa i wsparł o blat biurka.
- To nie są zwykłe zwłoki - powiedział. - To zwłoki świętego.
Pogorzelski wydmuchał dym i podrapał się po nieogolonym podbródku. Jego zmęczona, kanciasta
twarz nabrała wyrazu skupienia. Przez chwile marszczył brwi, po czym znów zaciągnął się papierosem.
Poskręcana nikotynowa mgiełka zaczęła ospale krążyć po gabinecie proboszcza. Mijała
pozastawiane książkami ściany, osiadała na drobnych, mahoniowych meblach, by w końcu
wniknąć w gruby, puszysty dywan i okienne zasłony, zza których pochmurne niebo straszyło
groźbą nadchodzącego deszczu.
- Musi pan zrozumieć - podjął ksiądz na nowo - jak ważne jest dla mnie to ciało. Św. August
jest patronem tej parafii. Jego zwłoki są niezwykłe, zachowały się w nienaruszonym stanie przez
setki lat. Ludzie wierzą, że czynią cuda. - Ksiądz pacnął ręką w stół, jakby chciał podkreślić te
słowa. - W zeszłym roku nawet sam Paderewski się przy nich modlił, prosząc o szczęśliwą podróż
za Wielką Wodę.
Wilhelm oparł się wygodnie na krześle i strzepnął popiół na dłoń, brudząc przy tym połę
swojej wełnianej marynarki.
- Proszę mi wybaczyć, ale nie znam się na muzyce - odparł. - Na świętych też nie. Niech mi
ksiądz powie coś więcej o tym Auguście.
Blizna na wysokim czole duchownego - jak dowiedział się Pogorzelski - pamiątka z Wielkiej
Wojny - zwinęła się lekko pod wpływem grymasu, jaki wykwitł na obliczu księdza. Taką minę jego
twarz przybierała zawsze, gdy ktoś przeszkadzał mu w wygłaszaniu kazania.
Choć Wilhelm był przyzwyczajony, że wśród nowopoznanych zyskuje sobie zazwyczaj tyle
samo sympatii, co nadepnięte grabie, dziwiła go rezerwa, z jaką Ojciec Jan go traktował. Niechęć ta

38 kryminał
była widoczna, jeszcze zanim Wilhelm mógł dać do niej powody. I choć w jego zawodzie zdarzało
się to wcale często, w tym przypadku było to dla Pogorzelskiego dość zaskakujące.
Duchowny splótł dłonie, zastukał parę razy kciukiem o kciuk, poczym zaczął mówić:
- Św. August zmarł w XV wieku. Był męczennikiem. Po śmierci jego ciało nie ulegało
rozkładowi, co jednogłośnie zostało uznane za objaw świętości.
Wilhelm zgiął usta w ironicznym uśmiechu.
- Idąc tym tropem - wtrącił się - status świętego równie dobrze można by przyznać suszonym pomidorom.
Twarz księdza zadrżała i Wilhelm usłyszał zgrzytnięcie zębów - dźwięk, od którego mi-
mowolnie skrzywił się.
- Proszę po prostu znaleźć to ciało. - Głos księdza był chłodny i ostry. Pogorzelski miał
pewność, że mógłby się nim ogolić. - Nie proszę pana o więcej.
Wilhelm dostrzegł w jego oczach dziwną mieszankę strachu i zaciętości. Było pewne, że
ksiądz nie mówi mu wszystkiego.
- Nasze miasto jest spokojne - zaczął po chwili Jan, już nieco łagodniej. - Nie mamy tu de-
tektywów, a wolałbym nie mieszać w tę sprawę policji. Normalnie zająłbym się wszystkim sam, ale
zależy mi na czasie. A skoro pan tutaj przyjechał...
Wilhelm uśmiechnął się, tym razem serdeczniej.
- Tak - przyznał. - Skoro już tu jestem, mogę wziąć jedno dodatkowe zlecenie. Mam nadzieję,
że ksiądz wie, ile sobie liczę. Nie robię wyjątków.
- Wiem. I nie liczę na wyjątki.
Wilhelm zaciągnął się papierosem.
- Jak poznam tego... Augusta? - spytał.
- Święty August, choć martwy, wygląda, jakby spał. Jego zwłoki są w doskonałym stanie.
Pachną różami. Nie sposób pomylić ich z żadnymi innymi.
Pogorzelski roztarł papierosa o podeszwę buta, poczym schował niedopałek do kieszeni. Po-
nownie podrapał się w podbródek i powiedział:
- Jestem tylko ciekaw, komu mogłyby być potrzebne te zwłoki. I do czego.

II

Igo Krylik przycisnął twarz do suchych włosów trupa i wbił się mocniej między jego pośladki.
Wsłuchany w dobiegający z gramofonu Allemande z Suity C-Moll, smakował z zachwytem martwą
skórę. Od jej dotyku jego członek pęczniał jeszcze bardziej. Igo starał się wbijać go coraz głębiej,
dostosowując swoje ruchy do delikatnego rytmu fortepianu:

R a z.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
R a z.
Dwa.
Trzy.
Cztery.

Nadchodząca rozkosz przyprawiała go o dreszcze. Czuł, jak całe jego ciało poci się. Patrzył,
jak sztywne zwłoki podrygują pod nim miarowo.
Igo wiedział, że już dawno powinien się ich pozbyć. Ciało trupa było sine. Wiśniowe plamy
nie bladły, nawet pod naciskiem dłoni. Igo podejrzewał, że mężczyzna jest martwy zdecydowanie
zbyt długo, by spędzać z nim czas w ten sposób. Musiał zostać zastrzelony przed kilkoma dniami.
Zaschnięta krew na ranie po kuli łuszczyła się teraz, ścierana przez Krylika przy każdym ruchu.

39
Jednak Igo wiedział też, że kolejna taka okazja może się długo nie powtórzyć. A wtedy znów
zacznie odczuwać tę obezwładniającą rządzę.
Kiedy przyszedł koniec, był zawiedziony. Usiadł na podłodze, z uczuciem niedosytu. Chwilę
błądził dłonią po stołowym blacie, aż ściągnął z niego leżącą tam fajkę. Dopiero teraz poczuł, że
jest mu zimno.
Restauracyjna piwnica, pełna poustawianych równo produktów, tonęła w delikatnym mroku.
Wsłuchany w szmer obracanej przez gramofon płyty, Igo przytknął zapałkę do cybucha.
W szybie stojącego przed nim kredensu zobaczył swoje odbicie. Zaczesane zazwyczaj na bok
włosy, opadały mu teraz w nieładzie na oczy. Równo przycięty, drobny wąs, wyglądał na jego spo-
conej twarzy jak plama sadzy.
Na swój widok Igo znów poczuł dojmującą pustkę. Uczucie bezsensu, które towarzyszyło
mu od dziecka. Do jego myśli wdarła się czarna plama, hamując ich tok. Ale Igo nie potrzebował
myśleć. Potrzebował jedynie wtulić się w to leżące nad nim ciało i zasnąć. Zasnąć na zawsze.
Wiedział jednak, że jeśli zostanie tutaj zbyt długo, jego żona zacznie go szukać. Że zejdzie tu,
nawet mimo wyraźnego zakazu z jego strony.
Kiedy wypalił fajkę, ubrał się i ruszył na górę. Szedł jak lunatyk, myśląc tylko o tym, żeby
położyć się spać. Musiał odpocząć.
Rano czekało go dużo pracy.

III

Barbara Odolańska ścisnęła w dłoni zawieszone na szyi perły. Stojąc w obszernej, balowej
sali, położonej we wschodniej części jej domu, z zawiedzioną miną oglądała kolekcję zdjęć i obra-
zów. Rozciągający się przed nią pokaźny zbiór przedstawiał różne osobistości, umieszczone tutaj
bez wyraźnego porządku. Pisarze, naukowcy, poeci, politycy. Stłoczeni w jednym rzędzie, jakby
tylko dla przykrycia ścian. Sienkiewicz, Smoluchowski, Norwid, Narutowicz... Nazwisk było wiele.
Jedne znane bardziej, inne mniej. Tutaj figurowały bez żadnej hierarchii.
Odwracając od nich głowę, Barbara spojrzała na trzymaną przez kamerdynera rycinę. Prosta,
ikoniczna grafika przedstawiała św. Augusta.
- Zabierzcie to - rozkazała.
Służący wykonał polecenie, po chwili wrócił i na znak Barbary, podał jej papierosa w długiej,
szklanej fifce. Kobieta ujęła go między palce, zmrużyła lekko oczy, a drugą dłoń wsparła na biodrze.
Stała tak przez chwilę, po czym wróciła do stołu.
Nikły blask zapalniczki rozświetlił jej ufryzowane w delikatne fale blond włosy. Jeśli ktokol-
wiek z zebranych nie był jeszcze przekonany do tego, co o Barbarze mówiono, teraz nie mógł mieć
żadnych wątpliwości - rzeczywiście była piękniejsza od Lidii Wysockiej.
Kobieta wydmuchała smużkę dymu i zwróciła się do swoich gości:
- Przykro mi, że państwa rozczarowałam. Mam jednak nadzieję, że danie przygotowane
w ramach rekompensaty również będzie odpowiadały państwa gustom.
Duże, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i do środka wszedł Igo Krylik, ubrany w bogato zdo-
biony uniform szefa kuchni. Szedł dumnie, z włosami nieskazitelnie zaczesanymi na bok i z równo
przyciętym wąsem, zadzierając głowę do granic bólu.
Podążająca za nim czwórka kelnerów wwiozła do sali dużą srebrną tacę.
Ułożona na tacy kobieta była naga. Choć wydawała się żywa, jej tępe spojrzenie pozbawione
było przytomności. Poruszając bezwiednie wszystkimi mięśniami, drżała na całym ciele, raczej
odruchowo, niż w wyniku bólu. Jej poparzona skóra odchodziła płatami, upstrzonymi kolorowymi
kropkami przypraw, a wycięta w czole dziura, zionęła szarą plamą, ujętą w białe ramy czaszki.
Gdy mężczyźni doszli do stołu, Igo skłonił się, a Barbara odjęła od ust szklaną fifkę i przemówiła:
- Oliwia Ciechan-Szucka. Poetka, malarka, kochanka Witkacego, a swego czasu jedna z potępienic,
jakie zbierał przy sobie Przybyszewski.

40
Kelnerzy przenieśli tacę na stół. Część z siedzących przy nim osób powyciągała z nosa
nasączoną eterem ligninę. Sięgając po sztućce, uśmiechała się, z twarzami, jakie czasami można
dostrzec po nieudanej lobotomii na obliczach podopiecznych przytułków dla umysłowo chorych.
- Wyjątkowy intelekt, wyjątkowa artystka - kontynuowała Barbara. - Studiowała chemię na
Uniwersytecie Monachijskim. Swoje talenty odkryła dosyć późno. Szybko jednak została docenio-
na przez tamtejszą bohemę i wtedy też dostała się pod skrzydła Przybyszewskiego.
Na znak Barbary, kamerdyner zawiesił w miejscu, w którym miała znaleźć się rycina ze
świętym Augustem, fotografię przedstawiającą en face Oliwię Ciechan-Szucką.
- Ale dość już tej prezentacji - zakończyła Barbara. - Może zechce pan zacząć, panie ministrze?
Mężczyzna nazwany ministrem cmoknął i przy pomocy noża odciął wąski płat mózgu, kładąc
go następnie na swoim talerzu. Reszta zebranych także chwyciła sztućce i zaczęła odkrajać kawałki
ciała. Minister przeżuł kęs, upił łyk wina i spojrzał na Barbarę.
- Nie chcę wyjść na malkontenta - powiedział po chwili - ale to nie jest to, czego oczekuje-
my. Już Dość najadłem się artystów i naukowców. Obiecała nam pani coś innego i dopóki tego nie
dostaniemy, nasze opłaty członkowskie nadal będą zawieszone.
Barbara uśmiechnęła się, a trzymana przez nią szklana fifka pękła pod wpływem nacisku.
Minister nie zwrócił na to uwagi, zajęty posiłkiem.
- Mogą państwo mieć pewność - powiedziała pewnym głosem Odolańska - że dołożę wszel-
kich starań, aby wywiązać się ze złożonych obietnic. Zaistniała sytuacja jest zapewne wynikiem
nieporozumienia. Jestem przekonana, że nasz plat de résistance znajdzie się jeszcze dzisiaj.

