You are on page 1of 402

Rozdział 1

Dziewiętnastego maja 2018 roku, wysiadłszy z  zabytkowego rolls royce’a, który


przywiózł ją wraz z matką, Dorią Ragland, z Cliveden, dawnej rezydencji Astorów,
pod kaplicę św. Jerzego na zamku w  Windsorze, gdzie w  południe miała wziąć
ślub, Meghan Markle wyglądała doprawdy zjawiskowo. W  tamtej właśnie chwili
narodziło się jedno z najgłośniejszych nazwisk epoki.
Wchodząc po schodach kaplicy, na zewnątrz, jak i  w  środku ozdobionej
najbardziej wyszukanymi i pysznymi wiosennymi kwiatami, aktorka przedstawiała
uosobienie ujmującej skromności, klasycznej elegancji, nieskrywanej radości
i  promiennego piękna. Miała na sobie uderzająco prostą suknię ślubną z  białego
jedwabiu projektu Clare Waight Keller, dyrektor kreatywnej domu mody Givenchy,
z  dekoltem w  łódkę, rękawami trzy czwarte i  bogato zdobionym, długim na pięć
i  szerokim na trzy metry welonem z  wszytym skrawkiem niebieskiej sukienki,
w  której wystąpiła na pierwszej randce z  panem młodym, oraz z  wyhaftowanymi
motywami swoich ulubionych kwiatów: maku kalifornijskiego i  zimokwiatu,
a  także emblematami roślinnymi pięćdziesięciu trzech krajów Wspólnoty,
poprzeplatanymi kłosami pszenicy.
Tak skomponowana całość niosła za sobą mocne przesłanie. W  istocie
wszystkie suknie ślubne to swoiste symbole. Według jej przyjaciółki, Carolyn
Pride, księżna Walii Diana swoją suknią ogłaszała wszem wobec: „Uwaga,
nadchodzę. Nie ma we mnie ani krzty nieśmiałości i  zamierzam pokazać światu,
kim jestem”. Z  kolei suknia ślubna Catherine Middleton mówiła: „Jestem
wysportowaną tradycjonalistką z klasą. Pragnę spełniać oczekiwania i nie wstydzę
się swojej kobiecości. Mam wyrafinowany, acz konserwatywny gust, zaprawiony
szczyptą pikanterii”. Suknia ślubna Meghan nie tylko wyrażała jej fascynację
modą, wyjątkowy talent do wywoływania efektu „wow” i  kobiecość wbrew
zdeklarowanemu feminizmowi, ale również świadczyła o  tym, że jej właścicielka
jest świadomą osobą podejmującą starannie przemyślane kroki, czerpiącą
z  tradycji, kiedy jej to odpowiada, lecz z  równą łatwością potrafiącą tradycję
odrzucać.
Niemniej ta symboliczna demonstracja klasy i cnót wszelakich sprawiała, że jej
publiczny debiut w  najsłynniejszej rodzinie królewskiej świata nie pozostawiał
absolutnie nic do życzenia. Był tylko jeden szkopuł. Królowa rzekomo wyraziła
zdziwienie, że przyszła żona jej wnuka  – i  zarazem rozwódka  – wbrew
powszechnemu w  królewskich i  arystokratycznych kręgach obyczajowi wystąpiła
w  bieli, symbolu niewinności, choć uczciwość nakazywała postawić raczej na
odcień kremowy. Ale Meghan w  ogóle się tym nie przejęła. Królewskie
i  arystokratyczne tradycje nic nie znaczyły dla kogoś z  tak niewzruszonym
poczuciem własnej wartości, o  czym świadczy choćby fakt, że jej przyszły teść,
który darzył ją sympatią, nazywał ją czule „Wolframem”.
Kolor sukni nie był jedyną niespodzianką, jaką Meghan zaserwowała światu
w  dniu swojego ślubu. Zgodnie z  tradycją, po podpisaniu aktu małżeństwa
i powrocie do kaplicy, panna młoda dyga, a pan młody kłania się królowej. Jeszcze
nikt nie odstąpił od tego zwyczaju i jego uszanowania spodziewano się też 19 maja
2018 roku. Księżniczka Anna dygnęła przed królową na obu swoich ślubach.
Podobnie Diana, księżniczka Aleksandra, hrabina Wesseksu oraz księżne Jorku,
Kentu i Cambridge. Jednak mijając królową, z rozpromienionym księciem Harrym
u  boku, Meghan nie raczyła się przed nią skłonić, co wywołało powszechną
konsternację w  kaplicy św. Jerzego. Jeden ze świadków powiedział mi później:
„Nikt nie mógł w  to uwierzyć. Po prostu sobie wyszła, nie zaszczycając Jej
Królewskiej Mości najmniejszym skinieniem głowy”. Nie słyszano, by królowa to
skomentowała czy się poskarżyła, ale „na pewno to zauważyła. Wszyscy
zauważyli”.
Tak jak wielu gości składam to przeoczenie na karb nerwów i  zwykłego
zapominalstwa. Osobom nieprzywykłym do protokołu naprawdę łatwo pomylić
kroki w skomplikowanym królewskim tańcu. Nie wszyscy jednak okazali podobną
wyrozumiałość, zwłaszcza że przygotowania do ślubu obfitowały w  coraz to
nowsze żądania, napady złości i  sceny, które w  większości skrzętnie ukrywano
przed opinią publiczną, choć w  kręgach dworskich zachowanie panny młodej nie
było żadną tajemnicą.
Meghan cechuje się wybitnym opanowaniem i  wręcz niespotykanym
poczuciem własnej wartości. Wie, czego chce, i dążąc do celu, nie bierze jeńców.
Jak przystało na Amerykankę jej pochodzenia, której udało się osiągnąć życiowy
sukces, jest uderzająco bezpośrednia. Nie boi się stawiać żądań i  oczekuje, że jej
asysta spełni każde z  nich. Harry uwielbia w  niej tę siłę charakteru
i  prostolinijność. Podziwia ją za to, że raz coś postanowiwszy, nie pozwala, by
ktokolwiek stanął jej na drodze. Jednak w  kręgach dworskich, w  których
bezpośredniość jest pojęciem nieznanym i nikt nie ośmieliłby się niczego żądać ani
nawet poprosić wprost, Meghan bezwiednie wprowadzała zamęt. Było to
przyczyną późniejszych nieporozumień i  wzajemnej niechęci w  relacjach pary
z osobami z jej otoczenia.
Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że Harry powinien zdusić problem
w zarodku, prosząc Meghan o większe dostosowanie się do brytyjskich standardów.
Powinien był wytłumaczyć jej, że to, co sprawdza się w  Hollywood, w  Wielkiej
Brytanii odniesie odwrotny skutek, a  ludzie nie będą podziwiać jej za twardy
charakter i  bezpośredniość, którymi tak go ujęła, lecz zapałają do niej antypatią
jako do osoby trudnej, roszczeniowej i aroganckiej.
Harry niestety podszedł do problemu z najgorszej możliwej strony. Dotychczas
cieszył się reputacją życzliwego, acz wybuchowego i  przewrażliwionego
młodzieńca, który często reaguje przesadnie na sytuacje wymagające większej
powściągliwości. Przy Meghan ta emocjonalna strona jego natury wysunęła się na
pierwszy plan. Zaczął się szarogęsić, grając samca alfa broniącego swojej małej
kobietki, i  popierał ją nawet wtedy, gdy z  pewnością wiedział, że lepszym
rozwiązaniem byłoby wziąć ją na stronę zamiast bez końca powtarzać jak mantrę
„Meghan ma dostać to, czego chce”. Taką postawą nie tylko pozwolił, by dalej
niepotrzebnie – i najpewniej bezwiednie – irytowała otoczenie, ale i zraził do siebie
tych, którzy dotąd mieli o  nim jak najlepsze zdanie. De facto dolewał oliwy do
ognia, choć gdyby tylko poszedł po rozum do głowy, z łatwością mógłby ten pożar
ugasić.
Dobrym tego przykładem jest afera, jaką oboje zrobili wokół diamentowego
kokosznika ze szmaragdami, który księżniczka Eugenia wybrała sobie do sukni
ślubnej. Harry dobrze wiedział, że ślub kuzynki musiał zostać przesunięty z uwagi
na jego starszeństwo w  hierarchii, więc byłoby niesprawiedliwością pozbawiać ją
również wybranego diademu, należącego niegdyś do wielkiej księżnej Kseni
Romanowej, najstarszej córki cara Mikołaja II. Schroniwszy się w  Wielkiej
Brytanii po wybuchu rewolucji, która pochłonęła życie wielu członków jej rodziny,
w  tym brata, wielka księżna odsprzedała diadem Windsorom. Teraz królowa
obiecała wypożyczyć go Eugenii. I powinno być po sprawie – gdyby Meghan nie
uparła się, że chce w  nim wystąpić na swoim ślubie, a  Harry, który tak pragnął
spełnić każde jej życzenie, zapomniał wspomnieć swojej przyszłej żonie, że nie
może wypożyczyć czegoś, co już zostało obiecane jego kuzynce.
Naturalnie Meghan miała inne diademy do wyboru. Te najbardziej olśniewające
w  królewskiej kolekcji zostały zakupione właśnie od carskiej rodziny przez
królową Marię, babkę obecnej królowej i  niezrównaną kolekcjonerkę sztuki,
klejnotów i  mebli. Jest wśród nich słynny diadem wielkiej księżnej
Włodzimierzowej z  odczepianymi szmaragdami i  perłami, który może nosić
wyłącznie obecna bądź przyszła królowa. Jako przyszła żona młodszego syna
następcy tronu Meghan nie miała prawa do najpyszniejszych klejnotów, na
przykład diademu Greville (wypożyczonego księżnej Kornwalii Kamili) czy
właśnie kokosznika wielkiej księżnej Włodzimierzowej. Klejnoty są przydzielane
według hierarchii i niżsi rangą członkowie rodziny królewskiej nie mają prawa do
tych samych co „starszyzna”.
Choć Meghan wybór miała, żadna królewska narzeczona nie może ot tak
zażądać klejnotów, które wpadną jej w oko, jakby się jej należały. Nie ma prawa do
niczego. Może jedynie przyjąć ozdobę, którą królowa zechce jej wypożyczyć, a im
niżej stoi w hierarchii, tym mniejszy ma wybór. Niemniej jako miłośniczka mody
Meghan doskonale wie, w  czym wygląda dobrze i  co pasuje do wizerunku, jaki
chce stworzyć. Nie od parady jest córką nagradzanego realizatora światła – już od
najmłodszych lat poznawała tajniki oświetlenia i  fotografii. Jako bystra i  pojętna
uczennica dobrze zapamiętała te lekcje, a wieloletnia praca przed kamerą wyrobiła
w  niej doskonały zmysł piękna; dość powiedzieć, że zanim weszła do rodziny
królewskiej, jednym z jej ulubionych zwrotów było „z klasą”. Co więcej, zna się na
stylu glamour lepiej od większości kobiet, a dzięki nieprzeciętnej inteligencji umie
przewidzieć efekt i docenić historyczny wydźwięk danej ozdoby, co jest rzadkością
u  osób jej pochodzenia. Bez wątpienia kokosznik wielkiej księżnej Kseni
oddziaływał na wyobraźnię Meghan nie tylko jako olśniewający klejnot, ale
również za sprawą swej romantycznej i  egzotycznej historii. Kto z  jej gustem
wolałby zamiast niego opaskę królowej Marii, wykonaną w 1932 roku jako oprawa
dla odpinanej broszy?
I choć nie sposób winić Meghan za dobry smak, diadem wielkiej księżnej był
poza jej zasięgiem z dwóch innych powodów: królowa nie mogła złamać obietnicy
danej Eugenii, a  byłoby w  złym guście, gdyby tę samą ozdobę przywdziały dwie
panny młode, jedna po drugiej. Bądź co bądź, królowa nie mogła przyłożyć ręki do
„okradzenia” zeń własnej wnuczki, była więc zmuszona dać Meghan i Harry’emu
do zrozumienia, że będą musieli zadowolić się tym, co mają. Do tego delikatnego
zadania wybrała swoją zaufaną garderobianą, projektantkę mody i  przyjaciółkę,
Angelę Kelly.
I na tym sprawa dyskretnie by się zakończyła, gdyby Meghan i  Harry nie
postanowili podnieść wielkiego larum  – nie tylko o  diadem, ale i  o  zapach
w kaplicy św. Jerzego oraz skład kilku weselnych dań.
W niestrudzonej pogoni za prawdą i  z  charakterystyczną dla siebie
bezpośredniością, która do tej pory tak pięknie jej służyła, Meghan śmiertelnie
obraziła pewną pracownicę pałacu, nazywając ją kłamczuchą, gdy skosztowawszy
jednego z  dań, stwierdziła, że czuje w  nim smak zakazanego składnika.
Domniemana winowajczyni, urażona do żywego, zaprzeczyła oskarżeniom,
a  Meghan została poinformowana, że rodzina królewska nie odnosi się w  ten
sposób do personelu, nie licząc się z niczyim uczuciami. Co zaś tyczy się sprawy
zapachu w kaplicy, panna młoda zaproponowała, by rozpylić w środku jej ulubione
perfumy, co również spotkało się z  – delikatnie mówiąc  – brakiem zrozumienia
w  szeregach dworzan. By zacytować jednego z  nich: „Nie mogliśmy wyjść ze
zdumienia, że ta drugorzędna aktorka telewizyjna rodem z  Kalifornii jest tak
roszczeniowa, że zaraz zacznie nas pouczać, jak spełnić jej wysokie standardy”.
Choć w  opinii mojego rozmówcy „jej zatrważającą arogancję i  impertynencję
przyćmiewał jedynie całkowity brak szacunku”, Meghan naturalnie widziała
wszystko w zupełnie innym świetle. W jej mniemaniu to był jej ślub i miała prawo
postawić każde żądanie w  myśl mantry Harry’ego: „Meghan ma dostać to, czego
chce”. Jej narzeczony wiedział, że przez wiele lat ciężko pracowała, by osiągnąć
pułap, do którego zawsze aspirowała, i  pragnął, by spełniano wszystkie jej
życzenia. Bo kimże byli ci ludzie, żeby ją ograniczać? Bez względu na swoje
pretensje to tylko zwykli pracownicy, którzy mają spełniać polecenia. Teraz, gdy
miała wejść do rodziny królewskiej, powinni robić wszystko, co w ich mocy, by ją
zadowolić.
Nie przewidziała, że jej zachowanie może zostać odebrane jako obraźliwe, i nie
zdawała sobie sprawy, że uraża czyjeś uczucia, choć w istocie do spółki z Harrym
deprecjonowali personel, podkopując jego poczucie wartości. W  oczach pary to
Meghan padła ofiarą dworzan, a  nie odwrotnie. W  końcu to ich zadaniem było
służyć – i zwyczajnie się z owego zadania nie wywiązywali.
Należy zaznaczyć, że większość personelu pałacowego pracuje za śmieszne
pieniądze, czego Harry powinien być świadom, choć Meghan miała prawo o tym
nie wiedzieć. Nagroda za służbę monarchii nie jest w pełni wymierna, a obopólny
szacunek, jakim dworzanie darzą zarówno swoich chlebodawców, jak i  siebie
nawzajem, jest dla nich ważniejszy od pieniędzy.
Na tym polu kalifornijski transakcjonizm ściera się z dużo bardziej subtelnym
i  złożonym podejściem brytyjskiego dworu, co zresztą wyjaśnia, dlaczego obie
strony czuły się pokrzywdzone. Wartości i  tradycje Starego Świata zderzyły się
z  wymogami oraz oczekiwaniami nowego i  choć wówczas nikt tego nie
przewidział, przepaść między tymi dwoma odmiennymi  – a  miejscami zupełnie
sprzecznymi  – kulturami miała się tylko pogłębiać, generując zarówno problemy,
jak i  pewne szanse dla rozmaitych grup interesu, między innymi prasy
i przeróżnych formacji politycznych, a nawet dla samej pary książęcej.
Widzimy zatem, że głosy na temat niewłaściwego zachowania Meghan
i  Harry’ego słychać było jeszcze przed ślubem, choć naturalnie żaden z  nich nie
przedostał się wówczas do opinii publicznej. W  kręgach królewskich żywiono
nadzieję, że to tylko nerwy panny młodej, a  jej narzeczony zgrywa macho, żeby
zaimponować swojej przyszłej żonie, i  po ślubie wszystko się uspokoi  – Meghan
ostudzi swoje kalifornijskie zapędy, zaś Harry, który szybko zyskiwał reputację
aroganckiej szarej gęsi, na powrót stanie się miłym i  uroczym młodym
człowiekiem. Nikt nie przewidział, że to dopiero początek, że oboje będą się
nawzajem coraz bardziej nakręcać, nie ustępując w niczym ani na krok i uważając
wszelki opór za bezzasadny, a kiedy nie uda im się postawić na swoim, zwyczajnie
się ulotnią. A  już na pewno nikt w  kręgach królewskich nie przypuszczał, że
półtora roku później grupa deputowanych z Izby Gmin, arcybiskup Canterbury oraz
pisarka Hilary Mantel dołączą do chóru krytyków twierdzących, że u  podstaw
niedostosowania się Meghan do królewskiego życia leży rasizm, podczas gdy para
książęca, wolna od wszelkich ograniczeń, będzie radośnie odcinać kupony od
światowej sławy.
W Wielkiej Brytanii, szczególnie w  królewskich, arystokratycznych,
prasowych, politycznych, populistycznych i  etnicznych kręgach, naprawdę
trzymano kciuki za to małżeństwo. Początkowo establishment nie był wolny od
pewnych zastrzeżeń z uwagi na szybki rozwój wypadków i z obawy, że zaślepieni
zauroczeniem Meghan i  Harry w  perspektywie czasu mogą okazać się dla siebie
nieodpowiedni – kolejny rozwód był ostatnim, czego sobie życzono – ale gdy stało
się jasne, że Harry poważnie myśli o  małżeństwie, w  rodzinie królewskiej i  na
dworze bez szemrania zaakceptowano jego decyzję. Podkreślano przymioty
Meghan, nie tylko niezaprzeczalną inteligencję i  determinację, ale również miłe
usposobienie, urok osobisty, ikrę, poczucie humoru i  wreszcie pochodzenie. Fakt,
że była atrakcyjną, fotogeniczną i  dojrzałą kobietą z  klasą i  filantropijnym
zacięciem, to jedno, ale sprawę przypieczętowały jej korzenie. Była więcej niż
wykształconą Amerykanką z  ogładą; była kolorową wykształconą Amerykanką
z  ogładą. Znana z  celnego dowcipu królowa w  rozmowie z  przyjaciółką
stwierdziła: „teraz, gdy mamy w  rodzinie Meghan, panu Corbynowi będzie dużo
trudniej się nas pozbyć”. Oprócz humoru jest w  tym dużo prawdy, gdyż dzięki
mieszanemu pochodzeniu Meghan monarchia odzwierciedlała i  zarazem
reprezentowała multikulturową i multirasową Wielką Brytanię, czego nie można by
powiedzieć, gdyby żona księcia Harry’ego była tylko białą trzydziestosiedmioletnią
aktorką telewizyjną z Kalifornii.
Brytyjska opinia publiczna, prasa oraz polityczny establishment również
przyklasnęły podwójnemu pochodzeniu Meghan. W  innych domach królewskich
zdarzały się już mieszane małżeństwa i dotychczas Wielka Brytania odstawała pod
tym względem od kontynentu. Młodszy syn królowej Danii poślubił Euroazjatkę,
a  drugi syn księcia Liechtensteinu  – urodzoną w  Panamie Afroamerykankę.
Siostrzeniec księcia Monako Rainiera ożenił się z  wyspiarką z  Indii Zachodnich.
Dwóch synów arcyksięcia Austrii Gezy poślubiło trzy rdzenne mieszkanki Afryki
Subsaharyjskiej. Królowa Elżbieta II co prawda udzieliła błogosławieństwa dwojgu
swoich kuzynów, wielmożnemu Jamesowi Lascellesowi, który w 1999 roku ożenił
się z  nigeryjską arystokratką Joy Elias-Rilwan, oraz lady Davinie Windsor, która
w  2004 roku wyszła za Gary’ego Christie Lewisa, maoryskiego stolarza
i właściciela firmy remontowej – oboje jednak byli jej dalekimi krewnymi. Wejście
Meghan do najbliższej rodziny królowej miało pozytywny wydźwięk nie tylko
w samej Wielkiej Brytanii, ale i w całej Wspólnocie Narodów.
Naturalnie nie wszyscy podzielali ogólną radość. Rasiści, którym wejście
Meghan do rodziny królewskiej było bardzo nie na rękę, istnieją od zawsze – i to
zapewne nigdy się nie zmieni – ale stanowią oni nikły odsetek społeczeństwa, więc
ich oburzenie przemknęło zupełnie bez echa. Poza tym w  Wielkiej Brytanii
przestępstwa na tle rasowym są surowo karane, a sprawcy mogą liczyć na wsparcie
jedynie garstki podobnych sobie bigotów. Niemniej samo ich istnienie wystarczyło
amerykańskiej prasie, by wysnuć wniosek, że Meghan padła ofiarą nienawiści
rasowej, choć nic takiego absolutnie nie miało miejsca.
Abstrahując od wspomnianej garstki rasistów, można śmiało powiedzieć, że
praktycznie wszyscy przyklasnęli temu małżeństwu  – głównie z  powodów
rasowych  – i  nikt na dworze nie chciał, by zakulisowe zgrzyty ujrzały światło
dzienne, z obawy, że wpłyną negatywnie na odbiór Meghan przez opinię publiczną.
Nieobecność ojca panny młodej zdołano jakoś wytłumaczyć, a sam ślub przebiegł
bez zakłóceń. Nielsen Social podaje, że oglądało go 29 milionów Amerykanów i 18
milionów Brytyjczyków, a według szacunków samego BBC – 1,9 miliarda widzów
na całym świecie.
Wieczorem panna młoda potwierdziła swój doskonały gust, występując w białej
sukni z jedwabnej krepy i z odkrytymi plecami, projektu Stelli McCartney – sukni
wybranej na przyjęcie weselne we Frogmore House. Położona w  należącym do
Korony Wielkim Parku Windsorskim posiadłość znajduje się o pięć minut drogi od
zamku; młoda para pojechała tam jaguarem e-type, którego jasnoniebieski kolor
idealnie współgrał z imponującym akwamarynem w należącym niegdyś do księżnej
Diany pierścionku, lśniącym teraz na palcu Meghan. Goście weselni byli
zachwyceni przyjęciem i panującą na nim atmosferą, a państwo młodzi wyglądali
na bardzo zakochanych.
„Nie widziałam takiej pary gołąbeczków od miodowych lat księżnej i  księcia
Michała  – donosiła jedna z  moich przyjaciółek.  – Wprost nie mogli oderwać od
siebie rąk. To było bardzo wzruszające”.
Można by przypuszczać, że po tak obiecującym początku nic nie zagrozi ich
popularności. Wszyscy moi znajomi trzymali za nich kciuki. Podjęli nawet
dojrzałą  – niektórzy dodaliby: świadomą  – decyzję, by odłożyć podróż poślubną,
gdyż oboje chcieli pokazać, jak bardzo są oddani swojej pracy na rzecz organizacji
dobroczynnych i  humanitarnych. Poza tym perspektywa miesiąca miodowego nie
jest tak ekscytująca dla dwojga trzydziestoparolatków, którzy mieszkali ze sobą
przed ślubem, jak dla młodych ludzi dopiero rozpoczynających wspólne życie.
Ale gdy cztery dni po weselu zostałam zaproszona na kolację do domu
pewnego wpływowego, znakomicie ustosunkowanego arystokraty, usłyszałam coś,
co obudziło we mnie złe przeczucia. Poprzedniego dnia w  ramach obchodów
siedemdziesiątych urodzin księcia Walii w  pałacu Buckingham urządzono garden
party z  udziałem przedstawicieli organizacji społecznych pod jego patronatem.
Wśród gości znaleźli się również Meghan i  Harry. To, co miało tam miejsce  –
a  o  czym opowiem w  dalszych rozdziałach  – było tak szokujące, że zgodnie
doszliśmy do wniosku, iż Meghan zupełnie nie nadaje się do roli księżnej i  to
będzie cud, jeśli jej małżeństwo z  Harrym przetrwa. Nikomu z  nas nie przyszło
nawet do głowy, że okażą się na tyle obrotni, by znaleźć sposób na ucieczkę
i  rozpocząć razem nowe życie w  Stanach Zjednoczonych. Ale jeśli na tamtym
przyjęciu rzeczywiście wydarzyło się to, co się wydarzyło – a nie mam powodu, by
w to wątpić – to znaczy, że Meghan pasowała do królewskiego życia jak Angelina
Jolie do zawodowego boksu.
Biorąc pod uwagę ten fakt oraz bezwarunkowe wsparcie Harry’ego, nie ma się
co dziwić, że kontrowersja goniła kontrowersję, a  zaniedbania księcia w  edukacji
żony gwarantowały tylko kolejne gafy; na każdy poprawnie postawiony krok
przypadały cztery poplątane. Dla tych z  nas, którzy chcieli, by Meghan została
w  Wielkiej Brytanii jako pełnoprawny członek rodziny królewskiej, czarująco
wypełniając swoje obowiązki i  propagując równość rasową we Wspólnocie
Narodów, był to rezultat godny ubolewania, którego z  łatwością można było
uniknąć, gdyby Harry zadał sobie trochę trudu, by oświecić żonę, zamiast
sekundować jej na drodze do niechybnej udręki i wreszcie ucieczki. A wystarczyło
uświadomić księżną, że zamiast zjednywać sobie ludzi, czego przecież ewidentnie
pragnęła, swoim postępowaniem tylko ich do siebie zraża. Katastrofy dało się
zatem z łatwością uniknąć.
Tak się jednak nie stało i  swoim zachowaniem Meghan bezwiednie
wywoływała tyle tarć i sprowadzała na siebie tak wielką falę krytyki, że zarówno
para książęca, jak i  jej zwolennicy zaczęli się wkrótce zastanawiać, czy u  jej
podstaw nie leżą uprzedzenia rasowe. Taka konkluzja byłaby przykra nie tylko dla
Meghan i  Harry’ego, ale dla każdego monarchy, choć środowiska republikańskie,
antymonarchistyczne i  lewicowe zainteresowane zmianą porządku społecznego
skwapliwie sięgnęły po ten nowy oręż.
Mimo ostatecznej porażki problemy wynikające z  nieprzystosowania się
Meghan do brytyjskiego stylu życia bezsprzecznie stanowią ciekawszy materiał dla
komentatorów, niż gdyby księżna gładko weszła w swoją rolę. Gdyby na podstawie
historii Meghan i Harry’ego powstała powieść, z pewnością uznano by, że jej autor
zanadto dał się ponieść wyobraźni. Jednak analizując ich indywidualne drogi
życiowe, nie można oprzeć się wrażeniu, że jeszcze nie raz nas zaskoczą i znajdą
się dokładnie tam, gdzie chcą – u szczytu sławy, jako najbardziej uwielbiana para
królewska Stanów Zjednoczonych. Życzę im tego z  całego serca, również ze
względu na setki milionów kolorowych mieszkańców świata, którzy pokładają
wielkie nadzieje w ich sukcesie.
Rozdział 2