IV

Bodo upił łyk wódki, schował piersiówkę, zapalił papierosa i westchnął głęboko.
- Zacznijcie jeszcze raz, bo chyba nie rozumiem - zakomenderował. Polecenie rozeszło się
echem między poustawianymi w magazynie dywanami.
Flap podrapał się po swojej wielkiej głowie. Jego zaczesane na boki włosy, z przedziałkiem
pośrodku, wyglądały jak krzywo przycięte kawałki filcu. W odróżnieniu od Boda, któremu przy-
domek nadano nie z racji podobieństwa do znanego aktora, ale z racji stylu, w jakim się nosił, Flap
rzeczywiście wyglądał jak bohater slapstickowej komedii. Podobnie, jak jego brat.
Bodo nie rozróżniał tej dwójki bliźniaków i nawet nie próbował. Obu nazywał tak samo,
czemu ci zresztą się nie sprzeciwiali. Wydawało się nawet, że lubią być brani za jedną osobę. Może
właśnie dlatego nosili identyczne garnitury?
Nawiasem mówiąc, oba za małe.
Flap spojrzał na brata, a tamten na leżące na podłodze zwłoki.
Zwłoki pachniały różami.
- Było tak - zaczął Flap. - Szef zna tych dwóch - wskazał skulonych pod ścianą mężczyzn,
przywiązanych do siebie grubym sznurem. - Czasami podnajmuje ich pani Barbara.
Bodo skinął głową.
- No więc widzieliśmy, jak drałują jej automobilem...
- A Barbara jest nam dłużna - wtrącił się Flap.
- I zwleka ze spłatą - Flap spróbował ponownie przejąć kontrolę nad opowieścią.
- Dam głowę, że przez ten jej klubik. - Flap nie dawał za wygraną.
- Cokolwiek ona tam robi - Flap znów przejął inicjatywę - musi ostatnio cienko przęć...
- Przędź...
- Prząść - poprawił ich Bodo.
- Tak, przęść.
- No więc ostatnio cienko przędzie. A szef pamięta, jak nam mówił o inicjatywie i samodziel-
nym działaniu?
Bodo przytaknął.

41
- No, a szef wie, że nam dwa razy nie trzeba powtarzać.
- Odebraliśmy im automobil.
- I chcieliśmy przechować, dopóki nie będzie spłacone.
- To był klawy plan.
Bodo zakrył twarz dłonią, ponownie westchnął, poczym zgasił butem papierosa i zapalił kolejnego.
- Dlaczego więc pokazujecie mi trupa, a nie automobil? - zapytał spokojnie.
- Bo automobil spłonął...
Bodo zatrzymał rękę z papierosem w połowie drogi do ust i zamarł w bezruchu.
Flap i Flap spuścili głowy, jak dzieci przyłapane na kradzieży cukierków.
- Jak to: spłonął? - zapytał Bodo.
- Normalnie - odparł Flap.
- W płomieniach.
Bodo rozmasował nasadę nosa. Zaciągnął się głęboko i powoli wypuścił kłąb dymu. Jakiś
czas bawił się papierosem, rolując go między palcami, poczym wyjął Browninga i wystrzelał cały
magazynek w dwóch związanych mężczyzn.
Flap i Flap cofnęli się odruchowo.
- Podrzućcie ich do Igo. Niech się nimi zajmie. - Bodo wyjął magazynek i zaczął go uzupełniać.
- Nie podejmujcie już żadnych działań. - Kiedy skończył przeładował i schował pistolet do kabury.
- Gdzie jest wrak automobilu?
- Z wrakiem wszystko git. Niech się szef nie martwi.
- Z wami nie można się nie martwić.
Flap i Flap, ze smutnymi minami, zdjęli z regału dywan i rozłożyli go na podłodze. Następnie
rozwiązali martwych mężczyzn i przenieśli na niego ich ciała.
- Na razie was zostawiam - oznajmił Bodo. - Nie zróbcie nic głupiego. Pamiętajcie, że ten detektyw
węszy za naszymi kamieniami. Nie chciałbym, żeby je znalazł. - Poprawiając kapelusz, ruszył do wyjścia.
- Jutro spotkamy się u Igo - dodał, nie odwracając się. - Musimy zająć się księdzem. Chyba zasadza się na
nasze blitwody. Nie powinniśmy zostawiać ich u niego. Ten łaps i tak pewnie by ich nie znalazł.
Gdy Bodo zamknął za sobą drzwi, Flap uniósł jeden z końców zwiniętego dywanu.
- Uważaj, bo upuścisz - przestrzegł go Flap, łapiąc z drugiej strony.
Przeszli parę kroków i zostawili pakunek przy wyjściu.
- Dobra, dawaj następnego.
Flap stanął nad zwłokami i przyjrzał się im uważnie.
- Wygląda, jakby spał - stwierdził.
- I jeszcze ten zapach. Jak z pieprzonej kwiaciarni.
Uznając, że to dobry czas na przerwę, Flap odszukał w kieszeni paczkę papierosów, poczęstował
brata, po czym wyjął jednego, włożył do ust i zapalił. - Jak myślisz, jak on umarł?
- A kto go tam wie. Znasz tych lalusiów. Pakujmy go lepiej i miejmy to z głowy.
Kiedy ciała leżały już zawinięte przy wyjściu, Flap odsapnął i otarł pot z czoła.
- Zastanawiałeś się kiedyś, co Igo robi z tymi sztywniakami? - zapytał brata.
- Co ty taki ciekawski jesteś? Coś musi, skoro ich bierze.

- Ta pieczeń jest wyśmienita! - Wilhelm wypił setkę wódki i ukroił kolejny kawałek mięsa,
podany na talerzy z emblematem restauracji, prowadzonej przez Igo Krylika.
Stojąca przy jego stoliku Zofia uśmiechnęła się smutno. Jej zmęczona twarz nabrała przez to
gorzkiego wyrazu. Z jej uwiązanych, matowych włosów wysunął się ciemny kosmyk, opadając na
skroń i policzek. Kobieta, wciąż krzywiąc usta w pozbawionym radości grymasie, poprawiła restau-
racyjny uniform i usiadła naprzeciw Wilhelma.
- Igo mnie zdradza - oznajmiła.

42
Detektyw spojrzał na nią uważnie, z widelcem zatrzymanym przed samymi ustami. Choć
wstydził się do tego przyznać, wiadomość wywołała w nim uczucie zadowolenia. Nagle jego wizyta
przestała być pozbawiona sensu. Gdyby tylko miał okazję z nią porozmawiać...
O tej porze restauracja była pusta. Secesyjna sala, z dużymi oknami i szeregiem zawieszonych
na ścianach luster, wyglądała zbyt dystyngowanie, jak na tak małe miasto. Kiedy Wilhelm zobaczył
ją po raz pierwszy, zastanowił się, skąd mąż Zofii bierze pieniądze na utrzymanie tego lokalu. Było
pewne, że restauracja nie zarabia na siebie.
Zofia sięgnęła po leżącą na stole paczkę papierosów i zapaliła jednego. W tym momencie
w niczym nie przypominała kobiety, którą Wilhelm kochał przed laty.
- Nie wiem, po co w ogóle ci o tym mówię - odezwała się. - Przecież kiedy tylko znajdziesz te
brylanty i tak stąd wyjedziesz.
Po twarzy Wilhelma musiał przebiec grymas zdziwienia, bo Zofia uśmiechnęła się i powiedziała:
- Pisali o tym w gazecie. Wszyscy interesują się kamieniami tej stołecznej pudernicy.
- Nie przyjechałem tu tylko po to. - Wilhelm sięgnął po papierosa. - To będzie moja ostatnia sprawa.
- Dlaczego mi o tym mówisz?
- A dlaczego ty mówisz mi o Igo?
Zofia wydmuchała smużkę dymu. W jej oczach przez chwilę zatlił się dawny blask i Wilhelm
poczuł, że jego puls przyspiesza.
Kobieta zgasiła papierosa i zaczęła powoli obracać popielniczkę.
- Przez te wszystkie lata nie napisałeś nawet jednego listu - odezwała się słabym głosem. - Na-
wet się nie pożegnałeś, gdy wyjeżdżałam.
- Dziwisz się?
Podniosła na niego swoje ciemne, zmęczone oczy.
- Nie - odparła.
Odstawiła popielniczkę, skrzyżowała ręce na piersiach i odchyliła się lekko na krześle.
- Igo chce wyjechać do Warszawy - rzuciła. - Planuje otworzyć tam restaurację.
- A co z tą?
- To tylko mistyfikacja. Złudzenie. Gdyby nie Barbara Odolańska, musiałby zamknąć ten
pałacyk już po tygodniu. Nie wiem, co za przyjęcia urządza ta latawica, ale Igo nieźle na nich zara-
bia. A raczej zarabiał, bo od jakiegoś czasu Odolańska zalega z płatnościami.
Wilhelm bawił się przez chwilę papierosem, poczym zgasił go, wziął głęboki wdech i położył
dłoń na dłoni Zofii.
- Posłuchaj - zaczął niepewnie. - Odłożyłem trochę pieniędzy. Wystarczy na jakiś czas. Możemy...
- Nas już nie ma Wil. Nie zapominaj o tym. - Zofia wyjęła dłoń z jego uścisku. - Lepiej skończ
pieczeń. Pewnie już całkiem wystygła.
Chciała wstać, ale powstrzymał ją.
- Ostatnio dużo myślałem - odezwał się. - O wszystkim, co się wtedy wydarzyło. O tym, dla-
czego nam się nie udało. Musimy...
Do środka weszli rośli bliźniacy w za małych garniturach. Wilhelmowi wydawało się, że zaraz
potrącą któryś ze stołów i spektakularnie zniszczą część sali. Gdyby nie rozmowa z Zofią, pewnie
by się roześmiał.
Zofia wstała, żeby ich obsłużyć.
Pogorzelski zapalił kolejnego papierosa i wyjrzał przez okno.
Zbierało się na deszcz.

VI

- Chyba będzie padać.


Igo wzdrygnął się, słysząc za plecami głos Barbary. Na chwilę przymknął oczy i zastanowił
się, czy dostrzegła jego walizkę. Potem wziął głęboki wdech i odwrócił się od okna.
- Kazałabym cię odwieźć, ale..

43
- Wyprowadzam się do Warszawy - przerwał jej. - Musisz sobie znaleźć innego kucharza.
Barbara przymrużyła oczy i przechyliła lekko głowę. Jej twarz nabrała wyrazu, którego nawet
Freud bałby się oglądać, w obawie przed nieuleczalną traumą.
Igo zesztywniał. Jego policzek drgnął, a zęby zacisnęły się.
- To ciekawe, że zdecydowałeś się na to właśnie teraz. - Barbara wpatrywała się w niego,
z papierosową fifką tuż przy ustach, trzymając w dłoni swoje perły. Jej wargi poruszały się lekko,
a oczy ścięły w proste jak brzytwa linie.
- Myślałem o tym już...
- Milcz - przerwała mu, nie podnosząc głosu. Zaciągnęła się papierosem i podeszła do niego.
Igo poczuł zapach jej francuskich perfum, owocu pracy Ernesta Beaux, sygnowanego przez
Chanel. Oblepione słodkim aromatem powietrze wokół jej ciała wydawało się być pełne napięcia,
jakby gęstsze i drżące.
- Naprawdę myślałeś, że ci się to uda? - odezwała się w końcu.
- O czym ty mówisz?
Kobieta uśmiechnęła się.
- Całe miasto wie, że robisz interesy z Bodo. A ja wiem, że Bodo ma ciało świętego. I że
wszystkie ciała trafiają do ciebie. - Barbara zacisnęła usta na szklanej fifce, zaciągnęła się głęboko
i pokryła twarz Igo kłębem dymu. - Nie wiem, jak mogłeś sądzić, że się nie domyślę. Naprawdę
musisz być głupi. A za głupotę zawsze płaci się najwięcej.
Igo przymknął oczy, a wszystko, co zdarzyło się później, wydawało mu się zaledwie snem.
Potem nawet nie potrafił przypomnieć sobie większości rzeczy, jakie wtedy się wydarzyły. Wiedział
tylko, że złapał Barbarę za włosy, wyjął jej z dłoni szklaną fifkę, poczym wbił ją jej w oko, popychając
głęboko palcem. Następnie kilkakrotnie uderzył głową Barbary o parapet, przypadkowo zrywając
wiszące na jej szyi perły. Perły rozsypały się po podłodze, wraz z kilkoma wybitymi zębami.
Kiedy wychodził, trzymając w ręce przygotowaną wcześniej walizkę, Barbara wciąż żyła.
Krztusząc się krwią, poruszała się nieznacznie, wstrząsana spazmami.
Na zewnątrz pachniało nadchodzącym deszczem. Zachmurzone niebo coraz częściej
rozświetlał błysk gromu, którego dźwięk nie docierał jeszcze w to miejsce.
Igo ruszył na stację kolejową.
Pełne ozonu powietrze zwiastowało zbliżającą się burzę.