Jak na parę wywodzącą się z tak różnych środowisk, Meghan i Harry urodzili się
w  rodzinach o  zdumiewająco podobnym wzorcu. Tak książę i  księżna Walii, jak
i  państwo Markle byli małżeństwami zupełnie niedobranymi. Po rozwodzie obie
pary, chcąc oszczędzić dzieciom bolesnych konsekwencji rozpadu rodziny, zdołały
je tylko jeszcze bardziej pogłębić. Gdyby rodzice Meghan i  Harry’ego byli lepiej
dobrani, bardziej równi sobie i świadomi zagrożeń wypływających z niestawiania
zdrowych granic oraz nadmiernego rozpieszczania swoich pociech, księcia
i księżnę Susseksu nie łączyłoby tak wiele wspólnych cech. Tak jednak się nie stało
i właśnie ta unikalna, potężna mieszanka różnic i podobieństw sprawiła, że ich więź
jest wyjątkowo silna.
Rachel Meghan Markle urodziła się 4 sierpnia 1981 roku, trzy lata przed
przyjściem na świat księcia Harry’ego. Jej ojciec, Thomas Wayne Markle senior,
był, cytując jego córkę, odnoszącym sukcesy trzydziestosiedmioletnim
„realizatorem światła w  ekipie jednej z  telenowel”, który w  1975 roku otrzymał
regionalną nagrodę Emmy za serial telewizyjny Made in Chicago, a w latach 1985
i 2001 został dwukrotnie uhonorowany Daytime Emmy Award za popularną operę
mydlaną General Hospital. Na koncie ma również kilka innych nominacji oraz
pracę przy najdłuższym serialu w  historii telewizji Świat według Bundych.
Natomiast matka Meghan „była stażystką w stacji telewizyjnej, kiedy się poznali”.
Doria Loyce Ragland wydała córkę na świat cztery tygodnie przed swoimi
dwudziestymi piątymi urodzinami, rok i dziewięć miesięcy po ślubie z Thomasem.
Meghan, jak sama przyznaje, „[lubi] myśleć, że pociągały go w  niej piękne oczy
i fryzura afro, a także wspólne zamiłowanie do antyków. W każdym razie pobrali
się i  urodziłam się ja. Potem przeprowadzili się do niedrogiego zielonego osiedla
domów jednorodzinnych w  San Fernando Valley”. Tom zarabiał w  okolicach
dwustu tysięcy dolarów rocznie, więc choć rodziny nie można było nazwać
zamożną, żyła na naprawdę przyzwoitym poziomie.
Młodym ludziom może być ciężko wyobrazić sobie trudności, z  jakimi
czterdzieści lat temu musiały się zmagać małżeństwa mieszane rasowo. Zawarcie
związku wymagało od białego Toma i kolorowej Dorii nie lada odwagi. Co prawda
Hollywood, gdzie oboje pracowali, było dużo mniej przesiąknięte uprzedzeniami
niż prowincjonalne Newport w  stanie Pensylwania i  Cleveland w  Ohio, skąd
pochodzili, ale nawet w Kalifornii małżeństwa mieszane wciąż były wyjątkiem, nie
normą, a  sama Meghan wspomina, że w  dzieciństwie zawsze towarzyszył jej
wstyd, gdy Dorię brano za jej nianię. Jako że państwo Markle byli jedyną mieszaną
rodziną w  okolicy, podobne omyłki odnośnie do roli, jaką matka pełniła w  życiu
jasnoskórej Meghan, mogły wypływać bardziej z  ignorancji i  stereotypów aniżeli
z  uprzedzeń, niemniej dla dumnej i  silnej kobiety pokroju Dorii musiały być
upokarzające. Był to bez wątpienia jeden z katalizatorów, który przyspieszył rozpad
jej krótkiego małżeństwa.
Meghan była pierwszym i – jak się później okazało – jedynym dzieckiem Dorii,
ale Thomas miał już syna i córkę z pierwszego małżeństwa. W 1964 roku w wieku
dwudziestu lat poślubił Roslyn Loveless, dziewiętnastoletnią sekretarkę poznaną na
imprezie studenckiej. W listopadzie tego samego roku na świat przyszła ich córka
Yvonne, obecnie Samantha Marie, a dwa lata później syn Thomas Wayne Markle
junior.
Po dyplomie Tom senior podjął pracę jako realizator światła dla Kanału 11,
należącej do PBS chicagowskiej stacji WTTWtv, w  1975 roku otrzymując swoją
pierwszą statuetkę Emmy. Małżeństwo początkowo było szczęśliwe, ale po paru
latach Roslyn zaczęła się czuć coraz bardziej zaniedbywana. Jeśli wierzyć jej
słowom, Tom spędzał całe dnie i  noce w  pracy. Chciał wygrać Emmy i  choć
zarabiał bardzo dobrze, nie tylko zaniedbywał żonę, ale i rzekomo ją zdradzał. Na
początku lat siedemdziesiątych nie było już czego ratować i  para podjęła decyzję
o separacji.
Tom mieszkał w  Chicago i  zajmował się dziećmi w  weekendy, ale po swojej
pierwszej nominacji do Emmy przeniósł się do Kalifornii i osiadł w Santa Monica.
Wkrótce dołączyła do niego Samantha, która nie dogadywała się z matką i bratem,
a  następnie Tom junior  – po tym, jak na jego oczach chłopak Roslyn został
zastrzelony przez włamywaczy. Po tym traumatycznym zdarzeniu schronił się
u ojca w Kalifornii, gdzie jedyną łyżką dziegciu była dlań obecność siostry, której
szczerze nie znosił.
Mając teraz pod opieką oboje dzieci, Tom senior przeniósł się do
przestronnego, pięciopokojowego domu przy Providencia Street przylegającej do
Woodland Hills Country Club w San Fernando Valley. Dzięki swojemu położeniu
ulica należała do najatrakcyjniejszych w  okolicy. Nawet dziś odsetek białych
mieszkańców wynosi tam 80% przy 3,5% czarnoskórych, a jak łatwo się domyślić,
w  latach osiemdziesiątych rozbieżność ta była jeszcze większa. Przylegające od
wschodu do modnego Calabasas osiedle było – i wciąż jest – stosunkowo zamożne.
Tom junior i  Samantha zgodnie utrzymują, że z  początku związek ich ojca
z Dorią był bardzo szczęśliwy. Doria wniosła do ich domu kobiece ciepło, dzięki
czemu więzy między członkami rodziny zacieśniły się jak nigdy wcześniej. Sama
pochodziła z  kochającej rodziny, z  którą jej pasierbowie niejednokrotnie spędzali
nawet Święto Dziękczynienia. Tom junior był zaskoczony tym, jak „ciepło”
przyjęli go jej rodzice, przyrodni brat Joseph i przyrodnia siostra Saundra; dodawał,
że „zawsze [chciał] mieć taką rodzinę”. Nawet po tym, jak ojciec Dorii rozwiódł
się z  jej matką i  ponownie ożenił z  przedszkolanką, niejaką Avą Burrow, z  którą
miał syna Joffreya, a także po jego kolejnym rozwodzie, Doria utrzymywała bliskie
kontakty z nimi wszystkimi.
Raglandowie nie cierpieli niedostatku, choć nie można powiedzieć, by byli
majętni. Ojciec Dorii, Alvin, prowadził sklep z  antykami o  nazwie ‘Twas New,
a matka była pielęgniarką.
W Europie nazwalibyśmy ich rodzinę drobnomieszczańską  – w  Stanach
Zjednoczonych po prostu należeli do klasy średniej. Doria miała rys hipiski, przez
co dzieci Thomasa na pewno odbierały ją jako cieplejszą i  serdeczniejszą, niż
gdyby jej wygląd i  zachowanie były bardziej konwencjonalne. Wkrótce po
wprowadzeniu się do domu przy Providencia Street stwierdziła, że przyda im się
członek rodziny, którego wszyscy pokochają. Wybrała się więc z Tomem juniorem
do schroniska, skąd wrócili z  miksem beagle’a i  golden retrievera, któremu
chłopiec nadał imię Bo. Zgodnie z przewidywaniami piesek z miejsca podbił serca
wszystkich domowników.
Jak wielu dwudziestopięciolatków, Doria nie bardzo wiedziała, co chce robić
w  życiu. Przed narodzinami Meghan próbowała swoich sił w  charakteryzacji, ale
opieka nad małym dzieckiem i dwójką pasierbów, a także zajmowanie się domem,
który później określiła mianem „przepastnego”, oraz ciągła nieobecność
pracującego po osiemdziesiąt–dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo męża sprawiały,
że życie gospodyni domowej wcale jej się nie uśmiechało. Zaczęła więc
praktykować jogę z  zamiarem jej nauczania i  dość szybko scedowała opiekę nad
małą Meghan na swoją matkę Jeanette i Toma juniora. Z kolei jej siedemnastoletnia
pasierbica zamiast niańczyć niemowlę wolała imprezować z przyjaciółmi. Pojawiły
się pogłoski, że Samantha nazywała macochę „pokojówką”, ale wydają się one
spreparowane post factum, gdyż we wspomnieniach obu rodzin wszyscy
znakomicie się dogadywali, choć Samanthę, jak to nastolatkę, bardziej zajmowała
zabawa z przyjaciółmi niż życie rodzinne.
Niemniej w domu państwa Markle panowała wyjątkowo rozluźniona atmosfera
i praktycznie wszystko było dozwolone. Dzieci mogły wychodzić i wracać, kiedy
chciały, zapraszać przyjaciół, a nawet palić trawkę, jeśli miały na to ochotę.
Według relacji Toma seniora i  jego syna ojciec był od początku wpatrzony
w Meghan jak w obrazek i spędzał z nią każdą wolną chwilę. Uwielbiał ją nawet
bardziej niż Dorię i  poświęcał jej dużo więcej czasu oraz uwagi niż starszym
dzieciom. To przypuszczalnie wzbudziło w Samancie frustrację i zazdrość o uwagę
poświęcaną małej księżniczce, ale dopatrywanie się tu problemu byłoby dużą
przesadą. Z  drugiej strony życie uczy, że dawne pretensje często wypływają
dopiero po latach.
Pojawiły się głosy, że również Doria czuła się odstawiona na boczny tor, by
zrobić miejsce dla Kwiatuszka, jak rodzice zaczęli nazywać małą. Czytając między
wierszami w  wypowiedziach członków rodziny, można dojść do wniosku, że
odczucia Dorii względem obsesji Toma na punkcie Meghan były zbliżone do
reakcji Samanthy. Nie można powiedzieć, że nie kochała córki, ale wydaje się, że
chciała, by Tom był bardziej zaangażowany uczuciowo w ich małżeństwo. Szybko
zaczęło dochodzić między nimi do kłótni. Doria miała pretensje, że mąż zostawia ją
samą z dziećmi, a po powrocie skacze wokół córeczki, jej samej nie zauważając.
Gdy domową atmosferę popsuły scysje między pracoholikiem Tomem
a  zaniedbywaną Dorią, matka Meghan poszła w  ślady pasierbicy  – zaczęła
wychodzić i  wracać wedle własnego uznania, często podrzucając córkę Jeanette
albo Tomowi juniorowi.
Według księżnej jej rodzice rozwiedli się, gdy miała dwa lata. Doria wróciła
z  córką do matki, gdzie Meghan mieszkała w  tygodniu, a  weekendy spędzała
z ojcem. W jej wspomnieniach relacje między rodzicami jawią się jako uosobienie
harmonii i życzliwości, choć w pamięci innych członków rodziny wyryła się raczej
płytka kurtuazja niż prawdziwe ciepło. Wydaje się, że Meghan podkoloryzowała
mroczniejszą rzeczywistość – i to nie bez powodu. Szeptano, że Doria nie tylko nie
chciała mieć męża pracoholika, który jej nie zauważa, ale że w  ogóle nie chciała
mieć męża. Po rozwodzie zaczęła tak bardzo chronić swoją prywatność, że
zastanawiano się, czy ma coś do ukrycia. Niemniej dzięki temu wykształciła
w sobie żelazną wolę i niezależność. W milczeniu i z godnością, którymi później
zasłynęła, stała na straży dobrych relacji z  byłym mężem (przynajmniej do czasu
zerwania przez Meghan kontaktów z  Tomem), co świadczy o  sile charakteru
i cichej determinacji w dążeniu do celu.
Obie strony rodziny potwierdzają, że dorastając, Meghan „miała wszystko, co
najlepsze”. Ojciec rozpieszczał ją od najmłodszych lat. Matka, choć stawiała
zdrowe granice, także ją hołubiła, podobnie jak reszta rodziny. W wieku dwóch lat
Meghan została zapisana do Hollywood Little Red School House, wyjątkowej
szkoły założonej przez wyjątkową kobietę, której celem było wychowanie dzieci na
wyjątkowych dorosłych.
Rodzice Ruth Pease z domu Stover byli głuchoniemi, przez co w dzieciństwie
bezlitośnie jej dokuczano. Te doświadczenia wykształciły w  niej potrzebę
życzliwości oraz szacunek dla inności, edukacji i siły charakteru. W czasie drugiej
wojny światowej w  wynajmowanym mieszkaniu prowadziła przedszkole dla
sześciorga dzieci. Jednym z jej wychowanków był półkrwi Chińczyk, dla którego
rodzice nigdzie nie mogli znaleźć miejsca. Stany Zjednoczone prowadziły wówczas
wojnę z Japonią i dziecko, często mylone z małym Japończykiem, padło ofiarą tak
skrajnych uprzedzeń, że żadna placówka nie chciała go przyjąć. Po pewnym czasie
gospodarz Ruth cofnął zgodę na prowadzenie u siebie przedszkola i Ruth musiała
je przenieść do pobliskiego budynku przy zacisznej trzypasmowej Highland
Avenue. Jej mąż Robert pomalował go na czerwono, a na przestrzeni czasu grupa
wychowanków urosła do dwudziestu. Żeby odciąć się od żłobków, w  1951 roku
Pease współzałożyła Kalifornijski Związek Przedszkoli. Cytując jej córkę Debbie
Wehbe, „ludzie zaczęli nazywać [budynek] «czerwoną szkółką»”, więc zmieniono
nazwę i  dobudowano charakterystyczną bajkową dzwonnicę. Jedną
z  przyświecających pani Pease idei była różnorodność etniczna i  klasowa. Na
przestrzeni lat szkoła zyskała znakomitą renomę. Wśród jej absolwentów znaleźli
się m.in. Jayne Mansfield, symbol seksu lat pięćdziesiątych, aktor Johnny Depp,
Flea, basista Red Hot Chilli Peppers, i  szereg przyszłych dyplomatów, choć nie
zabrakło również dzieci ze zwykłych rodzin.
W 1968 roku nowe prawo budowlane wymusiło zburzenie istniejącego
gmachu, na miejscu którego postawiono nowy. Tym samym w 1983 roku Meghan
zawitała w  progi dużo większej placówki, która pod względem przekroju
etnicznego i klasowego nie miała sobie równych w regionie. Z wysokim czesnym
(w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze wynoszącym dwadzieścia do dwudziestu
pięciu tysięcy dolarów), stała się jedną z  najmodniejszych szkół wśród
hollywoodzkiej elity. Meghan spędziła w  niej dziewięć lat, kształcąc się według
postępowego, acz usystematyzowanego programu nauczania, bazującego na
czterech fazach rozwoju poznawczego sformułowanych przez szwajcarskiego
psychologa Jeana Piageta.
Lokalizacja Hollywood Little Red School House była niezwykle dogodna
zarówno dla Toma, jak i dla Dorii. On pracował dla stacji ABC w pobliskim Los
Feliz, a ona robiła kurs na pracownika socjalnego o kilka minut drogi od szkoły. Po
powrocie do ich nowego domu, położonego tuż za południowymi rubieżami
Hollywood, Doria, która od zawsze była pasjonatką ruchu, zabierała córkę na
rower, jogę albo bieganie, a  wieczorem przyrządzały razem kolację. Meghan
przypisuje swoje zamiłowanie do gotowania tym wspólnym zajęciom, więc
ewidentnie sprawiały jej dużo radości.
W 1992 roku jedenastoletnia Meghan przeniosła się do Niepokalanego Serca,
innej ulubionej szkoły hollywoodzkiej elity. To założone w  1906 roku na
malowniczych wzgórzach Los Feliz katolickie gimnazjum i  liceum dla dziewcząt
szczyci się „ponad stuletnią tradycją we wspieraniu duchowego, intelektualnego,
społecznego oraz moralnego rozwoju uczennic, by wyrosły na prawe kobiety
o  wielkim sercu”. To kolejna szkoła, do której oprócz elity uczęszczały również
dzieci ze zwykłych rodzin. Wśród jej absolwentek są Tyra Banks, Lucie Arnaz,
Mary Tyler Moore, Diane Disney, a  także kilkanaście innych dziewcząt, które
zrobiły mniejszą lub większą karierę w branży rozrywkowej.
Od tej pory aż do rozpoczęcia studiów Meghan mieszkała głównie z  ojcem.
Z  „przepastnego” domu przy Providencia Street przenieśli się do mniejszego
i skromniejszego w pobliżu jej szkoły i jego pracy. Meghan wspomina, jak ubrana
w  charakterystyczny mundurek spędzała popołudnia w  studiu telewizyjnym,
poznając tajniki oświetlenia, ustawienia kamer i  całą otoczkę składającą się na
magię Hollywood. Opowiada: „przez dziesięć lat codziennie po lekcjach
przesiadywałam na planie Świata według Bundych, gdzie mała dziewczynka
w mundurku katolickiej szkoły musiała wyglądać dość groteskowo. Mój tata mówił
często: «Meg, może pójdziesz pomóc przy cateringu? Ta scena jest trochę
nieodpowiednia dla twoich jedenastoletnich oczu»”.
Jak na ironię problemem dla małej Meghan powoli stawały się nie sprawy
seksu, lecz rasy, choć z  relacji jej ówczesnych znajomych wynika niezbicie, że
nikomu się zeń nie zwierzyła  – przynajmniej wtedy. Pewnego razu na lekcji
angielskiego jej klasa miała wypełnić kwestionariusz osobowy, w  którym jeden
z punktów dotyczył pochodzenia. Nie wiedząc, który kwadrat zaznaczyć, Meghan
poprosiła o pomoc nauczycielkę, która zasugerowała rasę białą, „bo tak wyglądasz,
Meghan”. Jednak dziewczynka jej nie posłuchała. „Nie w  akcie buntu, tylko
z niepewności. Wyobraziłam sobie smutek na twarzy mojej matki, gdyby się o tym
dowiedziała, i nie byłam w stanie tego zrobić. Nie zaznaczyłam żadnego pola. Tak
jak na tej kartce papieru, moja tożsamość pozostała niewiadomą, pustym
kwadratem do zaznaczenia”.
Nie są to słowa dziewczynki, która czuje się dobrze w  swojej skórze, lecz
przenikliwego, zagubionego dziecka. Po powrocie do domu Meghan opowiedziała
o wszystkim ojcu, który następnym razem kazał jej dorysować własny kwadrat i go
zaznaczyć.
Te wspomnienia sugerują, że Meghan usiłowała rozwiązać wewnętrzny konflikt
wynikający ze starcia świadomości swojego mieszanego pochodzenia z  percepcją
otoczenia, które mogło ją odbierać jako białą. Wielu Amerykanów mieszanej rasy
zapytanych o  to samo bez wahania odpowiedziałoby, że uważa się za
czarnoskórych. Fakt, że Meghan tego nie zrobiła, pokazuje, iż już w  tym wieku
miała dużo bardziej wysublimowany pogląd na temat rasy. Z  jednej strony nie
chciała wyrzekać się swoich afrykańskich korzeni, a  z  drugiej  – rezygnować
z kaukaskich. Ponieważ nie wyglądała na Mulatkę, a w szkole widywano tylko jej
ojca, wiele koleżanek brało ją za białą. Pewnego razu grupka dziewcząt zaprosiła ją
nawet do Klubu Tylko dla Białych, na co odpowiedziała enigmatycznie:
„Żartujecie sobie?”.
Jak sama mówiła, „być może to właśnie moje mieszane pochodzenie
zatrzymało mnie w  szarej strefie tożsamości, w  rozkroku między dwoma
światami”. W późniejszych latach udało jej się pokonać ten wewnętrzny konflikt „i
mówić głośno, kim jestem: dumną, silną i  pewną siebie kobietą mieszanej rasy”.
Ale zanim była na to gotowa, musiała wyjść ze strefy cienia na światło.
Te wczesne rozterki ostatecznie nie tylko ją wzmocniły, ale i  wykształciły
w  niej empatię dla osób, które nie wpasowują się w  żaden z  „kwadracików”,
w  jakie obfituje życie. Cytując jej koleżankę ze szkolnej ławy Elizabeth McCoy:
„Brała w obronę każdego, kto padł ofiarą niesprawiedliwości. Była naprawdę dobrą
dziewczyną, zawsze wyciągała rękę do tych, którzy potrzebowali pomocy.
Absolutnie nie można jej zarzucić, że myślała tylko o sobie”.
Jej dawna wychowawczyni Christine Knudsen dodaje: „Jak na dziewczynkę
w jej wieku, prowadziła wyjątkowo głębokie rozmowy. Była niezwykle myślącym
dzieckiem, zapewne przez swoje trudne doświadczenia”, czyli rozwód rodziców,
ale kwestia tożsamości rasowej także musiała odegrać tu rolę.
Co ciekawe, Knudsen nie przypomina sobie, by w szkole zwracano uwagę na
rasę, „zwyczajnie ze względu na jej ogromne zróżnicowanie etniczne. Tu nikt
nikim nie pogardza z  powodu odmienności”. Według najnowszych danych 35%
uczennic Niepokalanego Serca zadeklarowało pochodzenie kaukaskie, 20%
latynoskie, 17% mieszane, tyle samo azjatyckie bądź wyspiarskie, 5%
afroamerykańskie, a  6% „odmówiło podania”. W  roku, w  którym Meghan robiła
maturę, rozkład procentowy był zbliżony, z  lekką przewagą czarnoskórych
uczennic. To pokazuje, że Meghan bynajmniej nie była w  szkole jedyną
dziewczynką mieszanej rasy. Wprost przeciwnie  – rasa niebiała była właściwa
dwóm trzecim wszystkich wychowanek, ergo  – abstrahując od wyglądu, przyszła
księżna była przedstawicielką większości etnicznej.
Z tego wynika, że w  przypadku Meghan wspomniane skonfliktowanie miało
w  głównej mierze naturę wewnętrzną, co zresztą charakterystyczne dla osób
mieszanej rasy uchodzących za białe. Piosenkarka Marsha Hunt opowiadała kiedyś
o  swojej wiecznie wpatrzonej w  lustro błękitnookiej i  jasnowłosej babci, która
rwała włosy z  głowy, nie mogąc zrozumieć, dlaczego z  takim wyglądem jest
uznawana za kolorową.
Meghan była bystrą dziewczynką, która wyrosła na inteligentną kobietę. Od
najmłodszych lat słyszała, jak jej „matkę o  czekoladowej skórze pchającą wózek
z «białym» dzieckiem, pytano, gdzie jest jego matka, bo brano ją za moją nianię”.
Tylko ktoś całkowicie pozbawiony empatii nie dostrzegłby, jak mocno podobne
doświadczenia musiały się odcisnąć zarówno na matce, jak i na córce. Obie byłyby
cyborgami, gdyby te reakcje w jakimś stopniu nie budziły w nich wstydu, irytacji,
upokorzenia, złości z powodu różnic kulturowych między białymi i czarnymi oraz
całej gamy innych nieprzyjemnych emocji.
Żadne dziecko nie lubi czuć się inne. Żadne dziecko nie chce odstawać od
grupy. Żadne dziecko nie chce, by jego matkę brano za jego służącą. Jest zatem
zrozumiałe, że nikt nie pamięta, by Meghan kiedykolwiek wspominała o  swojej
rasie. Choć nie robiła nic, by ją ukryć, poprzez milczenie unikała tematu.
Z uwagi na to, że Niepokalane Serce jest szkołą katolicką, a według doktryny
katolickiej można zgrzeszyć zarówno uczynkiem, jak i  zaniedbaniem, Meghan
musiała wiedzieć, że niepodanie rasy jest równoznaczne z  tym drugim. Ta
świadomość bynajmniej nie zmniejszała wyrzutów sumienia, które dręczyły ją
przez to, że ludzie brali ją za białą, i  choć nigdy nie wyparła się swoich
afrykańskich korzeni  – co więcej, uwielbiała matkę i  jej rodzinę  – nigdy też
otwarcie się do nich nie przyznała. Każdemu dziecku byłoby trudno żyć z  takimi
rozterkami i  to zapewne one sprawiły, że zamknęła się w  sobie. Jak sama
przyznaje, nie należała do żadnej grupy rówieśniczej i rzucała się w wir szkolnego
życia, byle tylko nie siedzieć samotnie na stołówce. Była powszechnie lubiana, ale
nie miała prawdziwych przyjaciół, czuła się wyobcowana przez swoją płytką
popularność i  z  tego względu już od szkolnych lat funkcjonowała jako odrębna,
niezależna jednostka. Jak to ujęła, „w mojej szkole istniały paczki: białe dziewczęta
trzymały się z  białymi, czarnoskóre z  czarnoskórymi; to samo z  Filipinkami
i  Latynoskami. Ja przez swoją mieszaną rasę byłam gdzieś pomiędzy. Tak więc
codziennie w  porze lunchu chodziłam na wszystkie możliwe spotkania: kółka
języka francuskiego, samorządu itp. Nie dlatego, że byłam bardziej zaangażowana
w życie szkoły niż inni, tylko żeby nie jeść w samotności”.
Meghan co prawda miała jedną przyjaciółkę od serca, Nikki Priddy, z  którą
chodziła do szkoły od drugiego roku życia i  z  którą naturalnie czasami spotykała
się na stołówce, ale jej wypowiedzi sugerują, że tożsamość rasowa była
problemem, z którym nie mogła się uporać. Mimo to zamiast się nad sobą użalać
albo popaść w  zgorzknienie, była już wystarczająco pozytywną i  pewną siebie
dziewczynką, by wynajdywać sobie rozmaite zajęcia, tym samym zyskując
aprobatę nauczycieli. Można zatem wysnuć wniosek, że recepta, jaką już jako
dziecko znalazła na nękające ją poczucie wyobcowania, wykształciła w  niej
samodzielność i  niezależność, dzięki którym nie tylko zbierała pochwały, ale
i mogła ukryć się za fasadą życzliwości.
Te cechy miały się jej przysłużyć także w  dorosłym życiu. Pierwsze
oszałamiające sukcesy mogą być kwestią szczęścia, ale utrzymanie się na fali
i  zbijanie na nich kapitału, w  czym Meghan nie ma sobie równych, wymaga
twardego charakteru, odporności psychicznej, samozaparcia i dyscypliny. Cechy te
są wzmocnione, jeśli ich posiadacz musiał w dzieciństwie przezwyciężyć trudności
bądź ograniczenia, a  wyznania Meghan o  targających nią rozterkach świadczą
o  tym, że rzeczywiście zmagała się z  poczuciem wyobcowania z  powodu swojej
mieszanej rasy. Okoliczności zmusiły ją, by stała się samotnym wilkiem, a samotne
wilki są najlepszymi myśliwymi.
Problemy dorastającej Meghan z  własną tożsamością nie były nikomu znane,
ale jej determinacja już tak. Cytując Marię Pollię, jej nauczycielkę religii
z  pierwszej klasy, Meghan była „uważną młodą dziewczyną, niestroniącą od
analizy najtrudniejszych tekstów”. Nie unikała wyzwań, lecz wychodziła im
naprzeciw, a  niekiedy nawet ich szukała. Przykładem jest zgłoszenie się do
wolontariatu, gdy nauczycielka wspomniała na lekcji, że pomaga bezdomnym.
Usłyszawszy, że Meghan ma podobne doświadczenia, które z  chęcią powtórzy,
Pollia skierowała ją do garkuchni przy Skid Row, gdzie sama pracowała.
„Moi rodzice pochodzili ze skromnych rodzin, więc dzielenie się
z potrzebującymi było dla nich bardzo ważne. Na Święto Dziękczynienia kupowali
indyki dla schronisk dla bezdomnych, zawozili posiłki do hospicjów, dawali drobne
tym, którzy o  nie prosili”  – tłumaczyła w  późniejszych latach Meghan. Tak jak
w przypadku księżnej Walii Diany, jej pierwsze doświadczenia z dobroczynnością
wypływały z  obserwowania rodziców, ale to w  szkole zamieniły się w  regularną
pomoc potrzebującym.
Pollia wspomina, że po półtora roku wolontariatu przy Skid Row Meghan
„zyskała opinię urodzonej do tej pracy. To dość przerażające miejsce, ale gdy już
przezwyciężyła strach i zaczęła się odzywać do ludzi, znała każdego po imieniu”.
Przy całej trosce okazywanej obcym Meghan miała problemy z okazywaniem
jej własnemu ojcu. Nikki Priddy wspomina: „gdy trochę podrosła, musiała mu
matkować, a  tego nie potrafiła”. Pomimo sprawnego balansowania na
dyplomatycznej linie w roli kuriera między rodzicami to oni zawsze opiekowali się
nią i owo odwrócenie ról nie bardzo jej się podobało. Niechęć do robienia dla ojca
tego, co robiła dla obcych, daje nam nieoceniony wgląd w jej charakter, pokazując,
że już od najmłodszych lat umiała wykazać się asertywnością. W  garkuchniach
generalnie podział jest jasny i  odcienie szarości nie istnieją: jest się albo
potrzebującym pomocy, albo osobą tej pomocy udzielającą. Trudno o wyraźniejsze
rozgraniczenie. W tej przestrzeni samotni, wrażliwi i wielkoduszni z emocjonalną
pustką mogą wypełnić niedostatki w  kontakcie z  drugim człowiekiem poprzez
szczodrość wobec obcych. Ponieważ kontakt dającego z  obdarowywanym jest
z  jednej strony bezosobowy, a  z  drugiej w  danej chwili bardzo osobisty,
towarzyszący mu ładunek emocjonalny jest często dużo większy, niż gdyby był
rozłożony w czasie.
Tak dający, jak i obdarowywany czerpią zeń satysfakcję, co wyjaśnia, dlaczego
wiele osób doświadczających wyobcowania udziela się charytatywnie. Nie ma
wątpliwości, że tak też było w przypadku Meghan. Odtąd ta młoda dziewczyna, dla
której tożsamość stanowiła źródło zarówno bólu, jak i zagubienia, będzie starać się
pomagać pokrzywdzonym, czerpiąc w zamian ciepło i spełnienie oraz zaspokajając
potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem bez narażania się na pułapki wynikające
z towarzystwa rówieśników. Poza tym dawanie obcym to jedno, a dawanie bliskim,
którzy w jej mniemaniu powinni dawać jej, to już zupełnie co innego.
Pollia wspomina, że wolontariat tak bardzo wciągnął Meghan, iż zaczęła
dostarczać nauczycielce najświeższe informacje z  życia stałych klientów
garkuchni. Odkryła idealny sposób, by przebić się przez barierę wyalienowania,
w  które wpędził ją problem tożsamości rasowej, jednocześnie poznając jedną
z najważniejszych życiowych prawd: iż dobroć naprawdę może być nagrodą samą
w  sobie, a  korzyści z  niej płynące są zarówno natury praktycznej, jak
i emocjonalnej. Ale żeby je czerpać, trzeba wykazać się inicjatywą.
A Meghan inicjatywy nie brakowało. W  tamtych latach była już na dobrej
drodze, by stać się aktywistką, którą znamy. Choć jako osobę, która ją do tego
zainspirowała i zachęciła, wskazuje teraz Pollię, nawet po pobieżnych dociekaniach
okazuje się, że nie mniejszą rolę odegrał w  tym jej ojciec. W  przeszłości sama
przyznawała, że to Tom senior zaszczepił w  niej wiarę, że jeśli tylko będzie do
czegoś dążyć, na pewno to osiągnie. Ten niespotykanie pracowity, prostolinijny
i  odważnie broniący swoich przekonań człowiek powtarzał jej, by zawsze miała
swoje zdanie i nie bała się mówić własnym głosem. Różni członkowie rodziny to
właśnie jemu przypisują wyjątkowe poczucie wartości, które cechuje Meghan już
od najmłodszych lat. To on zachęcał ją, by formowała własne osądy, ufała im i się
nimi kierowała.
Dla przykładu odnieśmy się do sprawy reklamy płynu do mycia naczyń Ivory,
która, odkąd Meghan została znaną aktorką i jeszcze słynniejszą księżną, osiągnęła
status niemal mityczny.
Tak jak w  przypadku wszystkich mitów, związek przyczynowo-skutkowy jest
tu problematyczny i  lata nie bardzo się zgadzają, ale zasada jest ta sama. Otóż
w  1995 roku Meghan zobaczyła w  telewizji reklamę płynu do mycia naczyń ze
sloganem: „Kobiety w  całych Stanach walczą z  zatłuszczonymi garnkami
i patelniami”. Zacytujmy jej wystąpienie na konferencji ONZ w czasach, gdy była
jeszcze stosunkowo mało znaną aktorką: „dwóch chłopców z  mojej klasy jej
przyklasnęło, dodając, że miejsce kobiet jest w  kuchni. Pamiętam, że ich słowa
mnie zszokowały, rozzłościły i  zwyczajnie zraniły. Musiałam coś z  tym zrobić”.
Thomas Markle senior zachęcił córkę do napisania listu ze skargą, co  – jak sama
twierdzi – niezwłocznie zrobiła. List wysłała do ówczesnej pierwszej damy, Hillary
Clinton, słynnej adwokat zajmującej się prawami kobiet, Glorii Allred, oraz do
Procter & Gamble, producenta nieszczęsnego płynu. Pierwsza dama
i  kontrowersyjna prawniczka jej odpisały, ale Procter & Gamble tego nie zrobił.
Jednak jeśli wierzyć Meghan, miesiąc później reklama ukazała się ze zmienionym
sloganem, który brzmiał teraz: „W całych Stanach ludzie walczą z zatłuszczonymi
garnkami i  patelniami”, co doprowadziło ją do wniosku, że zmiana została
wprowadzona za sprawą jej listu. Jak ujęła to na owej konferencji ONZ, „w tamtej
chwili zdałam sobie sprawę z  wagi moich działań. W  wieku jedenastu lat
dorzuciłam swój mały kamyczek do walki o równouprawnienie”.
Choć to inspirująca historia, są w  niej cztery nieścisłości, które zauważono,
odkąd Harry zaczął się na poważnie spotykać z  Meghan, a  pałac polecił ją
prześwietlić, co jest standardową praktyką w przypadku wszystkich, którzy zbliżą
się do któregoś z członków rodziny królewskiej. Po pierwsze, w 1995 roku Meghan
miała czternaście, a  nie jedenaście lat. Po drugie, w  1992 roku, kiedy miała
jedenaście lat, Hillary Clinton nie była jeszcze pierwszą damą, została nią dopiero
w  1993 roku, kiedy Meghan była dwunastolatką. Po trzecie, nie ma dowodów na
to, by to właśnie jej list wpłynął na bieg historii. Procter & Gamble niewątpliwie
zmienił slogan w  swojej reklamie, ale Meghan dość optymistycznie założyła, że
stał za tym jeden list napisany przez jedenastoletnią  – czy też czternastoletnią  –
Meghan Markle.
I wreszcie po czwarte, żadna agencja reklamowa nie jest w  stanie w  cztery
tygodnie nakręcić nowego klipu. Ich stworzenie zajmuje wiele miesięcy i są częścią
kampanii reklamowych, w  których zwyczajnie nie ma miejsca na spontaniczny
odzew w  postaci listów od widzów. Gdyby Meghan utrzymywała, że jej skarga
była jedną z  wielu, które przyczyniły się do zmiany; gdyby nie podała tak
dokładnego datowania, co niezbicie dowodziło, że list nie mógł mieć żadnego
wpływu na producenta, jej roszczenia miałyby mocniejsze podstawy. Ale
rozmijając się z prawdą w tych czterech punktach, straciła na wiarygodności, tym
samym budząc podejrzenia ludzi pokroju pewnego ceniącego absolutną
prawdomówność dworzanina, który nazwał ją „typową hollywoodzką aktorką (…),
która wszędzie rozpycha się łokciami, choć uczciwość i  zdrowy rozsądek
nakazywałyby więcej skromności. Ale oglądając nagranie tego wystąpienia, można
się tylko skrzywić z  niesmakiem na jej ordynarny egotyzm, nie wspominając
o typowej dla Hollywood naiwności, każącej jej myśleć, że jeśli powie, że czarne
jest białe, a róż to zieleń, wszyscy automatycznie uznają to za prawdę objawioną”.
Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że istotnie jest ukształtowana przez
Hollywood, gdzie panuje inny system wartości niż na królewskich dworach.
Fantazjowanie i autoreklama nie są tam źle widziane, podobnie jak wyolbrzymianie
faktów i inne sposoby na przebicie się. Czternastolatka pisząca list, za który zbiera
pochwały w  szkole i  na który dostaje odpowiedź  – chociażby standardową  – od
Hillary Clinton i  Glorii Allred, ma prawo być z  siebie dumna, nawet jeśli
nieświadomie bierze szablonową zwrotkę za osobistą wiadomość i  wierzy, że
zmiana sloganu w reklamie jest skutkiem jej interwencji.
Tak czy inaczej był to jeden z punktów zwrotnych w jej życiu, których wszyscy
doświadczamy i które mają długofalowe skutki. Meghan uwierzyła, że jej działania
mają dużo większą wagę niż w  rzeczywistości, co zachęciło ją do wejścia w  rolę
aktywistki, ale jednocześnie skłaniało osoby, które normalnie miałyby do niej
neutralny stosunek, do podejrzeń o  chęć wybicia się ponad swój stan. W  tym
miejscu rygorystyczne zasady Starego Świata zderzają się ze skłonnością do
przejaskrawień tego nowego. W  świecie wyższych i  królewskich sfer, w  którym
słowo jest świętością, autoreklama i  wyolbrzymianie od zawsze spotykały się
z nieufnością. Obowiązują tu złożone reguły zachowania zapobiegające przesadnej
autopromocji i  roszczeniu sobie bezpodstawnych pretensji. W  istocie historia
Wielkiej Brytanii aż roi się od przypadków ludzi, którzy woleli pójść na szafot czy
doprowadzić się do ruiny, niż splamić honor nadużyciem bądź sprzeniewierzyć się
prawdzie. Znakomicie ilustruje to sztuka Terence’a Rattigana z  1946 roku The
Winslow Boy oparta na głośnej sprawie kuzyna mojej świętej pamięci przyjaciółki
Mary Archer-Shee, który prawie zbankrutował, usiłując dowieść niewinności syna,
niesłusznie oskarżonego o  kradzież przekazu pocztowego o  wartości pięciu
szylingów. Choć w  obecnych czasach surowe normy uległy rozluźnieniu i  nawet
najwięksi tradycjonaliści wiedzą, że nie muszą już ryzykować majątkiem, by
obronić się przed błahym oskarżeniem, a nowoczesność pozwala na pewne formy
przerysowania, społeczeństwo wciąż ściśle przestrzega dictum, by nie wynosić się
ponad swój stan.
Ten wczesny błąd ze strony Meghan miał się na niej zemścić, gdy po wejściu
do rodziny królewskiej ze stosunkowo nieznanej aktorki przemieniła się
supergwiazdę, gdyż stanowił bezsprzeczny dowód na to, że świeżo upieczona
księżna ma tendencję do koloryzowania i  dramatyzowania. W  Stanach, gdzie
hollywoodzkie praktyki spotykają się z  większą akceptacją, w  żadnej mierze nie
zagroziłoby to jej wizerunkowi, ale po tej stronie Atlantyku budziło podejrzenia.
Według Nikki Priddy, jej najlepszej przyjaciółki z  dzieciństwa, zabieganie
o atencję, aprobatę i aplauz od zawsze było siłą napędową Meghan. „Meg zawsze
chciała być gwiazdą”, mówi. Mimo to była normalną, sympatyczną dziewczyną,
choć już wtedy wykazywała się samozaparciem i  siłą charakteru, dzięki którym
w  późniejszych latach osiągnęła tak oszałamiający sukces. Meghan i  Nikki znały
się od drugiego roku życia, gdy zaczęły razem naukę w  Hollywood Little Red
School, a  w  wieku jedenastu lat obie przeniosły się do Niepokalanego Serca.
„Byłyśmy nierozłączne, zupełnie jakbyśmy występowały w  dwupaku. Jedna była
honorową córką w domu drugiej. Byłyśmy jak rodzina”, ciągnie Nikki, najbardziej
wiarygodne źródło informacji o  dzieciństwie Meghan. Jej relacja jest wyważona,
rzetelna, bezstronna i niepodszyta złośliwością czy gigantomanią.
Według Nikki mama Meghan, Doria, „to wolny duch. Była bardzo
wyluzowana, tańczyła w  domu i  przyłączała się do naszych posiadówek. Często
powtarzała Meg, żeby trochę odpuściła. «Musisz się od czasu do czasu zabawić.
Popracuj nad tym»  – mawiała”. Meghan już jako dziecko przejawiała oznaki
nadgorliwości, która miała ją tak daleko zaprowadzić, ale niepohamowana nie
pozwalała jej cieszyć się życiem.
Pomimo swojego „wyluzowania” Doria stawiała Meghan wyraźne granice
i  wymagała od córki przestrzegania domowej dyscypliny. „Tom dawał jej więcej
swobody i przymykał oko na nasze różne wybryki. W jego domu panował większy
luz”. Mimo to Meghan dla obojga rodziców była gwiazdą. „W pewnym sensie
wychowała się na scenie. Nie znała innego życia. Tom świetnie ją pod tym
względem wyszkolił. Już od najmłodszych lat robił jej zdjęcia na scenie”. Skutek
był taki, że „Meg od zawsze chciała być sławna. Po prostu uwielbiała być
w  centrum uwagi. Często udawałyśmy, że odbiera Oscara, a  ona ćwiczyła
«spontaniczną» reakcję na wygraną”.
Już w  dzieciństwie uwidoczniły się jej wyjątkowe cechy charakteru.
„Podziwiałam, z  jaką zręcznością kursuje między rodzicami w  roli kuriera.
«Powiedz matce…», «powiedz ojcu…». To właśnie wtedy nauczyła się
kontrolować emocje. Odkąd pamiętam, jej rodzice byli rozwiedzeni i  ta sytuacja
bywała dla niej trudna. Czasami czuła się zmuszona opowiedzieć się po którejś ze
stron, ale zawsze dokładała starań, żeby oboje rodzice byli zadowoleni, [skutkiem
czego] oprócz wrodzonego talentu do mediacji wykształciła w  sobie wyjątkowe
opanowanie. Była też twarda. Jeśli nadepnęło się jej na odcisk, po prostu
przestawała się odzywać do winowajcy”. Za każdym razem, gdy się posprzeczały,
to Nikki musiała „wyciągać rękę na zgodę. Po prostu tęskniłam za moją najlepszą
przyjaciółką. Meg potrafiła być bardzo uparta i zawzięta”.
Dziewczęta były ze sobą tak zżyte, że Meghan często nocowała w  domu
państwa Priddy w  północnym Hollywood, gdzie przyszła księżna miała okazję
korzystać z prywatnego basenu. Gdy dziewczynki skończyły piętnaście lat, Dalton
i Maria Priddy wybrali się z całą rodziną, w tym z młodszą siostrą Nikki, Michelle,
w podróż do Europy, w którą zaprosili również Meghan. Nikki była tak zauroczona
Paryżem, że następne lato spędziła na Sorbonie, ale na Meghan większe wrażenie
zrobił Londyn. Zatrzymali się w  hotelu nieopodal pałacu Kensington i  naturalnie
odwiedzili pałac Buckingham, na tle którego przyjaciółki zrobiły sobie
obowiązkowe zdjęcie.
Nikki przyznaje, że Meghan „była zafascynowana rodziną królewską, a na jej
półce stała biografia księżnej Diany”. Oglądała z  przyjaciółkami relację z  jej
pogrzebu, która wzruszyła je do łez. Obsesja Meghan urosła do tego stopnia, że
wraz z  inną przyjaciółką, Suzy Ardakani, zdobyły stare nagrania ze ślubu Diany
i  księcia Karola z  1981 roku; mało tego, postanowiły pójść w  ślady królowej
ludzkich serc i  zorganizowały zbiórkę ubrań oraz zabawek dla dzieci
z najuboższych rodzin.
Lekcja, jaką z  tego wyciągnęła, była następująca: najwytworniejsze
i  najbardziej olśniewające kobiety świata udowadniają swoją wyjątkowość nie
tylko nienaganną prezencją, ale i działalnością humanitarną. Znalazła swój wzór do
naśladowania i  „uwielbiała filmy z  serii Pamiętniki księżniczki, o perypetiach
plebejuszki, która wchodzi do rodziny królewskiej. Ten motyw mocno podziałał na
jej wyobraźnię. Meghan chce być drugą księżną Dianą”, dodaje Nikki Priddy.
Oczywiście Meghan nie miała pojęcia, że kiedyś spełnią się jej najskrytsze
marzenia, że będzie miała własne biuro w  pałacu Buckingham i  że podobnie jak
teściowa, której nie będzie dane jej poznać, zbuntuje się przeciwko dworskim
ograniczeniom. Ale na razie miała bardziej przyziemne ambicje, z których pierwszą
były studia na Uniwersytecie Północno-Zachodnim. I  ucieczka od ojca, który
potrzebował teraz większej opieki, niż była skłonna mu zapewnić.
W 1990 roku Tom wygrał siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów w  loterii
stanowej. Choć większość wygranej utopił w  nietrafionej inwestycji w  firmę
jubilerską znajomego z  Chicago, wciąż mógł sobie pozwolić, by pracować mniej
i  spełniać kolejne zachcianki swoich dzieci. Cała rodzina Meghan ze strony ojca
potwierdza, że Thomas zawsze był niezwykle hojny. Tom junior dostał od niego
pieniądze na otworzenie kwiaciarni, a  Samancie kupił auto, gdy rozbiła stare.
Z wygranej opłacał również wysokie czesne młodszej córki.
W trakcie nauki w  Niepokalanym Sercu Meghan najwięcej uwagi poświęcała
zajęciom teatralnym. Jak pamiętamy z  relacji Nikki, jej ambicją było zostać
gwiazdą, a  ojciec entuzjastycznie ją w  tym wspierał. Znany w  jej szkole jako
ceniony realizator światła, który praktycznie co roku miał na koncie nominację do
Emmy, ku uciesze kółka teatralnego był przez nią angażowany jako reżyser
techniczny przy każdym przedstawieniu, w  jakim brała udział. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że Meghan od najmłodszych lat miała świadomość, co dla kariery znaczy
odrobina wsparcia i jak fachowa wiedza ekspertów pokroju Toma może pomóc jej
w spełnianiu własnych ambicji.
Choć umiejętności Thomasa seniora bez wątpienia podnosiły jakość wszystkich
szkolnych produkcji z  udziałem Meghan, na pewno traktował je jako kolejną
okazję, by poszerzyć jej wiedzę na temat prezencji scenicznej. Uczył ją, jakie
znaczenie ma światłocień i jak ustawić się w najkorzystniejszym świetle, a nawet
pod jak najkorzystniejszym kątem. Bez końca fotografował córkę, by pokazać, co
powinna robić, a  czego się wystrzegać. Była to nieoceniona skarbnica wiedzy
technicznej, której opanowanie większości aktorów zajmuje całe życie, a  którą
Meghan przesiąkła od kolebki.
Dawna dziecięca gwiazda Gigi Perreau, która oprócz prowadzenia zajęć na
uczelni Meghan pomagała studentom w  wystawianiu sztuk i  musicali, wspomina,
że nigdy nie miała z nią kłopotów. Przyszła księżna miała być „bezbłędna, zawsze
znała swoje kwestie”, a do tego była „bardzo pracowita i obowiązkowa”. Patrząc na
jej poświęcenie, Perreau wiedziała, że Meghan „daleko zajdzie”.
Meghan chciała jednak być gwiazdą nie tylko na scenie. Już jako nastolatka
cieszyła się dużym powodzeniem wśród chłopców i  wiedziała, że jest atrakcyjna.
Sama też interesowała się płcią przeciwną. Odtąd grała główne role kobiece
w  niejednym pozaekranowym romansie, na rozgrzewkę biorąc uczniów męskiego
odpowiednika Niepokalanego Serca, czyli liceum Świętego Franciszka z pobliskiej
La Cañada Flintridge. Założona w  1946 roku przez kapucynów prowincji
zachodniej pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Aniołów na terenie zakupionym
od Flintridge Country Club, ta katolicka szkoła dla chłopców miała „dostarczać”
dziewczętom z  Niepokalanego Serca odpowiedniego towarzystwa. Podobnie jak
większość instytucji, których ambicją jest stworzenie istot nadrzędnych, obie
placówki starały się ograniczać pozaszkolne aktywności swoich wychowanków,
którzy mieli się skupić na tym, co wskazane i kształcące, unikając niepożądanych
wpływów. Na pierwszym miejscu wśród tych restrykcji było obcowanie z każdym,
kto nie był im równy. Dziewczęta z  Niepokalanego Serca mogły się swobodnie
integrować z  chłopcami od Świętego Franciszka, a  do innych znajomości miały
podchodzić z  dużą dozą ostrożności. W  tym dążeniu do ochrony wychowanków
przed niepożądanymi wpływami było coś staroświeckiego. Choć w społeczeństwie
takim jak amerykańskie klasa wyższa nie kryje się ze swoim elitaryzmem, jako
drogą do pomnożenia sukcesu, w  Europie podobne podejście zaczęło być
postrzegane nie tylko jako niebezpiecznie staroświeckie i szkodliwie ograniczające,
ale i  snobistyczne. Co ciekawe, pod tym względem nowy świat dążył do
zachowania barier klasowych, podczas gdy stary usiłował je zburzyć  –
przynajmniej na tyle, by umożliwić większą mobilność między warstwami
społeczeństwa. W  swoim czasie te różnice kulturowe zdefiniują nie tylko samą
relację Meghan i Harry’ego, ale i stosunek pary do otoczenia.
Tymczasem młodziutka Meghan, nacieszywszy się zainteresowaniem całego
wianuszka wielbicieli od Świętego Franciszka, w  wieku szesnastu lat ostatecznie
zdecydowała się na Luisa Segurę, Latynosa z  reputacją eleganta, który był jej
pierwszym poważnym chłopakiem. Chodzili ze sobą przez dwa lata, a  Meghan
zaprzyjaźniła się z całą jego rodziną. To właśnie oni zachęcili ją do wystartowania
w konkursie na królową balu absolwentów Świętego Franciszka.
W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, gdzie instytucja ta jest nieznana,
w amerykańskich liceach wybory królowej balu były – i wciąż są – ważną tradycją,
więc Meghan nie szczędziła wysiłków, by je wygrać. Napisała esej o  swoim
wolontariacie przy Skid Row i w pogoni za głosami czarowała, kogo tylko się dało.
Wygrała. Ubrana w błękitną satynową suknię bez ramiączek i przyozdobiona tiarą,
królowa Meghan udała się na bal w towarzystwie swej świty oraz młodszego brata
Luisa – Danny’ego, ubranego w  elegancki smoking i koszulę frakową z zapinaną
muchą.
Ten pierwszy sukces bynajmniej nie przewrócił jej w głowie. Korona królowej
balu zmienia niektóre dziewczęta, ale Meghan pozostała tą samą uroczą, czarującą,
wesołą i  przystępną, acz dystyngowaną dziewczyną, która była dla wszystkich
miła. Co więcej, jej przyjaciele odnieśli wrażenie, że traktuje swój sukces niemal
jak rozgrzewkę przed meczem  – bo przecież nań zasługiwała. Zamierzała zostać
wielką gwiazdą i to był dopiero przedsmak, więc tak naprawdę się nie liczył.
W programie szkolnej inscenizacji Tajemnic lasu Stephena Sondheima z 1997
roku, w  której Meghan zagrała Czerwonego Kapturka, czytamy, że wybrała
Uniwersytet Północno-Zachodni również dlatego, iż miał być jej pierwszym
krokiem w drodze na Broadway. W maturalnej księdze pamiątkowej poszła jeszcze
dalej, opisując się jako osobę „z klasą”, które to wyrażenie miało wejść w poczet
jej absolutnie ulubionych, w sensie nie tylko praktycznym, ale i filozoficznym. Dla
podkreślenia ambicji i wiary w siebie swoją fotografię opatrzyła cytatem z Eleanor
Roosevelt: „Kobiety są jak torebki herbaty; nie znają swojej mocy, dopóki nie
zanurzą się we wrzątku”.
Nikt z rówieśników nie uważał jej za nieskromną czy pretensjonalną. Choć już
wtedy lubowała się w  cytowaniu aforyzmów  – co zostało jej do dziś  – dla
postronnych była klejnotem poszukującym odpowiedniej oprawy, by zalśnić
jeszcze większym blaskiem. Ambicja była czymś pożądanym. Wraz z ojcem robiła
wszystko, by zwiększyć swoje szanse w  branży rozrywkowej, nie wyłączając
drogiego leczenia ortodontycznego i skorygowania kartoflowatego koniuszka nosa.
Jest to dość prosty zabieg, powszechny wśród aspirujących aktorek; poddała mu się
nawet nastoletnia Elizabeth Taylor. Polega na usunięciu chrząstki, dzięki czemu nos
staje się smuklejszy, niż chciała natura. Niemniej w przypadku Meghan z upływem
czasu różnica stawała się coraz bardziej widoczna, a to dlatego, że reszta chrząstki
zapadła się, upodabniając kształtem nos do skoczni narciarskiej. Co ciekawe,
natura obdarzyła Harry’ego identycznym nosem.
Akademickie osiągnięcia i  osobiste przymioty przyszłej księżnej zostały
zaprezentowane szerokiej publiczności w  1997 roku, podczas ceremonii rozdania
dyplomów Niepokalanego Serca, zorganizowanej w  słynnym amfiteatrze
Hollywood Bowl. Otrzymała wówczas nagrodę za wybitne osiągnięcia Notre Dame
Club of Los Angeles, nagrodę za osiągnięcia artystyczne ufundowaną przez Bank
of America, wyróżnienie Krajowego Programu Stypendiów, a  także nagrodę za
opiekę nad młodszymi uczniami.
Mimo że dostała aż trzy stypendia i  mogła przebierać w  uczelniach, zmiana
decyzji nie wchodziła w rachubę. Meghan została wychowana w przeświadczeniu,
że może mieć wszystko, co tylko zechce  – a  chciała studiować na Uniwersytecie
Północno-Zachodnim.
Uniwersytet ten należał – i wciąż należy – do grona najbardziej prestiżowych
prywatnych uczelni badawczych w Stanach Zjednoczonych. W latach studenckich
Meghan czesne wynosiło ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów w  przeliczeniu na
dzisiejsze pieniądze. Uczelnia zajmuje dziewiąte miejsce w  rankingu najlepszych
amerykańskich uniwersytetów i  dziesiąte na liście otrzymywanych dotacji, które
szacuje się na ponad jedenaście miliardów dolarów. Kampus główny w  Evanston
w  stanie Illinois obejmuje dwieście czterdzieści akrów, a  filia chicagowska  –
dwadzieścia pięć. Druga filia jest zlokalizowana w  katarskiej Dosze. Wśród
absolwentów oraz byłych i obecnych pracowników naukowych jest dziewiętnastu
laureatów Nagrody Nobla, trzydziestu ośmiu zdobywców Pulitzera, szesnastu
stypendystów Rhodesa, sześciu stypendystów MacArthura, sześćdziesięciu pięciu
członków Amerykańskiej Akademii Nauk i  Sztuk Pięknych, a  także dwóch
sędziów Sądu Najwyższego. Wydział Komunikacji Społecznej Uniwersytetu
Północno-Zachodniego ukończyło wielu dramaturgów, pisarzy, aktorów oraz
reżyserów ceremonii wręczania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, nagród
Emmy i  Tony. Choć Tom stracił większość swojej wygranej z  loterii, zaciągnął
pożyczkę i  wziął nadgodziny, byle tylko móc posłać swojego ukochanego
Kwiatuszka na uniwersytet, który dla Meghan był tylko kolejnym krokiem do
sukcesu.
Biorąc pod uwagę rzekomy powód, dla którego wybrała tę uczelnię – na której,
przypomnijmy, miała się przygotowywać do kariery na Broadwayu  – fakt, że
ostatecznie postawiła na anglistykę, sugeruje, iż albo nie była aż tak pewna siebie,
na jaką pozowała, albo wprost przeciwnie: cierpiała na przerost ego i nie widziała
sensu specjalizowania się w  swojej wybranej profesji. Opuszczenie rodzinnego
gniazda jest trudne dla większości młodych ludzi, ale Meghan miała pewną
przewagę nad rówieśnikami, choć jej życie również nie było pozbawione wyzwań.
Jako dziecko Hollywood była o  wiele bardziej wyrafinowana od studentek ze
wschodniego wybrzeża. Ubierała się z  większym smakiem, miała lepszy styl
i prezencję oraz większą pewność siebie, a po przyjeździe do Evanston z miejsca
zaczęła zawierać przyjaźnie ze studentami obojga płci. Postawiła na
monochromatyczny szyk i malowała się dużo mocniej niż w  Kalifornii, gdzie nie
mogła tego robić, a  nawet zaczęła nosić jasne pasemka we włosach. Zawsze
rozważna, wyważona i wyrachowana – w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie
spieszyła się z wyborem żeńskiego bractwa. Ale gdy już go dokonała, bez wahania
uruchomiła cały swój arsenał czaru i dopięła swego: wkrótce została zaproszona do
Kappa Kappa Gamma, zrzeszenia atrakcyjnych i  inteligentnych studentek
Uniwersytetu Północno-Zachodniego.
„Nas wszystkie łączą trzy cechy  – mówi Melania Hidalgo, inna członkini
Kappa Kappa Gamma  – zapał, inteligencja i  ambicja”. A  także większe
zamiłowanie do imprez i  butelki niż do książek w  myśl zasady, że znajomości
zawarte na studiach mogą się kiedyś bardziej przydać niż zdobyta wiedza. Meghan
tak znakomicie się odnalazła w  nowym bractwie, że ostatecznie stanęła na czele
jego komitetu rekrutacyjnego.
Jak wspomina sama zainteresowana, musiała zmagać się z problemem, którego
jej koleżanki nie znały. Większość studentów Uniwersytetu Północno-Zachodniego
była biała i wywodziła się z białych środowisk, więc nie była przyzwyczajona do
kontaktu z  przedstawicielami innych ras. W  wywiadzie dla „Elle” Meghan
opowiada o  ksenofobii, z  jaką się spotkała, na przykładzie „szokującej rozmowy
z  koleżanką z  akademika poznaną w  pierwszym tygodniu po przyjeździe, która
zapytała, czy moi rodzice nadal są razem. «Twoja mama jest czarnoskóra, a  tata
biały, dobrze pamiętam?»  – dopytywała, na co nieśmiało się uśmiechnęłam,
czekając na kolejne słowa, które wyjdą z  jej zaciśniętych ust. «I się rozwiedli?»
Skinęłam głową. «No tak, to ma sens». Do dziś nie wiem, co chciała przez to
powiedzieć, ale zrozumiałam podtekst. I umilkłam: tak bardzo bałam się otworzyć
tę puszkę Pandory z  dyskryminacją, że tylko siedziałam sztywno, zapominając
o swoim głosie”.
Pewna osoba, która w dzieciństwie dobrze ją znała, przestrzega przed braniem
podobnych opowieści zbyt dosłownie. Meghan zawsze miała tendencję do
przejaskrawiania i  czerpania wielkich lekcji z  najbardziej neutralnych zdarzeń,
a  odkąd stała się osobą publiczną, dla podkreślenia przesłania pozwala sobie na
jeszcze większą swobodę w  relacjonowaniu faktów. Ponieważ pomimo istnienia
rejestrów współlokatorów nigdy nie udało się ustalić tożsamości jej rasistowskiej
rozmówczyni, jest bardzo prawdopodobne, że ta historia powstała post factum.
„Najlepszym tego dowodem jest jej szczegółowość. Konfabulacje Meghan są zbyt
drobiazgowe, by mogły być wiarygodne. Ludzie po prostu się tak nie zachowują.
Gdy już się ją pozna, łatwo odróżnić sfabrykowane opowieści od prawdziwych”,
dodaje moja rozmówczyni.
Sfabrykowane czy nie, tego rodzaju incydenty na szczęście należały do
rzadkości. Jak sama przyznaje, w  Illinois towarzyszyły jej podobne wewnętrzne
rozterki co w  Kalifornii, choć i  tu nikt niczego nie zauważył. Ponieważ próżno
szukać doniesień o  tym, by na studiach spotykała się z  dyskryminacją, a  jej styl
życia sugeruje, że nie tylko była wszędzie akceptowana, ale i rozwinęła skrzydła,
co byłoby niemożliwe dla dziewczyny z  poważnymi problemami, wydaje się, że
nie padła ofiarą prawdziwych uprzedzeń i  udało jej się na tyle przezwyciężyć
kryzys tożsamości, o  którym opowiadała w  późniejszych latach, by osiągnąć
wszystko, co sobie wymarzyła. Naturalnie musimy wierzyć jej na słowo, że jego
źródła były wewnętrzne, niemniej powszechna akceptacja, z  jaką się spotkała,
bardzo dobrze świadczy o jej kolegach i koleżankach ze studiów. Z dwiema z nich
przyjaźni się do dziś.
Na pierwszym roku Meghan dużo imprezowała i  cieszyła się popularnością
zarówno wśród koleżanek, jak i  kolegów, a  wisienką na torcie był jej związek
z  jednym z  najatrakcyjniejszych studentów na kampusie, mierzącym metr
dziewięćdziesiąt pięć białym koszykarzem z  Lakewood w  stanie Ohio Steve’em
Lepore’em, który na drugim roku dostał się do uniwersyteckiej drużyny
koszykówki i  cechował się taką samą dyscypliną i  ambicją jak Meghan. Ale
bardziej interesował go sport niż imprezy, ponieważ chciał przejść na
zawodowstwo i był gotów do wszelkich poświęceń, w tym rezygnacji z damskiego
towarzystwa na noc przed meczem, jak to mają w zwyczaju bejsboliści, futboliści
czy hokeiści. Po drugim roku przeniósł się na Wake Forest University w Winston-
Salem w  Północnej Karolinie, gdzie został jednym z  podstawowych graczy.
Obecnie jest asystentem trenera męskiej drużyny koszykówki na Eastern Kentucky
University, a wraz z żoną Carrie są dumnymi rodzicami małej Giuliany Rudi.
Jak widać, związek ze Steve’em nie był dla Meghan na tyle poważny, by
pojechała za nim. Bardzo szybko znalazła pocieszenie w  ramionach innego, choć
do końca studiów z nikim już nie stworzyła tak dynamicznej pary, co bynajmniej
nie spędzało jej snu z powiek.
Miała troje przyjaciół od serca, którzy do pewnego stopnia zajęli miejsce Nikki
Priddy. Choć nadal utrzymywały ze sobą kontakt, Meghan zastąpiła ją Lindsay Jill
Roth, atrakcyjną, jasnowłosą córką żydowskich prawników z  zamożnego
Lattingtown w Oyster Bay w hrabstwie Nassau. Spośród niecałych dwóch tysięcy
mieszkańców miasteczka 94% stanowili biali i jeśli nie liczyć mediany zarobków
powyżej regionalnej średniej, na tym kończyły się podobieństwa pomiędzy
Woodland Hills a  Lattington. Dziewczęta zaprzyjaźniły się na pierwszym roku
studiów, na kursie poezji Toni Morrison. Piły razem, imprezowały razem, uczyły
się razem, a po studiach nadal utrzymywały kontakt. Lindsay została producentką
programów Larry King Now, The Real Girl’s Kitchen i Queen Boss, a w 2015 roku
wydała książkę What Pretty Girls Are Made Of. Tymczasem Meghan wciąż czekała
na przełom w swojej karierze aktorskiej, którym miała się okazać rola Rachel Zane
w serialu W garniturach.
W 2016 roku Meghan była świadkową na ślubie Lindsay z  pochodzącym
z  Wielkiej Brytanii Gavinem Jordanem. Co ciekawe, w  2011 roku na swoim
własnym ślubie z  Trevorem Engelsonem rolę druhny powierzyła Nikki Priddy.
Mimo to Meghan i Roth nadal łączyły silne więzy przyjaźni. „Nawet gdy dzielą nas
trzy tysiące mil, potrafimy dokończyć za siebie zdanie albo równocześnie wysłać
sobie esemesa o  identycznej treści  – mówi Roth.  – Znam niewiele osób, które są
tak wielkoduszne i ofiarne jak Meg. Ludzie myślą, że gdy ktoś staje się sławny, to
się zmienia. Ale Meg wciąż jest tą samą dziewczyną, którą poznałam przed laty,
o  takich samych wartościach i  priorytetach. Jest bezinteresowna, bo tak ją
wychowano. «Wybieram szczęście» to motto, do którego obie od lat wracamy
i  które stale przypomina nam, by nie stracić swojej wyjątkowości,
samoświadomości i  empatii; być szczęśliwą, życzliwą, traktować ludzi
z  szacunkiem i  czerpać naukę z  wszelkich możliwych źródeł. Meg jest właśnie
taka. To niesamowita bizneswoman, aktorka, pisarka i  orędowniczka praw kobiet
i dzieci”.
Inną przyjaciółką, z  którą Meghan pozostała w  kontakcie po studiach, jest
Genevieve Hillis z bractwa Kappa Kappa Gamma, ale w tamtych latach najbliższa
przyjaźń łączyła ją z  czarnoskórym Larnellem Quentinem Fosterem. Był gejem,
jednak ukrywał swoją homoseksualność z  obawy przed reakcją rodziców, którzy
byli pastorami i z którymi nadal mieszkał. Na Uniwersytecie Północno-Zachodnim
studiował aktorstwo, którego obecnie naucza. Dziś mówi otwarcie o  swojej
orientacji seksualnej. Często chodzili z  Meghan na awangardowe sztuki „albo
robiliśmy coś innego. Byliśmy bardzo towarzyscy. Zawsze próbowaliśmy czegoś
nowego, świetnie się przy tym bawiąc. Meghan miała aktorskie ambicje, ale nie
chcieliśmy siedzieć całymi dniami na próbach jak inni. Dużo bardziej woleliśmy
oglądać sztuki niż w nich grać”.
W weekendy Meghan często była zapraszana na obiad do jego rodziców
i  spędzała z  Fosterami tak dużo czasu, że wkrótce zaczęła brać udział w  ich
nabożeństwach. Uwielbiała gotować ze swoim przyjacielem, a  jej ówczesną
specjalnością była kuchnia indyjska. W  późniejszych latach Larnelle opisywał ją
jako „bardzo życzliwą, autentyczną i  rodzinną dziewczynę, której leży na sercu
dobro przyjaciół i świata”.
Odrzuciwszy trzy stypendia, by studiować anglistykę na Uniwersytecie
Północno-Zachodnim, Meghan bardzo szybko doszła do wniosku, że wybrała złą
specjalizację i  zmieniła ją na aktorstwo oraz stosunki międzynarodowe. Nie
zrezygnowała jednak z marzeń o sławie; w swoim mniemaniu równie dobrze mogła
zostać gwiazdą dyplomacji, co srebrnego ekranu. „Nawet przez chwilę nie brała
pod uwagę, że mogłaby prowadzić zwyczajne życie  – powiedziała jedna z  jej
koleżanek z dawnych lat, która pragnie zachować anonimowość. – Zamierzała się
wybić bez względu na profesję. Z  równą łatwością wyobrażała sobie siebie jako
gwiazdę Broadwayu czy Hollywood, jak ambasadora bądź dyplomatę, który
zmienia świat na lepsze”.
Mając to na uwadze, zwróciła się o  pomoc do starszego brata swojego ojca,
Michaela, agenta Departamentu Stanu, oficjalnie zajmującego się systemami
telekomunikacyjnymi, choć dla rodziny jego praca dla CIA nie była tajemnicą.
Wraz z żoną Toni, zanim ta zmarła w 2012 roku, zjeździł cały glob, wysyłany na
tak rozrzucone po świecie placówki jak Berlin, Guam, Bukareszt czy Ottawa.
W  Departamencie Stanu cieszył się dużą popularnością i  był świetnie
ustosunkowany, o  czym Meghan wiedziała. Poprosiła go o  załatwienie jej stażu
w  którejś z  amerykańskich ambasad, tłumacząc, że zastanawia się nad karierą
w  dyplomacji i  chciałaby się przekonać, czy będzie jej to odpowiadać. Problem
w tym, że skontaktowała się z nim w ostatniej chwili, więc stryj musiał uruchomić
kilka dodatkowych kontaktów. „Znałem [amerykańskiego] ambasadora w  Buenos
Aires – wspomina Michael Markle. – Porozmawiałem z nim osobiście i załatwiłem
jej staż, o który prosiła”.
Dzięki zakulisowym zabiegom stryja Meghan zaproponowano
sześciotygodniowy staż na stanowisku młodszego sekretarza prasowego ambasady
amerykańskiej w  stolicy Argentyny. Zakres jej obowiązków nie odbiegał od
typowych zadań młodszego attaché prasowego. Odpowiadała na zapytania,
przygotowywała wstępne treści listów, biegała z  dokumentami od działu do
działu  – była typowym chłopcem na posyłki. Niemniej w  pamięci swojego
przełożonego Marka Krischika zapisała się jako kompetentna i  zaradna. „Gdyby
została w  Departamencie Stanu, zrobiłaby karierę w  korpusie dyplomatycznym.
Idealnie się do tego nadawała”.
Jednakowoż nastawienie i charakter to za mało, żeby zawojować Departament
Stanu. Trzeba jeszcze zdać egzamin dyplomatyczno-konsularny, do którego
Meghan przystąpiła w  Argentynie i  który ku swojemu rozczarowaniu oblała.
Problem w  tym, że po zakończeniu stażu miała wyjechać do Madrytu na
sześciotygodniowy kurs hiszpańskiego w  ramach programu studenckiego.
Postanowiła nie zmieniać planów, a  zdobyta wtedy wiedza miała jej się później
przydać.
Ostatecznie jednak nie przystąpiła do powtórnego egzaminu. Jako osóbka
nieprzywykła do porażek, stwierdziła, że jej przyszłością jest aktorstwo,
a  dyplomacja była tylko mrzonką. Zdała sobie sprawę, że ta ścieżka kariery jest
dłuższa i  prowadzi za bardzo pod górkę. Osiągnięcie tam statusu gwiazdy
zabrałoby jej dużo więcej czasu, a  i  korzyści z  bliska nie wyglądały już tak
atrakcyjnie jak w  Hollywood czy na Broadwayu. I  tu się nie myliła, bo nawet
najwyższym szczeblom dyplomacji brak powabów i blichtru sceny czy ekranu.
Była to pierwsza gorycz porażki, jaką przed trzydziestką jeszcze nieraz
przyjdzie jej przełknąć. Znakomite wyniki w  nauce nie zawsze zwiastują sukces
w  życiu. Tym, którzy rozkwitają w  tak cieplarnianych warunkach, bardzo często
nie udaje się zawojować świata, podczas gdy szkolni średniacy dopiero
w prawdziwym życiu rozwijają skrzydła. Tak też miało być w przypadku Meghan,
która ukończyła Wydział Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Północno-
Zachodniego z dyplomem licencjata z aktorstwa i stosunków międzynarodowych.
Meghan błyszczała w  szkole i  na uczelni, czego nie można było powiedzieć
o Harrym, który przyszedł na świat 15 września 1984 roku, trzy lata i miesiąc po
swojej przyszłej żonie. Choć wynikami w  nauce nie mogli się bardziej różnić,
w  ich wejściu w  dorosłe życie można dopatrywać się pewnych podobieństw. Tuż
po narodzinach Harry’ego małżeństwo księcia i księżnej Walii zaczęło się rozpadać
i  choć pozostali w  związku jeszcze przez osiem lat, stał się on fikcją, zanim
chłopiec wszedł w  wiek przedszkolny. Przez następne osiem lat para książęca
starannie się unikała, spotykając się tylko podczas oficjalnych okazji. Karol
urządził się w  Highgrove w  Gloucestershire, majątku, który księstwo Kornwalii
zakupiło na jego użytek od wicehrabiego i  wicehrabiny Macmillan of Ovenden
w 1980 roku, na krótko przed królewskim ślubem. Według ówczesnego osobistego
służącego Karola, Stephena Barry’ego, który w  środku nocy kursował między
pałacem Buckingham a  Highgrove, przywożąc i  odwożąc Dianę z  potajemnych
randek z  księciem, miała ona duży wkład w  renowację posiadłości. Niemniej po
rozpadzie pożycia w tygodniu wolała zostawać w Londynie, w pałacu Kensington,
a Karol ulokował się właśnie w Highgrove. Nawet weekendy para książęca rzadko
spędzała pod jednym dachem; za każdym razem, gdy Diana miała przyjechać na
wieś, Karol wybierał się z  wizytą do przyjaciół. Ich układ był tak kulturalny, że
mąż pozwalał jej nawet przyjmować w Highgrove kochanka, Jamesa Hewitta. Ten
uznany jeździec uczył także księżnę i  jej synów jazdy konnej  –
z błogosławieństwem księcia.
Choć w  stosunkach między Karolem i  Dianą panował podobny chłód jak
między Thomasem i Dorią, obie pary zdołały przełknąć wzajemną gorycz na tyle,
by dzieci pozostały w  dobrych relacjach z  każdym z  rodziców. Obie starały się
unikać okazywania sobie otwartej wrogości, ale nieprzerwanie udawało się to tylko
Thomasowi i  Dorii. W  przypadku księcia i  księżnej Walii wszystko zależało
w głównej mierze od stanu emocjonalnego Diany. Jeśli układało jej się z aktualnym
kochankiem, jej relacje z  Karolem były stosunkowo uprzejme i  spokojne,
a  niekiedy nawet serdeczne, jak między bratem a  siostrą, którzy nie są specjalnie
zżyci, ale darzą się sympatią. Tak było zwłaszcza w  drugiej połowie lat
osiemdziesiątych, kiedy kwitł jej romans ze wspomnianym Jamesem Hewittem.
Ale gdy jej życie miłosne przestawało być satysfakcjonujące, Diana wszystko
przekreślała i na głowę księcia spadał grad pocisków.
W takich chwilach wszystko było jego winą. Zniszczył jej życie, bo nie był
takim mężczyzną, jakiego potrzebowała, i gdyby nie on, byłoby idealne. Urządzane
przez nią sceny były traumatyczne dla wszystkich, którzy byli ich świadkami, nie
wyłączając dzieci; podczas gdy Karol był bezkonfliktowy i  robił wszystko, co
w  jego mocy, by uniknąć starcia, Diana była jego przeciwieństwem. Kiedy rwała
się do kłótni, nie spoczęła, dopóki nie postawiła na swoim – i wszyscy to słyszeli.
Krzyczała, aż drżały szyby, a  urządzane przez nią awantury potrafiły trwać
godzinami. Rzucała przedmiotami i  wykrzykiwała obelgi, aż w  końcu,
sfrustrowana, histerycznie zalewała się łzami. Ponieważ nigdy nie była wierna
żadnemu kochankowi, nie wyłączając Jamesa Hewitta i Hasnata Khana – jedynych
mężczyzn, których, jak twierdziła, prawdziwie kochała przed pojawieniem się w jej
życiu Dodiego Fayeda  – i  ponieważ wiecznie rozglądała się za idealnym
mężczyzną, który ją w  pełni uszczęśliwi, jej życie miłosne, choć samo w  sobie
stosunkowo spokojne, dla rodziny było wyjątkowo burzliwe. Nigdy nie wiedzieli,
co wyprowadzi ją z  równowagi, gdyż jej wybuchy nie miały nic wspólnego
z  mężem czy nawet zachowaniem kochanka, lecz wypływały z  jej wewnętrznej
potrzeby bycia kochaną  – i  pragnienia, by zaufać. Swoją złość zawsze
wyładowywała na mężu, nigdy na kochankach, więc jak łatwo się domyślić,
cierpiała na tym głównie domowa atmosfera.
Gdy opadał kurz, wracała pogodna, układna Diana, która rozumiała, że musi
pozostać żoną Karola i  że najlepszym rozwiązaniem dla nich obojga jest, by
prowadzili osobne życie – on ze swoją kochanką, ona ze swoim kochankiem.
Ale dobiegając trzydziestki, zaczęła kwestionować ten stan rzeczy. Nie kryła,
że chciałaby stworzyć szczęśliwe małżeństwo i  mieć córeczkę. Jak łatwo się
domyślić, domowe awantury weszły na zupełnie nowy poziom. Wybuchy
pojawiały się już nie tylko z powodu problemów w życiu uczuciowym księżnej, ale
także wtedy, gdy układało się w  nim tak dobrze, że zaczynała fantazjować
o rozwodzie z Karolem i ślubie z aktualnym ukochanym – głównymi kandydatami
byli James Hewitt, Oliver Hoare i  Hasnat Khan  – a  w  desperackich próbach
wyrwania się na wolność obracała wszystko w proch.
Diana miała pewną przewagę nad Karolem, której próżno się doszukiwać
w  małżeństwie Dorii i  Toma, a  którą Meghan również ma nad Harrym. Zarówno
Diana, jak i Meghan pochodzą z rozbitych rodzin. Obie od najmłodszych lat uczyły
się tak sterować wrogimi frakcjami, by dostać to, czego chciały. Obie były łagodne
i  urocze, ale pod pozorną delikatnością kryły twardy pancerz. Obie miały
znakomicie rozwinięte umiejętności taktyczne unikalne dla dzieci z  rozbitych
rodzin i  dla osiągnięcia celu, jakikolwiek by był, sięgały po wszelkie dostępne
środki.
Choć Meghan wychowała się w  pozornie spokojniejszym środowisku
rodzinnym, przy całej swojej wybuchowości Diana była kochającą i  troskliwą
matką. To ona dzierżyła niekwestionowaną władzę w  swojej czteroosobowej
rodzinie. Chcąc, by jej synowie wyrośli na ludzi z  ikrą, oświadczyła, że nie będą
wychowywani według królewskich metod, zabijających w  dzieciach całą
spontaniczność. Karol nie miał prawa się wtrącać, a  na interwencję królowej nie
było co liczyć.
Mimo że nominalną głową rodziny królewskiej była Elżbieta II, nazywana
przez rodzinę Lilibet, de facto na jej czele stał książę Edynburga. Niemniej jego
autorytet był bezustannie kwestionowany, a nawet podkopywany przez niezwykle
wpływową królową matkę. Elżbieta II była zatem przyzwyczajona do obecności
dwóch dominujących osobowości  – męża i  matki, którzy nie lubili się nawzajem
i których starała się udobruchać, by cieszyć się harmonijnym, szczęśliwym życiem
rodzinnym. Takie podejście jeszcze bardziej osłabiło wpływ rodziców na Karola,
a co za tym idzie – na jego żonę.
Choć Filip starał się najlepiej, jak tylko potrafił, określić zasady panujące
w  nuklearnej rodzinie Mountbattenów-Windsorów, w  przypadku Karola królowa
matka od zawsze mu się sprzeciwiała. Nigdy nie wtrącała się w  wychowanie
pozostałych królewskich dzieci, co niektórych krewnych doprowadziło do
wniosku, że dla Karola zrobiła wyjątek, ponieważ miał zostać królem. Wywierając
wpływ najpierw na swoją córkę, królową, a następnie na wnuka, przyszłego króla,
pragnęła odcisnąć swoje piętno na Koronie. W  przypadku Lilibet twierdziła, że
jako królowa wdowa wie najlepiej, czego potrzebuje Korona, a  w  przypadku
Karola, że rodzice „nie rozumieją” go tak jak ona. Uważała, że jako jego babka
i  niegdysiejsza królowa małżonka ma prawo wspierać go zachętą i  miłością,
których w jej mniemaniu potrzebował.
Służenie wsparciem mężczyźnie, który nie umie sprzeciwić się żonie, nie jest
sposobem na rozwiązanie problemu dyscypliny, tak więc królowa matka
bezwiednie pogłębiała brak autorytetu Karola w jego własnej rodzinie nuklearnej.
Swój kamyczek dorzucili też jego rodzice, którzy sami zostawili wychowanie
dzieci nianiom i do których Karol miał w owym czasie wrogie nastawienie.
Mijały lata, a  William i  Harry coraz bardziej dziczeli i  w  kręgach
arystokratycznych zaczęto komentować ich rozhukanie. Świętej pamięci Kenneth
Rose, jeden z  ówczesnych najlepiej poinformowanych dziennikarzy, którego
przyjaźń z kilkoma członkami rodziny królewskiej była tajemnicą poliszynela, po
weekendzie spędzonym u  kuzynki Filipa, lady Pameli Mountbatten, i  jej męża,
Davida Hicksa, napisał w  swoim dzienniku, że trzynastoletni książę William jest
„okropnie męczący i wiecznie musi być w centrum uwagi, co zupełnie nie dziwi,
skoro wojujący ze sobą rodzice, dworzanie, służba i ochroniarze tak go rozpuścili”.
Harry był jeszcze bardziej rozpieszczony.
Choć książę Filip, jako głowa rodziny, decydował o  wychowaniu trojga
młodszych dzieci, jego brak wpływu na Karola był znamienny. Przez lata królowej
matce udało się tak skutecznie podkopać autorytet jego rodziców, że stali mu się
niemal obcy – i vice versa. Widywali się najrzadziej, jak to było możliwe, a gdy już
się spotykali, byli w stosunku do siebie uprzejmi jak obcy ludzie. „Ich relacja była
zupełnie pozbawiona ciepła. Myślę, że książę Edynburga i królowa żałowali, iż tak
jest, ale Karol nie był zainteresowany zmianą tego stanu rzeczy”, powiedział mi
pewien książę. Filip nie miał zatem możliwości zainterweniować w  sprawę
wychowania Williama i  Harry’ego, którzy w  opinii całej rodziny potrzebowali
większej dyscypliny, by w  późniejszych latach należycie wywiązywać się
z  królewskich obowiązków. I  tak obaj chłopcy byli nadal wychowywani na
dzikusów, a dorośli mogli tylko załamywać ręce nad brakiem dyscypliny, który ich
matka uważała za słuszny i właściwy.
Wtedy nikt z  rodziny królewskiej nie zdawał sobie sprawy, że Diana de facto
zachęca synów do krnąbrności, a  Harry’ego do pielęgnowania buntowniczości,
która leżała również w  jej naturze. W  późniejszych latach chłopcy niechcący to
ujawnili, przytaczając jej znamienne słowa: „Róbcie, co chcecie, byle was nie
przyłapano”. Naturalnie Diana nie tolerowała niegrzecznego zachowania wobec
personelu czy nieznajomych podczas publicznych wyjść. Bez końca powtarzała
synom, by nigdy nie zapominali, że pochodzą z  królewskiej rodziny i  wobec
wszystkich zachowywali się, jak przystało na jej członków. Ale mimo całej tej
otoczki ukradkiem uczyła ich tego samego, czego Joseph Kennedy uczył swoich
synów: możecie łamać zasady, byle tylko nikt was nie nakrył. Innymi słowy, same
zasady się nie liczą; ważne, by nie złapano cię za rękę, gdy je łamiesz, a  twoim
jedynym zmartwieniem są ewentualne konsekwencje. Mówi się, że Joe Kennedy
zachęcał swoich synów do niemoralności, wpajając im właśnie takie maksymy;
jeśli to prawda, Diana robiła to samo.
Taka wolna amerykanka była całkowicie sprzeczna z  systemem wartości
rodziny królewskiej, w  którym zasady zajmują niezwykle ważne miejsce.
Naturalnie ludzie są tylko ludźmi i  każdemu może się zdarzyć jakąś złamać,
niemniej świadomość, że nie stoi się ponad nimi, stanowi istotny element
prawdziwej królewskości. Najlepszym tego przykładem byli król Jerzy VI
i królowa małżonka Elżbieta, która od początku rządziła swoją nuklearną rodziną
(„Naszą Czwórką”, jak lubili się nazywać) twardą ręką w  aksamitnej rękawiczce.
Król znalazł się pod jej pantoflem, jeszcze zanim wsunął jej na palec obrączkę,
a  ich dwie córki, Elżbieta i  Małgorzata, od kołyski były wychowywane w  duchu
absolutnego posłuszeństwa wobec matki.
Dawna lady Elżbieta Bowes-Lyon stała na straży szczęścia rodzinnego opartego
na fundamencie decorum i  tradycyjnych wartości, które zupełnie nie kolidowały
z  zasadami panującymi w  rodzinie królewskiej. Więcej: metody wychowawcze
późniejszej królowej matki pomagały w  ich egzekwowaniu, gdyż żelazną
dyscyplinę osładzała urokiem osobistym i  sympatycznością, nigdy przy tym nie
odstając od królewskich konwenansów. Dzięki temu Lilibet i Małgorzata wyrosły
na idealne księżniczki i  dopiero po śmierci królowej matki ta pierwsza pokazała
publicznie swoje mniej oficjalne oblicze. Dopóki matka żyła, obecna królowa
musiała być „zapięta pod samą szyję”, mówiąc metaforycznie.
Zważywszy, że w  chwili jej śmierci Elżbieta II była już po siedemdziesiątce,
można sobie tylko wyobrazić, jak wielką matka sprawowała nad nią kontrolę. Pod
tym względem ją i  Dianę dzieli prawdziwa przepaść. Mimo iż prywatnie Lilibet
i  księżniczka Małgorzata cieszyły się pełną niezależnością, starsza z  sióstr była
z  natury powściągliwa  – choć trzeba zaznaczyć, że lubiła dobrą zabawę i  słynęła
z błyskotliwego dowcipu oraz niezwykłych zdolności parodystycznych – natomiast
młodsza była zdecydowanie bardziej towarzyska, niekonwencjonalna i  jeszcze
bardziej rozrywkowa (choć wszystko oczywiście w granicach decorum).
Pomimo wesołego usposobienia obu sióstr żadna z  nich nigdy nie nagięła
królewskich reguł w  kwestii wychowania dzieci. Cała szóstka  – książkę Karol,
księżniczka Anna, książę Andrzej, książę Edward, lord Linley i  lady Sarah
Armstrong-Jones  – została wychowana zgodnie z  odwiecznymi królewskimi
i  arystokratycznymi tradycjami. Były ułożonymi dziećmi, które wyrosły na
kulturalnych i  zdyscyplinowanych dorosłych, zachowujących się jak przystało na
członków rodziny królewskiej. Innymi słowy, ich publiczna konduita zależała od
narzuconych oczekiwań, a nie od własnego widzimisię, choć naturalnie prywatnie
mogli sobie pozwolić na więcej luzu.
W przypadku synów Diany sprawy wyglądały zgoła inaczej. Obaj chłopcy byli
„puszczeni samopas”, jak to ujęła księżniczka Małgorzata. Już gdy pierworodny
syn Karola i  Diany, William, skończył trzy lata, Elżbieta II ubolewała nad jego
rozpasaniem. W  1986 roku, kiedy wystąpił w  roli pazia na ślubie swojego wuja
Andrzeja z  Sarą Ferguson, ku niezadowoleniu rodziców i  uciesze publiki wiercił
się, pokazywał język i generalnie zachowywał się jak niesforny czterolatek. Roczny
Harry wciąż był za mały, by można było wyrokować, czy pójdzie w ślady brata, ale
wszelkie znaki na niebie i  ziemi zwiastowały kłopoty  – jak się okazało, całkiem
słusznie. Diana zachęcała do braku zdyscyplinowania, więc dostała rozpasanie.
W brytyjskiej rodzinie królewskiej był dotychczas tylko jeden mały dzikus,
świętej pamięci książę Jan, wuj królowej Elżbiety i najmłodszy syn króla Jerzego
i królowej Marii, cierpiący na epilepsję oraz (sądząc po jego zachowaniu) autyzm.
Był tak nieokiełznany, że jego ojciec mawiał, iż to jedyna osoba, której nie jest
w  stanie zmusić do posłuszeństwa. W  1919 roku, dwa miesiące po zakończeniu
pierwszej wojny światowej, trzynastoletni książę Jan zmarł na atak epilepsji. Choć
rodzice go kochali, wszyscy niemal odetchnęli z  ulgą, że natura postanowiła
zainterweniować, bo gdyby książę dożył dorosłości, prawdopodobnie tylko
przynosiłby wstyd rodzinie.
To, czy William i  Harry pójdą w  ślady brata swojego pradziadka, miało się
dopiero okazać, ale z uwagi na wewnętrzne relacje rodzinne kwestia wychowania
chłopców nie była taka prosta. Karol był ulubionym wnukiem królowej matki
i  w  jej mniemaniu chodzącym ideałem. Skoro chciał przymknąć oko na to, jak
wychowywane są jego dzieci, uważała, że nie ma prawa się wtrącać. Poza tym
rozumiała jego dylemat i współczuła mu, że w  obliczu tak zdecydowanej kobiety
jak Diana jest całkowicie bezsilny.
Królowa matka czerpała wiedzę na temat jej postępowania nie tylko od swojej
rodziny, ale i od krewnych samej księżnej. Jedną z jej dam dworu była lady Ruth
Fermoy, babka Diany, która ostro potępiała zachowanie wnuczki, i  to do tego
stopnia, że przed swoją śmiercią w 1993 roku przestała się do niej odzywać. Lady
Fermoy uważała Dianę za zdradziecką, groźną i  nieodpowiedzialną. W  jej
mniemaniu była fatalną księżną Walii, złą córką i wnuczką i jeszcze gorszą żoną,
osłabiała monarchię, a  na domiar złego okazała się niebezpiecznie pobłażliwą
matką.
Z drugiej strony Diana zarzucała obu rodzinom, że zupełnie nie idą z duchem
czasu. Uważała, że powinni rozluźnić konwenanse, przestać przykładać tak wielką
wagę do ogłady i  być bardziej w  kontakcie ze swoimi uczuciami. Słowo
„powściągliwość” nie widniało w  jej słowniku. Kiedy była wesoła czy smutna,
dawała temu jasny wyraz. Uważała, że należy okazywać emocje, a nie ukrywać je
za fasadą dobrego wychowania.
Pod wieloma względami wartości Diany bardziej przystawały do jej czasów niż
do tradycji, którym hołdowały obie rodziny. Nie chciała, żeby jej synowie dorastali
ograniczani przez konwenanse tak jak inne królewskie dzieci i  – w  mniejszym
stopniu  – potomkowie arystokracji. Zwłaszcza rodzina królewska zawsze była
oderwana od prawdziwego życia, nie znając nawet zrównującej siły zwykłej
przyjaźni.
Jeszcze członkowie domu panującego pokolenia księcia Karola wymagali od
swoich najbliższych przyjaciół, a często i pośledniejszych kuzynów, by tytułowano
ich „sir” lub „pani”. Dla przykładu, wszystkie dziewczyny Karola miały używać
zwrotu „sir”, a brat królowej matki, sir David Bowes-Lyon, musiał zwracać się do
niej per „pani”, nawet jeśli przyjmował ją w swoim dworku St. Paul’s Walden Bury
jedynie w  obecności swojego dobrego przyjaciela i  sąsiada, Burnetta Pavitta. To
właśnie z  takim przerostem etykiety Diana słusznie pragnęła się rozprawić.
Doświadczywszy życia w  mniej krępującym środowisku, postanowiła, że
wychowanie jej dzieci będzie pozbawione paraliżujących królewskich form
niepozwalających zbliżyć się do zwykłych ludzi. Personel miał zwracać się do nich
„Wills” lub William i  Harry, nie „Wasza Królewska Wysokość” bądź „sir”,
a  chłopcy mogli zachodzić do kuchni na pogawędki. Mieli być w  pierwszej
kolejności ludźmi, dopiero potem książętami.
Ale Harry miał jedną ułomność nie do przeskoczenia: był młodszym synem.
W  królewskich i  arystokratycznych kręgach młodsi synowie liczą się tylko jako
ewentualni zastępcy, a  wszystko przechodzi w  ręce najstarszego męskiego
potomka. Król, książę, markiz, hrabia, wicehrabia, baron i baronet może być jeden.
Tylko pierworodny syn może odziedziczyć tron, pałac, zamek, rezydencję
i  ruchomy majątek. Naturalnie młodsi synowie nie zostają z  niczym. Dostają
drugorzędne tytuły, drugorzędne dobra i  drugorzędny dochód, odpowiadające ich
drugorzędnej pozycji. Ale jedynym sposobem na utrzymanie hegemonii jest
przeniesienie dosłownie wszystkiego na pierworodnego syna.
W świecie, w którym urodził się Harry, młodsi synowie są obywatelami drugiej
kategorii. To zjawisko jest tak powszechnie znane, że ma nawet swoją nazwę:
„kompleks młodszego syna”. Nie zawsze jednak musi stanowić problem; jeden
z moich chłopaków, z którym chodziłam przed ślubem, był młodszym synem, mój
mąż był młodszym synem i  mój wieloletni partner, z  którym związałam się po
rozwodzie, był młodszym synem. Niektórzy po prostu radzą sobie ze swoim
statusem lepiej od innych.
Tak mój chłopak sprzed ślubu, jak i  partner po rozwodzie byli pogodzeni ze
swoją pośledniejszą rolą, ale wielu młodszych synów potwornie zazdrości starszym
braciom. Nie mogą przełknąć, że taka drobnostka jak zła kolejność przyjścia na
świat pozbawia ich lwiej części majątku, prestiżu, władzy i  przywilejów.
Zapominają, że swoje uprzywilejowane życie także zawdzięczają urodzeniu i  że
równie dobrze mogli przyjść na świat w  ubogiej somalijskiej rodzinie, jak
w brytyjskich wyższych sferach.
Niektóre matki radzą sobie z tym problemem lepiej niż inne. Jedne wychowują
dzieci w przeświadczeniu, że życie jest niesprawiedliwe, trzeba się cieszyć z tego,
co się ma, doceniać nawet małe radości i  nie pożądać żony bliźniego swego ani
żadnej rzeczy, która jego jest, jak nakazują dziewiąte i  dziesiąte przykazanie.
Mówią synom, że są szczęściarzami, bo nie będą musieli sprostać narzuconym
oczekiwaniom; ojcowizna może i  wiąże się z  licznymi przywilejami, ale też
z ogromnym ciężarem odpowiedzialności. Być może żaden z braci nie jest w stanie
go udźwignąć, a różnica polega na tym, że starszy będzie się musiał tego nauczyć,
bez względu na to, czy tego chce, czy nie. Inne matki tak jawnie faworyzują syna,
który odziedziczy tron bądź tytuł, że koniec końców niszczą życie obu braciom.
A jeszcze inne robią to, co Diana: nadmiernie rekompensują tę niesprawiedliwość
młodszemu potomkowi. Choć od początku powtarzała chłopcom, że tylko William
pewnego dnia będzie mógł zostać królem, i tak próbowała wygładzić nierówności
między nimi, błędnie sądząc, że zapewniając Harry’emu większe bezpieczeństwo
emocjonalne, uda jej się wprowadzić równowagę. Darren McGrady, szef kuchni
w pałacu Kensington w latach 1993–97 wspomina, że Diana często powtarzała: „Ty
zajmij się następcą, a  ja zastępcą”. Otwarcie mówiła, że William na pewno sobie
poradzi; to o Harry’ego się martwiła. Mawiała, że Harry to „ptasi móżdżek jak ja”,
natomiast William jest „podobny do ojca”. Dlatego też bardziej się troszczyła
o Harry’ego, którego rozpieszczała.
Tak jak mała Meghan przeżywała rozterki z  powodu swojej rasy, które
w  większości przemilczała, tak Harry już od najmłodszych lat był świadomy
różnicy między nim a  swoim starszym bratem. Skarżył się, że królowa matka
skupia całą uwagę na Williamie, a  jego zupełnie ignoruje; że gdy przychodzą do
niej w  odwiedziny, sadza Williama obok siebie, a  jego odsyła na sofę. Kiedyś
prawie się rozpłakał, gdy kamerdyner przyniósł kanapki dla niej i  dla Williama,
a  dla niego nie. Trudno mi uwierzyć, by królowa matka była do czegoś takiego
zdolna, i  podejrzewam, że jakiś ważny element tej opowieści został pominięty,
niemniej nie ulega wątpliwości, że Harry od najmłodszych lat doskonale zdawał
sobie sprawę, iż William jest od niego ważniejszy. Ken Wharfe, ochroniarz Diany,
wspomina na przykład, że cztero- czy pięcioletni Harry pewnego razu
poinformował nianię, że „to i  tak nie ma sensu, bo to William zostanie królem”.
Wharfe był zdumiony, że Harry już wtedy był tego faktu świadomy.
Dwuletnia różnica wieku między chłopcami przejawiała się również w tym, że
byli na innym etapie rozwoju. Harry był delikatnym i  słodkim dzieckiem, które
uwielbiało przytulać się do matki na sofie albo łóżku i oglądać z nią telewizję. Nie
wstydził się, że jest „synkiem mamusi”, natomiast jego starszy, niezależny brat
miał w zwyczaju zaznaczać swoją obecność tak dobitnie – a nawet agresywnie – że
zaskarbił sobie sugestywny przydomek „Grzmot”.
Mając wybór, dzieci dużo bardziej wolą pełną rozrywek wieś niż nudne miasto.
Pałace od normalnych domów różnią się tylko wielkością i obaj chłopcy uwielbiali
spędzać weekendy z  ojcem w  Highgrove. Wbrew dezinformacjom rozsiewanym
w  późniejszych latach przez Dianę Karol był dobrym i  zaangażowanym ojcem,
a dzieci kochały go tak samo mocno, jak on kochał je.
Podobnie jak jego własny ojciec wesołek, często się z  nimi bawił. Kazał
zbudować dla nich domek na drzewie i  skrzynię z  kolorowymi piłeczkami,
w których nurkował razem z synami. Chodził z nimi na długie spacery po majątku,
pokazując im cuda natury i ucząc o  florze, która była jego konikiem. Zabierał do
nowo narodzonych jagniąt, zachęcał do tego, by przygarnęli jakiegoś zwierzaka –
ich matka nie była miłośniczką zwierząt – i pokazał Harry’emu, jak opiekować się
jego ulubieńcem, królikiem. Karol kochał wieś, a w miarę upływu lat chłopcy także
ją pokochali. Uczyli się polować na zające i  w  przeciwieństwie do swojej
miastowej matki uwielbiali spędzać czas na świeżym powietrzu.
Obaj mieli kuce i Harry od najmłodszych lat uczył się jazdy konnej – najpierw
pod okiem miejscowej instruktorki, Marion Cox, a  później prowadzony przez
Jamesa Hewitta. Mały książę niczego się nie bał, a jego ciotka, księżniczka Anna,
olimpijka i złota medalistka z Burghley, pochwaliła jego „dobry dosiad”. Miłość do
koni jest oczywiście cechą rodzinną Windsorów; królowa i  królowa matka
namiętnie obstawiały wyścigi konne, książę Filip był światowej klasy graczem
w  polo, a  księżniczka Anna uważała, że Harry ma wrodzony talent i  jeśli tylko
poświęci się tej dyscyplinie, z  powodzeniem mógłby w  przyszłości startować
w zawodach jeździeckich.
Jednak bardziej od koni mały Harry uwielbiał wszystko, co związane
z  wojskiem. W  latach dziewięćdziesiątych James Hewitt opowiedział mi, że
pewnego razu sprawił książętom miniaturowe mundury, w  których ciągle
paradowali, zwłaszcza gdy nauczył ich poprawnie salutować. Ale to Harry, nie
William, prawdziwie pokochał wojsko i  już wtedy było jasne, że zwiąże z  nim
swoją przyszłość.
I dobrze się złożyło, bo gdy zaczął chodzić do szkoły, szybko się okazało, że
podobnie jak matka nie ma zamiłowania do nauki. Tak jak William, w wieku trzech
lat został posłany do żłobka Montessori pani Mynors w Chepstow Villas w Notting
Hill, pięć minut od pałacu Kensington. Jane Mynors była córką anglikańskiego
biskupa, stąd jej trzydzieścioro sześcioro wychowanków zawsze zaczynało dzień
od modlitwy. Potem były śpiew, wycinanki i znowu śpiew albo zabawa na dworze.
Po tych pierwszych latach przygotowań do rozpoczęcia edukacji szkolnej dzieci
umiały malować i śpiewać, choć nie czytać. Mimo że Harry zaczął całkiem dobrze,
jego postępom w  nauce przeszkadzała skłonność Diany do pozwalania mu na
wagary. Zamiast chodzić do żłobka wolał zostawać w  domu, siedzieć jej na
kolanach i  oglądać filmy. Jedna z  przyjaciółek księżnej, Simone Simmons,
wspomina, że „przeziębiał się częściej niż William, ale zawsze się okazywało, że to
nic poważnego. Myślę, że po prostu chciał zostawać w  domu ze swoją mamusią.
Lubił mieć ją tylko dla siebie i  nie musieć współzawodniczyć o  jej uwagę
z Williamem”.
Diana również lubiła mieć go tylko dla siebie. Pobyt Harry’ego w żłobku pani
Mynors zbiegł się w  czasie z  apogeum jej romansu z  Jamesem Hewittem. Nieraz
ulegała fantazjom o małżeństwie z nim, popadając we frustrację, która odbierała jej
pogodę ducha. W takich chwilach pociechą były dla niej dzieci, zwłaszcza Harry,
i czerpała od nich takie samo wsparcie emocjonalne jak one od niej.
W każdą środę Diana zabierała synów na podwieczorek do ich babki, królowej.
Choć kazała im zachowywać się bardzo grzecznie, a  oni bez wątpienia starali się
pokazywać z  jak najlepszej strony, i  tak sprawiali wrażenie nadpobudliwych.
Szczególnie Harry „był bardzo wylewny i  ckliwy; taka mała przylepa”, cytując
inną przyjaciółkę Diany, Carolyn Bartholomew. Samo to wskazywało na poziom
emocjonalności niepasujący do królewskiego stylu bycia, w  którym jedną
z  najważniejszych cech jest umiejętność trzymania uczuć na wodzy. Już i  tak
obawiano się, że pod wpływem Diany chłopcy wyrosną na takich samych
nadwrażliwców jak ona. A  tego nikt nie chciał, gdyż przy wypełnianiu
obowiązków publicznych najlepiej sprawdza się powściągliwość.
W wieku pięciu lat Harry, tak jak przed nim William, został zapisany do
przedszkola w Wetherby Gardens, położonego jeszcze bliżej pałacu Kensington niż
żłobek pani Mynors. Był już na tyle dużym chłopcem, by zostawanie w  domu
z mamą straciło dlań urok, wskutek czego jego frekwencja znacznie się poprawiła.
Był lubianym dzieckiem, energicznym i  wesołym, które to cechy miały mu
towarzyszyć już zawsze – a przynajmniej do ślubu. Po szkole często zachodził do
służbówek, rozmawiał z personelem i błagał Kena Wharfa, ochroniarza Diany, by
wymyślał mu przeróżne zadania. Niczego tak nie uwielbiał jak wypełniać „misje”
wojskowe, stąd wszyscy byli przekonani, że zwiąże swoją przyszłość z armią.
Był również urodzonym sportowcem, znakomitym we wszystkich
dyscyplinach, w  jakich spróbował swoich sił. Nauczywszy się jeździć na nartach
w  wieku sześciu lat, na stokach wykazywał się niemałą brawurą, choć miewał
problemy z hamowaniem. Kiedyś trzeba go było wyciągać z błota, bo zatrzymał się
dopiero w krzakach.
Na okazję do rozwinięcia sportowych skrzydeł nie musiał długo czekać. We
wrześniu 1992 roku został posłany do Ludgrove School, prywatnej szkoły
z  internatem w  Wokingham w  Berkshire, położonej nieopodal zamku Windsor
i  jeszcze bliżej królewskiego toru wyścigowego w  Ascot. William już do niej
uczęszczał, więc obecność starszego brata z  pewnością ułatwiła Harry’emu
aklimatyzację. W pierwszych tygodniach, jak większość uczniów, młodszy z braci
tęsknił za domem, ale wkrótce odnalazł się w nowym miejscu, po części z pomocą
Williama, a  po części dzięki całemu wachlarzowi zajęć sportowych, w  których
mógł przebierać. Zaczął grać w  piłkę nożną, tenis, rugby i  krykieta, niedostatki
intelektualne rekompensując wyjątkową sprawnością fizyczną. Szybko się okazało,
że Diana miała rację: Harry był synem swojej matki i  nie miał zamiłowania do
książek. Dla księcia Karola i samej szkoły było to lekkie rozczarowanie, bo z kolei
intelektualista William na wzór ojca interesował się całą gamą przedmiotów.
Pod koniec roku królowa nazwała 1992 swoim annus horribilis. Harry’emu
musiało być niełatwo zaczynać nową szkołę w  szczytowej fazie „wojny państwa
Wales”, jak okrzyknięto spektakularny rozpad małżeństwa jego rodziców.
Pierwszym strzałem ostrzegawczym była wydana w  marcu tamtego roku książka
mojego autorstwa Diana in Private: The Princess Nobody Knows, w  której
ujawniłam prawdę o  romansach zarówno księcia, jak i  księżnej Walii, a  także
o bulimii Diany, jej pragnieniu uwolnienia się z małżeńskich oków i przekonaniu,
że jej ochroniarz i  kochanek, Barry Mannakee, został zamordowany, by nie
dopuścić do ujawnienia przezeń prawdy o  ich romansie, co później potwierdziła
w  książce Mortona i  w  wywiadzie telewizyjnym. (W tym miejscu muszę
zaznaczyć, iż nigdy nie podzielałam jej podejrzeń i  uważam, że Mannakee
naprawdę zginął w  tragicznym wypadku drogowym). Książka odniosła
międzynarodowy sukces i  znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”
i  „London Timesa”. Kilka miesięcy później ukazała się książka Andrew Mortona
Diana: Moja historia. Gdy wyszło na jaw, że została napisana za cichym
przyzwoleniem Diany, zrobiła jeszcze większą furorę  – opinia publiczna naiwnie
wierzyła, że skoro stoi za nią księżna Walii, wszystko, co się w niej znajduje, musi
być prawdą. Naturalnie w  rzeczywistości obie książki zostały napisane z  jej
pomocą, a  publikacja Mortona powstała dlatego, że poróżniłyśmy się z  powodu
treści mojej: Diana uparła się, by przedstawić tak korzystną dla siebie wersję, że
miała ona więcej wspólnego z  propagandą niż z  faktami. Jednak dla jej synów
najdotkliwszym ciosem musiała być publikacja tak zwanych taśm Squidgygate z 23
sierpnia 1992 roku w  „The Sun”, największym brytyjskim brukowcu. Taśmy
można było przesłuchać również za darmo i choć najintymniejsze momenty zostały
wycięte, reszta mówiła sama za siebie.
Diana miała romans z  Jamesem Gilbeyem, a  jej pogarda dla Windsorów była
ewidentna; jak to ujęła urażona ich rzekomą niewdzięcznością, „po tym wszystkim,
co zrobiłam dla tej pieprzonej rodziny”.
Harry powoli przyzwyczajał się do nowej szkoły, a  tymczasem jego rodzice
znowu znaleźli się na pierwszych stronach gazet. W  listopadzie wybrali się
z  oficjalną wizytą do Korei Południowej. Diana wyglądała podczas niej na tak
niezadowoloną i nieszczęśliwą w obecności męża, że zamiast o stosunkach anglo-
koreańskich prasa po raz kolejny rozpisywała się o  fatalnym stanie małżeństwa
książęcej pary. Władze Ludgrove School natychmiast zareagowały, odcinając
uczniom dostęp do gazet w  nadziei, że publiczne spekulacje na temat sytuacji
w małżeństwie ich rodziców nie odcisną się na Williamie i Harrym.
Pod wieloma względami dyrektor Ludgrove, Gerald Barber, zachował się
wzorowo. Blokując dopływ złych wiadomości, otoczył swoich podopiecznych
bezpiecznym kokonem, w  którym mogli spokojnie się rozwijać. William i  Harry
byli zatem w  dużej mierze chronieni przed konsekwencjami skandalu wokół
rozpadu małżeństwa ich rodziców. Chodzili na lekcje, grali w  gry zespołowe
i  integrowali się z  innymi chłopcami, zupełnie jakby za murami szkoły życie
toczyło się jak dawniej, choć naturalnie było zupełnie inaczej.
Po powrocie Karola i  Diany z  katastrofalnej wizyty w  Korei Południowej
królowa wyraziła zgodę na ich separację. Do tej pory Elżbieta i  książę Filip
usiłowali nakłonić synową, by pozostała w małżeństwie, ale teraz stało się dla nich
jasne, że jedynym rozwiązaniem jest oficjalna separacja książęcej pary.
Osiągnąwszy swój cel, Diana uzgodniła z  Geraldem Butlerem spotkanie
z synami w jego gabinecie, gdzie powiedziała im, że odtąd ona i tata zamieszkają
oddzielnie, ale oboje nadal bardzo ich kochają i  w  rzeczywistości nic się nie
zmieni.
I nie był to tylko pusty frazes. Prawda była taka, że od maleńkości Harry’ego
książę i księżna Walii de facto prowadzili życie osobno. Poza tym, że nie musieli
już udawać pary podczas tych nielicznych oficjalnych okazji, które to na nich
wymuszały, w  ich codzienności istotnie niewiele się zmieniło. Jak ujął to Patrick
Jephson, osobisty sekretarz Diany, „weekendy były dla nich obojga prawdziwą
udręką”, więc teraz, gdy nastąpiła oficjalna separacja, liczono, że wojna
podjazdowa – za którą, trzeba to uczciwie przyznać, odpowiedzialna była głównie
Diana  – dobiegnie końca. Tak się jednak nie stało, przynajmniej na razie, bo
księżna nie przestała sprawiać problemów, gdzie tylko mogła. Dopiero gdy
przeszarżowała z  niesławnym wywiadem udzielonym Martinowi Bashirowi
w  listopadzie 1995 roku, sprowadzając na siebie lawinę nieoczekiwanych
i  przykrych konsekwencji, przemyślała swoją strategię i  stała się bardziej
kooperatywna. Jej synowie natomiast wyrośli już na tyle, by dać jej jasno do
zrozumienia, że chcą spędzać więcej czasu z  ojcem i  jego rodziną na wsi, gdzie
mogli polować, łowić ryby i jeździć konno, zamiast tkwić z nią w Londynie, który
ich matka uwielbiała, a  którego metropolitalne rozrywki chłopcom zdążyły już
spowszednieć. Odkryją je na nowo dopiero za parę lat, gdy kluby nocne staną przed
nimi otworem.
Kiedy Diana powiedziała synom o  separacji, Harry się rozpłakał, a  William,
który jako starszy miał większe pojęcie o  rzeczywistej sytuacji w  małżeństwie
rodziców, po prostu pocałował ją w  policzek, mówiąc, że ma nadzieję, iż ona
i Karol „będą teraz szczęśliwsi”.
Po odjeździe Diany William, wszedłszy w rolę starszego i mądrzejszego brata,
zasugerował, by obaj z  Harrym nie faworyzowali żadnego z  rodziców i  oboje na
równi darzyli szacunkiem. Harry na to przystał. I  odtąd tak wyglądał ich modus
operandi.
Przez następne trzy lata wspólnego pobytu w  Ludgrove wyniki w  nauce
chłopców nie mogły się bardziej różnić. Harry powtarzał scenariusz, który napisała
Diana, uczęszczając do tej samej szkoły co jej pilna starsza siostra. Ale wyniki
w  nauce młodszego syna bynajmniej nie spędzały matce snu z  powiek, podobnie
zresztą jak przed laty jej własne. Zawsze powtarzała, że są z  Harrym jak dwie
krople wody, a przecież jej się w życiu udało. Nie trzeba być szkolnym prymusem,
by osiągnąć sukces. Naturalnie miała rację, ale co ważniejsze, podkreślała jego
mocne strony, nie pozwalając mu czuć się gorszym z powodu kiepskich stopni.
We wrześniu 1995 roku William rozpoczął naukę w  Eton, a  Karol, Diana
i  Harry towarzyszyli mu na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Harry miał
do niego dołączyć trzy lata później, kiedy ich matka już nie żyła. Śmierć Diany
wstrząsnęła nimi oboma, ale najbardziej przeżył ją Harry. Zawsze był synkiem
mamusi, a jako młodszy dużo gorzej radził sobie z żałobą po jej stracie. Jak sam
mówił, „zamknął się w sobie” i był „zły na cały świat”. Ta reakcja bynajmniej nie
pomogła mu w nauce i lata spędzone w Eton wspomina jako „trudne”.
Od przyjaciół, których dzieci uczęszczają obecnie do Eton, wiem, że szkoła do
dziś szczyci się tym, iż jej absolwentami są następca tronu i  jego młodszy brat.
Niemniej pobytu Harry’ego w Eton nie można nazwać pasmem sukcesów. „Gdyby
nie był księciem Henrykiem z  Walii, nigdy by się tu nie dostał  – powiedział mi
jeden z  absolwentów, który nadal utrzymuje dobre kontakty ze szkołą.  –
Zwyczajnie nie odznaczał się niezbędnym intelektem, by poradzić sobie w  tak
wymagającej akademii. W Gordonstoun, gdzie charakter liczy się dużo bardziej niż
wyniki w nauce, byłoby mu znacznie lepiej”.
Inny absolwent dodaje: „do tej pory krążą [w Eton] anegdoty o tym, że musiano
zaniżać progi punktowe, żeby Harry zaliczał testy, które  – ku rozpaczy
nauczycieli – i tak oblewał”.
Wiele z  tych wypowiedzi potwierdzają wyniki śledztwa przeprowadzonego
przez sąd pracy w  2005 roku, kiedy to Sara Forsyth, nauczycielka historii sztuki,
pozwała Eton za niesłuszne zwolnienie. Utrzymywała, że jej bezpośredni
przełożony, Ian Burke, „kazał jej pomóc księciu Harry’emu w przygotowaniu pracy
maturalnej z  ekspresjonizmu”. Podczas procesu wyszło na jaw, że władze szkoły
dwoiły się i  troiły, by pozytywnie ocenić nie tylko egzamin wstępny księcia, ale
i późniejsze. W uzasadnieniu wyroku na korzyść pani Forsyth czytamy, że zeznania
dyrektora szkoły, Tony’ego Little, jego zastępcy, wielebnego Johna Puddefoota,
Iana Burke’a i innych członków „grona pedagogicznego zostały przez sąd uznane
za niewiarygodne”; w  konkluzji zaś podkreślono, że sprawa ewentualnego
współudziału władz szkoły w przytoczonym przez powódkę oszustwie maturalnym
„nie leży w kompetencji sądu pracy, lecz komisji egzaminacyjnej Edexcel”.
W momencie, gdy Harry rozpoczynał naukę w Eton, William zdążył już wkraść
się w łaski uczniów i nauczycieli. Dobrze się uczył, był wysportowany i świetnie
dogadywał się z  kolegami. W  późniejszych latach został wybrany na kapitana
Oppidanów i  prefekta naczelnego. Otrzymał również szablę honorową dla
najlepszego kadeta. „William był bardzo popularny. Wszyscy go lubili. O  jego
bracie nie można było powiedzieć tego samego  – przyznał rodzic jego kolegi ze
szkolnej ławy.  – Harry nie był lubiany. Był nadęty i  wrogi, taki młody gniewny.
Nikomu nie pozwalał zapomnieć, że jest synem księcia Walii, a tego się po prostu
nie robi. W  Eton kształciło się wielu członków rodziny królewskiej, na przykład
wuj królowej, Harry, książę Gloucester, a  także jego dwaj synowie, książęta
William i  Richard, oraz bratankowie, Eddie (książę Kentu) i  książę Michał.
Uczęszczali tu również brat królowej Marii, książę Aleksander z Teck, i jego syn,
książę Rupert, którego matką była wnuczka królowej Wiktorii, księżniczka Alicja
z  Albany. Wśród absolwentów szkoły są także król Nepalu, król Belgii Leopold
III… lista nie ma końca. Było widać, że Harry czuje się gorszy, i  przez to nie
cieszył się popularnością”.
Harry twierdził później, że miał problemy nie tylko w  nauce, ale i  w  sporcie.
Choć nadal wyróżniał się na tym polu, nawet rugby stało się problemem  – inni
uczniowie „korzystali z każdej okazji, żeby wbić mnie w ziemię”, mówił. Na tym
jego kłopoty na boisku się nie kończyły. Bywał bezinteresownie złośliwy, na
przykład wtedy, gdy ustawiony naprzeciwko gracza rywali żydowskiego
pochodzenia, poczęstował go antysemicką obelgą (wiem o  tym od katolickiego
księdza, który chodził z owym chłopcem do szkoły).
Tak jak kolor skóry był przemilczanym problemem Meghan, tak niższy status
w  rodzinie królewskiej  – a  przynajmniej jego percepcja  – powoli stawał się
problemem dla Harry’ego. „Nie cierpiałem szkoły”, przyznał kiedyś. Swoją
frustrację wyładowywał złym zachowaniem  – „Chciałem być niegrzecznym
chłopcem”. I  był nim. Wymykał się ze szkoły. Palił i  pił. Był agresywny. Miał
nawet na koncie przygodę z narkotykami.
Według rodziców jego szkolnych kolegów „nie był lubiany przez rówieśników,
choć nauczyciele traktowali go ulgowo, głównie dlatego że był księciem, ale
również z uwagi na tragiczną śmierć jego matki. Któż mógłby zapomnieć biednego
dwunastolatka idącego za trumną Diany, na której leży wieniec z  podpisem «Dla
mamy»?”.
Na szczęście dla Harry’ego – i niekoniecznie dla Williama – w chwili śmierci
matki w  ich życiu była druga ważna kobieta, która od rozstania pary książęcej
zaczęła odgrywać w  nim ważną rolę. Dwudziestoośmioletnia Alexandra „Tiggy”
Legge-Bourke została mianowana osobistą asystentką księcia Walii w  1993 roku,
tuż po jego separacji z  Dianą. Jej zadanie było proste: miała opiekować się
młodymi książętami, a  także (w mniejszym stopniu) organizować im rozrywki,
kiedy byli u ojca. Często błędnie nazywa się ją ich nianią – jeśli już, bardziej pasuje
do niej starofrancuskie określenie gouverneuse królewskich dzieci, gdyż
w przeciwieństwie do niań bezsprzecznie wywodziła się z klasy wyższej. Rodzina
Tiggy mogła poszczycić się długą tradycją służby Koronie: jej brat Harry był
paziem honorowym królowej w latach 1985–87, a dziadek ze strony matki, trzeci
lord Glanusk, piastował stanowisko Lorda Namiestnika Brecknockshire za
panowania Jerzego VI, ojca królowej Elżbiety. (Gwoli wyjaśnienia: Lordowie
Namiestnicy to przedstawiciele Korony w poszczególnych hrabstwach).
Z kolei jej matka, wielmożna Shân Legge-Bourke, od 1987 roku była damą
dworu księżniczki Anny, a  w  2001 roku została mianowana Wysokim Szeryfem
hrabstwa Powys, gdzie znajduje się jej majątek rodzinny, Glanusk Park,
o powierzchni sześciu tysięcy arów.
Jak już wspominałam, zadanie Tiggy było proste: organizować chłopcom czas.
Została do niego przydzielona, gdyż uosabiała praktyczne, rzeczowe i  zasadnicze
podejście arystokracji; jak sama to ujęła, porównując się z  księżną Dianą: „ja
dawałam im to, czego potrzebują chłopcy w tym wieku: świeże powietrze, strzelbę
i konia. Ona wręczała im rakietę tenisową i kubełek popcornu w kinie”.
Diana była zazdrosna o każdą kobietę, którą jej synowie darzyli sympatią. Gdy
za bardzo się przywiązali do swojej niani, Barbary Barnes, pozbyła się jej
z prędkością światła, co mogłoby zaskoczyć tych, którzy nie zdawali sobie sprawy,
jaka potrafi być zaborcza i zazdrosna o uczucia synów. Ale gdy jej kuzynka, lady
Elizabeth Anson, oraz księżniczka Małgorzata doniosły jej, że obaj „ubóstwiają
Tiggy”, niewiele mogła zrobić.
Rodzina królewska była zachwycona, że w życiu chłopców pojawiła się kobieta
ceniąca uroki wsi, która stanowiła przeciwwagę dla ich rozkochanej
w wielkomiejskim stylu matki. Diana próbowała wykorzystać przeciwko niej fakt,
że była palaczką, zabraniając jej palenia przy swoich synach; ten i inne zabiegi, na
przykład żądanie, by wychodziła z  pokoju, kiedy księżna rozmawia z  nimi przez
telefon, nie zdołały jednak osłabić przywiązania chłopców do Tiggy i  nim minął
rok, ich matka zaczęła mieć na jej punkcie obsesję.
Doszukując się drugiego dna tam, gdzie go nie było, jak to często miała
w zwyczaju, powiedziała swojemu adwokatowi, lordowi Mishconowi, że „Kamila
to tylko przykrywka, a prawdziwą flamą Karola jest niania Tiggy Legge-Bourke”,
co lord Mishcon poświadczył w  październiku 2007 roku, podczas dochodzenia
w sprawie śmierci Diany.
Księżna powtórzyła tę teorię w liście do swojego kamerdynera, Paula Burrella,
z  października 1993 roku, włączonym do materiału dowodowego tegoż
dochodzenia. Pisała w nim: „Moje życie znalazło się w niebezpieczeństwie – mój
mąż planuje «wypadek» samochodowy, w którym mam zginąć z powodu ciężkich
obrażeń głowy; zamierzają przeciąć przewody hamulcowe w  moim aucie. Chce
odzyskać wolność, by móc ożenić się z Tiggy, a Kamila to tylko przykrywka, więc
jak widać, wszystkie jesteśmy wykorzystywane w każdym tego słowa znaczeniu”.
Jeśli, jak twierdziła w  latach 1993–96, Karol był zakochany w  Tiggy, z  którą
zamierzał się ożenić, a  Kamila była tylko „przykrywką”, dlaczego publicznie
obwiniała tę drugą o  rozpad swojego małżeństwa? Niemniej z  uwagi na to, że
większość dramatów związanych z rzekomą rolą Tiggy w życiu Karola rozgrywała
się za pałacowymi drzwiami, Kamila nigdy na tym nie skorzystała, a  opinia
publiczna nadal myślała, że Diana uważa ją za największe zagrożenie, choć
w rzeczywistości tak nie było.
W 1995 roku Diana była już tak owładnięta przekonaniem, że Tiggy zastąpi ją
w roli księżnej Walii, iż nawet sobie wmówiła, że ta zaszła w ciążę z Karolem. Jak
zeznał jej osobisty sekretarz, Patrick Jephson, Diana „triumfalnie oskarżyła [pannę]
Legge-Bourke o  poddanie się aborcji”. Nie zadowoliwszy się wyjawieniem tej
informacji swoim przyjaciołom i  poplecznikom, 14 grudnia podczas spotkania
wigilijnego w  pałacu podeszła do Tiggy ze słowami „tak mi przykro z  powodu
dziecka”. Co zrozumiałe, Tiggy była wściekła i postanowiła poradzić się słynnego
adwokata specjalizującego się w  sprawach o  zniesławienie, Petera Carter-Rucka.
Za zgodą królowej cztery dni później napisał on do Diany list z  żądaniem
przeprosin i  odwołania swoich słów. Ta sprawa oraz udzielony przez księżną
miesiąc wcześniej wywiad, który miał być pierwszym krokiem do zmiany linii
sukcesji, by z  pominięciem Karola to William objął tron po Elżbiecie (wcześniej
napisała, że w jej przekonaniu królowa abdykuje w 1996 roku, co by znaczyło, że
tym samym chciała utorować sobie drogę do regencji), były kroplą przepełniającą
czarę goryczy. Dwudziestego grudnia królowa napisała do pary książęcej,
nakazując jej bezzwłoczny rozwód, który pozbawiał Dianę prawa do regencji,
nawet gdyby Karol niespodziewanie zmarł, a królem został małoletni William.
Tymczasem opinia publiczna nadal wierzyła, że słowa Diany: „było nas troje
w  małżeństwie” z  wywiadu dla Panoramy odnosiły się do niej samej, Karola
i Kamili, podczas gdy w rzeczywistości miała na myśli siebie, Karola i Tiggy.
Diana bardzo szybko i  bardzo boleśnie odczuła konsekwencje popadnięcia
w  niełaskę. Dwudziestego drugiego stycznia 1996 roku jej osobisty sekretarz,
Patrick Jephson, świadomy, że księżna Walii nieodwracalnie zszargała swoją
reputację, zrezygnował ze stanowiska, którego w  tej sytuacji i  tak nie miał szans
utrzymać, a następnego dnia z pracy odeszła jego asystentka, Nicole Cockell. Dla
establishmentu i  dworu księżna Walii stała się pariasem i  zanim prasa wszystko
zwęszyła, została zupełnie sama.
Powiedzieć, że Diana przeszarżowała, to mało. Przez swoje postępowanie
straciła sympatię najwierniejszych zwolenników, zraziła do siebie całą rodzinę
królewską z  wyjątkiem synów, a  także do tego stopnia zantagonizowała
establishment, że już tylko w  najbliższych kręgach nie traktowano jej ozięble.
Odtąd musiała z  mozołem odbudowywać swoją reputację i  pozycję na scenie
publicznej, co do chwili śmierci tylko częściowo jej się udało. Choć tragiczny
koniec przywrócił jej dobre imię, niósł ze sobą kolejne komplikacje dla jej synów,
zwłaszcza dla Harry’ego.
Do dziś nie wiadomo, ile William i  Harry tak naprawdę wiedzieli
o  poczynaniach swojej matki, kiedy małżeństwo książęcej pary wisiało już na
włosku. Z  późniejszych wypowiedzi Harry’ego można wywnioskować, że nigdy
tak naprawdę nie zagłębiał się w naturę skomplikowanych relacji rodziców ani nie
kwestionował żadnego z naciąganych twierdzeń Diany.
Wiadomo natomiast, że obaj chłopcy pozostali w zażyłych stosunkach z Tiggy.
W  1996 roku William nawet zabronił rodzicom przyjechać do Eton na Święto
Patrona, zamiast nich zapraszając właśnie ją. A  gdy Diana zginęła w  wypadku,
Tiggy natychmiast przyleciała do Balmoral, żeby być z  chłopcami. Harry nie
odstępował jej na krok aż do wyjazdu z zamku, a według Liz Anson „chłopcy byli
zawsze mile widziani w  jej domu w  Norfolk i  uwielbiali spędzać czas z  całą jej
rodziną. Po śmierci matki często bywało, że mieli niezagospodarowane weekendy.
Highgrove w końcu im się znudziło, a poza tym było pełne wspomnień o Dianie”.
Ferie Harry’ego w październiku 1997 roku zbiegły się w czasie z zaplanowaną
wcześniej wizytą księcia Karola w  RPA. Od śmierci Diany minęło tylko sześć
tygodni, więc postanowił zabrać ze sobą młodszego syna, któremu towarzyszyli
szkolny kolega, Charlie Henderson, oraz Tiggy. Jego decyzja okazała się strzałem
w dziesiątkę. Harry nie tylko zapomniał na chwilę o żałobie, ale i poznał całkiem
nowy świat, którym na równi się zachłysnął i  zainspirował. Poznał prezydenta
Nelsona Mandelę oraz wielu wodzów i  przedstawicieli starszyzn plemiennych,
pojechał na swoje pierwsze safari, spotkał Spice Girls i  poznał barwną historię
wojny zuluskiej z  1879 roku, w  której zginął syn i  następca tronu cesarza
Napoleona III.
W 1999 roku Tiggy wyszła za Charlesa Pettifera i choć zrezygnowała z funkcji
gouverneuse, nadal przyjaźniła się z  Williamem i  Harrym, którzy zresztą byli
obecni na jej ślubie. Oni naturalnie zaprosili ją na swoje, a Tiggy do dziś jest bliską
przyjaciółką rodziny. W  kwietniu 2006 roku przyjechała do Sandhurst na paradę
i  uroczystą promocję oficerską Harry’ego w  szeregach prestiżowej formacji
Królewskiej Gwardii Konnej i  Pierwszego Pułku Dragonów. Co ciekawe, szefem
pułku jest królowa Elżbieta, a jego honorowym dowódcą księżniczka Anna.
Ale wtedy lata buntu były już dawno za Harrym. Jako nastolatek zamknął się
w sobie po śmierci matki, choć biorąc pod uwagę burzliwe małżeństwo rodziców,
rozpieszczenie przez księżną i  jej zmienność, przypuszczalnie i  tak dorastałby
z jakimś bagażem emocjonalnym. Oprócz niechęci do nauki Harry odziedziczył po
Dianie nadwrażliwość; oboje byli też dziećmi z  rozbitych rodzin
z  nieprzepracowanymi traumami. Tak jak ona, potrafił być wybuchowy,
nieprzewidywalny, wrogi i agresywny, ale również czarujący, uroczy i żywiołowy.
Gdy na łamach „News of the World” pojawił się szokujący artykuł o  tym, że
niepełnoletni Harry pije i pali trawkę w Club H, klubie nocnym, który książę Karol
pozwolił synom urządzić w  Highgrove, i  o  wypadach do pobliskiego pubu The
Rattlebone Inn, jego ojciec wykazał się wielką mądrością. Wysłał mianowicie syna
do Featherstone Lodge, ośrodka odwykowego w  niezbyt modnym wówczas
Peckham w  południowo-wschodnim Londynie, gdzie uczęszczając na grupową
terapię, dowiedział się, że wielu narkomanów wychodzących z  uzależnienia od
heroiny zaczynało właśnie od marihuany. Harry’emu towarzyszył Mark Dyer, były
oficer Gwardii Irlandzkiej, którego w 1997 roku Karol mianował koniuszym i który
towarzyszył mu w podróży do RPA w charakterze męskiego odpowiednika Tiggy.
W owym czasie Marko, jak nazywał Dyera Harry, stał się dla niego swego rodzaju
wzorem do naśladowania, i  choć nie można powiedzieć, by po tym epizodzie
młody książę wyrzekł się alkoholu, po narkotyki już nigdy nie sięgnął.
Zamiast tego wpadł w  ramiona armii. Jak sam mówił, „od dziecka lubiłem
chodzić w  bojówkach, biegać ze strzelbą, wskakiwać do rowów, a  deszcz i  chłód
zupełnie mi nie przeszkadzały”. Planował rozpocząć szkolenie oficerskie
w  Królewskiej Akademii Wojskowej w  Sandhurst, ale przedtem zrobił sobie
przerwę i  we wrześniu 2003 poleciał do Australii, gdzie miał spędzić
pierwszą połowę tego wolnego od zajęć roku. Zrobił to na prośbę ojca, który sam
jako nastolatek spędził dwa semetry na kampusie Timbertop Geelong Grammar
School w  południowo-wschodnim stanie Victoria. Harry pierwotnie chciał grać
w polo w Argentynie i jeździć na nartach w Klosters, ale Karol, pomny zagrożeń
wynikających z  nadmiernego imprezowania, nalegał, by młodszy syn wziął
przykład z  Williama, który swoją roczną przerwę spędził w  Belize i  Chile, gdzie
pracował dla organizacji charytatywnej na rzecz zrównoważonego rozwoju,
Raleigh International. Karol zorganizował zatem wyjazd młodszego syna do
Queensland, gdzie ten miał odbyć praktyki na farmie hodowlanej Tooloombilla
o  powierzchni czterystu tysięcy akrów, a  drugą część roku spędzić w  Lesotho,
gdzie, tak jak przed nim jego matka, miał nieść pomoc humanitarną ubogim
i chorym dzieciom.
W Australii nie do końca się odnalazł. Choć był lubiany przez
współpracowników, a  spartańskie warunki i  ciężka praca od świtu do zmierzchu
przy zaganianiu bydła mu odpowiadały, nie obyło się bez zgrzytów w  relacjach
z prasą, którą uważał za zbyt nachalną. Na domiar złego był tak nietaktowny, by na
meczu mistrzostw świata w  rugby w  Sydney pojawić się w  koszulce i  czapeczce
reprezentacji Anglii  – i  choć w  Australii nie wypełniał oficjalnych obowiązków,
australijscy podatnicy musieli pokryć część kosztów jego ochrony opiewających na
kwotę miliona trzystu tysięcy dolarów. Z tego względu australijska prasa uważała,
że powinien dać jej do siebie większy dostęp, ale zamiast wyjść jej naprzeciw,
Harry chował się po kątach, więc każde zrobione mu zdjęcie było na wagę złota.
Dla rozładowania sytuacji zaprosił fotoreporterów na ranczo, ale odmówił
odpowiedzi na pytania i  wydał tylko krótkie oświadczenie o  następującej treści:
„Nauka tajników pracy na farmie hodowlanej jest dla mnie wspaniałą przygodą,
ludzie są przyjaźni, a  tegoroczne mistrzostwa świata w  rugby były absolutnie
fantastyczne. Australia to piękny kraj”. Niemniej nie ukrywał swojej złości na
rzekome natręctwo dziennikarzy, więc ostatecznie nie udało mu się ich udobruchać.
Później było nie lepiej. Zahaczywszy o  Londyn przed wyjazdem do Lesotho,
został sfotografowany przed kilkoma klubami nocnymi, do których wybrał się
w towarzystwie różnych dziewcząt, za to z nieodłącznym drinkiem w dłoni. Przed
jednym z  nich wdał się w  burdę z  fotoreporterem, zatem w  przededniu wylotu
zdążył jeszcze potwierdzić swoją reputację opijusa i  niegrzecznego chłopca.
Wówczas nikt tego nie podejrzewał, ale ten aspekt jego osobowości, choć
wywołujący oburzenie na łamach świętoszkowatych brukowców, miał mu się
jeszcze przysłużyć.
Lesotho było pomysłem Marka Dyera, przyjaźniącego się z Damienem Westem
i  jego bratem Dominikiem, gwiazdą amerykańskiego serialu The Affair, którzy
studiowali w  Ampleforth College w  ich rodzinnym Yorkshire z  królem Lesotho
Letsie III i jego młodszym bratem, księciem Seisso.
Przypomnijmy, że Dyer towarzyszył młodemu księciu w  podróży do Afryki
i  widział, jakie wrażenie na nim wywarła; gdy Harry powiedział mu, że wzorem
Diany chciałby tam wrócić z misją humanitarną, Dyer poprosił Dominica Westa, by
ten przedstawił Harry’ego księciu Seisso. Obaj stracili matki; królowa Mamohato
zmarła niedługo przed ich spotkaniem w  Londynie. Jako oddana działalności
humanitarnej regentka cieszyła się ogromnym szacunkiem w  tym wyżynnym
królestwie ze wszystkich stron otoczonym przez RPA. W  owym czasie Lesotho
było drugim najbardziej dotkniętym wirusem HIV krajem na świecie. Nosicielami
było tam około 30% dorosłych mieszkańców, a  średnia długość życia spadła
z sześćdziesięciu lat do trzydziestu kilku, w związku z czym w 2000 roku król był
zmuszony ogłosić stan klęski żywiołowej. Co więcej, w  biednym Lesotho nawet
pięcioletnie dzieci posyłano w  góry, by doglądały stad bydła i  owiec. Otoczone
wyłącznie przez mężczyzn, żyły w  całkowitym osamotnieniu, zdane tylko na
siebie.
Idąc za przykładem swojej matki, której los ubogich i chorych na AIDS leżał
szczególnie na sercu, w tej wizycie Harry upatrywał okazji do wniesienia wkładu
w dzieło jej życia.
W pierwszych tygodniach książę Seisso wcielił się w  rolę gospodarza
i wszędzie go oprowadzał, opowiadając o olbrzymich problemach, z którymi jego
zubożały naród musi się mierzyć. „Pokazaliśmy mu wszystkie aspekty życia
w  Lesotho. Widział umierających na AIDS, z  ostrymi objawami takimi jak
pęcherze i owrzodzenia, którym zostało kilka dni życia. Harry był bardzo przejęty
i  myślę, że to uzmysłowiło mu skalę problemu. Było widać, że naprawdę chce
wykorzystać swój pobyt, by zrobić coś dobrego”.
Harry rozpoczął pracę w  sierocińcu dla dzieci chorych na AIDS Mants’ase
Children’s Home w  Mohale’s Hoek, gdzie sadził drzewa, budował płoty
i generalnie pomagał tam, gdzie był potrzebny. Zawsze miał świetne podejście do
najmłodszych, co sama mogę poświadczyć, gdyż widziałam, z  jaką cierpliwością
on i William grali w  polo z moimi synami pomimo dzielącej ich dziesięcioletniej
różnicy wieku. Do Lesotho przywiózł z Anglii piłki do gry w nogę i rugby i zajął
się organizacją zabaw. Szczególnie wzruszająca była jego relacja z  czteroletnim
Matsu Potsanem, który nie odstępował go na krok i  z  którym do dziś pozostaje
w kontakcie.
Pomimo wrogości wobec prasy Harry już w tak młodym wieku wiedział, jak ją
wykorzystać do wypromowania ważnego dlań, szczytnego celu. Za jego prośbą
Mark Dyer ściągnął do Lesotho Toma Bradby’ego z  ITV, który nakręcił
półgodzinny dokument o pobycie księcia w sierocińcu. „Ten kraj potrzebuje naszej
pomocy  – tłumaczył i  dodał:  – Zawsze taki byłem. Tego oblicza nikt nigdy nie
widział”. Dzięki dokumentowi ITV zebrano dwa miliony dolarów dla miejscowego
Czerwonego Krzyża, a  świat dowiedział się o  katastrofalnych warunkach życia
wielu ofiar epidemii AIDS.
Film stał się także punktem zwrotnym w  społecznym odbiorze Harry’ego.
Dotychczas brytyjska opinia publiczna kojarzyła go jedynie z  młodzieńczymi
wybrykami i  niepokornym duchem. Teraz Brytyjczycy na własne oczy zobaczyli
księcia o wielkim sercu, który kocha dzieci, nie zwraca uwagi na klasę czy kolor
skóry i  chce czynić dobro. Tym samym wkradł się w  łaski narodu, dla którego
życzliwość i  współczucie zawsze były bardzo ważne. Brytyjczycy ponownie
zapałali do niego taką samą miłością jak do tamtego dwunastoletniego chłopca
idącego za trumną matki. I całe szczęście, bo ze swoim zachowaniem był łatwym
celem dla prasy. Na imprezie z  okazji dwudziestych drugich urodzin przyjaciela,
Harry’ego Meade’a, pojawił się w  mundurze ze swastyką legendarnego Afrika
Korps, ulubieńca Hitlera, marszałka polnego Erwina Rommla.
Potem, rzekomo z  powodu kontuzji kolana, jego rok przerwy został
przedłużony o kolejne jedenaście miesięcy, które częściowo spędził w Argentynie,
gdzie okazał się na tyle sprawny, by pracować i grać w polo na farmie El Remanso,
po czym wrócił do Afryki, tym razem w odwiedziny do swojej nowej dziewczyny.
Pomimo aury prasowych kontrowersji Harry zaczynał wkradać się w  łaski
społeczeństwa jako jeden z  najbardziej lubianych członków rodziny królewskiej.
Od tej chwili do ślubu z  Meghan jego notowania miały nieprzerwanie rosnąć, aż
w  końcu młodszy syn Diany stanie się drugim po królowej najpopularniejszym
członkiem rodziny królewskiej.
Sprzyjał temu ślub Karola z  Kamilą Parker-Bowles, do którego doszło 8
kwietnia 2005 roku. Nie kryjąc radości ze szczęścia ojca, William i  Harry urośli
w oczach opinii publicznej, jednocześnie wytrącając broń z ręki krytykom, którzy
za wszelką cenę chcieli usunąć Kamilę z życia Karola. Gdyby dziennikarze mieli
świadomość tego, że przez ostatnie cztery lata życia Diana upatrywała zagrożenia
w Tiggy, nie Kamili, wiedzieliby, dlaczego chłopcy mają bardziej wysublimowany
obraz małżeństwa swoich rodziców niż społeczeństwo.
Niespełna miesiąc później Harry rozpoczął wreszcie szkolenie w  Królewskiej
Akademii Wojskowej w  Sandhurst jako podchorąży Wales, jak na ironię,
dołączając do kompanii Alamein (zwycięstwo aliantów pod El Alamein było
początkiem końca marszałka Rommla, na którym Hitler ostatecznie wymusił
popełnienie samobójstwa). Gładko zdał trudny trzydniowy egzamin wstępny,
udowadniając, że w  istocie jest taki sam jak matka: pozbawiony uzdolnień
naukowych, ale oddając się temu, co go naprawdę interesuje, potrafi wykazać się
skupieniem, inteligencją, determinacją i  wyjątkowymi cechami przywódczymi.
W  rozmowie z  Dianą Ken Wharfe wypowiedział prorocze słowa: „Temu chłopcu
jest pisana kariera wojskowa. Armia od zawsze go pociągała”. Tym razem
egzaminy zdał śpiewająco, podobnie jak testy sprawnościowe i  kompetencji
przywódczych, w których rzecz jasna nie sposób było skorzystać z taryfy ulgowej,
bez względu na to, co działo się w Eton.
Szkolenie oficerskie w  Sandhurst ma na celu zaszczepić w  kadetach pewność
siebie i wydobyć ich cechy przywódcze. Cytując generała dywizji Paula Nansona,
od 2015 roku komendanta Królewskiej Akademii Wojskowej w  Sandhurst, a  od
2018 Głównodowodzącego Komendy Werbunkowo-Szkoleniowej Brytyjskich Sił
Zbrojnych, „polega ono na wyrabianiu nowych nawyków i wykorzenieniu starych”.
To proste czynności nas zmieniają. Jeśli musisz wstać o  świcie, posłać łóżko,
utrzymywać porządek w  pokoju, prasować ubrania, by nie zostało najmniejsze
nawet zagniecenie, stać prosto jak struna, dbać o punktualność i wypełniać swoje
obowiązki, po pewnym czasie wykształcisz w  sobie zdyscyplinowanie,
efektywność i  pewność siebie. „Te cechy z  kolei pomagają w  rozwinięciu
samodyscypliny, zdolności przywódczych i  samodzielności, niezbędnych na polu
walki, przy tłumieniu buntów oraz podczas przeprowadzania operacji
antyterrorystycznych”. Według Nansona poprzez te metody każdy jest w  stanie
wyrobić w sobie „płynącą z wnętrza pewność siebie. Pozycja społeczna nie ma tu
nic do rzeczy; kluczowe jest dążenie do perfekcji. Człowiek, który dobrze wygląda,
dobrze się też czuje. Droga do świetności zaczyna się od idealnie złożonej
skarpetki. Chodzi o dumę ze wszystkiego, co się robi, wewnętrzną satysfakcję, że
nigdzie nie poszło się na skróty”.
Tak zaszczepiona dyscyplina i  dobre nawyki odmieniły życie Harry’ego. „Na
tamtym etapie potrzebowałem odpowiedniego nakierowania. Jako dziecko
straciłem matkę, a teraz nagle znalazłem się w otoczeniu samych wojskowych. Mój
sierżant potrafił we właściwej chwili wejść mi na ambicję i  wpoił mi wiarę
w przyszłość i w samego siebie”.
W kwietniu 2006 roku Harry, zdecydowanie bardziej naprostowany niż przed
rozpoczęciem szkolenia w Sandhurst, ukończył kurs oficerski, otrzymując stopień
korneta (podporucznika) w  szeregach Królewskiej Gwardii Konnej i  Pierwszego
Pułku Dragonów. Na jego promocji obecni byli książę Karol wraz z Kamilą, książę
Edynburga i  William, który, ukończywszy studia na szkockim St. Andrews
University, sam rozpoczynał szkolenie w  Sandhurst. Obecni byli również Tiggy,
Mark Dyer oraz Jamie Lowther-Pinkerton, były koniuszy królowej matki, który 2
maja 2005 roku został mianowany osobistym sekretarzem obu chłopców.
Harry wkraczał w dorosłość, odnalazłszy wreszcie swoją drogę.
Rozdział 3

W przeciwieństwie do Harry’ego, który stabilizację odnalazł dopiero w wojsku, po


zakończeniu edukacji dla Meghan zaczęły się chude lata. Wróciła do Kalifornii i do
ojca, który chętnie ją utrzymywał, podczas gdy ona usiłowała się przebić
w  „branży”, porzucając marzenia o  Broadwayu na rzecz srebrnego ekranu.
W  trakcie studiów stało się dla niej jasne, że nie ma predyspozycji, by zrobić
oszałamiającą karierę sceniczną, a do gwiazd pokroju Geraldine Page, Patti LuPone
czy Angeli Lansbury było jej daleko. Jej zdolności aktorskie wystarczały raptem na
srebrny ekran. Eksperci są zgodni, że talent Meghan do wielkich nie należał, a by
szybko stać się gwiazdą, brakowało jej oszałamiającej urody Charlize Theron czy
seksapilu Jennifer Lopez.
Jednak dla Toma i jego ukochanego Kwiatuszka nie było ważne, czy Meghan
zrobi karierę filmową, czy telewizyjną ani nawet czy będzie musiała zaczynać od
reklam; liczyło się tylko to, by zostać jak największą gwiazdą.
Gdyby nie wychowała się w  Los Angeles, mogłaby mieć cichą nadzieję, że
zostanie „odkryta” tak jak Lana Turner i inne królowe ekranu złotej ery Hollywood,
ale jako dziecko Fabryki Snów była na tyle inteligentna, by wiedzieć, że to mało
prawdopodobne. Mówiąc wprost: nie miała odpowiednich warunków.
W późniejszych latach będzie przypisywać ten początkowy brak sukcesów swojej
mieszanej rasie, jednak tak naprawdę problem tkwił w jej powierzchowności. Rasa
nie przeszkodziła w  karierze Tyrze Banks czy Vanessie Williams, choć z  drugiej
strony obie olśniewały urodą. Mimo że pociągająca, Meghan zwyczajnie nie była
na tyle piękna, seksowna ani zapadająca w  pamięć, by na pierwszy rzut oka
wyróżniać się z  tłumu jak wyżej wspomniane. Nie miała zniewalającej sylwetki
gwiazdy filmowej, a  jej figura nadawała się bardziej na wybieg  – gdyby nie
zabrakło jej wzrostu. Mimo obeznania z kamerą i umiejętności podkreślania swoich
atutów nie była tak fotogeniczna jak Marilyn Monroe, Gina Lollobrigida czy
Sophia Loren.
Wielkie gwiazdy ekranu są albo olśniewająco piękne, albo  – tak jak Meryl
Streep  – ponadprzeciętnie utalentowane, a  Meghan, pomimo wszystkich swoich
przymiotów i wielkich nadziei, nie wpisywała się w żadną z tych kategorii.
Nie brakowało jej natomiast ambicji, która znacznie przewyższała jej naturalne
atrybuty, a  więc każdy jej sukces można w  gruncie rzeczy przypisywać przede
wszystkim jej charakterowi. To musiał być dla niej bardzo zniechęcający okres;
chodzenie z castingu na casting, z przesłuchania na przesłuchanie, z których nigdy
nic nie wynikało. Według jej ówczesnych znajomych Meghan nie zamierzała się
poddać  – bez względu na to, jak bardzo była przygnębiona. Święcie wierzyła, że
jest wyjątkowa, lepsza, niż postrzegają ją inni, a  także na tyle inteligentna
i  obrotna, że jeśli tylko uda się jej gdzieś zaczepić, będzie umiała przekuć to
w  dużo większy sukces. Potrzebowała tylko szansy, nawet najmniejszej. Gdy ją
dostanie, znajdzie sposób, by zająć upragnione miejsce na środku sceny.
Choć z  początku wyglądało na to, że jej wysiłki są daremne i  czeka ją tylko
rozczarowanie, była na tyle inteligentna i  zdeterminowana, by docenić to, czym
inni wzgardzili. Sukces w życiu publicznym zależy nie tylko od własnych zasobów,
ale i od percepcji oraz dobrego PR-u. Sekret tkwi w tym, czym się otaczamy. Nie
trzeba być wielką pięknością, by za nią uchodzić. Trzeba tylko umieć
w  maksymalny sposób wykorzystać to, czym się dysponuje. Wystarczy trochę
stylu, dużo zdjęć i  garść pochwał, by opinii publicznej zacząć kojarzyć się
z  pięknem. Najlepszym tego przykładem była księżna Diana  – dość atrakcyjna
kobieta ze zbyt dużym nosem, za wąskimi ustami i  zbyt płaskimi kośćmi
policzkowymi, ale o  pięknych oczach, ślicznej karnacji, ładnej fryzurze i  z  klasą.
Dzięki swej wzmożonej, regularnej obecności w  mediach, która za sprawą
wytrawnego opakowania iluzję zamienia w  rzeczywistość, uchodziła za wielką
piękność.
Wszyscy w Hollywood znają zasadę Warrena Beatty’ego, mającą zastosowanie
zarówno przy dążeniu do sukcesu ekranowego, jak i  przy kartkowaniu notesu
z numerami telefonów, dopóki nie znajdzie się dziewczyny, która w ostatniej chwili
zgodzi się na randkę. Brzmi ona: jeśli tylko wierzysz, że prędzej czy później ci się
uda, odrzucenie jest bez znaczenia. Takie właśnie było podejście Meghan, która
z premedytacją nie traciła pogody ducha bez względu na to, jak długo przyszłoby
jej czekać na sukces. Nie wzięła jednak pod uwagę, że cała ta stłumiona frustracja
prędzej czy później wypłynie na wierzch.
Pierwszą prawdziwą szansę dostała nie dzięki własnym zabiegom, lecz
znajomościom, bez których prawdopodobnie nie zaproszono by jej nawet na
przesłuchanie. Jej dobra koleżanka ze studiów, Lindsay Roth, pracowała przy
castingu do komedii romantycznej z  Ashtonem Kutcherem Zupełnie jak miłość
i  podsunęła Meghan do rólki, w  której miała powiedzieć jedno słowo. Markle
angaż dostała, choć przedtem nie omieszkała poinformować reżysera, Nigela
Cole’a, iż przeczytała scenariusz i uważa, że bardziej nadawałaby się do zagrania
jednej z  ważniejszych postaci. Mimo iż reżyser nie podzielał zdania Meghan,
powierzono jej pierwotną rolę, którą udało jej się nawet rozszerzyć do pięciu słów.
Niemniej wbrew temu, na co liczyła, ten pierwszy sukces nie poprowadził do
następnego, choć jej nieudana próba podbicia stawki nie odbiła się na przyjaźni
z Lindsay Roth, z którą utrzymuje kontakt do dziś. Niemniej był to pierwszy krok
do zyskania reputacji dziewczyny z  charakterem w  kręgu sympatyków i  osoby
zarozumiałej wśród tych, którzy jej nie lubili.
Następną rolę zagrała w serialu prawniczym utrzymanym w konwencji science
fiction Century City z Ioanem Gruffuddem, Violą Davis i  Nestorem Carbonellem
w rolach głównych. Serial zebrał tak fatalne opinie, że wyemitowano tylko cztery
z dziewięciu odcinków. Meghan, która grała imprezowiczkę, wypowiedziała swoją
króciutką kwestię nadpobudliwie, jakby była Richardem Burtonem, zanim
Elizabeth Taylor nie oduczyła go teatralnej maniery. Pewien producent filmowy
powiedział mi, że jej desperackie parcie na sukces było jednym z czynników, które
go do niej zniechęcały. Później, gdy już jako księżna Meghan została narratorką
dokumentu Disneya Elephants Without Borders, słychać było podobne głosy
krytykujące ją za przerysowanie, teatralność i  ckliwość. Co bynajmniej nie
przeszkodziło brytyjskim zakładom bukmacherskim Ladbrokes obstawić 20 : 1, że
na przyszłorocznych Oscarach film z  udziałem księżnej zdobędzie statuetkę
w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny.
Desperacja potrafi niezwykle motywować, zwłaszcza jeśli jest paliwem
napędowym wytrwałości. Meghan była na tyle ambitna, by wypróbowywać różne
strategie w myśl zasady, że jeśli jedno nie zadziała, sprawdzi się co innego. Żyjąc
w przyjaźni z ojcem, oszczędzała pieniądze – i swoje nerwy. Jako imprezowiczka
z krwi i kości wychodziła, kiedy tylko mogła, niewątpliwie z podwójną intencją: by
się zabawić i  przy okazji nawiązać znajomości, które pomogą jej w  karierze.
Pewnego wieczoru w 2004 roku dopisało jej szczęście. Wybrała się na happening
zorganizowany w  podrzędnym lokalu w  zachodnim Hollywood, uczęszczanym
przez „młodych i  obiecujących” producentów, reżyserów, pisarzy i  aktorów,
przeświadczonych, że unikając konwencjonalnych (i drogich) przybytków, są
bardziej „autentyczni”. W pewnym momencie Meghan usłyszała męski głos, który
zwrócił jej uwagę. Był śmiały, potoczysty, pewny siebie i  charyzmatyczny. Jego
właściciel także cieszył oko  – wysoki, dobrze zbudowany młody mężczyzna
o  wyglądzie surfera, miedzianozłotych włosach i  bystrych niebieskich oczach,
z których biła pewność siebie.
Trevor Engelson miał image filmowca na dorobku, którym de facto był. Urodził
się w październiku 1976 roku w Great Neck na Long Island, gdzie uczęszczał do
liceum, a  następnie ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Południowej
Kalifornii w Los Angeles. Cechowały go niepohamowana ambicja i determinacja,
tak charakterystyczne także dla Meghan. Zaczął od najniższego szczebla
hollywoodzkiej drabiny, oświadczając producentowi Alanowi Richiemu, że chce
robić to samo co on. Richie zasugerował, by najpierw został agentem i załatwił mu
pracę w  Endeavor Talent Agency, jednak Trevor zmarnował szansę, gdy pod
nieobecność szefa, Chrisa Donnelly’ego, został przyłapany na rozsyłaniu
niezamawianych scenariuszy na firmowym papierze. Pracę stracił, ale szybko
zatrudnił się jako asystent innego absolwenta USC, Nicka Osborne’a, i  jego
wspólnika, Jeffreya Zarnowa z  O/Z Films. Przyznał, że potrzebowali
„operatywnego handlowca”, w roli którego sprawdził się tak wyśmienicie, że gdy
Osborne założył Underground Films, jego asystent odszedł razem z  nim,
ostatecznie przejmując firmę.
Meghan i  Trevor zaczęli rozmawiać i  przed świtem byli już parą. Ich dalszy
związek rozwijał się w  równie błyskawicznym tempie. Przed upływem roku
Meghan wprowadziła się do swojego chłopaka, co jej zdecydowanie odpowiadało.
Mieszkanie z  Trevorem, który dobrze zarabiał, odciążało ją finansowo, ale nie
mogła całkowicie się od niego uzależnić, więc czekając na upragniony przełom
w  karierze, parała się różnymi zajęciami. Była hostessą w  jednej z  restauracji
w  Beverly Hills, uczyła pakowania prezentów w  miejscowym sklepie
i  kaligrafowała zaproszenia oraz koperty na specjalne okazje. Była dumna
z  przygotowania zaproszeń na ślub piosenkarza Robina Thicke i  aktorki Pauli
Patton w czerwcu 2005 roku i twierdziła, że nie tylko dobrze na tym zarabiała, ale
i miała się czym zająć w kolejce na castingach. Co więcej, kaligrafia wyróżniała ją
z  grona innych aspirujących aktorek. Uważała, że to zajęcie „z klasą”, a  była już
wówczas na dobrej drodze do krystalizacji swojego wizerunku. Na niektórych
sprawiała wrażenie „obytej i  wyrafinowanej”, inni mieli ją za „pretensjonalną
pozerkę”, co było pierwszym zwiastunem skrajnych opinii i  mieszanych odczuć,
które jeszcze nieraz obudzi. Choć producenci serialu W garniturach publicznie
wychwalali ją pod niebiosa, inny hollywoodzki producent powiedział mi, że
Meghan Markle „nie była dobrze postrzegana w branży”, ale dziś, gdy jest księżną
Susseksu, „ci, którzy kiedyś nie chcieli dać jej szansy”, chętnie rozważą możliwość
współpracy. Sukces rodzi sukces, a od jej przyjaciół wiem, że „Meg jest na niego
tak bardzo nastawiona, że nie dba o to, czy ludzie ją lubią. Dopóki dostaje od nich
to, czego chce, mogą sobie o  niej myśleć, co im się żywnie podoba”. Jednak nie
wszyscy się z  tym zgadzają, twierdząc, że Meghan nienawidzi odrzucenia i  choć
udaje, że spływa to po niej jak po kaczce, „potrafi jak nikt chować urazę”.
Trevor i Meghan mieszkali w szeregu eleganckich domów do wynajęcia, w tym
w Hilldale w zachodnim Hollywood i w Hancock Park w centralnym Los Angeles,
historycznej enklawie w  stylu kolonialnym, zbudowanej w  latach dwudziestych
przez magnata naftowego i  filantropa, George’a Alana Hancocka. Sąsiadujące
z  Wilshire Boulevard na południu i  Melrose Avenue na północy, to eleganckie
osiedle miało – i wciąż ma – spore wzięcie na lokalnym rynku nieruchomości.
Gdy Trevor i  Meghan się poznali, on był już odnoszącym pierwsze sukcesy
producentem i  managerem talentów. Praca była całym jego życiem. Swój czas
dzielił pomiędzy czytanie scenariuszy i  szukanie kupców, a  w  wolnych chwilach
imprezował. Tymczasem Meghan nadal chodziła z  castingu na casting, dostając
jedynie ochłapy w  postaci migawek lub epizodów podtrzymujących płomyk
nadziei, że dzięki wytrwałości w końcu uda jej się przebić. „Zachęcała” Trevora, by
proponował ją do różnych ról, ale on zwykle odmawiał. Wysuwał jej kandydaturę
tylko wówczas, gdy uważał, że pasuje do danej postaci.
Na swój sposób Trevor Engelson był niepozbawiony etyki, co  – jeśli wierzyć
przyjaciołom Meghan  – miało ostatecznie obrócić się przeciwko niemu. Przyszła
księżna nie mogła wybaczyć swojemu chłopakowi, że nie wysuwał jej kandydatury
do angaży, do których w swoim mniemaniu była stworzona. Choć musiała przyjąć
do wiadomości jego argumentację, że wskazywanie jej do jego zdaniem
nieodpowiednich ról skończyłoby się dla niej tylko kolejnym rozczarowaniem,
a  dla niego podkopaniem wiarygodności w  branży, bezwiednie podsycał w  niej
złość, co w przyszłości miało się na nim zemścić.
Meghan starannie ją ukrywała, dopóki nie zaczęła prowadzić anonimowego
bloga pod nazwą The Working Actress. Pisała na nim o  przygnębieniu
spowodowanym odrzuceniem bądź brakiem zaproszenia na przesłuchania do ról,
które w jej przeświadczeniu były dla niej idealne, choć nikt inny nie podzielał jej
zdania. Pisała o  tym, jak kładła się do łóżka z  płaczem i  butelką wina, bo nie
dostała jakiejś upragnionej roli. Ból odrzucenia i frustracja z powodu niedocenienia
nigdy nie przewyższyły głodu sukcesu, niemniej jej blog jest świadectwem, że szły
z  nim prawie łeb w  łeb. Pisała otwarcie o  tym, co ją boli, a  między wierszami
kipiała tłumiona wściekłość.
Rok 2006 był niezbyt udany zarówno dla Meghan, jak i  dla Trevora, który
został producentem wykonawczym kosztującej siedemdziesiąt pięć i  pół miliona
dolarów komedii przygodowej Zoom: akademia superbohaterów z  Timem
Allenem, Courtney Cox, Chevym Chasem i  Ripem Thornem w  rolach głównych.
Pomimo pokładanych w nim nadziei – film zarobił zawrotną kwotę dwunastu i pół
miliona dolarów  – został powszechnie skrytykowany jako nudny i  niezbyt
zabawny, a  wisienką na torcie była nominacja Tima Allena do Złotej Maliny
w kategorii „najgorszy aktor pierwszoplanowy”.
Tymczasem Meghan dostała angaż jako hostessa w  teleturnieju Grasz czy nie
grasz, który przyniósł jej większy i  pewniejszy zarobek niż cokolwiek wcześniej,
choć, jak sama przyznaje, codziennie przypominał jej, jak daleka była od realizacji
swoich ambicji.
Rok później akcje Trevora znowu poszły w  górę. Koprodukował komedię
romantyczną Licencja na miłość z Robinem Williamsem, a  następnie został
producentem wykonawczym komedii Wszystko o  Stevenie z Sandrą Bullock
i Bradleyem Cooperem w rolach głównych. Meghan natomiast wciąż nie mogła się
przebić, grając filmowe ogony. Ale w  2010 roku, gdy Trevor został producentem
melodramatu Twój na zawsze z Pierce’em Brosnanem i  bożyszczem nastolatek,
Robertem Pattinsonem, wreszcie zaproponował swojej dziewczynie niewielką rolę,
z  którą wiązała nadzieje na upragniony przełom w  karierze. Tak się jednak nie
stało, choć nie z powodu krytyki zakończenia, w które wpleciono zamach na World
Trade Center, ale zwyczajnie dlatego, że talent Meghan przeszedł niezauważony.
Mimo wszystko nie traciła nadziei, a jej związek z Trevorem stawał się coraz
silniejszy. Jak mówiła Nikki Priddy, która nadal była jej najbliższą przyjaciółką
i  zaprzyjaźniła się także z  Trevorem, byli tak bardzo zakochani i  tak idealnie
dopasowani, że nie wyobrażała ich sobie z nikim innym.
Ale Meghan powoli kończył się czas. Dobiegała trzydziestki i wciąż nie udało
jej się zrobić kariery. Nie miała ambicji, by zostać aktorką charakterystyczną, choć
marzyła o  tym, by poznano się na jej talencie, jakby  – nie przymierzając  – była
drugą Eleonorą Duse, Anne Bancroft czy Patty Duke. Chciała być gwiazdą, ale od
studiów nie zbliżyła się do tego celu ani o  krok. I  właśnie wtedy na horyzoncie
pojawiła się rola, do której predestynowały ją natura i  wychowanie, a  także
charakter i  osobowość. Rachel Zane była twardą, zaciętą, śmiałą, elegancką,
powściągliwą, kompetentną, inteligentną, choć niepozbawioną wad aplikantką
adwokacką w  prestiżowej kancelarii. Musiała być atrakcyjna, ale nie aż tak, żeby
ukraść całe show, i  na tyle seksowna, by rozkochać w  sobie jedną z  głównych
postaci męskich, Mike’a Rossa (w tej roli Patrick J. Adams), i  nie aż tak, by
sprawiać wrażenie wyuzdanej, a do tego na tyle wyrafinowana, by roztaczać aurę
wyższych sfer. Miała być wyluzowana i  przekonująca, bo Rachel cieszyła się
szacunkiem kolegów, którzy podziwiali jej kompetencję pomimo niezdanego
egzaminu adwokackiego.
Agent Meghan Nick Collins z Gersh Agency zaproponował ją do tej roli i choć
ona sama poprosiła go o  załatwienie drugiego przesłuchania, sądząc, że pierwsze
poszło jej kiepsko, okazało się, że nie ma takiej potrzeby. „Bardzo spodobała im się
moja Rachel i  zaproponowali mi rolę. To była dobra lekcja optyki. Naszymi
najsurowszymi krytykami zawsze jesteśmy my sami”, powiedziała później.
Szkoda, że jako księżna Susseksu nie przypomniała sobie tych słów, gdy wszystko
zaczęło się sypać.
Jeff Wachel, koprezes USA Network, mówił: „Było dla nas niezmiernie ważne,
żeby postać Patricka weszła w  serial jako najgorętszy towar w  mieście  – geniusz
z pamięcią fotograficzną, który udając prawnika, wkręca się do kancelarii i nagle
na jego drodze staje dziewczyna, która okaże się miłością jego życia.
Potrzebowaliśmy kogoś z  autorytetem, by potrafił go zgasić, nie tracąc przy tym
luzu”. Nareszcie złożona, pełna sprzeczności natura Meghan miała szansę się jej
przysłużyć.
Gdy Nick Collins zadzwonił do niej z informacją, że dostała rolę, Meghan nie
posiadała się z radości. Szybko jednak się opanowała. Już kiedyś myślała, że sława
jest na wyciągnięcie ręki, i  potem boleśnie się zawiodła. Nie chciała powtórki
z  rozrywki, więc na razie postanowiła nie popadać w  hurraoptymizm. Niemniej
cieszyła się na myśl o nakręceniu odcinka pilotażowego jesienią w Nowym Jorku.
Co prawda pracowała już z  Patrickiem J. Adamsem przy pilocie innego serialu,
który spalił na panewce, co oboje mogli uznać za zły znak, ale okazało się, że tym
razem przepis na sukces sprawdził się co do joty.
Sukcesy zawodowe Meghan szły w parze z prywatnymi. Po zakończeniu zdjęć
poleciała z  Trevorem do Belize, gdzie się jej oświadczył, a  ona go przyjęła.
Małżeństwo z nim „podnosiło jej status społeczny”, jak ujął to jej brat, Tom junior,
choć z  drugiej strony Trevor „zaklepał” ją na wypadek, gdyby została wielką
gwiazdą, o czym zawsze marzyła.
Po zaręczynach otrzymała wiadomość, że zdjęcia do pierwszego sezonu W
garniturach rozpoczną się 25 kwietnia 2011 roku w Toronto. Jedynym problemem
była konieczność kursowania między Kanadą a  Kalifornią, ale nie tracąc pogody
ducha, Meghan stwierdziła, że na pewno uda jej się połączyć życie prywatne
z zawodowym. Pierwszy sezon, który miał swoją premierę 23 czerwca tego samego
roku, spotkał się z pozytywnym odbiorem zarówno wśród widzów, jak i krytyków.
Był stylowy, rozrywkowy i  wyrafinowany, a  jednym z  wielu elementów, które
świetnie zagrały, był namiętny ekranowy związek Meghan z  Patrickiem J.
Adamsem. Jako kobieta była słodka i  delikatna, ale pod kruchą powłoką krył się
twardy pancerz  – i  właśnie to połączenie delikatności i  twardości przydawało jej
idealnej aury autorytetu. Między nią a  Patrickiem bezdyskusyjnie była chemia,
zarówno na ekranie, jak i  poza nim; jak tłumaczył jej kolega, połączyła ich tak
bliska więź, „bo byliśmy najmłodsi i najmniej doświadczeni z całej obsady. Można
powiedzieć, że razem dojrzewaliśmy na planie”.
W późniejszych latach Meghan opowiadała, że wymagająca praca przy jej
pierwszym serialu, który odniósł niemały sukces, była dla niej stresująca,
a  zarazem satysfakcjonująca. Dojrzewała nie tylko jako aktorka, ale i  kiełkująca
gwiazda. Musiała sprostać wymogom promocji, wykazać się cierpliwością podczas
zabiegów fryzjerskich, charakteryzatorskich i  przymiarek kostiumów, a  także
obcować ze wszystkimi, którzy stanęli na jej drodze, ale za fasadą sympatyczności
i  otwartości celowo zachowywała rezerwę. Zamierzała dać się poznać jako gracz
zespołowy, uważając, by jej ego nigdy nie przesłoniło urok osobistego.
Oprócz tego miała pełne ręce roboty z  przygotowaniami do ślubu, który miał
się odbyć 10 września 2011 roku w Ocho Rios, w malowniczym hotelu Jamaica Inn
z  dostępem do jednej z  najpiękniejszych plaż na wyspie. Mimo zatrudnienia
hotelowej organizatorki wesel Meghan przez cały czas trzymała rękę na pulsie.
„Ma hopla na punkcie kontroli  – zawyrokowała jedna z  pracownic.  – I  bardzo
precyzyjnie określone wymagania”. Choć miła i  uprzejma, nie pozostawiała
żadnych wątpliwości, że zamierza dostać dokładnie to, czego chce. Ponieważ
Jamajczycy są bardziej przyzwyczajeni do mikrozarządzania i  nieufności niż
personel na zamku w  Windsorze, jej zachowanie nikogo nie ubodło, jak to miało
miejsce przy jej drugim ślubie. Wynajęli z  Trevorem cały hotel na czterodniowe
wesele, opłacone częściowo przez Toma seniora. Najskromniejszym elementem
była sama ceremonia ślubna, która trwała „całe piętnaście minut”. Reszta pobytu
miała upłynąć pod znakiem hucznej imprezy i wesołych zabaw w stylu wyścigów
taczek.
Teraz oboje z  Trevorem dobrze zarabiali. Drugi sezon W garniturach dostał
zielone światło i  choć najnowszy film jej narzeczonego, Amber Alert, utknął
w  miejscu i  już nie ruszył, Meghan była w  siódmym niebie z  powodu
zamążpójścia. Ślub i wesele, które zaplanowała, miały być odzwierciedleniem ich
więzi oraz życiowego sukcesu.
Meghan zawsze chciała uchodzić za jednocześnie wyrafinowaną i wyluzowaną,
ale nieomal wywinęła orła, gdy wpadła na genialny pomysł, by rozdać gościom
weselnym skręty z  trawką w  okazjonalnych woreczkach jutowych z  napisem
„Ciiii…”. Pomimo reputacji producenta najlepszej marihuany na zachodniej
półkuli Jamajka ma ambiwalentny stosunek do swojego głównego dobra
eksportowego. Pod wpływem nacisków władz amerykańskich na tutejszy rząd, by
wykorzenić handel marihuaną, jej palenie, posiadanie, rozpowszechnianie
i  sprzedaż podlegają surowej karze więzienia. Meghan i  spółka mieli dużo
szczęścia, że nikt nie zgłosił sprawy policji, bo zabawa weselna mogła się szybko
skończyć i wszyscy wylądowaliby za jamajskimi kratkami. Jakby tego było mało,
wyluzowana Meghan nawet nie powiedziała gościom, co jest woreczkach. Myślała,
że wszyscy to wiedzą. No cóż, chyba jednak nie wszyscy, bo jeden z gości wrócił
ze swoim prezentem do Stanów i  dopiero przeszedłszy przez kontrolę celną,
zorientował się, że Meghan zrobiła z niego przemytnika. I bynajmniej nie był tym
odkryciem zachwycony.
Abstrahując od tych przygód, wesele Meghan i  Trevora było wielkim
sukcesem. W  swoich kręgach zyskali reputację „odlotowych i  wyluzowanych
gospodarzy z klasą”. Trevor wrócił do Los Angeles, Meghan do Toronto, a Nikki
Priddy i reszta ich przyjaciół byli pewni, że małżonkowie już zawsze będą razem.
Jednak podczas kręcenia drugiego sezonu W garniturach pozycja społeczna
Meghan zanotowała kolejny skok. Toronto jest o wiele mniejszym i dużo bardziej
zbitym miastem niż Los Angeles, a  ulgi podatkowe dla przemysłu filmowego
oznaczają, że pomimo niezbyt fortunnej lokalizacji tętni barwnym życiem. Aktorka
nowego serialu kablówki takiego jak W garniturach cieszy się tu dużo większym
poważaniem niż w  światowej stolicy filmu. Jeśli tylko ma na to ochotę, szybko
zaczyna się obracać w  kręgach kanadyjskich elit. A  Meghan miała na to wielką
ochotę. Zanim skończyła kręcić zdjęcia do sezonu trzeciego, poznała
i  zaprzyjaźniła się z  Jessicą Mulroney, znaną stylistką i  żoną Bena Mulroneya,
którego ojciec, Brian Mulroney, był premierem Kanady, a także z Jessicą Gregoire
i  jej mężem Justinem Trudeau. Jego ojcem był Pierre Trudeau, kolejny były
premier, a matką Margaret Sinclair, pierwsza dama hipiska, której głośne romanse
z Tedem Kennedym i Mickiem Jaggerem w przesiąkniętym narkotykami Studio 54
wywołały zgorszenie zarówno w  Stanach, jak i  w  Kanadzie, natomiast
konsekwencje jej przygody z  Fidelem Castro przez całe życie prześladowały jej
syna, którego podobieństwo do kubańskiego dyktatora było szeroko komentowane.
Niemniej to właśnie Margaret Trudeau jest jedyną kobietą w historii Kanady, która
była zarazem żoną i matką premierów, gdyż Justin, od 2008 roku deputowany do
parlamentu z hrabstwa Papineau, w 2015 roku objął przywództwo Partii Liberalnej,
a w 2017 roku został premierem.
Meghan „imponowali ludzie tego kalibru”. Nie tylko sama stawała się sławna,
ale i obracała się teraz w „lepszych kręgach niż w Los Angeles”, gdzie przyjaciele
oraz współpracownicy jej i  Trevora byli co prawda ludźmi sukcesu, ale nie
z  najwyższej półki. Jak ujął to kanadyjski felietonista Shinan Govani, Meghan
zawdzięcza sukces bardziej utrzymywanym znajomościom niż swoim osiągnięciom
ekranowym. Była sprytną kombinatorką, umiejącą w  pełni wykorzystać każdą
nadarzającą się szansę, a niekiedy nawet sama je sobie stwarzała.
To właśnie wtedy dostrzegła, że polityka może otworzyć jej drogę do jeszcze
większej kariery. Społeczeństwo kanadyjskie jest bardziej lewicowe od
amerykańskiego; choć Hollywood składało gołosłowne deklaracje poparcia dla
wielu akcji społecznych, jego głównym celem był sukces kasowy. W porównaniu
z  Kanadyjczykami o  nawet najbardziej prawicowych poglądach postępowe
Hollywood sprawiało wrażenie zaskakująco prawicowego, i to do tego stopnia, że
były premier z ramienia konserwatystów, Brian Mulroney, najbardziej lewicujących
amerykańskich demokratów przerażał swoim socjalizmem. Jeśli weźmiemy pod
uwagę, że kanadyjskie kręgi towarzyskie Meghan składały się na równi
z  przedstawicieli prawej, jak i  lewej strony sceny politycznej, a  bez względu na
sympatie panowało powszechne przekonanie, że filantropia jest obowiązkiem
społecznym, staje się jasne, skąd u  Meghan motywacja, by podjąć działalność
dobroczynną, którą porzuciła, próbując przebić się w show-biznesie – choć gdyby
tylko chciała, mogłaby ją kontynuować.
Często miała tyle wolnego czasu, że przygnębiona szła do łóżka z butelką wina,
ale prawda jest taka, że była za bardzo skupiona na realizacji własnych ambicji,
dobrej zabawie, jak najczęstszym pokazywaniu się na scenie towarzyskiej
i  podróżowaniu z  Trevorem chociażby do Ameryki Centralnej i  Wietnamu, by
zawracać sobie głowę dobroczynnością.
Ale teraz, znalazłszy się w  środowisku, w  którym dzięki działalności
charytatywnej z początkującej aktorki mogłaby urosnąć do rangi osoby wrażliwej
na los innych, zyskując szacunek nowych znajomych, Meghan przypomniała sobie
o  altruizmie, którym przed laty zdobyła uznanie Marii Pollii, swojej nauczycielki
religii z  Niepokalanego Serca, zgłaszając się do pracy przy Skid Row. Poprosiła
swoich nowych przyjaciół o  polecenie jej do podobnego wolontariatu i  w  ten
sposób znalazła się w  St. Felix Centre, zyskując w  oczach zarówno tych, którym
pomagała, jak i tych, którzy ją zarekomendowali.
Świat nie dowiedziałby się o  dobrych uczynkach Meghan w  St. Felix Centre,
gdyby książę i  księżna Susseksu nie wybrali ośrodka do grona dwunastu
organizacji charytatywnych, które w grudniu 2019 roku wyróżnili na swoim profilu
instagramowym za niesienie pomocy „głodnym, bezdomnym i  samotnym”.
W odpowiedzi na stronie St. Felix Centre opublikowano zdjęcie Meghan z czasów
jej wolontariatu, opatrzone następującym oświadczeniem: „Jesteśmy ogromnie
wdzięczni księciu Susseksu Harry’emu i księżnej Meghan Markle za wyróżnienie
wśród dwunastu organizacji charytatywnych niosących pomoc potrzebującym na
całym świecie. Powyższe zdjęcie przedstawia Meghan jako wolontariuszkę
w naszej kuchni. W trakcie pobytu w Toronto, podczas kręcenia zdjęć do serialu W
garniturach, Meghan Markle udzielała wsparcia naszemu ośrodkowi, a  także
pracowała jako wolontariuszka w  naszej kuchni w  ramach programu darmowych
posiłków. Oprócz tego księżna ofiarowywała St. Felix Centre jedzenie z  planu W
garniturach, a  pewnego Święta Dziękczynienia zorganizowała pełny posiłek dla
ponad stu osób”. Organizacja zakończyła swoją odezwę zapewnieniem, iż
„cudowna Meghan” jest stale obecna we wspomnieniach wszystkich, którzy się
z nią zetknęli. To ostatnie zdanie jest o tyle ciekawe, że nie tylko daje nam wgląd
w  mechanizmy działania przyszłej księżnej, ale i  tłumaczy, dlaczego postacie
pokroju Mulroney i Trudeau miały o niej tak dobre zdanie.
W trakcie kręcenia trzeciego z  siedmiu sezonów W garniturach małżeństwo
Meghan i  Trevora zaczęło się rozpadać. W  biografii Meghan: A  Hollywood
Princess Andrew Morton sugeruje, że pnąc się w górę, Meghan zaczęła pogardzać
mężem. Nie radził sobie tak dobrze, jak by chciała, a  teraz, gdy obracała się
w  bardziej wytwornym towarzystwie, jego żywiołowa osobowość zaczęła ją
drażnić.
Trevor cenił swobodę, podczas gdy Meghan zawsze była opanowana i  lubiła
mieć wszystko pod kontrolą. On pojawiał się na spotkaniach nieco wymięty
i  z  lekkim spóźnieniem, natomiast jego wyważona i  powściągliwa żona zawsze
była nienagannie ubrana, uczesana i umalowana. Obracała się teraz w świecie ludzi
bardziej stonowanych niż w  Hollywood, przy których nowojorski entuzjazm
Trevora wydawał się prostacki, a jego swada wręcz odrzucająca.
Popularność Meghan i  jej serialowej postaci rosła, tymczasem Trevor zaczął
przyjeżdżać do żony co parę tygodni, zabierając ze sobą nawet pracę. Otworzył
biuro w  Nowym Jorku  – tak z  powodów biznesowych, jak i  po to, by być bliżej
niej. Myślał, że odwiedziny w Toronto przysłużą się ich małżeństwu, ale skutek był
odwrotny. Jego kariera utknęła w martwym punkcie, co w parze z brakami w stylu
i  ogładzie zmniejszyło jego atrakcyjność w  jej oczach. Z  Travity-Trev-Treva, bez
którego nie wyobrażała sobie życia, zamienił się w kogoś, kogo przerosła. „Kiedyś
mówiła, że gdyby coś mu się stało, nie byłaby w  stanie dalej żyć. On też ją
ubóstwiał. Trzeba było widzieć, jak trzyma w  dłoniach jej twarz. Wszyscy
myśleliśmy, że będą ze sobą do grobowej deski”, mówi Nikki Priddy, nadal nie
mogąc zrozumieć, co spowodowało u Meghan ten nagły zwrot o sto osiemdziesiąt
stopni.
Choć dla Trevora rozstanie było jak grom z jasnego nieba, trzeba przyznać, że
zanosiło się na to już od jakiegoś czasu. Sukces zmienił Meghan, wyzwalając
w  niej wszelkiego rodzaju uśpione emocje, w  tym urazę do Trevora za to, że nie
dopomógł jej w karierze, choć przecież miał taką możliwość, bo jego kryształowa
etyka była dla niego ważniejsza od potrzeb żony. I co istotniejsze – sukces w pełni
ją wyemancypował: odtąd nie musiała już na nikim polegać i stała się niezależna.
Nikki zajmuje bardziej sceptyczne stanowisko, twierdząc, że z czasem Meghan
stała się twardą oportunistką. „Sądzę, że podchodziła do wszelkich relacji
z  wyrachowaniem  – dużym wyrachowaniem. Dobiera przyjaciół bardzo
strategicznie”. Według niej Meghan znalazła sobie nowy krąg znajomych z większą
„klasą”, do którego nie pasował ani jej mąż, ani dawni przyjaciele. Nie chciała,
by – uchowaj Boże – ściągali ją w dół. „Gdy zdecyduje, że usuwa cię ze swojego
życia, potrafi być bardzo oziębła. Zupełnie jakby uruchamiał się w  niej jakiś
automatyczny mechanizm. Jej decyzja nie podlega żadnej dyskusji”, dodaje Nikki,
wyjaśniając, dlaczego Meghan odcięła się od Trevora i swoich dawnych przyjaciół.
Jako znana aktorka popularnego serialu, „po prostu zgasiła nam światło. Jest
Meghan sprzed zdobycia sławy i Meghan po zdobyciu sławy. Po trzech sezonach W
garniturach zadzwoniła do mnie i powiedziała, że się rozwodzi. Być może zaczęła
się zmieniać już wcześniej, ale ja nie chciałam tego dostrzec”.
Naturalnie z czasem ludzie się zmieniają i Meghan nie jest tu wyjątkiem. Wraz
z rosnącą sławą pojawiły się u niej nowe cechy osobowości. Nikki miała wrażenie,
że „ton jej głosu, manieryzmy, a nawet śmiech” tak bardzo się zmieniły, że „prawie
jej nie rozpoznawałam. Już w  sezonie drugim W garniturach nie chciała chodzić
z  nami na lunch, bo ktoś rzekomo mógłby ją zaczepić. Bałam się, że jeśli jej to
wytknę, ode mnie też się odetnie”.
Awans społeczny miewa swoją cenę. Jedni są skłonni ją zapłacić, inni nie.
Meghan ewidentnie należała do tych pierwszych. Z aspirującej aktorki przeobraziła
się w  aktorkę serialową. Była z  tego powodu szczęśliwa i  oczekiwała, że bliscy
także będą się cieszyć jej sukcesem. Jak wspomina Nikki, „kiedy wpadała do Los
Angeles, żądała, by wszystko rzucić i się z nią zobaczyć. Jeśli byłam akurat zajęta,
słyszałam «Czemu nie chcesz się ze mną widzieć? Przyjechałam, spotkajmy się»”.
Ale sama nie miała oporów przed odwoływaniem spotkań i  wymagała od
przyjaciół zrozumienia dla swojego napiętego grafiku. Ten stary jak świat konflikt
między tymi, którzy zostają w tyle, i tymi, którzy ich tam zostawiają, można było
rozwiązać przy odrobinie dobrej woli obu stron. Z  perspektywy lat nie sposób
ocenić, czyj brak elastyczności skończył się zerwaniem przyjaźni, ale Nikki
stwierdziła, że przez swój serial Meghan myśli, iż może wszystko, że woda sodowa
uderzyła jej do głowy i  teraz, gdy dawni przyjaciele przestali być jej równi,
bezpardonowo odcina się od przeszłości.
Okazało się, że to Nikki zerwała przyjaźń z Meghan, co daje nam nieoceniony
wgląd w mechanizmy postępowania obu kobiet i wartości, którym hołdowały.
Nie jest łatwo zakończyć wieloletnią przyjaźń, ale dwie krople przepełniły
czarę goryczy Nikki. Otóż Meghan zakochała się w  psie ze schroniska, którego
ktoś już sobie upatrzył. Napisała więc maila do jego opiekunów, zapewniając, że
w  jej serialowej rodzinie pieskowi będzie dużo lepiej niż gdzie indziej. Według
Nikki zagrała tą kartą, by zdobyć niesprawiedliwą przewagę, co „zostawiło po
sobie gorzki posmak”. Meghan naturalnie widziała to zupełnie inaczej. Chciała
dostać psa i  była gotowa zrobić wszystko, by dopiąć swego. Nigdy by nie
pomyślała, że jest bezwzględna, tylko umiejętnie wykorzystuje dostępne środki do
osiągnięcia celu. Tak właśnie robią zwycięzcy.
Drugą i zarazem ostatnią kroplą przepełniającą czarę goryczy było zachowanie
Meghan pod koniec małżeństwa z  Trevorem. Nikki była zszokowana tym, jak
Meghan je zakończyła, bez słowa odsyłając mężowi obrączkę i  pierścionek
zaręczynowy, „jakby był czymś, co przyczepiło jej się do podeszwy”. Choć
zdarzały im się „kłótnie”, nic nie wskazywało na to, że ich związek przechodzi
kryzys, a  już na pewno nie, że grozi mu rozpad. Jako przyjaciółka obojga
małżonków, Nikki dowiedziała się od Trevora o nieczułym i brutalnym zachowaniu
jego żony i zadzwoniła do niej, żeby się z nią rozmówić. Ale Meghan nie chciała
o tym rozmawiać z kobietą, z którą przyjaźniła się od drugiego roku życia. Nikki
stwierdziła, że Meghan nie tylko się zmieniła, ale i  znalazłszy sobie nowych
znajomych, nie miała czasu ani ochoty pielęgnować starych przyjaźni. „Stało się
dla mnie jasne, że to już nie ta sama dziewczyna, z  którą dorastałam”, mówi.
Postanowiła zatem całkowicie usunąć ją ze swojego życia. Osoby, które znają
Meghan od dziecka, uważają, że Nikki dobrze zrobiła, skacząc za burtę, bo
w najmniej oczekiwanym momencie mogła zostać za nią wypchnięta. Przynajmniej
uprzedziła atak. Ojciec Meghan nie miał już tyle szczęścia.
Nawet jeśli utrata najstarszej i  najbliższej przyjaciółki poruszyła Meghan, nie
dała tego po sobie poznać. To był dla niej czas wielkich zmian i urządzając swoje
nowe życie, zapewne nie miała nawet czasu pomyśleć o tych, których zostawia, ani
o  tych, którzy zostawiają ją. Od stycznia 2010 roku prowadziła szczerego bloga
The Working Actress, pisząc na nim o  swoich doświadczeniach najpierw jako
bezrobotnej, a  następnie odnoszącej sukcesy aktorki. To również kosztowało ją
dużo czasu i  wyczerpywało emocjonalnie. Niezwykle obrazowo opisywała swoją
rozpacz, gdy nie udało się jej dostać jakiejś roli. „Kiedy jest dobrze, czujesz się jak
w  niebie. Przez pozostałe trzysta ileś dni w  roku jest trudniej, niż się wydaje.
Człowiek uczy się pokory. Opada z  sił. A  niekiedy popada w  otępienie. Ale
w ostatecznym rozrachunku wszystko było tego warte. Często opisuje się aktorów,
którzy robią zawrotną karierę, jako «objawienie». Prawda jest taka, że stoją za tym
lata pukania do różnych drzwi”.
Meghan dzieliła się także swoimi przemyśleniami na temat tego, jak lata
odrzucenia osładzane okazjonalnymi rólkami odcisnęły się na jej psychice. Opisuje
na przykład, jak za pomocą hipnozy usiłowała oszukać umysł, że jej się uda, bez
końca powtarzając mantrę: „Dostałam angaż. Zawsze dostaję angaż”. Była to próba
dodania sobie odwagi, by iść na przesłuchanie i stawić czoło kolejnym porażkom.
„Rzecz w  tym, że czasami to naprawdę działa. Wierzyłam w  swoją głupiutką
mantrę… no i się udało”.
Podczas kręcenia pierwszego sezonu W garniturach nadal przelewała swoje
myśli i  uczucia na blog, bezwiednie dając czytelnikowi wgląd w  to, jak sukces
zaczął ją zmieniać. W  marcu 2010 roku, niedługo przed otrzymaniem swojej
przełomowej roli, wyznała: „Nienawidzę chodzić po czerwonym dywanie. Robię
się nerwowa, nadpobudliwa i  zupełnie nie wiem, w  którą stronę patrzeć. Znowu
staję się ofermą, którą byłam w dzieciństwie. Nie cierpię tego. Schodząc z dywanu,
zawsze muszę się z tego otrząsnąć. To może wydać się przesadą, ale moje nerwy
naprawdę mają z tym problem”.
Nie popadła w  samozachwyt, gdy podczas swojej półminutowej scenki
w  czarnej komedii Szefowie wrogowie (2011) z  Jennifer Aniston w  roli głównej
przyszło jej zagrać z  Donaldem Sutherlandem. Ale sukces robił swoje. Choć
podczas kręcenia zdjęć do pierwszego sezonu W garniturach daleko jej było do
gwiazdy wielkiego formatu, już wtedy zaczęła się dystansować od sławy, by nie
dać się jej pochłonąć. Żeby to osiągnąć, musiała przyjąć pogardliwą postawę, więc
zaczęła umniejszać rozgłos i  jego wyzwania z  wyżyn samoświadomości. Pisała:
„W tym roku objeżdżam kraj z  cyrkiem. Produkcja i  PR już zakasały rękawy,
zalewając mnie lawiną informacji o  stylizacjach, w  których wystąpię, hotelach,
w których się zatrzymam, i imprezach, na których będę gościem”. Chwilę później
pojawia się wtrącona mimochodem wzmianka o  „lotach pierwszą klasą, które
bookuje mi wytwórnia”, zupełnie jakby dorastała w  świecie prywatnych
odrzutowców, a  podróżowanie pierwszą klasą było niedogodnością, nad którą
ubolewa, a nie luksusem, do którego nie jest przyzwyczajona. Zamiast podejść do
sukcesu z  taką samą uczciwością jak do wcześniejszych rozczarowań,
dystansowała się od tego, o  czym przez całe życie marzyła, bagatelizując teraz
sławę i wiążące się z nią zarówno korzyści, jak i wyzwania. „Rozwijają przede mną
czerwony dywan, bo chcą, żebym jak najlepiej się zaprezentowała i wyglądała. To
najwyższa forma cyrkowej tresury. Powiem jasno: choć podczas lektury
powyższego opisu niektórym może zbierać się na mdłości (ta wieczna śpiewka
o «artyzmie zawodu»), powiadam Wam, drodzy przyjaciele: ogarnijcie się”.
Sęk w tym, że odbiorcą owych przestróg, jak i zresztą całego tekstu, była tylko
jedna osoba: sama Meghan. Innymi słowy, strofował ją jej własny wewnętrzny
głos. To oczywiste, że uwielbiała swoją drogę do sławy i  zachłysnęła się
pierwszym sukcesem. Pracowała nań przez większość ostatniej dekady, więc chyba
ma prawo się nim nacieszyć? „To jest wpisane w  ten zawód  – i  jest naprawdę
odlotowo. Tak to wygląda, jeśli chce się zaistnieć w branży”.
Niemniej już następne zdanie pokazuje, że w  głębi duszy nie zrezygnowała
z dawnych marzeń o poważnym aktorstwie i karierze na Broadwayu, pogardzając
filmem czy  – uchowaj Boże  – małym ekranem. „Jeśli idziecie w  telewizję, to
wiedzcie, że już się sprzedaliście, więc weźcie swój tłusty czek i  w  przerwie od
zdjęć produkujcie swoje «artystyczne» sztuki. Gdyż teraz możecie”. Ale w  swoją
zdeklarowaną pogardę szybko wplatała radość i samozadowolenie: „Bo szczerzenie
śnieżnobiałych ząbków (to znaczy licówek, hihi) i kręcenie seksownym tyłeczkiem
(Spanx!) na czerwonym dywanie jest wyszczególnione w  kontrakcie, który
skwapliwie podpisaliście. Oto problemy pierwszego świata. Ale w  porównaniu
z  tymi, które były moim udziałem chyba w  innym życiu (brak kasy na benzynę,
sklejanie taśmą zdjęć portretowych w  ramach CV, bo skończyły mi się spinacze,
zalewanie się łzami, bo telefon milczy, choć w  głębi serca wiem, że byłam
najlepszą kandydatką do roli), wezmę je z pocałowaniem ręki”.
Jakby mało było tej szczerości, u Meghan zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki
schizoidalnego podejścia do rozpoznawalności, które miały się pogłębiać w miarę
rosnącej sławy. Gdy fachowiec, który przyszedł naprawić jej zmywarkę do naczyń,
rozpoznał ją i poprosił o wspólne selfie, „żeby udowodnić swojemu ojcu i bratu, że
naprawdę mnie spotkał”, narzekała, że to naruszenie jej prywatnej przestrzeni.
Zaczęły się również uwidaczniać jej drobiazgowe wymagania, z  których zasłynie
po wejściu do rodziny królewskiej. W  pewnym miejscu żali się na zachowanie
kierowcy, którego wysłano po nią na lotnisko. Nieszczęśnik ów popełnił aż trzy
grzechy główne. Po pierwsze, wymachiwał tabliczką z  jej pełnym imieniem
i  nazwiskiem. Spostrzegawcza i  wszechwiedząca Meghan pokręciła na to głową
z  dezaprobatą, gdyż „zazwyczaj pisze się tylko pierwszą literę imienia oraz
nazwisko”. Po drugie, miał czelność naruszyć jej przestrzeń osobistą, pokazując
zdjęcia w telefonie, gdy czekali na odbiór bagażu. A na koniec zawiózł ją pod zły
adres, ostatecznie wyczerpując pokłady jej cierpliwości.
Był to pierwszy udokumentowany przypadek, gdy świeżo uprzywilejowana
Meghan domagała się współczucia z  powodu swoich cierpień zadanych rękami
niekompetentnych, nieudolnych albo zwyczajnie nieczułych ludzi, którzy byli po
to, by ułatwić jej życie, a  zamiast tego stwarzali same problemy. Sęk w  tym, że
kierowcy dostają adresy od swoich dyspozytorów, więc przynajmniej ten błąd nie
leżał po stronie mężczyzny.
Meghan przyznaje również, że nie miała pojęcia, „co tak naprawdę znaczy być
pracującą aktorką. Haruję od świtu do nocy, lecę na promocję, uczę się tekstu.
Kręci mi się w  głowie. Dni zlewają się w  jedno. Noce mam niespokojne, włosy
ułożone, twarz pomalowaną. Moje nazwisko jest rozpoznawalne, wskaźniki mojej
popularności rosną, moje życie się zmienia”.
By zbić kapitał na owych zmianach, latem 2012 roku Meghan porzuciła The
Working Actress. Odczekała dwa lata, zanim założyła kolejny, bardziej
profesjonalny blog The Tig. Powołany do życia przez wiodącą agencję marketingu
internetowego Article z Toronto, swoją nazwę zaczerpnął od Tignanello, wina
stworzonego w  1970 roku przez Piero Antinoriego i  wytłaczanego w  winnicy
założonej w 1385 roku. Był to blog lifestyle’owy, który inteligentnie i świadomie
wykorzystywał jej sukces aktorski, przynosząc około stu tysięcy dolarów rocznie
i  potwierdzając jej aspiracje do bycia postrzeganą jako wyrafinowana i  obyta
w  świecie. Cytując samą Meghan, miał być „źródłem wiedzy dla wymagających
miłośników dobrego jedzenia, podróży, mody i  urody. Chciałam stworzyć
platformę wymiany pomysłów i inspiracji prowadzących do lepszego życia”.
Tak jak Rachel Zane na ekranie, tak i  poza nim Meghan stopniowo
pozycjonowała się w  roli autorytetu. Czego jak czego, ale braku inteligencji
zarzucić jej nie można. The Tig miał być dla niej nie tylko dodatkowym źródłem
zarobku, ale i osobistą reklamą, umożliwiając kontakt z celebrytami i oferując im
sposobność dzielenia się opiniami z  szerokim gronem odbiorców. To było
mistrzowskie posunięcie podnoszące jej prestiż, również jako poważnej aktorki, bo
pomimo lekkiej tematyki oprócz gwiazd wciągnęła do współpracy także pisarzy,
artystów i  aktywistów. Blog bardzo szybko zyskał dużą popularność i  w  chwili
zamknięcia w  2017 roku, tuż przed ślubem z  Harrym, miał dwa miliony
obserwujących.
Ponieważ Meghan była inteligentna i  szybko się uczyła, przyswajając niejako
przez osmozę lekcje od utalentowanych ludzi, z którymi się stykała, równocześnie
z  rozwijaniem bloga szlifowała swoją prezencję. Jako że jego motywem
przewodnim był szeroko pojęty styl życia, pojawiały się na nim wpisy
o  różnorodnej tematyce, od tenisa z  Sereną Williams poprzez wpisy gwiazd
pokroju Heidi Klum czy Elizabeth Hurley po poważniejsze kwestie, takie jak
równouprawnienie, dyskryminacja rasowa czy problem ubóstwa.
The Tig dopomógł Meghan w jeszcze jednej sferze życia. Otóż spodobał się jej
kucharz celebryta, Cory Vitiello, którego wypatrzyła w jego restauracji w centrum
Toronto, The Harbored Room. Był cieszącym się powodzeniem salonowcem, który
miał na koncie kilka romansów ze znanymi kobietami, w tym z byłą deputowaną,
bizneswoman i filantropką, Belindą Stronach, której ojciec miliarder, Frank, należy
do grona najbogatszych Kanadyjczyków, a  także z  udzielającą się na rzecz
organizacji humanitarnych osobowością telewizyjną, Tanyą Kim, która wraz
z  Benem Mulroneyem prowadziła popularny talk-show. Gdyby Meghan udało się
złowić Cory’ego, byłby jej największym podbojem. Wpadła więc na genialny
w  swej prostocie pomysł: umieściła na The Tig entuzjastyczną recenzję jego
restauracji, nie szczędząc pochwał samemu właścicielowi.
Według jednej z  jej koleżanek z  dzieciństwa, która pragnie zachować
anonimowość, Meghan, chcąc zrobić na kimś wrażenie, potrafi być niezwykle
uwodzicielska. „Nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Jeśli Meg
chce cię wciągnąć na swoją orbitę, daje z siebie wszystko. Dawno temu nauczyła
się, że pochlebstwa działają, szczególnie gdy są zaprawione szczyptą skromności:
«Jesteś taki wspaniały; wszystko, co robisz, jest takie cudowne; chcę cię tylko
podziwiać». Jest taka spontaniczna. Nikt nie potrafi okazywać takiego entuzjazmu
jak Meghan, gdy chce usidlić mężczyznę. Dosłownie kąpie go w deszczu adoracji.
Można by pomyśleć, że każda jego prozaiczna czynność jest wyjątkowym darem
dla ludzkości. Niewielu ludzi, a  jeszcze mniej mężczyzn, jest w  stanie oprzeć się
tylu ochom i achom, zwłaszcza z ust kobiety tak ponętnej jak Meghan. To czyni ją
niezwykle pociągającą. Panowie zwyczajnie chcą wierzyć jej pochlebstwom,
a ponieważ sprawia przy tym wrażenie niezwykle szczerej, szybko owija ich sobie
wokół palca”.
Meghan jest ogromnie czarująca, pozornie delikatna, słodka i  ujmująca. Ma
w sobie dużo seksapilu wypływającego głównie z osobowości i skrzącego się w jej
dużych brązowych oczach, kiedy chce kogoś oczarować. Oprócz tego jest bardzo
inteligentna i  towarzyska, a  nade wszystko  – pewna siebie. Zostawiając Trevora,
jak sama mówiła, „odnalazła w sobie siłę”. Gdy zrzuciła tę skórę i odkryła, że jest
silna i wolna od wielu dawnych lęków oraz kompleksów, stała się mocniejsza niż
kiedykolwiek wcześniej. „Jest świadoma swojej mocy i  potrafi z  niej korzystać”,
powiedziała mi pewna osoba, która dobrze ją zna.
Meghan wierzyła, że jeśli tylko pozna Cory’ego, złowi go. I nie myliła się. Nie
minęło dużo czasu, a  kucharz wprowadził się do wynajmowanego przez nią
trzypokojowego domu przy Yarmouth Road 10 w  Seaton Village. Odwzorowała
tam stylowe, pastelowe kolory i  nowoczesny wystrój przytulnego gniazdka, które
uwiła z Trevorem przy Sunset Boulevard. „Prowadziła tu bardzo spokojne życie”,
powiedział mi Bill Kapetanos, dobiegający osiemdziesiątki Grek z  pochodzenia
i  jej dawny sąsiad. Utrzymywali serdeczne stosunki, a  on niekiedy służył jej
sąsiedzką pomocą. Kiedy poznał Dorię, nie podziękowała mu za pomoc córce,
tylko „jej aniołkowi”, co pokazuje, jak bardzo oboje rodzice byli wpatrzeni
w Meghan.
Spokojne życie Meghan skończyło się, „gdy pojawił się w nim Harry”. Dopiero
wtedy zaczęła zapraszać gości, urządzać kolacje, huczne imprezy i  generalnie
udzielać się towarzysko jak nigdy wcześniej.
Kiedy nie imprezowała, uwielbiała zaszywać się w domu ze swoim mężczyzną,
a jej jedynym towarzystwem były dwa psy, które adoptowała ze schroniska w Los
Angeles: beagle o  imieniu Guy oraz Bogart, miks labradora i  owczarka
niemieckiego. Jak na ironię, jej trzecim kompanem można nazwać blog, któremu
poświęcała tak wiele godzin, jakby był żywą istotą.
Ta domatorska, kochająca strona Meghan sprawiała, że rodzice mężczyzn,
z  którymi się wiązała, zawsze ją lubili. David i  Leslie Engelson traktowali ją jak
własną córkę, co znamienne, biorąc pod uwagę, że Żydzi często chcą, by ich syn
poślubił kobietę tego samego wyznania. Podobnie jak Gerry i Joanne Vitiello, która
nazywa męża „swoją licealną miłością” i  wyznaje pogląd, że „rodzina jest
najważniejsza”. W Boże Narodzenie 2015 roku gościli Cory’ego i Meghan, których
związek Joanne Vitiello określiła później jako „poważny”, w  swoim domu
w  Brantford, dwie godziny jazdy od Toronto. Meghan zrobiła na gospodyni
wrażenie „bardzo zainteresowanej rozmówcą. Ma świetne poczucie humoru i  jest
niezwykle sympatyczna”. Meghan i  Cory „mieszkali razem. Mieli po trzydzieści
parę lat, nie byli dziećmi” i choć nie powiedziała tego wprost, dała do zrozumienia,
że w grę wchodziło małżeństwo.
Jednak nie wszyscy rozpływali się w zachwytach nad Meghan, wspinającą się
z mozołem po kolejnych szczeblach kariery. Komentator społeczny Shinan Govani
uważał ją za „zwykłą aktorkę telewizyjną, [która] niewiele znaczyła”, kiedy
poznała Cory’ego Vitiello. On z  kolei był lokalną gwiazdą, powszechnie znaną
i  lubianą. „Dzięki związkowi z  nim mogła się wybić. W  Toronto był dużo
większym nazwiskiem niż ona”. Przyjaźnił się również między innymi
z Mulroneyami i Markusem Andersonem, dyrektorem ds. globalnego członkostwa
elitarnego Soho Club z filią w Toronto. Wcześniej znała ich jedynie przelotnie, ale
teraz się z  nimi zaprzyjaźniła, a  ich wille, podobnie jak Soho Club, stały się jej
drugim domem. Govani jest zdania, że gdyby nie jej przeprowadzka do Toronto,
Meghan nie wyszłaby za księcia Harry’ego. „Dzięki Toronto i  znajomości
z  Mulroneyami zyskała prestiż, który miał się jej później przysłużyć. To było
idealne połączenie wszystkich czynników”. Uważa, że Meghan podczas swojej
społecznej „wspinaczki” działała z  niejakim rozmysłem, „wykorzystując ku niej
wszelkie nadarzające się okazje”. Według niego „nie zadowalało jej tylko bycie
aktorką. Serial W garniturach musiał się kiedyś skończyć, a  ona przecież nie
młodniała”.
Dzięki Cory’emu gwiazda Meghan zalśniła dużo większym blaskiem. Byli nie
tylko olśniewającą parą obracającą się w najwyższych kręgach elity, ale i potężnym
duetem, a  znajomości, które Meghan zawdzięczała swojemu chłopakowi,
pozwoliły jej w pełni rozwinąć skrzydła, na co jako zwykła serialowa aktorka nie
mogłaby liczyć.
Mimo że związek z Corym był kluczowy dla jej dalszej wspinaczki społecznej,
nie można nie doceniać roli, jaką w rosnących sukcesach Meghan grały jej własne
wysiłki i  ambicja. The Tig był wyłącznie jej dzieckiem, jak również nieocenioną
platformą budowania rozpoznawalności  – a  dzięki wplataniu ważkich tematów
także nadającą jej powagi  – jednocześnie umożliwiając dostęp do celebrytów, do
których inaczej nie miałaby dojścia.
Jeśli wierzyć Meghan, rozwój zawdzięczała po części uświadomieniu sobie, że
sama jest swoim największym wrogiem. Pozbyła się zatem dręczących ją obaw,
pozwalając sobie dojrzeć i  odnajdując wewnętrzną siłę. Podjąwszy świadomą
decyzję, by wyzbyć się tego, co negatywne, zaakceptowała to, co wcześniej
stanowiło dla niej problem, przede wszystkim swoją tożsamość rasową. Odkryła,
że w  Kanadzie jej mieszane pochodzenie jest większą zaletą niż w  Stanach  –
Kanadyjczycy mają dużo bardziej elastyczny stosunek do kwestii rasowych czy
klasowych niż Amerykanie  – i  oprócz rasy zaczęła także wykorzystywać swoją
płeć, przeplatając na blogu polityczny aktywizm z  treściami dotyczącymi
dyskryminacji rasowej czy równouprawnienia kobiet. Meghan miała misję, a  tą
misją było dążenie do lepszego życia. Jednym słowem: rozkwitała.
We wrześniu 2014 roku miała w  grafiku tydzień wolnego i  postanowiła, że
zgłosi się jako wolontariuszka do siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych
w  Nowym Jorku. W świecie organizacji humanitarnych nie ma większego gracza
i Meghan słusznie uznała, że jeśli uda jej się podczepić pod ONZ, jej korzyści będą
znaczące. Pilnując, by jako gwiazdka serialu średniego formatu wydać się skromna
i chętna do pracy, oznajmiła, że może nawet podawać kawę i odbierać telefony, ale
po przyjeździe na miejsce nie odstępowała na krok Phumzile Mlambo-Ngcuki,
dyrektor wykonawczej Jednostki Narodów Zjednoczonych ds. Równości Płci
i Emancypacji Kobiet oraz Elizabeth Nyamayaro z ruchu HeForShe, bo czego jak
czego, ale przebojowości Meghan odmówić nie można. Na pierwszy rzut oka było
widać, że jest wyjątkowa, i choć nie wszystkim przypadła do gustu, to wystarczyło,
by zadziałać na jej korzyść.
Zrobiwszy dobry użytek ze swojej kontaktowości i  uroku osobistego oraz
pozwoliwszy się poznać jako osoba błyskotliwa i  kooperatywna, rok później
Meghan wróciła z  odczytem jako reprezentantka Jednostki Narodów
Zjednoczonych ds. Równości Płci i  Emancypacji Kobiet. Przez dziewięć i  pół
minuty przemawiała elokwentnie, płomiennie i wzruszająco do pękającej w szwach
sali, na której obecny był sam Sekretarz Generalny ONZ. Opowiadała o tym, jak za
sprawą znanego nam już płynu do mycia naczyń Ivory została aktywistką na rzecz
równouprawnienia. Jej przemówienie było majstersztykiem, którym zaskarbiła
sobie szacunek w  kręgach kanadyjskiej elity politycznej. Podkreślała nim swoje
pragnienie, by brano ją na poważnie, nie tylko jako influencerkę i  blogerkę, ale
również aktywistkę polityczną. Dla widzów W garniturach mogła sobie być twardą
Rachel Zane, której co prawda nie udaje się zdać egzaminu adwokackiego, lecz ma
ogromną wiedzę praktyczną, a Mike Ross je jej z ręki. Ale w oczach Mulroneyów
i  Trudeau, którym naprawdę chciała zaimponować, wreszcie urosła jako osoba
godna ich uwagi i przyjaźni.
Pomimo spektakularnego skoku, jaki zanotowała jej rozpoznawalność, obsesja
Meghan na punkcie rozgłosu zaczęła odbijać się na jej związku z Corym. Choć on
zawsze wypowiada się o  swojej byłej dziewczynie w  samym superlatywach, ich
wspólni przyjaciele, którzy pragną zachować anonimowość, mówią o niej, że „pod
przykrywką uroku osobistego i delikatności kryła się wyjątkowo bezczelna osoba.
Wszędzie żądała najlepszych miejsc czy stolika, niezbyt subtelnie przypominając
wszystkim, że jest wielką gwiazdą, choć wcale nią nie była. W garniturach to serial
średniego kalibru, a  w  Toronto aż roi się od aktorów i  aktorek. Władze miasta
udzielają ulg podatkowych wytwórniom filmowym, więc gwiazd kina i  telewizji
dużo większego formatu niż Meghan Markle jest tu jak mrówek w  mrowisku. To
było zwyczajnie żenujące. Cory taki nie jest i  myślę, że w  końcu zaczęło mu to
działać na nerwy i stracił do niej szacunek”.
Mimo że Meghan potrafi być bardzo kochająca, była przy tym tak
pretensjonalna, że niekiedy sprawiała wrażenie primadonny. Przyjaciele uważają,
że coraz bardziej zrażała tym Cory’ego. Kroplą przepełniającą czarę goryczy było
jednak bezczelne zbieranie oklasków za stworzone przez niego przepisy.
„Meghan dobrze gotuje, ale jest też bardzo próżna i złakniona pochwał”, mówi
osoba z  kręgu przyjaciół Cory’ego. Pewnego razu na proszonej kolacji podała
spaghetti z  cukinii. Skomplementowana, próbowała przypisać sobie zasługę za
wymyślenie przepisu. Ale w  rzeczywistości był to pomysł Cory’ego, „który
strasznie się wkurzył. Możesz być najbardziej kochającą osobą świata, ale gdy twój
chłopak odkryje, że jesteś pozerką, to przestaje się liczyć”, powiedział mi ktoś, kto
zawsze lubił jego i nigdy nie lubił jej.
Niedługo po tym incydencie Meghan wybrała się do Anglii, by na kortach
Wimbledonu dopingować swoją przyjaciółkę Serenę Williams. Jedną z  cech, za
które cenią ją przyjaciele, jest gotowość podróży na koniec świata, by ich wspierać.
Z  kolei jej krytycy upatrują w  tym chęci wypromowania się pod przykrywką
wsparcia, wytykając księżnej, że udziela go albo bardzo biednym, albo bardzo
bogatym  – i  zawsze w  obecności kamer. Czarnoskóra mistrzyni tenisa zalicza się
do tych drugich.
Poznały się w  lutym 2014 roku podczas wielkiej imprezy zorganizowanej
i transmitowanej na żywo przez telewizję satelitarną DirectTV na sztucznej plaży
przy molo nr 40 na rzece Hudson, na wysokości Manhattanu. „Od razu się
polubiłyśmy”, wspominała Meghan. Na The Tig tak opisała ich pierwsze spotkanie:
„robienie zdjęć, dużo śmiechu, wspólny mecz futbolu flagowego i  stare dobre
dziewczyńskie pogaduchy”. Serena potwierdziła, że ich przyjaźń rośnie w  siłę,
mówiąc po królewskim ślubie: „znamy się od dawna, ale ostatnio coraz bardziej na
sobie polegamy”.
Znajomość z  Sereną miała się odcisnąć na wielu aspektach życia Meghan.
Abstrahując od faktu, że gdyby nie przyleciała wtedy do Anglii na jej turniej, nie
poznałaby księcia Harry’ego, to właśnie gwiazda tenisa i jej inteligentna obecność
w mediach zainspirowały Meghan do stworzenia The Tig. Co ważniejsze, przykład
Sereny pomógł jej przezwyciężyć wieloletnie problemy z  własną tożsamością
rasową. Gdyby się z nią nie zaprzyjaźniła i nie zobaczyła, że afrykańskie korzenie
można przekuć w wyjątkową zaletę, być może nadal nie wyszłaby ze swojej strefy
cienia.
Na szczęście stało się inaczej, bo życie już szykowało dla niej kolejną zmianę:
wkrótce z  serialowej aktorki miała stać się członkiem brytyjskiej rodziny
królewskiej.
Istnieją pewne wątpliwości, czy związek Meghan z  Corym rzeczywiście
zakończył się, zanim poznała księcia Harry’ego. Mimo że później tak twierdziła,
Cory odmówił udzielenia odpowiedzi na to pytanie, więc można się tylko domyślać
prawdy. W każdym razie na pewno ich relacja dogorywała i skoro Meghan miała
na tyle szczęścia, by jednego sławnego adonisa zastąpić drugim, jeszcze
ważniejszym i  sławniejszym, byłaby niespełna rozumu, gdyby nie skorzystała
z okazji.
Jednym z  wielu życiowych doświadczeń łączących Meghan i  Harry’ego jest
burzliwa miłosna przeszłość. Tuż przed rozpoczęciem szkolenia w Sandhurst Harry
zaczął się spotykać z  Chelsy Davy, inteligentną, pełną werwy blondynką rodem
z  Zimbabwe, którą poznał rok wcześniej przez Simona Dissa, jednego z  jego
przyjaciół z  Gloucestershire, należącego do tak zwanych Glosse Posse, czyli
„złotych dzieci” brytyjskiej arystokracji. Chelsy chodziła do szkoły w  Anglii,
najpierw do Cheltenham College, a  następnie do Stowe School  – tam też zrobiła
maturę. Harry’ego poznała tuż przed powrotem do RPA, gdzie mieszkali jej
rodzice, a dokąd ona wyjechała, by studiować politologię, filozofię i ekonomię na
Uniwersytecie Kapsztadzkim. Harry odnowił z  nią kontakt, kiedy był w  Lesotho
i potrzebował odrobiny rozrywki.
Jako że poznałam ją kiedyś na meczu polo, zaświadczam, że Chelsy jest bardzo
atrakcyjną i  energiczną młodą kobietą, a  do tego niezwykle inteligentną
i  towarzyską. Odnowiwszy kontakt, Harry wybrał się z  nią i  jej przyjaciółmi do
klubu nocnego Rhodes House; wieczór był tak udany, że przez większość czasu nie
schodzili z  parkietu, namiętnie się obściskując. Był to początek romansu, który
trwał z  przerwami przez siedem lat. Wiele ich łączyło. Oboje byli nieustraszeni
i  wysportowani. Ona była znakomitą amazonką, która umiała jeździć na oklep
i  zadusić węża gołymi rękami (co potwierdzają świadkowie). Oboje kochali
Afrykę, wyprawy na safari i spędzanie czasu w rodzinnych posiadłościach Chelsy.
Jej ojciec, Charles Davy, był jednym z największych białych posiadaczy ziemskich
w  Zimbabwe, a  matka Beverley z  domu Donald w  1973 roku zdobyła tytuł Miss
Rodezji. Odkrywszy, że Charles Davy prowadzi interesy z  Websterem Shamu,
ministrem do spraw wdrażania polityki, w  czasie, kiedy społeczność
międzynarodowa potępiała rząd Roberta Mugabe za agresywną politykę
zagrabiania ziemi, nie wspominając o  charakterystycznym dla reżimu Mugabe
zastraszaniu i nadużyciom, prasa brytyjska podniosła takie larum, że Davy musiał
ostatecznie zerwać współpracę z  Shamu. To musiało być trudne dla Bogu ducha
winnych Harry’ego i  Chelsy, którzy wbrew swojej woli zostali wciągnięci
w  międzynarodową grę polityczną. Rewelacje o  ich związku pojawiły się na
łamach „Mail on Sunday”, który donosił o  romantycznym weekendowym
wypadzie pary do Argentyny. Według personelu domku myśliwskiego, w  którym
się zatrzymali, „zachowywali się jak każda zakochana para: trzymali się za ręce,
całowali, a  książę sprawiał wrażenie naprawdę zadurzonego. Było widać, że są
w  sobie zakochani na zabój, a  Harry wyznał, że Chelsy jest jego pierwszą
miłością”. Niestety, rozgłos nie przysłużył się ich związkowi.
Naturalnie dla prasy porządnego romansu nigdy dość, więc gdy Harry skończył
dwadzieścia jeden lat i z tej okazji udzielił zwyczajowego wywiadu, nie obyło się
bez próby wyciągnięcia zeń wyznania. „Ogromnie chciałbym opowiedzieć
wszystkim, jaka jest wspaniała. Ale to moje prywatne życie i  jeśli zacznę o  nim
mówić, to przepadnę. Kiedy w  przyszłości ktoś mnie o  nie zapyta i  odmówię
odpowiedzi, zaczną się pretensje w  stylu «im powiedziałeś, a  nam nie chcesz
pisnąć ani słowa?»”. To tylko na chwilę ukontentowało prasę, której
zainteresowanie związkiem Harry’ego i Chelsy zdawało się nie mieć końca.
Na początku jednak największe problemy pary wynikały z ich młodego wieku
i długich okresów wymuszonej rozłąki. Dwa pierwsze lata Chelsy spędziła w RPA,
w  2006 roku uzyskując dyplom licencjata Uniwersytetu Kapsztadzkiego, a  Harry
rozpoczął szkolenie w Sandhurst, po ukończeniu którego otrzymał patent oficerski
Królewskiej Gwardii Konnej i  Pierwszego Pułku Dragonów. Choć według
królewskiego protokołu jej obecność na jego promocji byłaby niestosowna, Chelsy
przyleciała do Sandhurst na bal absolwentów.
W 2006 roku przeprowadziła się do Anglii, by studiować prawo na University
of Leeds. Tymczasem Harry robił karierę w armii. Ogłoszono, że w 2007 roku jego
jednostka zostanie wysłana do Iraku, co wywołało ogromne kontrowersje.
Ostatecznie minister obrony zgodził się z Harrym, który chciał pojechać na front.
„Gdyby od początku zabronili mi walki na pierwszej linii, nie zgłosiłbym się do
Sandhurst i  byłbym teraz zupełnie gdzie indziej”, oznajmił, wzbudzając podziw
opinii publicznej. Królowa, która podczas wojny o  Falklandy pozwoliła księciu
Andrzejowi na wyjazd na front, wzięła stronę wnuka. Choć ostatecznie nie pojechał
do Iraku z  obawy, że swoją obecnością narazi jednostkę na atak irackich
bojowników, został wysłany na dwie tury do Afganistanu. Służba na pierwszej linii
ognia zjednała mu bezprecedensowy szacunek społeczeństwa. Opinia publiczna
była zachwycona jego odwagą i  pragnieniem służenia ojczyźnie; co więcej,
spartańskie warunki nie robiły na nim najmniejszego wrażenia i  nie oczekiwał
specjalnego traktowania. Nawet kiedy popełniał głupstwa, na przykład grał nago
w bilard w Las Vegas ze swoim „skrzydłowym”, Tomem Inskipem, szacunek, który
sobie zaskarbił, nie poniósł żadnego uszczerbku. Przeciwnie  – opinia publiczna
podziwiała go jeszcze bardziej za naturalność i  autentyczność. Był nie tylko
odważnym żołnierzem, ale i księciem, który w gruncie rzeczy jest sympatycznym,
otwartym młodzieńcem.
Mimo że Chelsy była skłonna przymknąć oko na alkoholowe ekscesy
Harry’ego, nie zamierzała tolerować zepchnięcia siebie samej na dalszy plan. Gdy
zamiast spędzić z  nią jej dwudzieste drugie urodziny Harry wolał polecieć do
Paryża na mecz finałowy mistrzostw świata w rugby, rzuciła go. Było to pierwsze
z całej serii rozstań, po których znowu się schodzili, ale w  2009 roku, gdy Harry
postanowił rozpocząć dwuletni kurs na pilota helikoptera Korpusu Sił
Powietrznych, miarka się przebrała i Chelsy zmieniła swój status na Facebooku na
„wolna”. Wiedziała, że prasa prędzej czy później to wywęszy, jednak miała już
serdecznie dość natrętnych fotoreporterów i związku na odległość.
Niemniej ich relacja dogorywała jeszcze przez kolejne dwa lata. Oboje darzyli
się szczerym uczuciem, ale ich młody wiek i kariera Harry’ego w armii oznaczały,
że Chelsy musi ponosić takie same ofiary jak wszystkie żony i  dziewczyny
zawodowych żołnierzy, będąc jednocześnie obiektem wzmożonego
zainteresowania prasy, która śledziła każdy jej krok. W  chwili ślubu Williama
z  Catherine Middleton 29 kwietnia 2011 roku wciąż byli w  stanie zawieszenia,
choć ich wzajemne zaufanie było na tyle silne, że Chelsy pomogła Harry’emu
napisać mowę weselną i towarzyszyła mu podczas uroczystości.
W 2012 roku ich drogi ostatecznie się rozeszły. Księżniczka Eugenia wiedziała,
że jej kuzyn szuka dziewczyny, a tak się złożyło, że jej bliska przyjaciółka Cressida
Bonas niedawno rozstała się ze swoim chłopakiem, Harrym Wentworthem
Stanleyem. Byli parą podczas studiów na University of Leeds, ale gdy Wentworth
Stanley postanowił spędzić swoją roczną przerwę bez Cressidy, ich związek
przeszedł do historii. Eugenia przedstawiła przyjaciółkę Harry’emu i młodzi zaczęli
się spotykać.
Przez pewien czas wydawało się, że idealnie do siebie pasują. Oboje byli
wysportowani, atrakcyjni i  oryginalni, a  Cressida miała tę dodatkową zaletę, że
wywodziła się z  brytyjskich wyższych sfer, z  równie barwnej rodziny.
W przeciwieństwie do Chelsy była przyzwyczajona do obecności prasy. W latach
siedemdziesiątych, kiedy wszyscy byliśmy młodzi i  nie było tygodnia, by
w  kronikach towarzyskich nie pojawiło się nazwisko któregoś z  nas, jej matka
i ciotka wiodły prym wśród śmietanki towarzyskiej. Ta pierwsza, lady Mary Gaye
Curzon, była starszą z  dwóch córek z  drugiego małżeństwa szóstego hrabiego
Howe. Razem ze swoją młodszą o rok siostrą, lady Charlotte Curzon, cieszyły się
w owym czasie tak wielką popularnością wśród (nie tylko) londyńskiej socjety, że
nie było przyjęcia, na którym mogłoby zabraknąć którejś z nich.
Mary Gaye była wtedy żoną Esmonda Coopera Keya, jeszcze lepiej
ustosunkowanego od sióstr Curzon, jeśli to w  ogóle możliwe. Jego dziadkiem po
kądzieli był magnat prasowy, Esmond, drugi wicehrabia Rothermere, a  żona jego
wuja, wielmożnego Vere’a Harmswortha, Pat, była jedną z  czołowych postaci
socjety. Podczas gdy Vere pozostawał tak bezpretensjonalny, że niemal
zdystansowany – choć, co ciekawe, potrafił błysnąć uroczo błazeńskim poczuciem
humoru  – Pat, która w  1978 roku ku swej bezbrzeżnej radości została trzecią
wicehrabiną Rothermere, była nieobliczalną wichrzycielką, wiecznie ubraną
w  kreacje od Christiana Lacroix, z  ogromną kokardą w  kręconych kasztanowych
włosach à la Shirley Temple i  obwieszoną biżuterią wysadzaną kamieniami
wielkości migdałów. Całości dopełniały nieodłączne  – uwaga  – trampki oraz
kieliszek szampana w jednej dłoni i złota pałeczka do mieszania koktajli w drugiej.
Piła tylko wino musujące, ale nie lubiła bąbelków, stąd pałeczka i  ironiczny
przydomek Bąbelek, którego nie znosiła i którym przyjaciele nazywali ją tylko za
jej plecami.
Gdy w  1989 roku na świat przyszła Cressida, Mary Gaye miała już trzeciego
męża, biznesmena i  absolwenta prestiżowego Harrow, Jeffreya Bonasa,
pochodzącego z niegdyś zamożnej, a obecnie zubożałej rodziny. Cressida była ich
jedynym dzieckiem, ale miała siedmioro przyrodniego rodzeństwa: trzech braci
z pierwszego małżeństwa ojca, siostrę z małżeństwa Mary Gaye z Esmondem oraz
brata i  dwie siostry z  jej drugiego małżeństwa z  Johnem Anstruther-Gough-
Calthorpem.
Na szczęście dla swoich rodziców Cressida była wysportowana i  uzyskała
stypendium sportowe w  Prior Park College w  Bath. Podobnie jak Chelsy, maturę
zrobiła w  Stowe School, po czym rozpoczęła studia taneczne na jednej
z ulubionych uczelni brytyjskiej arystokracji, University of Leeds. Odznaczała się
nieprzeciętną urodą, co było nie bez znaczenia, gdyż chciała zostać aktorką.
Lata pomiędzy narodzinami Cressidy a  jej spotkaniem z  Harrym były
naznaczone głębokimi przemianami społecznymi. Do królewskich
i  arystokratycznych drzwi zapukała nowoczesność, a  wraz z  nią większe
rozluźnienie, skutkiem czego wszyscy byli teraz władni w dużo większym stopniu
decydować o  swojej przyszłości. Odwieczna drabina społeczna została
przewrócona, podziały klasowe, choć nadal istniały, stały się możliwe do
przeskoczenia, a  arystokracja, pomimo zachowania pewnych wpływów, przestała
być otoczoną czcią wyrocznią. Jako że dla społeczeństwa nie było już świętości,
młode pokolenie mogło cieszyć się wolnością i  realizować wszelkie ambicje, co
jeszcze dla ich rodziców było nie do pomyślenia. Cressida i Harry, razem czy też
osobno, podobnie jak wielu młodych ludzi stanęli przed bezprecedensowymi i  de
facto nieograniczonymi możliwościami.
Pod wieloma względami wydawali się dla siebie stworzeni. Byli dopasowani
pod kątem nie tylko atrakcyjności fizycznej i pochodzenia, ale także zainteresowań
oraz światopoglądu. W kręgach arystokracji szeptano, że Mary Gaye była bardziej
zachwycona perspektywą wejścia córki do rodziny królewskiej niż sama
zainteresowana, ale z  uwagi na to, że Cressida i  Harry byli tak idealnie dobraną
parą, wszyscy szczerze im kibicowali.
Cressidzie jednak życie pod lupą prasy zaczęło dawać się we znaki.
O  niektórych wiążących się z  nim wyzwaniach opowiedziała w  audycji radiowej
Woman’s Hour: „Chodzi głównie o  zaszufladkowanie. Ludzie, szczególnie
w naszym kraju, bardzo szybko przyczepiają etykietki, w myśl zasady «jesteś tym,
więc musisz być tamtym». To bardzo frustrujące”.
Stanęła przed tym samym dylematem co kilka moich przyjaciółek, które będąc
w jej wieku, również miały szansę wżenić się w rodzinę królewską. Jeśli nie jesteś
tak bardzo zakochana, że prędzej dasz się zakuć w dyby, niż żyć bez ukochanego –
i  jeśli nie masz całkowitej pewności, że twoje uczucie nie osłabnie na tyle, by
wziąć nogi za pas  – albo jeśli nie wystarczy ci ambicji, by bez względu na
wszystko wytrzymać na słońcu  – to lepiej czym prędzej schroń się w  cieniu
i nasmaruj balsamem rumiankowym.
W 2014 roku Cressida już rozglądała się za cieniem. Podobnie jak z  Chelsy,
Harry rozstał się z  nią w  przyjaźni, o  czym najlepiej świadczy fakt, że obie były
obecne na jego ślubie z  Meghan. Cressida po cichu wróciła do swojego byłego
chłopaka, Harry’ego Wentwortha Stanleya, innego wysokiego i  przystojnego
młodszego syna, którego matka jest obecną markizą Milford Haven, żoną głowy
rodu Mountbattenów, z  którą linia Mountbattenów-Windsorów jest spokrewniona
po kądzieli. Cressida pozostała w tak dobrych stosunkach z rodziną królewską, że
była obecna nie tylko na ślubie Harry’ego z  Meghan, ale i  na ślubie księżniczki
Eugenii z Jackiem Brooksbankiem, który odbył się w zeszłym roku.
Tymczasem w oczach opinii publicznej Harry powoli urastał do rangi bohatera.
Jego pierwsza misja w  afgańskiej prowincji Helmand, gdzie zajmował się
naprowadzaniem pilotów na cel, musiała zostać przerwana, gdy niemiecki „Bild”
i  australijski magazyn „New Idea” złamały embargo informacyjne, ujawniając
miejsce pobytu księcia. Sfrustrowany, że musi zostawić swoich ludzi, ale
rozumiejąc, że jego dalsza obecność narazi ich na niebezpieczeństwo, Harry został
ewakuowany, zanim Talibowie zdążyli zaatakować bazę. Gorycz rozczarowania
osłodził mu Medal Służby Operacyjnej w  Afganistanie, który otrzymał z  rąk
księżniczki Anny, honorowego dowódcy swojego pułku, w koszarach Combermere
w Windsorze.
W wojsku pociągały go nie tylko jasna struktura, dyscyplina i duch braterstwa,
ale i  to, że tutaj mógł być zwykłym człowiekiem. Jego tytuł nie miał żadnego
znaczenia  – jeśli nie liczyć tych nielicznych chwil, gdy powstrzymywał go przed
wyjazdem na misję, by nie narażać kolegów, gdyby wyszło na jaw, że służy z nimi
JKW książę Walii Harry. Coraz większym wyzwaniem dla jego dowódców i  dla
niego samego stawało się wynajdywanie sposobów wykorzystania jego
umiejętności bez narażania innych na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Podobnie jak jego ojciec, wuj i  brat przed nim Harry ukończył kurs pilotażu
helikoptera i został wysłany na drugą, czteromiesięczną turę do Afganistanu. Tym
razem władze nie robiły z tego tajemnicy, butnie ogłaszając dołączenie księcia do
brytyjskiego kontyngentu. Jego przyjazd do Camp Bastion, gdzie miał rozpocząć
służbę jako drugi pilot i strzelec pokładowy helikoptera Apache, rzecznik Talibów
Zabiullah Mujahid powitał następującymi słowami: „Zrobimy wszystko, by go
zabić albo porwać. Poinformowaliśmy naszych komendantów z  prowincji
Helmand, że mają zadanie wyeliminować go za wszelką cenę”.
Talibowie naturalnie mieli niewielkie szanse powodzenia. Camp Bastion był
równie dobrze strzeżony co Fort Knox, a ogłaszając swoje zamiary, skazywali się
tylko na porażkę. Tymczasem brytyjska i  amerykańska prasa były wniebowzięte,
morale żołnierzy rosło, a wraz z nim reputacja młodego księcia w ojczyźnie.
Wizerunek Harry’ego jako odważnego żołnierza umocnił jego popularność
i  poszerzył wachlarz możliwości zarówno jako oficera, jak i  jako księcia  –
z  wyłączeniem kolejnych wyjazdów na misje do stref walk. Jego obecność
stwarzałaby zbyt duże ryzyko dla innych i ku jego rozczarowaniu przeniesiono go
po cichu do sztabu głównego wojsk lądowych w Londynie. Jego biuro mieściło się
w  siedzibie Królewskiego Pułku Gwardii Konnej, a  do obowiązków księcia
należała koordynacja ważnych obchodów wojskowych w  stolicy. To mogło być
rozczarowanie dla kogoś, kto uwielbiał życie w okopach i spartańskie warunki, ale
z  drugiej strony było dlań okazją, by wykazać się kreatywnością.
W przeciwieństwie do Karola i Williama, których rola, jako następców tronu, była
stosunkowo łatwa do zdefiniowania, Harry, młodszy syn, miał większe pole do
popisu i  mógł robić, co tylko zechciał  – oczywiście w  granicach rozsądku. Rola
„zastępcy” stwarza niepowtarzalne możliwości, jeśli tylko nie zabraknie wyobraźni
i zapału.
Następna inicjatywa Harry’ego okryła go prawdziwą chwałą, udowadniając, że
jego działalność humanitarna nie jest na pokaz, lecz wypływa ze szczerego
i  głębokiego pragnienia wyrównywania szans. Powołał do życia Invictus Games,
wielodyscyplinarne zawody sportowe skierowane do niepełnosprawnych
weteranów wojennych obojga płci, które oficjalnie otworzył w  marcu 2014 roku
w byłym Centrum Olimpijskim we wschodniolondyńskim Stratford. Zainspirowane
bijącymi rekordy popularności Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi Londyn 2012
oraz powołanymi do życia przez Amerykański Komitet Olimpijski w  2010 roku
Warrior Games, brytyjskie Invictus Games miały rozpocząć się we wrześniu.
Wielkie serce Harry’ego dla pokrzywdzonych przez los było już wtedy
powszechnie znane. Od jej założenia w  2010 roku patronował organizacji
charytatywnej Walking With The Wounded, w 2011 roku dołączając do ekspedycji
jej podopiecznych na biegun północny, a  w  2015 roku zdobywając wraz z  nimi
także południowy. Nie szczędził również wysiłków na rzecz fundacji Sentebale, po
raz pierwszy w  dziejach popularyzując małe, nieznane Lesotho. Wielu ujmował
swoim poczuciem humoru, tak jak podczas oficjalnej wizyty na Jamajce w  2012
roku, gdy bezczelnym falstartem „prześcignął” najszybszego człowieka świata
Usaina Bolta. Po biegu obaj zaprezentowali charakterystyczny gest sprintera
imitujący uderzenie błyskawicy. „Jamajczycy go kochali – powiedział mi Wysoki
Komisarz Jamajki. – Nie mogli się nim nacieszyć. Zrobił ogromną furorę”.
W marcu 2015 roku pałac Buckingham ogłosił, że w  czerwcu książę Harry
opuści szeregi armii. Wymagające żołnierskie życie co prawda nie sprzyjało
tworzeniu związków, ale ten nagły brak struktury mógł się na nim negatywnie
odbić. Harry od dziecka musiał mieć jakieś zajęcie. W wojsku się rozwinął, bo jest
typem osobowości, która najlepiej funkcjonuje w  obrębie jasno określonego
porządku. Już jako dziecko często błagał Kena Wharfa o jakieś zadanie. Miał nie
najgorzej rozwinięte cechy przywódcze, był subordynowany, odważny
i  energiczny, świetnie się odnajdywał w  otoczeniu mężczyzn i  uwielbiał życie
w spartańskich warunkach. Był żołnierzem idealnym, ale w cywilu brakowało mu
samodyscypliny, by odnosić podobne sukcesy.
Kolejną komplikacją był jego upór, a  także fakt, że Diana  – i  w  mniejszym
stopniu książę Karol – nauczyli go przeceniać swoje znaczenie i miejsce w szeregu.
Był młodszym synem następcy tronu, więc siłą rzeczy nie miał tak jasno
nakreślonej roli jak jego starszy brat. Co więcej, w miarę upływu czasu miała się
ona coraz bardziej kurczyć pod względem znaczenia konstytucyjnego. Było jasne,
że czeka go los księcia Andrzeja, który z  drugiej pozycji w  linii sukcesji wraz
z  narodzinami każdego kolejnego dziecka księcia Karola spadał na coraz dalsze
miejsca w kolejce do tronu.
Obawiano się, że bez jasnego porządku wpisanego w instytucję taką jak armia
Harry nie będzie w stanie w pełni wykorzystać swojego potencjału, ale entuzjazm,
z  jakim po przejściu do cywila podchodził do królewskich inicjatyw, budził
nadzieję, że może jednak sobie poradzi.
W życiu osobistym Harry’emu nie układało się już tak dobrze. Nie mógł
znaleźć dziewczyny do stałego związku. Choć był miły i  jako krzepki żołnierz
także atrakcyjny fizycznie, miał problemy emocjonalne i  często wpadał
w  nieuzasadniony gniew. Słyszałam o  sytuacji, gdy bez powodu próbował rzucić
się na mężczyznę w  wieku swojego ojca; na szczęście ochroniarze zdołali go
odciągnąć i  obyło się bez konsekwencji. Potrafił być też chamski i  przesadnie
wymagający wobec bliskich. Uwieszał się na ukochanej osobie, jednocześnie
tracąc kontakt z własnymi emocjami. Zdawał się święcie przekonany, że wszystkim
jego problemom winna jest tragiczna śmierć matki, choć osoby, które dobrze znały
jego rodzinę, mają inne zdanie. Jego krewni od zawsze wiedzieli, że będą z  nim
kłopoty, „bo Diana nigdy nie wyciągała wobec niego konsekwencji”. Patrick
Jephson, jej osobisty sekretarz, potwierdza te słowa, przytaczając sytuację, gdy
trzyletni Harry celowo wjechał rozpędzonym rowerkiem w  goleń wysokiego
stopniem oficera kawalerii, który przyszedł z  oficjalną wizytą do swojego szefa
pułku. Diana tylko go skarciła, po czym Harry radośnie odjechał.
Jego bezowocne poszukiwania dziewczyny stały się w  końcu przedmiotem
żartów; dla przykładu – w 2016 roku w prezencie urodzinowym od swojej bratowej
Harry dostał zestaw o  sugestywnej nazwie „Wyhoduj własną dziewczynę”.
W  kręgach arystokracji nie było tajemnicą, że książę marzy o  założeniu rodziny.
W  przeciwieństwie do wielu mężczyzn, którzy skaczą z  kwiatka na kwiatek i  ani
myślą się ustatkować, miał niemal kobiece podejście do związków. Liczyła się dla
niego miłość, nie seks, którego zresztą mógł mieć pod dostatkiem. Mimo to wciąż
nie udawało mu się znaleźć prawdziwego uczucia.
Jego poszukiwania rzeczywiście stały się niemal żałosne. Prosił przyjaciół,
żeby umawiali go z  atrakcyjnymi dziewczętami z  dobrych domów, i  by się
upewnić, że nie pociągają ich tylko jego nazwisko i  ranga  – które, jak na ironię,
odstraszały większość panien z  dobrych domów  – udawał, że jest kimś innym.
Zachowywał się tak na przykład na randce z koleżanką moich synów, baronówną
Jessiką Heydel, która była tak zażenowana tą dziwaczną sytuacją, że aż oniemiała.
Bo jak ma zareagować wykształcona, dobrze wychowana i  inteligentna
dziewczyna, gdy jeden z  najsławniejszych mężczyzn w  kraju próbuje nawiązać
znajomość incognito? Ma go zdemaskować czy udawać, że go nie rozpoznała?
Skąd podejrzenia, że tak bardzo zależy jej na jego tytule i  randze, by musiał
udawać kogoś innego? Jak można stworzyć prawdziwy związek z kimś, kto nie jest
tym, za kogo się podaje? Czyste szaleństwo.
Choć Jessica uważała go za naprawdę miłego, nie widziała się w  związku
z kimś, kto zaczyna znajomość od oszustwa. I zapewniam: jego strata. To piękna,
niebieskooka blondynka o nienagannej figurze. Ma klasę, gust i przede wszystkim
jest autentyczna. Byłaby wspaniałą księżną Susseksu.
I wtedy Harry poznał Meghan.
Jak pamiętamy, Meghan przyleciała do Londynu kibicować Serenie Williams
podczas Wimbledonu. Ta wizyta miała okazać się punktem zwrotnym w jej życiu,
a to, jak do niej doszło, idealnie obrazuje sposób, w jaki udało jej się osiągnąć tak
wielki sukces.
Bez mała dwa lata wcześniej zatrudniła wpływową brytyjską menedżerkę, Ginę
Nelthorpe-Cowne, która dbała o  budowanie jej marki i  załatwianie zleceń,
jednocześnie zawierając znajomości, których bez niej Meghan nigdy by nie
nawiązała.
Z uwagi na to, że bez pomocy Nelthorpe-Cowne Meghan nie poznałaby księcia
Harry’ego, a  menedżerka, jako jedna z  nielicznych zna prawdę o  początkach ich
znajomości, jej świadectwo jest nie do przecenienia, zwłaszcza że będąc ekspertem
w swojej dziedzinie, z wieloma sukcesami na koncie, znakomicie wie, jakie cechy
przesądzają o  sukcesie bądź porażce na tak zwanym świeczniku. Według niej
w  przypadku Meghan były to przede wszystkim urok osobisty, uwodzicielskość
i  charyzmatyczna osobowość, idące w  parze z  atrakcyjnością fizyczną,
nieprzeciętną inteligencją oraz wyjątkową determinacją w dążeniu do sukcesu.
Poznały się w  2014 roku w  Ottawie, gdy dyrektor zarządzająca
i  współzałożycielka prestiżowej agencji Kruger Cowne Talent Management
przyjechała do stolicy Kanady, by promować One Young World Summit,
konferencję dla młodych ludzi między osiemnastym a trzydziestym rokiem życia,
którą otworzył sam premier Justin Trudeau. Obok takich gwiazd jak Emma Watson
i  Cher, jedna z  klientek agencji Kruger Cowne, pojawiła się na niej również
Meghan, która występowała nie tylko w charakterze drugoligowej, choć już znanej
aktorki, ale i założycielki The Tig. Na swoim blogu opisała, jak została opiekunem
w  ramach programu, dodając, że „One Young World jest inicjatywą dla młodych
ludzi z całego świata, którzy zmieniają na lepsze krajobraz społeczno-ekonomiczny
w swoich krajach. To delegaci sprzeciwiający się głośno łamaniu praw człowieka,
niszczeniu środowiska naturalnego, dyskryminacji rasowej, brakowi
równouprawnienia i wszelkiej niesprawiedliwości. To oni są zmianą”.
Przed spotkaniem na żywo Nelthorpe-Cowne i  Meghan „rozmawiały przez
telefon i  wymieniły kilka maili”. „Od razu przypadły sobie do gustu, znajdując
wspólny język”, jeszcze zanim pochodząca z RPA menedżerka zobaczyła Meghan
po raz pierwszy w  pokoju hotelowym w  Ottawie, który ta wynajęła z  Corym
Vitiello. „Natychmiast dostrzegłam, że jest wyjątkowa i  że to urodzona gwiazda.
Pracuję w tej branży od wielu lat i zapewniam, że tego nie da się wyuczyć. Albo
ma się to coś, albo nie. Ona to miała”.
Gdyby Nelthorpe-Cowne przyjrzała się okolicznościom tego spotkania, być
może dostrzegłaby, że Meghan bezwiednie pokazywała jej, jak widzi innych
w odniesieniu do siebie. Drzwi otworzył jej Cory, a Meghan, nieprzygotowana na
ich umówione spotkanie, przyjęła ją we frotowym szlafroku i  ze związanymi
w  niedbały kok włosami. Bez śladu skruchy z  powodu tego, co mogło zostać
odebrane jako brak szacunku, podbiegła i wylewnie się z nią przywitała. „Przytuliła
mnie, jakbyśmy się znały od wieków. Była urocza: ciepła, sympatyczna i ogromnie
charyzmatyczna”.
Meghan całkowicie owinęła ją sobie wokół palca. Nawiązała idealny „kontakt
wzrokowy i od raz wciągnęła mnie do swojego świata”. Umie również sprawić, by
jej rozmówca myślał, że z  nim  – i  tylko z  nim  – pragnie w  danej chwili być.
„Ludzie nie rozumieją jednego: Meghan jest niespotykanie inteligentna”. A do tego
tak ambitna, że jest klasą samą dla siebie.
Nie kryjąc chęci jak najlepszego spożytkowania każdej nadarzającej się okazji,
wykorzystała konferencję do promocji zarówno swojego bloga, jak i siebie samej.
Odrobiła lekcje, więc wiedziała, że agencja Kruger Cowne Talent Management
reprezentowała trzysta dużych nazwisk z  siedemdziesięciu krajów świata, między
innymi Cher, Boba Geldofa, sir Richarda Bransona i  Elle Macpherson. Ich
specjalnością było wyszukiwanie dla swoich klientów okazji do wystąpień
publicznych i  firmowych, a  także negocjowanie umów wydawniczych
i reklamowych na tak odległych od siebie nawzajem polach jak sport, design, moda
czy radio i telewizja. Gdyby Meghan udało się nakłonić Nelthorpe-Cowne, by ta ją
reprezentowała, byłby to kolejny szczebel na drabinie do gwiazdorstwa, o którym
marzyła. Co więcej, musiałaby się przeprowadzić do Wielkiej Brytanii, gdzie – jak
później wyzna angielskiej gwiazdce telewizyjnej, Lizzie Cundy  – bardzo chciała
zamieszkać.
Meghan i Nelthorpe-Cowne z miejsca stały się „przyjaciółkami od serca”, jak
określiłaby to Diana. Menedżerka szybko zapytała przyszłą księżną, czy chciałaby
być przez nią reprezentowana. Technika Meghan, jak opisywali ją inni, a  co
potwierdza Nelthorpe-Cowne, polega na zrobieniu pierwszego kroku, po którym
uruchamia cały swój czarujący arsenał, pokazując, jaka jest cudowna, a następnie
wycofuje się i każe się gonić. To genialna metoda, bo druga strona myśli, że to ona
wszystkim steruje, podczas gdy tak naprawdę cała kontrola jest w rękach Meghan.
Nelthorpe-Cowne „została jej agentką biznesową, pozyskując dla niej kontrakty
reklamowe i patronackie wiodących marek”. W jej opinii „Meghan jest w pierwszej
kolejności bizneswoman. Była do bólu drobiazgowa i kreatywna, miała smykałkę
do interesów oraz typowo amerykańskie, przedsiębiorcze podejście do życia”. Już
po kilku spotkaniach nawiązała się między nimi „naturalna przyjaźń”, a Nelthorpe-
Cowne „zaczęło na niej bardzo zależeć i odniosła wrażenie, że Meghan zależało na
niej; tak przynajmniej wynikało z  jej słów”. Meghan zyskiwała coraz większą
rozpoznawalność, a panie zaczęły nawet razem podróżować.
W czerwcu 2016 roku Meghan poleciała do Londynu na promocję jednej
z marek, przy okazji zahaczając o Wimbledon, by pokibicować Serenie Williams.
Na miejscu w  swoim stylu błyskawicznie zaprzyjaźniła się z  Violet von
Westenholz, znakomicie ustosunkowaną dyrektor public relations Ralpha Laurena.
Violet od dziecka przyjaźni się z  księciem Harrym, a  jej ojciec Piers, baron von
Westenholz, narciarz i były olimpijczyk, jest jednym z najstarszych i najbliższych
przyjaciół księcia Karola. Violet i jej rodzeństwo, Frederick oraz Victoria, dorastali
z Williamem i Harrym i obie rodziny pozostały sobie bliskie, stąd Violet wiedziała,
że Harry rozpaczliwie chce kogoś poznać. Jak powiedział mi jeden z  członków
rodziny królewskiej, „umówiła go na randkę w ciemno z Meghan. Resztę wszyscy
znamy”.
Violet nigdy nie potwierdziła, że to ona wcieliła się w  rolę kupidyna, ale też
„nie ma co się dziwić, prawda?”  – dodaje mój rozmówca. Gdy opinia publiczna
dowiedziała się w  końcu o  ich związku, w  kręgach arystokratycznych od dawna
mówiło się, że rodzina królewska rwie włosy z  głowy po otrzymaniu
niejednoznacznego raportu z  prześwietlenia przyszłej księżnej. Podczas gdy jedni
ją wychwalali, inni sugerowali, że Meghan Markle jest znaną w  Hollywood
i Toronto „kombinatorką najwyższej próby”. „To było jak sprowadzenie Tyfusowej
Mary do Nowego Jorku”. Ale Meghan miała jedną zbawienną zaletę: jej mieszane
pochodzenie było odpowiedzią na modlitwy rodziny królewskiej.
Jak pamiętamy z  wypowiedzi Nelthorpe-Cowne, Meghan jest „niespotykanie
inteligentna” i  od chwili, gdy Violet zaproponowała, że przedstawi ją księciu
Harry’emu, aż do ślubu nie popełniła najmniejszego błędu. Jak sama przyznaje,
„kiedy wyszła z propozycją, że nas ze sobą umówi, miałam tylko jedno pytanie: «A
jest miły?». Bo gdyby nie był, to nie miałoby żadnego sensu”. Meghan
zademonstrowała idealnie wyważoną ostrożność, co tylko utwierdziło Violet
w  przekonaniu, że to naprawdę słodka, urocza, sympatyczna i  kochająca młoda
kobieta. I  takie też wrażenie sprawiała nieprzerwanie aż do ślubu z  Harrym.
Dopiero wtedy w  tej fasadzie doskonałości, którą dotychczas pokazywała
w  królewskich kręgach, zaczęły się pojawiać pęknięcia. Ale przecież nie ma
ideałów i  tylko nieliczni wątpili, że będzie pozytywnym dodatkiem do rodziny.
A  już na pewno nikomu nie przyszło do głowy, że przed upływem roku księżna
zacznie przygotowywać grunt pod rezygnację pary z  pełnienia obowiązków
wyższych rangą członków rodziny królewskiej.
Już  gdy romans Meghan i  Harry’ego nabierał tempa, w  tej idealnej fasadzie
zaczęły się pojawiać szczeliny, tyle że jeszcze poza kręgami dworskimi. Jako
pierwszy przez ich sito przeleciał Piers Morgan, którego Meghan nie zaniedbywała
podczas swoich wcześniejszych wizyt w Londynie. Na ostatniego drinka poszli tuż
przed jej pierwszą randką z Harrym, po której, jak twierdzi Piers, przyszła księżna
„przestała się do niego odzywać”.
Choć bez wątpienia przyświecało jej pragnienie chronienia kiełkującego
romansu przed wścibskim wzrokiem prasy, w  myśl zasady „ostrożności nigdy
dosyć”, faktem jest, że w  tym przypadku popełniła błąd taktyczny. Piers Morgan
jest człowiekiem honoru. Abstrahując od jego retoryki i kontrowersji, jakie budzi,
nigdy nie zawiódłby jej zaufania. Swoim postępowaniem zrobiła sobie w  nim
wroga, który nie powstrzymałby się od krytyki, gdyby coś poszło nie tak. I kiedy
tak właśnie się stało, ten błąd się na niej zemścił.
Inną osobą, z  którą się zaprzyjaźniła, kursując między Toronto a  Londynem,
gdy Nelthorpe-Cowne budowała jej markę i  nabijała kieszeń, była prezenterka
telewizyjna, lwica salonowa oraz była WAG i modelka, Lizzie Cundy. Zbliżyły się
do siebie na tyle, by Meghan zwierzyła się jej, że chce odejść z  serialu,
przeprowadzić się do Londynu, dołączyć do obsady Made in Chelsea i  wyjść za
Anglika. Ale w  swoich planach wystąpienia w  reality show o  życiu wysoko
urodzonych Brytyjczyków z  Chelsea nie uwzględniła faktu, że sama nie była
wysoko urodzoną Brytyjką z Chelsea, i wkrótce zaczęła błagać Lizzie o znalezienie
jej „sławnego i  bogatego Anglika”. Lizzie zaproponowała, że przedstawi ją
piłkarzowi multimilionerowi, Ashleyowi Cole’owi, ale zorientowawszy się, kto to,
Meghan odrzuciła tę kandydaturę. Lizzie myślała, że może chodzić o  burzliwą
miłosną przeszłość ich obojga, ale według jednego z  krytyków przyszłej księżnej
„Meghan nie gustuje w  kolorowych mężczyznach. Wystarczy spojrzeć na jej
dotychczasowych partnerów; wszyscy byli biali”. Naturalnie nie ma powodu, by
kolorowa kobieta ograniczała się do kolorowych mężczyzn, a  pewna osoba
z  angielskich kręgów Harry’ego i  Meghan uważa nawet, że propozycja Lizzie
mogła urazić Meghan, wrażliwą na punkcie swojej tożsamości rasowej. Czy Lizzie
naprawdę sugerowała, że była odpowiednią partnerką tylko dla mężczyzn
mieszanej rasy? Dla przyszłej księżnej bez wątpienia byłaby to obelga, ale krótko
potem poznała Harry’ego, więc nie było potrzeby dalszego swatania. Gdy Lizzie
o  tym usłyszała, napisała jej, że Harry to pierwszorzędna „partia”, na co jej
przyjaciółka odpisała „Wiem!!” – po czym do niej także przestała się odzywać.
W następnej kolejności pod nóż poszła Nelthorpe-Cowne. Choć były tak
bliskimi przyjaciółkami, że zwierzały się sobie z  życia osobistego, podróżowały
razem i  zawiązała się między nimi pozornie prawdziwa więź, gdy po trzeciej
randce z  Harrym Meghan powiedziała jej, że to „poważna sprawa”, planują
„wspólną przyszłość” i  zamierzają „zmienić świat”, Nelthorpe-Cowne próbowała
otworzyć jej oczy na realia życia w  rodzinie królewskiej. „Kiedy uzmysłowiłam
sobie, że chce, by książę Harry się jej oświadczył, zaczęłam mieć bardzo złe
przeczucia. I nie chodziło tylko o zainteresowanie prasy. Dokładnie pamiętam, jak
sącząc wino na West Endzie, tłumaczyłam jej, że będzie musiała sprostać
ogromnym oczekiwaniom społeczeństwa, rodziny królewskiej i  dworzan.
Powiedziałam jej: «To nie przelewki. Będziesz musiała pożegnać się z normalnym
życiem, z  prywatnością, ze wszystkim». Meghan podniosła rękę, uciszając
przyjaciółkę. «Stop – przerwała mi chłodnym tonem, który po raz pierwszy u niej
słyszałam.  – Nie chcę słyszeć nic negatywnego. Nie psuj mi szczęścia»”. To był
początek końca, który nastąpił niedługo potem, na tydzień przed upublicznieniem
związku Meghan z Harrym. Napisała do Nelthorpe-Cowne maila „z informacją, że
kończy karierę i musimy rozwiązać umowę”. Od tego momentu zaczęła ignorować
menedżerkę, zachowując się tak, jakby nigdy nie łączyły ich produktywne relacje
biznesowe czy bliska przyjaźń; de facto udawała, że w ogóle się nie znają.
Przy całej swojej „niespotykanej inteligencji” Meghan nie zdawała sobie
sprawy, że odcinając się w  ten sposób od ludzi, sprawiała, iż czuli się przez nią
wykorzystani i porzuceni, gdy już przestawali być jej potrzebni. Można to nazwać
ostrożnością bądź asekuracją, ale faktem jest, że tym samym prosiła się o kłopoty.
Wkładała broń w ręce ludzi, którzy byli jej przyjaciółmi i nadal chcieli nimi być.
Bez względu na to, jak wielki sukces by osiągnęła, gdyby jej związek skończył się
małżeństwem, o czym oboje z Harrym byli już wtedy przekonani, to miało się na
niej zemścić.
I rzeczywiście. Choć w  kontrowersyjnym wywiadzie udzielonym później
Tomowi Bradby’emu podczas wizyty w  RPA twierdziła, że była „naiwna, kiedy
przyjaciele ostrzegali ją przed zagrożeniami ze strony mediów”, Nelthorpe-Cowne
zupełnie jej za taką nie uważa, o  czym nie omieszkała poinformować świata.
„Meghan jest bardzo ambitna i  gdy przychodzi pora na kolejny awans społeczny,
zatrzaskuje za sobą drzwi przeszłości, tak jak to zrobiła, odcinając się od swojego
ojca, rodzeństwa, pierwszego męża i  ode mnie”. Mimo że przedstawia się jako
niewiniątko, „nie jest pierwszą naiwną, tylko obeznaną ze światem kobietą
z  życiową misją upolowania księcia  – i  to nie pierwszego lepszego, ale księcia
numer jeden”. Nelthorpe-Cowne oskarżyła księżną o  „nieszczerość” i  cyniczne
ukrywanie wyrachowania za maską fałszywej niewinności. Zaprzecza
zapewnieniom Meghan o  czystości serca i  motywów, gdy utrzymywała, że „jako
Amerykanka nie wiedziała nawet, kim jest [Harry]”. Słysząc to, Nelthorpe-Cowne
„wybuchnęła śmiechem”, bo przyszła księżna nie tylko za młodu miała książki
o  Dianie, wielokrotnie oglądała jej pogrzeb i  zaczęła się na niej wzorować, ale
i  w  dniu, w  którym miała poznać Harry’ego na drinku z  Nelthorpe-Cowne
w  Delaunay, przyznała, że go wygooglowała. Dobrze wiedziała, kim jest, i  była
podekscytowana spotkaniem, świadoma tego, że jeśli między nimi zaiskrzy, książę
będzie jej przepustką do międzynarodowej sławy. „Popatrzyłam na tę olśniewającą
piękność i pomyślałam tylko: nie ma szans, by jej się oparł”.
Oczywiście Meghan musiałaby być głupia i  ślepa, gdyby nie wiedziała, że
związek z  Harrym mógłby odmienić jej życie. Ale tym, czemu samotny książę
naprawdę nie mógł się oprzeć, nie była jej uroda  – choć naturalnie ona nie
przeszkadzała – lecz płonący w niej ogień, który w połączeniu z jej determinacją,
by odcisnąć swój ślad, pozostawiał za nią wypaloną ziemię. Z  każdym kolejnym
szczeblem drabiny sukcesu jej osobowość rosła w siłę, kompetencje społeczne się
rozwijały, a  ona sama nabierała ogłady, promieniejąc przy tym coraz większą
łagodnością i delikatnością.
W ciągu tych bez mała siedmiu lat, odkąd z aspirującej aktorki przemieniła się
w  gwiazdę u  progu międzynarodowej sławy, Meghan w  istocie wyzbyła się
wszelkich, jak to określiła, „negatywów”, które wcześniej ją ograniczały. Teraz,
gdy uruchamiała cały swój arsenał, by skruszyć czyjeś mury, zazwyczaj jej się to
udawało. Była całkowicie przekonująca w swojej demonstracji troski i szczerości,
a  jeśli nawet gdzieniegdzie pojawiał się przebłysk nieugiętości, był on
poczytywany za jej zaletę, nie wadę, gdyż świadczył o  niezwykłej sile
i  determinacji. Meghan była tak daleka od ukrywania swoich ambicji, etosu
i pragnienia odciśnięcia śladu wszędzie, gdzie się pojawiła, że brano jej łagodność
za prawdziwe oblicze, wierząc, że pod pozorną twardością kryje się dobre
i  szlachetne serce. Podczas gdy ci, od których się odcięła, mieli o  niej cyniczne
zdanie, ludzie, którzy zostali w  jej życiu, byli tak jak Jessica Mulroney
przeświadczeni, że jest cudowną, bezinteresowną, uroczą, kochającą i  szczodrą
młodą kobietą. A  także silną. „To najsilniejsza osoba, jaką znam”, powiedziała
o niej kiedyś Serena Williams.
Poznawszy Harry’ego i stwierdziwszy, że jej się podoba, Meghan wciągnęła go
do grona osób, które na własnej skórze odczuły jej magnetyczną siłę.
Spotkali się na początku lipca 2016 roku w prywatnym klubie Robina Birleya
przy Hertford Street 5 w Mayfair i od razu między nimi zaiskrzyło. „Nigdy nawet
o  niej nie słyszałem”, przyznał później Harry, dopóki Violet von Westenholz mu
o  niej nie wspomniała. Poprosił przyjaciółkę, by „trochę o  niej opowiedziała.
Nigdy nie oglądałem W garniturach i nie słyszałem o Meghan. Gdy wszedłem i ją
zobaczyłem, byłem niesamowicie mile zaskoczony i pomyślałem sobie: Muszę się
postarać”.
Jeśli przeanalizuje się wypowiedzi Nikki Priddy i  innych, którzy ją dobrze
znali, można zauważyć pewien schemat. Kiedy milczy, Meghan jest opanowana,
acz wyrazista, a zabierając głos, tak entuzjastyczna, z pozoru spontaniczna i ciepła,
że wydobywa to, co najlepsze, ze wszystkich, na których chce zrobić wrażenie. Ale
poprzez swoje opanowanie wysyła mężczyznom niemy sygnał, że „muszą się
postarać”, jak ujął to Harry, bezwiednie przyznając, że od początku wiedział, że
będzie musiał ją zadowalać. To dumna i zdeklarowana feministka, która nie tylko
oręduje za emancypacją, ale i nie kryje dążenia do kontrolowania własnego losu, co
nie jest możliwe bez równoczesnego przejęcia pełni władzy nad związkiem
i innymi sferami życia.
Twierdząc, że rozstanie z  Trevorem nie obudziło w  niej lęku, tylko siłę, tak
naprawdę mówiła, że nigdy więcej nie zwiąże się z  mężczyzną, który nie będzie
gotowy spełniać jej wszelkich żądań. Lata tłumionej złości na męża, który kierując
się etyką zawodową, nie chciał szukać jej ról, nauczyły ją, że mężczyzna jest wart
zachodu tylko wówczas, gdy bez szemrania daje jej to, czego ona chce. Gdyby
stawiał opór, po prostu zamieniłaby go na kogoś, kto by jej pod tym względem
odpowiadał. Taka postawa dawała jej autonomię, atrakcyjną dla mężczyzn, których
pociągają silne kobiety i którzy postrzegają tę cechę jako siłę i niezależność, a nie
bezduszność czy oportunizm.
Nie był to jedyny aspekt jej osobowości, jaki od pierwszej chwili pociągał
Harry’ego. Meghan nie miała zamiaru rezygnować ze swojego „głosu” – nie tylko
w  związku z  mężczyzną, ale i  w  relacjach z  całym otoczeniem. Harry był
oczarowany jej nieznoszącym sprzeciwu zdecydowaniem. Dała mu jasno do
zrozumienia, że to ona stoi za sterami i  nie ma czasu dla tych, którzy jej nie
zadowalają. „Bardzo szybko zapytaliśmy «To co robimy jutro? Musimy się
koniecznie spotkać»”, powiedziała Meghan podczas wywiadu zaręczynowego. Ani
przez chwilę nie okazywała przed Harrym najmniejszej czołobitności. Dla księcia,
który był do tego przyzwyczajony i który mimo to pragnął być zaakceptowany jako
mężczyzna, ta cecha była niezwykle atrakcyjna. Jak na ironię, właśnie to ujęło
byłego króla Edwarda VIII w amerykańskiej rozwódce Wallis Simpson. Sprawdziło
się również w  przypadku Elizabeth Taylor i  Richarda Burtona, który traktował tę
ubóstwianą boginię ekranu jak zwykłą kobietę.
Harry i  Meghan opuścili Hertford Street, czując, że to początek czegoś
wyjątkowego. Następnego wieczoru podekscytowany i nabuzowany książę spotkał
się z niezmiernie pewną siebie, acz bardzo ciepłą i bynajmniej nieobojętną Meghan
w  Soho House. Jej przyjaciel, Markus Anderson, zapewnił im dyskretny kąt,
w którym mogli w spokoju wypić wino.
„Dwie randki w  Londynie, dzień po dniu  – powiedział Harry.  – Trzy, cztery
tygodnie później namówiłem ją, żeby przyleciała do mnie do Botswany, gdzie
obozowaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem”. Spędzili tam razem „pięć
fantastycznych dni. Byliśmy tylko we dwoje, więc mieliśmy okazję naprawdę się
poznać”.
„Wszystkiego, co o  nim wiem, dowiedziałam się od niego samego  – dodała
Meghan.  – Nie dorastałam w  otoczeniu brytyjskiej prasy czy też brukowców.
O Harrym i jego rodzinie wiem to, czym sam się ze mną podzielił, i vice versa. Dla
nas obojga to był bardzo autentyczny i naturalny proces”.
Mimo że krytycy Meghan oskarżają ją o  brak szczerości i „odrobienie lekcji”
przed pierwszą randką, faktem jest, że ona i Harry znaleźli wspólny język. Nawet
jeśli jej początkowe motywy były bardziej mętne od jego, niezaprzeczalnie
połączyło ich coś wyjątkowego. Zamknęli się w  swojej bańce, pielęgnując
kiełkujący związek, który dzięki temu nabrał niesłychanego tempa. Już po trzeciej
randce Meghan wyznała Nelthorpe-Cowne, iż sprawa z  Harrym jest na tyle
poważna, że zaczęli planować wspólną przyszłość.
Później będą twierdzić, że przed upublicznieniem związku cieszyli się
pięcioma, sześcioma miesiącami prywatności, ale to nieprawda. Gdy gruchnęła
wieść o  tym, że są  razem, zdążyli się spotkać raptem kilkakrotnie na przestrzeni
niecałych czterech miesięcy, co tylko dowodzi intensywności ich uczucia. Meghan
była w  Toronto, kręcąc W garniturach, i  Harry parę razy do niej przyleciał. Ona
także raz czy dwa odwiedziła go w  Londynie, zatrzymując się w  Nottingham
Cottage na terenie kompleksu pałacu Kensington, gdzie wówczas przebywał.
To niewielka przytulna rezydencja, dawny dom emerytowanych królewskich
sekretarzy, między innymi sir Alana „Tommy’ego” Lascellesa, którego księżniczka
Małgorzata swego czasu obwiniała za przekreślenie jej szans na ślub z kapitanem
Peterem Townsendem. Za każdym razem, gdy widziała go przechadzającego się na
terenie kompleksu, nakazywała szoferowi „rozjechać drania”, choć ten roztropnie
nigdy nie wykonał polecenia. Niemniej Nottingham Cottage zapewniała Harry’emu
i  Meghan prywatność, której potrzebowali, by ich związek mógł się w  spokoju
rozwijać.
Ale 30 października 2016 roku „Sunday Express” wszystko ujawnił i cały świat
się dowiedział, że książę Harry ma dziewczynę, niejaką Meghan Markle. Gdy
wieść gruchnęła, był właśnie u niej w Toronto. W ciągu kilku godzin jej nazwisko
po raz pierwszy pojawiło się na ustach dosłownie wszystkich.
Meghan nareszcie znalazła się tam, gdzie chciała. Ale prawdziwa zabawa miała
się dopiero zacząć.
Rozdział 4