VII

Bodo wystrzelił dwa razy. Ojciec Jan uskoczył w bok i wbiegł na schody, zahaczając sutanną
o gwóźdź wystający z jednej z belek. Dwie kule wbiły się w ścianę, strącając krzyż. Przez chwilę
wydawało się, że ksiądz zechce wypalić ze ściskanego w dłoni rewolweru, jednak nie zrobił tego.
Bodo podszedł ostrożnie do poręczy i spojrzał w górę, przytrzymując ręką kapelusz. Zawinięte
spiralnie stopnie ciągnęły się przed nim ku kościelnej dzwonnicy. Przyciskając ramię do zimnego
muru, postawił stopę na pierwszym z nich.
- Nie mam tych kamieni - odezwał się ksiądz. - Ktoś je ukradł. Musisz mi uwierzyć.
W odpowiedzi Bodo znów wypalił ze swojego Browninga. Przez chwilę nasłuchiwał, po
czym ruszył dalej, z pistoletem wyciągniętym przed siebie. Prążkowana marynarka napięła się,
utrudniając mu celowanie.
- Zaufałem ci - odezwał się. - Myślałem, że mogę na tobie polegać. Że mogę na ciebie liczyć.
Ale ty postanowiłeś mnie zeszloić. Wydmuchać dla kilku blitwodów! Aż tak ładnie się błyszczą?
Flap usłyszał kolejny strzał. Nie widział już Boda. Klęcząc przy martwym bracie, potrząsał
nim teraz bezwiednie, przyciskając rękę do rany na swoim brzuchu.
Po chwili wstał, przeładował Colta i ruszył w stronę dzwonnicy. Szedł z trudem. Przed ocza-
mi pojawiały mu się ciemne plamy. Co kilka kroków potykał się o własne stopy, aż w końcu musiał
wesprzeć się o ścianę. Gdy dotarł do schodów, z góry dobiegły go strzępy rozmowy.

44
- Nic nie rozumiesz - powiedział ojciec Jan. - Kamienie ma ktoś inny. Możesz je odzyskać.
Musisz tylko odnaleźć świętego! To w jego ciele je schowałem!
Bodo nie słuchał wywodu księdza. Nacisnął spust, ale zamiast odgłosu strzału, rozległo się
suche szczęknięcie. Odruchowo cofnął się o kilka kroków i zaczął szukać w kieszeniach naboi. Kie-
dy skończył uzupełniać magazynek, przeładował broń i odezwał się:
- Nie próbuj się tłumaczyć. I tak nie mogę ci odpuścić. To byłby precedens. Ustąpię raz i
wszyscy zaczną traktować mnie jak kurwę. - Bodo znów zaczął iść w górę. Wydawało mu się, że
dostrzega sylwetkę księdza. Wycelował broń, jednak nie strzelił. - Przecież wiesz, że facjenta to
święta rzecz - kontynuował. - Że kiedy oddaję ci ją na przechowanie, to masz jej strzec jak hostii.
A jeśli ktoś ci ją odbierze...
Bodo usłyszał huk wystrzału. Spory fragment poręczy wyleciał w górę, tuż przed jego twarzą.
Na tyle blisko, że musiał się cofnąć.
- Widzę, że zmieniłeś taktykę - stwierdził z przekąsem.
Kolejny strzał strącił mu z głowy kapelusz.
- Nie pozostawiasz mi wyboru - dobiegł go z góry głos księdza.
Bodo wypalił dwa razy, trafiając w balustradę. Ojciec Jan odsunął się od schodów. Gangster
wykorzystał tą chwilę, by wbiec na dzwonnicę i oddać kolejny strzał. Przeciągły dźwięk uderzonego
kulą dzwonu rozległ się w ich uszach przeraźliwym piskiem.
- A więc to koniec. - Głos duchownego był donośny i pewny. - Zróbmy to przynajmniej tak, jak należy.
Wyszli naprzeciw siebie. Ich kroki były pełne napięcia. Pistolety straszyły czernią luf, jak dzi-
kie zwierzęta, próbujące zdominować przeciwnika.
Z zaczesanych do tyłu, utwardzonych brylantyną, włosów Boda wiatr wyrwał cieniutki kos-
myk i rzucał nim teraz wściekle, tuż nad jego przymrużonymi oczami.
Z trzymanego przez księdza rewolweru wciąż unosiła się smużka dymu. Dotykając delikatnie
spustu, duchowny ściskał przywieszony do cingulum różaniec.
- Niech Bóg nam wybaczy...
Padł strzał.
Bodo poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Przełknął ślinę. Jego palec wciąż łagodnie
łaskotał cyngiel, jednak nie nacisnął go. Ani teraz, ani przed chwilą.
Ksiądz Jan zgiął się wpół, przyłożył dłoń do brzucha i cofnął o kilka kroków. Spomiędzy pal-
ców wypłynęła krew. Choć dzwon na wierzy pozostał nieruchomy, w uszach księdza rozległo się
świdrujące, metaliczne bicie.
Bodo odwrócił głowę i zobaczył jak Flap, półleżąc z Coltem wyciągniętym przed siebie, próbuje po-
nownie nacisnąć spust. Gdy kula przebiła grube, mięsiste ramię bliźniaka, wypuścił broń i opadł na plecy.
Jeszcze zanim Bodo ponownie spojrzał na księdza, wypalił ze swojego Browninga.
Jan poczuł nowe ukłucie, w okolicy serca. Łapiąc się kamiennej ściany, zaczął strzelać na
oślep, aż usłyszał suchy trzask pustego bębenka.
Jedna z kul trafiła Boda. Rzucony na przestrzeloną barierkę, runął w prześwit między schod-
ami, opróżniając magazynek w spiżowy płaszcz dzwonu.
Ksiądz Jan osunął się powoli na kamienną posadzkę. Rewolwer wypadł mu z dłoni.
Poczerniałe niebo błyszczało się teraz niemrawo nikłymi gwiazdami, przysłoniętymi szeregiem
chmur. Okno, przez które duchowny obserwował firmament, zaczęło drgać i oddalać się, aż znikło
zupełnie, ustępując miejsca jaśniejącej pustce.
Ksiądz zdążył jeszcze poczuć na swojej twarzy gęste krople deszczu, zanim przestał czuć cokolwiek.
Zagrzmiało.

VIII

Wilhelm Pogorzelski ścisnął mocniej kołnierz płaszcza, przebiegł przez ulicę i wszedł do res-
tauracji, na chwilę przed tym, gdy pierwszy grom oświetlił brudne chodniki.

45
Na jego widok Zofia bez słowa wstała od stołu, przyniosła szklankę i nalała do niej wódki.
Twarz kobiety była szara i nijaka, jak czysta, makulaturowa karta, na której odbijało się jedynie
wspomnienie papieru, z którego została zrobiona.
Wilhelm zamknął drzwi na zamek, a kobieta w tym czasie zapaliła papierosa, chwyciła drugą
ze stojących na stole szklanek i wypiła jej zawartość, odchylając głowę głęboko w tył.
- Igo mnie zostawił - oznajmiła, odstawiając naczynie. - Wyjechał do Warszawy.
Wilhelm stanął przy stole. Przez chwilę trzymał w ręce paczkę papierosów, pukając w nią
nerwowo palcem, poczym wyjął jednego z nich i wetknął w usta. Nie zapalił go jednak. W końcu
usiadł i zaczął stukać o blat pudełkiem zapałek.
- Nie wiem nawet, dlaczego tak się tym przejmuję. Przecież wiedziałam, że to musi się stać.
Przynajmniej nie zostawił mnie bez niczego.
Detektyw zapalił papierosa i spojrzał na nią znad złożonych wokół płomienia dłoni.
- Restauracja - powiedziała, jakby w odpowiedzi na pytający wyraz jego twarzy. - Przepisał ją na mnie.
Pogorzelski milczał, zaciągając się papierosem do samego dna płuc. Wydawało mu się, że
słyszy przy tym bicie własnego serca.
- Znalazłeś już te brylanty? - zapytała Zofia po chwili.
- Jeszcze nie. - Detektyw położył papierosa do popielniczki i opróżnił stojącą przed nim szklankę.
- A jeśli je znajdziesz... Czy wtedy wyjedziesz?
- A co według ciebie powinienem zrobić?
Zofia nie odpowiedziała. Przez chwilę szukała czegoś w kieszeni swojego fartuszka, poczym
rozłożyła na stole aksamitną chustkę. Po blacie rozsypały się błyszczące, krystaliczne kamienie.
Wilhelm skrzywił usta, podrapał się po nieogolonym podbródku i westchnął przeciągle.
- Nie wiem, skąd Igo je miał - przyznała Zofia. - Pewnie część zostawił dla siebie. Ale tyle
chyba wystarczy, byś mógł uznać tę sprawę za zamkniętą.
Pogorzelski z powrotem zawinął kamienie w chustkę i przesunął pakunek w jej stronę. Zofia
ujęła jego dłoń spoglądając mu w oczy. Chciała odezwać się, ale Wilhelm położył palec na jej ustach.
- Ostatnie sprawy lepiej zostawiać nierozwiązane - powiedział i przechylił się przez stół, żeby
ją pocałować.

IX

- Dziękuję i życzę panom przyjemnej podróży. - Kontroler skłonił się i wycofał w stronę
drzwi prowadzących do przedziału. - Gdyby panowie jeszcze czegoś sobie życzyli...
- Wszystko jest w porządku - uciął Igo, dając mu do zrozumienia, że jego obecność jest
zbędna. - Jesteśmy ogromnie wdzięczni za pańską uczynność. Dość jednak już pan dla nas zrobił.
- W razie koniczności proszę nie krępować się, by mnie wezwać. Jeśli pański towarzysz zechce...
- Mój towarzysz śpi i wolałbym go nie budzić.
Konduktor zrobił kwaśną minę, raz jeszcze skłonił się i wyszedł.
Igo zasunął drzwi przedziału, zamknął je i zaciągnął zasłony. Siadając na ławce przyciągnął
do siebie wózek inwalidzki, położył usadowione na nim ciało obok siebie i wtulił się z rozmarze-
niem w pachnącą różami skórę. Słodki zapach koił jego nerwy i czynił go szczęśliwym. Igo nie
pamiętał już, kiedy ostatnio czuł się tak dobrze. Kołysany monotonnym stukotem pociągu zasnął
wreszcie, z poczuciem prawdziwego spełnienia.

46
sirmicho
(Michał Pęczek)

Charles
Klucz przekręcił się w zamku, wydając przy tym głośny trzask. Znów coś zgrzytało i trzeba
będzie naprawiać. Ale to zrobi już mój następca. Schowałem ciężki klucz do kieszeni i odwróciłem
się w stronę ołtarza. Wierni-niewierni, którzy przybyli na dzisiejszą mszę, patrzyli z niedowierza-
niem. Musieli być zszokowani. Siedemnaście lat służyłem Bogu w Bridgetown i jeszcze nigdy
nie zdarzyło się, by drzwi kościoła podczas mszy były zamknięte. Do dzisiaj. Ale tak musi być,
moi kochani. To wielki dzień. Tak dla mnie, jak i dla was. Delektujcie się więc tą chwilą, zamiast
spekulować i zastanawiać, o co chodzi. Czułem na sobie ich podejrzliwe spojrzenia.
Czego się, kurwa, gapicie? Ryje do ołtarza i modlić się o pokój i zbawienie!
Przechadzając się wąskim korytarzem między dwoma rzędami ław, słyszałem szepty.
Mary Bennet, stara, wścibska, wszystkowiedząca plotkara, próbowała chwycić mnie za rękaw.
Coś tam mamrotała pod nosem, ale nie chciałem jej słuchać. Nie teraz. Podniosłem prawą rękę
informując gestem, żeby się uciszyła. Miałem cel i nic nie mogło mi w tym przeszkodzić. A już
na pewno nie pani Bennet. Ku mojemu zdziwieniu zamilkli wszyscy i zapanowała kompletna
cisza. Wszedłem po trzech stopniach i stanąłem za ołtarzem. Nim zacząłem odprawiać mszę,
wyjaśniłem, że powodem zamknięcia kościoła jest specjalny charakter dzisiejszej modlitwy.
Nie chciałem, by ktokolwiek nam przeszkodził. Cisza i spokój - tylko tyle potrzebowałem, by
pożegnać się z moimi parafianami.
Rezygnuję. Tak, dziś, dokładnie po mszy, którą miałem zamiar rozpocząć za kilka sekund,
wielebny Charles zrzuci sutannę. Miałem dosyć. Już od jakiegoś czasu czułem się wypalony, bez-
radny. Głosiłem słowo Boże, które do nikogo nie docierało. Uczyłem jak żyć w zgodzie z sumi-
eniem, a ciągle byłem świadkiem okrucieństw, jakich dopuszczali się mieszkańcy miasta. Czy
jestem aż tak beznadziejny? Zawiodłem, Boże Wszechmogący, zawiodłem Cię. Miej mnie w swej
opiece, przebacz.
Mimo moich starań, Bóg stanowił dla mieszkańców Bridgetown zwykłą ikonę - obrazek,
który dawał nadzieję; osłonę, za którą można się skryć; posążek, przed którym można wylać żale,
jak swojemu najlepszemu przyjacielowi i liczyć na zrozumienie. Tylko, że nie traktowali go jak

thriller 47
przyjaciela. Mieli gdzieś wiarę. Boga obawiali się tylko w momencie, kiedy czuli realne zagrożenie.
Ból, choroba, śmierć? O tak, wtedy wiedzieli do kogo się modlić. Jak trwoga to do Boga. Jak Ty to
znosisz? Jak możesz patrzeć na tę jawną ignorancję? Zakłamanie.
Drażnili mnie. Moi parafianie byli jak wrzód na dupie. Doskonale wiedziałem, że Ojca Niebies-
kiego mają za nic, a mimo to przychodzili tu co niedziela. Modlili się, głęboko, prawdziwie. Gówno
prawda! Okłamywali samych siebie i pluli Jezusowi prosto w twarz. Plugawe świnie, nie ludzie. Po mszy
wyjdą i będą dalej czynić zło, jak co dzień. Nic się nie zmieni. A przecież przychodzili tu by poczuć do-
bro, by znaleźć je w sobie. Ale szambo zostanie szambem, prawda? To nie ma sensu. Żadnego.
Pokłoniłem się i ucałowałem, pachnący winem mszalnym, ołtarz. W ten właśnie sposób rozpocząłem
coniedzielną syzyfową próbę nawrócenia pustych i nędznych dusz. Na szczęście to już ostatni raz.
Całe napięcie, które w momencie zakluczenia drzwi, napełniło przestrzeń kościoła, ustąpiło. Znów
byli sobą - pokornymi parafianami. Dobrze. Niech to będzie zwykła msza, jak co dzień. Tak będzie łatwiej.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - wypowiedziałem, wykonując ręką symbol krzyża.
Zebrani pokornie przeżegnali się, akcentując głośno „amen“. Wszyscy, prócz jednego. W ostatniej
ławce, tuż przy drzwiach, siedział Thomas Wield. Z pewnością bardzo pragnął się przeżegnać, ale
niestety w miejscu, gdzie powinno wyrastać długie jak dąb ramię, Thomas posiadał jedynie kikut.
Druga ręka zaś, tak jak większość lewej połowy jego ciała, była sparaliżowana.
Wszyscy wiemy, dlaczego tak jest, prawda, Thomas? Trzeba było trzymać fiuta w spodniach,
stary zboku!
Rzuciłem okiem na przeciwległą stronę kościoła. Siedział tam jego oprawca - Chris Malooney.
Grzeczny, niepozorny, dobrze sytuowany mężczyzna. W niczym nie przypominał człowieka sprzed
kilkunastu lat - trzymającego zakrwawioną siekierę, którą raz po raz opuszczał na wrzeszczącego
z bólu Thomasa. Nawet go rozumiałem, choć nie usprawiedliwiam tego, co zrobił. Nie wiem, jak-
bym zareagował, gdybym zobaczył kogoś dobierającego się do mojej kilkunastoletniej córki. Chris
dotkliwie go pobił, a potem zawlókł do szopy na swojej posesji i po prostu odrąbał mu rękę. Kilka
dni później stracił córkę, która targnęła się na swoje życie, skacząc z mostu do pobliskiej rzeki. Bywa.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Prowadziłem mszę według schematu, który tak mi
się przejadł przez siedemnaście lat, że miałem ochotę rzygać. Ciekawe, jaka byłaby reakcja, gdybym
puścił pawia prosto na ołtarz. Założę się, że część udałaby fałszywe oburzenie, reszta śmiałaby się
do rozpuku. Nikt nie ruszyłby dupy, żeby zobaczyć czy wszystko ze mną w porządku.
Spokojnie, jeszcze chwilka, jeszcze moment i będziesz wolny.
Uwolnię się wreszcie od tego gówna. Nie będę musiał już oglądać tych zakłamanych
bałwanów. Siedząc w konfesjonale, nie wysłucham już Katie Fry, która co spowiedź opowiadała tę
samą bajkę - „kłamałam, plotkowałam, używałam przekleństw i przypaliłam mężowi obiad“. Kur-
wa, przypaliła obiad. Ani słowem nigdy nie wspomniała, że kiedy mąż ciężko haruje, ona kurwi się
z tym złamasem ze sklepu. Z tym, no, jak mu tam, Stevenem czy innym, kurwa jego mać, frajerem.
No chyba, że to było właśnie przypalanie mężowi obiadu. Dzisiaj, kochany mężu, przyrządziłam ci
Steve‘o-jebanię w sosie własnym. Daję takiej lafiryndzie rozgrzeszenie i pokutę, o której zapomina
zaraz po odejściu od konfesjonału. Nic się nie zmienia.
Boże, dodaj nam sił.
Uwolnię się wreszcie od Billy‘ego Carpenter‘a - synka bankiera, który teraz pokornie składał
dłonie do modlitwy w trzeciej ławce. Ten to jest ziółko. Jebany prześladowca niewinnych zwierząt.
Sadysta. Siedzi z tym swoim durnowatym uśmieszkiem na twarzy, myśląc, że jest taki cwany, że
nikt nie wie o jego makabrycznych zainteresowaniach. Otóż wiedziałem o nich doskonale. Trzy
koty, dwa psy i, w co nie chciało mi się wierzyć, nawet koń szeryfa. Odwaga godna pozazdrosz-
czenia. Szeryf do tej pory nie wie, jakim cudem jego koń wykrwawił się na śmierć pod miejskim
więzieniem, po tym jak stracił wszystkie kończyny. Taki z niego, kurwa, szeryf. John Dellaware,
stróż prawa, obrońca obywateli.
Zbirze!
Skończyły się, kurwa, żarty,
w Bridgetown John rozdaje karty!

48
Szkoda tylko, że jest zimnokrwistym mordercą. Skurwiel sprawiedliwość wymierza na
miejscu, nie przesłuchując nawet podejrzanego, czy świadków. Kulka w łeb. Rachu ciachu, ciało
w piachu. To jego metoda. Nie zna litości. Jeśli podpadłeś Johnowi, mój Boże, masz pecha, kop
sobie grób. Oczywiście, zawsze wszystko uchodziło mu na sucho. Jak mogłoby być inaczej. Miał
przecież protekcję w postaci braciszka, który piastował posadę burmistrza miasta. A tego delikwen-
ta wszyscy się bali. Razem trzymali Bridgetown na krótkiej smyczy. Kto tylko podskakiwał, szybko
wplątywany był w jakąś aferę i ginął w imię prawa z ręki zacnego szeryfa.
Uwolnię się wreszcie od Sissy Borrows - miejskiego symbolu dziewczęcego zepsucia. Nie było
chyba faceta w mieście, któremu by nie obciągnęła. Szesnastoletnia kurewka o niebagatelnej uro-
dzie i świetnej figurze. Co gorsza była cholernie inteligentna. Potrafiła tak zmiękczyć serce mężczyzny
(chociaż w jej przypadku chodziło o zmiękczanie zupełnie innej części ciała), że wyciągała z niego
wszystkie pieniądze. Była w tym dobra. Każdy oddałby fortunę, byleby tylko przez chwilę poczuć się jak
w nie... tfu! piekle. Toż to szatan w damskim ciele. Za kolejne pięć dolców to, za następne tamto. Zasób
gotówki malał wprost proporcjonalnie do wzrostu rozmiaru kutasa, którym bawiła się ta... ta... lafirynda.
Boże, daj nam sił.
- Słowa ewangelii według świętego Jana - zaśpiewałem. Nie wiedziałem nawet, kiedy dotarliśmy
do tego momentu. Tak bardzo byłem zajęty przeglądem grzechów i niecnych występków zebranych
tu gnid, że kompletnie nie kontrolowałem przebiegu mszy. Jestem już tak zmęczony, że prowadzę
mszę z pamięci. Rutyna. Wybacz Boże Wszechmogący.
- Chwała Tobie, Panie - odpowiedzieli.
Otworzyłem Pismo Święte i czytałem, co tam świętemu Janowi do głowy przyszło. Myślami
krążyłem jednak po życiorysach zebranych tu ludzi. Boże, oni są obrazą Twego dzieła. Stworzyłeś
ich na swoje podobieństwo, a oto jak się odwdzięczają.
Kurwa!!!
Moja dusza, nie mogąc się z tym pogodzić, wrzeszczała z bólu. Rwała mnie od środka,
próbując wydostać się na zewnątrz. Koniec z tym. Pora naprawić dzieło Boga. Przyznaję Panie,
spierdoliłeś robotę. To miasto Ci nie wyszło. Ale już ja się nim zajmę. Pozwól tylko, że tym razem
zrobię po swojemu. Twoje metody zawiodły.
Przerwałem w pół zdania. Spojrzałem na udających, że słuchają i rozumieją, wiernych-nie-
wiernych. Prawa dłoń zanurzyła się na półce pod blatem.
Jesteś pewny?
Tak, jestem.
Na pewno chcesz...
Tak, kurwa. Właśnie tego chcę!
Ale pastorze... tak nie wypada...
pastorze...
pastorze...
- Pastorze - odezwał się stary Phil. Patrzyłem ślepo przed siebie. Dłoń nadal spoczywała na
półce. Musiałem przerwać czytanie, co wprawiło wiernych-niewiernych w konsternację. Dopiero
Philowi udało się wyrwać mnie z czeluści własnych myśli. - Wszystko w porządku?
Spojrzałem na niego pałającymi złością oczyma. Przerażony usiadł z powrotem na ławce.
Chcesz wiedzieć, stary pierdzielu, czy ze mną wszystko w porządku? Martwisz się, kurwa, o mnie?
Czy może jednak chciałbyś, żebym skończył jak najszybciej? Mógłbyś wtedy szybciej zalać się w tru-
pa, trzepiąc przy tym kapucyna, co nie, stary zjebie? Wszystko w porządku?
- Nie! - krzyknąłem. - Nic nie jest w porządku!
W kościele aż zahuczało. Rozległy się donośne głosy, ludzie spoglądali nerwowo na siebie.
Peter O‘Connel podniósł swój tłusty zad i ruszył w kierunku wyjścia. Najwyraźniej zorientował się,
że od kilkunastu lat tracił tu czas. Może zrozumiał, że Bóg nie wybaczy mu tego, co zrobił. Posłanie
do Melrose dwóch czarnych jeźdźców, którzy uciszyli na zawsze niewyparzoną gębę szwagra, to nie
jest coś, o czym Bóg zapomina, ot tak sobie. Biedaczysko zorientował się, jakim człowiekiem jesteś.
Ale spokojnie, Pete, poznasz dziś, jak miłosierny jest nasz Pan.