W dzisiejszych czasach wiadomości rozchodzą się niemalże z prędkością światła.


W erze sprzed internetu sensacyjny materiał z niedzieli musiał czekać na druk do
poniedziałku  – w  weekendy nie było popołudniówek. W  rezultacie nawet
o  doniosłych wydarzeniach opinia publiczna była informowana z poślizgiem. Tak
było chociażby w przypadku tragicznej śmierci księżnej Walii.
Internet zmienił wszystko. W  ciągu kilku godzin od ukazania się na łamach
„Sunday Express” artykułu o  istnieniu Meghan Markle wszystkie największe
gazety miały już gotowe teksty i  umieściły je na swoich stronach internetowych.
Liczba informacji  – i  to wyłącznie pozytywnych  – robiła wrażenie. Ale wtedy
nikogo to nie dziwiło; zakładano, iż produkcja W garniturach ma prężny dział
prasowy, a  wprawiona w  boju Meghan potrafi zadbać o  to, by przedstawiano ją
w  jak najkorzystniejszym świetle. Niemniej tuż po ujawnieniu tych pierwszych
rewelacji okazało się, że pisma tak różne jak amerykański „People Magazine”
i  angielski „Daily Mail” mają dostęp do tak pochlebnych i  wyczerpujących
informacji na temat Meghan, że aż nasuwało się pytanie, kto kształtuje całą
narrację.
Ale nawet istnienie The Tig nie wzbudziło podejrzeń, że to sama
zainteresowana pociąga za sznurki, a  marionetki tańczą, jak im zagra. Większość
dziennikarzy uważa aktorki za zbyt głupie, by pisały własne teksty, i blog Meghan
w ich oczach nie był wyjątkiem.
Jednak istnieją pewne wyraźne przesłanki sugerujące, że te rewelacje
nieprzypadkowo wypłynęły akurat wtedy. Tydzień wcześniej Meghan zerwała
współpracę z Nelthorpe-Cowne, a w poniedziałek 31 października 2016 roku, dzień
po przecieku do „Sunday Express”, na łamach „The Vancouver Sun” pojawił się
artykuł promujący jej kolekcję pięciu wiosennych sukienek w  cenie poniżej stu
dolarów dla kanadyjskiej sieciówki Reitmans.
Choć była zbyt sprytna, by wymienić Harry’ego z imienia, w ciągu poprzednich
dwudziestu czterech godzin zyskała taki rozgłos, że słowami „mój puchar
przeobfity i jestem najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem” potwierdziła, iż są ze
sobą w  związku. Jeszcze tego samego dnia swój kamyczek dorzucił magazyn
„People”  – mający, jak się później okazało, dojście do Meghan  – oznajmiając
światu: „Źródła bliskie parze donoszą, iż związek księcia Harry’ego i  aktorki
Meghan Markle jest na tyle poważny, że wkrótce możemy spodziewać się
ogłoszenia zaręczyn”. Nagłówek brzmiący „Książę Harry przedstawił już Meghan
Markle księciu Karolowi (…)” sugerował, że informacja może pochodzić tylko od
jednego z nich albo od kogoś z ich najbliższych kręgów.
Pytanie brzmi: w  czyim interesie leżało potwierdzenie, że Meghan jest
dziewczyną Harry’ego, a ich związek jest poważny? Jako że sama padałam ofiarą
przecieków i  dobrze pamiętam ciekawe lata dziewięćdziesiąte, kiedy to księżna
Diana osobiście dawała cynk przeróżnym gryzipiórkom, po czym przedstawiała się
jako ofiara prasowej nagonki, potrafię wyczuć pismo nosem. Czasami informacje
są tak osobiste, że mogą pochodzić tylko od jednego z zainteresowanych. Tak też
było w  tym przypadku, dlatego podejrzewałam, że źródłem przecieku jest ktoś
z  najbliższego otoczenia pary. Wiedząc, jak bardzo Harry nienawidzi prasy, którą
obwinia za śmierć swojej matki, i przeświadczona, że nie miał powodu, by chcieć
przecieku o  związku z Meghan, postanowiłam wyjaśnić sprawę. Zadzwoniłam do
Adama Hellikera, prowadzącego wówczas rubrykę towarzyską „Sunday Express”,
którego od wielu lat znam, lubię i  szanuję. Adam powiedział: „Żródło przecieku
jest stare jak świat. Służba”.
To nie tłumaczyło osobistych szczegółów w innych artykułach, ale na razie nie
drążyłam tematu. Dopóki nie ma się dość informacji, by wysnuć przemyślane
wnioski, zawsze lepiej zachować otwarty umysł.
Jak można sobie wyobrazić, związek Harry’ego i Meghan zaczęto komentować
na całym świecie, a  po publikacji w  „Sunday Express” gazety prześcigały się
w poszukiwaniu łakomych kąsków.
Nie ma co się oszukiwać, nie we wszystkich krajach patrzono przychylnie na
ewentualne wejście amerykańskiej aktorki mieszanej rasy do brytyjskiej rodziny
królewskiej. Jej kolor na zawsze miał pozostać problemem. Choć w  Wielkiej
Brytanii, Kanadzie, Stanach i wielu krajach Wspólnoty był zaletą, w innych, mniej
postępowych społeczeństwach, szczególnie w  kulturach, gdzie małżeństwa
mieszane rasowo, klasowo i wyznaniowo są rzadkością, zawsze będzie postrzegany
przez zgoła inny pryzmat.
Pozostawała jeszcze sprawa przeszłości i  aktorskiej pozycji Meghan. Choć
prasa brytyjska chętnie przedstawiała ją jako wielką gwiazdę, cieszącą się
powszechnym szacunkiem, w innych krajach dziennikarze byli bardziej sceptyczni.
Nam ich zastrzeżenia mogą wydawać się anachroniczne, ale w kulturach opartych
na tradycyjnych wartościach nie ma miejsca na związek mężczyzny z jednej klasy
z  kobietą z  innej  – chyba że jest ona kokotą, ale wtedy skrzętnie się ją ukrywa.
Każda poważniejsza relacja jest nie do przyjęcia. Jeśli dodać do tego różnice
rasowe, powstaje wybuchowa mieszanka.
Podczas gdy na Zachodzie podobny światopogląd jest uważany za staroświecki
i  niedopuszczalny, a  związki takie jak Meghan i  Harry’ego przeciwdziałają
rasowemu i  klasowemu wykluczeniu, w  oczach bigotów tuszowane przez prasę
różnice owej pary nie kończyły się na pochodzeniu. Była jeszcze kwestia statusu.
Według nich Meghan nie była żadną gwiazdą. Nikt o  niej nie słyszał; ba, dwa
tygodnie wcześniej nie uważano jej nawet za gwiazdę W garniturach. Serial był tak
podrzędny, że nawet dziś niewielu potrafi wymienić z nazwiska innych członków
obsady. Co więcej, jeśli naprawdę była odpowiednią partią dla brytyjskiego księcia,
czemu zachodnie media musiały rozdmuchiwać jej prestiż?
Dziennikarze z  tych sceptycznych społeczeństw wkrótce zaczęli odkrywać
cenne informacje o Meghan, porzucone niczym niegdysiejsze relikty na równinach
jej przeszłości. Do poszukiwania skarbów szybko dołączyło wielu ich brytyjskich
i  kontynentalnych kolegów, między innymi z  Niemiec, gdzie brukowce działają
wyjątkowo prężnie. I  nie są to ugrzecznione czasopisma. Nigdy takie nie były.
Choć tonem i  treścią niektóre są podobne do amerykańskiego „The National
Enquirer”, wiele z  nich to poważne i  wiarygodne wydawnictwa. Słowo
„brukowiec” w  Stanach Zjednoczonych kojarzy się ze sprzedawanymi
w  supermarketach szmatławcami, ale w  oczach reszty świata jest pozbawione
pejoratywnego wydźwięku i  oznacza po prostu czasopismo z  popularnej półki.
Niemniej wszystkie te wydawnictwa łączy jedno: niezmordowane dążenie do
demaskacji. Jeśli tylko temat jest na czasie, brukowce nie cofną się przed niczym,
by dotrzeć do prawdy.
Meghan miała trzydzieści parę lat. Żyła pełnią życia. Przed Harrym była
w  kilku związkach. Z  niejednego pieca chleb jadła. Nie ulegało wątpliwości, że
skarby tylko czekają na swoich odkrywców. Jedyne pytanie brzmiało: jak brudne
okażą się jej brudy?
Jako ktoś, kto przez ostatnie czterdzieści pięć lat był zmuszony pozwać
o zniesławienie dosłownie wszystkie największe brytyjskie gazety, zapewniam, że
nawet te stosunkowo poważne rzadko są w  stanie oprzeć się pokusie
podkoloryzowania każdej pobieżnej informacji o  przeszłości sławnej osoby,
przedstawiając najniewinniejsze cechy jako szokujące skazy. Alan Frame, były
zastępca redaktora naczelnego „Daily Express”, siostrzanego wydawnictwa
„Sunday Express”, w  którym pojawiły się pierwsze rewelacje o  Meghan,
powiedział mi kiedyś, że jego redakcja otrzymywała tyle rozbieżnych relacji
o  mojej przeszłości od tylu osób utrzymujących, że są moimi najlepszymi
przyjaciółmi, że gdyby nie były tak pełne jadu, uznałby mnie za najpopularniejszą
kobietę pod słońcem. Wielu z tych informatorów naturalnie żądało zapłaty za swoje
wyssane z palca opowieści.
Te korupcyjne tendencje działają również w drugą stronę. Zwłaszcza brytyjska
prasa słynie z  sowitego wynagradzania informatorów, którzy mogą, choć nie
muszą, znać prawdę. Wiele gazet jest na tyle cynicznych, by nie pozwolić faktom
stanąć na przeszkodzie dobrej historii, gdy chcą nam wmówić, że wschód to
zachód, a  północ to południe. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zgadnąć, co
dziennikarze tego autoramentu zrobią z sensacyjnymi doniesieniami, które przecież
można łatwo sprawdzić.
Nie trzeba było także długiego dziennikarskiego śledztwa w  Hollywood
i  Toronto, by odkryć, że piękna gwiazda ekranu i  bohaterka artykułów z  30 i  31
października posiada bogatą przeszłość, której nie ma nawet potrzeby koloryzować.
Przed upływem tygodnia połowa brytyjskich gazet ustaliła, że w drodze na szczyt
Meghan oczarowywała i urabiała, po czym oczerniała i porzucała zarówno kobiety,
jak i  mężczyzn. Jak pisał pewien dziennikarz „Mail”, „wspina się po drabinie
sukcesu na głowach innych. A  otarłszy twarz, człowiek widzi na dłoni krowie
łajno”.
Innymi słowy, oprócz mężczyzn, z  którymi była związana, Meghan porzuciła
całe zastępy przyjaciół obojga płci – i to w taki sposób, że narobiła sobie wrogów.
Byli oni chętni do rozmów z  prasą, a  ci, którzy woleli milczeć, kierowali
dziennikarzy do innego źródła. By rozwiązać języki, przez cały pierwszy tydzień
listopada 2016 roku reporterzy oferowali „porzuconym” olbrzymie pieniądze.
I  niektórym języki rzeczywiście się rozwiązywały. A  nawet jeśli nie, wprawny
dziennikarz wyczuwał pismo nosem na tyle, by wiedzieć, że gdzieś w  pobliżu
rozkłada się trup.
Śledztwo przyniosło dorodne owoce. „Rzadko się zdarza, byśmy musieli
tonować informacje zamiast je koloryzować. Ale w przypadku Meghan tak było od
samego początku. W  pierwotnej formie dział prawny nie chciał ich przepuścić”,
mówi mój znajomy z „Mail”.
Jest jeszcze inny, dość wzruszający wymiar tego „tonowania”. Moje źródło
z  „Mail” idealnie to ujęło, mówiąc „nikt nie chciał urazić Harry’ego. Cieszył się
wielką popularnością, a  skoro pragnął być z  tą dziewczyną i  jak widać, odnalazł
szczęście u  jej boku, nie chcieliśmy mu go zatruwać. Za milczącą i  niemal
powszechną zgodą bardzo jej odpuściliśmy”.
To jednak nie wystarczyło Meghan, przyzwyczajonej do służalczej prasy, która
łykała każde jej słowo. Pod koniec swojego pierwszego tygodnia prawdziwej sławy
była tak zaniepokojona ewentualnymi doniesieniami, że Harry wydał następujące
oświadczenie:

Książę Harry od dziecka docenia ciepłe uczucia, jakimi darzy go opinia


publiczna. Poczytuje sobie za duże szczęście, że tyle osób go wspiera, i jest
świadom swojej uprzywilejowanej pozycji.
Wie również, że jego życie osobiste wzbudza niemałe zainteresowanie.
Zawsze go to krępowało, ale usiłował uodpornić się na dociekliwość, jaka
wiąże się z  jego statusem. Rzadko podejmował kroki prawne przeciwko
wydawnictwom regularnie publikującym o  nim nieprawdziwe informacje
i  zawsze starał się współpracować z  mediami na polu swojej działalności
charytatywnej i humanitarnej.
Ale w  ostatnim tygodniu przekroczono wszelkie granice. Jego
dziewczyna, Meghan Markle, padła ofiarą niespotykanej fali
prześladowania i  nękania, po części otwartego  – oszczercze artykuły na
pierwszych stronach gazet, podszyte rasizmem komentarze prasowe, jawny
seksizm i  rasizm trolli internetowych pod artykułami na stronach WWW  –
po części ukrytego: codzienna walka o  wycofanie oszczerczych treści,
problemy jej matki z dotarciem do drzwi domu, zablokowanych przez tabuny
dziennikarzy, zgłaszane na policję próby włamania, znaczne łapówki
oferowane przez gazety jej byłemu chłopakowi, nękanie niemal wszystkich
jej przyjaciół, współpracowników i bliskich.
Książę Harry boi się o  bezpieczeństwo panny Markle i  nie ukrywa
rozczarowania, że nie udało mu się jej ochronić. Nie godzi się, by po
zaledwie kilku miesiącach ich związku panna Markle padła ofiarą takiej
nagonki. Komentatorzy powiedzą „taka jest cena sławy”, „to część gry”,
ale książę stanowczo się z tym nie zgadza. To nie gra, tylko ich życie.
Poprosił o  wydanie niniejszego oświadczenia w  nadziei, że biorący
w niej udział dziennikarze zastanowią się nad swoimi czynami, zanim komuś
stanie się jeszcze większa krzywda. Książę wie, że podobne kroki należą do
rzadkości, lecz ma nadzieję, iż bezstronni obserwatorzy zrozumieją,
dlaczego zdecydował się zabrać głos.

Oświadczenie było mistrzowskim posunięciem. Harry nie tylko złamał


królewską zasadę milczenia, ale i zainterweniował w obronie Meghan, czego nigdy
nie zrobił dla Chelsy Davy czy Cressidy Bonas, które całymi latami musiały znosić
zainteresowanie prasy bez słowa sprzeciwu z  jego strony. To pokazywało, że
Meghan jest klasą sama w  sobie. Stawiało również ich oboje w  pozytywnym
świetle, zaskarbiając im sympatię rzesz romantyków i  wielbicieli, trzymających
kciuki za ich szczęście. Co więcej, utrudniało dalsze śledztwo, zamykając usta nie
tylko niesłusznym, ale i  słusznym krytykom, których odtąd można było oskarżyć
o rasizm. Poprzez genialne przemieszanie autorów artykułów z trollami, którzy na
forum internetowym dają upust swoim dyskusyjnym opiniom, stawiało między
nimi znak równości, przypisując im taką samą winę.
Jako osoba na świeczniku, która przyjaźni się z  wieloma postaciami ze sfery
publicznej, zapewniam, że nikt z  nas nie czyta zamieszczanych w  internecie
komentarzy – chyba że ktoś ma ochotę się pośmiać. Wszyscy jesteśmy regularnie
trollowani; tak to już jest w  tym światku. Gazety monitorują sekcję komentarzy
tylko w  przypadku uzasadnionej groźby sprawy cywilnej. Generalnie wszyscy
wychodzą z założenia, że internetowi narwańcy to złośliwy, acz niewielki odsetek
czytelników  – i  nikt się nimi nie przejmuje. Ale oświadczenie Harry’ego łączyło
chorych komentatorów z  odpowiedzialnymi autorami, wykorzystując tych
pierwszych do uciszenia drugich. Trzeba przyznać, że była to skuteczna technika,
dzięki której Harry i Meghan mogli w spokoju rozwijać swój związek.
Nie bez powodu dorzucono również wzmiankę o seksizmie. Prasa zdążyła już
odkryć, że za treściami publikowanymi na The Tig rzeczywiście stała sama
Meghan, regularnie piętnując w nich rasizm i seksizm. W kontekście bloga krytyka
seksizmu jako czynnika uniemożliwiającego kobietom osiągnięcie pełni potencjału
może i  miała sens, ale prasy brytyjskiej piszącej o  związku jednego z  książąt nie
można było o  to oskarżać. Dziennikarze zwyczajnie próbowali ustalić, czy za
plotkami o Meghan kryje się prawda. Wytykanie im rzekomego seksizmu nie tylko
ich uciszało, ale i stanowiło zasłonę dymną dla innego zarzutu, który – jak przyszła
księżna dobrze wiedziała  – musiał się pojawić prędzej czy później. Prawdziwe
pytanie brzmiało: czy jakikolwiek członek rodziny królewskiej w  monarchii
konstytucyjnej, która musi zachować polityczną neutralność i  szacunek dla opinii
wszystkich obywateli, powinien wiązać się z  zatwardziałą i  ambitną lewicową
aktywistką?
The Tig był namacalnym dowodem, że przekonania i  osobowość Meghan nie
przystawały do królewskiej roli, którą byłaby niechybnie zmuszona wypełniać,
gdyby jej związek z  Harrym zakończył się małżeństwem. Ważne pytanie, od
którego udało im się odciągnąć prasę, było zatem proste: jak ktoś przyzwyczajony
do tak głośnego wyrażania swoich opinii sprawdzi się w  roli, która wymaga
milczącej akceptacji światopoglądów niezgodnych z jej własnym? To ciekawe, ile
problemów można było uniknąć, gdyby wtedy się nad tym zastanowiono. Jednak
swoim oświadczeniem zyskali z  Harrym cenny czas do ślubu; dopiero później
Meghan doszła do wniosku, że zamiast do końca życia milczeć, mimo wszystko
woli korzystać ze swojego głosu.
Niemniej kupując sobie w  ten sposób czas, Harry i  Meghan tylko na chwilę
uciekli przed tym, co nieuchronne. Naprawdę wierzyli, że skutecznie uciszyli tę
część prasy, która mogła zdusić ich romans w zarodku. Oboje ewidentnie nie wzięli
pod uwagę, że niektórych nie sposób ucieszyć; w  jego przypadku  – jej, w  jej
przypadku – brytyjskich dziennikarzy.
Błędnie sądząc, że zażegnali groźbę złej prasy, wystawili się na zarzut jej
kontrolowania. Wielka szkoda, że za życia Diany Harry był za mały, by widzieć, że
jej własne próby wpłynięcia na dziennikarzy zemściły się na księżnej Walii. Jeśli
zaś idzie o  Meghan, kompletnie nie miała pojęcia, jak działa brytyjska prasa.
Amerykańskie i  kanadyjskie wydawnictwa, dzięki którym zyskiwała rozgłos,
pomyliła z  wywrotowym, dociekliwym, zuchwałym i  drażliwym towarzystwem.
Była jak dziecko, które mając w domu łagodnego i kochającego cavaliera, wchodzi
do jaskini lwa w przeświadczeniu, że go wytresuje. Szczypie go w nos i policzki,
grozi pięścią, każe siedzieć cicho, a potem odchodzi, zadowolone, że go okiełznało.
Nie wie, że lwu po prostu nie chce się pokazać, kto tu rządzi. Ale następnym razem
będzie inaczej.
Żadna osoba publiczna w Wielkiej Brytanii nie jest w stanie funkcjonować bez
dogłębnego zrozumienia brytyjskiej prasy, która jest jedyna w swoim rodzaju i tak
różna od amerykańskiej i kanadyjskiej. Meghan była kompletnie nieprzygotowana
do życia pod lupą, które ją czekało. Gdyby nie wykorzystali wtedy z  Harrym
swojego koła ratunkowego, być może jeszcze przed ślubem zrozumiałaby, że jest
jak pływak przywykły do ogrzewanego basenu, którego w środku zimy wrzucono
w lodowate odmęty Morza Północnego.
Światowa prasa, nie tylko amerykańska i kanadyjska, w porównaniu z brytyjską
przypomina potulnego kociaka; jedynie australijska jest słabym echem Fleet Street.
Wynika to w głównej mierze z tego, że w Wielkiej Brytanii istnieje długa tradycja
obrazoburstwa, sięgająca korzeniami osiemnastego wieku. W  czasach, gdy
w Europie panowały silne monarchie autokratyczne, a prasa i opinia publiczna były
w  pełni kontrolowane przez Koronę, brytyjski władca był wybranym przez
parlament uzurpatorem, podczas gdy prawowity król znajdował się na wygnaniu po
drugiej stronie kanału La Manche. Ta sytuacja niechybnie prowadziła do
niestabilnych rządów i  stwarzała stałą możliwość zmiany reżimu, dzieląc
społeczeństwo i dając głos tym, którzy w innych okolicznościach by go nie mieli.
I tak oto narodziła się najbardziej wolna prasa świata. Od tamtej pory nikt nie stoi
poza jej zasięgiem; żaden król, książę, arystokrata, rząd, oficjel, osoba publiczna
czy nawet zwykły obywatel, który ściąga na siebie jej uwagę.
W 1714 roku powstał pierwszy klub satyryków. Wśród członków Scriblerus
Club znaleźli się dwaj najwięksi pisarze epoki – Alexander Pope i Jonathan Swift,
którzy utorowali drogę Williamowi Hogarthowi, krytykowi społecznemu,
satyrykowi i karykaturzyście drugiej połowy wieku, który zasłynął zbiorami rycin
A Harlot’s Progress i A Rake’s Progess.
Tworzący pod koniec wieku satyrycy tacy jak James Gillray cieszyli się już tak
dużym uznaniem jako krytycy społeczni, że uchodziły im na sucho szokująco
obrazoburcze drwiny ze wszystkich osób publicznych, nie wyłączając Jerzego III
i  jego rodziny, w  szczególności następcy tronu i  przyszłego króla Jerzego IV.
Trzeba mu oddać, że książę regent miał dość poczucia humoru, by oprawić kilka
swoich karykatur, a  Rolnikowi Jerzemu, jak nazywano jego ojca, również nie
przeszkadzały te niewinne docinki.
Brytyjskie tabloidy wyrosły w dwudziestym wieku z tej właśnie tradycji satyry.
Pierwszymi magnatami prasy brukowej byli dziadek mojej szwagierki, lord
Beaverbrook, oraz jego dwaj główni konkurenci, lord Northcliffe i  lord
Rothermere. To oni przekształcili satyrę w  coś równie popularnego
i  niefrasobliwego, a  zarazem bardziej strawnego dla szerokiego grona odbiorców.
Wkrótce dołączyli do nich Cecil Harmsworth King, siostrzeniec tak Northcliffe’a,
jak i  Rothermere’a, a  także sir William Emsley Car, który przez pół wieku był
redaktorem naczelnym „News of the World”. W ich mniemaniu żaden artykuł nie
powinien być napisany słowo w  słowo zgodnie z  tym, co twierdzi jego bohater.
Rolą dziennikarza nie jest bezkrytyczne sprawozdanie, lecz przedstawienie
przedmiotu bez nabożnej czci  – za to z  większym kolorytem. Przyjmowano za
pewnik, że osoby publiczne zawsze traktują się bardziej poważnie niż inne, więc
pewna doza lekceważenia była wskazana. Nawet publikując pochlebstwa, wplatano
małe uszczypliwości dla podkreślenia, że ideałów nie ma, a  dziennikarskim
obowiązkiem jest równoważenie plusów minusami. Przesłanie było jasne: nie
jesteśmy czołobitni. Dziś jest ono równie aktualne co kiedyś.
Mimo to bardziej prestiżowe tytuły, takie jak prawicowy „The Times” i  „The
Telegraph” czy lewicowy „The Guardian” i  jego siostrzany „The Observer”
(będący najstarszą gazetą niedzielną na świecie), nie były obrazoburcze
i  w  przeciwieństwie do popularnego spektrum prasy nie celowały w  świadome
deprecjonowanie wszystkich i  wszystkiego, w  swoich artykułach zaś nie
przekłuwały baloników dla samego przekłuwania. Jeśli szpile niczemu nie służyły,
nie dorzucały ich w  gratisie jak brukowce. To nie zmieniło się nawet w  ostatnim
dwudziestoleciu minionego wieku, po wejściu na brytyjski rynek Ruperta
Murdocha. Murdoch zmienił ton i  treść najszacowniejszej gazety w  kraju,
upodabniając „The Timesa” do pospolitych wydawnictw spod znaku „The Mail”
czy „The Express” – z jedną podstawową różnicą. „The Times” wciąż nie miał nic
wspólnego z  obrazoburstwem. Podobnie jak inne „wielkoformatówki” pozostał
wolny od zjadliwego tonu brukowców. W  1977 roku, kiedy byłam osobistym
sekretarzem libijskiego ambasadora, wysyłałam newsy tylko do takich gazet, bo
jako jedyne dawały gwarancję, że nic nie zostanie przekręcone. Pod tym względem
przypominały amerykańską prasę, do której przyzwyczajona była Meghan.
Brak zrozumienia tych podstawowych różnic miał się dla niej okazać zgubny.
Gdyby spróbowała pojąć, z  czym ma do czynienia i  jak funkcjonuje brytyjska
prasa, miałaby jeszcze jakieś szanse. A tak ignorancja drogo ją kosztowała.
W Wielkiej Brytanii jest więcej ogólnokrajowych gazet niż gdziekolwiek
indziej na świecie. Wszystkich nie sposób zliczyć, ale obok wspomnianych wyżej
do największych należą „The Sun”, „People”, „The Star” i  „The Mirror”. Żaden
inny kraj nie może poszczycić się równie niezależną i prężną prasą; nigdzie też nie
ma tylu tytułów walczących o czytelnika. W rezultacie konkurencja na brytyjskim
rynku jest dużo bardziej zacięta niż na jakimkolwiek innym. Dla przykładu, nawet
w  Stanach Zjednoczonych nie ma ani jednego liczącego się ogólnokrajowego
dziennika. „The New York Times”, „The Washington Post”, „Los Angeles Times”
czy mniej prestiżowy „New York Post” to gazety lokalne, które siłą rzeczy nie
muszą walczyć z  żadnym krajowym rywalem. Tym samym także lokalna
konkurencja jest mniejsza niż w Anglii, gdzie gazety muszą srodze się napocić, by
wykroić dla siebie kawałek rynku.
Do tego połączenia obrazoburstwa i rywalizacji o względy czytelników trzeba
dodać jeszcze jeden unikalny czynnik. Stany Zjednoczone, Kanada i  większość
krajów europejskich już dawno przesiąkły ideą równości społecznej, a  to dzięki
wprowadzeniu ustroju republikańskiego bądź  – jak w  nielicznych przypadkach  –
zredukowaniu do zera znaczenia utrzymujących się monarchii, postrzeganych
wyłącznie jako ceremonialne głowy państw pozbawione prawdziwej władzy. Mimo
że brytyjskie społeczeństwo jest równie, jeśli nie bardziej, egalitarne
i  merytokratyczne co inne zachodnie demokracje, w  niektórych kręgach wciąż
pokutuje przeświadczenie, że dawna obstrukcjonistyczna i  potężna hierarchia
pozostaje nienaruszona. To błędne wyobrażenie odbija się na wielu sferach życia,
a  to dlatego, że pewne organy prasowe z  obu krańców spektrum podsycają
zamierzchłe uprzedzenia, jakby wciąż były aktualne, tym samym utrwalając
szkodliwe i mylące mity o strukturze brytyjskiego społeczeństwa.
Naturalnie robią to w  celach bardzo komercyjnych. Grając na uprzedzeniach,
zawiści, lękach, nadziejach i  marzeniach, sprzedają gazety czytelnikom, których
opinie na równi odzwierciedlają i  kształtują. Bardziej beznamiętne podejście
byłoby mniej opłacalne, więc usprawiedliwiają się, jak mogą, a  niekiedy nawet
wmawiają sobie, że naprawdę wierzą w fantazje, które nam serwują.
Abstrahując od potyczek wewnętrznych, istnieje jeszcze swego rodzaju
solidarność zawodowa. Podobnie jak w  przypadku wielu polityków i  prawników,
przedstawiciele prasy mają świadomość, że bez względu na to, którą stronę
reprezentują, wszyscy jadą na tym samym wózku. Widziałam niejednego
dziennikarza w  serdecznej komitywie z  adwersarzem propagującym całkowicie
sprzeczne wartości. Znam przypadki, kiedy prasa świadomie niszczyła życie
niewinnych ludzi dla „wyższego” celu, tak jak w 2016 roku, gdy kilka wydawnictw
skrzyknęło się, by zszargać reputację jednego z  moich znajomych w  nadziei na
doprowadzenie do upadku Sekretarz Generalnej Wspólnoty Narodów. Gdy
zainterweniowałam w jego obronie w jednej z tych redakcji, usłyszałam, że nic do
niego nie mają, ale zniszczenie mu życia to niska cena za pozbycie się baronessy
Scotland.
Harry naturalnie wiedział, jakim gniazdem żmij potrafi być brytyjska prasa.
Nienawidził jej, przeświadczony, że zabiła jego matkę, niemniej w  tym miejscu
trzeba zaznaczyć, że to nieprawda. Po pierwsze, Diana przeżyłaby wypadek, gdyby
miała zapięte pasy. A  po drugie, to ona była odpowiedzialna za ów tragiczny
w skutkach pościg paparazzich. Przed wyjazdem z Sardynii dała im cynk, że będzie
w Paryżu, a już na miejscu nadal informowała ich o swoich krokach. Jeśli ścigają
cię ludzie, których do tego zachęcasz, to niewątpliwie ponosisz winę za pościg.
Pamiętajmy jednak, że w chwili śmierci matki Harry miał tylko dwanaście lat
i  był za młody, by wyrobić sobie o  niej dojrzały osąd. Jak sam przyznaje, gdy
poznał Meghan, nie przepracował jeszcze tej traumy, co niekoniecznie jest jego
winą. Istnieją liczne publikacje na temat tego, w jaki sposób utrata rodzica odbija
się na dzieciach poniżej czternastego roku życia. Wymienić tu można artykuł
Jonathana R. Peddera Failure to Mourn, and Melancholia (1982) stanowiący
przyczynek do Żałoby i  melancholii (1917) Zygmunta Freuda, a  także A Child’s
Parent Dies (1974) Erny Furman na podstawie przeżyć autorki w  obozie
koncentracyjnym Theresienstadt, gdzie zginęła jej matka. Blokada Harry’ego była
zatem naturalną reakcją dziecka na śmierć rodzica. Co nie znaczy, że winę za nią
ponosi prasa.
Większość osób publicznych w Wielkiej Brytanii ma zdrowe, czyli podejrzliwe
podejście do mediów. Niestety wiele ma również tendencję do wpadania
w  irracjonalne przerażenie i  histerię w  chwili, gdy potrzebna jest chłodna głowa.
Mówię to z własnego wieloletniego doświadczenia. Miałam to szczęście, że przez
pierwsze dwadzieścia cztery lata życia cieszyłam się względami ugrzecznionej
prasy  – niestety przez kolejne czterdzieści sześć musiałam znosić niechciane
zainteresowanie brytyjskich brukowców, które zgotowały mi prawdziwe piekło na
ziemi. Z tego względu jak nikt rozumiem Harry’ego i Meghan.
Niemniej jeśli weźmiemy pod uwagę otwartość Meghan na obu jej blogach,
staje się jasne, że popełniła największy błąd, jaki może popełnić osoba publiczna:
zbyt wiele odkryła. Sądząc, że swoją szczerością zjednuje sobie wielbicieli,
jednocześnie udzielała potencjalnym krytykom informacji, które ci mogli
wykorzystać przeciwko niej – czego nie omieszkali zrobić. Nie przypominam sobie
wielu osób ze świecznika, które odsłoniły się w  takim stopniu jak ona. Jedną
z nadrzędnych zasad jest nieopuszczanie gardy w obecności służby i dziennikarzy.
Informacje o  sobie należy wydzielać jak skąpiec wymuszony datek na cel
dobroczynny, który jest mu obojętny. Jeśli masz uzasadniony powód, by szukać
rozgłosu, na przykład chcesz zareklamować akcję charytatywną lub jakieś
przedsięwzięcie, zakładasz odświętne ubranie i  zważasz na każde słowo. Nie
zwierzasz się reporterom ze swoich największych marzeń, lęków, pragnień, ambicji
czy setki innych rzeczy, o których Meghan pisała na swoich blogach. Nie tworzysz
artykułów, które odkrywają o  tobie tyle, ile rozmowa z  psychiatrą. Udzielając
wywiadów, jesteś otwarty, ale trzymasz się sztywno tematu i  nie zahaczasz
o  sprawy osobiste. Jeśli spotykasz reporterów podczas publicznych wyjść, jesteś
miły, neutralny, powściągliwy i dyskretny. Nie dopuszczasz do przecieków o sobie
ani o  żadnym ze swoich znajomych. Naturalnie istnieją dziennikarze o  wysoce
rozwiniętej etyce zawodowej, ale nie warto zanurzać się w  wodzie, by sprawdzić
jej temperaturę, jeśli nie masz pewności, czy jest lodowata. Dla przykładu, księżnę
Grace z  Monako łączyła tak bliska przyjaźń z  ówczesną redaktor naczelną
kobiecego wydania „Evening News”, że zatrzymywała się w  jej londyńskim
mieszkaniu, gdy chciała odpocząć od pałacowego życia. Ja z  kolei przyjaźnię się
z Sue Douglas, byłą naczelną „Sunday Express”, a także z freelancerką Catherine
Olsen (prywatnie lady Mancham). Niemniej są to wyjątki od reguły i  najlepiej
zastosować się do rady Falstaffa z  Henryka IV cz. 1 Williama Szekspira:
„Najlepszą połową męstwa jest dyskrecja”.
Abstrahując od przyjaźni, wielu celebrytów i  członków rodziny królewskiej
łączą dobre relacje zawodowe z  wybranymi dziennikarzami. Zanim poznał
Meghan, Harry nawiązał obopólnie korzystną znajomość między innymi z Rebeccą
English z  „Mail”, dzięki czemu wydawał się bardziej ludzki. Pod tym względem
szedł w ślady swojej matki. Diana utrzymywała kontakty z dziennikarzami takimi
jak Richard Kay czy sir David English, naczelny „Daily Mail”. Nie były to osobiste
przyjaźnie, lecz środki, za pomocą których kontrolowała swój publiczny
wizerunek. Fakt, że Harry robił to samo, sugeruje godną pochwały dojrzałość. Nie
ma nic bardziej prostackiego niż osoba publiczna, która nie potrafi odnosić się
grzecznie do uprzejmych dziennikarzy.
W ciągu tych siedmiu dni od pojawienia się na łamach „Sunday Express”
pierwszych informacji o  obecności Meghan w  życiu Harry’ego do wydania
oświadczenia, które skutecznie uciszyło media, przyszła księżna na własnej skórze
odczuła różnicę między brytyjskimi a  potulnymi amerykańskimi i  kanadyjskimi
tytułami. Do tej pory zarządzała swoim wizerunkiem z godną podziwu zręcznością.
Mimo że zostawiała za sobą zgliszcza zerwanych relacji, nigdy nie miała złej prasy.
Powód był prosty: zwyczajnie nie była na tyle sławna, by przyciągać negatywną
uwagę. To zjawisko pojawia się dopiero wówczas, gdy człowiek znajdzie się na
świeczniku, zyskując niechciany rozgłos. Do 30 października 2016 roku za każdą
wzmianką o  Meghan w  mediach stała albo ona sama, albo wytwórnie filmowe.
Była tak zwanym zapychaczem, czyli swego rodzaju półcelebrytką, o  której
dziennikarze piszą z  braku laku bądź gdy muszą się odwdzięczyć wytwórniom
filmowym.
Ale teraz, gdy jej akcje gwałtownie skoczyły, prasa była żądna szczegółów.
Inicjalna fala tekstów była tak pozytywna, że chciano zrównoważyć ją odrobiną
pikanterii. Na pierwszy ogień poszły kontakty Meghan z przeszłości, które mogły
rzucić światło na jej prawdziwe oblicze. Trzeba im oddać, że jej dawni przyjaciele,
partnerzy, członkowie rodziny i  były mąż nie ujawnili ani jednego brudnego
sekretu, a  nie mając nic pozytywnego do powiedzenia, zachowywali pełne
godności milczenie bądź ostrożnie dobierali słowa, by nikt nie mógł ich oskarżyć
o rzucanie w nią błotem.
Było tak głównie dlatego, że Meghan zawsze dobierała sobie przyzwoitych
znajomych; jak sama to ujęła, jej pierwsze pytanie o  Harry’ego w  rozmowie
z Violet von Westenholz brzmiało: „A czy jest miły?”.
Mimo to dziennikarze napotykali na mur milczenia nawet ze strony osób, które
powinny się o  niej wypowiadać wyłącznie w  superlatywach, co samo w  sobie
budziło podejrzenia. W  następnej kolejności spróbowano więc zasięgnąć języka
u  jej dalszych znajomych, nieskrępowanych tak silnym poczuciem lojalności.
I  rzeczywiście, ci okazali się bardziej rozmowni. Z  ich relacji wyłaniał się
niejednoznaczny obraz. Niektórzy, na przykład sąsiedzi Meghan, nie mogli
powiedzieć o  niej złego słowa, podczas gdy inni mieli ją za „niezłą agentkę”,
„ambitną” i „bezwzględną” „kombinatorkę” z doświadczeniem „w pozbywaniu się
«przeterminowanych» ludzi”.
Osoby postronne może zdziwić fakt, że brytyjska prasa potrafi się powstrzymać
przed publikacją pikantnych doniesień, niemniej tym razem spełniono prośbę
Harry’ego nie tylko ze względu na jego popularność, ale również z uwagi na rasę
Meghan. Wysoki rangą członek rodziny królewskiej związał się z  kolorową
kobietą  – nawet nieszczególnie rojalistyczne wydawnictwa upatrywały w  tym
plusów. A co ważniejsze, nikt nie chciał być oskarżony o rasizm.
Choć Harry i  Meghan mogli odnieść wrażenie, że spokój zawdzięczają
wyłącznie swojemu oświadczeniu, prawda była zgoła inna i  bardziej
skomplikowana. Mimo że zarówno dwór, jak i  Fleet Street wiedziały o  brudach
Meghan, strach przed ich upublicznieniem odgrywał mniejszą rolę niż własny
interes i oportunizm w dobrym tego słowa znaczeniu. Niewtajemniczeni być może
myślą, że prasa i  pałac funkcjonują w  całkowitym oderwaniu od siebie, ale
w rzeczywistości żyją w symbiozie. Pałac potrzebuje prasy do nadawania rozgłosu
przedsięwzięciom rodziny królewskiej i  podtrzymywania zainteresowania opinii
publicznej, z kolei prasa potrzebuje Windsorów, bo są wielkimi gwiazdami i jako
tacy dostarczają jej regularnej pożywki.
Oprócz tego na swój sposób gazety stanowią ważny element w  podtrzymaniu
monarchii i  ochronie interesów domu panującego. Ponieważ przed każdą
publikacją dziennikarze są zobowiązani poprosić biuro prasowe o  komentarz, są
tym samym bogatym i  często mimowolnym źródłem informacji. Już niejednemu
członkowi rodziny królewskiej próbującemu ukryć przed dworem swoje
poczynania szyki pokrzyżował dociekliwy reporter ze swoimi niewygodnymi
pytaniami do rzecznika.
Rodzina królewska dowiedziała się o  związku Harry’ego i  Meghan, zanim
jeszcze wywęszyła go prasa. Gdy stało się jasne, że to coś więcej niż tylko
przelotna przygoda, pałac zrobił to, co zawsze w przypadku osób, które zbliżą się
do któregoś z  członków rodziny królewskiej: wziął pod lupę Meghan i  jej
przeszłość. Jeden z  dworzan powiedział mi, że wyniki dochodzenia były
„niepokojące”, ale „zostawiono temat, bo wszyscy myśleli, że to tylko przelotna
przygoda”. Mimo to obawiano się „wścibstwa prasy, choć (…) byłoby lepiej,
gdyby się wtedy wtrąciła. To przerwałoby ten romans, zanim miał szansę rozwinąć
się w  coś poważniejszego. Z  tego, co zdołaliśmy ustalić o  jej przeszłości, mogły
być z nią problemy przez duże P”.
Pałac naturalnie nie zwierzył się z  tych obaw prasie. Żaden kompetentny
rzecznik nie zrobiłby czegoś takiego, ale wszyscy mieli nadzieję, że romans się
wypali, Harry pozna dziewczynę z  mniej skomplikowaną przeszłością, za to
z bardziej ustępliwym charakterem, i będzie można odetchnąć z ulgą.
Jak wiemy, przez następne pół roku żaden dziennikarz ani członek rodziny
Meghan nie wyszedł przed szereg. Pierwszą osobą, która przerwała milczenie, była
jej przyrodnia siostra Samantha, która w  kwietniu 2017 roku ogłosiła, że pisze
książkę The Diary of Princess Pushy’s Sister. Na tamtym etapie w  jej
wypowiedziach pojawiały się raczej insynuacje niż otwarta krytyka, co Meghan nie
zaszkodziło, a  Samancie wcale się nie przysłużyło. Odebrano ją jako zazdrosną
i  żądną sławy przyrodnią siostrę chcącą ogrzać się w  jej blasku, ale ja
dowiedziałam się, że prawdziwy powód był bardziej bolesny. Choć siostry nie były
ze sobą zżyte, zawsze łączyły je serdeczne relacje, lecz gdy Samantha zadzwoniła
do Meghan z gratulacjami, spotkała się z bardzo chłodnym przyjęciem.
Tymczasem romans księcia i aktorki kwitł. We wrześniu w Toronto rozpoczęły
się Invictus Games, a  Harry i  Meghan po raz pierwszy wystąpili publicznie jako
para. Ona miała na sobie oversize’ową białą koszulę wsuniętą w  dopasowane
dżinsy; on również postawił na swobodny szyk. Nie przejmując się królewskim
protokołem, trzymali się za ręce, który to zwyczaj miał im już zostać. Przez cały
czas się dotykali, otwarcie okazując sobie czułość i generalnie pokazując światu, że
są w sobie bez pamięci zadurzeni.
Mówi się, że wszyscy kochają zakochanych, i  tak też było w  przypadku
Harry’ego i  Meghan. Postrzegano ich jako powiew świeżego powietrza, piękną,
rozczulająco swobodną parę gołąbeczków. W kręgach brytyjskiego establishmentu
przeważała radość z tego, że Harry znalazł sobie taką atrakcyjną dziewczynę, która
sprawiała wrażenie równie zakochanej w nim co on w niej. Szeroko komentowano
jej mieszane pochodzenie, lecz poczytując je za atrybut, nie minus. Co więcej,
Meghan pojawiła się w  idealnym momencie w  odniesieniu do sytuacji we
Wspólnocie Narodów. Od pewnego czasu przedmiotem dyskusji między
pięćdziesięcioma trzema krajami członkowskimi tej szacownej instytucji była
kwestia jej zwierzchnictwa, które nie jest dziedziczne. Jej pierwszą głową był król
Jerzy VI, a  następną jego córka, królowa Elżbieta, której miłość do Wspólnoty
może ustąpić jedynie jej oddaniu ojczyźnie.
Inne głowy państw pozostałych pięćdziesięciu dwóch byłych brytyjskich
kolonii, z  którymi ściśle współpracowała podczas swojego długiego panowania,
darzą ją ogromnym szacunkiem. Na przestrzeni lat nieraz przychodziły kryzysy, na
przykład z  Rodezją i  RPA w  roli głównej, kiedy Wspólnota stawała na granicy
rozpadu. Zasługę za utrzymanie jej istnienia przypisuje się właśnie Elżbiecie II,
a  spoiwem miałoby być jej oddanie, mądrość i  całkowity brak dyskryminacji
rasowej. Ale w momencie, o którym mowa, Elżbieta była już po dziewięćdziesiątce
i  sprawę jej sukcesji roztrząsano od ponad dekady. Niektóre państwa same
objąć  przywództwo we Wspólnocie a  inne, pomne zagrożeń wynikających
z  prywaty jednych i  korupcji drugich, stały na stanowisku, że neutralny brytyjski
władca będzie najlepszym gwarantem jej integralności. Od czasu do czasu do głosu
dochodziły kwestie rasowe, gdy któreś z  państw afrykańskich pytało, dlaczego
zwierzchnictwo instytucji, w  której czarna populacja zdecydowanie dominuje nad
białą, powinno pozostać w  rękach rodziny składającej się wyłącznie z  białych
członków. Ale gdyby Harry ożenił się z Meghan, ten argument straciłby rację bytu,
co było szczególnie ważnie w  przededniu szczytu Wspólnoty zaplanowanego na
kwiecień 2018 roku.
Pałac Buckingham ogłosił zaręczyny Harry’ego i  Meghan 27 listopada 2017
roku. Wieść spotkała się z  entuzjastyczną reakcją opinii publicznej; w  istocie
cieszono się nawet bardziej niż z  zaręczyn Williama z  Catherine Middleton. Przy
całej swojej otoczce tradycjonalizmu społeczeństwo brytyjskie rzuciło w  kąt
snobizm i przyklasnęło równości – najpierw klasowej, jak w przypadku plebejuszki
Catherine, a teraz rasowej. Pochodzenie Meghan – w każdym jego wymiarze – było
potwierdzeniem, że monarchia brytyjska przypomina teraz amerykańską
prezydenturę: każdy, bez względu na swoje korzenie, może do niej aspirować.
Dwudziestego kwietnia 2018 roku królowa otrzymała wymarzony prezent
urodzinowy, gdy książę Karol został proklamowany jej następcą jako zwierzchnik
Wspólnoty Narodów. Kilku wysokich komisarzy powiedziało mi, że przyczyniły
się do tego również zaręczyny Harry’ego z Meghan.
Między ogłoszeniem zaręczyn a  wyborem Karola na następcę Elżbiety
Windsorom przydarzyła się porządna wpadka z  rasizmem w  roli głównej. Tylko
księżna Michałowa z  Kentu, kobieta powszechnie potępiana w  królewskich
kręgach, mogła wpaść na równie bezsensowny pomysł. Mianowicie tuż przed
Bożym Narodzeniem, na uroczystym obiedzie w pałacu Buckingham wydawanym
przez królową dla całej rodziny, księżną Michałową sfotografowano z przypiętą do
płaszcza broszą przedstawiającą postać czarnego mężczyzny. Księżna jest kimś,
kogo żaden rozumny człowiek nie postawiłby sobie za wzór. To osoba próżna i do
bólu afektowana. Założę się o każde pieniądze, że przypięła tę broszę, by znaleźć
się w  centrum uwagi, której łaknie na każdym kroku. Mimo że później wydała
oświadczenie, w  którym zapewnia, iż „jest jej ogromnie przykro, jeśli kogoś
uraziła”, ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że broszę wybrała celowo, by
zepchnąć nowicjuszkę z  pierwszych stron gazet, co zresztą jej się udało. I  choć
zrobiła to z przytupem, muszę oddać jej sprawiedliwość i podkreślić, że ozdoba nie
przedstawiała subsaharyjskiego niewolnika, lecz północnoafrykańskiego
arystokratę, więc sensu stricto nie miała rasistowskich podtekstów. Figurki owe
noszą nazwę Moretto Veneziano i  jak można się domyślić, pochodzą z  Wenecji,
gdzie wyrabia się je od początków nowożytności. Alberto Nardi, wenecki jubiler
i autor broszy, poczuł się dotknięty oskarżeniami o rasizm i kulturową ignorancją
brytyjskich oraz amerykańskich krytyków. „Napisano na jej temat mnóstwo bzdur
i czuję się w obowiązku zabrać głos w obronie tej przesyconej symboliką ozdoby.
Brosza przedstawia mauretańskiego weneckiego księcia”, skomentował.
Potwierdza to historyk jubilerstwa Anastazja Buttity, która wyjaśnia: „czarnoskórzy
na owych ozdobach w istocie przedstawiani byli jako arystokraci. Brosze te urosły
do rangi ważnego symbolu miasta, świadczącego o  otwartości wenecjan na inne
kultury”. Zatem nie tylko nie są rasistowskie, ale wprost przeciwnie  – stanowią
potężny symbol inkluzywności. Czy wbrew oskarżeniom o dyskryminację księżna
Michałowa chciała w istocie okazać wsparcie idei równości rasowej?
Jeśli tak, to powinien być sygnał dla Meghan, by nie lekceważyć siły
fałszywych wyobrażeń mas, nawet jeśli wypływają one z  błędnych założeń
i  ignorancji. Podobnie jak księżna Michałowa, którą cechuje taka sama pewność
siebie i  nieumiejętność przewidzenia skutków własnych wyborów, Meghan miała
wkrótce spotkać się z powszechną dezaprobatą.
Echa małego skandalu z  broszą księżnej Marie Christine nie zdążyły jeszcze
umilknąć, gdy Harry popełnił kolejne bezmyślne faux pas, które na nieszczęście
jego i  Meghan niosło ze sobą dużo poważniejsze konsekwencje. Zaczęło się
niewinnie  – od Bożego Narodzenia w  Sandringham. Królowa zrobiła coś
bezprecedensowego: po raz pierwszy w dziejach narzeczona została zaproszona na
świąteczne obchody w  zamkniętym królewskim gronie. W  przeciwieństwie do
Diany i Catherine Meghan nie mogła powiedzieć, że nie powitano jej z otwartymi
ramionami, zanim Harry nie wsunął jej na palec obrączki. Wszyscy traktowali ją
tak, jakby już była członkiem rodziny, a  prasa dosłownie oszalała, kiedy razem
z  Harrym, Williamem i  Catherine udała się spacerem z  rezydencji do kościoła.
Tego dnia narodziła się Fantastyczna Czwórka, a  nadzieje i  akcje Meghan ostro
poszybowały. Nareszcie naprawdę wyglądało na to, że jest na dobrej drodze, by
stać się najsłynniejszą kobietą świata i zarazem ukochanym członkiem brytyjskiego
domu panującego.
Dwudziestego siódmego grudnia Harry pojawił się jako współgospodarz
w  audycji radiowej BBC 4 Today. Ta bożonarodzeniowa tradycja narodziła się
czternaście lat wcześniej, a wśród zaproszonych do studia przedstawicieli rodziny
królewskiej byli między innymi księżna Yorku Sara w 2004 roku, a także William
i  Catherine, którzy rok wcześniej na antenie BBC Radio 1 mówili o  kampanii na
rzecz zdrowia psychicznego „Heads Together”, którą rozpoczęli razem z Harrym.
Teraz on sam miał okazję promować „szereg inicjatyw, w  tym w  zakresie
przeciwdziałania przemocy wśród młodzieży, ochrony środowiska i  zdrowia
psychicznego”, jak czytamy w biuletynie pałacu.
Harry poradził sobie znakomicie. Wykazał się ciepłem, troską, rozsądkiem,
urokiem osobistym i  umiejętnością budzenia zainteresowania tematem.
Zaprezentował się jako naprawdę życzliwy i  dobry człowiek. Tak jak jego matka
do intelektualistów nie należał, ale podobnie jak ona miał wyjątkowo rozwiniętą
inteligencję emocjonalną. I  wtedy popełnił gafę nad gafy. Mówiąc o  cudownych
świętach w  Sandringham z  udziałem Meghan, oznajmił, że jego narzeczona
w końcu znalazła rodzinę, której nigdy nie miała.
Moi synowie wystąpili z  bratankiem Meghan w  programie MTV The Royal
World, który później gościł wraz z matką w naszym zamku w Sussex. Myślę, że nie
nadużyję niczyjego zaufania, powtarzając, że cała rodzina Meghan zdenerwowała
się na wieść, że Harry zmiótł ich z powierzchni ziemi. Prawda jest taka, że rodzina
zarówno ze strony jej ojca, jak i  matki była z  nią bardzo zżyta. Tom senior
dosłownie dla niej zbankrutował i  sama nazwała go „wspaniałym ojcem”,
a  wujowie pomagali jej, jak potrafili. „Mogła na wszystkich liczyć”. Tom senior
był „cudownym ojcem i  dziadkiem. Nigdy nikomu niczego nie odmawia. To
naprawdę dobry i przyzwoity człowiek, tak jak Meghan napisała na swoim blogu.
Tu absolutnie nie skłamała”. Według Meghan, Toma juniora, Samanthy, Tylera
i  jego matki, Tracey Dooley, Tom senior jest szczodrym człowiekiem, który bez
wahania oddałby bliźniemu ostatnią koszulę. Jego rodzina odgrywała dużo większą
rolę w  wychowaniu Meghan niż Raglandowie, gdy jej matka na długo znikała.
Choć rodzina Raglandów również sprawia wrażenie serdecznej, cytując brata
przyrodniego Dorii, Josepha Johnsona, nie widywali się często, ale „te spotkania
zawsze były miłe. Nie mamy dużej rodziny, więc zawsze docenialiśmy te wspólne
chwile”.
Jako pierwsza milczenie przerwała Samantha, oskarżając Meghan o to, że jest
„płytką karierowiczką”, a ich ojciec zawsze „dawał jej wszystko”. W oczach opinii
publicznej mogła sprawiać wrażenie zazdrosnej starszej siostry, ale Tom senior
napomknął, że przyczyna jej ataku może mieć związek z  ignorowaniem jej przez
Meghan. Siostry nigdy nie były ze sobą specjalne zżyte, ale też nie były skłócone.
Po prostu mieszkały w innych częściach kraju, więc nagły chłód Meghan był tym
bardziej zaskakujący. Samantha poczuła się dotknięta i  uderzyła. Niemniej były
rodziną, a  rodziny miewają swoje wzloty i  upadki, jednak nie zrywają ze sobą
kontaktu. A przynajmniej tak wszyscy myśleli.
Datę ślubu wyznaczono na 19 maja 2018 roku. Wielki dzień zbliżał się
nieubłaganie, a  rodziny Raglandów i  Markle’ów zostały „upokorzone na oczach
całego świata”, gdy okazało się, że zaproszenia dostali tylko rodzice panny młodej.
Jej stryj Michael, który załatwił Meghan staż w  amerykańskiej ambasadzie
w Buenos Aires, nie posiadał się ze zdumienia, podobnie jak wuj ze strony matki,
Joseph Johnson, i  jego żona. Jej bratanek Tyler, którym za młodu się zajmowała,
życzył jej szczęścia, dziwiąc się tylko, że nie zaprosiła całej rodziny; w końcu nie
była duża i nie zajęłaby wiele miejsca. Choć byli rozrzuceni po kraju – niektórzy
mieszkali na Florydzie, inni w Oregonie, jeszcze inni w Kalifornii – wszyscy żyli
w  zgodzie z  Meghan, nawet Samantha. Z  nikim nie była skonfliktowana, choć
niektórzy, tak jak jej brat i siostra, nie odzywali się do siebie. Pewni członkowie jej
rodziny do ostatniej chwili liczyli na zaproszenie.
Gdy stało się dla nich jasne, że zostali celowo  – i  hurtowo  – pominięci,
niektórzy się rozzłościli. Choć inni powstrzymali się od publicznych wypowiedzi,
ojciec Tylera, Tom junior, napisał otwarty list do Harry’ego, w którym stwierdził:
„im bliżej do Waszego ślubu, tym bardziej staje się jasne, że to największy błąd
w dziejach rodziny królewskiej”.
Podobne konflikty o  nikim dobrze nie świadczą. Mimo że ten stanowił
upragnioną pożywkę dla prasy, nie da się ukryć, że cała historia była żenująca
i  niepotrzebna. Choć niektórzy komentatorzy uważali, że rodzeństwo Meghan
zachowało się źle, tak otwarcie ją atakując, inni byli zdania, że ich oburzenie jest
uzasadnione. Jednak bez względu na punkt widzenia faktem jest, że nie zapraszając
rodziny na swój ślub, Meghan sprowadziła na siebie grad krytyki.
Prasa i opinia publiczna nie wiedziały, że brak zaproszenia rozgniewał nie tylko
rodzinę panny młodej. Jej los podzieliły niemal wszystkie europejskie domy
panujące oraz wielu dalszych kuzynów Harry’ego ze strony ojca, których
zazwyczaj zaprasza się na królewskie śluby. Było to niezgodne z  odwiecznym
obyczajem, w  myśl którego wesela i  pogrzeby to dwie okazje, podczas których
królewskie i arystokratyczne klany zawsze się spotykają.
Choć opinia publiczna pozostała tego faktu nieświadoma, gniew krewnych
Harry’ego zamienił się w  prawdziwą wściekłość, gdy okazało się, że kaplica św.
Jerzego nie została całkowicie wypełniona. Abstrahując od setek wolnych miejsc,
na zaproszenie zasłużyły sobie setki przedstawicieli organizacji charytatywnych,
ludzie całkowicie obcy. Ale największym afrontem dla pominiętych krewnych była
obecność celebrytów, których państwo młodzi ledwie znali. „Oświeć mnie  –
poprosił jeden z  królewskich kuzynów, który normalnie dostałby zaproszenie  –
dlaczego nie ma tam nas, za to widzę George’a i  Amal Clooneyów, Beckhamów
i Oprah Winfrey? To mi pachnie karierowiczostwem”.
Jeszcze większy skandal  – ku uciesze brytyjskiej prasy, której rozwiązywał
ręce – rozgrywał się za kulisami. Choć przez brak zaproszenia obie strony rodziny
Meghan czuły się w oczach świata jak pariasi, prasa starannie unikała naigrywania
się z Raglandów, zapewne z obawy przed oskarżeniami o rasizm. Ale w przypadku
białej rodziny Markle’ów już nie miała takich oporów. Wszyscy jej członkowie byli
zdania, że Meghan wystawiła ich na pośmiewisko, co znalazło potwierdzenie na
łamach brukowców.
Oto brytyjskie pisma w najgorszym wydaniu: zachowywały się tak, jakby miały
prawo szydzić z rodziny panny młodej tylko dlatego, że Harry i Meghan nie raczyli
zaprosić jej członków na swój ślub. Choć Tom senior został nań zaproszony jako
jedyny, prasie nie przeszkodziło to przedstawiać go jako niechlujnego i obleśnego
brudasa. Robiono mu zdjęcia w najbardziej niepochlebnych pozach, sugerujące, że
jest nie tylko nierozgarniętym prostakiem, ale i  pijakiem. Ponieważ całe życie
spędził na planie telewizyjnym, wiedział, że robią z  niego pośmiewisko, więc
zgodził się na ustawkę z  – jak przypuszczał  – życzliwym paparazzo.
Zorientowawszy się, że dał się podejść, tak się zestresował, że dostał zawału i trafił
do szpitala w  Meksyku. Następnie „Mail on Sunday” poświęcił mu długi artykuł
demaskatorski, który skończył się dla Toma drugim zawałem. Tym razem
przewieziono go do Sharp Chula Vista Medical Center w Kalifornii, gdzie poddano
go zabiegowi wszczepienia stentów. Siedemnastego maja wypisano go
z  rachunkiem opiewającym na sto trzydzieści tysięcy dolarów i  kategorycznym
zakazem podróżowania.
Choć Meghan pozostała z  ojcem w  kontakcie po jego pierwszym zawale,
zachęcając go do przyjazdu, bo obiecał poprowadzić ją do ołtarza, gdy dostał
drugiego ataku ambaras był tak wielki, że zerwała z  nim wszelkie stosunki
i przestała odpowiadać na jego liczne wiadomości. Z kolei Harry napisał do niego,
zmywając mu głowę za denerwowanie Meghan. Nie zapytał nawet swojego
przyszłego teścia, jak się czuje.
I tak oto zranione uczucia oraz błędna ocena sytuacji poskutkowały
niepotrzebnym cierpieniem wszystkich zainteresowanych  – a  co gorsza, także
zerwaniem więzi rodzinnych.
Rozdział 5