49
Koniec mordowania. Koniec rozlewu krwi. Koniec tego całego gówna. Teraz nasza kolej!
Charles... zaczynamy.
Energicznym szarpnięciem wyciągnąłem rękę spod blatu. W dłoni dzierżyłem sześciostrzałowy
rewolwer. Płynnym ruchem wycelowałem, w srającego w tej chwili ze strachu, Phila. Nacisnąłem
spust, dłoń odskoczyła do tyłu. Huk wystrzału rozniósł się głośnym echem po kościele. Peter
zatrzymał się w połowie drogi do wyjścia, w momencie, gdy kula z trzaskiem przebiła czaszkę Phi-
la. Wylatując z drugiej strony głowy, ciągnęła za sobą strumień krwi. Mężczyzna padł bezwładnie
na podłogę. Zebrani parafianie wpatrywali się z trwogą to we mnie, to na denata.
- Bóg odpuścił tobie grzechy - wyrzekłem opanowanym głosem.
Peter, który stanął między ławkami, wykonał ruch jako pierwszy. Pewnie stwierdził, że skoro
był już na nogach, to miał realną szansę by dobiec do drzwi i uciec. Naiwny kretyn, zapomniał, że
wyjście jest zamknięte i nie ma takiej siły, która mogłaby je sforsować. No chyba, że z pomocą Bożą.
Ale na to bym nie liczył. Skorygowałem cel, przesuwając lufę w prawo. Ruchoma tarcza stanowiła
nie lada wyzwanie. Peter malał za muszką lufy z każdym kolejnym krokiem. BANG! Pocisk
wystartował z niewyobrażalną prędkością. Chwilę później Peter witał się z kamienną posadzką,
zostawiając na niej groteskowe wzory malowane własną krwią.
- Tobie również, idź w pokoju.
Usłyszałem huk. Dziwne, moja broń stygła jeszcze po ostatniej salwie. Nie ja strzelałem. Świst,
który usłyszałem (i poczułem) za uchem uświadomił mi, że nie tylko ja mam pukawkę. A przecież,
kurwa, prawo jest jasne. Nawet takie bęcwały, jak mieszkańcy Bridgetown powinni wiedzieć, że
w mieście obowiązuje zakaz noszenia broni.
- Rozumiecie to, kurwa? - wyrzęziłem na głos.
John Dellaware szykował się do oddania kolejnego strzału. Celującego we mnie szeryfa
dostrzegłem kątem oka. Błąd planistyczny.
Durniu jeden, przecież oczywiste było, że szeryf będzie miał ze sobą giwerę.
Stul pysk! Nie obrażaj mnie!
Uchyliłem się w momencie wystrzału. Pocisk rozerwał skórę na plecach (ach, co za ból!) i utkwił
w wiszącej na krzyżu postaci Jezusa. Zapłacisz za to! Zapłacisz za wszystkie swoje morderstwa, na
które przyzwalało ci to zepsute miasto. Teraz cię rozgrzeszę.
- Panie, zlituj się nad jego duszą! - krzyknąłem, odpalając w kierunku szeryfa. Pech chciał,
że na linii strzału stanął Billy. Gdy ołowiana kulka wbiła się w klatkę piersiową, chłopakowi oczy
wyszły niemal z orbit.
Czyż nie tak właśnie czuł się kocur, którego dusiłeś jednej pięknej niedzieli, Billy?
- Niech Bóg ma cię w swojej opiece - wyszeptałem. Ciało Billy‘ego osunęło się na ławkę,
wystawiając szeryfa na czysty strzał. BANG! Krew bluznęła z prawego ramienia stróża prawa. Jego
colt wyleciał bezwładnie w powietrze. Nim opadł, John przyjął kolejną kulkę prosto między oczy.
- Niech nikt nie waży się podnosić tej broni! - wrzasnąłem, schodząc po stopniach
prowadzących do ołtarza. Dymiąca lufa namierzała po kolei zebranych w kościele. Podszedłem
do ciała szeryfa, mijając sparaliżowanych ze strachu wiernych-niewiernych. Podniosłem spluwę
i wsadziłem do kieszeni, ukrytych pod sutanną, spodni. Ruszyłem do skulonej ze strachu Sissy.
Chwyciłem za jej złociste włosy i pociągnąłem do góry, zmuszając ją do wstania.
- Klęknij przed Bogiem - wyrzęziłem. Posłuchała. Wyglądała niewinnie, jak dziecko. Jedy-
nie zapłakane oczy zdradzały, że Sissy niejedno ma na sumieniu. - Otwórz usta, suko! Chyba nie
zapomniałaś, jak to się robi?
Dziewczyna rozchyliła drżące wargi. Spodziewała się poczuć w nich kawałek ciepłego,
naprężonego ciała. Zdziwiła się, kiedy wsadziłem jej w usta lufę remingtona. Zaskomlała jak pies,
gdy skóra zaskwierczała przy zetknięciu z rozgrzaną stalą.
- Ssij! Normalnie proszę, bez fanaberii. Za jedyne pięć baksów.
I zaczęła ssać. Przesuwała wargami w dół i w górę sunąc po błyszczącym metalu rewolweru. Robiła
to bardzo zmysłowo, bardzo... profesjonalnie. Była tak przekonywująca, że poczułem podniecenie.
Nie, nie... nie można tak, nie w kościele... grzeszę.

50
Pociągnąłem za spust powodując opadnięcie kurka. Kula opuściła bębenek i wylatując z lufy rozerwała
tył głowy Sissy. Usta nie poluźniły uścisku i musiałem mocno szarpnąć, by wyswobodzić z nich broń.
Perwersyjna nawet po śmierci.
Czy było już sześć? Tak, chyba właśnie oddałem szósty strzał. Wysunąłem pusty bębenek
i załadowałem go nową porcją ołowianych aniołów, które skończą nic nie znaczące, zakłamane
życie wiernych-niewiernych. Wtykając kule do komór wyrecytowałem na głos:
- Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten
sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli...
Gotowe. Pociski spoczywały na swoim miejscu, gotowe do akcji. Gotowe, by uwolnić od bólu
i strachu kolejną zatraconą owieczkę.
- Sukinsynu! - Chris Malloney odważył się odezwać, przeczuwając, że to będzie ostatnie jego słowo.
- Och nie, Chris. Mylisz się - odpowiedziałem wpatrując się w jego załzawione oczy. - Znów
się mylisz. Tak samo, jak myliłeś się sądząc, że odrąbanie ręki Wieldowi, powstrzyma go przed do-
bieraniem się do małych dziewczynek. Durniu jeden. Trzeba było odrąbać coś innego. Dziwne, że
Bóg w swej nieskończonej doskonałości zezwolił na życie takiemu skończonemu głupkowi, jak ty.
Nowo wsadzony nabój szybko zabrał się do roboty. Thomas, częściowo sparaliżowany,
jednoręki kaleka, zawył z bólu, gdy kula trafiła prosto w klejnoty. Zaśmiałem się głośno.
- Tu trzeba było celować, Chris - powiedziałem. - Rozumiesz? Dotarło do tego twojego dur-
nego łba? Czy mam ci to wbić siłą?
Kolejny wystrzał posłał Wieldowi śmierć. Nie mogłem dłużej patrzeć jak się męczy. Byłem
zbyt wrażliwy na cierpienie bliźnich.
- Bóg odpuszcza tobie grzechy - wyszeptałem przesuwając rękę w lewo, a następnie posyłając
ołowianego anioła w kierunku Chrisa. - Zmiłuj się Panie nad jego duszą.
Kutas, którego ostatnimi czasy używałem jedynie do oddawania moczu, naprężył się do granic
możliwości. Czułem niesamowite podniecenie, radość, a nawet euforię. W końcu nie każdy otrzymu-
je szansę, by naprawić dzieło Stwórcy. Bóg przemawiał moimi ustami, moim ciałem, moim rewolwe-
rem. On mnie wybrał. Czułem się jak apostoł, pełniący Bożą misję. To było wspaniałe uczucie.
- Ale nie tak samo ma się rzecz z przestępstwem jak z darem łaski - recytowałem dalej list
świętego Jana do Rzymian. - Jeżeli bowiem przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich
śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez
jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa.
Kolejny strzał posłał do nieba bram (a może do piekła, ale to już zmartwienie świętego Piot-
ra) zdradliwą Katie Fry.
Już więcej nie przypalisz mężowi obiadu, głupia cipo.
- Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie.
Do tej pory wszystko układało się idealnie. Dokładnie tak, jak zaplanowałem (za wyjątkiem zasrane-
go szeryfa). Ale kiedy Katie wydała swoje ostatnie tchnienie, straciłem panowanie nad sobą. Wyjąłem colta
należącego do świętej pamięci Dellaware‘a i zacząłem siać kulami z obu pistoletów. Zatraciłem się, zabijałem...
Nie, nie zabijałeś. Wyzwalałeś.
... każdego po kolei, jak na jakiejś pierdolonej egzekucji. Lufy wypluwały pociski w akompa-
niamencie mojego śmiechu i płaczu ofiar. Wszędzie unosił się zapach śmierci, prochu i uryny. Kie-
dy dym już opadł i wszyscy wierni-niewierni spali snem wiecznym, odłożyłem broń i uklęknąłem
przed ołtarzem. Czułem się spełniony, dokonałem czegoś ważnego. Oczyściłem miasto, wyzwoliłem
je od grzechu. Spłukałem całe to gówno czystą, nieskazitelną wodą.
- Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć, a łaska przez Boga dana to życie wieczne w Chrys-
tusie Jezusie, Panu naszym - szepnąłem.
- Pastorze Charles - zaskoczył mnie, dobiegający zza pleców, damski głos. Czyżbym zapomniał
o kimś? Kogoś ominąłem? Nie rozgrzeszyłem? Biedna duszyczka nadal pławi się w bagnie swoich
grzechów? Ten głos... gorzki, ostry, czerstwy. Był mi bardzo znajomy, ale w pierwszej chwili, kiedy
krew dziko buzowała w żyłach, nie byłem w stanie przypisać go do twarzy. Znam ją, na pewno.

51
- Pastorze Charles - powiedziała ponownie. Tak, to musi być ona. Mary Bennet, moje oczy
i uszy. Dzięki niej orientowałem się w miejskich wydarzeniach. Właśnie ona - wścibska Mary
z niewyparzoną gębą i gumowymi uszami - przychodziła do mnie co tydzień i zdawała relację.
Opowiadała o tajemnicach, których nie sposób dostrzec gołym okiem. Mówiła kto z kim, jak
i dlaczego. Nie wiem, skąd to wszystko wiedziała, ale ufałem jej. Nie wiem też, po co przychodziła
z tym akurat do mnie. Widocznie byłem jedyną osobą, która traktowała ją poważnie. Może byłem
jedynym człowiekiem, któremu mogła ufać? I chyba nie pomyliła się. Skorzystałem z jej wiedzy.
Rozgrzeszyłem ich. Przecież to zrobiłem, prawda? Mam rację? Czy mam pierdoloną rację?
Masz.
Okręciłem się, pozostając na klęczkach. Tak, to Mary. Jej niebieska bluzka umazana była
krwią. Przy podartym rękawie dostrzegłem nawet zamazany, ale jeszcze wyraźny, ślad ludzkiej
dłoni. Mary uniosła rękę. W dłoni trzymała rewolwer wycelowany prosto we mnie. Lufa remingto-
na (to mój?) spoglądała jedynym, doskonale czarnym okiem.
- Pastorze Charles - powtórzyła Mary unosząc kącik ust w groteskowym uśmiechu. -
Kłamałam. Przez cały czas.
Huk - ogień w lufie - ołowiany anioł - ciemność.