Ślub Harry’ego i  Meghan zbliżał się wielkimi krokami, ale rodziny


Markle’ów/Johnsonów i Raglandów nie były jedynymi, których spokój rozwiał się
wraz z wielkimi nadziejami i oczekiwaniami. Ich los podzielili Windsorowie, choć
tu wydawało się, że zyski zrekompensują straty.
Pomimo niewątpliwego plusa, jakim była rasa Meghan, oraz ewidentnego
uczucia łączącego młodą parę, gdyby prasa odmówiła współpracy, niewygodna
przeszłość panny młodej mogła podkopać prestiż rodziny królewskiej. Jak już
wspominałam, pałac zleca prześwietlenie każdego, kto zbliży się do któregoś z jej
członków. Znam wiele przypadków, kiedy po cichu informowano
zainteresowanego, że kontynuacja znajomości z  tym lub owym jest wysoce
niestosowna. W  ten sposób przerwano związek księcia Andrzeja z  Koo Stark
i usiłowano usunąć Kamilę, ale książę Karol stanowczo oznajmił, że jej obecność
w jego życiu „nie podlega negocjacji”.
Podobne interwencje nie ograniczają się do życia osobistego członków rodziny
królewskiej. Niekiedy ich przedmiotem jest ktoś, z  kim są związani na gruncie
zawodowym. Dla przykładu, w  latach siedemdziesiątych mąż księżniczki
Aleksandry, wielmożny sir Angus Ogilvy został zmuszony do ustąpienia z funkcji
dyrektorskich i  rezygnacji z  prowadzenia interesów w  świetle skandalu z  Lonrho
po tym, jak wyszło na jaw, że firma ta łamie sankcje handlowe nałożone na
Rodezję.
Pod lupę trafiają nawet organizacje charytatywne, które uważa się za integralną
część życia zawodowego domu panującego. Z uwagi na to, że wielu darczyńców,
którzy dorobili się fortun w  podejrzany sposób, usiłuje się wybielić za pomocą
znacznych datków, wszelka działalność członków rodziny królewskiej w  zakresie
pozyskiwania funduszy na rzecz organizacji dobroczynnych znajduje się pod ścisłą
kontrolą.
Znam jeden nigdy nieupubliczniony przypadek pewnego wysokiego rangą
członka rodziny królewskiej, któremu zakazano dalszego przyjmowania pieniędzy
w  imieniu swojego głównego patronatu od szczególnie hojnego darczyńcy,
oskarżanego, słusznie czy niesłusznie, o  zabójstwo dwóch żon. Zakaz obejmował
również jego wstęp do rezydencji królewskich w jakimkolwiek charakterze.
Z uwagi na to, iż pałac od zawsze wychodzi z  założenia, że niekiedy straty
zwyczajnie przewyższają zyski, interwencja nigdy nie jest zaskoczeniem dla
przeciągającego strunę członka rodziny królewskiej. Wszyscy dobrze wiedzą, że
wyznaczone granice chronią integralność i  reputację domu panującego, i  bardzo
rzadko się zdarza, by któryś z jego członków nie podporządkował się zaleceniom,
tak jak zrobił to książę Karol w przypadku Kamili.
Rasa panny młodej była przewagą zapewniającą Harry’emu i  Meghan
elastyczność, o  której w  innej sytuacji mogliby tylko pomarzyć. Nie ulega
wątpliwości, że gdyby wybranka księcia była biała, uruchomiono by zakulisowe
zabiegi, by przerwać ten związek, zanim doszłoby do małżeństwa. Największe
zastrzeżenia budziła przeszłość Meghan, do której Harry odniósł się w  swoim
oświadczeniu, a  także jej otwarta aktywność polityczna zagrażająca neutralnemu
charakterowi monarchii. Byli jeszcze ci wszyscy, których po drodze
zantagonizowała i  których jej małżeństwo z  Harrym niechybnie wywołałoby
z cienia. Najgorsze jednak były taśmy pornograficzne, rzekomo z Meghan Markle
w  roli głównej. Obejrzałam je. Wszyscy wiemy, że w  obecnych czasach technika
pozwala na niedostrzegalny fotomontaż, na przykład nałożenie głowy jednej osoby
na ciało drugiej. Może bohaterka tych taśm to sobowtór. Może do jej ciała
doklejono głowę Meghan w cynicznej próbie nabicia kabzy. Jedno jest pewne: na
nagraniu widać, jak kobieta do złudzenia przypominająca Meghan Markle uprawia
ostry seks z  ogierem pierwszej klasy, a  jej jęki przypominają popisy aktorskie
Meghan z serialu W garniturach.
Nagie ciało rzekomej Meghan wygląda tak, jak moglibyśmy je sobie
wyobrażać – z jednym wyjątkiem. Mianowicie jej biust jest zdecydowanie większy
niż prezentowany obecnie. Fakt ten jednak nie ucisza krytyków, gdyż jeśli się
przyjrzeć zdjęciom dwudziestoparoletniej Meghan w  sukienkach z  odkrytymi
plecami z czasów, gdy stawiała pierwsze kroki w branży filmowej, przy pachach jej
biust wydaje się dużo pełniejszy niż obecnie. To sugeruje, że mogła się poddać
operacji powiększenia piersi, a zrobiwszy karierę, na powrót je zmniejszyć, tak jak
Victoria Beckham. A  krytykom wystarczy, że nagranie zbiega się w  czasie
z problemami finansowymi Meghan.
Takie taśmy to, mówiąc oględnie, nie najlepsza rzecz dla jakiejkolwiek
szacownej instytucji, a  co dopiero dla rodziny królewskiej. Pod pewnymi
względami nie było nawet ważne, czy są autentyczne, czy sfabrykowane  –
problemem było już samo ich istnienie. Myśl, że w  przeszłości któregoś
z  członków rodziny królewskiej istnieje sekstaśma, autentyczna bądź
sfabrykowana, która krąży w internecie i którą każdy może zobaczyć, i że zawsze
jakiś odsetek ludzi będzie wierzył w  jej prawdziwość, była jak dopust boży.
Jedynym, co powstrzymywało przeciwników tego małżeństwa, była determinacja
Harry’ego, by poślubić swoją wybrankę bez względu na wszystko.
Duży niepokój budził również fakt, że Meghan należy do osobowości, które
albo się kocha, albo nienawidzi. Choć niektórzy, tak jak arcybiskup Canterbury
i  sam Harry, byli przeświadczeni o  jej szczerości, inni obawiali się, że jest
oportunistką recytującą gotowe kwestie. Czy była zwyczajnie zbyt wygadana, zbyt
wprawiona w  udawaniu delikatnego Kwiatuszka i  chodzącego ideału, by nikt nie
zauważył ani jednej czerwonej flagi? Jeden z  jej krytyków zauważa, że „tak jak
wszyscy mistrzowscy pozerzy, demonstrowała aż za dużą szczerość, by nie
sprawiała wrażenie sztucznej. Samo to wystarczyło, by uruchomić nasz alarm,
nawet gdybyśmy nie dysponowali informacjami od tych, których udało jej się
w życiu zantagonizować. (…) Nie wspominając o tych wszystkich bzdurach, które
całymi latami wygadywała. Wiele z  jej wypowiedzi było dla nas wystarczającym
dowodem. Tymi dwoma blogami wykopała samej sobie grób”. Jej spostrzeżenia
o tym, że miłość własna jest bardzo pożądana, że można zostać, kim tylko się chce,
że okłamywanie siebie jest w porządku, jeśli tylko prowadzi do realizacji ambicji,
uruchamiały głośny alarm. „Ewidentnie nigdy nie słyszała, że nie da się cofnąć raz
wypowiedzianego słowa. Ani że w  internecie nic nie ginie. To były
krwistoczerwone flagi”.
Jej zdeklarowany humanitaryzm oraz aktywizm polityczny także budziły
podejrzenia. Brytyjski establishment należy do najbardziej wyrafinowanych na
świecie, a jego co inteligentniejsi członkowie są nieskończenie mniej łatwowierni
niż w innych krajach. Choć z reguły są niezwykle pryncypialni, kierują się przede
wszystkim realizmem. Są ożywczo wolni od uprzedzeń, idą z  duchem czasu
i  interesują ich realne rozwiązania, a  nie obłudne frazesy. Wiedzą, że maskę
świętoszkowatego humanitaryzmu często zakładają żądni zainteresowania
i aprobaty hipokryci. Dla przykładu, sama byłam świadkiem, gdy sir David Eady,
sędzia Wydziału Ławy Królewskiej, przewodniczący w sprawach o zniesławienie,
uciął zabiegi pewnej miliarderki karierowiczki usiłującej przekonać go, że jest
„filantropką”. „Filantropka?”, powtórzył uszczypliwie, nie kryjąc, co myśli o  jej
pretensjach, a co za tym idzie, o jej charakterze.
W rzeczywistości nikogo nie obchodziło, czy humanitaryzm Meghan jest
szczery, czy udawany, jeśli tylko była gotowa wypełniać rolę królewskiej małżonki
w sposób, w jaki tego od niej wymagano, ale jej jawne upolitycznienie stanowiło
poważniejszy problem i  w  razie ślubu z  Harrym mogłoby zaszkodzić Koronie.
Monarchia brytyjska, podobnie jak wszystkie europejskie monarchie
konstytucyjne, jest bezkompromisowo apolityczna. Domy panujące mają
świadomość, że od tego zależy ich przetrwanie; ich racją bytu jest w  pierwszym
rzędzie ochrona obywateli przed zakusami ambitnych polityków.
Nie jest tajemnicą, że prywatne poglądy większości rodzin królewskich można
usytuować w  centrum bądź nieco na lewo od sceny politycznej; w  istocie można
ich przedstawicieli określić jako liberalnych konserwatystów. Wykrystalizowały się
one w  ubiegłym wieku, gdyż większość domów panujących rozumie potrzebę
zmian i  pragnie poprawić los obywateli, równocześnie doceniając konieczność
zachowania pewnych elementów przeszłości dla utrzymania stabilizacji społecznej.
Zmiany, jeśli mają być prawdziwie efektywne, muszą być wyważone i stopniowe.
Światowe rewolucje uczą nas, że jeśli wylejemy dziecko z  kąpielą, co prawda
opróżnimy wannę, ale zostaniemy bez dziecka. Aktywizm Meghan na rzecz zmian,
które postrzegała jako czysto pozytywną siłę, świadczył o  niezrozumieniu ich
destabilizujących aspektów, a także o naiwności, niebezpiecznej u przedstawiciela
rodziny królewskiej.
Nietrudno było również odnieść wrażenie, że jej poglądy polityczne są typowo
amerykańskie. Pamiętajmy, że Stany Zjednoczone to stosunkowo młode państwo,
podczas gdy monarchie europejskie, w  tym brytyjska, liczą setki, jeśli nie tysiące
lat. W ostatnich dwóch stuleciach wszystkie się zdemokratyzowały, a wiele zastąpił
ustrój republikański. Dzisiejsze monarchie są często stabilniejsze i  bardziej
merytokratyczne niż republiki, skutkiem czego nowoczesne monarchie
konstytucyjne postrzegają same siebie nie tylko jako jeden z ustrojów politycznych,
lecz jako najlepszy z  nich. Wychodzą z  założenia, że chronią interesy całego
społeczeństwa, nie tylko jako zapora przeciwko zawłaszczaniu władzy przez
ambitnych polityków, ale również poprzez reprezentowanie wszystkich obywateli
bez względu na ich przekonania polityczne  – w  przeciwieństwie do systemu
republikańskiego, w  którym partia rządząca reprezentuje jedynie interesy swoich
wyborców. W kręgach dworskich obawiano się, że Meghan brakuje doświadczenia,
by mogła dostrzec niuanse świata, w który miała wejść, a na instruktaż Harry’ego
nie było co liczyć.
W ciągu tych dwunastu miesięcy od pierwszych doniesień „Sunday Express”
do ogłoszenia zaręczyn pałac miał dość czasu, by wyrobić sobie wyważoną opinię
na temat Meghan. Choć dzięki doprowadzeniu do poprawy relacji Harry’ego
z księciem Walii udało jej się wkraść w łaski tego drugiego, a królowa ją polubiła,
gdyż ma słabość do każdego, kto jest błyskotliwy, radosny i  pełny życia,
w  bezstronnych kręgach obawiano się, że narzeczona Harry’ego może okazać się
osobą trudniejszą, niżby sobie tego życzono, a  to z  uwagi na jej nieustępliwość,
wyraźne sympatie polityczne, stanowcze zabieranie głosu tam, gdzie bardziej
wskazane byłoby milczenie, oraz tak jawną determinację, by postawić na swoim, że
wszędzie roztaczała aurę konfliktowości. W pałacu, gdzie zawsze bardziej ceniono
atmosferę harmonii, zastanawiano się, czy po przejściu huraganu Meg nie zostaną
same zgliszcza.
Niepokój obserwatorów budziła także władza, jaką Meghan miała nad Harrym.
Owszem, był szczęśliwy, a  raczej wznosił się pod niebiosa u  boku narzeczonej,
zgrywając samca alfa, broniącego swojego delikatnego Kwiatuszka przed groźnymi
żywiołami, podczas gdy ona głaskała go po plecach i  gruchała niczym kwoka do
pisklęcia. I  co z  tego, że głównie to ona mówiła, a  kiedy on chciał coś wtrącić,
zagłuszała go albo kończyła za niego zdanie? Była ultrakobieca, a on supermęski,
zupełnie jakby podświadomie odwzorowywali stereotypowe yin-yang. Ale
niektórzy sceptycy obawiali się, czy będąc tą silniejszą, obrotniejszą
i  inteligentniejszą stroną w  związku, Meghan nie przypomina raczej asertywnej,
władczej matrony niż uległej i  łagodnej kobietki. Zastanawiano się, być może
zupełnie niepotrzebnie, czy aby nie jest zbyt dominująca, również dla dobra
własnego i jej narzeczonego. „Najbardziej zdumiewające było to, że jedyną osobą,
która tego nie dostrzegała, był Harry”, powiedział mi pewien były dworzanin,
najwyraźniej nie rozumiejąc, że jeżeli księciu taki układ odpowiadał, nie było nad
czym dyskutować.
Abstrahując od ich charakterów, „Meghan i  Harry byli upojeni miłością  –
powiedziała mi osoba z  bliskiego otoczenia Harry’ego.  – To bardzo emocjonalny
chłopak, a  ona umie uderzać w  jego czułe struny”. Wielbiciele nie mogli wyjść
z  podziwu, że są oni do siebie tak idealnie dostrojeni, ale już krytycy widzieli
w tym dosłownie fizyczną „manipulację Meghan, która owijała się wokół niego jak
powój, głaszcząc go po plecach, jakby była jego nianią, a  on wrażliwym
sześciolatkiem, którego trzeba uspokajać. Grając na jego słabościach, zyskiwała
nad nim coraz większą przewagę. Pod płaszczykiem troski uzależniała go od siebie.
Aż przykro było patrzeć, jak wodził za nią wzrokiem, kiedy była po drugiej stronie
pokoju. Przypominał szczeniaka wpatrzonego z uwielbieniem w swojego pana. Ani
na chwilę nie spuszczał z niej oka. Ale to spryciara. Bezustannie wzmacniała swoją
kontrolę, wmawiając mu, jaki to jest mądry i  cudowny. Słodziła mu na potęgę.
Ciekawe, czy przejrzałby ją, gdyby nie była taka dobra w  łóżku. Bo po jego
zachowaniu można było się tego domyślić. Nie był w  stanie trzymać przy sobie
rąk. Ona też często go dotykała, choć odnosiło się wrażenie, że dotyk jest dla niej
tylko kolejnym narzędziem kontroli. Niczym niania za dobre zachowanie
nagradzała go głaskaniem, a za krnąbrność – złością. Nieraz widziałem, jak w ten
sposób przywołuje go do porządku, także w obecności kamer, na przykład na ślubie
księżniczki Eugenii. Ale gdy za bardzo się od niej oddalał i istniała groźba, że się
jej «wywinie», odnawiała kontakt fizyczny i  wciągała go z  powrotem w  swoją
orbitę. Naprawdę nie było przed nią ucieczki. Nie żeby chciał uciekać, wprost
przeciwnie”.
Jedna z  interpretacji brzmi zatem: kontrolująca, dominująca i  ultrakobieca
narzeczona gra na słabościach i męskości przystojnego i podatnego na jej wpływy
księcia. Druga z kolei: zamknięta w swojej bańce para zakochanych, którzy są tak
idealnie dostrojeni, że kończą za siebie zdania, zupełnie jakby wyrzekli się swojej
indywidualności, stając się jednością. To prawda, Meghan miała dla Harry’ego
mnóstwo czasu i nigdy nie sprawiała wrażenia zniecierpliwionej jego obecnością.
Owszem, niemal od pierwszej chwili był pod jej urokiem, ale podobnie jak wielu
samców alfa znalazł sobie samicę alfa, która była silniejszą osobowością i  której
radośnie dał się oczarować.
Fakt, że była także dużo inteligentniejsza od niego i  bardziej życiowa niż
jakikolwiek rozpieszczony przez wszystkich książę, mógł być w  tym przypadku
plusem, nawet jeśli sceptycy uważali, że tak być nie powinno. Spragniony miłości
i wierzący, że jego uczucie jest odwzajemnione, złożył swój los w  jej rękach. Ci,
którzy kwestionowali jej motywy, byli tym przerażeni, z  uwagi na możliwe
reperkusje nie tylko praktyczne, ale i emocjonalne, natomiast dla stronników pary
ich związek był powodem do radości.
Ponieważ Harry zajmuje stosunkowo dalekie miejsce w  linii sukcesji,
z  konstytucyjnego punktu widzenia jego małżeństwo nigdy nie byłoby w  stanie
zagrozić monarchii tak jak ożenek bezpośredniego następcy tronu i  nie zaszła
potrzeba pilnej interwencji, a ewentualne problemy można było spokojnie zostawić
do rozwiązania w rodzinnym gronie. Pierwszą osobą, która spróbowała przekonać
Harry’ego do zwolnienia tempa, był William. Było już wtedy jasne, że Harry
i Meghan pędzą na złamanie karku w stronę małżeństwa. Jak sami przyznali, już na
trzeciej randce zaczęli planować wspólną przyszłość i  snuć marzenia, że razem
zmienią świat. Harry nigdy wcześniej nie okazywał równie silnego pragnienia, by
odcisnąć swój ślad, i  postronni obserwatorzy zaczęli się obawiać, że jeśli nie
zwolni tempa, taki pośpiech może okazać się zgubny. Budziłby identyczne obawy,
gdyby para była bardziej równa sobie pod względem pozycji społecznej,
a  w  zaistniałych okolicznościach niepokoje tylko się wzmagały. W  sytuacji, gdy
jedna strona ma do zaoferowania tak niewiele w porównaniu do partnera, podobne
obawy pojawiają się niezależnie od wszystkiego. Ale Harry’ego one nie dręczyły.
Najwidoczniej nie wierzył w  stare porzekadło „co nagle, to po diable”, tak jak
zresztą ja sama, gdy poniewczasie zdałam sobie sprawę, że oprócz obrączki na
palcu mam także kamień u szyi. William jednak bardzo dobrze wiedział, czym to
pachnie. Usiłował nakłonić brata do większej ostrożności, odwołując się nawet do
słów Diany, ceniącej długotrwałe związki wyżej od nagłych namiętności.
Ale emocjonalnie Harry zdążył już spalić za sobą mosty, teraz przyszła kolej na
otwarte zerwanie więzi. Zareagował niezrozumiałą złością i  agresją. Oskarżył
nawet brata, że mu zazdrości i  próbuje odebrać prawo do szczęścia, co jest
absurdem, bo William zawsze go kochał i  jego szczęście leżało mu na sercu. To
jednak nie powstrzymało Harry’ego przed irracjonalnymi pretensjami o wtrącanie
się i oskarżeniami o nieczyste motywy.
Nadszarpnięcie braterskich więzi przyszło Harry’emu stosunkowo łatwo, gdyż
był teraz połówką pary, która zdążyła się już od wszystkich zdystansować. Meghan
zawsze była kobietą, która bezwzględnie wspiera swojego mężczyznę i  w  każdej
sytuacji stoi za nim murem, okazując mu absolutną lojalność, co skutkuje postawą
w stylu „my kontra świat”. Wystarczy spojrzeć na niemal identyczne czarno-białe
fotografie z  obu jej ślubów, by przekonać się, że tak właśnie wygląda jej wizja
małżeństwa: samotna młoda para ze splecionymi dłońmi stoi tyłem do obiektywu,
wpatrując się w niewidoczny daleki horyzont.
Postawa „my kontra świat” jest szczególnie atrakcyjna dla mężczyzn chcących
chronić kobietę, z którą są – i dlatego też samce alfa to idealni partnerzy dla kobiet,
które pragną, by je chroniono, a Meghan niewątpliwie do nich należy. Tego rodzaju
dynamika jest szalenie pociągająca dla zakochanych, ale może budzić niepokój ich
bliskich, zwłaszcza że jest niepozbawiona elementów przywodzących na myśl
paranoję. Para stopniowo oddala się od otoczenia, zamykając się we własnym
świecie, i otoczenie w końcu zaczyna się niepokoić tą niezdrową sytuacją. Troska
jest jednak przez głównych zainteresowanych odbierana jako atak  – jak było
w przypadku interwencji Williama.
Nikt nie chce stracić ukochanej osoby na rzecz kiełkującego związku
zakrawającego na taki „na wyłączność”. Jest zatem zrozumiałe, że William bał się
utraty ukochanego brata  – jak się zresztą okazało, całkiem słusznie. Choć cynicy
stwierdzą, że to Meghan oderwała go od rodziny i przyjaciół, prawda jest taka, że
Harry od początku był podatny na wpływy silnej, dominującej kobiety, bo jego
ukochana matka była właśnie taka. Pomimo swojego wielkiego ciepła
i uczuciowości Diana była obsesyjnie zazdrosna, zaborcza i dominująca. Była także
nadzwyczaj silną osobowością i podobnie jak Meghan sprawiała wrażenie kruchej
oraz delikatnej, choć pod płaszczykiem słodyczy krył się twardy pancerz.
I podobnie jak ona potrafiła być czarująca, ujmująca i towarzyska. Ich charaktery,
osobowości, sposób zachowania i  postępowanie są tak zbliżone, że Harry był
niemal skazany na to, by błyskawicznie i  nieodwracalnie wpaść w  sidła Meghan.
Dla synka mamusi nie ma nic bardziej pociągającego niż kobieta, która jest do niej
podobna. Mówi się, że większość mężczyzn żeni się ze swoimi matkami, i  choć
daleka jestem od bezdyskusyjnego podpisania się pod podobną generalizacją,
faktem jest, że mężczyzn, którzy kochają swoje matki, pociągają podobne kobiety.
Są też najbardziej oddanymi mężami, dzięki temu, że w  dorosłym życiu znaleźli
drugą mamusię.
Aby pojąć, skąd u Meghan taka władza nad Harrym, a u niego gotowość, by tak
szybko powierzyć jej swój los, trzeba najpierw zrozumieć, jak jego matka
przygotowała grunt na jej przyjście. Diana była niezwykle sprzeczną osobowością
i na każdą jej zaletę przypadała wada. Potrafiła być ciepła, dobra, czuła i naturalna,
a  za chwilę okrutna, zimna i  mściwa. Była również wytrawną manipulantką
i zdecydowanie nie hołdowała zasadzie, że o  dobroci serca najlepiej świadczy to,
jak traktuje się najbliższych. Często bez powodu odcinała się od przyjaciół
i  członków rodziny, a  gdy jej pasowało, znowu po nich sięgała, jakby byli
zabawkami. W dzieciństwie została straumatyzowana przez rozwód rodziców i do
końca życia nie mogła się pozbyć tego bagażu, głównego winnego jej późniejszych
cierpień.
Według osób, które ją znają, Meghan przejawia wiele cech księżnej Walii,
zarówno tych pozytywnych, jak i  negatywnych. W  początkach małżeństwa
z  Karolem Diana izolowała go od wszystkich przyjaciół, z  kolei Meghan już
zdążyła się okazać na tyle absorbująca, by Harry’emu zwyczajnie brakowało chęci,
energii i  czasu dla kogokolwiek innego. Podobnie jak Diana, Meghan nigdy nie
zapomina i  nie wybacza uraz, rzeczywistych bądź urojonych, i  tak samo jak
teściowa, której nie dane jej było poznać, gdy chce, potrafi być czarująca, ale gdy
postanawia usunąć kogoś ze swojego życia, traktuje go jak trędowatego z czasów
biblijnych. Jako silna osobowość ma również zdolność, świadomą czy też
bezwiedną, budzenia niekłamanego strachu w  mężczyznach, którzy się w  niej
zakochują. Jeśli nie okazują wystarczającego entuzjazmu, reagując zgodnie z  jej
życzeniem, oznajmia im, że ją zawodzą. Dojrzała, nauczona małżeństwem
z Trevorem, Meghan potrafi uzmysłowić swoim mężczyznom, że jeśli chcą ją przy
sobie zatrzymać, to lepiej, żeby dawali jej to, czego sobie zażyczy. Pomna
doświadczeń z  byłym mężem, który nie chciał wyszukiwać jej ról, poprzysięgła
sobie, że nigdy więcej „tanio skóry nie sprzeda”, jak zwierzyła się przyjaciółce.
W  jej mniemaniu pary mają spełniać swoje oczekiwania, a  po rozpadzie
pierwszego małżeństwa dążyła do tego, by jej mężczyźni sami tego pragnęli;
w myśl mantry Harry’ego „Meghan ma dostać to, czego chce”.
Psychoterapeuta Basil Panzer powiedział kiedyś, że mężczyzn dużo bardziej
fascynują kobiety, które stanowią dla nich wyzwanie. Myślą, że chcą
stuprocentowo uroczej i  miłej partnerki, ale w  rzeczywistości przy całej tej
słodyczy pragną być trzymani w  lekkim napięciu. Meghan, tak jak Diana, to
zagorzała wyznawczyni zasady kija i marchewki. Podobnie jak jej teściowa potrafi
wpaść w furię, jeśli nie udaje jej się postawić na swoim; nie dla niej zdrowa relacja
dwojga dorosłych, którzy „zgadzają się, że się nie zgadzają”. Z  drugiej strony
pozwala jej to zachować zdrową autonomię, o  której subtelnie przypomina
krnąbrnym bliskim – nie tylko mężczyznom, ale i rodzinie oraz przyjaciołom – że
w każdej chwili może odejść.
Choć Diana umiała wzbudzać podobny lęk, że można by ją stracić, brakowało
jej chłodnego umysłu Meghan. Bywało, że dawała się porwać emocjom do tego
stopnia, iż zanim usunęła kogoś ze swojego życia, musiała sama spaść na ziemię.
To oznaczało, że jej relacje najczęściej kończyły się z  wielkim hukiem, podczas
gdy dużo bardziej opanowana Meghan była mistrzynią bezszelestnego ich ucinania.
Niemniej podobieństwa w mechanizmach postępowania obu pań były tak wyraźne,
że postronni obserwatorzy obawiali się, iż Harry, od dziecka świadom straszliwych
konsekwencji sprzeciwiania się matce, był tak idealnie zaprogramowany, że
Meghan bez trudu zdobyła nad nim niemal nieograniczoną kontrolę. Czas pokaże,
czy podobne oceny okażą się trafne, ale niezaprzeczalnie to Meghan dominuje
w ich związku – i ma zerową tolerancję dla gróźb z jakiejkolwiek strony.
Dobrym przykładem jest reakcja Harry’ego na sugestię Williama, by się
z  niczym nie śpieszył. Była tak wroga, że bracia zupełnie niepotrzebnie się
poróżnili, a na dodatek w krzyżowy ogień dostała się Bogu ducha winna Catherine.
Odtąd Meghan mogła odwoływać się do instynktu opiekuńczego Harry’ego,
zbijając kapitał na zastrzeżeniach jego rodziny dotyczących błyskawicznego tempa
rozwoju ich związku, tym samym jeszcze bardziej odciągając księcia od jego
dawnego systemu wsparcia. Zamiast rozluźnić więź Harry’ego i  Meghan,
interwencja Williama odniosła odwrotny skutek, a Meghan zyskała jeszcze większy
wpływ na ukochanego. Wzbudzało to niepokój nie tylko wśród rodziny, ale
i  dworzan, którzy chcieli jedynie udanego książęcego małżeństwa, a  mariaż
potencjalnie skazany na porażkę przyprawiał ich o  białą gorączkę. I  wtedy Harry
postawił wszystkich pod ścianą, żądając widzenia z  babką i  dziadkiem, by prosić
o zgodę na ślub z Meghan.
Każda rodzina, przed którą rysuje się perspektywa problematycznego
małżeństwa jednego z jej członków, stara się je odwlec w nadziei, że jeśli się nie
mylą, czas oraz niedopasowanie zrobią swoje i związek się rozpadnie.
Harry był w  dobrych relacjach zarówno z  królową, jak i  z  księciem Filipem.
Książę Edynburga cieszył się w  królewskich kręgach reputacją kompromisowego
pragmatyka, który zawsze starał się znaleźć rozwiązanie łączące obowiązek wobec
Korony z osobistymi pragnieniami. W jego mniemaniu najlepszym wyjściem byłby
nieformalny związek Harry’ego i  Meghan, dopóki nie rozwieją się wszelkie
wątpliwości. Gdyby tak się nie stało, Harry mógłby nadal z nią być – tyle że bez
składania przysięgi małżeńskiej.
Harry wiedział, że dziadek należy do pokolenia, dla którego małżeństwo było
nie tylko spełnieniem osobistych pragnień, ale i  obowiązków dynastycznych.
Dawniej kochanki były prywatną sprawą zainteresowanego. Mężczyzna mógł
sypiać, z  kim chciał. Ale już małżeństwo było zupełnie inną parą kaloszy. Pod
uwagę zawsze należy również brać obowiązek wobec narodu oraz rodziny
i dopasowanie, a jeśli nie można zagwarantować sukcesu, należy się powstrzymać
przed zawarciem małżeństwa. Historia pełna jest tragicznych przestróg; można tu
przytoczyć na przykład mariaż kuzynki księcia Filipa, Eny Battenberg, z  królem
Hiszpanii Alfonsem XIII, który to związek nikomu nie wyszedł na zdrowie,
podkopując autorytet hiszpańskiej korony. Ale gdy mężczyzna uprze się, by
poślubić swoją wybrankę, rozsądek nie zawsze bierze górę.
Podobno gdy Harry przyszedł ze swoją sprawą do królowej i  jej małżonka,
książę Filip, poinformowany, dlaczego Meghan Markle nie jest w stanie wcielić się
w  rolę księżnej bez przeszczepu osobowości, oznajmił wnukowi, iż „z aktorkami
się sypia, nie żeni”. I bynajmniej nie przemawiał przez niego snobizm. Do sukcesu
aktorskiego predestynują zupełnie inne cechy niż te, które sprawiają, że ktoś nadaje
się do roli księżnej. Książę Filip nie miał najmniejszych wątpliwości, że
oczekiwanie od Meghan, iż ta sprosta zadaniu, byłoby nie fair zarówno wobec niej,
jak i wobec monarchii.
Na tym przekaz się urywa, ale resztę rozmowy powtórzyły mi dwa wiarygodne
źródła: bliska przyjaciółka królowej oraz pewien książę.
Harry, beznadziejnie zakochany w  Meghan i  gotowy zrobić wszystko, by ją
zatrzymać, zlekceważył sugestię dziadka z  desperacją narkomana, któremu grozi
odwyk, i oznajmił mu, że poślubi ukochaną bez względu na cenę.
Trzeba oddać Meghan, że ona również pragnęła za niego wyjść i tak samo jak
Harry nie chciała słuchać, że przejście z  telewizji do pałacu może okazać się dla
niej niemożliwe, jak ostrzegała ją na przykład Gina Nelthorpe-Cowne. Nikt tak
naprawdę nie brał pod uwagę scenariusza małżeństwa, więc zamiast dostosować się
do sytuacji, Meghan niedługo przekona Harry’ego do stworzenia nowej, która
będzie jej bardziej odpowiadała, i  porzucenia królewskich funkcji. Innymi słowy,
troje rozmówców przewidywało tylko jedną możliwość, mianowicie dostosowanie
się Meghan do nowej roli, a tymczasem istniało jeszcze rozwiązanie alternatywne:
odejście pary z pałacu i wspólne rozpoczęcie zupełnie nowego życia.
Ważnym faktem przemawiającym za Meghan i  Harrym było miejsce księcia
w  kolejce do tronu. On, królowa i  książę Filip wiedzieli, że po planowanych na
kwiecień 2018 roku narodzinach trzeciego dziecka księżnej Cambridge Harry
spadnie na szóstą pozycję, niezwykle istotną w  świetle nowego Aktu o  sukcesji,
który w 2013 roku zastąpił przebrzmiały Akt o małżeństwach królewskich z 1772
roku i dosłownie zepchnął młodszego syna księcia Karola na margines. Szanse na
objęcie przezeń tronu stały się tak nikłe, że odmowa zgody na ślub z kimkolwiek
mogłaby wydać się zwykłym okrucieństwem albo, co gorsza, dowodem uprzedzeń.
Królowa lubi konsensus i  jest zawsze świetnie poinformowana, zarówno
w  sprawach państwowych, jak i  rodzinnych, więc gdy zakaz Filipa podniósł
temperaturę, natychmiast zainterweniowała, by ją ostudzić. Harry nie pozwolił jej
nawet dokończyć zdania, oświadczając, że się ożeni, „a jeśli ci się to nie podoba,
możesz się gonić”.
Podobnie jak ja, królowa nigdy nie słyszała wyrażenia „gonić się”, ale w pełni
identyfikuję się z  jej komentarzem. „Nie musiał mi nic tłumaczyć. Gdy tylko
usłyszałam te słowa, wiedziałam, co znaczą”, powiedziała.
Ale to jeszcze nie koniec. Według księcia, który powtórzył mi tę rozmowę,
Harry następnie wytoczył najcięższe działa, informując królewską parę, że jeśli nie
zgodzą się na to małżeństwo, zostaną oskarżeni o  rasizm. Naturalnie wiedział, że
dla domu panującego rasa Meghan jest niezaprzeczalnym atutem, ale opinia
publiczna nie miała o  tym pojęcia. To był jego as w  rękawie. Postawieni przed
„takim dictum”, jak ujęłaby to babka królowej, królowa Maria, Elżbieta i  książę
Filip musieli przystać na prośbę swojego zdeterminowanego wnuka. „«Możemy
tylko mieć nadzieję, że to nie będzie katastrofa, której wszyscy się spodziewają» –
skomentował książę”.
Abstrahując od tego, że Meghan była nieodpowiednia do roli księżnej,
największą obawą rodziny było to, że kierowała nią nie miłość do Harry’ego, tylko
chęć wykorzystania pozycji książęcej żony. Choć żywili nadzieję, że ich obawy są
bezpodstawne  – w  końcu Sophie naprawdę kochała Edwarda, a  Catherine
Williama – przeszłość Meghan pozostawiała wiele do życzenia.
Jak na ironię jej jedyną absolutnie niepodważalną zaletą w oczach całej rodziny
i dworu było mieszane pochodzenie. Przesłaniało ono wszystkie zastrzeżenia, jakie
budziły jej przekonania polityczne, dominujący charakter i  niejasna przeszłość
razem wzięte. Jak powiedział mi „mój” książę, „gdyby Meghan nie była kolorową
kobietą, nigdy nie wyrażono by zgody na ten ślub. To jedno całkowicie
przemawiało na jej korzyść”. Podkreślało różnorodność społeczną Wielkiej
Brytanii, stanowiąc nowoczesną wersję słynnego komentarza Elżbiety królowej
matki po zbombardowaniu przez Niemców pałacu Buckingham podczas drugiej
wojny światowej. „Cieszę się  – powiedziała.  – Teraz mogę spojrzeć w  oczy
mieszkańcom East Endu”.
Kości zostały rzucone, więc wszyscy starali się myśleć pozytywnie. Nie ulega
wątpliwości, że Meghan miała wiele zalet. Była piękna, pełna życia, inteligentna
i  elegancka. Umiała ciężko pracować. Jeśli się z  nią zgadzało, była świetnym
towarzystwem. Postanowiła oczarować księcia Karola i  królową, co w  pewnym
stopniu się jej udało. Wszyscy mieli nadzieję, że gdy już wejdzie do rodziny
królewskiej, wszelkie obawy odpłyną w  niebyt. „Królowa i  książę Karol byli
oczarowani jej przymiotami, z których największym była jej rasa” – powiedział mi
pewien członek jednego z europejskich domów panujących.
By zademonstrować, że jest przyjmowana z otwartymi ramionami, w 2019 roku
królowa zaprosiła nawet Meghan na przyjęcie bożonarodzeniowe do Sandringham.
Wszyscy bardzo się starali, by czuła się jak u  siebie w  domu, a ona odpowiadała
z  uśmiechem i  wdziękiem, ale niektórzy wyłapywali nutę pogardy czy też
dezaprobaty. Jeden z  członków brytyjskiej rodziny królewskiej powiedział
swojemu kontynentalnemu odpowiednikowi, iż dała wszystkim jasno do
zrozumienia, że nie pochwala polowań, więc nie weźmie udziału w  tradycyjnych
łowach drugiego dnia świąt. „Taka siła przekonań może i dobrze o niej świadczy,
ale martwi mnie co innego: czemu nie jest jak żona mojego kuzyna? Ona też
muchy by nie skrzywdziła, ale nie jest na tyle nietaktowna, by wytykać nam
polowania, i  wszyscy znakomicie się dogadujemy. Zwyczajnie się martwię, że
osoba tak bezkompromisowa, by nie ukrywać, że swoje racje uważa za jedynie
słuszne, nie wpasuje się do naszego świata – ani do żadnego innego, w którym ktoś
ośmieli się z nią nie zgodzić. Mam nadzieję, że się mylę, ale nie mogę pozbyć się
wrażenia, że młody Harry znalazł sobie niezłe ziółko. Oby tylko nie okazało się, że
chaos i spustoszenie to jej druga natura”.
Chaos i  spustoszenie mogą przybrać różne formy, a  wywołać je może wiele
czynników; w  tym przypadku zaczęło się od białej strony rodziny Meghan, która
okazała się fenomenalnym terenem łowieckim dla brytyjskich brukowców.
Czarnoskóra z kolei była nietykalna, bynajmniej nie z sentymentu, ale zwyczajnie
dlatego, że prasa bała się oskarżeń o  rasizm ze strony opinii publicznej. Straty
powetowano sobie po drugiej stronie. Tom junior, Samantha, Tyler i  jego matka,
Tracey, byli bezlitośnie wyszydzani, przyczepiano się dosłownie do wszystkiego
i na każdym kroku podkreślano, że pochodzą nie z brytyjskiej, lecz – o zgrozo! –
z  amerykańskiej klasy pracującej. Co za prostaki. Nie ma absolutnie żadnego
usprawiedliwienia dla takiego niekonstruktywnego krytykanctwa, ale zranione
uczucia to niestety cena, którą niekiedy płaci się za wolność prasy. Takie ostre
przywoływanie do porządku sprawdza się znakomicie w przypadku polityków, bo
przecież bezzębny tygrys krzywdy by im nie zrobił, ale to małe pocieszenie dla
nieszczęsnych Markle’ów. Wszystkim się oberwało  – jednym mocniej, drugim
słabiej, ale bardzo rzadko słusznie.
Choć rodzina Meghan ze strony ojca nie mogła być dumna z  tego, jak
przedstawiały ją brytyjskie tabloidy, to było małe miki w  porównaniu z  tym, co
musiał znosić Tom senior. Miał słuszne pretensje, że robią z  niego niechluja
i  pijaka z  nizin społecznych. Przez pół roku od ogłoszenia zaręczyn jego córki
niemal do samego ślubu, gdy zniknął z  radaru, powalony zawałem, reporterzy
polowali na niego niestrudzenie. W końcu opowiedział w wywiadzie telewizyjnym,
jak bardzo czuł się upokorzony, że zrobiono z niego pośmiewisko na oczach całego
świata.
Od rana do nocy każdy jego krok był obserwowany, komentowany i potępiany.
Porada od Harry’ego i  Meghan była na równi niepraktyczna co bezosobowa:
„Żadnych rozmów z  prasą”. Gdy na początku ich związku Dorię spotkała jedna
setna tego co Toma seniora, Harry natychmiast wkroczył do akcji, skarżąc się
w  swoim oświadczeniu na zachowanie reporterów względem swojej przyszłej
teściowej. Dla teścia jednak miał tylko absurdalną poradę, zostawiając go na ich
pastwę. On i  Meghan powinni byli wiedzieć, że oczekiwanie od kogoś, kto jest
bezustannie śledzony przez prasę, by z  nią nie rozmawiał, jest niemal nierealne.
Jeśli mieszkasz sam w  centrum gęsto zaludnionego miasta, narażasz się, choćby
wychodząc z  domu, a  przecież kiedyś wyjść musisz. Czy tego chcesz, czy nie,
reporterzy będą mieli do ciebie dostęp. Nawet jeśli z  nimi nie rozmawiasz, i  tak
będą cię śledzić, fotografować i wyszydzać, jeśli takie mają intencje. A ewidentnie
mieli, skoro obrywało mu się nawet za niewinne zakupy w  miejscowym
supermarkecie.
Harry i  Meghan zdawali się nie mieć żadnego współczucia dla udręczonego
Toma seniora. Mogli przecież zatrudnić doradcę medialnego, który w  razie
konieczności interweniowałby w  jego imieniu. To samo powinni byli zrobić dla
Samanthy i  Toma juniora. Okazanie takiej podstawowej troski byłoby nie tylko
bardziej ludzkie, ale i mądrzejsze, gdyż zapewniłoby Meghan pozytywne reakcje ze
strony rodziny, eliminując ryzyko czarnego PR-u. Zamiast tego postanowili
z  Harrym zignorować problem, co jest dość niezrozumiałe. Harry zawsze
wykazywał się wielkim współczuciem dla swojej matki, choć ta zazwyczaj sama
informowała paparazzich o  miejscu swojego pobytu, jak również interweniował
w sprawie nękanej Dorii, a dla Toma seniora miał tylko puste frazesy.
Ślub zbliżał się wielkimi krokami, a  ku zażenowaniu pałacu i  konsternacji
opinii publicznej awantura z  rodziną panny młodej w  roli głównej przybierała na
sile. Ewidentnie krewni Meghan nie mieli doświadczenia w kontaktach z prasą, ale
z  drugiej strony któż mógłby tego od nich wymagać? Nie byli osobami
publicznymi, arystokratami czy członkami domu panującego. Byli zwykłymi
pracującymi ludźmi i  choć w  Stanach Zjednoczonych patrzono na nich
z  dezaprobatą, w  Wielkiej Brytanii podziwiano by ich raczej za prostolinijność
i bezpretensjonalną szczerość.
Co nie zmienia faktu, że brukowce, zachęcone odcięciem się panny młodej od
krewnych ze strony ojca, wyśmiewały ich na potęgę. W rezultacie Tom senior dał
się podejść reporterowi, który zaproponował mu ustawkę podczas bardziej
wyrafinowanych zajęć niż te, przy których dotychczas go fotografowano. Zamiast
kupować piwo w  miejscowych delikatesach może zapozuje podczas przymiarki
garnituru, przeglądania w  komputerze zdjęć córki i jej narzeczonego albo małego
joggingu z hantlami? Tom senior naiwnie uwierzył, że podobne czynności pomogą
jego wizerunkowi i że inni reporterzy nie wywęszą, co knuje z jednym z nich. Ale
czy można mieć do niego pretensje o chęć odzyskania odrobiny szacunku?
Na tydzień przed ślubem te niefortunne próby zostały zdemaskowane na
łamach „The Mail on Sunday”. Odzierając go z  resztek godności, ujawniono, że
Tom senior poszedł na współpracę z  jednym z  paparazzo w  zamian za okrągłą
sumkę, co nie było do końca prawdą. Jak pamiętamy, przesada leży w naturze prasy
brukowej. Upokorzenie Toma było tak całkowite, że nie tylko dostał zawału, ale
i zaproponował, iż wycofa się z udziału w ślubie.
Trzeba im oddać, że Harry i  Meghan nie chcieli się na to zgodzić, nalegając,
żeby przyleciał i  poprowadził córkę do ołtarza, ale stracili cierpliwość, gdy
niedługo po wyjściu ze szpitala w Meksyku Tom dostał drugiego zawału. Meghan
przestała się do niego odzywać, a Harry napisał do przyszłego teścia, zmywając mu
głowę. Tom odpowiedział, że pewnie by woleli, żeby umarł, bo udając
zasmuconych, mieliby go z  głowy. Po tej wiadomości zupełnie zerwali z  nim
kontakt i przestali odbierać jego telefony.
Prawdziwy koszmar pałacu  – przynajmniej do momentu ucieczki Meghan
i Harry’ego – jednak dopiero się zaczynał.
Rozdział 6

Dla setek milionów widzów, którzy 19 maja 2018 roku zasiedli przed telewizorami,
by obejrzeć ślub Harry’ego i Meghan w kaplicy św. Jerzego, ich związek był bajką,
która zmieniła się w  rzeczywistość. Panna młoda wyglądała niezwykle pięknie,
skromnie, promiennie, a  przystojny pan młody sprawiał wrażenie dumnego
i szczęśliwego. Ona była ucieleśnieniem kobiecości, on – męskości. Co ważniejsze,
ich niezwykła historia miłosna niosła ze sobą przesłanie: oto szklany sufit został
rozbity, a  przed dotychczas zepchniętymi na margines kolorowymi rozciągały się
nieograniczone możliwości. Abstrahując od prezydenta Stanów Zjednoczonych,
jedna z  nich wspięła się na najwyższe wyżyny społeczne, zostając Jej Królewską
Wysokością oraz pełnoprawnym członkiem rodziny królewskiej  – i  to nie byle
jakiej, bo najbardziej prestiżowej rodziny królewskiej świata.
Meghan stała się symbolem nadziei i ambicji ludzi na całym globie, światłem
przewodnim dla miliardów jego mieszkańców, którzy patrząc na nią, mogli
pomyśleć: skoro jej się udało osiągnąć tak wielki sukces, to może moim dzieciom
też się uda. Żadna kolorowa kobieta w dziejach nie zaszła tak wysoko jak Meghan,
co już samo w sobie jest ogromnym osiągnięciem. Osiągnięciem, z którym wiązała
się również wielka odpowiedzialność, a  ci z  nas, którzy byli świadomi, ilu ludzi
wiązało z  nią nadzieje, trzymali kciuki i  modlili się, by stanęła na wysokości
zadania.
Zwracając się do Meghan i  Harry’ego, amerykański piosenkarz Pharrell
Williams znakomicie to podsumował: „Tak się cieszę waszym szczęściem. Miłość
jest cudowna. Miłość jest piękna. Nigdy nie zapominajcie o  nią dbać.
A w dzisiejszym klimacie wasz związek ma niewypowiedziane znaczenie dla wielu
z nas. Naprawdę. Mocno wam kibicujemy”.
Reakcja Harry’ego i  Meghan na te słowa idealnie obrazowała ich różne
nastawienie. Podczas gdy on skinął grzecznie głową, dobrze wiedząc, o czym mówi
Williams, ona podziękowała, dodając, że jej krytycy im tego „nie ułatwiają”.
Zupełnie nie zrozumiała przesłania, że ciąży na niej święty obowiązek wobec
milionów ludzi, których nadzieje obrócą się w  proch, jeśli mu nie sprosta  – bez
względu na skalę jego trudności. Innymi słowy, kłody pod nogi rzucane przez
krytyków nie miały tu absolutnie nic do rzeczy. Wprost przeciwnie; powinny ją
tylko jeszcze bardziej zmotywować, by mogła im udowodnić, jak bardzo się mylą.
Oczywiście niełatwo jest sprostać oczekiwaniom innych. Przynależność do
rodziny królewskiej jest pod wieloma względami niewdzięczna i  bardziej
przypomina złożenie ślubów świeckich – tyle tylko, że należy być przy tym jeszcze
ikoną mody. Satysfakcja jest ogromna, choć nie z rodzaju ładunku emocjonalnego
jak w  wolontariacie czy poklasku widzów serialu bądź słuchaczy na konferencji
ONZ. Tu powierzchowny splendor nie równoważy do końca poniesionych ofiar.
Meghan, poniekąd ekspertka w  temacie księżnej Walii, powinna znać słynną
wymianę zdań pomiędzy nią a  księżną Grace z  Monako podczas pierwszego
oficjalnego wyjścia Diany u boku księcia Karola do Opery Królewskiej w Covent
Garden. Gdy Diana poskarżyła się księżnej Grace, że całe to zainteresowanie  –
które, tak na marginesie, wbrew swoim zapewnieniom podsycała i którego szukała
aż do ostatnich chwil życia, de facto przez nie je tracąc – jest „potworne”, księżna
Grace odpowiedziała pół żartem, pół serio: „Nie martw się, moja droga. Będzie
tylko gorzej”. I rzeczywiście, lecz nie na tyle, by Diana chciała zamienić cały ten
poklask na spokojniejszą codzienność.
Meghan ewidentnie wzorowała się na swojej nieżyjącej teściowej, z  jednej
strony raz po raz narzekając na naruszanie prywatności przez prasę, a  z  drugiej
pławiąc się w  blasku fleszy jako nowa ikona mody. Podobnie jak Diana, która
również kierowała się emocjami, Meghan miała mieszane odczucia względem
plusów i minusów należenia do rodziny królewskiej. Gdyby podchodziła do swojej
roli jako księżnej mniej osobiście, a bardziej otwarcie, gdyby nie skupiała się tak
bardzo na uczuciach, jakie w  niej budzi, i  zaakceptowała zarówno jej blaski, jak
i  cienie, zrozumiałaby, o  czym mówił Pharrell Williams, wiedząc, że zamiast
narzekać i litować się nad sobą, twardzi zawodnicy nie odpuszczają, kiedy robi się
ciężko. Tak czy owak, przywileje zawsze mają swoją cenę, a korzyści powinny jej
zrekompensować straty  – zwłaszcza jeśli chcieli z  Harrym podjąć szeroko
zakrojoną działalność humanitarną, jak to zapowiadali.
Meghan byłoby łatwiej dostosować się do nowej roli, gdyby ktoś z  bliskiego
otoczenia przypomniał jej, że przecież nie miała żadnych oporów przed
zapłaceniem podobnej ceny za dołączenie do obsady W garniturach, więc teraz,
gdy wzięła na siebie większą rolę z  większymi profitami, zamiast rozpaczać nad
negatywami, powinna się skupić na pozytywach. Jako pracująca aktorka nie miała
takich problemów z trzymaniem uczuć w szachu. Potrafiła spędzić wiele godzin na
pogawędkach z  ekipą, czekając na nakręcenie swojej trzyminutowej sceny. Nie
miała zastrzeżeń do żmudnych przymiarek kostiumów czy zabiegów
upiększających, udowadniając, że jest graczem zespołowym, któremu woda
sodowa nie uderzyła do głowy. Z  własnej woli brała udział w  promocji serialu
i  zgłosiła się do wolontariatu. Teraz jej gwiazda wreszcie rozbłysła jasnym
blaskiem. Teraz miała platformę, dzięki której mogła wprawić w  ruch wszystkie
projekty humanitarne, które były dla niej ważne, zatem to rozczarowujące, że nie
była w stanie przełknąć ceny, jaką przyszło jej za to zapłacić.
Pod pewnymi względami przynależność do rodziny królewskiej przypomina
przynależność do tej serialowej. Owszem, jej członkowie są bardziej na świeczniku
i oczekuje się od nich, że sprostają innym standardom, ale gdyby Meghan przyjęła
kolejną serialową rolę, z  pewnością nie wymagałaby pełni władzy nad
scenarzystami, reżyserami, oświetleniowcami czy kamerzystami, tak jak próbowała
rozporządzać wszystkimi na dworze.
Zdawać by się mogło, że gdy zanotowała awans z  pomniejszej gwiazdki na
prawdziwą gwiazdę, woda sodowa uderzyła jej do głowy i  Meghan zatraciła
wyczucie proporcji, podobnie jak Diana po ślubie z księciem Karolem. Ale księżna
Walii była dwa razy młodsza od niej i  przynajmniej miała na tyle klasy, by nie
wylewać żalów, dopóki nie była gotowa opuścić pokładu. Meghan zaś niemal od
razu zaczęła się skarżyć na swój ciężki los, jednocześnie wymagając od
wszystkich, by tańczyli, jak im zagra.
Mogłaby odnieść sukces jako księżna tylko wówczas, gdyby pozostała graczem
zespołowym i  rozumiała, że teraz wszystko się zmieniło, że ma przed sobie
zupełnie nową, dużo większą rolę, która jednak jest niepozbawiona swoich
ograniczeń, a  zyskanie aprobaty będzie wymagało całkowitego
zrewolucjonizowania metod działania. Tu nie mogła liczyć na emocjonalną
gratyfikację podobną do tej, jaką otrzymywała od ekipy, obsady czy nawet
pojedynczych krytyków filmowych, i będzie jej musiała wystarczyć intelektualno-
duchowa nagroda, nie tak oczywista, choć nie mniej istotna i  wartościowa.
Intensywne emocjonalnie interakcje, do których była przyzwyczajona, przeszły do
historii. Zamiast z  ekipą filmową i  garstką ubogich czekały ją odtąd króciutkie
spotkania z  dziesiątkami czy setkami tysięcy ludzi rocznie w  bardziej oficjalnych
okolicznościach, niesprzyjających wyrażaniu aprobaty, gdyż kontakty członków
rodziny królewskiej z  ludem podczas pełnienia obowiązków są tak przelotne, że
zwyczajnie nie ma czasu na feedback, jaki dostawała od oświetleniowców czy
kamerzystów, z którymi miała styczność codziennie.
Niemniej gdyby tylko dała sobie szansę, wkrótce dostrzegłaby, że aprobata
wcale nie wyparowała – jest tylko bardziej subtelna.
Była jeszcze kwestia radykalnie odmiennego podejścia do kontroli i dyscypliny.
Gdyby Meghan i Harry wykazali się podobną cierpliwością i dyplomacją jak książę
Filip i  królowa po wstąpieniu na tron, gdy działali z  rozwagą i  ostrożnością,
spotkaliby się z  dużo bardziej pozytywnym odbiorem. Ale Meghan, jak sama to
ujęła, chciała „ruszyć z kopyta”.
Poza tym na planie serialu była przyzwyczajona do niemal nieograniczonych
kontaktów z  reżyserami, scenarzystami i  producentami. Przed otrzymaniem roli
Rachel Zane co prawda z  reguły nie udawało jej się wpływać na decydentów, by
rozszerzyli jej postać, ale w serialu W garniturach, jak sama twierdzi, zrobiła taką
furorę, że zdołała nakłonić ich do stonowania scen intymnych oraz nadać jej
postaci jeszcze bardziej autorytarny sznyt, jeśli to w ogóle było możliwe.
Życie na dworze ma zupełnie inną strukturę niż to na planie. Dworzanie
zajmują się organizacją i doradzają, a członkowie rodziny królewskiej pełnią swoje
funkcje w obrębie sztywno wytyczonych granic. Najważniejsza jest gra zespołowa,
w  której każdemu z  graczy przyświeca jeden cel: umocnienie Korony. Pierwsze
skrzypce gra oczywiście królowa, a  pozycja pozostałych jest uzależniona od ich
miejsca w  linii sukcesji. Po królowej najważniejszy jest bezpośredni następca
tronu, po nim jego najstarszy syn i tak dalej, i tak dalej. Jeśli jesteś szóstą tancerką
w  rewii, mającą podnieść nogę po piątej i  przed siódmą, spartaczysz cały numer,
jeśli pomylisz kolejność. Tak jak w  przedstawieniach broadwayowskich,
w rodzinach królewskich każdy musi znać swoje miejsce. Wychodząc przed szereg,
psujesz show, zwłaszcza jeśli dajesz przy tym widowni do zrozumienia, że jesteś
najlepsza z  całej formacji. Takim postępowaniem nie tylko promujesz siebie
kosztem produkcji, ale i stawiasz innych w niekorzystnym świetle.
Z uwagi na to, że rodzina królewska reprezentuje cały naród, innej widowni nie
ma. Niezdyscyplinowana i  destrukcyjna tancerka rewiowa, która łamie szyk,
podkopuje zatem prestiż rodziny królewskiej. W przypadku Meghan nikomu nawet
się nie śniło, że wymyśli sobie własny układ choreograficzny, o który nikt się nie
prosił. Z  wyjątkiem samej zainteresowanej, która najwyraźniej brała pod uwagę
taką ewentualność, bo niby czemu po ślubie z  Harrym nie rozwiązała umowy ze
swoimi agentami w Hollywood?
W skrócie tak przedstawiała się sytuacja 19 maja 2018 roku. Za kulisami
wszyscy odetchnęli z  ulgą, że poszło dość gładko, bo abstrahując od burzy
prasowej z  udziałem ojca panny młodej i  reszty Markle’ów, zachowanie Meghan
i  Harry’ego przed ślubem, zamiast uspokoić, tylko zestresowało otoczenie.
Z poparciem narzeczonego przyszła księżna zażądała pełnej kontroli nad kwestiami
organizacyjnymi, choć żadne z  nich nie dołożyło się do ślubu, Meghan była
najnowszym nabytkiem, a  Harry zachowywał się tak, jakby miała pełne prawo
łamać wszelkie zasady i  w  ich miejsce tworzyć własne. Wcześniej nigdy nie
zdarzyło jej się zignorować dyspozycji producentów W garniturach. Owszem, dała
się poznać jako osoba wymagająca i  uparta, ale wszystko w  granicach
profesjonalizmu i szacunku wobec przełożonych. Skoro potrafiła szanować granice
na planie, dlaczego razem z Harrym nie umieli respektować ich na dworze?
W królewskich kręgach nie jest tajemnicą, że Diana była indywidualistką, która
często nie tylko okazywała brak szacunku, ale i uwłaczała rodzinie panującej, choć
przecież to dzięki niej się wybiła. Harry także od czasu do czasu przejawiał
skłonność do buntu, jakby zapominał, że występuje przeciwko instytucji, której
zawdzięcza swoją prestiżową pozycję. Czy ta wybuchowa mieszanka  – Harry ze
swoimi problemami emocjonalnymi i  matczyną spuścizną oraz Meghan ze swoją
dominującą i  wymagającą naturą  – miała zrewolucjonizować oczekiwania
monarchii wobec zachowania jej członków?
Na dworze panowało przeświadczenie, że roszczeniowość i wolna amerykanka
Meghan i  Harry’ego nie wróżą dobrze ani przyszłości panny młodej w  roli
księżnej, ani przyszłości samej pary. Jak w  każdego rodzaju establishmencie, od
nowicjuszy oczekuje się przynajmniej namiastki szacunku wobec wartości
i tradycji instytucji, do której wchodzą. Pod tym względem pałac nie różni się od
żadnej firmy, kancelarii czy serialu telewizyjnego. To nie do pomyślenia, by nowy
narybek już u  progu żądał zmian, nie dając sobie nawet czasu na okrzepnięcie
w  nowej roli. Nie ma osoby, której odpowiadałyby absolutnie wszystkie zasady,
i  pałac przymyka oko na łamanie tych mniej istotnych, ale myśl, że ktoś już na
wstępie mógłby próbować przeprowadzić rewolucję i  obalić stary porządek,
przekraczała granice wyobraźni. Nikomu nie mieściło się w  głowie, by
przedstawiciel establishmentu pokroju księcia Harry’ego oczekiwał, że wszyscy
podporządkują się nagminnemu łamaniu tradycji przez niego i  Meghan. Ale gdy
niewyobrażalne stało się faktem i koszmar zmienił się w rzeczywistość, spotkał się
ze spodziewaną reakcją. A  to dlatego, że w  królewskich i  arystokratycznych
kręgach panuje powszechne przekonanie, iż rządzące nimi wartości są
bezdyskusyjnie słuszne, gdyż wykrystalizowały się na gruncie tysiącletniej metody
prób i błędów. Angielski aktor Larry Lamb zauważył kiedyś w rozmowie ze mną
i  świętej pamięci Elizabeth Steuart Fothringham, kasztelanką dwóch pałacyków
w  Szkocji: „Wszystko w  waszym życiu zdaje się podlegać jakimś zasadom  –
a przynajmniej zaleceniom – ale uzmysłowiłem sobie, że to naprawdę ma sens. To
wielowiekowa mądrość. Nawet sposób, w  jaki jecie zupę, jest praktyczny.
W  przeciwieństwie do nas wszystkich nabieracie jej z  dala od siebie, więc nawet
jeśli się wyleje z łyżki, to nigdy na was. Założę się, że nawet nie zauważacie takich
zmyślnych drobiazgów”.
Poza takimi praktycznymi czynnościami istnieje jeszcze system wartości,
w  którym nadrzędne miejsce zajmują obowiązek, honor, niezawodność
i  przyzwoitość, a  cnoty te są żywymi wzorcami i  od wszystkich oczekuje się, że
będą do nich aspirować. Szlachectwo to nie tylko ranga, ale przede wszystkim styl
życia. Dlatego jedną z  największych zniewag wśród elity jest oskarżenie kogoś
o to, że nie umie się zachować.
Z tego też względu wielu jej przedstawicieli nie mogło wyjść ze zdumienia, gdy
Meghan – z pełnym poparciem Harry’ego – dała im jasno do zrozumienia, że ich
styl życia i  system wartości są dalece poniżej jej przyzwyczajeń. „Niemal
dosłownie mówiła, że przybyła nam, nieszczęśnikom, na ratunek – powiedział mi
jeden z dworzan. – Jest tak niezachwianie pewna swego, że to więcej niż arogancja.
Nigdy nie spotkałem kogoś tak bezgranicznie przekonanego o  słuszności swoich
racji. A  ona bezwstydnie się z  tym nie kryje. Wchodzi do pokoju i  zaczyna
wszystkimi rozporządzać wedle własnego widzimisię, po czym wychodzi dumnym
krokiem, oczekując, że wszyscy spełnią jej życzenia. To coś więcej niż dominacja;
ona uważa się za żywioł natury, i to pod każdym względem doskonały”. A Harry
uważa ją za ideał.
Jeden z członków rodziny królewskiej potwierdza te słowa: „Jej pewność siebie
jest przerażająca. Myślałem, że to królowa matka była najbardziej pewną siebie
osobą, jaką poznałem, ale Meghan bije ją na głowę”.
Oto nasz punkt odniesienia do przeszłości. Meghan nie jest pierwszą kobietą
o  silnym charakterze, która weszła do rodziny królewskiej  – ten trend
zapoczątkowała właśnie Elżbieta, królowa matka. Po swoim ślubie w  1923 roku
jako księżna Jorku, a następnie królowa małżonka, wykazywała się tak silną wolą,
determinacją i  przebiegłością, że nawet Hitler nazywał ją „najniebezpieczniejszą
kobietą w  Europie”. Jej mąż, Bertie, czyli król Jerzy VI, był w  nią tak samo
wpatrzony jak jego brat David książę Walii i  późniejszy król Edward VIII,
a  następnie książę Windsoru, w  Wallis Warfield Simpson. Znałam przelotnie
księżną Windsoru, ale o  niej później. Dość powiedzieć, że Meghan i  Harry
kontynuują długą tradycję związków silnych kobiet z  brytyjskimi książętami
z  rodziny Windsorów, którzy częstokroć mają skłonność do składania losu
w rękach tych kobiet, traktowanych przez nich jak wyrocznie. Wszystkie trzy nie
ukrywały swoich ambicji, ale tylko dwóm udało się dostać to, czego chciały – dla
trzeciej ta próba skończyła się tragicznie.
Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że Meghan nie bez powodu wiązała
wielkie plany z  ceremonią ślubną. Chciała, żeby ta okazała się najpiękniejsza
i  najbardziej olśniewająca, stanowiąc idealne tło dla jej debiutu na światowej
scenie. Miała wyrobić jej renomę najpiękniejszej, najbardziej eleganckiej
i  pociągającej kobiety „z klasą” i  gustem, która posiadała wszystko  – od
powierzchownej urody i  stylu po głębię charakteru. Była klejnotem, którym
rodzina królewska szczęśliwie mogła ozdobić koronę, by podziwiał go cały świat.
Z wyłączeniem rodziców nie życzyła sobie obecności nikogo ze swoich krewnych
ani dawnych przyjaciół  – była na szczycie i  nie chciała zbyt wielu powiązań
z przeszłością. Wtedy była zwykłą dziewczyną wspinającą się po drabinie sukcesu.
Teraz go odniosła, stając się wyjątkową kobietą, idealną w  każdym calu. To był
początek nowego cudownego życia, pełnego poklasku, o  którym od dziecka
marzyła, a którego od siedmiu lat otrzymywała coraz więcej i więcej. Jej ślub był
również okazją do zacieśnienia znajomości z celebrytami pokroju Oprah Winfrey,
których dotychczas prawie nie znała, a  którzy w  przyszłości mogli się jej
przysłużyć. By podtrzymać swój status wielkiej gwiazdy, musiała przestawać
z innymi wielkimi gwiazdami takimi jak Amal i George Clooneyowie, choć znała
ich tylko przelotnie.
Jak sama przyznaje, jej aspiracje nie znają granic. Czas pokaże, na jakim polu
zabłyśnie, ale fakt, że w  ostatnich dwóch latach udowodniła światu, iż jest
niespotykanie ambitną kobietą z  wizją. „Nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest aż
tak ambitna  – i  zorientowana na zysk”, powiedział mi jeden z  krewnych domu
panującego. Gdy Meghan i Harry ogłosili, że wycofują się z królewskiego życia, by
zbić fortunę, stało się jasne, że rola starszego rangą członka rodziny królewskiej,
jedna z  najbardziej prestiżowych pozycji na świecie, nie wystarczała księżnie
Susseksu. Była zbyt ograniczająca, więc Meghan, zamiast się dostosować,
postanowiła, że to funkcja nagnie się do niej, tym samym udowodniła, iż w istocie
jest rewolucjonistką z  krwi i  kości. To cecha, za którą podziwiają ją zwolennicy,
a jak na ironię jednym z jej największych stronników była sama królowa. W swoim
czasie Elżbieta II i książę Filip także byli orędownikami zmian, choć wprowadzali
je stopniowo, by nie wywrócić królewskiej łodzi. Królowa wciąż ma nadzieję, że
droga, jaką wybrali Harry i  Meghan, pozwoli im funkcjonować tak, by nie
przynieśli uszczerbku królewskiej spuściźnie i  wytyczyli nowe ścieżki dla
przyszłych pokoleń „zastępców”.
Choć odchodząc z  rodziny królewskiej, podkreślali, że chcą zbudować
finansową niezależność, nie wszyscy uważają, że Meghan przyświeca jedynie chęć
wypchania sobie kieszeni. „Słyszałem, że w przyszłości chce kandydować na urząd
prezydenta Stanów Zjednoczonych  – powiedział mi jeden ze starych przyjaciół
Harry’ego.  – Chce wykorzystać [królewski status], by zwiększyć swoje szanse.
Zobaczymy, czy uda jej się osiągnąć swój cel”.
Meghan zaczęła przygotowywać grunt do odejścia, na długo zanim opinia
publiczna się o  nim dowiedziała, przy każdej okazji i  na różne sposoby dając do
zrozumienia, że monarchia nie robi na niej najmniejszego wrażenia. Jak ujął to
jeden z  przyjaciół jej męża, „jedno jest pewne: nigdy nie miała szacunku do
instytucji, w  którą się wżeniła. Od samego początku było widać, że zjadła
wszystkie rozumy i  przybyła, by oświecić nas, nędznych próżniaków, jak mamy
żyć”.
Choć sympatykom Meghan może imponować tak niezachwiany
pryncypializm  – nawet wejście do najbardziej prestiżowej rodziny świata jej nie
wzruszyło  – ci, którzy się z  nią zetknęli, byli zdumieni tym, co brali za brak
szacunku do siebie. Bardzo dobrze obrazuje to jej zachowanie podczas
przygotowań do ślubu. Od samego początku naginała królewską tradycję przy
pełnym wsparciu Harry’ego, który powtarzał w  kółko: „Meghan ma dostać to,
czego chce”. Miały miejsce nieprzyjemne incydenty, jak wtedy, gdy doprowadziła
Catherine do łez z  powodu sukienki Charlotte; gdy nazwała jedną z  pracownic
„kłamczuchą”, choć ta z całą pewnością mówiła prawdę (a Meghan niezwłocznie
poinformowano, że członkowie rodziny królewskiej nie zwracają się w ten sposób
do personelu), czy kiedy zrobiła awanturę o rzekomo zmurszały zapach w kaplicy
św. Jerzego, gdy zakazano jej sprofanowania świętego miejsca perfumami, by
pachniało jak damska toaleta w Soho House.
Przez te wszystkie lata nieraz uczestniczyłam w  obrzędach w  kaplicy św.
Jerzego, w  tym w  pasowaniu księcia Williama na kawalera Orderu Podwiązki,
i zapewniam, że w środku panuje zapach charakterystyczny dla czystej i zadbanej
pradawnej kaplicy. Ławki są od stuleci polerowane woskiem, wydzielają więc
subtelną, przyjemną woń. To jednak było najwyraźniej nie w  smak „stylowej”
Meghan, która w  oczach swoich wyznawców zdążyła stać się arbitrem elegancji,
a  nawet jej ucieleśnieniem. Mimo że za sprawą sklepu swojego dziadka miała
pewną styczność z tym, co w Stanach Zjednoczonych uchodzi za antyki, wciąż była
nie dość obeznana z  historią, więc nie wiedziała, że to, co w  Stanach się za nie
uważa – to jest przedmioty liczące sobie ponad siedemdziesiąt pięć lat – w Europie
jest prawie nowe. Zapach od stuleci polerowanych ławek był jej obcy, a co za tym
idzie, odrzucający.
Ludzie nie lubią, gdy nowicjusz daje im do zrozumienia, że to on ma rację,
szczególnie jeśli skrytykowany wie, że jest odwrotnie, co więcej  – ma na to
dowody w  postaci tysięcy komplementów od rodaków krytyka. Oskarżenia
o  przykry zapach panujący w  kaplicy często chwalonej za subtelną woń wieków
odebrano jako zniewagę i  wiele osób w  Windsorze doszło do wniosku, że
narzeczona Harry’ego musi się jeszcze dużo nauczyć, a książę powinien ją w tym
uświadomić, zamiast zachowywać się tak, jakby wszyscy poza nimi dwojgiem byli
skończonymi ignorantami. Uważano, że dobrym punktem wyjścia byłoby
pokazanie Meghan, jak ograniczoną ma wiedzę o  świecie. Jednak przez swoją
niedościgłą pewność siebie sprawiała wrażenie przemądrzałej arogantki.
A jeśli chodzi o  sam ślub, to wiedziała dokładnie, czego chce. I  oboje
zamierzali to dostać.
„Harry i  Meghan bezczelnie się szarogęsili  – zdradził mi pewien członek
rodziny królewskiej. – A to nie wróżyło dobrze”.
„To nasz ślub i  chcemy, żeby było po naszemu”, powiedziała Meghan, ale
ponieważ Harry powtarzał tylko swoją mantrę „Meghan ma dostać to, czego chce”,
użyta przez nią liczba mnoga nikogo nie zwiodła. Pierwsza ze złamanych tradycji
dotyczyła listy gości. Zaproszono setki działaczy organizacji charytatywnych, co
uwiarygodniło wizerunek pary jako filantropów. Na liście znalazł się też każdy
celebryta, jakiego Meghan kiedykolwiek poznała i do którego nadal się odzywała.
Z  niektórymi prawie nie miała styczności, innych spotkała tylko dwa, trzy razy
w  życiu, ale zaproszono ich wszystkich i  wszyscy się stawili, przydając
uroczystości blasku. Andrew Morton nazwał to sprytnym posunięciem na gruncie
kariery, bo odtąd mieli dług wdzięczności wobec Meghan i Harry’ego.
Ślub z  członkiem brytyjskiej rodziny królewskiej to jak wygrana na loterii,
która nigdy się nie powtórzy. Dla rodziny Meghan był czymś więcej: źródłem
dumy, która zamieniła się w  upokorzenie na oczach całego świata. Zwłaszcza
książę Filip rozumiał, jak bolesny jest brak obecności najbliższych krewnych
w  tym szczególnym dniu. Jego trzy siostry nie zostały zaproszone na jego ślub,
gdyż ich mężowie byli niemieckimi oficerami podczas wojny, która zakończyła się
zaledwie dwa lata wcześniej. To przysporzyło mu dużo bólu, a  dla księżnej
Gottfriedowej von Hohenlohe-Langenburg, margrabiny Baden i księżnej Hanoweru
stanowiło ogromne upokorzenie. Ale Meghan i  Harry byli obojętni na uczucia
bliskich panny młodej. W  ich mniemaniu miała teraz nową rodzinę, do której
książę również się zbliżył. I  bynajmniej nie byli nią Windsorowie, od których
zaczęli się oddalać, pomimo zapewnień Harry’ego na antenie radia, że ci przyjęli
jego narzeczoną z otwartymi ramionami, stając się dla niej rodziną, której nigdy nie
miała. Nie; tą najnowszą familią byli liczni celebryci i  przedstawiciele show-
biznesu, których Meghan zaczęła poznawać, odkąd pojawiła się na planie W
garniturach, w  tym jej serialowa „rodzina”, która pojawiła się w  komplecie na
ślubie, a  także przyjaciele pokroju Jessiki Mulroney, Markusa Andersona, Oprah
Winfrey, Gayle King czy Amal i George’a Clooneyów.
W oczach całego pałacu takie podejście do listy gości było nie tylko
niestosowne, ale i niebezpieczne. Królewskie i arystokratyczne śluby nie są okazją
do uwierzytelnienia wizerunku młodej pary na gruncie działalności humanitarnej
czy spraszania podekscytowanych celebrytów, dla których z reguły nie ma miejsca
na rodzinnych uroczystościach; zaprasza się ich raczej na wydarzenia o  mniej
osobistym charakterze, na przykład przyjęcia czy premiery. Ślub to celebrowanie
zawarcia związku małżeńskiego i powinny brać w nim udział rodziny młodej pary
oraz jej najbliżsi przyjaciele. Odmawiając zaproszenia krewnym Meghan, ona
i Harry skrzywdzili ich, a sobie strzelili w stopę. Miało się to zemścić szczególnie
na niej, gdyż opinia publiczna w  większości doszła do wniosku, że to głównie
Meghan ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy.
Nowy członek rodziny królewskiej z nadszarpniętą reputacją to ostatnie, czego
życzyłby sobie pałac. Ale ponieważ ślub Harry’ego i Meghan nie był uroczystością
państwową, nikt nie miał prawa interweniować.
Decyzja młodej pary miała jeszcze jeden szkodliwy wymiar. By usprawiedliwić
brak zaproszeń dla rodziny Meghan, na liście gości nie znalazł się ani jeden
z „dalekich kuzynów”, jak ujął to pewien krewny Harry’ego, który spodziewał się
zaproszenia, ale go nie dostał. Meghan i Harry zdołali zatem obrazić całe zastępy
krewnych, zwłaszcza że w  kaplicy zostały setki wolnych miejsc. Choć robiono
dobrą minę do złej gry, wszyscy byli pełni goryczy. Wśród najważniejszych
pominiętych znalazły się na przykład wnuki księcia i księżnej Kentu, lady Amelia
Windsor, lord Downpatrick oraz lady Marina Windsor. Ich los podzieliła również
reszta europejskich domów panujących. Mimo iż ślub Harry’ego nie był
wydarzeniem państwowym, więc nie zaproszono nań głów państw, był
uroczystością rodzinną, jedną z  nielicznych okazji do zacieśnienia więzi, tym
ważniejszą dla monarchów, którzy utracili tron. Śluby i  okrągłe jubileusze to dla
nich rzadkie momenty, by podkreślić swój utracony status. Mylenie rodzinnych
uroczystości ze sposobnością do budowania wizerunku i  sieci kontaktów
zawodowych nie tylko pozbawiało tych ludzi ważnej szansy, ale także
doprowadziło wielu do wniosku, że Harry i Meghan są bez serca.
Okrucieństwem było również odsunięcie najstarszych i  najbardziej lojalnych
przyjaciół Harry’ego, którzy poszliby za nim w  ogień. Taki Tom „Skippy” Inskip
na przykład niegdyś wziął na siebie całą winę, gdy Harry’ego przyłapano na
paleniu trawki. Milczał, pozwalając prasie niesprawiedliwie się napiętnować,
i uratował przyjacielowi skórę. Nikt nie mógł uwierzyć, że Tom i Lara Inskipowie
nie dostali zaproszenia do Frogmore House. Jego przewinienie? Przestrzegł
Harry’ego, by nie śpieszył się ze ślubem.
Harry usadzał gości na ślubie Toma z  córką lorda St. Helen, wielmożną Larą
Hughes-Young, który odbył się na Jamajce w  2017 roku. Byli tak bliskimi
przyjaciółmi, że Tom i  Lara poszli na rękę spragnionej prywatności Meghan
i  zabronili swoim gościom korzystania z  telefonów komórkowych podczas
ceremonii i  wesela. Wielu się to nie spodobało, ale czego się nie robi dla
najlepszych przyjaciół. Niemniej Meghan wiedziała, że „Skippy” nie był
zachwycony jej istnieniem, więc i tak poszedł w odstawkę i nie został zaproszony
na wesele. Przekaz był jasny (również dla prasy, która szybko to odkryła):
upokorzeni Inskipowie zostali zdegradowani do drugiej ligi przyjaciół.
„Całe to wyrównywanie rachunków przez Meghan i  Harry’ego jest po prostu
żałosne – skomentował jeden z kuzynów księcia. – I zupełnie niepotrzebne”.
Ale Inskipowie mieli szansę się odegrać  – i  skwapliwie z  niej skorzystali.
Tradycją jest, że przyjaciele proszą członków rodziny królewskiej na rodziców
chrzestnych swoich dzieci, a  brak takiej prośby można interpretować jako afront.
Lara miała wkrótce rodzić i  przyjaciele dopytywali, czy poproszą Harry’ego, by
został ojcem chrzestnym. Inskipowie za każdym razem odpowiadali, że z  całą
pewnością nie, aż w końcu ich słowa przytoczono w rubryce towarzyskiej „Mail on
Sunday”.
Śluby królewskie to pamiętne uroczystości nie tylko dla widzów przed
telewizorami, ale także dla tych, którzy osobiście biorą w nich udział – i dla tych,
których na nich brakuje. Kaplica św. Jerzego i Frogmore House tak jawnie świeciły
pustkami, że zaczęto się zastanawiać, co się dzieje. Gdyby Harry i  Meghan
trzymali się królewskich i  arystokratycznych tradycji, wszyscy krewni, których
obyczaj nakazuje zaprosić, zostaliby zaproszeni. Bardzo niewielu odrzuciłoby
zaproszenie, więc kaplica byłaby pełna nieznanych bliżej członków rodziny
królewskiej plus circa pięćdziesięciu gości panny młodej. Nie zabrakłoby na
przykład jej stryja Mike’a Markle’a czy wuja Josepha Johnsona z  żoną Pamelą.
Zaproszenia na wesele do Frogmore House raczej by nie dostali, ale tradycji
stałoby się zadość, a  Meghan pokazałaby światu, że choć rozpiera ją duma
z powodu zawrotnej kariery, nie wstydzi się swoich korzeni. To przysłużyłoby się
jej reputacji i nikt nie kwestionowałby jej systemu wartości. Ona i Harry popełnili
tu zatem fatalny w skutkach błąd.
Nie da się ukryć, że państwo młodzi mieli dość zwolenników, którzy na ich
miejscu postąpiliby tak samo, ale te kontrowersje oznaczały, że rozpoczęli staż
małżeński w  atmosferze skandalu, który miał się za nimi jeszcze długo ciągnąć.
Niemniej nabożeństwo, przyjęcie na zamku i  wesele we Frogmore House zrobiły
wielką furorę. Jeden z gości nazwał wieczór „uroczym” i „radosnym”, a para młoda
„wyglądała na bardzo zakochaną, choć dużo czasu poświęciła na pozowanie do
zdjęć”. Mimo to nieobecni byli przedmiotem gorącej dyskusji i jeszcze gorętszych
spekulacji. Ponieważ podobne zachowanie było zupełnie niepodobne do Harry’ego,
zaczęto się zastanawiać, czy Meghan mogła tak szybko owinąć go sobie wokół
palca, by już zacząć odstawiać jego przyjaciół.
Starsze pokolenie pamiętało, że księżna Diana również posłużyła się listą gości
na ślub i uroczyste śniadanie, by pokazać swoją władzę. Skreśliła z niej na przykład
matkę swojej macochy, Barbarę Cartland, z  obawy, że powieściopisarka ukradnie
jej całe show. Z kolei pamiętnikarz Kenneth Rose napisał, że ojciec Diany, Johnnie
Spencer, powiedział mu, „że chciał poprowadzić Dianę do ołtarza w  swoim
mundurze kawalerzysty, ale córka się na to nie zgodziła, twierdząc, że jego strój
zepsuje cały efekt jej pysznej sukni. Niesłychane; scena rodem z Króla Leara”.
Udowadniając, że jest w  stanie wcielić się zarówno w  Gonerylę, jak
i w Reganę, „gdy Johnnie Spencer pokazał jej swoją wstępną listę gości, skreśliła
z  niej nazwiska wszystkich krewnych, którzy nie pofatygowali się na śluby jej
sióstr! Pewnego dnia będzie budziła grozę”. De facto Diana budziła grozę już jako
dziewiętnastolatka, gdy wykorzystała swój ślub, by pokazać światu i  kręgom
swojego męża, z  jakiej gliny jest ulepiona. Próbowała nawet nie dopuścić do
zaproszenia wielu jego najbliższych przyjaciół, na przykład lorda i lady Tryonów,
a  gdy Karol stanął okoniem, uparła się, by zaproszenie obejmowało tylko
nabożeństwo ślubne, z wyłączeniem uroczystego śniadania w pałacu Buckingham –
w  ten sposób pokazywała im, że zostali zdegradowani. Podobną taktykę jej syn
i synowa zastosowali w przypadku między innymi Inskipów.
Ci, którzy zaczęli dostrzegać podobieństwa między postępowaniem Diany i jej
syna oraz synowej, zastanawiali się, czy w następnej kolejności pójdą pod nóż nie
tylko przyjaciele i krewni, ale i członkowie personelu. W 1981 roku, zaledwie kilka
miesięcy po ślubie, Diana wymogła na Karolu zwolnienie jego wiernego
osobistego służącego, Stephena Barry’ego. Następnie pozbyła się jego osobistego
sekretarza, wielmożnego Edwarda Adeane’a, syna dawnego sekretarza królowej,
lorda Michaela Adeane’a, mimo że Edward Adeane zrezygnował ze świetlanej
kariery adwokackiej, by pracować dla księcia Walii. Zwolniła również własnego
osobistego sekretarza, Olivera Everetta, bo podsyłał jej notatki informacyjne,
których nie miała ochoty czytać. On z kolei zrezygnował z kariery w dyplomacji,
by prowadzić jej biuro. Nie bez powodu zastanawiano się więc, czy i  tym razem
należy się przygotować na podobną rewolucję.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Trzy dni po ślubie Harry i Meghan
wzięli udział w  garden party w  pałacu Buckingham w  ramach obchodów
siedemdziesiątych urodzin księcia Karola, gdzie pojawiło się wielu jego
współpracowników i  działaczy organizacji pod jego patronatem. Wychodząc
z  Harrym na trawnik, Meghan wyglądała doprawdy pięknie. Z  miejsca młodzi
małżonkowie zaczęli ściskać dłonie gościom wybranym do prezentacji.
Meghan roztaczała swój czar, ale po piętnastu minutach odwróciła się do męża
ze słowami: „Harry, strasznie tu nudno. Chodźmy już”. Trzeba oddać księciu, że
poinformował ją, iż będą musieli zostać. „Ale Harry  – nie ustępowała  – ja
naprawdę się nudzę. Zrobiliśmy swoje, wszyscy wiedzą, że tu byliśmy. Chodźmy
stąd”. Harry powtórzył, że jednak muszą zostać, i przeszli dalej.
Jak wspomniałam w  rozdziale pierwszym, następnego dnia jadłam kolację
z  pewnym znakomicie ustosunkowanym arystokratą. W  jej trakcie głównym
tematem rozmowy była Meghan, która „odhaczywszy” obowiązek, chciała jak
najszybciej zmyć się z nudnego garden party. Oficjalne wydarzenia ją otępiały, a co
za tym idzie  – zupełnie nie interesowały. Osoba, która usłyszała ową wymianę
zdań, była tak zszokowana, że nie potrafiła zachować jej dla siebie. Wszyscy
byliśmy zgodni, że to bardzo zły znak. Meghan święcie wierzyła, że wystarczy
zrobić się na bóstwo i  zapozować do paru zdjęć, by  – gdy po chwili zaczyna się
nudzić  – mogła sobie po prostu pójść. Ewidentnie nie rozumiała, że do
obowiązków członków rodziny królewskiej i  arystokracji należy witanie się z  jak
największą liczbą osób podczas tego typu publicznych wystąpień. W  naszym
świecie nie można iść na skróty. Jeśli nie podchodzi się do swoich obowiązków
z  najwyższą starannością, nie ma czego w  nim szukać. Większość pracy odbywa
się przy wyłączonych kamerach, a  ludzie często przyjeżdżają na takie spotkania
z  daleka i  nie można ich zawieść. Meghan najwyraźniej nie rozumiała, jaka jest
różnica między czerwonym dywanem a  rolą członka rodziny królewskiej. „Ona
myśli, że życie to pozowanie na ściance”, skwitował mój gospodarz. „Musi się
jeszcze dużo nauczyć”, dodałam. Okazało się, że „w pałacu przyjmują zakłady, jak
długo to małżeństwo przetrwa. Większość obstawia dwa lata, a optymiści – pięć”.
Drugi gość obstawił półtora roku, ale ja nie chciałam się zakładać. Oprócz tego, że
nie miałam wystarczającej wiedzy na ten temat, liczyłam, że Meghan uświadomi
sobie wagę swojej roli. Chciałam, żeby jej sprostała. Bo stanęło przed nią
wyjątkowe zadanie.
Na zakończenie rozmowy dowiedziałam się, jaki przydomek zyskał w  pałacu
świeżo upieczony książę Susseksu: „Lodzik Harry”, gdyż podejrzewano, że
nadmiar fantastycznego seksu pozbawił go zdolności myślenia. „To byłoby nawet
wzruszające, gdyby nie było tak niebezpieczne  – powiedział mi ów królewski
kuzyn. – Śledzi ją wzrokiem jak oddany szczeniak najlepszą pod słońcem panią”.
Była to powtórka z  historii Davida i  Wallis (księcia i  księżnej Windsoru) albo
Bertiego i Elizabeth (Alberta księcia Jorku, późniejszego króla Jerzego VI, i lady
Elizabeth Bowes-Lyon, księżnej Jorku i późniejszej królowej małżonki). Niemniej
Harry przeciwstawił się żonie, gdy chciała wymigać się od obowiązków, nie
rozumiejąc ich wagi, co samo w  sobie stanowiło obiecującą prognozę. Jego
sprzeciw świadczył o tym, że podchodzi do obowiązków poważniej niż ona i może
uda mu się zmotywować ją do tego samego. Wtedy będzie nadzieja dla Lodzika
Harry’ego i  Me-Gain, jak ludzie pokroju pisarza Davida Jenkinsa, partnera byłej
naczelnej brytyjskiego „Vogue’a”, zaczęli nazywać świeżo upieczoną księżnę
Susseksu.
Nikt z  nas nie podejrzewał, że za niecałe dwa lata Meghan i  Harry porzucą
królewskie życie dla „finansowej niezależności”. Ponieważ przed poznaniem żony
Harry nigdy nie przejawiał chęci zysku, można śmiało założyć, że to ona stała za tą
decyzją i  Gina Nelthorpe-Cowne od początku miała rację: Meghan Markle jest
w pierwszej kolejności bizneswoman. Choć nie ma w tym nic złego, według mnie
dużo wznioślejszym powołaniem jest bycie altruistycznym ucieleśnieniem nadziei
miliardów ludzi.
I może Meghan rzeczywiście nie skłamała, pisząc na swoim pierwszym blogu,
że sława dla samej sławy jej nie interesuje. Może jej prawdziwym celem było
połączenie aktywności i  nagród wiążących się z  sukcesem. W  końcu sama
przyznała, że uwielbia korzyści płynące ze sławy: noszenie kostiumów, zabiegi
upiększająco-fryzjerskie, promocję i  pieniądze. A  ponieważ nagrodą rodziny
królewskiej jest szacunek poddanych, wypełnianie obowiązków bez czerpania
finansowych korzyści rzeczywiście było nie dla niej.
Rozdział 7