52
Helena Chaos
(Agata Sienkiewicz)
Geneza, czyli Helena Chaos
chce kontaktu z ludźmi
ilustracja: AliceRossi

Helena siedziała sama w ciemnym pokoju. No, nie całkiem sama, bo z dwoma kotami
i nie całkiem ciemnym, bo od ustawionej na okrągłym stoliku szklanej kuli bił srebrzysty blask,
oświetlający siedzącą i jej zwierzynę domową. Więc, tak właściwie to Helena siedziała ze swoimi
dwoma kotami w pokoju, którego ciemności rozświetlał bijący od szklanej kuli blask. Co jakiś czas
długimi, chudymi palcami dotykała gładkiej powierzchni, a wewnątrz budził się Chaos, strzelały
iskry, ewentualnie zakwitały kwiatki.
Spowita mrokiem równie mroczna postać Heleny coraz bardziej tonęła w ogromnym, czer-
wonym fotelu. Coraz bardziej też opadał jej entuzjazm. W końcu, z gardła już na wpół leżącej
wyrwał się przerażający i zdesperowany jęk.
Po chwili, gdzieś na zewnątrz, zabrzmiało powolne człapanie i w ścianie pokoju powstała jasna
szczelina, w której w kapciach i z kubkiem kakao w ręce stanął całkowicie niemroczny mąż Heleny.
- Coś się stało? - zagadnął znudzony.
- Nudzi mi się - odpowiedział mu jęk.
- Dramat...
Kolejny jęk.
- To może wywołaj jakąś wojnę, podpal coś, daj komuś prztyczka w nos...
- To już nie wystarczy - odpowiedziała całkiem już rozłożona w fotelu Helena. - Potrzebuję
czegoś innego, czegoś nowego. Potrzebuję kontaktu z ludźmi...
Kubek z kakałkiem wypadł z ręki niemrocznego męża i z trzaskiem rozbił się o podłogę,
a gorący napój ochlapał rozczłapane papucie.
- Kontaktu z ludźmi? - powtórzył zdumiony do granic możliwości. - Ale jak? Po co? Gdzie?
To znaczy, że zaczniesz wychodzić na zewnątrz?
Rozmarzona mina Heleny zrzedła... Na zewnątrz? Przecież tam słońce, beton i komunikacja
miejska - Wydawało się, że w swoim pluszowym fotelu już bardziej nie może klapnąć, a jednak dała
radę jeszcze ociupinkę. Mąż odetchnął z ulgą.
Nagle, ze stołu zabrzmiało znudzone:

w saloniku 53
- Mrrrmiau...
Oczy Heleny błysnęły złowieszczo, na ustach pojawił się zły uśmiech, a na bladych policzkach
wykwitły rumieńce.
- Genialny pomysł, kiciu kiciu! - krzyknęła. -Zaprosimy ludzi do nas! Dobra kicia, mądra
kicia! - dodała, smyrając srebrzystą kotkę majestatycznie rozłożoną na czerwonym obrusie.
- Po moim trupie! - zaprotestował mąż. - Nie będzie mi się żaden obcy po włościach szwendał!
- Zrobimy sobie salonik...
- Nie!
- Odremontujemy go i będziemy urządzać herbatki towarzyskie! - kontynuowała, nic sobie
nie robiąc ze sprzeciwu małżonka.
- Będą deptać podłogę i robić burdy! - spróbował ostatni raz, ale Helena już utonęła w świecie
swoich fantazji.
- Będą dyskusje i zabawy i gry! I przyjdą panie i panowie...
- Panowie?
- I będziemy się śmiać i cieszyć...
- A ty będziesz rozsiewać Chaos...
- Tak! - Helena aż pisnęła z radości, wyskoczyła z fotela i rzuciła się mężowi na szyję. - Och,
będzie cudownie!
Kiedy już go obskakała, przy okazji uwalając grube, puchate i bardzo mroczne skar-
petki w resztkach kubka z kakałkiem, odsunęła się o krok, wyprostowała, wyciągnęła palec
wskazujący i rozkazującym tonem rzekła:
- Małżu...
- Mężu.
- Mężu, sprowadź mi natychmiast Wielkiego Kreatora!
Mąż odwrócił się i podreptał w głąb oświetlonego pomieszczenia. Po chwili wrócił i bez cie-
nia entuzjazmu podał Helenie telefon.
- Jest trzecia w nocy. Powodzenia.

***

Nawet Helena wiedziała, że zaspany Kreator to żaden Kreator, toteż poczekała do rana.
Wielki Kreator zjawił się niezwłocznie po otrzymanym telefonie, czyli tydzień później. Bez
pukania i bez zbędnych uprzejmości zasiadł przy stoliku Heleny, majestatycznie zawinął swoją białą
togą, skrzyżował ręce na piersiach i unosząc podbródek, tubalnym głosem rzekł:
- Czego chcesz, siora?
- Zbuduj mi salonik - powiedziała Helena, składając łapki w proszalnym geście.
- A co ja z tego będę miał?
- Dam ci ciastko...
Propozycja Heleny wydawała się nie do odrzucenia, a jednak w pokoju zapadła niepokojąca
cisza. Napięcie rosło z sekundy na sekundę, wkrótce nawet sierść rozłożonych na stoliku kocic
naelektryzowała się i zaczęła krzesać iskry.
- I kanapkę - Kreator podbił ofertę. - Z jagódkami.
- Umowa stoi! - pisnęła rozradowana Helena.
Uścisnęli sobie ręce.

***

Stary salon zdecydowanie nie prezentował się imponująco. Już sama ilość pajęczyn skutecz-
nie powstrzymywała Helenę od przekroczenia progu. Do tego zastane powietrze cuchnęło grobem,
a z dalszych obszarów dochodziło popiskiwanie jakichś bliżej nieokreślonych stworzeń. Kreator
rzucił okiem do środka.

54
Po kilku minutach oko wróciło z obchodu i właściciel umiejscowił je z powrotem w oczodole.
- Masz jakieś konkretne wizje? - zapytał.
- No oczywiście! Chciałabym, żeby było przytulnie, ale przestronnie, żeby było stylowo, ale
domowo, a tam by można trochę foteli poustawiać, takich że wiesz... A tam szuflady, ale różne i żeby
stół był duży, a tam kredens, albo tam, albo dwa kredensy tam i tam i wiesz... I teges tam tak malutki
na wszelki wypadek...
Szczebiotała jeszcze pół godziny, zamaszyście wymachując przy tym rączkami, aż dostała za-
dyszki. Kiedy skończyła, Wielki Kreator, który wyłączył się po „oczywiście“, spojrzał na nią z góry:
- Czyli ma być mrok i chaos?
- Tak! - odpisnęła rozradowana Bogini Chaosu, podskakując jak piłeczka, na chwilę przed
tym, jak Wielki Kreator zatrzasnął jej drzwi saloniku przed nosem.

***

Przez następnych kilka tygodni zza zamkniętych drzwi saloniku dobywała się jedynie kako-
fonia niepokojących dźwięków. Skrobanie, szuranie, huki, łomoty... A Helena mogła tylko niecier-
pliwie dreptać w tę i z powrotem, od czasu do czasu robiąc przerwę na baczniejsze przysłuchiwanie.
Raz nawet spróbowała podejrzeć przez dziurkę od klucza, ale w efekcie jedynie dostała farbą po oku.
Aż w końcu nadszedł ten dzień. Drzwi saloniku otworzyły się z hukiem. Wielki Kre-
ator przedefilował przez nie, niczym przez łuk tryumfalny, strzepał pył z rąk i gestem zaprosił
oszołomionych lokatorów do środka.
Weszli.
Helena stanęła jak porażona.
- To jest... piękne!
W niemym zachwycie przycisnęła złożone rączki do piersi i podziwiała finezyjne czarne dra-
perie, idealnie kontrastujące ze śnieżnobiałymi ścianami, nadającymi pomieszczeniu wprost lo-
dowatego chłodu, pięknie rzeźbione meble, puszyste, a jednocześnie porażające mrokiem czarne
dywany i wielkie łoże w kolorze czerwonym.
- Cudowne, idealne, boskie - rozpływała się w zachwytach Helena. - Nieziemskie, diaboliczne
i takie... mroczne...
- Taaak - niezbyt entuzjastycznie potwierdził mąż. - Tylko, że to jest sypialnia.
- A co miało być? - zapytał nagle wyrwany z pławienia się w glorii chwały Kreator.
- No, salon...
- No, to trzeba przerobić... Wypad!

***

I znowu zaczęły się szurania, huki, łomoty i warowanie pod drzwiami. Do czasu, kiedy we
wszystkim tym nie zaczął uparcie brzęczeć dzwonek telefonu. Przez chwilę słychać było niewyraźny
głos Kreatora, po czym drzwi znów otworzyły się z hukiem.
- Przerwka! - oznajmił. - Mam pilną robotę gdzie indziej. Wrócę, kiedy wrócę.
I wyszedł. Zostawiając za sobą otwarte drzwi saloniku.
Helena odczekała chwilę, po czym skradając się na paluszkach, zerknęła nieśmiało w głąb
pomieszczania. Za nią podreptał niemroczny mąż.
- Ciemność widzę - trafnie podsumował widok.
Faktycznie, choć w słabej smudze światła z otwartych drzwi można było dostrzec par-
kiet i fragment czegoś, co prawdopodobnie było stołem, większa część pomieszczenia zalana była
nieprzeniknionym mrokiem. Helena nieśmiało przełożyła ramię poza framugę i zaczęła po omacku
szukać włącznika światła, ale takowego nie znalazła. Przełknęła ślinę i zrobiła pierwszy, przestraszony
krok w ciemność. Nic nie zaatakowało jej stopy, więc dołączyła do niej druga, ciągnąc za sobą resztę
ciała. Rytuał gorączkowego czekania na nagły atak został powtórzony i... tym razem też nic się nie

55
stało. Lekko pewniejszym krokiem ruszyła w głąb pomieszczenia. Niemroczny mąż westchnął
i odszedł w przeciwnym kierunku.
- Jest stół! I fotel! - dochodziły do niego lekko przytłumione, ale mocno podekscytowane
krzyki żony. - Nawet dwa!
Po chwili coś łupnęło i jęknęło.
- I chyba nawet jakieś pufy są. - Krzyk był zdecydowanie mniej podekscytowany, a zdecydo-
wanie bardziej obolały.
Kiedy wrócił z latarką, Helena już prawie stała na nogach. Wątłe światełko potwierdziło
obecność stołu, dwóch foteli oraz pufy, a nawet dwóch. Potwierdziło także wymyślny kredens,
pokrytą ornamentami tapetę, puchaty dywan, kominek, oraz brak okien i lamp.
- Trochę zbyt ciemno... - powiedziała Helena, drapiąc się po głowie.
- Chciałaś mrok, to masz mrok.
- Poprawi się... - rzuciła i już po chwili siedziała z zamkniętymi oczami w jednym z foteli,
wyobrażając sobie te herbatki, te bale, te dżamprezy...

***

Tygodnie mijały, salonik dalej zionął mrokiem, a Wielki Kreator się nie pojawiał. He-
lena robiła, co mogła, by zabić czas: leżała, siedziała, przebierała palcami u stóp, czasem nawet
pospacerowała do saloniku i z powrotem. W końcu jej cierpliwość sięgnęła granic.
- Małżu...
- Mężu - mruknął cicho zatopiony w lekturze mąż.
- Mężu, telefon! - rozkazała i wyciągnęła rękę.
- Na parapecie leży - odmruknął nieporuszony.
Chcąc nie chcąć, podniosła się z kanapy i ruszyła po telefon. Wybrała numer.
- Halo?! Siooooooora! - wybrzmiało niewyraźnie w słuchawce, a zaraz potem w ucho Heleny
uderzyła kakofonia godna samej Przedwiecznej Hałaśliwej. - Aśnaebaem!!!
Oho, to mogło oznaczać tylko jedno: Wielki Kreator był tymczasowo nieczynny...
Nie było innego wyboru. Tupnęła nóżką, zacisnęła piąstki i stwierdziła na głos:
- Sama to zrobię!
- Jasne - przytaknął nadal z nosem w książce mąż.
- A żebyś wiedział, że jasne! Ja też umiem czary!
- Ale ty umiesz inne...
- Zobaczysz, że zrobię!
Bez ociągania chwyciła świecę, zapaliła i żwawo weszła do saloniku, tylko raz potykając się
o dywan. Światło co prawda było nikłe, ale musiało wystarczyć.
Wyprostowała się, wzięła głęboki oddech. Przez chwilę powtarzała w głowie stare formułki
zaklęć, po czym wyciągnęła przed siebie dłoń, pstryknęła palcami i... wszystkie meble w trymiga
ruszyły na sufit. Lewe oko Heleny mimowolnie zamrugało. Kilka razy. Po chwili jego właścicielka
zdmuchnęła świecę i na palcach wycofała się z saloniku, zamykając za sobą drzwi.

***

Wiele wody upłynęło, zanim otrząsnęła się z porażki. Nadszedł jednak ten dzień, kiedy wstała,
znowu tupnęła nóżką, znowu zacisnęła piąstki i podążyła do swojej biblioteczki, poszukiwać od-
powiednich ksiąg z zaklęciami.
Przykurzone woluminy powitały ją z prawdziwą radością. Łasiły się do rąk i cichutko
podszeptywały „weź mnie, weź mnie“. Bez zbędnych ceregieli wzięła więc wszystkie i wygodnie
umościła się z nimi na łóżku.
Godziny mijały, księżyc wędrował po niebie, małż... mąż pił kakałko za kakałkiem, a Hele-
na wciąż dopieszczała spragnione uwagi okładki, gładziła niecierpliwe kartki, od czasu do czasu

56
podrapała czule za zakładką, aż w końcu tuż przed wschodem słońca usneła snem sprawiedliwych,
pozostawiając mężowi jedynie malutki skraweczek mrocznej pościeli, który po chwili i tak zajęły koty.
Rano, a tak właściwie pod wieczór, obudziła się świeża, wypoczęta i pełna siły. Raźnym kro-
kiem ruszyła do saloniku. Odprowadzał ją sceptyczny wzrok współmałżonka.
I znów stała w centrum (prawdopodobnie) całkowitej ciemności. Wzięła głęboki oddech,
powtórzyła w głowie zaklęcia, wyciągnęła przed siebie prawą rękę i pstryknęła palcami. Po chwili
po jej lewej stronie wykwitły trzy wielkie okna, a za nimi piękny widok na kuchnię. Helena drgnęła,
pacnęła się ręką w twarz, ale nie spanikowała. Oskarżycielsko wycelowała w okna palec, zrobiła groźną
minę i po chwili, pełne skruchy i skrzypiąc przepraszająco, przeniosły się na przeciwległą ścianę.
Prawe wychodziło na wiejskie podwórko, z płotem porośniętym pachnącym grosz-
kiem, ławką zbitą niedbale z dwóch brzozowych pniaków i nieheblowanej deski oraz rzucającą
przyjemny cień wielką, rozłożystą lipą, w której koronę co chwilę nurkował jakiś ptak. Widok ze
środkowego prawie całkowicie zasłaniały zielone gałęzie drzew, dopiero po dłuższym wpatrywa-
niu się, w prześwitach można było dostrzec stare, odrapane, ale nadal pełne uroku kamienice
i brukowaną uliczkę. Tuż nad górną ramą okna, na gałęzi delikatnie bujało się ptasie gniazdo. Za
trzecim widniała hałaśliwa panorama Londynu. Całkiem niedaleko dostrzec można było koloro-
we kamieniczki Camden Street i przycupnięte na nich smoki, skorpiony i trupie czaszki. Po ulicy
bezustannie przetaczał się kolorowy tłum.
Helena spojrzała na swoje dzieło i uśmiechnęła się delikatnie. Rozjaśniony salonik w końcu
można było podziwiać w pełnej krasie. Wszędobylska ciemnoszmaragdowa zieleń była zdecydo-
wanie w guście gospodyni, ale jednak to nie było to. Może i jako miejsce wampirycznych orgii
i przerażających seansów wypadłoby świetnie, ale salonik musiał wyglądać inaczej. Cieplej (ach,
jakby teraz napiła się cafe latte), dostojniej (i jakąś pralinką by nie pogardziła) i przytulniej (albo
chociaż herbaty z mlekiem...). Zamknęła oczy i już widziała wszystkie te słodkości, to znaczy całe
to ciepło i elegancję i ten smak i konsystencję, to znaczy te barwy i faktury...
Potrząsnęła głową, żeby zrzucić z niej bezładnie przemieszane wizje, po czym otworzyła oczy.
W samą porę, bo zobaczyć, jak po podłodze powoli pnie się ciemnoczekoladowy cień, tekstylia
przybierają odcienie tiramisu i nawet tapeta ledwo zauważalnie zmienia tonację na ciepłą. I wszys-
tko byłoby idealnie, gdyby tylko nie te meble na suficie...

***

Nie było pukania, nie zadzwonił dzwonek, żadnego ostrzeżenia. Drzwi wejściowe po prostu
otworzyły się z hukiem i Wielki Kreator przemaszerował przez pomieszczenia prosto do saloniku.
Huknął kolejnymi drzwiami, wziął głęboki oddech, wyciągnął przed siebie dłoń i... skamieniał.
Czyżby pomylił mieszkania? Nie taki salonik tu zostawił.
Helena nieśmiało zerkała zza progu, chichocząc niczym goblin. Kreator odwrócił się i spojrzał
na nią na początku z niedowierzaniem, a potem z uznaniem.
- Widzisz, też umiem czary - zachichotała jeszcze raz. - Tylko, nie do końca - dodała, zerkając
nieśmiało w stronę porozstawianych na suficie mebli.
Wielki Kreator pstryknął palcami i wszystkie meble majestatycznie spłynęły na dół. Za
wyjątkiem jednej poduszki, która z niewiadomych przyczyn agresywnie zaatakowała głowę Heleny,
by po chwili, jakby nigdy nic, spocząć na jednej z kozetek.
Wkrótce cała trójka, plus dwa koty, siedziała na salonikowych fotelach i popijała relaksującą herbatkę.
- No to co, skończone? - podjął rozmowę mąż.
- Na to wygląda. Nic, tylko rozsyłać zaproszenia - przytaknął Kreator.
Helena milczała. Zamyślona, wpatrywała się w pustą ścianę naprzeciwko drzwi wejściowych.
Czegoś brakowało. Tylko czego?
Nagle zerwała się, prawie przewracając kolanem stolik z herbatą. Podniosła palec do góry,
potem wycelowała go w męża:
- Mał...ężu, wezwij Alice Rossi!

57
Mał...ąż jakby tylko na to czekał. Jeszcze zanim odłożył słuchawkę, zabrzęczał dzwonek do
drzwi, a zawtórowało mu żywiołowe:
-BUHAHAHAHAHAHA!!!
Helena bez zwłoki podążyła do drzwi.
Za progiem stała dosyć drobnej postury blondynka (na pewno drobniejszej, niż wskazywał
na to jej powitalny śmiech), ubrana w czerwoną, strojną suknię i takiż kapelusik. Przez ramię
przerzucony miała parasol, utkany z nocnego nieba, a przed nią stał niepozorny, czarny kuferek.
- Heleno... - przywitała się po przekroczeniu progu. - Wujku... - skinęła głową w kierunku
męża, po czym zmuszona była zasłonić się szpicem parasola, bo w jej stronę już pędził Wielki Kre-
ator, w celu wykonania rytualnego powitania, zwanego tajemniczo „misio, mój misio“.
Kiedy już gonitwa po mieszkaniu była skończona, a zmaltretowana Alice ciężko zasiadła nad
filiżanką herbaty, Helena zaczęła wyjaśniać swój problem.
- Widzisz tamtą pustą ścianę?
- To nie pusta ściana, to wyzwanie! - rzekła Alice, a jej oczy błysnęły gorączkowo.
- Nie, nie, nie - pospieszyła z wyjaśnieniami gospodyni. - Chciałabym, żeby tam wisiał mój portret...
Na twarzy Alice wykwitł wielki uśmiech, zarazem radosny i przerażający. Zerwała się z fote-
la, jakby przed chwilą wcale nie miażdżyły jej niedźwiedzie łapska i podskoczyła do stojącego na
podłodze kuferka.
Chwilę mocowała się z kłódką, a potem wyciągnęła z niego farby, pędzle, kredki, mazaki, lakiery
do paznokci, parę szpilek, ołówki, sztalugi, jakieś lateksowe łaszki, kozę i naciągnięte na ramę płótno.
Stanęła kilka kroków od Heleny, zmierzyła ją wzrokiem i przystąpiła do dzieła. Farba pryskała
na wszystkie strony, włosy Alice falowały poruszane niewidzialnym wiatrem, jej dłonie śmigały
szybciej niż szybkośmigacze...
- Tylko zrób, żebym wyglądała poważnie - wtrąciła pozująca Helena. - I trochę groźnie...
- I chudo - mruknął znad swojej filiżanki mąż.
Helena spiorunowała go wzrokiem.
- I chudo - powtórzyła ciut ciszej.
A Alice jakby straciła kontakt ze światem zewnętrznym. Teraz liczyła się tylko ona i jej wizja, jej
płótno, jej pędzel, jej farby i jej koza, podgryzająca rąbek jej sukni. Powietrze w saloniku iskrzyło,
nieba za oknami pokryły się chmurami i w uszy zgromadzonych uderzył potężny grzmot. Alice
znieruchomiała... Po chwili jej zwrócona w stronę obrazu głowa powoli zaczęła się przekręcać do
tyłu, aż rozgorączkowane oczy dojrzały stojącego dokładnie za nią męża, a z ust rozbrzmiał niski,
chropowaty i stawiający włosy dęba głos:
- Zrób mi bułkę z serem!
Po chwili, jakby nigdy nic, malowała dalej.

***

Helena z mężem siedzieli wygodnie w fotelach, popijając herbatę i wpatrując się w pięknie
oprawiony portret.
- Niepotrzebnie powtarzałaś o tym odchudzaniu - zaczął w końcu mąż. - Wyszczupliła cię
podwójnie i teraz nikt cię nie pozna.
- Czekaj ty, czekaj... Też przyjdę, jak będzie twój portret malowała...
Mąż tylko się roześmiał.
- I co teraz? - zapytał. - Będziesz tu spraszać gości?
- No oczywiście.
- A jak będą rozrabiać?
- To ich poustawiam.
- A jak przyjdzie dużo małoletnich dziewczynek?
Lewe oko Heleny zaczęło mrugać w niekontrolowany sposób. Chwilę trwali w ciszy, po czym
Bogini Chaosu, opanowując mruganie, wstała i opuściła salonik.

58
***

Szczęk giętej i obstukiwanej blachy dochodził zza drzwi saloniku już od jakiś dwóch godzin.
Przez ten czas mąż zdążył się zdrzemnąć i zrobić kolejną herbatę, po czym wrócił na fotel i krzyknął
w stronę niepokojących odgłosów:
- Może jednak ci pomóc?
- Nie, ja sama! - odkrzyknął mu zadyszany damski głos.
Po kolejnych dwóch godzinach, kolejnej drzemce i kolejnym kubku herbaty, blaszane dźwięki
w końcu zawitały na próg saloniku. Tak właściwe, to najpierw pojawiły się stopy Heleny, ubra-
ne w puchate czarne papucie, umorusane bliżej niezidentyfikowanym pyłem. Potem stopniowo
pojawiała się, równie umorusana, reszta Heleny, łącznie z głową zwieńczoną pajęczynowym
welonem (ah, gdyby tylko o tym wiedziała!). Pozycja, w jakiej Helena przekroczyła próg dobitnie
świadczyła o tym, że gospodyni coś ciągnie. Cos dużego i ciężkiego.
Najpierw pokazała się blaszana stopa, potem blaszana łydka, potem blaszane kolano... Po pół
godziny cała zbroja była już przeciągnięta przez próg.
- Co to jest?! - ożywił się mąż.
- Rycerz! Będzie ustawiał małoletnie dziewczynki, one lubią rycerzy.
- No przecież jak byś mnie poprosiła, to ja bym je ustawiał! - powiedział z wyrzutem.
- Oj, daj spokój... Pomyśl tylko: rozpowiemy, że mamy rycerza z koniem. Wiesz, jaki to chwyt
reklamowy?
- To jeszcze konia tam masz?! - złapał się za głowę.
- Nie ja, rycerz...
- A gdzie on ma tego konia?
- No kto, jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, gdzie rycerz może mieć konia...
Mąż zrobił naburmuszoną minę i już nie proponował Helenie pomocy, gdy ta przez następne
kilka godzin usiłowała ustawić śpiącego rycerza w kącie saloniku, a potem ochoczo zabrała się do
polerowania jego zbroi.