Tuż po królewskim ślubie nikt nie podejrzewał, że ambicje Meghan mogą


wykraczać poza przynależność do brytyjskiego domu panującego. Wszyscy
w  królewskich kręgach myśleli, że to rola jej życia, a  jako zawodowa aktorka
odegra ją śpiewająco i – cytując jej własne słowa – od razu „ruszy z kopyta”. Była
nieodrodną córą Melpomeny i z początku wydawało się, że jej zdolności aktorskie
sprawdzą się na większej scenie, na którą wkroczyła jako Jej Królewska Wysokość
księżna Susseksu.
Jak pamiętamy, Meghan jest niezwykle czarująca. Rozpoczynając wypełnianie
królewskich obowiązków, sprawiała wrażenie ciepłej, serdecznej, rzeczowej,
uroczej, skromnej i skorej do współpracy. W ramach jej publicznego debiutu solo
Elżbieta II zabrała ją z  oficjalną wizytą królewskim pociągiem do Chester
w północno-zachodniej Anglii. Grafik monarchini był niezwykle napięty: uroczyste
otwarcie mostu w Hatton na rzece Don wraz z odsłonięciem pamiątkowej tablicy,
wizyta u  syryjskich uchodźców rękodzielników, występy taneczne Fallen Angels,
grupy miejscowych narkomanów wychodzących z  uzależnienia, wysłuchanie
popisowych partii musicalu A Little Night Music oraz piosenek z adaptacji Jaskółek
i  Amazonek (1930) pióra Arthura Ransome’a w wykonaniu uczniów szkoły
podstawowej i aktorów grających w  filmie z 2016 roku pod tym samym tytułem.
W  szkole królowa odsłoniła drugą tablicę pamiątkową, po czym udała się wraz
z księżną na uroczysty obiad w ratuszu, na którym były gośćmi honorowymi rady
miejskiej. Spotkały się także z  poddanymi; monarchini witała tłum zebrany po
prawej, a księżna po lewej stronie drogi. Pałac poinformował prasę, iż Elżbieta II
zaprosiła świeżo upieczoną żonę swojego wnuka, by „poznała zakres obowiązków
rodziny królewskiej”. Meghan zapewniła, że ogromnie się cieszy z  wizyty
w  Chester, a  zazwyczaj powściągliwa królowa sprawiała wrażenie wyjątkowo
ożywionej; uśmiech nie schodził jej z  ust, szczególnie w  odpowiedzi na szeptane
do ucha uwagi księżnej, gdy siedziały obok siebie.
Choć prasa okrzyknęła wizytę wielkim sukcesem, obserwatorom nie spodobał
się bojkot etykiety w wykonaniu Meghan. Królowa wystąpiła w jednym ze swoich
charakterystycznych zestawów  – kwiecistej jedwabnej sukience, miętowym
płaszczu od Stewarta Parvina, kapeluszu w tym samym kolorze od Rachel Trevor
Morgan, a  także nieodłącznych białych rękawiczkach, perłach oraz diamentowej
broszy. Z  kolei księżna postawiła na sukienkę od Givenchy w  kolorze złamanej
bieli w  komplecie z  czarnym paskiem, czarną kopertówką i  czarnymi butami.
Wyglądała szykownie, lecz nie po królewsku, łamiąc kilka garderobianych
wytycznych:
1) Nie miała kapelusza, choć obyczaj nakazuje, by podczas podobnych
wystąpień go nosić, szczególnie w obecności królowej.
2) Postawiła na biel i czerń, w tradycji królewskiej dwa kolory żałobne (trzecim
jest fioletoworóżowy).
3) Miała na sobie sukienkę od francuskiego, a  nie brytyjskiego projektanta,
łamiąc zasadę, by podczas wypełniania królewskich obowiązków przedstawicielki
domu panującego pojawiały się w  strojach brytyjskich projektantów w  geście
wsparcia rodzimej produkcji. Choć wybierając suknię ślubną od Givenchy, księżna
nie złamała etykiety, gdyż została ona zaprojektowana przez Brytyjkę, w przypadku
strojów codziennych protokół mówi co innego.
Prasa powstrzymała się od skrytykowania Meghan, ale jej modowe wpadki
podczas publicznego debiutu u  boku Jej Królewskiej Mości nie uszły uwadze
dziennikarzy. Laurów, co prawda, nie zebrała, niemniej sprawiała wrażenie tak
skorej do współpracy, że dostała kredyt zaufania. Ale wtajemniczeni wkrótce
dowiedzieli się, że przed wyjazdem Angela Kelly, garderobiana, osobista
projektantka, a  przede wszystkim przyjaciółka królowej, zadzwoniła do Meghan
z  informacją, że monarchini założy kapelusz, co w  języku pałacu jest
równoznaczne z  nakazem, by księżna również w  nim wystąpiła. Meghan jednak
oznajmiła, że kapelusza nie założy i  kropka. Czy było to z  jej strony celowe
okazanie braku szacunku wobec tradycji instytucji, w  którą się wżeniła, czy też
raczej niezamierzona obraza majestatu wynikająca z ignorancji?
Zważywszy, że podczas promocji Meghan zawsze drobiazgowo wypełniała
garderobiane wytyczne producentów seriali i filmów, w których grała, czy mogła to
być pierwsza demonstracja niezależności, sygnał, że nie zamierza stosować się do
królewskiej etykiety i  będzie postępować wedle własnego uznania? Pojawiały się
już pewne oznaki, że nie uważa za konieczne przestrzegać niczyich zasad poza
swoimi, na przykład podczas ślubu z  Harrym, gdy nie dygnęła przed królową po
podpisaniu aktu małżeństwa.
Wkrótce okazało się, że w  istocie postanowiła stworzyć własny protokół
odnośnie do garderoby. Choć niewątpliwie wyglądała szykownie i  stylowo, jej
wybór kolorystyki pasował bardziej do nowojorskiej Siódmej Alei niż do domu
Windsorów  – oraz Oranii, Saksonii-Coburga-Gothy, Bernadotte, Liechtensteinu,
Luksemburga-Nassau, Szlezwiku-Holsztyna-Sonderburg-Gluckstein czy Grimaldi.
W  miarę upływu czasu można było odnieść wrażenie, że gra główną rolę we
własnym sitcomie o  amerykańskiej elegantce, która stwierdza, że ubiera się zbyt
modnie, by zawracać sobie głowę etykietą instytucji, w  którą się wżeniła. Nic
zatem dziwnego, że brytyjska prasa szybko to zauważyła. Dziennikarze dobrze
wiedzieli, że kobiety z  rodziny królewskiej stawiają na jaskrawe kolory, by
wyróżniać się z  tłumu. Grzeczność nakazuje, by być widocznym dla tych, którzy
nierzadko przyjeżdżają z  daleka, by zobaczyć członka rodziny królewskiej. To
jedna z  wielu pomniejszych i  niepisanych zasad powstałych na gruncie kurtuazji
i  obowiązujących przedstawicielki domu panującego, a  także ukłon w  stronę
poddanych, więc nierespektowanie jej siłą rzeczy oznacza brak szacunku zarówno
dla narodu, jak i dla tradycji.
Mimo że Meghan do twarzy w  kolorach, swoją koncepcję szyku czerpie
z  tradycji francuskiego drobnomieszczaństwa, która siedemdziesiąt lat temu
przedostała się za Atlantyk, zajmując doczesne miejsce w  sercach i  umysłach
amerykańskich elegantek, stawiających na zachowawcze wybory i  gustujących
wyłącznie w czerni. Księżną Susseksu rzadko widywano w innym kolorze, choć od
czasu do czasu dla urozmaicenia sięgała po biel i szarości.
Wzbudzenie zainteresowania prasy było zatem tylko kwestią czasu. Choć miała
tak nienaganną prezencję, że praktycznie we wszystkim wyglądała zjawiskowo,
a  te z  jej kreacji, które można było dostać w  sklepach, wyprzedawały się tak
szybko, iż wkrótce zaczęto mówić o „efekcie Meghan”, to mimo najlepszych chęci
coraz bardziej sobie „grabiła”. Ewidentnie dokładała wszelkich starań, by wyglądać
jak najlepiej, więc wydaje się niepojęte, by celowo ściągała na siebie krytykę.
Niemniej pewne jej wybory stały w  jawnej sprzeczności z  protokołem, co można
rozpatrywać dwojako. Dla przykładu, skłonność do noszenia sukienek
koktajlowych w  ciągu dnia mogła świadczyć o  ignorancji wobec zasad lub też
o tym, że w jej mniemaniu zrobienie efektu było ważniejsze niż okazanie szacunku
dla tradycji swojej przybranej ojczyzny i  postanowiła grać na nosie brytyjskim
obyczajom, jednocześnie oczekując, że wszyscy będą się zachwycać jej
olśniewającym wyglądem.
Można przytoczyć jeszcze kilka przykładów obrazujących podstawowe błędy
Meghan. Gdy już zdarzyło się jej postawić na kolorowy print, kremowa sukienka,
na którą był nałożony, została uszyta z  prześwitującego materiału i  choć pod
spodem miała halkę, rękawy pozostały przezroczyste. Co więcej, dekolt karo
z  przodu i  z  tyłu kończył się tuż przy rękawach. Tak więc za jednym zamachem
księżna złamała dwie zasady: po pierwsze, transparentne rękawy przynależą do
sukni wieczorowych bądź wizytowych porannych, a po drugie, tak szeroki dekolt
w stroju dziennym można nosić jedynie z nieprzezroczystymi tkaninami.
Po raz kolejny ewidentnie przekroczyła granice po uroczystej paradzie z okazji
urodzin królowej w  2018 roku, gdy pojawiła się na balkonie pałacu Buckingham
w  pięknej bladoróżowej sukni od Caroliny Herrery, z  dużymi powlekanymi
guzikami. Problem w tym, że kreacja miała odkryte ramiona, więc była stosowna
raczej na wieczór. Całości dopełniał zgrabny kapelusz od Philipa Treacy’ego w tym
samym kolorze oraz biała kopertówka od Caroliny Herrery, ze złotymi akcentami.
I  znowu: złote dodatki pasują do stroju wieczorowego, a  dobrane do stroju
dziennego są postrzegane jako wulgarne i  nieeleganckie lub  – jak ująłby to
projektant wnętrz Nicky Haslam – prostackie.
Miesiąc później Meghan raz jeszcze zaprezentowała się na pałacowym balkonie
w sukni koktajlowej zagranicznego projektanta. I tym razem kreacja od Diora była
piękna, lecz niestosowna do okazji. Była to czarna jedwabna sukienka z dekoltem
w  łódkę, który z  wyłączeniem sukni ślubnych i  strojów nieformalnych należy
zarezerwować na wieczór. Jej stylowy kapelusz na szczęście pochodził od innego
brytyjskiego kapelusznika, Stephena Jonesa, ale do tego zestawu znowu dobrała
torebkę wieczorową, choć nie tak krzykliwą jak poprzednio  – czarną jedwabną
kopertówkę.
Ale największe garderobiane faux pas popełniła, gdy wybrała się w  sukience
koktajlowej do kościoła. Miało to miejsce 1 kwietnia 2018 roku, w setną rocznicę
powstania Królewskich Sił Powietrznych. Obchody rozpoczęły się od nabożeństwa
w  katedrze św. Pawła ku pamięci żołnierzy RAF-u, którzy narażali bądź stracili
życie w  służbie ojczyzny. Dla Harry’ego i  Williama, którzy byli pilotami
helikopterów, rocznica ta miała szczególny wymiar. Po nabożeństwie odbył się
przelot stu jednostek nad pałacem Buckingham, który rodzina królewska oglądała
z balkonu. Meghan zajęła honorowe miejsce u boku królowej.
Jedna z  księżnych powiedziała mi wtedy: „Mam tylko nadzieję, że prasa nie
zauważy tych garderobianych wpadek. Nie chcemy, by ją krytykowano. Z tego, co
wiem, jest bardzo wyczulona na punkcie krytyki. Szczerze mówiąc, żąda ciągłego
uwielbienia. Pewnie dlatego Harry trzyma język za zębami”. Odpowiedziałam, że
może milczy przez ignorancję, bo przed pojawieniem się w  jego życiu Meghan
zawsze wyglądał na nieco wymiętego i  moda ewidentnie nie jest jego mocną
stroną.
Niestety niestosowne stroje Meghan nie były jedynym, co komentowano.
Wtajemniczeni zauważyli również, że nie zna odpowiednich form witania się
z  nieznajomymi. I  tu liczono jednak, że prasa tego nie wychwyci. Przy każdym
takim powitaniu księżna powtarzała, że miło jest jej daną osobę poznać. Z  wielu
powodów standardowa formułka brzmi „Jak się pan/pani ma?”. Po pierwsze, jest
uprzejma i neutralna, a forma otwartego pytania nie naraża witającego na krytykę.
Choć osobom o  bardziej wylewnej naturze może się wydać oschła, używa się jej
z prostego powodu: nie można wiedzieć, czy jest nam miło kogoś poznać, dopóki
go nie poznamy, zatem twierdzenie „miło mi pana/panią poznać” jest z  gruntu
nieszczere, a  nawet świadczy o  hipokryzji. Z  uwagi na to, że nieszczerość jest
oznaką zepsucia, natomiast hipokryzja – zarówno słabości, jak i obłudy, za wszelką
cenę należy się wystrzegać zachowań noszących ich znamiona. Jeśli już koniecznie
chce się okazać komuś serdeczność, zawsze można powiedzieć „bardzo
dziękujemy za przyjście”, choć klasyczne królewskie pytania
„przyjechał/przyjechała pan/pani z daleka?” czy „długo pan/pani czekał/czekała?”
są równie ciepłe, a nie grożą przekroczeniem granic nieszczerości bądź hipokryzji.
W kręgach establishmentu żałowano, że Harry, który z  młodego gniewnego
wyrósł na bożyszcze opinii publicznej, nie oświecił Meghan, że jej niektóre
zachowania rażą. Zamiast wziąć ją pod swoje skrzydła i pokierować we właściwą
stronę, albo ignorował jej wpadki, albo stawał za nią murem, nawet jeśli był przy
tym nierozsądny czy niesprawiedliwy.
Co więcej, mijało się to z  celem, bo przecież nie mógł oczekiwać, by cała
instytucja – o narodzie nie wspominając – nagięła się do jednej kobiety, która przez
swoją ignorancję bądź przeświadczenie, że wie lepiej, chciała wszystko robić po
swojemu, a  jeśli przy okazji nadepnęła komuś na odcisk, utrzymywała, że wina
leży po stronie posiadacza odcisku.
Zajmując takie stanowisko, zaczął tracić szacunek we wszystkich kręgach. Była
to wielka szkoda, gdyż ze zbuntowanego nastolatka wyrósł na poważanego
młodego człowieka, popularnego i lubianego przez każdego, z kim się zetknął – od
najbliższych współpracowników po zupełnie obcych ludzi. Jego zachowanie, kiedy
był związany z  Chelsy Davy czy Cressidą Bonas, tak diametralnie różniło się od
obecnego, że postronni doszli do wniosku, iż za jego zmianę odpowiedzialna jest
Meghan. Będąc z Chelsy i Cressidą, dogadywał się ze wszystkimi oprócz prasy –
nie licząc odosobnionych incydentów pod wpływem alkoholu. Generalnie gładko
wpasował się w  krąg znajomych swoich dziewczyn i  vice versa. Wszyscy
prowadzili bogate życie towarzyskie i  znakomicie się dogadywali. Harry zawsze
powtarzał, że chce być zwykłym człowiekiem, a przy nich zakosztował prawdziwej
równości. Między przyjaciółmi on i Chelsy, a później on i Cressida byli po prostu
jedną z par, może tylko trochę bardziej znaną i olśniewającą.
Ale po ślubie z Meghan to się zmieniło. Nie byli już zwyczajną parą – otaczał
ich nimb wyjątkowości. Znajdowali się na wyższym poziomie rozwoju
i świadomości niż reszta zwykłych śmiertelników. Przestali być tylko ludźmi, stając
się jedynym w swoim rodzaju duetem, którego przeznaczeniem było zmienić oraz
zbawić świat.
W miarę upływu czasu podejście Meghan „my kontra świat” wysunęło się na
pierwszy plan. Harry odsunął się od najstarszych i najbliższych przyjaciół, których
jego żona uznała za zbyt niepoważnych lub tradycyjnych. Zaczęło się od
wyrównania rachunków z tymi, którzy – tak jak książę William czy Tom Inskip –
mieli czelność poradzić Harry’emu, by nie spieszył się ze ślubem, a teraz ci z jego
przyjaciół, którzy nie wypadli z łask nowej władzy, zauważyli, że Harry nie jest już
tak otwarty i  wesoły jak dawniej. Pod wpływem Meghan bardzo spoważniał.
Kiedyś lubił się pośmiać, a  teraz musiał ratować z  nią świat. Zabawę, od której
oboje nie stronili, zanim się poznali, zastąpiły napuszona retoryka aktywizmu
społecznego, joga i  medytacja. Dawna Meghan, która piła z  Lizzie Cundy jak
równy z  równym i  oddawała się dziewczyńskim pogaduchom z  Sereną Williams,
przy swoich sławnych znajomych nadal zachowywała się tak, by mogli z ręką na
sercu powiedzieć, że ani trochę się nie zmieniła. Ale w  stosunku do przyjaciół
Harry’ego nawet nie udawała sympatii, nie usiłowała wkraść się w ich łaski, jak to
miała w zwyczaju, gdy pięła się po szczeblach kariery w Kanadzie, Nowym Jorku
czy Londynie, zanim poznała swojego przyszłego męża. Teraz była poważną
księżną Zjednoczonego Królestwa, a  Harry  – ku ubolewaniu jego dawnych
przyjaciół – dostroił się do niej.
Tym, którzy cudem uniknęli topora, Meghan dała jasno do zrozumienia, że  –
z  nielicznymi wyjątkami  – nie chce mieć nic wspólnego z  nimi ani z  ich żonami
czy dziewczynami. Najlepszym tego przykładem było jej zachowanie na ślubie
kolegi Harry’ego z  Ludgrove, Charliego von Straubenzee, z  Daisy Jenks. Wesele
zorganizowano na polu przylegającym do rodzinnej rezydencji, gdzie leżały bale
słomy, a psy i inne zwierzęta miały doń swobodny dostęp. Innymi słowy, było to
typowe wesele brytyjskich wyższych sfer, na którym panowała nieskrępowana
atmosfera. Większość gości znała się od lat i  choć należeli do śmietanki
towarzyskiej, byli serdeczni, przyjacielscy i  bezpretensjonalni. Ci, którym
wcześniej nie dane było poznać Meghan, cieszyli się, że mają ku temu okazję.
Wbrew obiegowym opiniom Brytyjczycy są bardzo serdeczni i  przystępni,
przynajmniej w  kręgu wyższych sfer. Nie było zatem nic dziwnego w  tym, że
w  pewnej chwili do Meghan podeszła jedna z  dziewczynek i  przedstawiła się,
mówiąc, że uważa ją za niezwykle piękną, a  wiedząc, że to jej urodziny, życzyła
księżnej wszystkiego najlepszego. Meghan jednak spojrzała na nią tak, jakby mała
popełniła wielkie faux pas, i  odeszła bez słowa. „To było bardzo oziębłe  –
powiedziała mi osoba, która była świadkiem tej sceny. – I okropnie niegrzeczne”.
Pozostaje mieć nadzieję, że Meghan myślała, iż do rodziny królewskiej nie
należy odzywać się niepytanym, bo nic innego nie usprawiedliwia takiej reakcji.
Tak czy inaczej, w  kręgu przyjaciół Harry’ego podobna reguła nie obowiązuje;
w przeciwnym razie członkowie rodziny królewskiej byliby najbardziej samotnymi
ludźmi pod słońcem, gdyż nikt nie ośmieliłby się do nich podejść i zagaić. A nawet
gdyby obowiązywała, żadna inna przedstawicielka domu panującego nigdy by się
tak nie zachowała – no, może z wyjątkiem księżnej Michałowej z Kentu, która ma
o sobie równie poważne mniemanie.
Jeszcze gorzej było podczas poczęstunku. Do Meghan podeszła inna
dziewczynka, mówiąc, jak bardzo ją podziwia i  cieszy się z  jej małżeństwa
z Harrym, a także komplementując jej debiut w roli księżnej. Dodała, że trzyma za
nich kciuki i  życzy im wszystkiego najlepszego. Jak zareagowała Meghan?
Zmierzyła małą wzrokiem, odwróciła się bez słowa i  unikała jej aż do końca
wesela.
„Wyglądała olśniewająco – powiedział mi jeden z gości. – Byłem zaskoczony,
że jest taka drobna. Ale to bez dwóch zdań atrakcyjna kobieta. Zadała szyku, choć
jej strój pasował bardziej do wesela w  mieście niż na wsi. Miała na sobie
niebotycznie wysokie szpilki, podczas gdy reszta pań postawiła na espadryle. Nie
zakłada się takich butów, wiedząc, że wesele jest na polu. Było widać, że nie czuje
się komfortowo w  naszym towarzystwie. To było typowe angielskie wesele:
wszyscy się znali i dobrze bawili. Może to nie były jej klimaty. Harry był drużbą,
ale kiedy nie wykonywał swoich obowiązków, trzymali się z Meghan na uboczu”.
Inny gość weselny powiedział mi, że niejednokrotnie odłączała się od reszty
i siadała samotnie. Zauważywszy, że jej nie ma, Harry po chwili do niej dołączał.
Coś w tym musi być. Z wielu różnych źródeł wiem, że Meghan ma w zwyczaju
odłączać się od dużych grup. Jeśli czuje się gdzieś nieswojo, nie czyni żadnych
wysiłków, by się wpasować, i  zwyczajnie się usuwa, ale tylko wtedy, gdy jest
z mężczyzną albo ma kogoś na oku. On ma wtedy wybór: zostawia ją w spokoju
albo idzie za nią. „W ten sposób odciąga go od grupy i  ma go tylko dla siebie  –
tłumaczy pewna Kanadyjka, która przez wiele lat ją obserwowała. – Umie sprawić,
by mężczyzna tańczył, jak mu zagra”. To technika, którą Meghan stosuje od
dziecka. Gdy coś jej nie pasowało, odsuwała się od Nikki Priddy. Jak pamiętamy,
Meghan jest uparta i nieugięta; jeśli ty nie przyjdziesz do niej, ona z pewnością nie
przyjdzie do ciebie.
W każdym razie zdążyła już wypróbować na Harrym przeróżne techniki, a on
ochoczo i  radośnie jej ulegał. Mimo że przyjaciele cieszyli się jego szczęściem,
zachodzili w  głowę, jak to możliwe, by tak diametralnie się zmienił. Abstrahując
od jego nowo odkrytej powagi i  marzeń o  ratowaniu świata, jego przyjaciół
martwiło coś bardziej niepokojącego. On i  Meghan zaczęli się zachowywać tak,
jakby żyli w  bańce, nie przejmując się swoim wpływem na otoczenie. Choć
potrafili być niezwykle czarujący, często przekraczali granice decorum. Najlepiej
było to widać podczas proszonych kolacji. Okazywali sobie czułość tak
ostentacyjnie, że wszyscy patrzyli na to z zażenowaniem.
Przyklejali się do siebie, odgradzając się od innych niewidzialną barierą, jakby
byli pierwszą parą zakochanych w dziejach świata, a pozostałych gości uważali za
tak nieistotnych, że nie należało poświęcać im czasu. Zamiast wykorzystać okazję
do kontaktów towarzyskich, byli bez reszty pochłonięci sobą, szepcząc sobie do
ucha, jakby nikogo wokół nich nie było. Szepty w  towarzystwie są uważane za
impertynencję, gdyż wykluczają innych z  rozmowy, ale Harry i  Meghan zdawali
się tego nieświadomi, nie dopuszczając nikogo do swojego świętego kręgu. Jakby
tego było mało, obłapiali się i całowali jak nastolatki na piątej randce.
Choć podobne demonstracje były niesmaczne dla osób uczonych od dziecka, że
publiczne okazywanie uczuć jest wbrew konwenansom, największe zamieszanie
następowało podczas usadzania przy stole. Obyczaj nakazuje, by rozsadzać pary
małżeńskie. Istnieją ku temu uzasadnione powody. Oprócz tego, że ludzie, którzy
ze sobą mieszkają, mają sobie zazwyczaj mniej do powiedzenia niż tym, z którymi
widują się rzadziej  – koniec końców, przyjęcia są po to, by się socjalizować
i  cieszyć stymulującą rozmową, a  to jest możliwe tylko dzięki właściwemu
usadzeniu gości. Gospodynie podchodzą do tego zadania poważnie, gdyż place à
table jest istotne również z innych powodów. Najważniejszego z gości sadza się po
prawej stronie gospodyni, drugiego według rangi po jej lewej stronie, natomiast
w przypadku gospodarza i zaproszonych kobiet jest na odwrót.
Odmawiając, by ich rozdzielono, Harry i  Meghan zepsuli niejedną proszoną
kolację. Ktoś, kto widział ich w akcji, powiedział mi później: „Zamiast cieszyć się
chwilą, zachowywali się jak świeżo upieczeni kochankowie w  rui,
ekshibicjonistycznie okazując sobie pożądanie i  ślepe zauroczenie” i  przy okazji
wprawiając wszystkich w zawstydzenie. Choć bez wątpienia nie zamierzali nikogo
urazić ani utrudniać rozmów przy stole, ich zachowania trudno nie nazwać
niegrzecznym i  obstrukcyjnym. Jak ujął to jeden z  kuzynów rodziny królewskiej,
„nic dziwnego, że w końcu przestano ich zapraszać”.
Kolejnym zarzutem wobec nowożeńców było to, że rozmowy z nimi stały się
nieznośnie ciężkie. Zanim się poznali i  postanowili zmienić świat, były lekkie
i  przyjemne, a  teraz po życzliwych przekomarzankach Harry’ego i  uroczym
rozchichotaniu czy błyskotliwym dowcipie Meghan nie pozostał ślad. Gdy już
dopuszczali kogoś do swojego zaklętego kręgu, w  rozmowie prym wiodła
śmiertelna powaga. Mimo że przy swoich przyjaciołach Meghan nadal umiała
zachowywać się swobodnie, wśród znajomych Harry’ego nie kryła zdystansowania
i  braku zainteresowania, pogłębionych przerysowaną retoryką społecznej
reformatorki. A Harry szedł za jej przykładem.
W oczach tych, którzy znali rodziców księcia, postępowanie Meghan względem
jego przyjaciół było wariacją na temat taktyki Diany w  stosunku do kręgów
towarzyskich Karola. Diana uwielbiała wielkomiejskie życie, a  wieś ją nudziła  –
w  przeciwieństwie do Karola i  jego przyjaciół, którzy byli jej wielkimi
miłośnikami. Choć Meghan nie stroniła od aktywności na łonie natury  –
w dzieciństwie na przykład wędkowała z ojcem – ustawiła się w tak ostentacyjnej
kontrze do wszystkiego co królewskie, że zaczęto się niepokoić, iż zamierza odciąć
Harry’ego od korzeni. On z kolei zdawał się być bez reszty pod jej urokiem, więc
każda próba interwencji byłaby z  góry skazana na porażkę, o  czym kilka osób
zdążyło się już przekonać. „Jego bliscy mają tylko nadzieję, że nie będzie zbytnio
rozpaczał, jeśli wszystko się zawali, bo coraz bardziej się na to zanosi”, powiedział
mi jeden z jego przyjaciół.
Dawny Harry zniknął, a  jego miejsce zajął ktoś zupełnie obcy, niemniej
pomimo obaw jego przyjaciół na arenie światowej on i  Meghan osiągnęli status
supergwiazd. Ona stała się podziwianą ikoną mody, a  jego uwielbiano za dawną
bezpretensjonalność i  urok osobisty. Opinia publiczna nie wiedziała jeszcze
o głębokich zmianach, jakie zaszły w  jego osobowości, natomiast szerokie rzesze
wielbicieli Meghan nie dostrzegały w niej braku brytyjskiego wyrafinowania, choć
arbitrzy elegancji pokroju Nicky’ego Haslama jak na ironię zaczęli potępiać jej styl
jako „prostacki”. Jak pamiętamy, Meghan miała się za kobietę „z klasą”, choć była
nieświadoma, że w Wielkiej Brytanii każdy, kto staje na rzęsach, by sprawić takie
wrażenie, jest automatycznie dyskwalifikowany.
Możliwe, że nie wiedziała, iż jej zachowanie wywołuje reakcję alergiczną.
Gdyby zamiast demonstracji asertywności  – w  niektórych kręgach branej za
agresję – wykazała się większą chęcią współpracy, w miejsce krytyków zyskałaby
zwolenników. Umiarkowane podejście byłoby bardziej konstruktywne i dałoby jej
więcej czasu na spokojne przystosowanie się do nowej sytuacji. Ale oznajmiając,
że „ruszy z  kopyta” według własnego widzimisię, i  oczekując, że wszyscy
dostosują się do jej nadrzędnych osądów, niechybnie wprowadzała ferment.
Nie ulega wątpliwości, że Meghan jest stanowcza, nie znosi sprzeciwu i  nie
kryje swoich przekonań, oczekując od innych, by w  pełni je podzielali. Jest
również bardzo wrażliwa na krytykę i  bezustannie łaknie aprobaty, a  gdy jej nie
dostaje, zamyka się w  swojej skorupce, gdzie roztrząsa własne krzywdy, urażona
do żywego domniemaną niesprawiedliwością, jaka ją spotkała. Ktoś, kto dobrze ją
zna, powiedział mi: „Jeśli jej nie podziwiasz, nie będzie usiłowała cię do siebie
przekonać, tylko po prostu usunie cię ze swojego życia. Nie ma czasu dla
krytykantów, jak ich nazywa. Jej życiową misją jest zmienić świat (w jej
mniemaniu) na lepsze oraz osiągnąć to, czego pragnie, a jeśli się z nią nie zgadzasz,
nie zamierza tracić na ciebie czasu ani energii”. Podczas gdy zwolennicy upatrują
w  tym siły i  niezłomnego pryncypializmu, podobna bezkompromisowość nie
zawsze wychodzi na dobre. „Ruszając z  kopyta” po ślubie, nie tylko podkreślała
swoje stanowisko, filozofię życiową i  światopogląd, ale przez swoje lekceważące
podejście zdołała nadepnąć na niejeden odcisk. Silne osobowości, które hardo
zapowiadają zmiany wbrew wszystkim i  wszystkiemu, nieuchronnie spotkają się
z  oporem. Huragan Meghan, jak czasami nazywano ją w  pałacu, miał wkrótce
przetoczyć się przez jego korytarze – z pełnym poparciem Harry’ego.
Już w  pierwszych miesiącach po ślubie dla naszych nowożeńców stało się
jasne, że ich krucjata na rzecz rewolucyjnych zmian nie spotyka się z  tak
entuzjastyczną reakcją, na jaką liczyli. Świadczyło to nie tylko o  naiwnym
wyobrażeniu Meghan na temat tego, jak działa prawdziwa władza w  obrębie
instytucji, które ją dzierżą, ale i o skłonności Harry’ego do mrzonek. Książę spędził
w  pałacu całe życie i  powinien był wiedzieć, że reformy nie mogą być nagłe
i drastyczne, a już na pewno nie tak częste czy „potężne”, jak by sobie tego życzyli.
Niemniej wraz z żarliwym pragnieniem zmian przejął od Meghan ich huraganowy
charakter. Żadne z  nich nie dostrzegało destabilizującego potencjału ciągłych
i  bezwzględnych unowocześnień. Postrzegali się jako działacze humanitarni,
których zadaniem jest bezustanne wyszukiwanie obszarów wymagających
zreformowania, naświetlanie sytuacji i wprowadzanie modyfikacji, jakie uznają za
stosowne. Doszli do wniosku, że ich życiową misją jest identyfikacja każdej takiej
niwy na świecie, nie zdając sobie sprawy z  fatalnych konsekwencji swojego
podejścia.
Zamiast dostrzec jego zagrożenia, woleli ignorować sygnały ostrzegawcze,
oskarżając krytyków o bezrozumny „tradycjonalizm”, które to słowo w ich ustach
szybko nabrało pejoratywnego zabarwienia; para książęca rozumiała przezeń każdy
aspekt status quo, z  którym się nie zgadzała. Wkrótce zaczęli utyskiwać, że są
tłamszeni przez tradycję, i  pogardzali każdym, kto stawał im na drodze do
zbawienia świata. Należy podkreślić, że zarówno Harry, jak i  Meghan zawsze
cechowali się wybitnymi kompetencjami społecznymi i talentem do przedstawiania
swoich racji z  tak wielką żarliwością, że nawet adwersarze nie wątpili w  siłę ich
przekonań.
Teraz jednak obrócili swój talent przeciwko wszystkim, którzy ośmielili się im
sprzeciwić. Gospodyni przyjęcia, która chciała ich rozsadzić; dworzanin próbujący
wymusić na Meghan przestrzeganie królewskiej etykiety; zaniepokojony
potencjalnymi konsekwencjami sztab, co chwila bombardowany setką nowych
pomysłów  – każdy mógł zostać napiętnowany jako „tradycjonalista” stojący na
drodze „zmian”.
Dla otoczenia stało się jasne, że Harry i  Meghan wszędzie upatrywali
niepotrzebnych utrudnień w realizacji swojej życiowej misji. Ich pragnienie zmiany
świata na lepsze było tak natchnione, tak mesjanistyczne, że wkrótce zaczęli się
skarżyć, iż ich „wysiłki na rzecz zmodernizowania monarchii są niezrozumiane
i  nienagradzane”, „nikt nie docenia ich talentów” i  nie umie „wykorzystać ich
unikalnych zdolności”. Otwarcie deprecjonowali innych członków rodziny
królewskiej, pogardzając nimi jako „niedzisiejszymi sztywniakami”, „oderwanymi
od rzeczywistości tradycjonalistami”, „drętwymi” i „staroświeckimi”. Krytykowali
dworzan, którzy według nich byli „całkowicie niewydolni” i  „zupełnie nie na
bieżąco”, w  przeciwieństwie do Meghan i  jej „zorientowanych” kolegów
z Hollywood, którzy wiedzieli, jak „trafić do ludzi”. Gdy ich krytyka nie przyniosła
spodziewanych rezultatów w  postaci zielonego światła dla wszelkich
przedsięwzięć, zaczęli szukać winnych, ostatecznie dochodząc do wniosku, że
„wszyscy” w  rodzinie królewskiej z  wyjątkiem królowej „zazdroszczą” im
popularności, statusu gwiazd i  wyjątkowych zdolności, które, w  pełni
wykorzystane, odmieniłyby monarchię, a  następnie świat. Zgadywano, że był to
przytyk do Williama i Catherine – i rzeczywiście, Meghan i Harry wkrótce zaczęli
dawać jasno do zrozumienia, że według nich książę i  księżna Cambridge
zwyczajnie im zazdroszczą, przede wszystkim popularności.
Te utyskiwania bynajmniej nie poprawiły atmosfery wokół nich, ale pewne
zwroty, których oboje używali, były tak niepodobne do języka pałacu i arystokracji,
a jednocześnie tak charakterystyczne dla kogoś pokroju i pochodzenia Meghan, że
słuchacze doszli do wniosku, iż to ona pisze kwestie dla nich obojga. Podejrzenia
budziły szczególnie słowa takie jak „unikalne zdolności” oraz „gwiazdorskie
predyspozycje”, których pałac rzekomo nie potrafił odpowiednio „wykorzystać”.
Abstrahując od hollywoodzkich naleciałości, te i  inne zwroty to amerykanizmy
brzmiące obco w uszach Brytyjczyka.
Meghan i  Harry są uparci oraz zawzięci. Pałac nie wątpił w  szczerość ich
intencji, ale wątpliwości nie pozostawiał również fakt, że stali się problematyczni.
On zawsze był trudny i  wymagał specjalnego podejścia. Zmienny i  emocjonalny,
był nieodrodnym synem swoich rodziców, gdyż tak Dianę, jak i Karola cechowały
wybuchowość i  nieco chimeryczne usposobienie. Meghan jest równie żywiołowa
i  zdeterminowana. Nawet w  Hollywood, gdzie bezczelność często jest
poczytywana za zaletę, a nazwanie kogoś kombinatorką to komplement, podobno
biła wszystkich na głowę. Podczas gdy wielbiciele chwalili ją za wytrwałość
i  twardy charakter, pewien producent filmowy powiedział mi, że uważa ją za
„odpychająco nachalną, zachłanną agentkę”, która „myśli, że jest nie wiadomo
kim”, i „zawsze chce więcej, jakby kierował nią jakiś wewnętrzny przymus. Jeśli
dasz jej Kalifornię, zażąda Arizony, a  jeśli jej odmówisz, nazwie to
prześladowaniem”. Meghan zawsze przyświecały słowa matki, która przestrzegała
ją, by „nie pozwalała się doić za darmo”. Teraz jednak dotarła do punktu, w którym
jej niepohamowana zachłanność przestała się opłacać, niepotrzebnie antagonizując
otoczenie, które w  końcu mogłoby dojść do niebezpiecznych wniosków, że ona
sama nie nadaje się na księżną czy nawet na hollywoodzką sawantkę.
Ci z nas, którzy szczerze jej kibicowali, nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ona
i  Harry co rusz rzucają wszystkim kłody pod nogi. Jedną z  takich kłód, która
szybko zaczęła żyć własnym życiem, było ich rosnące żądanie prywatności. Często
kierowali je w  zdumiewającą stronę, wprawiając w  konsternację rodzinę
i  przyjaciół. Zasłaniali się pragnieniem prywatności tak niekonsekwentnie, że ich
bliscy zachodzili w  głowę, przed kim lub przed czym tak zażarcie jej bronią.
Dobrym przykładem było ich zachowanie na weselu po ślubie księżniczki Eugenii
z  Jackiem Brooksbankiem, ambasadorem tequili Casamigos George’a Clooneya.
„Może to był mały odwet za sprawę diademu wielkiej księżnej Kseni, której
Meghan nie udało się podkraść Eugenii, a może byli już tak zaabsorbowani sobą,
że widzieli tylko czubek własnego nosa  – powiedział mi kuzyn rodziny
królewskiej  – tak czy inaczej, znaleźli idealny sposób, żeby skraść całe show”
i podkreślić, że stali się całkowicie odrębną jednostką. „Obeszli wszystkich gości,
dzieląc się nowiną o  ciąży [Meghan]. A  jeszcze parę miesięcy wcześniej na
pytanie, gdzie pojechali w  podróż poślubną i  jak się bawili, odpowiedzieli:
«Chcemy to zachować dla siebie»”.
Można było odnieść wrażenie, że Meghan i Harry muszą się bronić przed tymi,
którzy dobrze im życzą i trzymają za nich kciuki. Otaczając się murem i nikogo do
siebie nie dopuszczając, zdołali urazić i zantagonizować całe tabuny ludzi.
„Trzeba było widzieć jej minę [gdy nie chcieli odpowiedzieć na pytanie
o podróż poślubną]. Była tak zadowolona z siebie jak dwunastolatka na szkolnym
podwórku, patrząca z góry na koleżanki, którym nie chce zdradzić swoich tajemnic.
Absurdalne”. Ponieważ Harry i  Meghan byli małżeństwem dopiero od kilku
miesięcy, a  pierwszy rok po ślubie tradycyjnie uważa się za okres adaptacyjny,
wszyscy błędnie interpretowali oznaki rosnącej alienacji pary. Gdyby wiedzieli, że
Meghan jest niechętna bądź niezdolna dostosować się do nowej królewskiej roli,
byliby przerażeni. Ale nikt niczego nie podejrzewał.
Natomiast szybko stało się jasne, że dla wszystkich zainteresowanych ta
sytuacja jest coraz bardziej męcząca. Pomimo rosnącej wrogości nowożeńców
pałac nadal pragnął wykorzystać ich niewątpliwe atrybuty, głównie z  myślą
o  księżnej. Oboje cieszyli się niebywałą popularnością. Jeszcze przed ślubem
powierzono im uroczyste otwarcie Invictus Games 20 października 2018 roku
w Sydney, po którym zaplanowano ich szesnastodniową wizytę w Australii, Nowej
Zelandii oraz na wyspach Fidżi i Tonga. W wizycie tej pokładano wielkie nadzieje,
licząc, że dzięki jej sukcesowi Harry i  Meghan będą zadowoleni ze swojego
miejsca w szeregu.
Piętnastego października, trzy dni po ślubie księżniczki Eugenii i  tuż przed
wylotem z  kraju, pałac Kensington wydał obwieszczenie: „Ich Królewskie
Wysokości książę i  księżna Susseksu z  radością informują, że wiosną 2019 roku
spodziewają się narodzin dziecka”.
Wszyscy szczerze się ucieszyli na wieść, że w rodzinie królewskiej pojawi się
potomek mieszanej rasy.
Zanim „samolot oderwał się od ziemi, Harry i  Meghan mieli świat u  stóp.
W  Australii witały ich wiwatujące tłumy, a  po zgrzytach z  prasą podczas
poprzedniej wizyty Harry’ego nie pozostał ślad. Mówi się, że każda królewska
wizyta w Australii odsuwa wizję republiki na wiele lat. Najlepszym tego wyrazem
była popularność, jaką książęca para cieszyła się na Antypodach. Jedyna czerwona
flaga pojawiła się podczas ich pobytu na Fidżi, gdy w przemówieniu do młodzieży
Meghan podkreślała znaczenie edukacji, wykorzystując okazję do ataku na swojego
ojca. Drażniło ją, że Tom senior i  Samantha od czasu do czasu udzielają
wywiadów, w  których powtarzają, że Tom był dobrym ojcem, jako że opłacił
Meghan szkołę i  studia. Nie podobała jej się insynuacja, że jest niewdzięczną
córką, która powinna starać się naprawić relacje z  ojcem, gdyż to uderzało w  jej
wizerunek jako skrzywdzonej przez rodzinę osobistości. W  prywatnych
rozmowach, również tych z  Harrym, przedstawiała zgoła inną wersję, według
której wszystko, co osiągnęła w  życiu, zawdzięcza wyłącznie sobie. Mąż
szczególnie ją za to podziwiał i był dumny, że pokonała tyle przeszkód, o których
nie omieszkała mu opowiedzieć. Rzekomo bolało ją, że ojciec i siostra fałszowali
historię, umniejszając jej dokonania. Mając dość psucia przez nich swojego
wizerunku, wykorzystała okazję, by publicznie zaprzeczyć, jakoby Tom senior
opłacił jej naukę na Uniwersytecie Północno-Zachodnim. Oświadczyła stanowczo,
że zapłaciła za studia z  własnej kieszeni dzięki pracy dorywczej oraz kredytowi
studenckiemu. Tym samym honor i nieskazitelny wizerunek zostały przywrócone.
W zależności od punktu widzenia był to z  jej strony albo fatalny błąd, albo
sprytne posunięcie mające na celu podtrzymanie współczucia zwolenników, paliwa
napędowego jej popularności. Niemniej to niedopuszczalne, by członkowie rodziny
królewskiej wykorzystywali oficjalne wizyty jako okazję do osobistej wendety. Ich
zadaniem jest reprezentować naród i  promować jego, a  nie własne, interesy.
Wplatanie rodzinnych animozji zatruwa całą wizytę i  odciąga uwagę od jej
prawdziwego celu.
Opinia publiczna jeszcze o tym nie wiedziała, ale ojciec Meghan miał rachunki
na dowód prawdziwości swoich słów. Wystarczyło, że pokazałby je prasie, co
zresztą ostatecznie zrobił, gdy jego córka wytoczyła sprawę „Mail on Sunday”. To
dowodziło, że trudności, z którymi się borykała, wbrew temu, co twierdziła, miały
w  głównej mierze naturę wewnętrzną, choć to naturalnie nie umniejsza ich wagi.
Kobieta, która zmaga się z  problemem tożsamości rasowej, jak najbardziej
zasługuje na współczucie, a  to, że udało jej się przezwyciężyć kompleksy i  tak
wiele osiągnąć, jest godne najwyższej pochwały.
Niemniej wrzucając wszystkie zmagania do jednego worka, narażała się na
rozmaite nieprzyjemne przeinaczenia. Najbardziej niefortunną konsekwencją było
jednak rozdrapanie starych ran, którym należało pozwolić się zabliźnić.
Największy uszczerbek na jej reputacji przyniosły trudne relacje z  ojcem. Choć
w Stanach Zjednoczonych, gdzie wciąż dominowało poczucie dumy z Meghan jako
amerykańskiej księżnej i nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego Brytyjczycy nie noszą
jej na rękach tak jak po drugiej stronie Atlantyku, jej problemy rodzinne przeszły
bez większego echa, tu waśnie z  ojcem wyjątkowo jej zaszkodziły. Krytycy
księżnej mówili głośno, że wszyscy popełniają błędy, i  oczekiwali, że przebaczy
mu to, bądź co bądź, błahe przewinienie, które zamiast krzywdy tak naprawdę
narobiło jej tylko trochę wstydu. Nie wybaczyć obcemu to jedno, przyjacielowi
drugie, ale rodzicowi? Taka surowość nie podobała się przeciętnemu
Brytyjczykowi, na domiar złego swoje trzy grosze dodała Samantha, zarzucając
Meghan kłamstwo i brak wdzięczności za ojcowską szczodrość. W sieci zawrzało.
I choć w oczach zwolenników brak odpowiedzi księżnej mógł wyglądać na pełne
godności przemilczenie, dla krytyków stanowił dowód bezduszności w połączeniu
z wyniosłą obojętnością.
Jak dopiero miało się okazać, był to punkt zwrotny w jej społecznym odbiorze.
Odtąd cokolwiek zrobi, napięte relacje z ojcem będą ją stawiać w tak złym świetle,
że dla połowy internetu i lwiej części brytyjskiej opinii publicznej będzie na zawsze
skreślona. Sytuacja nie do pozazdroszczenia i  trzeba mieć zatwardziałe serce, by
nie żałować Meghan, jej ojca, męża i reputacji. Czy zanosiło się na to, że pierwsza
kolorowa kobieta w  brytyjskiej rodzinie królewskiej nie sprawdzi się w  roli
księżnej?
Ponieważ sama jestem na świeczniku i mam styczność z opinią publiczną dużo
częściej niż przeciętny obywatel i  ponieważ większość Brytyjczyków mnie zna
i lubi zasięgać u mnie języka na temat rodziny królewskiej, dowiedziałam się, jak
dalece Harry i  Meghan wypadli z  łask społeczeństwa. Jego zaczęto nazywać
„pantoflarzem” i  „żałosnym słabeuszem” z  „martwicą mózgu”, który myśli
penisem i  jest „wodzony za nos” przez silniejszą i  inteligentniejszą kobietę. Co
gorsza, większość uważała Meghan za „pozerkę”, „karierowiczkę” i  na dokładkę
„chciwą oportunistkę”. Nazywano ją „hipokrytką”, „świętoszkowatą,
pretensjonalną i afektowaną oszustką”, „kłamczuchą” i „bezwzględną, egoistyczną
zdzirą, która obeszła się z własnym ojcem gorzej niż z wściekłym psem”. Co rusz
ludzie powtarzali, że ją „przejrzeli”, więc teraz „może do woli wychodzić z siebie”
i „zgrywać niewiniątko”, ale zdania o niej nie zmienią.
Żadna osoba publiczna nie chciałaby zbierać takich „recenzji”, zwłaszcza jeśli
reprezentuje nadzieje milionów ludzi na całym świecie. Meghan nie tylko traciła
sympatię swoich rozczarowanych zwolenników, ale i  zmarnowała niepowtarzalną
okazję, by zapisać się złotymi zgłoskami jako pierwsza kobieta mieszanej rasy
w brytyjskiej rodzinie królewskiej. Ja ze swej strony miałam i wciąż mam nadzieję,
że uda jej się odzyskać dawną pozycję, a wraz z nią życzliwość i szacunek, jakimi
ją darzono, gdy tamtego majowego dnia składała przysięgę ślubną, stając się
księżną Susseksu.
Jednak z własnego doświadczenia wiem, że Brytyjczycy umieją trafnie oceniać
osoby publiczne, zwłaszcza kiedy zobaczą je parę razy na ekranie telewizora.
Podczas gdy prasa jest w stanie pogrzebać czyjąś reputację pod lawiną trudnych do
wyprostowania wypaczeń, gdy opinia publiczna wyrobi sobie o  kimś osąd,
niewiele da się zrobić, by go zmienić, gdyż w  przeciwieństwie do Amerykanów
Brytyjczycy nie lubią „zmartwychwstań”. Zza grobu nie ma powrotu i  nikt ze
świecznika nie dostaje drugiej szansy.
Choć Meghan i  Harry nie przekroczyli jeszcze tego Rubikonu, znaleźli się
niebezpiecznie blisko granicy z zaświatami życia publicznego. I wtedy zaczęły się
pojawiać kolejne przecieki z  najbliższego otoczenia pary, które jeszcze bardziej
podkopały jej popularność: zaczęto szeptać, że księżna traktuje personel niezgodnie
z brytyjskimi standardami.
Złe traktowanie pracowników to w  kręgach brytyjskich wyższych sfer grzech
śmiertelny. Nieważne, jak miły jesteś dla równych sobie ani jak mocno podkreślasz
swoją zdeklarowaną filantropię; złą sławę wśród personelu można porównać do
przemocy w  rodzinie. Na krewnych, przyjaciołach i  ludziach z  twoich kręgów
możesz się wyżywać do woli, jeśli są na tyle głupi albo słabi, by ci na to pozwolić.
Macie tę samą pozycję społeczną, więc mogą się bronić. Inaczej jest w przypadku
pracowników, nad którymi z  definicji masz przewagę i  władzę. Źle ich traktując,
sprzeniewierzasz się nadrzędnej maksymie „szlachectwo zobowiązuje” i  tracisz
cały szacunek w oczach tych, którzy się nią kierują.
Antypatia względem przyjaciół i rodziny Harry’ego to jedno, ale gdy rozeszła
się fama o  niewłaściwym zachowaniu księżnej wobec osób, które nie mogły się
bronić, sprawa stała się poważniejsza. Jej wybryki przed ślubem składano na karb
nerwów typowych dla panny młodej. Jest zestresowana, usprawiedliwiano ją.
Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Dajmy jej trochę czasu, by okrzepła w nowej roli.
Jest w obcym kraju.
Granica między współczuciem a  naiwnością bywa cienka i  większość ludzi
woli udzielić komuś kredytu zaufania. Ale gdy wszędzie biją na alarm, trudno tego
nie usłyszeć. I tak też było w tym przypadku, gdy najpierw elita, a następnie prasa
dowiedziały się o  różnych incydentach, które para książęca usiłowała
bezskutecznie zamieść pod dywan.
Szczególnie źle wróżył jeden z nich. Sytuacja rzekomo miała miejsce krótko po
królewskim ślubie. Meghan, która zdążyła już zasłynąć ze swojego
perfekcjonizmu, oskarżono o to, że rzuciła na podłogę świeżo uprasowaną sukienkę
ze słowami: „To ma być uprasowane? Zróbcie to, jak należy, i  to już”. Czy takie
zdarzenie rzeczywiście miało miejsce? Czy osoba kulturalna zwraca się w  ten
sposób do personelu? Miejmy jednak nadzieję, że jej słowa zostały po drodze
przekręcone.
Inny incydent ze służbą jest jeszcze bardziej szokujący. Mam tylko nadzieję, że
tę relację również przeinaczono post factum, choć z drugiej strony doświadczenie
uczy, że w  każdej plotce jest ziarno prawdy. Mianowicie podczas jednej
z  oficjalnych wizyt Meghan miała stracić nad sobą panowanie i  rzucić gorącym
napojem w kogoś, kto ją zdenerwował. Skończyło się na odejściu poszkodowanego
z  pracy z  dwustoma pięćdziesięcioma tysiącami funtów w  kieszeni dla
zatuszowania sprawy.
W pewnym sensie to nawet nieistotne, czy ów incydent rzeczywiście miał
miejsce. Jeśli tak, Meghan zachowała się karygodnie, a jeśli nie, równie oburzające
jest rozsiewanie podobnych plotek o kimś, kto nigdy tak nie postąpił. Para książęca
ponoć była przeświadczona, że wszystkie krzywdzące opinie o  Meghan mają
rasistowskie bądź snobistyczne podłoże, ale to mało prawdopodobne z  kilku
powodów. Po pierwsze, większość osób, które rozpowszechniały owe pogłoski, nie
była rasistami ani snobami. Wielu szczerze martwiło zachowanie Meghan
i Harry’ego, którzy według nich powinni trochę spuścić ze swojego agresywnego,
roszczeniowego i  wielkopańskiego tonu. Postawa pary książęcej była odbierana
jako antagonizująca i protekcjonalna, a chwilami nawet obraźliwa i bezwzględna.
Stawiano im za wzór Williama i Catherine, ale często tylko załamywano ręce, bo
Harry i Meghan zamknęli się szczelnie w swojej bańce i nikt nie był w stanie do
nich dotrzeć.
Jak można się było tego spodziewać, posypały się wypowiedzenia. Jedną
z  najbardziej spektakularnych i  niewyobrażalnych była rezygnacja starszej
sekretarz prasowej Katriny McKeever, która pierwotnie sprawowała funkcję
łącznika z  rodziną Meghan. We wrześniu 2018 roku odeszła po cichu z  biura
prasowego pałacu Kensington w  atmosferze doniesień o  lawinie e-maili, którymi
księżna codziennie zasypywała ją już od piątej rano. Meghan stała się wulkanem
pomysłów odnośnie do kształtu swojej nowej roli, a jak pamiętamy, jej etos pracy
nie miał sobie równych, więc szybko zaczęła budzić grozę wśród personelu.
Dwa miesiące później z  pracy odeszła osobista asystentka Meghan, Melissa
Toubati, którą księżna miała raz po raz doprowadzać do łez swoimi ciągłymi
wymaganiami. Toubati wcześniej pracowała dla Robbiego Williamsa i Aydy Field;
w  następstwie tej rezygnacji pałac udzielił jej oficjalnej pochwały w  uznaniu dla
istotnego wkładu w  przygotowanie uroczystości ślubnej księcia i  księżnej
Susseksu.
W języku dworu znaczyło to, że z  Meghan nie da się wytrzymać, choć sama
para książęca uważała swoje wymagania za jak najbardziej uzasadnione. Mieli
przed sobą misję ratowania świata, to było najważniejsze, i  na ich pokładzie nie
było miejsca dla małostkowych czy niepotrzebnie negatywnych
współpracowników. Meghan odznaczała się wybitną pracowitością, więc jak
można się domyślić, nikogo nie oszczędzała. Harry podziwiał jej zaangażowanie,
a  także wartości, którym hołdowała. Dawała z  siebie wszystko i  od innych
wymagała tego samego. Jeśli po drodze pomagierzy słabego ducha postanowią się
wykruszyć, mają do tego pełne prawo, ale niech nie oczekują, że ona zboczy ze
słusznej ścieżki tylko dlatego, że okazali się zbyt słabi, by utrzymać kurs.
Dwa miesiące po odejściu zapłakanej Melissy Toubati podano do wiadomości,
że Amy Pickerill, druga sekretarz osobista Meghan, często określana mianem jej
prawej ręki, odchodzi z pracy po narodzinach dziecka Susseksów. Dołączył do niej
Jason Knauf, rzecznik prasowy pary książęcej oraz księcia i  księżnej Cambridge,
który objął zarząd nad ich fundacją.
The Royal Foundation, jak brzmi jej skrócona nazwa, została powołana do
życia we wrześniu 2009 roku jako wspólne przedsięwzięcie filantropijne Williama
i  Harry’ego. Po ślubie współpracę z  nią podjęła najpierw Catherine, a  następnie
Meghan. I tak oto narodziła się Fantastyczna Czwórka.
Nagle, gdy świat wstrzymywał oddech, czekając na narodziny dziecka Meghan
i  Harry’ego, zaczęły krążyć pogłoski o  rosnącym rozdźwięku między braćmi.
Poniekąd ich potwierdzeniem było oświadczenie księcia i  księżnej Susseksu
o przenosinach ze wspólnego biura obu par w pałacu Kensington do nowej kwatery
w  pałacu Buckingham. Ogłosili również, że odchodzą z  The Royal Foundation
i zakładają własną organizację charytatywną, Sussex Royal. Dostali także swojego
specjalistę od public relations w  komplecie z  oficjalnym profilem na Instagramie
i  przeprowadzili się z  pałacu Kensington do Frogmore Cottage, jak na ironię
zajmowanej niegdyś przez wielką księżną Ksenię, która schroniła się w  Wielkiej
Brytanii po obaleniu swojego brata, cara Mikołaja II. Meghan może i nie dostała jej
kokosznika, ale zamieszkała w jej domu.
Tamtego roku Meghan i  Harry spędzili swoje pierwsze święta z  rodziną
królewską w  Sandringham jako małżeństwo. Prasa zdążyła już zwietrzyć konflikt
między braćmi oraz ich żonami i zaczęły się spekulacje odnośnie do jego przyczyn.
Narracja przybrała niekorzystny dla rojalistów obrót i nawet brukowce stawały na
rzęsach, by przedstawić sprawy w możliwie pozytywnym świetle, ale trudno było
udawać, że wszystko jest w  porządku. Według niepotwierdzonych doniesień „nie
jest tajemnicą, iż źródłem problemu było to, że William ostrzegł brata przed
pochopną decyzją w  kwestii ślubu, i  Meghan nigdy mu tego nie wybaczyła. Ta
dziewczyna żąda bezwarunkowego uwielbienia, a  jeśli go nie dostaje, delikwent
trafia na jej czarną listę”, powiedział mi kuzyn rodziny królewskiej. W prasie obok
spekulacji na temat oziębienia stosunków między parami zaroiło się od doniesień
mówiących, że królowa nakazała Fantastycznej Czwórce zademonstrować
zjednoczony front, co też zrobili, idąc razem z  rezydencji do kościoła pod
wezwaniem św. Marii Magdaleny na nabożeństwo bożonarodzeniowe.
Choć w  Stanach Zjednoczonych Meghan i  Harry cieszyli się dużą sławą,
pojawiając się często na okładkach bądź stronach czasopism takich jak „People”,
w Wielkiej Brytanii nie byli zwykłymi celebrytami, lecz nieodłącznymi i istotnymi
członkami rodziny królewskiej, połową Fantastycznej Czwórki, za którą prasa
trzymała kciuki, by móc do znudzenia o niej pisać. W trakcie tej krótkiej okazji do
zrobienia sobie paru wspólnych zdjęć w Sandringham szwagierki stanowiły swoje
idealne uzupełnienie, nie tracąc przy tym indywidualności. Catherine, ubrana
w  idealnie skrojony dwurzędowy wełniany płaszcz w  kolorze jagód ostrokrzewu,
z  aksamitnymi kieszeniami, kołnierzem i  kapeluszem do kompletu, była
ucieleśnieniem tradycyjnej królewskiej elegancji, natomiast Meghan postawiła na
rozpięty czarny płaszcz, pod którym było widać ciążowy brzuszek, dopasowaną
sukienkę w tym samym kolorze oraz kapelusz od Philipa Treacy’ego.
Pałac borykał się już wtedy z  całym mnóstwem problemów. Oprócz napięć
w  rodzinie królewskiej i  zerwanych przyjaźni Harry’ego zaczęto coraz głośniej
zadawać niewygodne pytania o  konflikt Meghan z  jej ojcem i  rodzeństwem.
W  rezultacie opinia publiczna odsunęła się od niej, a  w  kręgach dworskich
zachodzono w  głowę, która córka by tak postąpiła, zwłaszcza że księżna zawsze
powtarzała, że był wspaniałym rodzicem.
Znalazłam odpowiedź na to pytanie, rozmówiwszy się z przeróżnymi krewnymi
oraz znajomymi obu stron. I doszłam do wniosku, że Meghan po prostu nie miała
innego wyjścia  – musiała się zachować tak, a  nie inaczej. Udało jej się nawiązać
nić porozumienia z  Harrym dzięki najskuteczniejszej metodzie: odwołując się do
jego emocji i  przedstawiając się jako osoba, która wykuła swoją siłę w  ogniu
podobnego cierpienia  – niemal sieroctwa  – i  wmówić mu, że ma klucze do
szczęścia. Z uwagi na to, że oprócz uczucia i zadzierzgniętej więzi nie było nic, co
mogłoby utrzymać ich razem, związkowi zagroziłoby każde zeznanie sprzeczne
z jej wersją wydarzeń.
Meghan Markle wykreowała nową siebie, o czym świadczą jej własne wpisy na
obu blogach. Jak sama to ujęła, możesz zostać, kim sobie wymarzysz, wystarczy
tylko chcieć. Ryba może zamienić się w  ptaka, róż w  zieleń, a  nieograniczona
ambicja  – w  płynącą z  serca filantropię. Tak jak w  przypadku wszystkich
fabrykacji, z tyłu obrazek nigdy nie jest tak wyszlifowany jak z przodu. Ale to było
bez znaczenia.
Istniał wyraźny rozdźwięk między prawdą o przeszłości Meghan a fasadą, którą
prezentowała przed światem, nie wyłączając Harry’ego. To właśnie dlatego musiała
zerwać wiele bliskich przyjaźni z dawnych lat, gdyż obecna Meghan była zupełnie
inną osobą niż Meghan z przeszłości. W istocie jedynym, co je łączyło, było ciało,
jak ujęła to pewna Kanadyjka. Cała reszta wyparowała. Jak pamiętamy
z  wypowiedzi Nikki Priddy, Meghan przed zdobyciem sławy nie była tą samą
osobą co po jej zdobyciu. I choć przyjaciółka lubiła tę pierwszą, drugą potępiała tak
bardzo, że nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
Rozpad przyjaźni można postrzegać jako naturalny skutek oddalenia się od
siebie, ale w  przypadku relacji z  rodzicami sprawa nie jest już taka prosta. Choć
publicznie Meghan wychwalała ojca pod niebiosa, w  duchu zaczęła się bać, że
gadatliwy Thomas Markle senior mógłby powiedzieć za dużo o  jej przeszłości,
budząc w  Harrym wątpliwość co do wiarygodności odmalowanego przez nią
obrazka. Dla przykładu, wmówiła mężowi, że miała dużo cięższe życie, niż było
w  rzeczywistości. Zyskała jego podziw, udając w  pełni samowystarczalną osobę
pokonującą przeszkody, które de facto nigdy nie pojawiły się na jej drodze.
Opowiedziała mu o swojej pracowitości i determinacji, które pozwalały jej opłacić
studia, a  tak naprawdę rachunki za czesne pokrywał jej ojciec. To zatem
zrozumiałe, że nie chciała, by Tom senior zdradził Harry’emu niewygodną prawdę,
nawet przypadkiem.
Właśnie dlatego nie przedstawiła mu go przed ślubem. Z  jej punktu widzenia
najgorszym scenariuszem była tak znakomita komitywa między panami, że
ukochany tatuś zdekonspirowałby ją przed narzeczonym, bezwiednie
uświadamiając mu, że jego Kwiatuszek wcale nie wykuł się w tak gorącym ogniu,
jak ten myślał. Harry kochał jej siłę, która dodawała mu pewności siebie, więc
Meghan nie mogła pozwolić, by podał w  wątpliwość historię jej walki
z przeciwnościami losu, choć jak na ironię jej życie było niepozbawione wyzwań.
Niemniej wbrew temu, co teraz twierdziła, miały one naturę głównie wewnętrzną
i  dotyczyły tożsamości rasowej oraz wstydu z  powodu uchodzenia za białą, a  nie
dyskryminacji, z  jaką rzekomo spotykała się ze strony otoczenia. Najlepiej
świadczy o  tym fakt, że nikt nie umiał przytoczyć choćby jednego takiego
incydentu z  jej życia, natomiast wiele osób sypało jak z  rękawa zupełnie
odwrotnymi przykładami. Jedyne ograniczenia, z  jakimi się spotkała, wynikały
z jej pragnienia bycia postrzeganą jako gwiazda i ktoś absolutnie wyjątkowy. Ale
były to normalne frustracje zwyczajnej, acz ambitnej osoby o wybujałym ego, która
zmaga się ze światem, dopóki jej wysokie mniemanie o sobie nie zostanie przyjęte
jako jedynie słuszne. Krótko mówiąc, jej zmagania nie różniły się niczym od
zmagań kobiety pragnącej udowodnić swoją wyjątkowość i  wpisywały się
w  klasyczną drogę ku sławie  – ni mniej, ni więcej. Takimi samymi
doświadczeniami mogą się  podzielić całe rzesze ludzi wszelkich ras i  wyznań.
Uprzedzenia nie mają z tym nic wspólnego, a tym bardziej domowe „niedostatki”.
Jeśli już, cała sprawa rozbijała się o  przaśną codzienność ambitnej osóbki pnącej
się z mozołem po szczeblach kariery.
Meghan nie przez przypadek została aktorką. Zna się na dobrym dramacie
i  docenia jego wagę; jest na tyle utalentowana i  inteligentna, by wiedzieć, że
narracja teatralna bardziej wciąga od tej „życiowej”. Pierwsza wzrusza, druga nie
budzi większych emocji. Księżna osiągnęła najwyższe szczyty i  teraz musiała
bronić swojej pozycji przed niewygodnymi krewnymi, w  tym ojcem, którzy
mogliby jej zagrozić nieopatrzną paplaniną. Z drugiej strony, nie mogła pozbyć się
Toma seniora, nie wzbudzając podejrzeń, więc zamiast tego postanowiła
kontrolować go już na miejscu. To oczywiste, że najbezpieczniej byłoby go
sprowadzić tuż przed ślubem, gdy w  wirze przygotowań Harry nie będzie miał
czasu na dłuższe pogawędki. I tak oto jej oddany narzeczony będzie nadal wierzył,
że jego ukochana to dzielna lwica, która własnymi siłami podbiła okrutny świat,
a nie rozpieszczony Kwiatuszek, którym tak naprawdę była.
Harry to bardzo uczuciowy człowiek. Choć intelekt nie jest jego najmocniejszą
stroną, ma znakomicie rozwiniętą inteligencję emocjonalną. Z  kolei Meghan jest
wybitnie inteligentna, wylewna i ma wysoko rozwinięte kompetencje społeczne. Jej
pasja, entuzjazm i  spontaniczność nie mają sobie równych, a  co ważniejsze, są
odbierane jako ciepło i serdeczność, choć ci, od których się odcięła, uważają ją za
fałszywą oportunistkę. Bez względu na to, czy mają słuszność, czy nie, nie można
jej odmówić atrakcyjności, uroku osobistego i talentu do wmawiania innym, że jest
dokładnie tym, czego pragną. Wie, w  którą strunę uderzyć, by zaskarbić sobie
względy tych, na których chce zrobić wrażenie, i zawsze potrafi zachować zimną
krew.
Według osób, które dobrze ich znają, Meghan zdobyła serce Harry’ego,
odwołując się do jego szczerego humanitaryzmu, a to dzięki dowodom na własną
działalność dobroczynną i  podpisywaniu się pod wartościami, którym, jak
wiedziała, hołdował. Jednocześnie pozowała na bezbronną kobietkę, czym obudziła
w  nim współczucie i  miłość, odwzorowując jego własne bolesne doświadczenia
i karmiąc go opowieściami o tym, jak wiele krzywd spotkało ją ze strony okrutnego
świata. Harry podziwiał w  niej odwagę i  szlachetność, z  jakimi stawiała czoła
przeszkodom losu. Tym bardziej więc nie mogła pozwolić, by najdroższy tatuś
zniszczył wzruszający obrazek pełen cierpień, które nigdy tak naprawdę nie były
jej udziałem.
Wiele świadczy o  tym, że Meghan jest dużo silniejszą indywidualnością od
Harry’ego. Pod maską zawadiackiego samca alfa skrywa się wrażliwy chłopak,
współczujący i  utożsamiający się z  pokrzywdzonymi przez los. Przy wszystkich
swoich dobrych uczynkach Meghan nigdy nie doświadczyła prawdziwej straty
i choćby z tego względu nie dorównuje mężowi empatią. Księżna cechuje się także
bardziej strategicznym myśleniem. Jak wielu oficerów, Harry potrafi wydawać
rozkazy, ale i  je przyjmować. Najlepiej radzi sobie, gdy może „prężyć muskuły”
pod bezpiecznym dachem, za który kiedyś służyło mu wojsko, a którym teraz jest
dla niego Meghan. Ona z kolei nie cierpi, gdy się jej rozkazuje. Jeśli musi, potrafi
współpracować, tak jak przy kręceniu W garniturach, ale tylko na tyle, na ile się
tego od niej wymaga. A  i  wtedy nie rezygnuje z  negocjacji, by nie pozostawić
wątpliwości, że jej współpraca to oznaka siły, nie słabości, a  już na pewno nie
bezmyślności. Innymi słowy, Meghan to dominująca osobowość, która dzieli się
władzą tylko wtedy, gdy jest do tego zmuszona. We wszystkich innych
przypadkach to ona niepodzielnie dzierży stery.
Ponieważ jest również opiekuńcza i troskliwa, to idealny materiał na partnerkę
dla mężczyzny, który kochał swoją matkę, a  jeszcze lepszy dla takiego, który ją
kochał i  stracił. Harry odbiera jej dominację jako troskę, choć ci, którzy podają
w  wątpliwość czystość jej motywów, uważają, że Meghan go kontroluje. Jedną
z  poszlak, że coś w  tym może być, była przysięga małżeńska, do której dopisała
przyrzeczenie, iż będzie „bronić” Harry’ego. Fascynujące jest to, jak udało jej się
ustawić w  pozycji jego obrończyni. Zdołała go przekonać, że pokonawszy tak
wiele bólu i  cierpienia, jest na tyle silna, by go ochronić  – chłopca, który stracił
matkę i  nigdy się z  tego nie otrząsnął. A  ponieważ jej wielkie cierpienia
przemieniły ją ze zwykłej śmiertelniczki w  niezwykłą istotę, on, zwyczajny
chłopiec, potrzebuje jej opieki.
Można powiedzieć o  niej wiele, ale nie ulega wątpliwości, że Meghan
naprawdę jest wyjątkowa. Bowiem tylko ktoś o  niebywałych talentach,
niepowtarzalnej kreatywności i  bezspornej inteligencji potrafiłby zbudować tak
silną więź z Harrym.
Rozdział 8

Choć Harry był święcie przekonany, że tylko Meghan Markle zna drogę do
Świętego Graala, a  ona wciąż miała wierne grono wielbicieli, w  miarę upływu
czasu coraz większa część brytyjskiej prasy i  opinii publicznej zaczęła dochodzić
do niepokojących wniosków, iż księżna Susseksu jest pretensjonalną bajerantką
o  głębi łyżeczki do herbaty, szczerości blagierki i  wiarygodności oszustki
zamkniętej w  pokoju pełnym gotówki. Wszyscy, którzy pokładali w  niej wielkie
nadzieje, srodze się zawiedli. Dla tych z  nas, którzy rozumieją, iż rola księżnej
Zjednoczonego Królestwa reprezentuje coś, czego nie można kupić za żadne
pieniądze, skaza na jej wizerunku niosła ze sobą długofalowe konsekwencje.
Istniało ryzyko, że wśród nich znajdzie się negatywny wpływ na stosunki rasowe,
gdyż zwolennicy Meghan mogli nie zdawać sobie sprawy, iż zastrzeżenia jej
krytyków w głównej mierze bądź wyłącznie dotyczyły wypełniania królewskiej roli
oraz tego, co mówiło się o  jej charakterze, w  rezultacie dochodząc do błędnego
wniosku, iż jej niepopularność wynika z  uprzedzeń. Nie przyniosłoby to nikomu
niczego dobrego, może z wyjątkiem antymonarchistów i samej Meghan, która bez
względu na swoje zachowanie niczym żona Cezara stałaby poza wszelkimi
podejrzeniami jako ofiara, którą bynajmniej nie była.
Sytuacja stawała się coraz gorsza. Ci, którzy wcześniej uważali, że Meghan nie
przyłożyła ręki do nadszarpnięcia swojej reputacji, zaczęli mieć wątpliwości, czy
rzeczywiście winne są temu uprzedzenia rasowe. Natomiast ci, którzy byli zdania,
że się doń przyczyniła, oburzali się oskarżeniami o rasizm, mimo że pochodzenie
nie miało nic wspólnego ze spadkiem jej popularności. Jeden z dworzan powiedział
mi, że „nikt [w pałacu] nie sądzi, by książę czy księżna Susseksu naprawdę
wierzyli, iż u podstaw takiego stanu rzeczy leży rasizm, ale nie zawahają się zagrać
tą kartą, jeśli uznają, że przyniesie im to korzyść. Już kiedyś ją wyciągnęli [gdy
opinia publiczna dowiedziała się o ich romansie], choć wszyscy mamy nadzieję, że
więcej tego nie zrobią. To wyrządziłoby wielką szkodę interesom państwa. Książę
Harry dobrze o  tym wie [i miejmy nadzieję, że temu zapobiegnie]. Równie
szkodliwe będzie jednak ich milczące przyzwolenie, by zwolennicy nadal
bezmyślnie składali ten stan rzeczy na karb rasizmu”.
Z uwagi na to, że zachowanie Meghan i  Harry’ego, zamiast jednoczyć,
tworzyło podziały, i  ponieważ gra toczyła się o  dużo większą stawkę niż ich
popularność, prasa czujnie nadstawiła uszu i wytężyła wzrok. Kontrowersje zawsze
są ciekawsze niż monotonia, a  niejednoznaczna narracja bardziej kusząca od
jednorodnej. Bez względu na to, czy Meghan miała pełną świadomość, że jej
działania ściągają na nią coraz większe zainteresowanie prasy, czy też błądziła we
mgle, zamieniając się w  jej idealny cel  – uosabiający na równi prestiż, blask,
kontrowersje, konflikt, zgodę i opozycję, podkreślone wielkim znakiem zapytania
o to, co kryje się pod lśniącą powierzchnią – to, co zrobiła po powrocie z podróży
po Antypodach, zakończonej kolejną odsłoną rodzinnych dramatów, sprawiło, że
ponownie znalazła się na celowniku mediów.
Jedenastego grudnia 2018 roku, zaledwie miesiąc po powrocie gibkiej i smukłej
Meghan z  zamorskich wojaży, niespodziewanie pojawiła się ona na scenie jako
gość honorowy na rozdaniu British Fashion Awards w  Royal Albert Hall, by
wręczyć nagrodę Clare Waight Keller, dyrektor artystycznej domu mody Givenchy,
która, jak pamiętamy, zaprojektowała jej suknię ślubną. W  zależności od punktu
widzenia, Meghan albo zaprezentowała przed światem niezwykłe ciepło
i  naturalność, albo uruchomiła cały arsenał swojego czaru, który wielu jej
krytykom zaczynał się już nudzić. Jej nienagannie umalowana twarz promieniała
uśmiechem i radością zawodowej aktorki stojącej w świetle reflektorów.
Monarchia ma to do siebie, że nigdy nie zaskakuje, a  jej przewidywalność
i pokrzepiający brak niespodzianek stanowią miłą odmianę w erze nieobliczalności
i  szumu medialnego. Nienagannie ubrana, choć w  ocenie krytyków za bardzo
zadająca hollywoodzkiego szyku, Meghan ponownie zaprezentowała się w obcisłej
czarnej sukni na jednym ramiączku od Givenchy. Zachowywała się jak
hollywoodzka gwiazda podczas rozdania Oscarów, które w  oczach sceptyków nie
ma sobie równych pod względem ilości sztucznych uśmiechów i udawanej radości
z wygranej konkurenta. W istocie Meghan nie mogła okazać większej serdeczności
i  uczucia Clare Waight Keller. Jak powtarzają jej przyjaciele, jest szczerze
kochającym człowiekiem, który zawsze potrafi dać wyraz swojemu przywiązaniu,
choć krytycy z  przekąsem kwitują podobne pokazy wylewności, żałując, że nie
umie okazać podobnej miłości własnemu ojcu i krewnym męża, z którymi była już
wtedy w chłodnych stosunkach.
Obie strony miały swoje racje. Za kulisami Meghan uskarżała się, że czuje się
stłamszona protokołem. W  jej mniemaniu był to „chłodny”, „sztywny”
i „krępujący” „stek bzdur”. Chciała móc swobodnie okazywać poddanym miłość;
była wielką wyznawczynią „mocy przytulania”, które w jej przekonaniu stanowiło
najlepszy wyraz serdeczności. Nie chciała, by cokolwiek  – lub ktokolwiek  –
dyktowało jej, jak ma się zachowywać. Bez względu na to, czy chodziło
o  przyjaciela, kochanka, czy obcego, jeśli miała ochotę okazać komuś uczucie,
powinna móc to zrobić. Dawała jasno do zrozumienia, że „cały ten bzdurny
protokół” nie stanie na przeszkodzie jej wylewności  – nieważne, prywatnie czy
publicznie, w  oficjalnym czy nieoficjalnym charakterze. Jej serce było za duże,
a  blask zbyt jasny, by je ukrywać. Zamknęła więc Clare Waight Keller
w  niedźwiedzim uścisku, udowadniając swoim krytykom, że są podli, a  ona ma
w sobie dużo więcej serdeczności od nich wszystkich razem wziętych.
Za kulisami Meghan nie kryła zaskoczenia, że zbiera tak wysoce niepochlebne
recenzje. Jak większość aktorek, żyje poklaskiem i  aprobatą opinii publicznej.
Najmniejsza krytyka wyprowadza ją z równowagi, więc wrogość, z jaką zaczęła się
spotykać, do głębi nią wstrząsnęła. W  odpowiedzi postanowiła nie schodzić
z obranego kursu, pokazując światu oblicze ciepłej, cudownej kobiety, którą była,
jednocześnie pozwalając przyjaciołom na przecieki mające świadczyć o  jej
trzeźwym podejściu do życia. Na dowód zaczęły się pojawiać doniesienia o  tym,
jakoby nowa światowa ikona mody była swoją własną stylistką, która na dokładkę
umiała układać sobie fryzurę i robić profesjonalny makijaż, gdy pod ręką nie było
jej ulubionej wizażystki.
Podczas gdy w  gronie wielbicieli podobne doniesienia przydawały jej blasku,
dla krytyków były bez znaczenia. Nie dbali o takie płytkie detale; interesowały ich
ważniejsze kwestie. A  po występie Meghan w  Royal Albert Hall ich uwagę
zaabsorbowała jedna z  najistotniejszych. Najlepiej podsumował to „Daily Mail”
nagłówkiem krzyczącym: „Ciężarna Meghan Markle eksponuje WYDATNY
ciążowy brzuszek na rozdaniu British Fashion Awards”.
Gdy w burzy oklasków wchodziła na scenę, by wręczyć statuetkę Clare Waight
Keller, największe zainteresowanie wzbudził jej widoczny brzuszek. W  ciągu
zaledwie czterech tygodni z płaskiego jak naleśnik urósł do rozmiarów „siódmego
miesiąca ciąży”, jak ujął to jeden z dziennikarzy.
Ale Meghan na eksponowaniu nie poprzestała. W końcu nikt nie powinien mieć
wątpliwości, że stan błogosławiony wprawia ją w nieustanną euforię. Jako osoba,
która musi wyrażać radość zarówno słowem, jak i  gestem, przed wręczeniem
nagrody i po tym fakcie położyła dłonie na brzuchu. I już ich nie zdjęła, jakby doń
przyrosły, by cały świat zobaczył, jaka jest szczęśliwa. Zupełnie jakby dzieliła się
sekretem, z którego jest niezmiernie dumna.
Jednak nie wszyscy patrzyli przychylnym okiem na tę ostentacyjną
demonstrację. Dla jej krytyków było to tylko kolejne potwierdzenie, że Meghan
szuka poklasku i  łaknie powszechnej uwagi, a  gdy odczuwa jej niedobór, sama
stwarza okazje, by ją dostać. Pewna fashionistka powiedziała mi, że nigdy nie
widziała, by ktoś robił wokół siebie tyle szumu. Może Meghan bała się, że jeśli nie
uczepi się brzuszka jak jaszczurka drzewa, ludzie go nie zauważą? Albo że jej
odpadnie, jeśli go nie przytrzyma? Mniej życzliwi z  kolei pytali, czy jest aż tak
dumna z tego, że w jej łonie rośnie królewskie nasienie, że musi stale eksponować
tego dowód. A może była tak nadęta i zadufana w sobie, że musiała przypominać
wszystkim, że teraz jest księżną i zostanie matką królewskiego dziecka?
Dla równowagi obrońcy Meghan twierdzili, że ktoś tak nowoczesny jak ona
być może wierzy, iż płód rozwija się lepiej, gdy matka się z  nim komunikuje.
Przekaz był jasny: pozwólcie Meghan robić, co chce. Zostawcie ją w spokoju. Co
z tego, że lubi obłapiać swój brzuszek. Przecież nie robi nikomu krzywdy.
Niemniej sam jego rozmiar rodził kolejne pytania. Który to miesiąc? Ponieważ
data porodu na prośbę pary książęcej  – i  wbrew królewskiej tradycji  – była
utrzymywana w  tajemnicy, pojawiły się spekulacje, że to prawie siódmy miesiąc
i  dziecko urodzi się w  marcu. To przynajmniej tłumaczyłoby wybuch wulkanu,
który chyba miał miejsce w jej brzuchu.
Krytycy Meghan nie mogli przejść obojętnie obok tej ciążowej anomalii.
Podtrzymywanie brzuszka i  nagła eksplozja jego rozmiarów obudziły ich
podejrzenia. Szybko doszli do wniosku, że księżna wcale nie jest w ciąży.
W internecie zawrzało. Choć każdy rozsądny człowiek wie, że sieć to żyzna
gleba dla teorii spiskowych i  miejsce, w  którym nieszkodliwi wariaci wszelkiego
autoramentu wylewają swoje żale, wydarzenia takie jak Arabska Wiosna pokazują,
że może stać się platformą rozpowszechniania informacji, które establishment  –
w  tym prasa  – usiłuje zataić. Wszystkie instytucje polityczne, nie wyłączając
królewskich, uważnie monitorują sieć. Od tego zależy ich przetrwanie. Jeśli nie
będą trzymać ręki na pulsie, mogą bardzo szybko zostać zmiecione z powierzchni
ziemi.
Ale pod bardziej kuriozalnymi spekulacjami kryło się przesłanie, w  które
Meghan powinna była się wsłuchać: wiele osób nie kupowało tego, co usiłowała im
sprzedać. Nie była w  ich oczach wiarygodna. Nie przekonała ich do siebie.
Pomimo osiągnięcia mistrzostwa w  robieniu wokół siebie szumu zwyczajnie nie
zdołała ich przekabacić. Z uwagi na to, jak ważne w królewskiej roli są właściwy
ton i  treść przekazu oraz kreowanie stosownego wizerunku w  wiarygodny
i  konstruktywny sposób, Meghan z  pewnością skorzystałaby na wsłuchaniu się
w głosy krytyki.
Była jeszcze jedna kwestia, bardziej dorozumiana. Rodzina królewska nie gra;
ona jest. Przesłanie brzmiało: przestań się kreować i  po prostu bądź. Meghan
powinna brać przykład z  królowej, księżniczki Anny, księcia Walii czy Kamilli,
a  nie z  księżnej Michałowej, której pretensjonalność i  afektowanie zrobiły z  niej
powszechne pośmiewisko; według krytyków księżna Susseksu była na dobrej
drodze, by ją przebić.
Trzeba jej oddać sprawiedliwość  – jest aktorką, a  aktorki grają. Żądanie, by
ktoś, kto przez całe życie nie robił nic innego, nagle tego zaprzestał, jest z  deka
optymistyczne. Jak pamiętamy, był to jeden z  powodów, dla których książę Filip
sprzeciwiał się temu małżeństwu. Przewidział problemy, jakie Meghan napotka
w  wypełnianiu królewskich obowiązków  – nie tylko pod kątem stosownego
zachowania, ale i  nieprzyjemności, jakie sprawi jej ocena opinii publicznej. Jej
nieodłącznym elementem jest krytyka, której osoba tak na nią wrażliwa jak
Meghan nie będzie w stanie znieść. Królowa i książę Filip przyjaźnili się z księżną
Grace z  Monako i  pamiętają, z  czym się zmagała, zanim zaczęto traktować ją
poważnie, a i po okrzepnięciu w nowej roli jej ograniczenia wciąż ją uwierały. Co
więcej, księżna Grace podchodziła do królewskich obowiązków dużo bardziej
odpowiedzialnie. Była bardzo zmotywowana, by się dopasować, i  gotowa do
ponoszenia ofiar. Jeszcze przed swoją tragiczną i  przedwczesną śmiercią
przygotowywała recital poetycki będący jej sposobem na zaspokojenie
wewnętrznej potrzeby występowania na scenie. Czy Meghan byłoby stać na
podobne wyrzeczenia, czy może drzemiąca w  niej aktorka nie pozwoli jej
dopasować się do królewskiego życia i wejść w rolę, którą, przy odrobinie chęci,
mogłaby z  powodzeniem opanować z  pożytkiem dla siebie, monarchii i  swojej
rasy?
Choć opinia publiczna miała za nic zmagania aktorki z  wejściem w  zupełnie
nową rolę, sceniczne podejście Meghan było równocześnie plusem i  minusem.
Cechując się większą teatralnością i  polotem niż pozostali członkowie rodziny
królewskiej, brylowała tam, gdzie oni nie potrafili. Niemniej wielu również w tym
doszukiwało się problemu. Czas pokaże, kto ma rację, bo dopóki ludzie do niej nie
przywykną i  nie uświadomią sobie, że jej efekciarstwo może nie być oznaką
nieszczerości, lecz wypływać z  ekspresywnej osobowości, będą na nią krzywo
patrzeć.
Tymczasem mieli ją nadal potępiać za zbyt przemyślane gesty i przerysowaną
kreację. Co ciekawe, początki Meghan w aktorstwie i rodzinie królewskiej mają ze
sobą zaskakująco dużo wspólnego. W  obu przypadkach przez swoją przesadną
teatralność wypadała nadzwyczaj sztucznie. To właśnie dlatego tak długo nie
osiągała sukcesu jako aktorka i  z  tego samego powodu jej zachowanie w  roli
księżnej tak bardzo raziło.
Abstrahując od podziwu wielbicieli, osoby publiczne są najbardziej
przekonujące, kiedy nie skupiają się na kreacji czy przesłaniu, stawiając przede
wszystkim na autentyczność. Gdy postać ze świecznika jest bez reszty zajęta
swoim przekazem, publika odnosi wrażenie, że coś się jej wciska, i  buntuje się
przeciwko temu, dochodząc do własnych, często przeciwnych wniosków. Ludzie
czują, że się nimi manipuluje, a to im się nie podoba. I tak oto wysiłki mijają się
z  celem. To dlatego królowa oświadczyła niegdyś, że nie będzie grać. To dlatego
arystokratom i  członkom rodzin królewskich od kołyski wpaja się, by zawsze
starali się zachowywać autentycznie, w  myśl zasady, że lepiej być postrzeganym
jako czarna owca niż fałszywiec. By unikać jak ognia wszystkiego, co mogłoby
zostać uznane za manipulację. By być prostolinijnym – a nawet mdłym – zamiast
obłudnym; lepiej, by uważano cię za niegrzecznego niż nieszczerego. By unikać
udawania, lecz zachowywać się stosownie i naturalnie.
Stało się jasne, że kreacje Meghan są jej zgubą, gdyż za ich sprawą zniechęciła
do siebie tych, którzy naprawdę chcieli się do niej przekonać. Za sprawą swojego
nieszczerego wydźwięku dolewały oliwy do ognia w  kwestii jej magicznie
powiększonego brzuszka. W  rezultacie została wraz z  monarchią wciągnięta
w jedną z najbardziej niesmacznych sensacji od 1688 roku.
Jako że nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, byłam gotowa uwierzyć, że
zachowanie Meghan w  stosunku do „brzuszka”, jak go nazywała, ma więcej
wspólnego z  jej sceniczną osobowością niż z  czymkolwiek innym. Jednak
w  internecie zaczęło się pojawiać niepokojąco dużo głosów, że księżna próbuje
wszystkich oszukać i  tak naprawdę wcale nie jest w  ciąży. Choć niektóre
wypowiedzi można było uznać za majaki szaleńców, inne za obrzydliwie
rasistowskie, tych rozsądnie brzmiących wybrzmiewało tak wiele, że zwyczajnie
nie sposób było bezkrytycznie odrzucić tej ewentualności. Ewidentnie istniał
problem, do którego należało podejść z respektem, choćby po to, by wyciągnąć zeń
lekcję.
Według sceptyków brzuszek Meghan urósł stanowczo za szybko i  za bardzo,
ostatecznie przybierając takie rozmiary, jakby była w  ciąży z  trojaczkami  –
a przynajmniej z bliźniętami.
Wkrótce na każdym publicznym wydarzeniu z moim udziałem zaczęli do mnie
podchodzić dziennikarze z pytaniami. Potem rozdzwonił się telefon. Czy wiem, co
się dzieje? Jak pałac radzi sobie z lawiną spekulacji, że brzuszek ciążowy księżnej
jest sztuczny? Bo sam pałac odmawia komentarza, zresztą całkiem słusznie.
Spekulacje, które docierały do prasy, można by uznać za zabawne, gdyby
sprawa nie była tak poważna. Jak powiedział mi pewien dziennikarz „Mail”,
główna fama głosi, że Meghan „obłapia brzuszek, bo musi go przytrzymywać”. Ten
sam dziennikarz podzielił się ze mną dzikimi opowieściami o tym, że czasami był
przypięty za nisko, kiedy indziej za wysoko, innym razem znowu na idealnej
wysokości i że nieraz odpadł, co rzekomo udało się uwiecznić paru fotoreporterom.
Choć całe spektrum prasy, od szacownych dzienników po popularne tabloidy,
nie poruszało tego tematu, samo istnienie tych pogłosek było ambarasem dla
pałacu. Obawiano się również, że opinia publiczna w  nie uwierzy. Nie pomagało
też nonszalanckie zachowanie Meghan, która w  odpowiedzi na krytykę, że ciągle
obłapia brzuszek, zaczęła go obłapiać jeszcze bardziej.
Jak można się domyślić, tym, którzy życzyli Meghan sukcesu, podobne
pogłoski były zupełnie nie w  smak. W  najlepszym wypadku były niewłaściwe,
a w  bardziej realistycznym – szkodliwe, nie tylko dla jej statusu, ale i wiązanych
z  nią nadziei. Abstrahując od nawiedzonych dziennikarzy, jedyną kategorią
społeczną, która przyklaskiwała jej niepokornej ostentacji, były inne ciężarne
gwiazdki ekranu. Byłam na niejednej premierze, gdzie jakaś szerzej nieznana
osobistość pozowała na ściance, czule obejmując swoje nienarodzone jeszcze
dziecko. Ale w przeciwieństwie do Meghan, gdy flesze gasły, wszystkie odklejały
ręce od „brzuszków”. Choć zachowanie księżnej tłumaczyć mogło wiele  – od
niepokorności po wiarę w komunikację z płodem spod znaku New Age – zdaniem
wielu, którzy się z nią zetknęli, doprawdy przesadzała. Krytyka wypływała przede
wszystkim z  tego, że damom, ciężarnym bądź nie, zwyczajnie nie przystoi
trzymanie się za brzuch. Tylko wyznawcy wspomnianego New Age kupowali
historyjkę, że uspokaja tym dziecko. Brzuszek rósł w  zdumiewającym tempie,
a uparta Meghan spotykała się z coraz większą falą krytyki, gdyż przyjęte jest, że
skromne kobiety po prostu nie obłapiają ciążowych brzuszków. Takie zachowanie
ściąga niepotrzebną uwagę na fakt, do którego we wszystkich społeczeństwach
tradycyjnie podchodzi się z  szacunkiem i  delikatnością, bez względu na korzenie
klasowe, etniczne czy narodowość.
Innym zarzutem wobec Meghan był fakt, że do niedawna ciężarne kobiety
z  rodziny królewskiej zachowywały się tak dyskretnie, iż nie przyszłoby im do
głowy podkreślać swojego stanu czy nawet o  nim wspominać. Jedynym, na co
ośmielały sobie pozwolić, była aluzja, że są brzemienne, ale z  pewnością nie
robiłyby z siebie „widowiska”, nosząc ubrania eksponujące ową brzemienność, ani
nie obnosiłyby się z nią tak jak Meghan.
I znowu w pewnych kręgach zachodzono w głowę, jak Harry może pozwolić,
by na jego żonę spadała tak wielka fala krytyki. Przecież miał świadomość, co
w  Wielkiej Brytanii jest postrzegane za dopuszczalne, a  co nie. Ciąża jest
nieodłącznie związana z seksem i jako taka jest sprawą wybitnie intymną. A zatem,
podobnie jak do wszystkich funkcji życiowych natury osobistej, podchodzi się do
niej delikatnie, bez względu na klasę, kolor skóry czy wyznanie. Tak jak mężczyźni
w  Wielkiej Brytanii nie zakładają obcisłych spodni, by pochwalić się swoim
przyrodzeniem, i  nie poprawiają sobie publicznie tego, co mają w  rozporku  –
podobnie jak nikt nie ma w zwyczaju bekać i puszczać wiatrów, jakby przestrzeń
publiczna była prywatną toaletą – ciężarne kobiety nie ściągają nadmiernej uwagi
na swój stan. Przelotne dotknięcie od czasu do czasu to nie to samo co nagminne
obłapianie.
Cała ta sytuacja nie mogła się przysłużyć parze książęcej. Jednak zamiast wyjść
naprzeciw normom społecznym, postanowili oni zlekceważyć tych, których
rozdrażnili swoim zachowaniem. I znowu przekaz był jasny: Meghan może robić,
co tylko chce. Jeśli komuś się to nie podoba, jego problem. Niemniej nie wszystkie
zastrzeżenia były natury kosmetycznej, te poważniejsze sięgały podwalin
cywilizacji. Ciąża dotyka wielu jej nieuchwytnych aspektów, a  ponieważ Harry
i Meghan reprezentowali naród, który księżna obrażała swoim zachowaniem, zatem
oboje sprzeniewierzali się obowiązkowi, jednocześnie sprawiając wrażenie
aroganckich i obojętnych na odczucia innych.
Para książęca traciła kolejnych zwolenników, a  w  miarę powiększania się
„brzuszka” ubrania Meghan robiły się coraz bardziej obcisłe. Zamknięci w swojej
bańce, w  której Meghan była ideałem, a  Harry bezkrytycznie ją we wszystkim
wspierał, zapewne tego wymiaru swojego postępowania również nie dostrzegali.
Niemniej faktem jest, że noszenie przez ciężarną obcisłych ubrań to w  oczach
szerokich rzesz społeczeństwa brytyjskiego rażące naruszenie decorum. Tak jak
wcześniej nasi zakochani mieli je za nic, przesadnie okazując sobie uczucia
w towarzystwie, zanim przestano ich zapraszać na uroczyste kolacje, tak teraz nie
widzieli problemu w  zbyt dopasowanych strojach ciężarnej Meghan. Pytanie
brzmiało: dlaczego księżna Zjednoczonego Królestwa łamie obyczaje swojej
przybranej ojczyzny, pojawiając się publicznie w  ubraniach z  cienkich,
rozciągliwych tkanin, przez które widać nawet zarys pępka? Żeby zilustrować
zróżnicowanie klasowo-etniczne jej krytyków, przytoczę kilka komentarzy: „to nie
przystoi” (słowa czarnoskórego Antylczyka); „szalejący ekshibicjonizm”,
skwitowała jedna z  księżnych, natomiast pewna młoda Nigeryjka powiedziała
w  rozmowie ze mną: „w mojej ojczyźnie za wyjście w  takim stroju zostałabym
ukamienowana”.
W świetle tej fali publicznej dezaprobaty brak reakcji ze strony rodziny
królewskiej i  pałacu najdobitniej świadczy o  taryfie ulgowej wobec Meghan, na
jaką nie mogły liczyć Diana czy Sara. Gdy te zachowały się niewłaściwie, osobisty
sekretarz królowej, a  zarazem szwagier pierwszej i  daleki kuzyn drugiej,
natychmiast przywoływał je do porządku. Diana poskarżyła mi się kiedyś, że
Bobby Bellows, jak nazywała sir Roberta (obecnie lorda) Fellowesa, wezwał ją na
dywanik za brak rajstop. Choć czasy się zmieniły, społeczne wyobrażenie decorum
nie dotrzymuje im kroku na tyle, by niestosowne stroje Meghan znalazły akceptację
w  oczach przeciętnego Brytyjczyka. Ponieważ trzymałam za nią kciuki, uznałam,
że w jej najlepszym interesie będzie, jeśli ktoś zwróci jej uwagę, iż nie zbiera tym
pochwał, lecz wywołuje zaniepokojenie. Zasugerowałam nawet znajomemu
kuzynowi rodziny królewskiej, by ktoś delikatny dyskretnie z  nią porozmawiał
i  wyjaśnił, jak ważna jest zmiana chociażby w  tym aspekcie jej zachowania.
W  odpowiedzi usłyszałam jednak, że nie ma co na to liczyć. Meghan była tak
uparta, tak nieznosząca krytyki, a  jej postępowanie tak przemyślane i  celowe, że
„urwałaby głowę” każdemu, kto by się „ośmielił” choćby jej o  tym napomknąć.
A następnie „usunęłaby go ze swojego życia”.
Niestety obudziły się duchy przeszłości. „Druga Diana”, odparłam, co
królewski kuzyn skwitował z goryczą: „Ty to powiedziałaś”.
Wiedząc, że kiedy Diana była w  ciąży z  Williamem, królowa zaprosiła do
pałacu redaktorów naczelnych największych gazet i zwróciła się do nich z prośbą,
by zostawili jej synową w spokoju, a także pamiętając, że w dzieciństwie obaj byli
przedmiotem podobnej umowy między pałacem a  prasą, Harry poprosił ojca
i  babkę o  interwencję w  obronie Meghan i  ukrócenie krytyki księżnej na łamach
gazet. Jego żona bardzo się zdenerwowała odbiorem swojego zachowania,
w szczególności komentarzami o obejmowaniu ciążowego brzucha. Stwierdziła, że
wszyscy są dla niej „podli” i „okrutni”, i chciała, by położono temu kres. Ani jej,
ani Harry’emu nie przyszło do głowy, że sami mogliby to zrobić, zachowując się
w  sposób niebudzący zastrzeżeń. Oboje naprawdę uważali, że księżna może
obłapiać swój brzuszek, ile dusza zapragnie, a  cała brytyjska prasa powinna
milczeć.
Ze swej strony Harry był przekonany, że ma obowiązek „bronić” żony, która
jest bardzo „wrażliwa” i „bierze wszystko do serca”. Wpadł w taką samą obsesję na
punkcie „ochrony” jak ona  – to słowo nie schodziło im z  ust, zajmując miejsce
wśród ich ulubieńców spod znaku „zmian”, „wyższego dobra”, „działalności
humanitarnej”, „negatywnego nastawienia” czy „postępu”. W ich mniemaniu, jeśli
ona miała ochotę trzymać się za brzuch od świtu do nocy, on będzie jej bronił do
upadłego. Nikt nie miał prawa denerwować jej negatywnym odbiorem.
Nadwrażliwi na krytykę i skrajnie emocjonalni w swoich reakcjach, utrzymywali,
że cała ta „nieprzychylność niszczy im życie”. Ojciec i babka Harry’ego muszą mu
pomóc „chronić” Meghan, bo naprawdę nie wie, jak długo jeszcze „zniosą tę
udrękę”.
Jeśli Karol i  królowa nie staną w  „obronie” jego żony, przeszkodzą mu
w  wypełnianiu mężowskiego obowiązku. „Ich brak właściwych proporcji był
zatrważający  – powiedział o  Harrym i  Meghan jeden z  kuzynów rodziny
królewskiej.  – Królowa i  książę Karol wysłuchali go i  wyrazili swój żal, ale
niestety nikt nie mógł nic zrobić, nawet oni. W jak najdelikatniejszych słowach –
Harry jest bardzo emocjonalny i  niemal nie sposób do niego dotrzeć, gdy wbije
sobie coś do głowy – wytłumaczyli mu, że to wolny kraj, a rodzina królewska ceni
wolność prasy, nawet jeśli nie podoba jej się, co gazety o nich piszą. Wyjaśnili, że
nie mogą naruszać owej wolności z powodu niepochlebnych komentarzy o, bądź co
bądź, kontrowersyjnym zachowaniu jednego spośród nich. Harry był bardzo
rozczarowany takim brakiem «wsparcia», jak to ujął. W  przeciwieństwie do
królowej i  księcia Karola on i  Meghan nie rozumieli, że wolność słowa jest
ważniejsza od ich wygody”.
Wtedy nikt jeszcze tego nie przeczuwał, ale odmawiając połączenia sił
z  Harrym, Elżbieta II i  Karol wywołali lawinę nieprzewidzianych konsekwencji.
Odtąd książę i  księżna Susseksu zaczęli szukać sposobów na odegranie się na
swoich krytykach, nie przejmując się ewentualnymi skutkami konstytucyjnymi
swoich czynów. Postanowili zjeść ciastko i  mieć ciastko: zostać w  rodzinie
królewskiej i  jednocześnie przywdziewać szatki zwykłych obywateli, kiedy im to
pasowało.
W tamtym czasie opinia publiczna zaczęła już wyczuwać, że „źle się dzieje
w  państwie duńskim”. „Ona nie jest nawet dobrą aktorką  – zawyrokowała
Nigeryjka od uwagi o  kamienowaniu.  – Jeśli oglądałaś W garniturach, to wiesz,
o  czym mówię. Czasami odgrywa scenę z  jednego odcinka, a  kiedy indziej
z  innego. W  tej kobiecie nie ma za grosz autentyczności”. Odpowiedziałam, że
może to jej sposób na wyrażanie emocji, ale moja rozmówczyni mi przerwała: „W
takim razie ktoś powinien jej powiedzieć, żeby skończyła z tym raz na zawsze”. Na
to już nie miałam argumentu, choć oczami wyobraźni widziałam rozczarowane
miny wielbicieli księżnej, gdyby zaprzestała serwowania im swojego przekazu
podprogowego.
Abstrahując od kwestii garderobianych, naprawdę groźnie zrobiłoby się, gdyby
w  ślad za krzykliwymi komentatorami internetowymi i  prasą opinia publiczna
doszła do wniosku, że Meghan symuluje ciążę. Ponieważ pałac był świadom
niebezpieczeństwa, cały sztab ludzi rozpoczął zakulisowe zabiegi w  celu
zamknięcia niektórych stron i uciszenia najzajadlejszych krzykaczy.
Pałac Buckingham zawsze miał bardzo kompetentną administrację.
W  porównaniu z  agresywnymi amerykańskimi specami od mediów spod znaku
Sunshine Sachs dworzanie mogą wydawać się dość bezbarwni, ale znają się na
rzeczy, nie zbijają bąków i  są bardzo kompetentni. Odpowiadają nie tylko za
organizację pracy, ale i życia rodziny królewskiej. Grafiki wszystkich jej członków
są ustalane z  półrocznym wyprzedzeniem. Jeśli królowa robi coś ważnego
w Aberdeen, reszta wypełnia mniej spektakularne obowiązki na rzecz któregoś ze
swoich patronatów. Ta sama zasada obowiązuje członków rodziny w  odniesieniu
do siebie nawzajem, tak by nikomu nie zdarzyło się ukraść czyjegoś show, gdyż to
podkopałoby system, obracając wniwecz długofalowy cel monarchii, którym jest
wartościowe promowanie rozmaitych inicjatyw w  służbie społeczeństwa. Jedyną
osobą, która przed Harrym i  Meghan naginała te zasady, była Diana, rywalizując
najpierw z własnym mężem, a od separacji aż do swojej tragicznej śmierci – z całą
rodziną królewską. „Uwielbiała psuć atmosferę w  Balmoral”, wyjaśnia
pamiętnikarz Richard Kay, choć jej złośliwe zachowanie wypływało z  czegoś
jeszcze. Prawda jest taka, że Diana kochała być w  centrum uwagi. Oprócz tego
lubiła rywalizację i  była uzależniona od zainteresowania prasy; była zadowolona
tylko wtedy, gdy udało jej się przyćmić innych członków rodziny królewskiej.
Choć w pałacu jeszcze nikt nie podejrzewał, że Meghan może być reinkarnacją
swojej teściowej, zaczęto dostrzegać niepokojące podobieństwa między nimi. Obie
wprowadzały zamęt, zachowując się wedle własnego uznania, nie chciały nikogo
słuchać i  miały talent do budzenia kontrowersji. „Wróciły stare niedobre czasy  –
wyznał mi pewien dworzanin.  – Gaszenie pożarów wywołanych przez księżną
Susseksu jest tak zajmujące, że nie mamy chwili na nic innego. Przerażające déjà
vu”.
Jedynym pocieszeniem było to, że gdy Meghan już urodzi, pogłoski o  jej
sztucznym „brzuszku” umrą śmiercią naturalną. Królewskie ciąże i  porody
podlegają zbiorowi zasad, które miały uciszyć sceptyków. Ciężarne
przedstawicielki rodziny królewskiej nieodmiennie korzystały z  opieki dworskich
ginekologów i  położników, wiodących lekarzy o  nieposzlakowanej opinii, a  sam
poród powinien przebiec tak przejrzyście, by rozwiać wszelkie wątpliwości co do
tego, kto jest matką.
W przeszłości przy narodzinach królewskich dzieci musiał być obecny Minister
Spraw Wewnętrznych. Zasadę tę wprowadzono w  1688 roku, po narodzinach
Jakuba, księcia Walii i  syna króla Jakuba II oraz królowej Marii z  Modeny.
Ponieważ król i  jego małżonka byli katolikami, gdy na świat przyszedł ich syn,
spychając na dalsze miejsca w  linii sukcesji dwie protestanckie córki władcy
z  pierwszego małżeństwa z  córką hrabiego Clarendon, lady Anne Hyde, w  kraju
zawrzało. Obawiano się, że katolicyzm zostanie przywrócony jako oficjalne
wyznanie. Protestanckie lobby nie mogło na to pozwolić, więc podczas tak zwanej
Chwalebnej Rewolucji Jakuba II obalono, oskarżając jego i królową o przemycenie
do pałacu noworodka w szkandeli, by podstępem wprowadzić na tron katolika. Był
to absurd, bo wedle obyczaju oprócz lekarzy i rodziny przy wszystkich królewskich
porodach obecne były całe zastępy dworzan. Tak czy inaczej, pretekst okazał się
wystarczający, a  Jakub II i  królowa z  następcą tronu musieli skryć się na dworze
kuzyna króla, Ludwika XIV. W  następstwie tych wydarzeń uchwalono prawo,
w  myśl którego dla zapobieżenia podmianom odtąd przy każdym królewskim
porodzie musiał być obecny Minister Spraw Wewnętrznych. Parlament zaś
zaproponował tron najstarszej córce Jakuba, Marii, oraz jej mężowi i  zarazem
kuzynowi, Wilhelmowi księciu Oranii, który panował jako Wilhelm III, podczas
gdy prawowici królowie Anglii pozostawali na wygnaniu.
Prawo wymagające obecności przy porodzie Ministra Spraw Wewnętrznych
zniesiono dopiero w  1936 roku, po narodzinach księżniczki Aleksandry. Uznano
wówczas, że świadkowie w  postaci wykwalifikowanych dworskich lekarzy
wystarczą, by wykluczyć możliwość podmiany niemowląt.
Do ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego wieku królewskie dzieci przychodziły na
świat w domu, nie w szpitalach. Czworo potomków królowej urodziło się w pałacu
Buckingham, syn księżniczki Małgorzaty  – w  zajmowanym przez królową matkę
Clarence House, natomiast jej córka w  pałacu Kensington. Niczego nie
utrzymywano w tajemnicy, a porody odbierali powszechnie znani lekarze.
Tradycja ta jest kontynuowana  – z  jedną istotną różnicą. Królewskie dzieci
zaczęły przychodzić na świat w  szpitalach, z  których ulubionym stał się Szpital
Najświętszej Marii Panny w  londyńskim Paddington. I  znowu: wszystko odbywa
się jawnie. Rodzącą otacza personel medyczny, a  dla uniknięcia podejrzeń
o  matactwo nazwiska głównych lekarzy podaje się do publicznej wiadomości.
Choć nie wszyscy o  tym wiedzą, jest to kontynuacja dawnej praktyki, by przy
królewskich narodzinach zawsze byli obecni imienni i  wiarygodni świadkowie.
W  końcu naród powinien wiedzieć, czy jego potencjalny monarcha ma prawo do
tronu  – stąd obecność świadków. Było tak nawet w  czasach absolutyzmu; dla
przykładu, podczas narodzin pierwszego dziecka Marii Antoniny w  jej komnacie
było tylu dworzan, że w  pewnej chwili zrobiło jej się słabo z  braku powietrza
i  niektórych trzeba było wyprosić. To oczywiście skrajny przypadek, ale prawda
jest taka, że potencjalni władcy są żyjącymi reprezentantami narodu i  jako tacy
stanowią poniekąd jego własność. Ich proweniencja nie może budzić żadnych
wątpliwości.
Decyzja Harry’ego i Meghan o nieujawnianiu nazwisk sztabu medycznego była
zatem sprzeczna z  przyjętym obyczajem. Książę i  księżna Susseksu utrzymywali,
że to prywatna sprawa, a oni, jako zwykli obywatele, mają prawo do takiej samej
prywatności jak inni. Naturalnie to założenie było z  gruntu fałszywe. Harry był
szósty w  kolejce do tronu, więc jego dziecko miało automatycznie zająć siódme
miejsce w  linii sukcesji. Co bezprecedensowe, William i  Catherine czasami latali
z trojgiem swoich dzieci tym samym samolotem; gdyby się rozbił, Harry zostałby
następcą księcia Karola. Z uwagi na to, że królowa jest już po dziewięćdziesiątce,
jej syn prędzej czy później zasiądzie na tronie. Gdyby jednak umarł przed nią,
a  William i  Catherine wraz z  dziećmi zginęliby w  wypadku, Harry i  Meghan
zostaliby nowymi księciem i  księżną Walii, natomiast ich dziecko byłoby trzecie
w kolejce do tronu. Po śmierci królowej objęliby tron, a ich potomek zostałby jego
następcą. Taka ewentualność nie była wykluczona, a co za tym idzie, ich żądanie
prywatności było niekonstytucyjne i oparte na fałszywych przesłankach.
Co więcej, uciekając przed wzrokiem opinii publicznej, Harry i Meghan – przez
ignorancję bądź upór – podsycali plotki, jakoby korzystali z usług surogatki. Pałac
nie mógłby sobie wyobrazić gorszego scenariusza, a  dla dworzan oznaczało to
paraliżujący nawał pracy  – wszystko dlatego, że małżonkowie przedkładali swój
kaprys nad interes Korony i państwa.
Jakby tego było mało, zadecydowali, że dziecko nie urodzi się w szpitalu, lecz
w domu. Był to pierwszy taki przypadek od dwóch pokoleń. Tym samym nie tylko
szli pod prąd przyjętych obyczajów, ale i dodatkowo zaciemniali i tak już niejasną
sytuację. Medycyna mówi, że poród domowy jest stosunkowo bezpieczny dla
młodych matek, ale tak zwane macierzyństwo geriatryczne zaczyna się już od
dwudziestego ósmego roku życia, a Meghan była o dekadę starsza. Abstrahując od
politycznych przeciwwskazań do porodu domowego, niepotrzebnie narażali ją
i dziecko. „To było czyste szaleństwo”, podsumował jeden z dworzan.
Mimo wszystkich tych zastrzeżeń Harry i  Meghan nie zamierzali się ugiąć,
uparcie powtarzając, że są osobami prywatnymi i mają prawo w pełni decydować
o  okolicznościach porodu. Chcieli zachować go dla siebie i  nie widzieli powodu,
by zmieniać zdanie. Wielka Brytania to wolny kraj i  zmuszenie pełnoletniego
obywatela do zrobienia czegoś wbrew woli, nawet jeśli w  grę wchodzi interes
państwa, jest praktycznie niemożliwe. Jeśli wszystko odbywa się w  granicach
prawa – którego Harry i Meghan nie łamali, choć ich postępowanie było całkowicie
sprzeczne z protokołem i tradycją – góra musiała przystać na te żądania i zgodzić
się na upragniony przez nich poród domowy.
Jedynym sposobem na rozwianie wątpliwości jest jawność, zaś pełna
konspiracja tylko je wzmaga. Nic więc dziwnego, że nawet ci, którzy wcześniej nie
wierzyli w  historyjki o  sztucznym brzuszku Meghan i  odrzucali wszelkie
podejrzenia jako absurdalne, teraz zaczęli się zastanawiać, o  co tu tak naprawdę
chodzi.
Jakby dyskusja, która rozgorzała, nie była wystarczająco gorąca, Meghan
postanowiła dolać oliwy do ognia i  pod koniec siódmego miesiąca pojawiła się
publicznie w niebotycznie wysokich szpilkach. Przywitała się z dzieckiem z tłumu
i  przykucnęła z  szeroko rozłożonymi nogami, demonstrując swoje znakomite
podejście do najmłodszych, po czym jednym płynnym ruchem z  powrotem się
wyprostowała. Nawet jak na wyćwiczoną joginkę był to niesłychany pokaz
sprawności, którym wprawiła widzów w  niekłamane zdumienie. Meghan bez
wątpienia jest wyjątkową kobietą, czego dowiodła po raz kolejny. Podczas gdy
większość ciężarnych w okolicach siódmego miesiąca zaczyna człapać jak kaczka
i  miewa problemy z  chodzeniem nawet w  butach na płaskim obcasie, o  kucaniu
w  szpilkach nie wspominając, niedościgła księżna Susseksu pokazywała
wszystkim, jak to się robi.
Bez względu na to, czy kierowała nią wrodzona zdolność przyciągania uwagi,
tak negatywnej, jak i  pozytywnej, czy ciągłe pragnienie zagarniania nagłówków
prasowych, by zepchnąć resztę rodziny królewskiej z pierwszych stron gazet, czy
też może była tak naiwna, że naprawdę nie zdawała sobie sprawy, iż sama
prowokuje cały ten szum wokół niej, jej następne posunięcie było genialnym
sposobem na zawładnięcie nagłówkami po raz kolejny. Oświadczyła, że do porodu
usuwa się z  życia publicznego, a  data narodzin dziecka zostanie podana do
wiadomości, gdy będą z  Harrym na to gotowi. Nie zamierza również paradować
z noworodkiem na rękach; nie podobał jej się królewski zwyczaj, w myśl którego
tuż po porodzie zrobione na bóstwo matki pozują z  owiniętym w  kocyk
maleństwem przed wejściem do skrzydła położniczego Szpitala Najświętszej Marii
Panny. Utrzymywała, że to barbarzyństwo, po raz kolejny okazując dezaprobatę dla
królewskich tradycji i sugerując, że ona jest bardziej oświecona. Według księżnej
zwyczaj ten nakładał na kobiety niepotrzebną presję, a  jako zdeklarowana
feministka chciała go zmienić dla dobra zarówno swojego, jak i  wszystkich
przedstawicielek rodziny królewskiej. Dlatego też nie wyjdzie do publiki
i  fotoreporterów tuż po porodzie. Wraz z  mężem powita maleństwo na świecie
w domowym zaciszu, tak jak powinno się to odbywać. Te pierwsze chwile „należą
tylko do nich”, dodała, i chcą się nimi nacieszyć wyłącznie we dwoje. Dopiero gdy
będą na to gotowi, „podzielą się” swoją radością ze światem. Jej argumentacja
byłaby najzupełniej słuszna, gdyby rzeczywiście była osobą prywatną, a nie figurą
państwową o  znaczeniu konstytucyjnym. I  oczywiście jej oświadczenie wywołało
nową falę spekulacji o dziecku.
Oficjalna wersja brzmiała, że Meghan i Harry usunęli się w cień, by w spokoju
oczekiwać narodzin potomka, ale w internecie zaroiło się od pytań, wśród których
dominowało jedno: czym podyktowana była ta decyzja? Zatrważająco wielu
komentujących było już przeświadczonych, że Meghan wcale nie jest w  ciąży.
Gdyby znali historię Jakuba II, Marii z Modeny i małego księcia Walii, doszliby do
wniosku, że to współczesna wariacja na temat dziecka w  szkandeli, tyle że tym
razem podmiana odbywa się pod samym nosem światowej prasy, jak twierdzili
miłośnicy teorii spiskowych.
Książę i  księżna Susseksu dolali jeszcze więcej oliwy do ognia, wydając
instrukcje dotyczące stopnia wymaganej przez nich prywatności. Kolejne żądania
zbiegły się w  czasie nie tylko ze zbliżającym się porodem, którego data wbrew
królewskiej tradycji wciąż była utrzymywana w  tajemnicy, ale i  z  ich
przeprowadzką z  Nottingham Cottage w  obrębie pałacu Kensington do Frogmore
Cottage. Okolice ich nowego domu ogłoszono strefą zamkniętą z zakazem wstępu
dla prasy, publiki i  sąsiadów. Okoliczni mieszkańcy, przywykli do widywania
członków rodziny królewskiej, na przykład królowej, księcia Jorku, a  nawet
królowej matki i księżniczki Małgorzaty za życia, z którymi wymieniali skinienia
czy krótkie słowa powitania, tym razem zostali poinformowani, że nie wolno im się
zbliżać ani nawet patrzeć w kierunku Harry’ego i Meghan. Niektóre ograniczenia
były tak surowe, że odbierano je już nie tylko jako obraźliwe, ale zwyczajnie
impertynenckie. Dla przykładu, jeśli sąsiedzi zobaczyliby parę książęcą spacerującą
z psami, nie wolno im było patrzeć w ich stronę, a gdyby któryś z ich dwóch psów
do nich podbiegł, mieli go nie głaskać. To była zupełnie nowa sytuacja. W opinii
okolicznych mieszkańców książę i księżna Susseksu zawłaszczali sobie wszystkie
prawa, odzierając z nich sąsiadów, którym odmówiono nawet możliwości okazania
im szacunku jako członkom rodziny królewskiej. Spotkało się to z  powszechną
krytyką, a niektórzy na tyle głośno wyrażali swoje odczucia, że wieść przedostała
się do prasy.
Okazało się, że Harry i  Meghan otoczyli się bezprecedensowym kordonem.
Jeśli chcieli narobić sobie wrogów i  stworzyć wokół siebie jeszcze większą aurę
tajemnicy, to im się udało. Ale jeśli ich celem była ochrona siebie i  swojej
prywatności, nie mogli podejść do sprawy z  gorszej strony. Ich toporna strategia
budziła podejrzenia, niechęć i  wrogość tam, gdzie większa delikatność, mniej
żądań i odrobina poszanowania dla praw innych oraz brytyjskich tradycji mogłyby
im zaskarbić jeśli nie poziom prywatności zwykłych obywateli, to przynajmniej
szacunek i podziw, których przypuszczalnie nadal pragnęli od opinii publicznej.
Kilkoro dziennikarzy powiedziało mi, że czuli pismo nosem, ale mimo to prasa
łyknęła oficjalną wersję, według której książę i księżna Susseksu mieli obsesję na
punkcie prywatności, nalegając, by traktować ich jak osoby prywatne, a  nie
członków rodziny królewskiej, którymi przecież byli. Dlatego zamiast
o  podejrzeniach, że szykuje się wielkie oszustwo, w  gazetach można było
przeczytać, że Harry i  Meghan zachowują się jak para rozpuszczonych,
roszczeniowych bachorów i  hipokrytów, żądająca prywatności, gdy im to
pasowało, i  nierezygnująca przy tym z  żadnego z  przywilejów oraz tytułów
wiążących się z przynależnością do rodziny królewskiej.
Ich żądania przywodziły na myśl autokratycznych władców sprzed stu czy
dwustu lat, a z uwagi na to, że uważali się za postępowych rewolucjonistów, którzy
chcieli zmienić świat na lepsze i  zlikwidować nierówności społeczne, rozdźwięk
między ich postępowaniem a rzekomym światopoglądem irytował dziennikarzy tak
samo jak sąsiadów pary. Ale dużo gorsze były podejrzenia, na razie jeszcze
nieobecne w  prasie mainstreamowej, że tak surowe restrykcje trącą paranoją.
„Chyba że mają coś do ukrycia”, jak stwierdził jeden z dziennikarzy „Mail”.
Chyba na zawsze pozostanie tajemnicą, jak udało im się doprowadzić do tego,
by prasa miała ich albo za dwójkę rozpuszczonych bachorów i niezrównoważonych
hipokrytów przejawiających symptomy psychozy, albo za przebiegłą parę książęcą,
która chciała powrotu czasów, kiedy monarchowie mogli robić, co im się żywnie
podobało. Faktem jednak pozostaje, że otaczając swój dom niewidzialnym murem,
wzniecili podejrzenia, że chcą wyprowadzić w  pole niczego nieświadomą opinię
publiczną, a  pilne strzeżenie swoich tajemnic tylko rozdmuchało płomienie.
W  oczach zewnętrznych obserwatorów prasa brytyjska mogła sprawiać wrażenie
małostkowej i  zrzędliwej, ale dla wtajemniczonych jej powściągliwość była
zaskakująca i godna pochwały.
Jak można się było spodziewać, postępowanie Meghan i  Harry’ego
poskutkowało niepożądanym natężeniem internetowych spekulacji odnośnie do
zbliżających się wielkimi krokami narodzin królewskiego dziecka. Główna teoria
była taka, że przyszli rodzice odgrodzili się od świata, by za zamkniętymi drzwiami
dziecko urodziła surogatka. Wielu pytało, dlaczego nie można było podać nazwisk
lekarzy do publicznej wiadomości. Czyżby obawiano się, że któryś z  nich
potwierdzi jej istnienie? Czy nie obowiązuje ich tajemnica lekarska? Skoro parę
książęcą chroniło prawo, a  także etyka zawodowa, skąd te wszystkie tajemnice?
Jeśli nie mieli nic do ukrycia, czemu schowali się przed światem? Cała ta
konspiracja pachniała matactwem, nic więc dziwnego, że internauci doszli do
wniosku, iż tak gruntownie zabezpieczają się tylko ci, którzy chcą kogoś
wyprowadzić w  pole. Wielu było zdania, że Harry i  Meghan wcale nie chronią
swojej prywatności, lecz nie chcą dopuścić do ujawnienia prawdy.
Żaden rojalista nie życzyłby sobie czytać takich opinii. W  kręgach
establishmentu zachodzono w  głowę, dlaczego zamiast podjąć kroki, by położyć
kres podejrzeniom, para książęca brnęła w  nie dalej. Uparli się, że planów nie
zmienią, i  weszli w  rolę ofiary, zupełnie nie dostrzegając, że za całą sytuację
odpowiedzialni są niemal wyłącznie oni sami.
Pałac musiałby być ślepy i  głuchy, by nie zorientować się, że zachowanie
Harry’ego i  Meghan, zamiast rozwiewać, podsycało plotki spod znaku „dziecka
w szkandeli”. „Możesz sobie wyobrazić, jak rwano włosy z głowy”, powiedział mi
królewski kuzyn. Tego typu domysłów nie życzyłaby sobie żadna szacowna
instytucja. Ale Harry i Meghan robili wszystko, by zaognić internetowe spekulacje.
Nikomu ta sytuacja się nie podobała, jednak nie sposób było przemówić im do
rozsądku. On tak lojalnie i  żarliwie wspierał ją w  stawianiu wszelkich wymagań
i  żądaniu prawa do pełnego decydowania o  porodzie, że nawet ci, którzy
początkowo uważali plotki o  „dziecku w  szkandeli” za niedorzeczne, zaczęli się
zastanawiać, czy nie ma w nich ziarna prawdy. Nie pojmowali, w czyim interesie
pozwala się na podobne spekulacje. Ale Meghan i Harry tworzą zjednoczony front
i bez względu na to, z jakim oporem się spotykają, trzymają się twardo obranego
kursu, gdyż Meghan nauczyła się, by zawsze trwać przy swoim i  robić to, co się
uważa za słuszne. Ta dama nigdy się nie chwieje w swoich postanowieniach.
W takiej atmosferze plotek i  domniemywań na założonym miesiąc wcześniej
profilu instagramowym pary książęcej pojawiło się obwieszczenie o  narodzinach
dziecka. Było proste, eleganckie i  „z klasą”, jak przystało na świeżo upieczoną
matkę z  Hollywood, która chwilę wcześniej oznajmiła w  rozmowie zasłyszanej
przez oburzonego świadka: „Pokażę im, jak powinna wyglądać monarchia. Brak im
wszystkim klasy”. Istotnie profil Susseksów był dużo bardziej elegancki od
czegokolwiek, co do tej pory stworzyli wszyscy członkowie rodziny królewskiej
razem wzięci. Samo obwieszczenie również w niczym nie przypominało nudnego,
konwencjonalnego ogłoszenia jeszcze tego samego dnia umieszczonego na
sztalugach za bramą pałacu Buckingham, w  którym monarchini i  rodzina
królewska z  radością witali na świecie syna księcia i  księżnej Susseksu,
zapewniając, iż matka i dziecko czują się dobrze.
Komunikat Meghan i  Harry’ego był olśniewającym ucieleśnieniem
nowoczesnego szyku. „To CHŁOPIEC!”  – krzyczały białe zgłoski, gustownie
kontrastujące z  tłem w  błękicie królewskim. U  góry widniały splecione inicjały
Harry’ego i Meghan (własnoręczny projekt księżnej, która jak pamiętamy, celowała
w  kaligrafii) w  eleganckiej książęcej koronie. Pod tymi euforycznymi słowami
znajdziemy równie emfatyczne zdanie z  ciekawym doborem słów zapisanych
wersalikami: „Ich KRÓLEWSKIE WYSOKOŚCI KSIĄŻĘ i  KSIĘŻNA
SUSSEKSU z RADOŚCIĄ obwieszczają NARODZINY DZIECKA”.
Dla wtajemniczonych ta elegancka, dopracowana, bajeczna i  przyciągająca
uwagę prezentacja nie była żadnym zaskoczeniem. Według Liz Brewer, nestorki
PR-u brytyjskiej arystokracji, i jej źródła w biurze prasowym pałacu Buckingham,
których słowa potwierdza pewien europejski książę, zasięgnąwszy języka
u  jednego z  członków rodziny królewskiej, tuż po zajściu w  ciążę Meghan
poleciała do Los Angeles, by zatrudnić najlepszych instagramowców świata.
Instrukcje, jakie im wydała, były proste:
1) Stwórzcie mi profil numer jeden na świecie, z  największą liczbą
obserwujących.
2) Chcę zostać większą gwiazdą niż księżna Diana.
3) Zróbcie ze mnie najsławniejszą kobietę świata.
Jeśli była tak naiwna, by wierzyć, że pałac nie usłyszy o jej planach, to bardzo
się pomyliła. W królewskich kręgach nie dzieje się praktycznie nic, o czym pałac
prędzej niż później by się nie dowiedział. Dopóki nie przekraczała granic, nikt nie
zgłaszał zastrzeżeń co do jej aspiracji, choć zawsze bezpieczniej jest grzeszyć
skromnością niż wybujałą ambicją, na którą od czasów lady Makbet w królewskich
kręgach patrzy się nieufnie i  która od ścięcia Karola I  w  1649 roku jest czymś,
czego należy się wystrzegać.
Choć ci, którzy życzą Meghan jak najlepiej, w  tym ja, woleliby nie widzieć
u  niej zbytniego przerostu ambicji, księżna Susseksu nigdy ich nie ukrywała,
również w  instrukcjach dla zatrudnianych przez siebie specjalistów. Jak twierdzi
Gina Nelthorpe-Cowne, Meghan powiedziała jej, że zamierzają z Harrym „zmienić
świat”, co według menedżerki tak naprawdę znaczyło, że „Meghan chce rządzić
światem”. Być może była to lekka nadinterpretacja, niemniej samo wyznanie, że
ona i  Harry uważają, iż są na siłach, by zmienić świat, obrazowało ich stopień
pewności siebie i  pragnienie władzy wykraczającej poza możliwości monarchii
w erze demokracji. Co więcej, swoim ludziom od mediów Meghan powiedziała, że
chce podbić internet, ale jeszcze tego samego roku czekało ją rozczarowanie, gdy
współredagowany przez nią numer „Vogue’a” wbrew konkretnym instrukcjom
wydanym Sunshine Sachs nie odniósł spektakularnego sukcesu, na który liczyła.
Przy całej swojej otwartości Meghan nie wzięła pod uwagę jednego. Głośne
mówienie o  podobnych ambicjach może i  jest akceptowalne w  Stanach
Zjednoczonych, ale po tej stronie Atlantyku podobne wyznanie z  ust członka
rodziny królewskiej budzi pytania, czy na pewno rozumie on swoją rolę.
Pragnienie, by zawojować internet, zostać najsławniejszą kobietą świata i  mieć
największą liczbę obserwujących na Instagramie, jest dla księżnej Zjednoczonego
Królestwa równie stosowne co pozowanie dla „Playboya” bądź wybór na papieża.
Każda z tych ambicji jest wysoce niepożądana z poniższych powodów.
Rodzina królewska nie jest platformą do wybicia się i  realizacji osobistych
ambicji, lecz w pełni ukonstytuowanym i funkcjonującym organem państwowym.
Papieże, prostytutki i  księżne nie powinni aspirować do pewnego poziomu
rozgłosu, bo umniejszają tym samym znaczenie swojej funkcji i  uwłaczają
instytucji, której są częścią.
Gdy pałac został poinformowany o  instrukcjach, jakie Meghan wydała
swojemu sztabowi w  Los Angeles, naturalnie wzbudziło to obawy, że dążąc do
realizacji tak współczesnych i niestosownych ambicji, może zaszkodzić monarchii,
zwłaszcza że nawet się nie zająknęła o  obowiązku, cichej służbie i  innych
wartościach, którym hołduje dom panujący. Jeśli doniesienia były zgodne
z  prawdą  – a  nie ma powodu, by w  to wątpić, gdyż pochodzą ze sprawdzonego
źródła – ambicje Meghan wyglądały na pogoń za sławą dla samej sławy. Napawało
to przerażeniem, gdyż dla osób o wysokiej pozycji nie jest tajemnicą, że podobne
dążenia są niechybnie destrukcyjne, częściowo dlatego, że pozytywny rozgłos
nigdy nie zadowala złaknionych sławy. Jednym, co utrzymuje przy życiu jej
płomień, jest urozmaicenie. Narracja musi mieć liczne zwroty akcji, plusy i minusy,
konflikty i  dramaty, kontrowersje i  nieprzewidywalność. Bez tych elementów
stopień sławy danej osoby zależy wyłącznie od zainteresowania, jakie wzbudzają
jej działalność i  talent. Tak jest nawet w  przypadku najsłynniejszych ludzi świata
pokroju królowej, papieża, Dalajlamy czy Alberta Einsteina. Płomień ich sławy nie
zawsze świeci najjaśniejszym blaskiem, ale bez względu na to, jak znaną postacią
jesteś, często o  tobie nie piszą. Niezmiennie na ustach świata pozostają tylko ci,
którzy zabiegają o  rozgłos, robiąc, co w  ich mocy, by nie schodzić z  pierwszych
stron gazet.
Pałac już kiedyś przez to przechodził i nie miał ochoty na powtórkę z rozrywki.
Księżna Diana była uzależniona od sławy. Jeśli zdarzał się choćby dzień, by prasa
o niej nie pisała, potrafiła wpaść w depresję i od razu szukała sposobów, by znowu
zaistnieć. Utyskując, że prasa nie daje jej spokoju, a ona sama nie może się opędzić
od paparazzich i  surowo zabraniając wszystkim udzielania informacji o  miejscu
swojego pobytu, naruszała własną prywatność. W  swoich wspomnieniach The
Glossy Years były prezes Conde Nast International, Nicholas Coleridge, opisuje
zabawną sytuację z  Dianą, która w  największej tajemnicy brała udział
w  uroczystym obiedzie w  Vogue House. Gdy Coleridge odprowadzał ją do auta,
zza węgła wyskoczyło kilku paparazzich i  zaczęło robić im zdjęcia. Zachodząc
w głowę, kto mógł zdradzić jej zaufanie, odkrył, że to sama księżna zadzwoniła do
fotoreporterów z informacją, że o tej i o tej godzinie wyjdzie z Vouge House.
Wariacji tej taktyki jest wiele i  niektóre z  nich są znane w  pałacu chociażby
dlatego, że księżna Walii nie wahała się sięgać po wszelkie metody, byle tylko
podtrzymać zainteresowanie prasy. Była tak pomysłowa, że do dziś można się od
niej uczyć sztuki manipulacji mediami. Myśl, że Meghan mogłaby się zamienić
w  drugą Dianę, „napełniała ich [wszystkich w  pałacu] przerażeniem”, cytując
słowa pewnej księżnej, która jest moją bliską przyjaciółką. Powód był prosty.
Głodni sławy ludzie są zadowoleni tylko wtedy, gdy stanowią temat dnia.
A  z  uwagi na to, że bez skandalu i  kontrowersji prasa nie ma o  czym pisać, tacy
ludzie nie cofną się przed niczym, by zaistnieć.
Jeśli Meghan naprawdę chciała być najsłynniejszą kobietą na świecie, jak pisała
w przytoczonej instrukcji, oznacza to, że jest uzależniona od sławy. Taka osoba nie
różni się niczym od narkomana czy alkoholika i  nie gra według zwykłych reguł.
Jedno z pierwszych ostrzeżeń, jakie rodzina i przyjaciele alkoholika dostają w AA,
brzmi: „Nigdy nie stawaj między alkoholikiem a butelką. Jeśli to zrobisz, zawsze
przegrasz”. Osoby uzależnione są wyjątkowo bezwzględne w pogoni za używką.
Ponieważ pałac zdawał sobie sprawę z  konsekwencji, jakie niosły ze sobą
instrukcje Meghan, obawiano się, że celowo zacznie ona wzbudzać kontrowersje.
„Najsławniejszą kobietą świata nie zostaje się, będąc potulną i  ułożoną księżną  –
powiedział jeden z  dworzan.  – Zostaje się nią, tworząc dramaty, chaos,
kontrowersje  – jak zwał, tak zwał. Wystarczy tylko spojrzeć, co przesądziło
o ogromnej sławie Diany i Elizabeth Taylor, by zrozumieć, że stało za tym sianie
zamętu”.
Ponieważ tylko czas pokaże, czy Meghan naprawdę jest tak żądna sławy jak
sugerują wydawane przez nią instrukcje, kwestia pozostaje nierozwiązana, ale
jedno jest pewne: ma talent do pisania własnej historii. Dwa dni po narodzinach
dziecka wraz z Harrym pokazała je wybranej grupie dziennikarzy i kamerzystów na
zamku w  Windsorze. Harry trzymał niemowlę, od stóp do głów owinięte w  biały
becik, spod którego wystawały tylko nosek i  usta. Gayle King dała wyraz
rozczarowaniu całego świata, narzekając w programie This Morning stacji CBS, że
nie było widać całej twarzyczki. „Bardzo dumna matka” i „podekscytowany tata”,
jak określiła Meghan i  Harry’ego, emanowali szczęściem, ale imię syna podali
dopiero kilka godzin później, ogłaszając, że będzie się nazywał Archie Harrison
Mountbatten-Windsor. Na swoim profilu zamieścili również czarno-białe zdjęcie
z  jego prezentacji przed królową i  księciem Filipem w  Windsorze, na której to
fotografii widnieje także przebywająca od kwietnia we Frogmore Cottage Doria
Ragland. Pradziadek i  prababcia byli ewidentnie zachwyceni małym Archiem, co
zupełnie nie dziwi, bo to urocze dziecko i  w  końcu pierwszy potomek mieszanej
rasy w  rodzinie królewskiej, choć trzeba zaznaczyć, że zarówno królowa, jak
i  książę Filip są zstępnymi jednej, a  być może i  dwóch kolorowych kobiet:
Madragany z  Faro i  Filipy z  Hainault, natomiast w  żyłach Williama i  Harry’ego
płynie indyjska krew: ich szkocki przodek, Theodore Forbes, miał córkę, Katherine
Scott Forbes, ze swoją hinduską kochanką, Elizą Kewark. Książę William zrobił
sobie nawet test DNA, by to potwierdzić, co świadczy o  tym, że jest dumny ze
swojego mieszanego pochodzenia.
Imię dziecka dowodziło, że talent do zaskakiwania nie opuścił Harry’ego
i  Meghan. „Archie” nie mógł być bardziej przewrotowy i  sprzeczny z  królewską
tradycją, według której dzieci nazywa się po przodkach. Jednak Harry i Meghan raz
jeszcze udowodnili, jak poważnie podchodzą do swojej misji zmian w każdej sferze
życia. Ich innowacje mogły znajdować poklask u  ich wielbicieli i  bez wątpienia
były pożywką dla prasy, która karmi się nowościami, ale zaniepokojonym
tradycjonalistom mogło się od nich zakręcić w głowie.
Po raz pierwszy w dziejach królewskiemu dziecku nadano przydomek zamiast
pełnego imienia. Gdyby ochrzczono go Archibaldem, nie byłoby sprawy, gdyż
Archie to również zdrobnienie tego imienia, choć Archibald oczywiście nie jest
tradycyjnym imieniem w  domu Windsorów, tylko jednym z  czterech imion
zarezerwowanych przez książęcy ród Argyll. Dziewiąty książę Argyll był mężem
córki królowej Wiktorii, księżniczki Ludwiki, ale to jedyny ich związek z domem
panującym. Ale Archie? To imię wyższe sfery nadawały tradycyjnie swoim psom
i  dopiero stosunkowo niedawno zaczęło pojawiać się wśród brytyjskiej klasy
pracującej, więc jego wybór wzbudził prawdziwą konsternację.
Meghan i  Harry utrzymywali później, że inspiracją dla imienia było słowo
arche, które w starożytnej grece oznacza „początek” i „źródło”. Powiedzieć, że ich
erudycja jest godna pochwały, to mało; w dzisiejszych czasach niewielu dorównuje
im znajomością starożytnej greki. To pokazuje, że oboje istotnie są wielkimi
myślicielami o dużo większej wrażliwości i wizji niż cała rodzina królewska razem
wzięta, która od stuleci nadaje dzieciom tak pospolite imiona jak Karol, Jakub,
William, Henryk, Andrzej, Edward, David, Jerzy i  tym podobne. Ten wybór
obrazuje również ich skłonność do nieskrępowanego sięgania tylko po to, co im
pasuje, i  odrzucania całej reszty, gdyż w  przeciwieństwie do Archiego
Mountbattena-Windsora wymawianego przez „cz” greckie „arche” wymawia się
prze „k” jak w słowie „arka”.
Drugie imię dziecka jest równie innowacyjne. W Wielkiej Brytanii Harrison nie
jest imieniem, lecz nazwiskiem, choć w  Stanach Zjednoczonych panuje zwyczaj
nadawania dzieciom nazwisk na chrzcie – stąd mamy na przykład aktora Harrisona
Forda. Twierdzenie, że Meghan wybrała je w  hołdzie dla ojca dziecka, przyjęto
z  konsternacją, gdyż w  Wielkiej Brytanii nie dodaje się skandynawskiego
przyrostka „-son” do imienia ojca, nadając je dziecku jako drugie imię; wydaje się,
że w  Ameryce Północnej również nie ma takiego zwyczaju. Syn Harry’ego
otrzymałby takie odojcowskie imię, tylko gdyby urodził się dobrych parę wieków
temu w Norwegii albo w Danii, a nawet wtedy nie byłoby to jego drugie imię, lecz
pierwotna forma nazwiska.
Abstrahując od oryginalności obu imion, jedynym pocieszeniem było to, że
Meghan i  Harry nie mogli się uskarżać, iż odrzucono ich wybory, tak jak
w przypadku księcia i księżnej Jorku, którym odmówiono zgody na nadanie jednej
z  córek niekrólewskiego imienia. Był to kolejny dowód na to, że pałac naginał
wszystkie zasady dla ich wygody.
Chociaż rodzina i dworzanie zapewne myśleli, że wyświadczają im przysługę,
w rzeczywistości było inaczej. Każdemu, kto choć trochę orientuje się w zasadach,
tradycjach i obyczajach panujących w rodzinie królewskiej, zapaliła się czerwona
lampka. Oprócz niekonwencjonalnych imion dziecko nie miało tytułu. A to mogła
być prawdziwa bomba.
Wszystkie królewskie dzieci z prawego łoża, podobnie jak dzieci dziedzicznych
parów, rodzą się z tytułami. Brak tytułu sugeruje nieślubne pochodzenie. Najstarsi
synowie książąt, w tym wnukowie panującego monarchy (z wyjątkiem najstarszego
syna księcia Walii, którego dzieciom nadaje się tytuł Jego/Jej Książęcej Wysokości
oraz godność książęcą), przyjmują drugorzędny tytuł ojca, z  kolei ich najstarsi
synowie  – trzeciorzędny. Tytuł i  godność pierworodnego syna z  prawego łoża
księcia i księżnej Susseksu brzmi zatem hrabia Dumbarton, a jego pierworodny syn
z prawego łoża będzie nosił tytuł barona Kilkeel. Gdy więc para książęca ogłosiła
na Instagramie, że ich syn będzie znany jako panicz Archie Harrison Mountbatten-
Windsor, można było snuć domysły, że to nie Meghan go urodziła, bo skoro nie
nosi tytułu hrabiego Dumbarton, oznacza to, że w  świetle brytyjskiego prawa
pochodzi z nieprawego łoża.
Brytyjskie i  amerykańskie przepisy prawne regulujące macierzyństwo
zastępcze kompletnie się od siebie różnią. W  Wielkiej Brytanii dziecko urodzone
przez surogatkę jest uznawane za nieślubne, nawet jeśli jego biologiczni rodzice są
małżeństwem. Z kolei w Stanach Zjednoczonych prawo mówi, że jest ono ślubnym
dzieckiem pary, która skorzystała z  usług matki zastępczej. Szkopuł w  tym, że
w  Anglii za matkę takiego dziecka uważa się surogatkę. W  przeciwieństwie do
biologicznego ojca biologiczna matka nie ma zatem statusu prawnego. Jeśli chce
uregulować kwestie prawne, musi zaadoptować swoje biologiczne dziecko, ale
nawet wtedy będzie ono wciąż uznawane za nieślubne.
W świetle brytyjskiego prawa nieślubne dziecko nie może odziedziczyć
parostwa, a  więc także idących z  nimi w  parze drugo- i  trzeciorzędnych tytułów.
Nieślubne dzieci nie mogą również nosić królewskich ani arystokratycznych
tytułów. Nawet jeśli zostaną uznane, wciąż nie mają prawa dziedziczyć parostwa,
choć mogą otrzymać tytuł i  godność drugiego syna czy córki, tak zwane tytuły
grzecznościowe, co czyni je równymi adoptowanym dzieciom, które do 30
kwietnia 2004 roku nie miały prawa nawet do nich. Przepisy zostały zmienione
tylko dzięki usilnym zabiegom markizy Aberdeen i  Temair, matki czworga
adoptowanych dzieci, niemniej nieślubne potomstwo wciąż nie ma prawa do
jakichkolwiek tytułów, dopóki nie zostanie uznane bądź adoptowane.
Sprawa tytułu dziecka Harry’ego i  Meghan nie była jedynym tropem
przemawiającym za teorią, że „brzuszek” Meghan był sztuczny. Przy narodzinach
Archie rzekomo ważył 3,2 kilograma, więc był drobnym dzieckiem. Choć podczas
tego pierwszego wywiadu na zamku w  Windsorze nie sposób było dokładnie
określić jego rozmiarów, w  sieci dosłownie zaroiło się od komentarzy, że jak na
dwudniowe niemowlę o  tak niskiej wadze urodzeniowej jest podejrzanie duży.
Komentujący doszli do wniosku, że jeśli nie owinięto go w  dodatkowe pieluszki,
musiał mieć więcej niż dwa dni.
Również słowa Harry’ego z  wywiadu zdawały się potwierdzać teorię, że
Archiego urodziła wcześniej surogatka. Gdyby chciał podsycić plotki, zamiast je
ugasić, nie mogłoby mu się to udać lepiej. Na pytanie, do kogo mały jest bardziej
podobny, odpowiedział: „Wszyscy twierdzą, że w  ciągu dwóch ostatnich tygodni
tak bardzo się zmienił, że po prostu musimy poczekać jeszcze z miesiąc”. To były
zdumiewające słowa. Dzieci nie zmieniają się tak dynamicznie w  ciągu
czterdziestu ośmiu godzin. A  Harry twierdził, że wygląd jego syna od dwóch
tygodni zmienia się nie tylko bezustannie, ale i tak drastycznie, że nie sposób orzec,
do kogo jest bardziej podobny – choć oficjalnie Archie miał przecież dwa dni.
Każdy, kto pasjonuje się obserwacją ludzkiego zachowania, zauważy, że Harry
natychmiast usiłuje ugasić pożar. Rozwodzi się na temat obserwacji małego  – po
czym znowu się zdradza, dodając, że syn jest z nimi „dopiero od dwóch i pół do
trzech dni…”, ponownie zapominając, że oficjalnie urodził się dwa dni wcześniej.
Tymczasem zarówno angielskie, jak i  szkockie prawo bardzo jasno definiuje
pozycję Archiego Mountbattena-Windsora jako syna księcia krwi. Jeśli jest
biologicznym synem z  prawego łoża Harry’ego i  Meghan, która go urodziła, nie
jest żadnym paniczem Archiem Mountbattenem-Windsorem, lecz Archiem
Mountbattenem-Windsorem, hrabią Dumbarton. W  świetle prawa tym pierwszym
mógłby być tylko wówczas, gdyby urodziła go inna kobieta, bez względu na to, kto
jest jego biologiczną matką. Jak powiedział mi pewien wybitny jurysta, „to ojciec
zazwyczaj zgłasza narodziny dziecka w  urzędzie. Jeśli poinformuje urząd stanu
cywilnego, że urodziło się jemu i  jego żonie, akt zostaje wydany bez zbędnych
pytań. To nie szpitale, lecz rodzice zgłaszają narodziny dziecka i nikt nie sprawdza
prawdziwości podawanych informacji”. W  takim przypadku Archie zostałby
poniekąd uznany, ale nie mogłoby nań przejść parostwo ojca. Co więcej, nie
znalazłby się w linii sukcesji, gdyż nieślubne dzieci nie mają prawa do korony.
Niemniej na podstawie tak spisanego aktu urodzenia Archie Mountbatten-
Windsor figuruje jako siódmy w  kolejce do tronu. Najlepiej podsumował to mój
znajomy z rodziny królewskiej: „Sama widzisz, co za chaos”. Żadna prominentna
rodzina, tym bardziej królewska, nie życzyłaby sobie spekulacji na temat narodzin
dziecka, a fakt, że internet wprost pękał od nich w szwach, okrywał dom panujący
wielkim wstydem. Choć zwolennicy Meghan powiedzą, że ma prawo zachowywać
się, jak chce, a ci najzagorzalsi mogą dodać nawet „i do diabła z konsekwencjami”,
pewien przedstawiciel establishmentu i  monarchista dał wyraz opinii wielu jej
krytyków, pisząc w  komentarzu: „To przez nią te wszystkie problemy. Ludzie
czują, że udaje. Jest niewiarygodnie rozpieszczona i  do cna samolubna. To
najbardziej pretensjonalna osoba, jaką człowiek może mieć nieszczęście poznać.
Widzieliście jej charakter pisma? Jest prawie tak samo wymyślny jak jej
osobowość. Całe jej życie to jedno wielkie przedstawienie. Jak każdy pusty
człowiek, ukrywa to pod warstwą egzaltacji i niedorzecznych żądań, w tym strefy
buforowej oddzielającej ich od reszty ludzi. Ale on jest doszczętnie urzeczony.
Naprawdę ją uwielbia i  wiem, że wierzy w  jej uczucie. Zrobi wszystko, żeby ją
zadowolić. Boi się, że ją straci. Myślę, że to dlatego, iż stracił matkę. Pamiętajmy:
śmierć jest najwyższą formą odrzucenia. On nie może pozwolić, by kolejna
mamusia od niego odeszła. Ona mu na przemian matkuje i  gra małą kobietkę,
potrzebującą jego opieki. A  jeśli jest niegrzeczny, natychmiast wchodzi w  rolę
surowej mamusi i go karci. On to wszystko znosi, bo nie chce jej stracić”.
Postronni obserwatorzy mogą nie wiedzieć, jak wielkie znaczenie ma tu
czynnik ludzki. Bliscy Harry’ego mają obawy, że gdyby jego związek z  Meghan
rozpadł się albo zawisnął na włosku, książę całkowicie by się załamał, a  nawet
targnął na swoje życie. Psycholog, który go zna, powiedział mi, że Harry przejawia
wszystkie symptomy współuzależnienia. Jeśli Meghan jest uzależniona od sukcesu,
on jest uzależniony od niej. Osoby takie jak Nikki Priddy twierdzą, że Meghan jest
twarda i  gotowa poświęcić każdego, kto stanie jej na drodze; Harry z  kolei jest
gotowy poświęcić wszystkich, w tym siebie, by zatrzymać jej względy i zostać u jej
boku.
Ponieważ wszyscy skupiają się na kruchości emocjonalnej Harry’ego, Meghan
jest całkowicie poza kontrolą, a  to wbrew pozorom sytuacja nie do
pozazdroszczenia. Co więcej, siła jej charakteru w  dużej mierze odpowiada nie
tylko za alienację Harry’ego, ale i jej samej. Gdyby miała kogoś, kto umiałby się
jej przeciwstawić i  pomóc wejść w  nową rolę, zamiast spełniać wszelkie
zachcianki, być może bardziej doceniłaby pozycję, którą zaczęła gardzić. Każdy
czasami potrzebuje, by go nakierować, silni ludzie także. Gdy to konieczne, należy
im się sprzeciwić, a kiedy popełniają błędy – wskazać im je. W przypadkach ludzi
takich jak Meghan i Harry nie ma co szukać winnego, gdyż książę jest niezwykle
emocjonalnym mężczyzną pozbawionym wybitnego intelektu, potrzebnego, by
skłonić do zejścia z obranego kursu kobietę tak silną i inteligentną jak jego żona.
Bez takiej osoby w  swoim życiu Meghan popełniła błędy, których można było
z łatwością uniknąć i które w efekcie odbiły się na jej popularności, sprowadzając
na nią falę krytyki.
Szczególnie dobitnie obrazują to dwa przykłady. Pierwszy miał związek z  jej
wypadem do Nowego Jorku na baby shower, który ponoć kosztował trzysta tysięcy
dolarów. Pamiętajmy, że prasa lubi zawyżać koszty, ale impreza bez wątpienia była
wystawna. Zorganizowały ją przyjaciółka Meghan z  bractwa Kappa Kappa
Gamma, Genevieve Hillis, wespół z  Jessicą Mulroney i  Sereną Williams. Gayle
King powiedziała: „Myślę, że jej przyjaciółki chciały po prostu uczcić jej wielki
sukces. W końcu to one były jego architektkami. To było bardzo, bardzo kameralne
przyjęcie w zamkniętym gronie, które dużo dla niej znaczyło”. Poza tym, że odbyło
się w  najbardziej luksusowym apartamencie Mark Hotel i  uczestniczyło w  nim
piętnaście najbliższych przyjaciółek księżnej, w  tym Amal Clooney, która
udostępniła jej swój odrzutowiec. Ku uciesze fanów i  poirytowaniu krytyków
w  ciągu swojego dwudniowego pobytu w  Nowym Jorku Meghan pozowała do
zdjęcia za zdjęciem, z  dłońmi wiecznie zawieszonymi nad ciążowym brzuszkiem
i  z  lekkim uśmiechem na ustach, jakby skrywała jakiś sekret. Marzenie każdego
wydawcy. Jej jawne korzystanie z  życia budziło radość cieszących się jej
szczęściem wielbicieli i  działało na nerwy krytykom, którzy życzyliby sobie
widzieć u  niej odrobinę mniej samozadowolenia. Batalia między jedną i  drugą
stroną trwała, a tymczasem Meghan urządziła mały pokaz mody. Czego jak czego,
ale gustu odmówić jej nie można. Umie wybierać piękne stylizacje, które pasują do
jej sylwetki, podkreślając atrybuty.
Przy okazji można było zaobserwować ciekawą różnicę między brytyjskimi
a  amerykańskimi mediami w  relacjonowaniu nowojorskiej wizyty księżnej.
W  Stanach Zjednoczonych panowała powszechna radość z  wielkiego sukcesu
Meghan, której nie tylko udało się złowić księcia, ale też z  łatwością i  klasą
poruszać się po rajskim ogrodzie, do którego wstęp mają tylko wybrańcy.
Z kolei w  Wielkiej Brytanii piętnowano jej wulgarny i  niesmaczny pokaz
ostentacyjnej konsumpcji. Brytyjczycy nie mają nic przeciwko temu, by ich
grandowie mieszkali w  zamkach i  pałacach, nosili warte miliony funtów
dziedziczne klejnoty czy korzystali z  ruchomości za kolejne dziesiątki milionów,
ale nie podoba im się, gdy członkowie rodziny królewskiej latają wyżebranymi od
celebrytów samolotami, zatrzymują się w hotelach, w których apartament kosztuje
dziesiątki tysięcy funtów za noc, i pokazują się w strojach jednorazowego użytku
za kolejne dziesiątki tysięcy. W  ich oczach pałace, zamki, meble, dzieła sztuki
i  biżuteria to dziedzictwo, więc są jak najbardziej akceptowalne. Ale
przepuszczenie tak dużych pieniędzy na jeden nocleg w  hotelu, na strój założony
jeden raz, na jedną kilkugodzinną imprezę  – jest w  ich oczach niedopuszczalne.
Wypadałoby, żeby Meghan znała te podstawowe różnice kulturowe, a już na pewno
Harry powinien ją w tym względzie oświecić.
Powiedziano mi, że bardzo ją ubodła fala krytyki, która się na nią wylała.
Zwyczajnie nie mogła zrozumieć, dlaczego Brytyjczycy nie wielbią jej tak jak
Amerykanie. No i co z tego, że zabrała się odrzutowcem Amal Clooney? O co ta
cała afera? Amal i tak zawsze trzyma go w pogotowiu. A poza tym kto by korzystał
ze zwykłych linii, skoro ma okazję polecieć prywatnym samolotem? Opinie
Brytyjczyków były w jej interpretacji głupie i bezpodstawne.
Przy odrobinie rozwagi problemów dałoby się uniknąć, ale prawda jest taka, że
Harry nie pomógł żonie ominąć tych kulturowych raf. Był po prostu nie dość
bystry, by przewidzieć położenie min, na które wchodziła Meghan. Miał także tę
samą zgubną cechę co brat jego pradziadka David, książę Windsoru, podobnie zbyt
zapatrzony w  swoją żonę, by ustrzec ją przed ruchomymi piaskami, w  których
grzęzła. Podobnie jak David, dla którego Wallis była chodzącym ideałem, Harry
był zdania, że jego rodacy mogliby się dużo nauczyć od księżnej. Był
przeświadczony, że Koroną sterują sztywniacy, a  kilkoro członków jego rodziny
zazdrości jemu i  Meghan do tego stopnia, że usiłują ich stłamsić, zamiast
skorzystać z jej nauk. W jego ocenie Meghan zmodernizowałaby monarchię, która
dzięki temu stałaby się bezprecedensowym narzędziem zmian. Szczerze wierzył, że
gdyby tylko dostali wolną rękę, pokazaliby wszystkim, na co ich stać.
To było naturalnie ostatnie, czego życzyliby sobie dworzanie i  rodzina
królewska. Nie chcieli, by Meghan i  Harry wylali dziecko z  kąpielą, za jednym
zamachem przekreślając przyszłość monarchii i całego kraju. Dobrze wiedzieli, że
jedynie nikły odsetek Brytyjczyków podziela punkt widzenia pary książęcej.
Monarchia musiała reprezentować również szerokie grono ludzi, na których
księżna patrzyła z  góry, gardząc nimi jako staroświeckimi tradycjonalistami
i politycznie nieoświeconą szufladą. Z drugiej strony, celem Meghan od początku
były Stany, nie Wielka Brytania, i stopniowo przekonała do swojej wizji Harry’ego.
Nikt nie wie, kiedy dokładnie stwierdziła, że Wielka Brytania jej nie
odpowiada. Niektórzy jej przyjaciele z  dawnych lat są zdania, że tak naprawdę
nigdy nie zamierzała zabawić tu dłużej. Przypuszczają, że jako bizneswoman
z krwi i kości dostrzegła szansę do wrogiego przejęcia przedsiębiorstwa o nazwie
„Harry”. Dostała na talerzu przystojnego i pociągającego księcia, który tak bardzo
chciał ją zadowalać, że bez najmniejszej tresury wszedł w rolę wpatrzonego w nią
pudelka. Po prostu nie mogła przegapić takiej okazji. Jej znajomi sugerują, że
dobrze wiedziała, co robi, i  wcale nie zamierzała się dopasować. Jeśli Wielka
Brytania nie nagnie się do niej, Meghan zacznie się uskarżać, jak bardzo jest
niedoceniana, a  po pewnym czasie wróci do Stanów jako księżna  – z  mężem lub
bez niego.
To oczywiście tylko spekulacje. Spekulacją natomiast nie jest fakt, że szukali
z  Harrym niezależności, wyprowadzając się z  pałacu Kensington oraz zrywając
z Williamem i Catherine przed narodzinami Archiego. W kręgach dworskich takie
ambicje określa się mianem „samowolki”. Powiedzieć, że ich próba spotkała się
z niedowierzaniem, to eufemizm. Pewien książę wyznał mi, że jest przekonany, iż
to lordowi Geidtowi, byłemu sekretarzowi osobistemu królowej, który w 2017 roku
został co prawda wysiudany przez książąt Walii i  Jorku, ale wciąż miał u  niej
posłuch, można zawdzięczać powstrzymanie Harry’ego i  Meghan przed
„kompletną samowolką”. Przekonał on bowiem władczynię do przeniesienia ich
biura do pałacu Buckingham, gdzie jej doradcy mogliby mieć na nich oko. „Inaczej
byliby jak dwa rozpędzone na polnej drodze auta zostawiające za sobą chmurę
kurzu”, skwitował.
Z punktu widzenia Harry’ego i  Meghan chcieli oni tylko swobody, by żyć
według własnych upodobań i  wartości, unowocześniając monarchię tam, gdzie
uznają to za stosowne. Wszem wobec uskarżali się, że ich „wyjątkowe talenty” leżą
odłogiem, że są „niedoceniani” i  gdyby tylko dano im wolną rękę,
„przeprowadziliby prawdziwą rewolucję”. Zwyczajnie nie rozumieli, że w  żadnej
instytucji nie pozwala się na wprowadzanie zmian wedle własnego widzimisię.
Owszem, dostając „wolną rękę”, niechybnie wprowadziliby zmiany  – tyle że nie
takie, jak pierwotnie zamierzali, a już na pewno niebędące w smak pałacowi.
Tymczasem zarówno publicznie, jak i prywatnie skandal gonił skandal. Ledwie
zdążyła przycichnąć wrzawa wywołana wizytą Meghan w  Nowym Jorku, gdy
księżna uwikłała się w  kolejne kontrowersje. Przeprowadzili się z  Harrym
z Nottingham Cottage do Frogmore Cottage w atmosferze oburzenia wywołanego
kosztami remontu ich nowego domu, opiewającymi na prawie dwa i  pół miliona
funtów, które pokrył skarb państwa. Krytycy pary chcieli wiedzieć, dlaczego
zostały pokryte z kieszeni podatnika, skoro książę i księżna dostali mieszkanie za
darmo. Równie dobrze można było wyjść z założenia, że skoro Frogmore Cottage
jest budynkiem należącym do państwa, to i państwo powinno zatroszczyć się o jego
renowację, choć najsprawiedliwiej byłoby zastosować niegdysiejszą zasadę najmu
dworskiego, w  myśl której Harry i  Meghan mogliby mieszkać tam za darmo
w zamian za przeprowadzenie remontu i wszelkich napraw. Niemniej jest to kością
niezgody już od wielu lat, a Harry i Meghan odebrali krytykę, która na nich spadła,
jako niesprawiedliwą, bo kto nie skorzystałby z  państwowego dofinansowania,
gdyby miał taką możliwość?
Miesiąc po narodzinach Archiego Meghan wróciła na scenę, po raz kolejny
udowadniając swój niezwykły talent do budzenia zainteresowania. Szczuplutka jak
zapałka, pojawiła się na kortach Wimbledonu, by kibicować swojej przyjaciółce
Serenie Williams. Towarzyszyły jej między innymi dwie koleżanki ze studiów,
Genevieve Hillis i Lindsay Roth. Obie były stosownie ubrane, podobnie jak reszta
grupy. Jednak buntownicza Meghan zadała kolejny cios etykiecie, łamiąc za
jednym zamachem dwie święte zasady Wimbledonu. Założyła zakazane dżinsy
i  kapelusz, ten sam bądź identyczny, w  którym pojawiła się na turnieju rok
wcześniej u boku księżnej Cambridge. Wtedy była na tyle bystra, by trzymać go na
kolanach, ale teraz nie zdejmowała go z głowy.
Choć Meghan albo o  tym nie wiedziała, albo jej to nie obchodziło, nie bez
powodu kobiety nie występują na Wimbledonie w  kapeluszach, które mają to do
siebie, że zasłaniają widok osobie siedzącej z tyłu – i z tego względu postrzegane
są tu jako naruszenie etykiety. Jednak przywiązanie Meghan do nakrycia głowy
sugerowało, że wciela w życie swoją fantazję o tym, jak Kalifornijki powinny się
pokazać na Wimbledonie. Cóż, można jej tylko współczuć.
Niemniej po raz kolejny ściągnęła na siebie krytykę, choć tym, co naprawdę
rozsierdziło jej cenzorów, były jej pogarda i  arogancja. Zagwarantowała sobie
prawo do włożenia kapelusza, wyłączając z  użytku jakieś czterdzieści miejsc za
swoim. Jedynymi osobami, które miały prawo znaleźć się w  jej bezpośrednim
otoczeniu, były te należące do jej świty. Rzędy obok i z tyłu świeciły pustkami. Na
zewnątrz stali ludzie, którzy nie mogli zająć wykupionych przez siebie miejsc, bo
ważniejsza była wygoda księżnej.
Dla prasy i  Brytyjczyków było to oburzające nadużycie władzy. Żaden inny
członek rodziny królewskiej nie zażądał, by czterdzieści okolicznych miejsc
pozostało pustych, choć za nie zapłacono. Królowa, książę Filip, książę i  księżna
Kentu, książę i księżna Cambridge, księżniczka Aleksandra, a nawet księżna Diana
nigdy nie otoczyli się kordonem na Wimbledonie. Wszystkie miejsca wokół nich
zawsze były zajęte. A  teraz ubraną w  dżinsy i  kapelusz Meghan otaczało morze
pustych niebieskich foteli.
Ale nawet gdyby księżna Susseksu i jej sztab głowili się i trudzili, by wymyślić
coś wyjątkowo niepopularnego, nie przebiliby tego, co stało się potem. Jej
ochroniarze mieli czelność podejść do dwóch osób z  widowni, które robiły sobie
selfie, informując je, że w  obecności Jej Królewskiej Wysokości nie wolno
korzystać z aparatów, gdyż jest na Wimbledonie w nieoficjalnym charakterze i żąda
prywatności. Prywatności w  miejscu publicznym, w  obecności kamer
telewizyjnych transmitujących mecz do setek milionów domów na całym świecie,
podczas gdy sama była gościem instytucji państwowej, do której nie miałaby
dostępu, gdyby była osobą prywatną – to po prostu musiało wywołać powszechne
oburzenie. Za kogo ona się miała? Poważany brytyjski prezenter telewizyjny
Eamonn Holmes wyraził odczucia wielu Brytyjczyków, stwierdzając, że „woda
sodowa uderzyła jej do głowy”.
Jeśli celem Meghan był rozgłos, to jej postępowanie jak najbardziej miało sens.
Jednak jeśli chciała zmienić w  ten sposób zasady dotyczące zachowania prasy
i  publiki względem członków rodziny królewskiej jako gości w  miejscu
publicznym i w nieoficjalnym charakterze, to tylko udowodniła swoją naiwność.
Nikt, kto pojawia się w miejscu publicznym, nie ma prawa do prywatności. Do
kurtuazji tak, do prywatności – nie. Z definicji przebywanie w miejscu publicznym
oznacza, że jest się częścią publiki, a nie osobą prywatną. Jeśli chcesz prywatności,
zostajesz w  domowym zaciszu. Nie wychodzisz do ludzi i  przed kamery
transmitujące do setek milionów domów i nie żądasz poszanowania swojego prawa
do czegoś, czego nie posiadasz, jednocześnie pozbawiając innych ich praw. Publika
ma prawo patrzeć na każdego wokół. Ma prawo okazywać osobie publicznej
stosowny szacunek i  uwagę, jaką rzeczona postać realnie generuje. Każda
cywilizowana i  dobrze wychowana osobistość rozumie to i  traktuje publikę
z kurtuazją, na jaką ta zasługuje. Jako osoba publiczna, która urodziła się w jednej
prominentnej rodzinie i wżeniła w inną i którą przez całe życie otaczały postacie ze
świecznika, mogę z absolutną pewnością powiedzieć, że to wysoce niestosowne, by
osoba publiczna uważała, że ma prawo zakazać patrzenia na siebie czy
uśmiechnięcia się, a nawet podejścia, jeśli moment wyda się odpowiedni. Wiem, że
istnieje kategoria hollywoodzkich osobistości, które się z  tym nie zgadzają, ale
w  cywilizowanych kręgach takie osoby są słusznie uważane za pretensjonalnych
głupców. Co zaś się tyczy sugestii, że pewne osobistości są tak znakomite, iż muszą
się oddzielać od innych strefą buforową: kiedy to obraźliwe określenie „motłoch”
wróciło do takich łask, że członek rodziny królewskiej rości sobie prawo do
wznoszenia murów między sobą a  ogółem społeczeństwa, jakby mówił „wasza
bliskość napawa mnie wstrętem”?
Oddając Meghan sprawiedliwość, między brytyjskim a  amerykańskim stylem
życia istnieją istotne różnice kulturowe. Być może nie zdawała sobie sprawy
z obraźliwego wydźwięku tego słowa, gdy uskuteczniała „postępowe” zachowanie
na Wimbledonie. Właśnie dlatego powinna była na chwilę się zatrzymać i poznać
niuanse brytyjskich obyczajów zamiast „ruszać z  kopyta”, by „zmodernizować
monarchię”, jak to ujęła.
Nie sposób jednak zmodernizować instytucji, nie znając nawet podstaw kultury,
z  której się wywodzi. Podobne próby są z  góry skazane na porażkę. Twoje
postępowanie zantagonizuje tylko całe rzesze ludzi pierwotnie nastawionych do
ciebie pozytywnie. Bez względu na intencje, jeśli nie rozumiesz ich kultury, nie
czynisz wysiłków, by ją poznać, i  uważasz, że wiesz lepiej, okazujesz brak
szacunku dla nich i  dla ich stylu życia. Nie tędy droga do zaskarbienia sobie
poważania społeczeństwa.
Pomimo że królowa i  książę Karol odmówili przedefiniowania relacji pałacu
z  prasą tak, by zakazać jej krytykowania Meghan, nasza nadwrażliwa
i zdeterminowana para postanowiła utrzeć nosa czwartej władzy. Meghan od lat jest
obeznana z  mediami. Nie tylko zjadła zęby na swoich blogach, ale i  korzystała
z rad profesjonalistów i wiedziała, że najlepszą strategią jest bezpośrednie dotarcie
do odbiorców poprzez media społecznościowe.
Ich wybór padł na Instagram, gdzie dawkowali informacje, kiedy i jak chcieli.
To dawało im pełną kontrolę nad swoją narracją z pominięciem znienawidzonych
brukowców. Zasłaniając się prywatnością, nie wyrazili zgody na fotografowanie
Archiego, ale na swoim profilu zamieścili czarno-białe zdjęcie jego stópek w dłoni
Meghan.
Gwiazda, rzecznik prasowy, producent filmowy, reżyser, agent, pozer – każdy
wie, że nic tak nie nakręca prasy jak uniki. I  że nic tak jej nie złości jak osoby
publiczne uskarżające się na naruszanie prywatności, które chcą mieć absolutną
kontrolę nad tym, co przedostaje się do opinii publicznej – i to do tego stopnia, że
same naruszają swoją cenną prywatność, publikując pseudoartystyczne zdjęcia
i  „głębokie” wpisy na Instagramie, Facebooku czy Twitterze. Jak zauważył sam
Harry z okazji swoich dwudziestych pierwszych urodzin, nie można z jednej strony
żądać od prasy poszanowania swojej prywatności, a z drugiej samemu ją naruszać,
ujawniając informacje o życiu osobistym, jak i kiedy nam to pasuje. A właśnie to
zaczęli teraz z Meghan robić.
Niewielu poza dziennikarzami i  pałacem zdawało sobie sprawę z  tego, jak
groźne jest pomijanie prasy w  tym dążeniu pary książęcej do pełnej kontroli nad
informacjami na swój temat, zwłaszcza po zakazie robienia zdjęć Archiemu. Do tej
pory dzieci z  rodziny królewskiej były fotografowane przez znanego fotografika,
a ich zdjęcia następnie rozsyłano do wydawnictw. W ten sposób dom panujący miał
pozytywną prasę, gazety zarabiały, co w  dobie internetu jest coraz trudniejsze,
a opinia publiczna była poinformowana.
Z uwagi na zagrożenie ze strony internetu coraz ważniejszym obowiązkiem
rodziny królewskiej była współpraca z  mainstreamowymi mediami przy tak
neutralnych okazjach jak sesje fotograficzne upamiętniające królewskie dzieci bądź
inne radosne wydarzenia. Jak już wspominałam, dom panujący i prasa żyją ze sobą
w  symbiozie, potrzebując się nawzajem. Istnienie jednego zapewnia przetrwanie
drugiemu, równocześnie promując wolność słowa jako gwaranta swobód
obywatelskich. Z  kolei monarchia konstytucyjna chroni demokrację przed
zakusami żądnych władzy polityków. Innymi słowy, jeśli podkopujesz niezależne
media, robisz to na własną zgubę – kimkolwiek jesteś.
Każdy oświecony człowiek to rozumie, ponosząc nawet osobiste ofiary, tak jak
ja, gdy odrzuciłam propozycję policyjnej interwencji podczas tak zwanej Operation
Weeting i nie złożyłam oficjalnej skargi na wydawnictwa Murdocha i grupę Mirror
po zhakowaniu moich telefonów. Powody, dla których tak postąpiłam, są istotne dla
tego tematu. Podczas Operation Weeting poszkodowani założyli ruch Hacked Off.
Wśród nich znalazł się aktor Hugh Grant, którego zdemaskowano jako klienta
prostytutki, a  także sir Max Mosley, którego brukowce opisywały jako miłośnika
płatnego seksu i  nazistowskich rekwizytów, przypominając opinii publicznej, że
jego ojcem był sir Oswald Mosley, założyciel Brytyjskiej Unii Faszystów, a matką
Diana de domo Mitford, przyjaciółka i  wielbicielka Adolfa Hitlera. Pomimo
osobistych cierpień, których doznałam z rąk dziennikarzy tabloidów, stwierdziłam
wtedy, że Wielka Brytania potrzebuje prężnej wolnej prasy. Dlaczego paru
rozgoryczonych celebrytów miałoby założyć jej kaganiec w  odwecie za
zdemaskowanie ich rozpusty i  tym samym narażać swobody obywatelskie całego
społeczeństwa? Powiedziałam zatem inspektorowi, który niemal błagał, bym
zmieniła zdanie: „Ceną, jaką osoby mojego pokroju płacą za swoje przywileje, jest
wolna prasa. Naszych praw broni już dość przepisów. Może niektóre z  nich
przydałoby się zaostrzyć, ale na pewno nie potrzebujemy nowych, uciszających
prasę do tego stopnia, że razem z  nieuczciwymi politykami staniemy się
nietykalni”.
Innymi słowy, omijając prasę za pomocą mediów społecznościowych, Harry
i Meghan de facto podważali jej znaczenie, a przecież rodzina królewska gra dużo
większą rolę w jej funkcjonowaniu niż osoby publiczne pokroju Hugh Granta czy
sir Maxa Mosleya. Owszem, celebryci to pożywka dla brukowców i  owszem, to
ulica dwukierunkowa, przynosząca korzyść zarówno prasie, jak i  osobom
publicznym. Niemniej rodzina królewska pełni tu dużo ważniejszą funkcję. Posunę
się nawet do stwierdzenia, że tylko ignorant, ktoś zupełnie nieodpowiedzialny bądź
do bólu naiwny mógłby się zachować wobec prasy tak jak Harry i  Meghan. Nie
wpycha się ręki do paszczy lwa, nie łechce go po podniebieniu, nie drapie po
języku, a  na koniec nie szczypie w  nos, oczekując, że nie będzie z  tego nawet
zadrapania. Oczywiście jeśli jest się w  zbroi nie do przebicia i  ma się korzyść
z  reakcji lwa, to zupełnie inna sprawa. W  takim przypadku prowokacja ma sens,
zwłaszcza jeśli prowokator bądź prowokatorka zamierza odwrócić kota ogonem
i udawać ofiarę.
Właśnie w  takiej atmosferze starcia dwóch kultur oraz niezrozumienia
Harry’ego i Meghan dla jego przyczyn i skutków pałac oraz prasa wzięły na tapet
okoliczności narodzin Archiego.
Nie ulega wątpliwości, że podobnie jak pałac większość brytyjskich publikacji
charakteryzowało odpowiedzialne podejście do sprawy. Jeden z członków rodziny
królewskiej powiedział mi, że na postępowanie pary książęcej i  wynikające zeń
wątpliwości co do proweniencji chłopca zareagowano wściekłością przemieszaną
z  rozpaczą. Istniały poważne obawy, że reputacja rodziny królewskiej zostanie
nadszarpnięta. Niepokojono się również, że monarchia ucierpi, jeśli szeroka opinia
publiczna uwierzy, że Archiego urodziła surogatka. Żaden rojalista nie życzyłby
sobie, by któregoś z  członków rodziny królewskiej oskarżano o  oszukanie
społeczeństwa symulowaną ciążą. Uważano, że honor i  integralność monarchii
mogą zostać zakwestionowane, jeśli opinia publiczna dojdzie do wniosku, że
rodzina królewska i dworzanie byli w zmowie z Meghan i Harrym, choć wcale tak
nie było. Problem był zatem oczywisty. Oczyszczenie z  podejrzeń rodziny
królewskiej to jedno, ale gdyby opinia publiczna stwierdziła, że pałac maczał palce
w oszustwie, konsekwencje mogłyby być poważne.
Czas pokazał, że te obawy były w  większości nieuzasadnione. Od ustąpienia
pary książęcej z  funkcji wyższych rangą członków rodziny królewskiej i  ich
przeprowadzki do Kalifornii wątpliwości dotyczące rzekomego współudziału
pałacu na szczęście się rozwiały, po części dlatego, że rosnący odsetek
społeczeństwa zaczął postrzegać Harry’ego i  Meghan jako nonkonformistów.
Pojawiły się również głosy, że pozwalano im na wszystko z uwagi na ich delikatny
stan psychiczny. W Stanach są oczywiście uwielbianymi bojownikami o wolność,
którzy wyrwali się z oków monarchii i wreszcie mogą w pełni poświęcić się swojej
działalności humanitarnej oraz biznesowej, tak jawnie tłamszonej w  Wielkiej
Brytanii. Jest to nie do końca prawda. Nie ma lepszej platformy dla działalności
humanitarnej niż monarchia konstytucyjna, a  odejściu pary towarzyszył również
czynnik ludzki, który przeszedł niemal bez echa, zwłaszcza w  amerykańskiej
prasie. Harry sam przyznał, że od lat zmaga się z problemami natury psychicznej,
natomiast blogi i  zachowanie Meghan świadczą pośrednio o  zaburzeniach
osobowości. Z tego też względu dostali od pałacu i rodziny taryfę ulgową.
Przymykano oko na to, co w innych okolicznościach byłoby nie do przyjęcia,
niemniej pomysł, że jako członek rodziny królewskiej jest się więźniem okrutnego
świata, w którym nie wolno ci nawet zarabiać, nie mógłby być bardziej absurdalny.
Nawet antymonarchiści wiedzą, że bycie częścią rodziny królewskiej to wielki
przywilej.
Rozdział 9