***

Zza otwartego na oścież prawego okna dobiegał śpiew słowików. Helena siedziała przy małej
lampce i koślawym pismem wypisywała zaproszenia. Nagle zadrżała jej ręka. Zamyśliła się. A co jeśli...
- ...jeśli im się tu nie spodoba?
Mąż spojrzał na nią znad szkieł okularów.
- Jak będzie miło, to się spodoba.
- Jak będzie miło... - powtórzyła mechanicznie. - Co zrobić, żeby było miło?
- Może zacznij od tego, że ty będziesz miła.
Helena spojrzała na niego oburzona.
- Ja tu mam poważny problem, a ty sobie żarty stroisz!
Znowu utonęła w myślach, podgryzając przy okazji pióro, aż na kolejne zaproszenie padł
sporych rozmiarów kleks w kształcie...
- Wiem! - krzyknęła tak nagle i tak głośno, że mąż aż podskoczył. - Zwierzęta są miłe, potrze-
bujemy zwierząt!
- Przecież mamy koty.
Helena spojrzała na srebrno-czarną futrzaną kulę, która w otoczce dzikich pisków i pofukiwań
oraz latających wszędzie kłaków tarzała się po podłodze...
- Nie takie zwierzęta... - powiedziała niepewnie. - Potrzebujemy takich miłych, puchatych,
które można pomiziać i poprzytulać...
- I gdzie ty niby takie znajdziesz?
Uśmiechnęła się złowieszczo. Zamknęła słowikowe okno, otworzyła środkowe i przeciągle
gwizdnęła. A potem usiadła na parapecie i cierpliwie czekała.

59
Tuż przed świtem zbudziło ją chropowate:
- Czego? - dobiegające gdzieś z dołu.
- Sprawę mam, wejdź na górę.
- Jeszcze tego brakowało...
- Whisky mam.
- Schłodzoną?
- No ba!
- Zaraz będę.
Helena czekała w otwartych drzwiach i wkrótce przegramoliło się przez nie wielkie, bure wilczysko.
- Dawaj whisky i gadaj, byle szybko.
- Chcę, żebyś został maskotką salonu! - rzuciła na jednym oddechu.
Wilk aż zachłysnął się chłeptanym z dzbana alkoholem.
- No chyba ocipiałaś!
- Dam ci więcej whisky!
Zero reakcji.
- Będzie tu dużo, dużo pięknych pań... - Wilk mimowolnie lekko nadstawił uszu. - I będzie
mięso, duuuużo mięsa!
Z lekko posiwiałego pyska poleciała strużka śliny.
- I że co niby miałbym tu robić?
- Leżeć, pięknie wyglądać i pozwalać, żeby wszyscy się tobą zachwycali.
- No dobra, na to ewentualnie się mogę zgodzić. Ale ma być dużo mięsa, dużo whisky i dużo
pięknych dupeczek. Kiedy mam zacząć?
Po ustaleniu terminów wilk odwrócił się, na pożegnanie, niby przypadkiem trzasnął Helenę
ogonem w twarz i już po kilku chwilach jego wycie słychać było daleko za oknem.
- Naprawdę dasz mu mięso? - zapytał z niedowierzaniem mąż.
- Tak - odpowiedziała hardo Helena. - Sojowe.
Po saloniku poniósł się goblinowy śmiech...

***

Nie mogła usiedzieć na miejscu. Co chwilę coś poprawiała, coś naprawiała, coś psuła
i naprawiała znowu. Przebierała się sto razy i sto razy zmieniała makijaż. Bo dzisiaj był ten dzień.
Zaproszenia były wysłane, salonik uprzątnięty, gospodyni wystrojona, herbata zaparzona...
- Grubciu, a jaką herbatę przygotowałaś? - zapytał niby beztrosko całkowicie wyluzowany mąż.
- Taką jak zwykle.
- To ja zrobię jeszcze jakąś inną...
- Ale dlaczego? - zapytała, węsząc jakiś podstęp.
- Bo mogą przyjść goście, którzy nie lubią grzybowej.
Dziesięć minut przed godziną zero wszystko było już gotowe. Gospodarze usiedli w fotelach
i korzystali z ostatniej chwili wytchnienia. Nagle zadzwonił dzwonek...
- Wlaz... - odruchowo krzyknęła Helena, ale zdążyła w porę poprawić. - Otwarte!

60
61
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)
Helena Chaos chce kontaktu
z ludźmi - epilog
ilustracja: AliceRossi
- Masz godzinę. - Małż z trudem powściągnął lawinowo rosnącą wściekłość. - Jeśli do tego cza-
su będziesz jeszcze żyła, masz załagodzić sprawę i opanować ten burdel. Inaczej sam cię zaszlachtuję.
- Nie wiem, czy potrafię... - Hellena jęknęła rozpaczliwie.
- Godzina!
Termin zakreślony przez małża i tak był bardzo tolerancyjny, bo sytuacja już dawno przekroczyła
próg, od którego używa się określenia „krytyczna“. Nie było już literackiego saloniku, był oblężony basti-
on broniony resztką sił. Zabite deskami okna, drzwi zabezpieczone przed wyważeniem dwoma regałami
i fotelem, potłuczone szkło, zniszczone tapety... I wszędzie pełno rozrzuconej soi. Soja na portrecie Hel-
leny, soja na przewróconej zbroi rycerza, soja w kociej sierści, soja na okularach małża, za dekoltem
Alice (Alice, Alice, who the fuck is Alice), w kreacjach Kreatora i we włosach gospodyni. A na samym
środku zdewastowanego salonu, na elegancki, choć również upaprany soją dywan srała koza.
- Alice, może ty?
- Co ja?
- Ubierz się w ten swój lateks, albo choć w koronki, wyjdź na zewnątrz, uśmiechnij się słodko...
Może to bydle złagodnieje?
- Nie ma mowy!
Alice ofuczyła się sromotnie i odwróciła obrażona, ale Hellena nie zrezygnowała ze swojej
koncepcji. Była zdesperowana, a desperacja często popycha ludzi do najróżniejszych czynów...
Drzwi uchyliły się powoli i ostrożnie wyjrzała zza nich zmierzwiona fryzura madame de
Chaos. Cofnęła się natychmiast, ale i tak nie zdążyła uniknąć trafienia w czoło kotletem sojowym.
- Parle! Parle!
- Żadnych układów. Tylko mięso! - Warczenie zza wzniesionej na podwórzu barykady było nieprzejednane.
Alice in chains and in latex and in red hood and z soczystym jabłkiem wepchniętym w usta
została wyrzucona za próg. Drzwi natychmiast się zatrzasnęły, a odgłos szurania świadczył, że zaraz
znów podparto je ciężkimi meblami.
Spętana nieszczęśnica wiła się, jęczała i szarpała usiłując uwolnić, coś powiedzieć, może uciec,
ale była bez szans. Zły cień padł na jej twarz, tuż nad nią rozpłonęły gorejące żądzą mordu oczy...
- Do ciebie nic nie mam. - Warknęła bestia uwalniając lateksową panienkę. - Chwilowo...Wiej
stąd, bo jak skończę z tą tutaj i z trzema głupimi świnkami, przyjdzie czas na czerwonego kapturka...

62 w saloniku
Alice nie kazała sobie powtarzać. Zawinęła lateksową kiecą i rączo pogalopowała w stronę
zachodzącego słońca.
Czas mijał. Kończyła się godzina dana przez małża, robiło się ciemno, a sytuacja się nie
poprawiała. Hellena wtulała się w porwaną tapicerkę fotela i drżała z przerażenia. Z zewnątrz
słyszała złowieszczy warkot:
- Dość tej zabawy. Jak za chwilę nie dostanę uczciwego mięsa, chuchnę, dmuchnę... Liczę do
trzech, a potem rozniosę ten twój salonik w drzazgi. Kamień na kamieniu nie zostanie.
Hellena skuliła się jeszcze mocniej i starała się nie słyszeć.
- Raz!
Wielki Kreator padł przed Helleną na kolana i błagał o ratunek.
- Dwa!
Małż z zimnym, zdesperowanym obliczem wziął tasak i powoli ruszył w stronę gospodyni...

***

Biała flaga, a właściwie udające flagę pantalony Helleny powiewały smętnie, zatknięte nad
wejściem. Ciepły ogień trawił książki pseudokucharskie pełne wegetariańskich przepisów i innych
pierdół spisanych przez różnych oszołomów, po pomieszczeniu rozchodziła się aromatyczna woń pie-
czystego. Skulona w kącie gospodyni wodziła wzrokiem po gruzach swojego kochanego saloniku
i zastanawiała się ile czasu zajmie jej odbudowa tego, co straciła przez własną głupotę. Zmęczony całym
zamętem małż poszedł spać, podobnie jak koty. Rycerz nadal leżał, a na dworze pohukiwała sowa.
Kreator powoli obrócił rożen by koza przypiekała się równomiernie, potem polał do kielon-
ków śliwowicą.
- Na pohybel skurwysynom! - Wzniósł toast zwycięski leśny bydlak i wreszcie zadowolony przeciągnął
się tak, że aż zatrzeszczały stawy. Już całkiem spokojnie zwrócił łeb do Helleny i łagodniej niż miał w zwyczaju
rzucił: - Widzisz, głupia? Jeszcze wszystko może być dobrze. Wystarczy, że się odrobinę postarasz.

63
Chichotiada Wrzesień
Zgłaszający: Wujek Julek

Pażdziernik
Skąd to się wzięło: Moi Drodzy Recenzenci...
Kontekst: (Helena Chaos) Jak już pewnie zauważyliście,
dostaliście wszyscy statusy adminów. Na razie jedyną
konsekwencją jest to, że możecie do woli edytować swoje
teksty. Ufam Wam, że nie będziecie robić żadnych machlo-
jek Później się będę zastanawiać, co dalej
Wypowiedź: Czad. Ale szpan teraz będzie. Lecę podrywać
portalowe laseczki.
Cześć, Mała, poprawić Twoje teksty?
Autor wypowiedzi: Sventimir
Zgłaszający: kushi

Pażdziernik
Skąd to się wzięło: warsztat w praktyce, czyli pisarski striptiz
Kontekst: (Tjereszkowa) Chleba i igrzysk!
Wypowiedź: Seksu i zupy pomidorowej!
Autor: sheCat
Zgłaszający: kwiat_kalafiora

Listopad
Skąd to się wzięło: Shoutbox
Kontekst: (Helena Chaos)Wilk też łagodny jak sarenka
(MalaWiedzma) I płochy jak gazela?
Wypowiedź: A jak kopytkuje!
Autor: Helena Chaos
Zgłaszający: GdanszczAnka

Grudzień
Skąd to się wzięło: Chichotiada - domózgowa dawka humoru
Kontekst: (GdanszczAnka) Wyobraziłam sobie po prostu
Alice taka małą na Burym jako Juliana na niedźwiedzicy ^^
Wypowiedź: to coś w stylu:
spójrz na swojego psa, spójrz na Burego, spójrz na
swojego psa, a teraz na Burego. Twój pies nie jest wygo-
lonym wilkiem. Siedzę na Burym.
Autor wypowiedzi: AliceRossi
Zgłaszający: Nathien

64 drabble
Profile autorów:
AliceRossi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=7
bosski_diabel http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=55
bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8
Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2
ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95
MakkuroVanil http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=58
oskari valtteri http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=69
Pani Kleks http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=150
podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87
sirmicho http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=12
stary krab http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139
Tomek i Agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93
unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:
Helena Chaos
fotografia na okładce:
MakkuroVanil

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich


autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś
sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,


możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www.herbatkauheleny.pl

65

You might also like