Pałac wiedział o  planach Meghan i  Harry’ego dotyczących zbudowania


„niezależności finansowej”, jak to później określili, na rok przed ich sensacyjnym
oświadczeniem ze stycznia 2020 roku. Był to pierwszy przypadek w  dziejach, by
członek rodziny królewskiej na utrzymaniu skarbu państwa wkraczał w  świat
komercji; jakby tego było mało, istniały podejrzenia, że nadrzędnym celem
Meghan jest scena polityczna, co również stałoby w sprzeczności z jej królewskim
statusem.
Pałac dowiedział się o wszystkim, gdy w 2019 roku księżna Susseksu poleciała
do Stanów, by spotkać się ze swoimi trzema kluczowymi przedstawicielami
biznesowymi: Nickiem Collinsem, Andrew Meyerem i Rickiem Genowem.
Nick Collins jest współprowadzącym dział talentów Gersh Agency, jednej
z  sześciu czołowych agencji aktorsko-literackich w  USA i  jedynej, która główny
nacisk nadal kładzie na pozyskiwanie i  promowanie talentów w  tych dwóch
obszarach działalności artystycznej, choć w ostatnim dziesięcioleciu podjęła kroki
w celu rozbudowy, między innymi działu talentów, książek, marki osobistej, filmu,
finansów, produkcji, teatru, prezencji, alternatyw i  literatury. Jej główną bazę
klientów stanowią, jak ujął to „The Hollywood Reporter”, „aktorzy ze stabilnym
zatrudnieniem i  o  bardziej rozpoznawalnych twarzach niż nazwiskach”. Założona
w złotej erze Hollywood w 1949 roku przez Phila Gersha agencja ma dwa tysiące
klientów, stu siedemdziesięciu pięciu pracowników i  szesnastu partnerów, jak
również biura w  Los Angeles i  Nowym Jorku. Jej prezesami są synowie Gersha,
Bob i  David, a  wspólnikiem zarządzającym  – Leslie Siebert. W  wyniku
kontrowersji związanych z  rozwiązaniem 4 lipca 2018 roku drogą mailową
współpracy z jednym ze swoich najbardziej znanych klientów, Jamesem Woodsem,
agencja stała się znana z  agresywnej ideologii lewicowej. Woods oskarżył ją
o uprzedzenia polityczne, twierdząc, iż przestała go reprezentować ze względu na
jego republikańskie poglądy. Najgłośniejszymi nazwiskami w jej stajni są Kristen
Stewart, Kyle Chandler, Adam Driver, J.K. Simmons, Taylor Schilling oraz Patricia
Arquette, która może poszczycić się tak nienagannie liberalnym wizerunkiem, że
wzięła udział w  marszu kobiet przeciwko prezydentowi Trumpowi, a  nawet
przeprosiła publicznie za to, że urodziła się w białej i uprzywilejowanej rodzinie.
Collins zaczynał jako asystent Boba Gersha w 2005 roku, robiąc błyskawiczną
karierę w strukturach agencji. W 2007 roku został agentem, w 2015 wspólnikiem,
a  w  lutym 2018 roku jednym z  szefów działu talentów. Wśród jego klientów są
między innymi Courtney B. Vance oraz Eric McCormack z sitcomu Will i Grace.
Collins jest znany z wnikliwości, inteligencji, rzetelności i znakomitego gustu, co
akurat ma wielkie znaczenie dla eleganckiej i  modnej Meghan, choć pod tym
względem zrobiła wyjątek dla swoich obu mężów, którzy, mówiąc oględnie, nie
mają pojęcia o elegancji.
„The Hollywood Reporter” wymienia Andrew Meyera i jego wspólnika Stevesa
Rodrigueza w  gronie dwudziestu czołowych menedżerów Fabryki Snów. Meyer
zajmuje się pozyskiwaniem i  promocją talentów, a  Rodriguez  – muzyką oraz
produkcją. Wśród klientów tego pierwszego są między innymi Ellen Pompeo
i  Kathryn Hahn. Obaj cieszą się reputacją sprawnych menedżerów. Podobnie jak
Gersh są kompetentni i rzetelni, ale ich klienci generalnie nie należą do pierwszej
ligi.
Absolwenta Harvardu Ricka Genowa wymienia się w  gronie stu czołowych
hollywoodzkich prawników. Jest wspólnikiem w  Stone, Genow, Smelkinson,
Binder & Christopher, niewielkiej kancelarii specjalizującej się w reprezentowaniu
aktorów, scenarzystów, reżyserów i  producentów z  branży filmowo-telewizyjnej.
Kancelaria współpracuje również z  obiecującymi artystami przy sprzedaży,
promocji i produkcji oraz zbyciu praw do dystrybucji gotowych filmów. Chlubi się
„talentem do wyławiania wyjątkowych projektów, na równi artystycznych,
rentownych oraz atrakcyjnych rynkowo”. W  swojej ofercie ma także „pomoc
inwestorom w wyszukiwaniu odpowiedniego materiału”.
Co znamienne, po poznaniu Harry’ego Meghan nie zakończyła współpracy ze
swoimi trzema przedstawicielami. Wkrótce pałac dowiedział się, że ciężarna
księżna zleciła im wyszukiwanie okazji do zarobku – i to nie byle jakiego. Według
jej instrukcji każdy z projektów miał opiewać na miliony dolarów.
Pałac Buckingham od zawsze wychodzi z założenia, iż rodzina królewska nie
może „zjeść ciastka i mieć ciastka”. Nie można być jednocześnie brytyjską księżną
i  amerykańską bizneswoman. Tak więc doniesienia zza Atlantyku były wysoce
niepokojące, gdyż zanosiło się na to, że Meghan chce złamać jedną z kardynalnych
zasad domu panującego o zakazie udziału w przedsięwzięciach komercyjnych dla
osobistego zysku. Według meldunków Meghan nie tylko wyrażała zainteresowanie
maksymalnym wykorzystaniem swojego potencjału zarobkowego, ale oboje
z  Harrym mieli zawierać umowy daleko wykraczające poza zakres działalności
rodziny królewskiej. Pewna księżna powiedziała mi w  2019 roku: „Krążą
pogłoski  – miejmy nadzieję, że nieprawdziwe  – jakoby Meghan dobijała targu
z  różnymi ludźmi w  imieniu swoim i  Harry’ego”. Podobno nawet żądała od
projektantów podpisywania swoim imieniem opłacanych z  kiesy księstwa
Kornwalii kreacji, w których się pokazywała, a także zawierała umowy biznesowe
między innymi z  jubilerami, promując odpłatnie produkty takie jak biżuteria.
„Miejmy nadzieję, że te plotki są nieprawdziwe  – podkreśliła księżna, z  którą
rozmawiałam. – Niemniej niepokojące jest już samo ich istnienie”.
Choć bulwersujące dla dworzan i  samej rodziny królewskiej, pogłoski te nie
były tak szokujące po drugiej stronie Atlantyku, po części dlatego, że Amerykanie
podziwiają ducha przedsiębiorczości w  każdej postaci, a  po części z  uwagi na
powszechnie znany fakt, iż Jackie Onassis czerpała zyski z  kieszonkowego na
stroje od Arystotelesa Onassisa w  wysokości trzydziestu tysięcy dolarów
miesięcznie. Czasami nawet odsprzedawała kreacje, których ani razu nie założyła,
pieniądze zaś chowała do własnej kieszeni, by miesiąc później powtórzyć całą
operację. Gdy jej mąż się o tym dowiedział, nazwał ją „tanią kombinatorką”, „nie
lepszą od złodziejki”. I  to bynajmniej nie była plotka. Sam Ari opowiedział
o  wszystkim szwagierce swojej pierwszej żony, Tiny, a  zarazem mojej bliskiej
przyjaciółce, lady Sarze Spencer-Churchill, w  której nowojorskim domu przy
Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy widywałam oboje małżonków, podczas gdy sama
Jackie bywała w jej willi Content na Jamajce.
Jeśli Meghan szła w ślady Jackie Onassis, Brytyjczycy powinni zrozumieć, że
w swoim mniemaniu po prostu wykazywała się przedsiębiorczością i zaradnością.
Może w  Wielkiej Brytanii „kombinowanie” i  „podwójny zysk” były szczytem
nieuczciwości, ale w  środowisku, z  którego wywodziła się księżna, to godna
pochwały obrotność. Niemniej w  oczach pałacu komercjalizm, otwarty bądź
ukryty, stał w  jawnej sprzeczności ze wszystkimi wartościami domu panującego.
Jeszcze gorsze były jednak doniesienia o ambicjach politycznych Meghan, i to nie
byle jakich. Marzyła się jej prezydentura USA; podobno nawet nie widziała
powodu, dla którego nie mogłaby zostać „drugim Reaganem”.
Abstrahując od konfliktu konstytucyjnego między przynależnością do
brytyjskiej rodziny królewskiej a  ubieganiem się o  urząd w  obcym państwie,
pozostawała jeszcze kwestia tego, czy Meghan w  ogóle nadaje się na prezydenta
USA. W  iście brytyjskim stylu dworzanie uważali, że nie ma kwalifikacji do
sprawowania jakiegokolwiek urzędu, o  tak ważnym jak fotel prezydenta nie
wspominając. Nie udało jej się nawet zdać egzaminu dyplomatyczno-konsularnego,
a  mimo to pragnęła zostać naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Wiara w  siebie nie
ma w  Wielkiej Brytanii tak magicznej mocy jak w  Stanach, więc do podobnych
ambicji podchodzono z dużą dozą nieufności. Nie pojmowano, jak Meghan mogła
się porównywać z  czterdziestym prezydentem USA tylko dlatego, że przed
objęciem urzędu Ronald Reagan był, podobnie jak ona, stosunkowo nieznanym
aktorem.
W oczach dworzan, których starsi koledzy pamiętali czasy Reagana i  mieli
wiele szacunku dla jego przenikliwości oraz sprytu, podobieństwa między nim
a  Meghan kończyły się na aktorstwie. Księżna chyba pomyliła okazjonalne
wcielanie się w  rolę wolontariuszki w  garkuchniach i  wygłaszanie przemówień
w  ONZ o  tym, jak w  wieku jedenastu lat odmieniła oblicze reklamy,
z  doświadczeniem politycznym z  prawdziwego zdarzenia. Nigdy nie sprawowała
żadnej funkcji politycznej, tym bardziej znaczącej. Reagan natomiast już jako aktor
na dorobku miał na tym polu bogate doświadczenie. W 1941 roku został wybrany
do zarządu potężnego zrzeszenia aktorów filmowych, Screen Actors Guild (SAG),
w 1946 roku został jego trzecim wiceprezesem, a rok później prezesem, na którego
był wybierany jeszcze sześciokrotnie  – po raz ostatni w  1959 roku. Bezpiecznie
przeprowadził SAG przez erę maccartyzmu i tak zwane polowania na czarownice
oraz wdrożenie kontrowersyjnej ustawy Tafta–Hartleya, przewodnicząc
w  rozpatrywaniu różnorakich sporów z  zakresu prawa pracy w  erze głębokich
przemian polityczno-gospodarczych, gdy system wielkich wytwórni filmowych
załamał się i  nastała era telewizji. Jakby tego było mało, w  latach 1967–75
dwukrotnie piastował urząd gubernatora Kalifornii.
Choć miała dlań tylko pogardę, Meghan porównywała się również
z prezydentem Trumpem. „Skoro Trump mógł zostać prezydentem, to ja też mogę”,
mawiała. Harry sparafrazował jej słowa w  rozmowie z rosyjskimi dowcipnisiami,
którzy w sylwestra 2019 roku i w styczniu 2020 roku zadzwonili do niego, udając
Gretę Thunberg i  jej ojca Svante. Powiedział mianowicie, że skoro Trump może
być prezydentem, to każdy ma szansę nim zostać.
Porównanie z Trumpem było trafniejsze niż z Reaganem, gdyż przed wygraną
w wyborach prezydenckich Trump miał nie więcej doświadczenia politycznego niż
Meghan. Owszem, był znanym biznesmenem i  osobowością telewizyjną, ale tu
kończyły się powierzchowne podobieństwa między nimi. Księżna Susseksu
zwyczajnie nie dorastała mu do pięt; bez względu na swoje wyniki Donald Trump
zjadł zęby na biznesie, a jego nazwisko było powszechnie znane, na długo zanim
zaistniał w  telewizji  – w  przeciwieństwie do Meghan, o  której przed ślubem
z  Harrym praktycznie nikt nie słyszał. Nie była właścicielką hoteli, kasyn ani
popularnych klubów w  stylu Mar-a-Lago, a  jej nazwisko nigdy nie widniało na
samolotach, hotelach czy kultowych nowojorskich budynkach. Choć uważała się za
bizneswoman tylko dlatego, że w  przeszłości zareklamowała kilka produktów,
Trump to inna liga, zarówno w interesach, jak i w mediach. On był twarzą jednego
z  najbardziej popularnych programów w  ogólnokrajowej stacji telewizyjnej,
podczas gdy ona grała drugie skrzypce w nieznanym szerzej serialu kablówki. Ale
teraz należała do brytyjskiej rodziny królewskiej i jej rozpoznawalność gwałtownie
wzrosła. Jako wytrawnemu strategowi, jeśli tylko dobrze to rozegra, podobnie jak
Trumpowi mogłoby jej się udać przekonać do siebie równie szerokie spektrum
wyborców.
Niemniej istniała zasadnicza różnica między wygraną Donalda a  ambicjami
Meghan. Od wielu lat co rusz stykam się z  rodziną Trumpów na gruncie
towarzyskim. Troje moich najstarszych przyjaciół zna ich bardzo dobrze. Niektórzy
go lubią, inni nie, ale w jednym wszyscy się zgadzają: Donald Trump wziął udział
w wyścigu prezydenckim, by zwiększyć swoją biznesową rozpoznawalność, i jako
osoba lubiąca rywalizację postanowił go wygrać, ale nikt nie był bardziej
zaskoczony, że mu się to udało, od niego samego. Naturalnie przypadkowy sukces
nie jest tym samym co determinacja i ambicja i nie ulega wątpliwości, że zabrał się
za urzędowanie z  wielkim zapałem. W  oczach fanów odniósł sukces; w  oczach
krytyków wszystkie sukcesy jego administracji są zasługą innych.
Pod względem charakterologicznym na pierwszy rzut oka Trumpa łączy więcej
z Dianą niż z jej synową. Księżnej Walii zawsze udawało się dorosnąć do ról, które
przychodziło jej grać. W mniemaniu jego wielbicieli o Trumpie można powiedzieć
to samo  – w  przeciwieństwie do Meghan, która według krytyków zupełnie nie
sprawdziła się podczas swojej krótkiej kadencji starszego rangą członka rodziny
królewskiej.
Są święcie przekonani, że nawet jej zwolennicy nie mają podstaw, by twierdzić,
że z powodzeniem wcieliła się w rolę, którą porzuciła po niecałych dwóch latach.
Ale możliwe, że po prostu źle interpretowali jej postępowanie i  ambicje.
Nieskrywany brak wytrwałości Meghan idący w parze z niechęcią, by dostosować
się do królewskiej roli i  spełniać jej wymogi, wprawiały w  konsternację jej
zwolenników w  kręgach establishmentu, Wspólnoty i  samej rodziny królewskiej.
Za kulisami naprawdę trudno było pojąć, jak ktoś powitany z otwartymi ramionami
mógł tak utrudniać wszystkim życie, siebie nie wyłączając, choć przy odrobinie
dobrej woli poradziłaby sobie śpiewająco. Dość wcześnie usłyszałam, że jeśli
księżna nie będzie uważać, zgubi ją jej „nadmierna wiara w  siebie”. Była zbyt
pewna swego, zbyt nieugięta, za bardzo przekonana o  słuszności i  wyższości
swoich racji. Dawała jasno do zrozumienia, że nie ma czasu zastanawiać się nad
opiniami niezgodnymi z jej własnymi, a co dopiero z nimi dyskutować. Sprawiała
wrażenie zupełnie pozbawionej szacunku, ograniczonej oraz zadowolonej z siebie.
Niejedna osoba, która się z  nią zetknęła, odbierała ją jako zbyt arogancką,
narcystyczną i  świętoszkowatą, by mogła wpasować się w  tak niewzruszoną
instytucję, jaką jest monarchia, czy nawet zrobić karierę w  polityce. Nie
podejrzewano jednak, że być może Meghan ma dużo poważniejsze plany. Po co
naginać się do instytucji, która miała być tylko niewielkim wycinkiem twojego
życia?
Jeśli tak rzeczywiście było, a jej głównym celem jest prezydentura USA, niby
jak zamierza ów cel osiągnąć? Politycy muszą być jeszcze bardziej elastyczni niż
członkowie rodziny królewskiej, by móc budować sojusze. Co więcej,
w  przeciwieństwie do tych drugich są zmuszeni zabiegać o  względy elektoratu,
który nieustannie ich ocenia. A  elektorat jest bardziej złożony niż jakakolwiek
królewska instytucja. Składa się z mnóstwa grup interesów, nierzadko ścierających
się ze sobą, które nie mają ochoty być pouczane jak dziewięciolatki w  szkółce
niedzielnej, a już na pewno nie przez byłą aktorkę i księcia, którzy bynajmniej nie
żyją w zgodzie z głoszonymi przez siebie wartościami.
W rezultacie wielu dworzan, którzy zetknęli się z  Meghan, gdy jeszcze
usiłowała się dostosować do królewskiej roli, odbierało ją jako „naiwną”,
„politycznie nieudolną” oraz „nieobliczalną i niebezpieczną”. Bali się, że jeśli nie
zmieni podejścia, przez swoją „urojoną manię wielkości” może „bardzo
namieszać”. Z  drugiej strony, mogli się mylić, a  ona mieć rację. Mylnie ocenili
Dianę i  najprawdopodobniej ten sam błąd popełnili w  przypadku Meghan. Obie
grały w pokera, że się tak wyrażę, podczas gdy dworzanie myśleli, że to kanasta.
Jednak wielu z  tych, którzy nie pojmowali, dlaczego Meghan nie udało się
dostosować do królewskiego życia, początkowo było pełnych optymizmu.
„Pomyliliśmy się co do niej  – przyznał w  rozmowie ze mną jeden z  dworzan.  –
Sądziliśmy, że ma bardziej otwarty umysł. Jest bystra, ale nie tak inteligentna, jak
jej się wydaje. Ma tak wysokie mniemanie o  sobie, że raz po raz przelicza się
z siłami. I ma wyjątkowy talent do robienia sobie wrogów z tych, którzy chcą być
jej przyjaciółmi”. Takie podejście nie jest przepisem na sukces – chyba że porażka
od początku była jej celem; w  takim wypadku to najlepsza taktyka, jaką mogła
przyjąć.
Gdy ogłoszono, że para książęca spodziewa się dziecka, w kręgach dworskich
było już jasne, że Meghan nie oswoiła się ze swoją rolą, lecz oczekiwała, że ta
nagnie się do niej. Jednym słowem, nie radziła sobie tak dobrze, jak życzyliby
sobie tego jej zwolennicy, w tym ja. Ale pomiędzy nadzieją a rozpaczą jest jeszcze
faza przejściowa. Z  początku wszyscy liczyli, że Meghan chce się uczyć
i odnajdzie się w rodzinie królewskiej. Nie przyszło im do głowy, że może być jej
to niepotrzebne. Wciąż myśleli, że wybrała życie utrzymywanego przez skarb
państwa członka rodziny królewskiej. Wielu dworzanom, wierzącym, że ich praca
ma znaczenie dla interesu publicznego, nie mieściło się w głowie, by nowy członek
domu panującego traktował tak prestiżową pozycję niczym kolejny szczebel
w karierze, jakby to była, nie przymierzając, posada sekretarki albo rola w serialu
kablówki. To było dla nich tak niewyobrażalne, że nawet gdy zaczęły się piętrzyć
dowody świadczące o takim właśnie podejściu Meghan do pełnionej funkcji, wciąż
nie mogli się z tym pogodzić. Nadal funkcjonowali w stanie zawieszonej niewiary,
bezskutecznie szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego księżna nie potrafi się
zaaklimatyzować.
Ale jeden bystry dworzanin w  rozmowie ze mną podsumował problem
Meghan. Było to tuż po tym, jak pałac dowiedział się o  jej wizycie w  Stanach
i naradzie z dawnymi przedstawicielami biznesowymi. Jeśli rola księżnej była dla
niej tylko szczeblem w  karierze, jak zaczęto podejrzewać, to by wyjaśniało,
dlaczego nie umiała i/lub nie chciała wprowadzić zmian koniecznych do
odpowiedniego wypełniania królewskich obowiązków. „Ksiądz, który jest ateistą,
zawsze będzie problematyczny dla Kościoła. Księżna Susseksu nie jest na tyle
subtelna, wyrafinowana i  powściągliwa, by zostać drugim Talleyrandem; bardziej
przypomina księżną Dianę”. Akurat ten dworzanin nie uważał Meghan za groźnego
przeciwnika. Był zdania, że jest „zbyt naiwną i niezbyt subtelną kombinatorką, by
osiągnąć zamierzony cel. Jej postępowanie jest tak przejrzyste, że prędzej się
zapętli, niż pójdzie w  ślady ekskomunikowanego biskupa Autun. Talleyrand był
równie interesowny, ale miał dość instynktu samozachowawczego, by przedłożyć
sukces ponad poklask. W  przypadku Meghan Markle zupełnie tego nie widzę.
Księżna Diana także tego nie potrafiła”.
Moim niezbyt skromnym zdaniem nie jest to najtrafniejsza ocena zdolności
i wyrafinowania obu pań. To, że miały talent do wyrażania emocji, czym zaskarbiły
sobie rzesze zwolenników, nie oznacza jeszcze, że brakowało im samokontroli.
Wprost przeciwnie – według mnie obie odznaczały się fenomenalnym połączeniem
powściągliwości i  zdolności samokreacji, a  odmawiając im jednej z  tych cech,
krytycy ich nie doceniali. Z  uwagi na to, że jednocześnie oskarżali je
o  przebiegłość, paradoksem jest ocena wyłącznie na podstawie powierzchownych
czynów z pominięciem stojących za nimi motywów oraz osiągnięć. Koniec końców
ich cele były nie całkiem jasne i oczywiste, a ponieważ po drodze nie stroniły od
forteli i  blefu, dlaczegóż nie oddać im, że były po prostu wytrawnymi
pokerzystkami? Czy nie mogły być sprytniejsze, niż myślano?
Jeśli celem Meghan i  Harry’ego było wykorzystanie królewskiej pozycji jako
trampoliny do fortuny i  kariery politycznej, Meghan nie miała co liczyć na
tolerancję ze strony pałacu. Świat arystokracji jest bezwzględny. Diana również się
przeciwko niemu zbuntowała, a na krótko przed śmiercią zamierzała ostatecznie się
od niego odciąć. Jej wariację na temat tak zwanego numeru Jackie przerwał
tragiczny wypadek drogowy. Tak księżna Walii, jak i  była pierwsza dama USA
porzuciły surowe kręgi establishmentu, z  których się wywodziły, na rzecz
zdrowszego klimatu pływających po oceanie jachtów i  prywatnych samolotów
miliarderów. Obie z  ulgą zrezygnowały z  ostentacyjnego, acz ograniczającego
splendoru przynależnego swojej wysokiej pozycji, wybierając wolność, wygodę
i prawdziwy splendor łatwego i luksusowego życia. Obie miały dosyć poświęceń,
wyrzeczeń, ograniczeń i dyscypliny, jakie wiązały się z ich królewskim statusem.
Z  radością zamieniły niezliczone nudne i  ważne obowiązki, wbrew obiegowym
opiniom stanowiące szarą codzienność rodziny królewskiej, na rozkosze bogactwa
z  prawdziwego zdarzenia. Zmęczona i  udręczona Diana co rusz uskarżała się na
„kolejny obiad z  kolejnym nudnym burmistrzem”, a  Jackie, choć oficjalnie
usiłowała wytłumaczyć swoją ucieczkę do świata Onassisa pragnieniem
zapewnienia ochrony dzieciom, po prostu kochała wolność, wygody i  luksus
związane z  wielkim bogactwem, podobnie zresztą jak Diana. Ta ostatnia po
separacji radośnie oddała ponad sto patronatów i  wreszcie miała czas na długie
dziewczyńskie lunche, siłownię, mecze tenisa, sybaryckie wakacje na plażach Indii
Zachodnich i  pobyty na zakotwiczonych u  brzegów Morza Egejskiego jachtach
Panagiotisa Lemosa albo Mohameda Al-Fayeda, o  prywatnym samolocie
ówczesnego właściciela Harrodsa nie wspominając.
Choć przyznanie, że oni również lubią styl życia miliarderów, nie byłoby
mądrym posunięciem taktycznym  – Harry kilkakrotnie uznał za stosowne
wytłumaczyć korzystanie z  prywatnych samolotów „względami bezpieczeństwa
swojej rodziny”, zupełnie jakby lot prywatnym odrzutowcem był bezpieczniejszy
niż rejsowym  – prawda jest taka, że oboje, szczególnie Meghan, nie różnią się
niczym od innych ludzi. Po prostu lubią życie pełne przepychu. Jednak podczas
gdy on nie przejawiał nim zainteresowania, dopóki ona nie pojawiła się w  jego
życiu, nieskrywane pragnienie Meghan posiadania wszystkiego, co najlepsze,
najdroższe i najbardziej luksusowe, wpisało się w jej osobowość, na długo zanim
się poznali.
Już przed wejściem do rodziny królewskiej Meghan nie kryła zamiłowania do
przepychu. Na swoim blogu The Tig poświęcała dużo miejsca szlifowaniu swoich
drogich gustów, nie zapominając jednak o  prostych przyjemnościach życia.
W wywiadzie dla „Vanity Fair” powiedziała na przykład, że „niemal wszystko da
się wyleczyć jogą, spacerem po plaży albo paroma awokado”.
W jej wpisach i  późniejszym postępowaniu z  kolei trudno dopatrzyć się
postawy księżnej Gloucester, hrabiny Wesseksu czy księżniczki Aleksandry, które
z radością setki razy rocznie spotykają się z poddanymi, i choć w gazetach o tym
nie przeczytamy, wartość ich pracy jest nie do przecenienia. Nie uciekają przed
„nudą”, która tak zmęczyła Meghan podczas sławetnego garden party w  pałacu
Buckingham. Te przedstawicielki rodziny królewskiej rozumieją potrzebę
apolitycznego doceniania wysiłków zwykłych ludzi bez obecności kamer
i aparatów. To zrozumiałe, że ktoś, kto czuje się przy nich jak ryba w wodzie, a do
tego cechuje się wysoką ekspresywnością, nie będzie zainteresowany powszednimi
obowiązkami, nieoferującymi żadnej satysfakcji emocjonalnej, a  do tego
niekomentowanymi w  gazetach czy w  sieci. Dianie też były one nie w  smak
i porzuciła je przy pierwszej sposobności. W życiu Harry’ego był zatem precedens,
dzięki któremu wstręt Meghan do przyziemnych królewskich powinności był dlań
bardziej strawny. Choć z  początku trudno mu było to zaakceptować, w  miarę
upływu czasu udzieliło mu się niezadowolenie żony i zaczął stopniowo wspierać ją
w „zaniedbaniach”, jak ujął to jeden z dworzan.
Nie twierdzę, że Meghan jest leniwa, bo nie jest. Ale podobnie jak Diana woli
wielką scenę. Wie, jak ważne dla jej wielbicieli są olśniewające zdjęcia z jeszcze
bardziej olśniewających uroczystości, choć lubi też wpadać do garkuchni, wspierać
ofiary przemocy domowej czy odwiedzać ocalałych z  tragedii takich jak pożar
Grenfell Tower. Nie ma sobie równych w  okazywaniu im współczucia i  zawsze
potrafi wywołać uśmiech na ich twarzach.
Meghan, tak jak Diana, uważa, że jej talenty są wyjątkowe. I  tak jak jej
teściowa nie kryje, że nie powinno się ich marnować na przyziemne obowiązki,
które nazwała lekceważąco „drobnicą”. Nie ulega wątpliwości, że miewa świetne
pomysły, jak na przykład książka kucharska, z której zysk został przeznaczony na
rzecz ocalałych z  tragicznego pożaru wieżowca, niemniej pałac wychodzi
z  założenia, że codzienne powinności, które hrabina Wesseksu czy
osiemdziesięcioparoletnia księżniczka Aleksandra wypełniają z  uśmiechem,
obowiązują wszystkich członków rodziny królewskiej, nie wyłączając Meghan. Nie
mogła wybierać sobie najlepszych „kąsków”, co nudniejsze zadania zrzucając na
inne przedstawicielki domu panującego.
Prawda jest taka, że ten, komu nie w  smak rutyna królewskiego życia, tym
bardziej nie odnajdzie się w  polityce. Jeśli Meghan dostanie kiedyś chociaż cień
szansy, by zrealizować swoje ambicje i  zostać prezydentem USA, będzie musiała
nauczyć się akceptować wszystkie aspekty codzienności, nie tylko te ekscytujące,
ale i te nudne. Możliwe, że sprawdzi się w komercyjno-humanitarnym stylu życia,
który wybrała, suto nakrapianym relaksem w  gronie swojej małej rodziny
i  przyjaciół. Meghan zawsze lubiła przyjemności, dlatego dawniej mogła bez
problemu czekać długie godziny na kilkuminutowe ujęcie w  towarzystwie ekipy
filmowej. Ale tak jasna gwiazda nie ma szans na odniesienie sukcesu w  polityce,
jeśli nie znajdzie sposobu na zaakceptowanie przyziemnych i niezbyt porywających
elementów spod znaku obiadów z  burmistrzami, pozostających bez echa wizyt
w  ważnych instytucjach czy przelotnych spotkań z  mnóstwem ludzi
w przeciwieństwie do niej podekscytowanych owym faktem.
Mimo że nie udało jej się dostosować do królewskiego życia, odnosiła
niezaprzeczalne sukcesy na innych płaszczyznach, a to dzięki pełnieniu przypisanej
sobie funkcji z niespotykanym entuzjazmem. Ale Meghan wyznaje również zasadę,
że nie wystarczy przeżyć  – trzeba „kwitnąć”. A  ponieważ nie podobały jej się
ograniczenia roli, którą jej powierzono, zrobiła to samo, co niegdyś Diana: zeszła
z tej sceny, by odnaleźć inną, własną.
Oczywiście jeśli od początku nie była zainteresowana funkcją pracującego
członka rodziny królewskiej, która miała jej posłużyć tylko jako trampolina do
jeszcze większej kariery, operacja nie mogła zakończyć się większym sukcesem.
Ale co, jeśli naprawdę miała nadzieję, że sprawdzi się w  roli księżnej
Zjednoczonego Królestwa? Wówczas jej historia jest rzeczywiście smutna. Być
może skończyłaby się inaczej, gdyby razem z  Harrym zrozumieli, że nie można
postępować tak jak oni i decydować się na coś tylko ze względu na profity. Meghan
nie osiągnęła sukcesu w rodzinie królewskiej i nie osiągnie go w polityce, jeśli nie
nauczy się tego, co jej mąż wiedział, zanim się poznali: powodzenie w  obu tych
światach nie polega na tym, by „kwitnąć”, lecz właśnie przeżyć  – i  to bez
większych uszczerbków.
Choć oboje czują się na scenie jak ryba w wodzie, postępowanie Meghan nawet
dziś pokazuje, że życie polegające na służbie państwu jest nie dla niej. Niemniej
świat komercji zaprawiony szczyptą działalności humanitarnej może być w  jej
przypadku strzałem w dziesiątkę.
Prawda jest taka, że życie przedstawiciela monarchii konstytucyjnej nigdy nie
będzie równie atrakcyjne dla kogoś tak zorientowanego na zysk jak Meghan, co
sama zresztą przyznała. Aby sprawdzić się w  pałacowym świecie, pieniądze nie
mogą być głównym priorytetem. Trzeba szczerze wierzyć w  coś nieuchwytnego
i większego od siebie. Bez względu na to, czy urodziło się w rodzinie królewskiej
jak Elżbieta II, czy w  nią wżeniło jak królowa matka i  księżna Cambridge, jeśli
chce się utrzymać kurs, ta rola musi być powołaniem. Jeśli nim nie jest, tak jak
w  przypadku Meghan, Diany i  Sary, zaczyna się kwestionować zasadność ofiar,
jakie trzeba ponosić na drodze królewskiej służby, w końcu przedkładając własne
uczucia nad obowiązek. A  gdy to się stanie, porażka jest gwarantowana, gdyż
jednym z nadrzędnych warunków sukcesu jest odłożenie uczuć na bok, by można
było stanąć na wysokości zadania za każdym razem, gdy to konieczne. Kluczowym
elementem są wyrzeczenia  – jeśli nie stać cię na nie, niechybnie poniesiesz
porażkę.
Co nie znaczy, że przynależność do rodziny królewskiej nie wiąże się
z olbrzymimi korzyściami. Te, owszem, istnieją, ale ich dostąpienie uwarunkowane
jest poszanowaniem dla systemu. Wielka szkoda, że Meghan nie dała sobie czasu,
by ich zakosztować. Wielu dworzan podziela ten pogląd, choć inni są zdania, że
lepiej, iż zeszła ze sceny. W  ich mniemaniu jej nieposzanowanie dla zakazu
politykierstwa i  czerpania osobistych zysków z  królewskiej pozycji jest nie do
przyjęcia. Wyznają oni zasadę, że każdy, bez względu na pochodzenie i  profesję,
powinien umieć funkcjonować w obrębie systemu. Są dumni, że po ścięciu Karola
I w 1649 roku i restauracji Stuartów pod berłem jego syna Karola II w 1660 roku
Wielka Brytania zapoczątkowała ustrój monarchii konstytucyjnej. W ciągu trzystu
sześćdziesięciu lat metodą prób i  błędów Korona ustanowiła zbiór sprawdzonych
zasad. Monarchia jest teraz rozbudowaną i rozwiniętą instytucją, w której rodzina
królewska i dworzanie pełnią równie ważne role. Od członków domu panującego
oczekuje się, że będą zasięgać porad wyłącznie swojego oficjalnego sztabu i się do
nich stosować. Królewscy doradcy są oddanymi profesjonalistami, a  ich jedynym
celem jest podtrzymanie skutecznego funkcjonowania systemu politycznego, na
czele którego stoi Korona. Jest to swego rodzaju powołanie; są równie oddani
monarchii jak ksiądz, rabin czy imam swojemu wyznaniu.
Mając to wszystko na uwadze, trudno się dziwić, że wśród dworzan
zapanowała konsternacja, gdy Meghan, nowy zagraniczny narybek, nie tylko od
samego początku stanęła okoniem wobec zaleceń swoich oficjalnych doradców, ale
w  ciągu półtora roku od ślubu za ich plecami powołała gremium własnych
konsultantów, niezaaprobowanych przez pałac i  de facto działających wbrew
interesom monarchii.
Najwięcej kontrowersji wzbudziło nawiązanie współpracy z  Sunshine Sachs,
amerykańską firmą PR-ową, na początku września 2019 roku. Kolejne lato
upłynęło pod znakiem skandali związanych z  mikrozarządzaniem Meghan
publicznym wizerunkiem pary książęcej. Kilka incydentów wywołało powszechne
oburzenie, co było do przewidzenia chyba dla wszystkich z  wyjątkiem Meghan
i  Harry’ego. Zdrowy rozsądek zdawał się opuścić księcia pod wpływem
determinacji żony, by za wszelką cenę kontrolować prasę.
Pierwsza z  tych afer dotyczyła chrztu Archiego, którego miał udzielić
arcybiskup Canterbury na zamku Windsor 7 lipca. Meghan i  Harry postanowili
zlekceważyć tradycję i  zdecydowali, że uroczystość będzie miała wyłącznie
prywatny charakter – bez obecności fotografów i kamerzystów, którzy zwyczajowo
relacjonują królewskie chrzciny. Jakby tego było mało, oznajmili, że nie podadzą
do publicznej wiadomości nazwisk rodziców chrzestnych dziecka i  dopiero
w dogodnej dla siebie chwili udostępnią prasie wybraną fotografię.
Nic więc dziwnego, że podniosła się wielka wrzawa. Adam Helliker, o którym
wspominałam wcześniej w  kontekście przecieków na temat związku Harry’ego
i  Meghan, napisał dla „The Sun” felieton, cytując biografa Hugo Vickersa, który
trafnie podsumował: trzymanie prasy i  opinii publicznej na dystans tylko
„zantagonizuje” światowe media. „Wydaje mi się, że para książęca zainspirowała
się piosenką Franka Sinatry I did it my way, i moim zdaniem stoi za tym księżna”.
Hugo zauważa również, że niepodanie nazwisk rodziców chrzestnych stoi
w  sprzeczności z  królewską tradycją. Wraz z  fotografiami były one publikowane
„przynajmniej od chrzcin obecnej królowej w 1926 roku”. Dla podkreślenia braku
współpracy ze strony księcia i księżnej Susseksu posłużył się przykładem królowej
matki, cieszącej się wielkim poważaniem wśród dworzan i prasy: „Książę i księżna
Susseksu mogliby się od niej dużo nauczyć. Zawsze zatrzymywała się przed
obiektywami, by fotografowie mogli zrobić dobre zdjęcie, i szła dalej”.
Dla wtajemniczonych te uwagi były o  tyle ciekawe, że Hugo Vickers nie
przelałby ich na papier, gdyby pałac nie podzielał jego odczuć. Znam go od wielu
lat i wiem, jak znakomicie jest ustosunkowany. Wiem także, jak bardzo ceni swoje
pałacowe koneksje. Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że gdybyśmy mieli
wspólnie dziecko, nie chciałabym kazać mu wybierać między pałacem a  naszym
potomkiem, bo dobrze wiem, co by wygrało. Hugo jest nie tylko świeckim
klucznikiem kaplicy św. Jerzego, ale również zastępcą Lorda Namiestnika
Berkshire.
Miesiąc później Meghan i Harry nawarzyli jeszcze więcej piwa, gdy za jednym
zamachem udało im się wbić sobie całą serię bramek samobójczych. Wbrew
życzeniu królowej nie tylko nie zabrali do Balmoral Archiego, zasłaniając się
wymówką, iż jest za mały na tak dalekie podróże, ale i  dali prasie okazję do
oskarżeń o  hipokryzję, lecąc w  tym samym czasie na południe Francji,
w odwiedziny do Eltona Johna i Davida Furnisha, którzy spędzali tam wakacje ze
swoimi dziećmi.
Jako że królowa nie kryła rozczarowania, iż jej wnuk wraz z  rodziną nie
odwiedzi jej w  jej ukochanym Balmoral, gdzie mogła się w  pełni zrelaksować,
zostało to odebrane jako policzek. A  gdy parze książęcej udało się czterokrotnie
w  ciągu jedenastu dni skorzystać z  prywatnych odrzutowców, podczas gdy sami
pouczali zwykłych obywateli, by ci ograniczali swój ślad węglowy, miarka się
przebrała.
Ale skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Gdy tylko Harry odstawił
Meghan i  Archiego do Frogmore Cottage, wskoczył w  kolejny samolot, by  – jak
ujął to „The Sun”  – wraz z  innymi „supergwiazdami hipokrytami polecieć do
Włoch [stu czternastoma osobnymi] prywatnymi samolotami na konferencję
Google Camp. Podobno kilkanaście osób zostaje we Włoszech, by bawić na
ogromnych, zanieczyszczających wodę jachtach”, a „do centrum konferencyjnego
internetowego giganta i z powrotem wozić ich będą pożerające benzynę maserati”.
Wśród gwiazd, którym tak bardzo leży na sercu dobro planety, znaleźli się Stella
McCartney, Orlando Bloom, Diane von Fürstenberg, Chris Martin, Katy Perry,
Bradley Cooper i  Leo DiCaprio. Bosy Harry, ze stopami świeżo lśniącymi po
pedikiurze, wygłosił porywającą mowę, potwierdzając, że wraz z  Meghan są tak
bardzo zaniepokojeni kondycją planety i  skutkami zmiany klimatu, iż nigdy nie
będą równie niemoralni, by mieć więcej niż dwoje dzieci.
Już wcześniej brytyjska prasa miała używanie, piętnując ich za hipokryzję
i  brak konsekwencji, a  teraz pojawił się trzeci zarzut. Zawyrokowano, że Harry
wreszcie przyłączył się do Meghan w  obsmarowywaniu Williama i  Catherine,
którzy mają troje dzieci i  podobno zastanawiają się nad czwartym. Rywalizacja,
złośliwości i wbijanie szpil – tak w skrócie zaczęto określać postępowanie księcia
i księżnej Susseksu.
Według doniesień prowodyrem tych sytuacji nigdy nie był Harry. Zaczęło się
od tego, że na początku roku Meghan pozwoliła pięciorgu swoich bliskich
przyjaciół na przecieki do mediów; choć źródła pozostały anonimowe, spekuluje
się, że była wśród nich aktorka W garniturach Abigail Spencer. Zapewniały one
księżnej pozytywną prasę, jednocześnie atakując jej ojca w  głównym artykule
lutowego numeru „People” Cała prawda o Meghan, w którym została odmalowana
jako „nieznająca egoizmu” osoba, o  której przyjaciele „po prostu chcieli
opowiedzieć prawdę”, „sprzeciwiając się powszechnemu mieszaniu jej z błotem”.
Przedstawiali ją jako prostolinijną, altruistyczną i  mocno stąpającą po ziemi
dziewczynę, tak oddaną przyjaciołom, że „nie mogę nawet zapytać, co słychać,
dopóki nie dowie się, co u mnie”. Rozwodzili się nad tym, jak „bardzo kocha swoje
zwierzaki i przyjaciół”, którym „gotuje i okazuje troskę”, i wyrazili zaniepokojenie
stanem zdrowia księżnej oraz jej nienarodzonego dziecka, jeśli prasa nie przestanie
niepochlebnie o niej pisać. A na koniec wbili nóż w plecy Thomasa seniora, który
twierdził, że córka nie odbiera od niego telefonów i  nie odpisuje na jego listy.
Według nich „wiedział, jak się z nią skontaktować. Nie zmieniła numeru. Ani razu
nie zadzwonił, nie wysłał ani jednego esemesa. To dla niej bardzo bolesne, bo Meg
zawsze była oddaną córką. Myślę, że nigdy nie otrząśnie się z  tego, co zrobił.
Z drugiej strony, jest jego córką i ma dla niego wiele współczucia”. Jakby tego było
mało, przekręcili ostrze noża: „[Po tym, jak wyszło na jaw, że Tom poszedł na
współpracę z paparazzo, by poprawić swój wizerunek] ani razu nie powiedziała, że
«skoro skłamał, to koniec». Tom nie odbierał od niej telefonów. Nie odbierał
telefonów od Harry’ego”. Tak więc biedna Meghan po ślubie była zmuszona
napisać do ojca list, którego treści ten nigdy nikomu nie ujawnił, choć ona, jako
zdeklarowana obrończyni prywatności, zrobiła jego pięć kopii dla przyjaciół, by
mogli je pokazać magazynowi „People”. Pisała w nim: „Tato, jestem zdruzgotana.
Kocham Cię. Mam jednego ojca. Proszę, przestań składać mnie na ołtarzu mediów,
żebyśmy mogli naprawić nasze relacje”, nazywając każdy jego komentarz „ciosem
prosto w  serce”. Jaka była odpowiedź Toma seniora, którego przyjaciele Meghan
odmalowali jako cynicznego kłamcę i  żądnego rozgłosu hipokrytę? Według nich
„napisał do niej długi list, kończąc go prośbą o ustawkę z fotoreporterami”.
Tuż po publikacji artykułu w brytyjskich kręgach prasowych przeważała opinia,
że Meghan nie tylko nakłoniła swoich przyjaciół do przedstawienia Toma seniora
i  ich relacji w  całkowicie nieprawdziwych barwach, ale zrobiła to
w przeświadczeniu, że ojcowska miłość nie pozwoli mu jej zdemaskować.
W przeciwieństwie do amerykańskich czytelników – a przynajmniej odbiorców
magazynu „People”  – niespójności i  zwyczajny brak wiarygodności artykułu nie
umknęły bardziej wnikliwym i  krytycznym Brytyjczykom. Podejrzewano, że za
wszystkim stoi sama Meghan, która chciała w  ten sposób wzbudzić współczucie
i  uciszyć krytykę. Podczas gdy Amerykanie mogli nie wiedzieć, że aż pięcioro
przyjaciół brytyjskiej księżnej nigdy by się tak nie zachowało bez jej cichego
przyzwolenia, opinia publiczna po tej stronie Atlantyku jest aż nadto świadoma,
w jaki sposób osoby publiczne manipulują prasą, i nie miała wątpliwości, kto zlecił
publikację owego artykułu oraz dlaczego. Meghan nie zaprzeczyła, a jej milczenie
tylko potwierdzało te podejrzenia. Gdyby nie maczała w  tym palców, nie tylko
wezwałaby na dywanik swoich przyjaciół, ale natychmiast by się od nich odcięła.
Czas miał pokazać, kto był bliżej prawdy. Na razie wielbiciele Meghan, zwłaszcza
ci w Stanach, uważali wsparcie dla Thomasa seniora za kolejny dowód na to, że to
księżna jest ofiarą.
W miarę upływu czasu Harry i  Meghan coraz bardziej odczuwali na własnej
skórze wyalienowanie, którego sami byli sprawcami. Każdy z rodziny królewskiej
potrzebuje zwykłych obywateli. W  ich przypadku rada była prosta: jeśli chcesz
uniknąć kontrowersji, unikaj kontrowersyjnych zachowań. Nie nakłaniaj przyjaciół
do zwierzeń w  życzliwych periodykach spod znaku „People”, a  jeśli nie
nakłaniałaś, odżegnaj się od publikacji i  przywróć ojcu godność, zamiast wespół
z pięciorgiem swoich przyjaciół odzierać go z jej resztek.
Manipulacja prasą działa na Brytyjczyków jak płachta na byka, a  Meghan
i  Harry powinni byli wiedzieć, że odwieczna zasada mówiąca, iż każdej akcji
towarzyszy współmierna reakcja, ma takie samo zastosowanie w przypadku prasy
jak w fizyce. Choć Harry był jeszcze za mały, by mieć świadomość, że jego matka
sama była źródłem przecieków do prasy, jeśli akurat nie zlecała tego któremuś ze
swoich przyjaciół, brytyjscy dziennikarze pamiętali to aż za dobrze.
Przyjaciołom Meghan, którzy podali Amerykanom jej wersję wydarzeń, może
i udało się przekonać tamtejszą opinię publiczną, że księżna padła ofiarą brytyjskiej
prasy, ale po tej stronie Atlantyku powszechnie twierdzono, że bez żenady wzięła
przykład ze swojej teściowej. Zamiast uważać ją za ofiarę, Brytyjczycy tylko
utwierdzili się w  przekonaniu, że Meghan to proaktywna manipulantka,
wykorzystująca prasę dokładnie tak, jak robiła to wcześniej Diana.
Teraz pokazała wszystkim, dlaczego książę Karol nazywał ją Wolframem,
a  wśród przyjaciół i  wrogów słynęła z  niezwykłej siły charakteru. Twardszy od
kamienia i  do bólu sztywny wolframit nie nagina się pod prawie żadnym
naciskiem. Ktoś, kto zna Meghan od bardzo dawna, powiedział mi anonimowo, że
„wszystkie te lata odrzucenia [gdy próbowała się przebić w  branży filmowej]
nauczyły ją, by nigdy się nie poddawać, wierzyć w siebie, ignorować zdanie innych
i  trzymać się swego. Osiągnięcie sukcesu zabrało jej wiele lat, ale nigdy nie
zrezygnowała z ambicji. Teraz postępuje tak samo. Wszystkich w pałacu uważa za
beznadziejnych frajerów, a ona musi tylko trzymać się swojej wizji, która w końcu
się spełni”.
Nic zatem dziwnego, że przy tak ogromnej wierze w  siebie Meghan nie
schodziła z  obranego kursu  – bez względu na przeciwności, jakie napotykała na
drodze. Jej historia pokazywała również, że posiada prawdziwy talent do
przekuwania szans i niepowodzeń na swoją korzyść, co miało stać się ewidentne,
gdy oboje z Harrym coraz bardziej oddalali się od jego korzeni. Na razie ich uwagi
dotyczące niekompetencji pałacu, który rzekomo nie umiał w  pełni wykorzystać
ich niewątpliwych talentów, świadczyły o  pogardzie dla rad i  opinii
„beznadziejnych frajerów”.
Jednak z punktu widzenia rzeczonych frajerów sprawy przedstawiały się zgoła
inaczej. W ich oczach nie istniała żadna zasadna analogia między aktorką z uporem
czekającą na wielki przełom w  karierze a  księżną, która weszła do rodziny
królewskiej z  nastawieniem, że wie lepiej od innych, co leży w  najlepszym
interesie monarchii, nieustannie deprecjonowała wiedzę i  doświadczenie
królewskich doradców, którzy zjedli zęby na swojej robocie, wywoływała
niepotrzebne kontrowersje, podkopując prestiż swojej pozycji, i  nie ukrywała, że
w  swoim mniemaniu jest najmądrzejsza i  to oni powinni się uczyć od niej, a  nie
ona od nich.
Dla tych, którzy wiedzą, jak działa PR, i  pamiętają księżną Dianę, stało się
jasne, że Meghan i  Harry wyprowadzali w  pole swoich pałacowych doradców.
Mimo że prasa jeszcze wtedy nie przypuszczała, iż przygotowują grunt pod
poszerzenie swoich horyzontów w  pogoni za komercyjną i  finansową
niezależnością, wyczuwała, że coś się święci.
Meghan i  Harry nie mieli motywacji, by przyjmować rady od swojego
oficjalnego sztabu w  pałacu Buckingham, ponieważ „beznadziejnym frajerom”
przyświecała zasada, że tego typu rozgłos należy stłumić, podczas gdy para
książęca chciała go rozdmuchać. W  świetle tych faktów nie dziwi, że Meghan
ignorowała ich sugestie, by się nie wychylać, i  za ich plecami wytoczyła ciężkie
działa, mające pomóc jej ostatecznie rozprawić się z  brytyjską prasą. Cel był
prosty: zneutralizować nieokiełznane brukowce, by zyskać absolutną kontrolę nad
swoim publicznym wizerunkiem. I  właśnie w  tym celu poinstruowała Sunshine
Sachs, by opracowali odpowiednią taktykę.
Nie mogła wybrać lepszej firmy, która miała stawić czoła prasie i zająć miejsce
kulturalnych pałacowych doradców. Nawiązując z nią współpracę, dawała jasno do
zrozumienia, że nie zamierza być ograniczana przez monarchię. Na czele Sunshine
Sachs stoją dyrektor generalny Shawn Sachs i  założyciel Ken Sunshine, któremu
„New York Times” zarzucał „stosowanie chwytów poniżej pasa” w  imieniu
klientów takich jak Harvey Weinstein, gdy oskarżono go o molestowanie modelki
Ambry Battilany Gutierrez, Michaela Jacksona w  aferze pedofilskiej oraz Justina
Smoletta po tym, jak spreparował atak na siebie o  podłożu homofobiczno-
rasistowskim. Sunshine, którego lewicowe sympatie polityczne są dobrze znane,
przyjaźni się z  takimi postaciami jak wielebny Al Sharpton oraz Bill i  Hillary
Clintonowie. Zlecając Sunshine Sachs działanie w  swoim imieniu, Meghan igrała
z  ogniem, gdyż afiliacje polityczne firmy mogły się odbić na apolitycznym
wizerunku brytyjskiej rodziny królewskiej. Ona naturalnie miała argument na
swoją obronę. W  Sunshine Sachs reprezentowała ją Keleigh Thomas Morgan,
z którą księżna współpracowała podczas kręcenia serialu W garniturach. Niemniej
sam fakt powołania nieoficjalnego przedstawiciela oznaczał złamanie kilku zasad
jednocześnie. Po pierwsze, żadna odpowiedzialna figura państwowa nie może mieć
dwóch przedstawicieli sprawujących tę samą funkcję, a  po drugie, nawiązując
współpracę z Sunshine Sachs bez zgody góry, Meghan ujawniała swoje lewicowe
sympatie, komercyjne motywy i determinację, by iść na wojnę z prasą, lekceważąc
fakt, że wszystko to jest sprzeczne z długofalowymi interesami monarchii.
Wszelkie wątpliwości odnośnie do wyboru Sunshine Sachs rozwiewają słowa
samego Kena Sunshine’a: „Nie gramy ostrożnie. Nie jesteśmy grzeczni.
Pokazujemy palcem, a  gdy trzeba, toczymy batalie z  mediami”. Założyciel
Sunshine Sachs obstaje przy „prawie swoich klientów do prywatności”,
a fotografów prasowych nazywa „stalkerazzi”.
Z uwagi na to, że Sunshine Sachs jest znana w  branży z  bezwzględnej walki
o  prawo do prywatności swoich klientów, wybór ten był otwartym rzuceniem
rękawicy prasie przez Meghan i  Harry’ego. Taka taktyka może i  sprawdzała się
w przypadku hollywoodzkich klientów firmy, ale równie antagonistyczne podejście
w imieniu członka rodziny królewskiej byłoby niekonstytucyjne i poskutkowałoby
skonfliktowaniem Korony z jednym z jej fundamentów.
Jednak nie tylko to zagrożenie dostrzegł pałac. Była to już druga jawnie
polityczna nominacja w  ciągu roku; pierwszą było mianowanie Sary Latham na
szefową PR-u pary książęcej. Jako były starszy doradca sztabu wyborczego Hillary
Clinton z 2016 roku oraz doradca specjalny świętej pamięci Tessy Jowell, minister
kultury, mediów i  sportu w  poprzednim rządzie laburzystów, Sara Latham była
postrzegana jako zbyt upolityczniona, by sprawować tak wrażliwą funkcję.
Niemniej jest osobą poważaną, więc nie sprzeciwiano się tej nominacji.
W  tamtym czasie pałac tak bardzo się bał, że poczynania Meghan i  Harry’ego,
niekiedy w  najwyższym stopniu impulsywne, przyniosą uszczerbek monarchii  –
nawet poprzez ściągnięcie na nich negatywnej prasy – że każdy, kto byłby w stanie
wpłynąć na księżną, był darem niebios. Choć krytycy Meghan i  amerykańska
opinia publiczna mogli tego nie wiedzieć, pałac chciał, by cieszyła się względami
prasy, w  szczególności brytyjskiej. Największym problemem było przekonanie
pary książęcej do zmiany zachowania i  okazania większego zrozumienia
wszystkim warstwom społeczeństwa, a  także mediom. By dopilnować, że książę
i  księżna Susseksu nie będą uskuteczniać samowolki, działając na szkodę
monarchii otwartym upolitycznieniem bądź innym pogwałceniem zasad, od
którego ewidentnie nie byli w stanie się powstrzymać, warunkiem nominacji pani
Latham było jej bezpośrednie podleganie szefowi PR-u królowej. „Na pierwszy
rzut oka było widać, że maczał w  tym palce Christopher Geidt”, powiedział mi
pewien książę, mając na myśli to, że Geidt ustawił wszystko tak, by królowa i jej
starsi doradcy mogli sprawować jako taką kontrolę nad Meghan i  Harrym,
a  szczególnie nad księżną, bo to ona była głównym strategiem i  architektem ich
działań.
Nie minęło kilka miesięcy, gdy pałac odkrył, że cały ten misterny plan spalił na
panewce. Meghan po prostu nawiązała współpracę z  Sunshine Sachs za plecami
Sary Latham, by raz na zawsze zamknąć usta najpopularniejszym brytyjskim
gazetom.
Tuż po nominacji Sary Latham, 21 czerwca 2019 roku para książęca rozpoczęła
sygnowanie ponad stu produktów pod swoją marką Sussex Royal. Zarzucono
wyjątkowo obszerne sieci. Choć oboje utrzymywali, że robią to na rzecz swojej
działalności humanitarnej, wachlarz towarów był tak szeroki, iż nasuwała się tylko
jedyna logiczna konkluzja: to zwyczajne przedsięwzięcie komercyjne z możliwym
podtekstem politycznym. Wśród produktów sygnowanych przez parę książęcą
znalazły się materiały edukacyjne, wszelkiego rodzaju publikacje, książki,
podręczniki, czasopisma, gazety, periodyki, pamiętniki, albumy, notatniki, karty
okolicznościowe, a  nawet materiały papiernicze i  biurowe. Z  przyziemnych
towarów Sussex Royal sygnował ubrania: obuwie, nakrycia głowy, podkoszulki,
płaszcze, kurtki, spodnie, swetry, dzianinę, sukienki, piżamy, garnitury, bluzy,
czapki, kapelusze, a nawet bandany, skarpetki, szaliki, apaszki, krawaty oraz odzież
sportową. Bardziej upolitycznione były kampanie promocyjne i  społeczne czy
projekty na rzecz lokalnych społeczności. Niektóre czysto dobroczynne, inne
mniej, ale wszystkie „informacyjne, doradcze i  consultingowe usługi związane
z wyżej wymienionymi są również dostępne w bazach danych oraz w internecie”.
W owym czasie nie było już wątpliwości, że Meghan i  Harry planują wejść
w świat komercji, choć starszych rangą członków rodziny królewskiej obowiązuje
surowy zakaz podejmowania podobnej działalności. Więcej wątpliwości budziło to,
czy para książęca na pewno rozumie, co wiąże się z  sygnowaniem towaru pod
„królewską” marką. W Wielkiej Brytanii to słowo jest zastrzeżone i nie może być
używane bez zgody Korony. Pytanie brzmiało: czy Meghan i  Harry mieli tego
świadomość, czy może byli na tyle sprytni, by zarejestrować swój znak handlowy,
kiedy jeszcze pozostawali pracującymi członkami domu panującego, w nadziei, że
dzięki temu będą mieli większe szanse, by zatrzymać jego królewski człon, do
którego stracą prawo, wkraczając w świat komercji?
Jeszcze przed ujawnieniem informacji o  próbie zarejestrowania znaku
towarowego Sussex Royal cel Meghan, a  co za tym idzie i  Harry’ego, był znany
pałacowi, prasie i  wszystkim wtajemniczonym. Znakomicie podsumował go
felietonista „Guardiana”, Mark Borkowski, specjalista od public relations i  autor
dwóch książek o  chwytach reklamowych, który dał wyraz powszechnej opinii,
pisząc, że zamiarem Meghan „jest stworzenie globalnej marki”. Ostrzegał również
przed agresywną postawą pary książęcej wobec mediów, kontrastując ją
z  łagodniejszym podejściem Diany, która „urabiała” prasę, by pisano o  niej
w  samych superlatywach. Przewidział ich kłopoty, gdyż „amerykański PR ma za
nic urok osobisty. Dla niego liczą się wyłącznie rozmiar i  władza. I  nie rozumie
świata poza Stanami”.
Słowa Borkowskiego wkrótce okazały się prorocze. Choć minie jeszcze parę
miesięcy, zanim Meghan i  Harry postanowią pozwać brytyjską prasę,
współredagowanie wrześniowego numeru „Vogue’a” przez księżną, zamiast
zaskarbić jej aprobatę, na którą liczyła, sprowadziło na nią kolejną falę krytyki ze
strony brytyjskich mediów. Projekt naraił jej Sunshine Sachs i choć z pozoru była
to znakomita okazja, by zabłysnąć, gdy numer się ukazał, bijąc rekordy sprzedaży,
euforia szybko zamieniła się w  dezaprobatę, co pokazuje kompletne
niezrozumienie Meghan i  Sunshine Sachs dla brytyjskiej kultury i  wrażliwości.
Okładka przedstawiająca piętnaście kobiet w  okienkach i  szesnaste puste, by
czytelniczka mogła je wypełnić, sama w  sobie była dobrym pomysłem, lecz
niestety zaanektowanym przez poprawność polityczną i modę społeczną.
W powszechnej opinii współredagowany przez Meghan numer za bardzo trącił
Fabryką Snów. Dlaczego wśród wybranych przez nią piętnastu „kobiet, które
zmieniają świat”, zabrakło tak ważnych postaci jak babka jej męża, królowa
Elżbieta II, czy brytyjska premier Theresa May? Dlaczego w  numerze
poświęconym kobietom zmieniającym obraz współczesnego społeczeństwa
większość, jeśli nie wszystkie, były związane z  Hollywood? Dlaczego lwią ich
część stanowiły modelki, aktorki, celebrytki i lewicowe aktywistki?
Po raz kolejny mieliśmy do czynienia ze starciem dwóch kultur
i  światopoglądów. W  Wielkiej Brytanii Hollywood jest uważane za największą
fabrykę taniej rozrywki na świecie, ale nic ponad to. Po tej stronie Atlantyku
niemal nikogo nie obchodzą opinie jego przedstawicieli. Mają bawić, nie uczyć,
a  ci, którzy tak jak Vanessa Redgrave czy teraz Meghan rozpływają się nad nimi
w  zachwytach, zniechęcają do siebie opinię publiczną. Brytyjczycy wolą czerpać
wiedzę i  informacje z  bardziej konwencjonalnych źródeł takich jak dydaktycy,
pisarze, politycy, redaktorzy gazet, a nawet eksperci telewizyjni. Z kolei w Stanach
Zjednoczonych Hollywood i  jego przedstawiciele cieszą się ogromnym
poważaniem.
Tym, co jeszcze bardziej zmniejszyło szacunek brytyjskiej opinii publicznej dla
księżnej, były słowa redaktora naczelnego „Vogue’a”, Edwarda Enninfula, który
potwierdził, że to ona zwróciła się do niego z  propozycją współpracy, a  nie
odwrotnie, co z  miejsca zdarło otoczkę zaproszenia, zastępując ją łatką
tupeciarstwa, na które może i  patrzono z  aprobatą w  Stanach, ale które w  oczach
Brytyjczyków było czymś obmierzłym. Generalna zasada jest taka, że rodzina
królewska może przyjmować zaproszenia, a  nie się o  nie napraszać, gdyż to
zamieniałoby ją w  suplikantów, pociągając za sobą obniżenie jej statusu
i towarzyszącej mu estymy.
Poza tym po tej stronie oceanu branża mody nie cieszy się takim poważaniem
jak w  Stanach. Choć glamour to wciąż glamour, Brytyjczycy nie widzą w  niej
większej głębi. Jest postrzegana jako trywialna i  pusta, więc poświęcenie numeru
socjologicznemu tematowi takiemu jak kobiety, które zmieniają oblicze
społeczeństwa, było w  oczach Brytyjczyków dziwaczną mieszanką
powierzchowności i  głębi właśnie. Gdyby Meghan współredagowała numer
poważnego czasopisma w stylu „The Economist” czy choćby „The Telegraph” albo
„Guardiana” i gdyby wybrała naprawdę potężne kobiece postacie, takie jak babka
jej męża, niemiecka kanclerz Angela Merkel, Christine Lagarde (prezes
Europejskiego Banku Centralnego), a  nawet nowa przewodnicząca Komisji
Europejskiej Ursula von der Leyen, zamiast ściągać na siebie krytykę, zaskarbiłaby
sobie szacunek.
Na domiar złego okazało się, że Enninful zaproponował Meghan zdjęcie na
okładce, ale ona odrzuciła propozycję, zasłaniając się „skromnością”. Z uwagi na
to, że wcześniej na okładce pojawiła się księżna Catherine, z  którą księżna
Susseksu była już skonfliktowana, nie sposób było nie odczytać tego jako aluzji, że
żona Williama jest próżna i  nieskromna, natomiast ona, Meghan, zupełnie nie
szuka poklasku. Potępiono ją nie tylko za stawianie Catherine w złym świetle, ale
i ze względu na to, że odrzucenie mniejszego zaszczytu i równoczesne dopraszanie
się większego, jakim było współredagowanie numeru, bynajmniej o skromności nie
świadczy.
Pan Borkowski miał absolutną rację. Sunshine Sachs i Meghan zwyczajnie nie
rozumieli, że to, co sprawdza się w Stanach, niekoniecznie sprawdzi się w Wielkiej
Brytanii. Współredagowany przez księżną numer został nie tylko wyśmiany jako
płytki i  infantylny, ale też skrytykowany za stronniczość polityczną, zbędne
uprzedzenia, pretensjonalny aktywizm społeczny oraz niekrólewskie zachowanie.
Była to wizerunkowa katastrofa pokazująca, jak bardzo Meghan i  jej sztabowi
brakowało wyczucia docelowego odbiorcy. Przez kompletny brak wrażliwości
złotą okazję zdołali zamienić w  katastrofę, a  Sunshine Sachs sprawił, że ich
niewątpliwie inteligentna klientka wyszła na idiotkę.
Współpraca Meghan przy redakcji „Vogue’a” potwierdziła również najgorsze
obawy tych, którzy uważali, że księżna zamierza zbudować globalną markę. Pałac
bał się, że jeśli nie uda się przekierować jej energii w mniej kontrowersyjną stronę,
nadszarpnie reputację rodziny królewskiej jako stojącej ponad osobistym zyskiem
i polityką.
Powody, dla których w monarchii konstytucyjnej zakazuje się członkom domu
panującego politykierstwa i  działań podejmowanych dla osobistej korzyści, są
oczywiste. Mimo to Meghan i Harry sprawiali wrażenie nieświadomych faktu, że
nie można z  jednej strony reprezentować wszystkich obywateli, a  z  drugiej
opowiadać się za wybraną opcją polityczną, tak jak nie sposób stać ponad
kwestiami materialnymi, równocześnie zawierając umowy dla osobistego zysku.
Nawet jeśli twoja działalność komercyjna jest krystalicznie czysta, punkt styczny
między polityką a  komercją jest jasny jak słońce. Część społeczeństwa zawsze
będzie potępiała twoją działalność zarobkową, tym samym wciągając cię w spory
polityczne. Politycznie i komercyjnie czyste ręce można porównać do dziewictwa.
To wartość absolutna. Tak jak nie można być prawie dziewicą, nie sposób być
ponad transakcjami handlowymi i polityką, będąc przedsiębiorcą i politykiem.
Jednak Meghan i  Harry mogli nie zdawać sobie sprawy z  negatywnych
konsekwencji takiego postępowania dla monarchii, choć względem siebie
odznaczali się dużo większą świadomością. Oboje byli zdania, że Meghan ma
prawo do własnych opinii politycznych i nikt nie może zabronić jej ich wyrażania;
co więcej, były tak wspaniałe, że każdy powinien je wyznawać, a jeśli nie wyznaje,
potrzebuje oświecenia. Jako osoby, które nigdy nie ukrywają emocji, Meghan,
a  w  jej imieniu także Harry, uskarżali się, że jej „głos” jest „uciszany”, a  „dusza
gnębiona”. Nie przyszło jej do głowy, że monarchia jest warta takiego poświęcenia,
a  on ją w  tym wspierał. Korona czy nie, Meghan będzie wyrażać swoje poglądy,
nawet milcząco. Tak więc gdy prezydent Trump, którego szczerze nie znosiła,
przyjechał do Wielkiej Brytanii wraz z małżonką z oficjalną wizytą państwową na
początku czerwca 2019 roku, Meghan odmówiła wzięcia udziału w  uroczystej
kolacji w  pałacu Buckingham, choć książę Harry się na niej pojawił. Jej
nieobecność wytłumaczono urlopem macierzyńskim, mimo że kilka dni później
przejechała z  mężem królewskim lando ulicą The Mall z  pałacu Buckingham do
Horse Guards Parade na uroczystą paradę z  okazji urodzin królowej. Wyglądała
przy tym jak okaz zdrowia, a  dumny i  uśmiechnięty Harry u  jej boku co rusz
posyłał jej spojrzenia pełne uwielbienia.
Prasa natychmiast zrozumiała przesłanie: nieobecność Meghan na uroczystej
kolacji miała być afrontem wobec Trumpa. Brytyjczycy jakoś nie widzieli w  tym
powodu do śmiechu, zwłaszcza że królowa zawsze była wzorową gospodynią,
goszcząc światowych przywódców, takich jak prezydenci Chin Xi Jinping,
Zimbabwe Robert Mugabe czy Rumunii Nicolae Ceauşescu jak przystało na głowy
państw, nawet jeśli ich poszanowanie praw człowieka pozostawiało wiele do
życzenia. Ale jedyną osobą, która nie mogła potępić synowej za niedyplomatyczne
zachowanie, był książę Karol, który w  2005 roku sam był winny afrontu wobec
prezydenta Chin Hu Jintao podczas jego wizyty państwowej w Wielkiej Brytanii.
Naturalnie jeśli Meghan miała długofalowe cele wobec amerykańskiej polityki,
jej postępowanie było jak najbardziej sensowne. Niedługo potem potwierdziła
swoje sympatie polityczne, zapraszając Hillary Clinton i  jej córkę Chelsea na
herbatę do Frogmore Cottage  – i  dopilnowała, by świat się o  tym dowiedział.
Zaczęto nabierać podejrzeń, że księżna realizuje swoje dalekosiężne plany – i robi
to bardzo zręcznie.
Abstrahując od politycznych ambicji, ona i  Harry pozostali pracującymi
członkami rodziny królewskiej, więc 23 września 2019 roku polecieli
z dziesięciodniową wizytą do RPA. Nikt spoza kręgów dworskich nie przypuszczał,
że może to być ich ostatnia oficjalna podróż. Dla brytyjskiej prasy była to tylko ich
kolejna zagraniczna wizyta. W tym miejscu należy podkreślić, że wszyscy chcieli,
by zakończyła się sukcesem. Ponieważ nieprzerwana krytyka nie była w  niczyim
interesie – może z wyjątkiem osoby, która chce być postrzegana jako ofiara – prasa
chciała, by wizyta przebiegła gładko, co pozwoliłoby jej piać peany na cześć
Meghan i Harry’ego, przywracając im popularność. Jeden z redaktorów powiedział
mi, że wszyscy ucieszyli się z  radosnego przyjęcia pary książęcej, a  miejscowi
szczycili się, że przedstawicielka ich rasy weszła do rodziny królewskiej. Bądź co
bądź, był to największy atrybut Meghan, prawdziwy dar dla monarchii i  ogniwo
łączące ją z  mieszkańcami Wspólnoty, która, pamiętajmy, jest w  pierwszej
kolejności unią kolorowych narodów.
Meghan znakomicie sobie poradziła. Była czarująca, uprzejma, przyjazna
i  zachwycająca. W  przemówieniu do słuchaczek nazwała się ich „siostrą”
i  „kolorową kobietą”. Witano ją z  niekłamanym entuzjazmem i  z  wielką
przyjemnością patrzyło się na dumę, jaką wszędzie budziła. Wszyscy w  kręgach
królewskich ogromnie cieszyli się z  takiego przyjęcia księżnej. Meghan spełniała
pokładane w niej nadzieje ludzi na całym świecie. Wielu dyplomatów Wspólnoty,
z  którymi rozmawiałam, było zdania, że reprezentuje kolorowych mieszkańców
świata z  prawdziwym wdziękiem i  godnością. Wszyscy uważali, że stanie się
prawdziwym motorem zmian, jeśli tylko nadal będzie niosła ten płomyk nadziei
i radości setkom milionów ludzi, dla których była ucieleśnieniem ich aspiracji.
Prasa zauważyła również garderobiane wybory Meghan, chwaląc ją za takt
i  skromność wśród ubogich mieszkańców RPA. Jednak za kulisami para książęca
toczyła zaciekłe boje z  kontrolerami finansowymi księstwa Kornwalii, które
pokrywało koszty strojów Meghan. Od ślubu wydała dwa miliony dolarów na same
ubrania, nigdy nie zakładała jednej rzeczy dwukrotnie i  niemal wszystko
zamawiała od najdroższych projektantów. Wydatki księżnej rosły, ale gdy
dworzanie próbowali je ukrócić, para książęca stanęła okoniem, uparcie
podkreślając, że Meghan musi wyglądać dobrze i  nie zamierzają ciąć wydatków
z powodu czyjegoś sknerstwa.
Udowadniając, że nawet za mniejsze pieniądze może wyglądać dobrze, Meghan
wykorzystała wizytę nie tylko po to, by zaprezentować swój nienaganny gust, ale
też pochwalić się synkiem.
Para książęca przedstawiła Archiego arcybiskupowi Desmondowi Tutu i  jego
rodzinie. Spragniona zdjęć dziecka i  szczęśliwej rodzinki, prasa wykorzystała
każdą uroczą chwilę wizyty.
Harry następnie zostawił Meghan i  Archiego, by samotnie odwiedzić
Botswanę, Malawi i  Angolę, gdzie odtworzył słynny spacer swojej matki wśród
min przeciwpiechotnych w  Huambo na krótko przed jej tragiczną śmiercią, choć
teraz miejsce pól zajęła betonowa dżungla. Wykładając nadrzędny cel swojej
wizyty, powiedział: „Oto wspaniały przykład współpracy Zjednoczonego
Królestwa z  Angolą, dzięki której z  regionu zniknęły miny przeciwpiechotne,
a  pojawiły się miejsca pracy i  dobrobyt, ułatwiając dostęp do edukacji i  opieki
zdrowotnej oraz zapewniając bezpieczne warunki życia”.
Gdy podróż zbliżała się ku końcowi, wyglądało na to, że książę i  księżna
Susseksu w  końcu wyszli na prostą. Zbierali same laury, a  po ich złej prasie nie
pozostał ślad. Jednym słowem, spisali się znakomicie. Zachowywali się
nienaganne, jak na członków rodziny królewskiej przystało, wykazując się urokiem
osobistym i polotem, dzięki którym stali się jedną z najpopularniejszych par świata.
Ich podróż okrzyknięto spektakularnym sukcesem. Życzliwość opinii publicznej,
którą cieszyli się u progu wspólnego życia, a która przeciekła im między palcami
w ciągu roku i czterech miesięcy ich małżeństwa, wróciła z pierwotną siłą.
Ale w  przeddzień wyjazdu wybrali się z  kilofem do studni pomyślności,
skruszyli nadmiar sukcesu i  do ostatniej kropli spuścili z  niej pozytywne relacje
z  prasą, przekreślając nadrzędny cel królewskich wizyt, jakim jest propagowanie
harmonijnych stosunków oraz zwrócenie uwagi świata na odwiedzane miejsce.
W  jednej chwili odwrócili uwagę od RPA i  cierpienia jej obywateli oraz od
własnego sukcesu, bez wiedzy i zgody pałacu, a także Biura Spraw Zagranicznych
oraz Wspólnoty, odpowiedzialnego za organizację królewskich wizyt, gdy na
swojej oficjalnej stronie prowadzonej przez ich amerykańskich doradców
zamieścili oświadczenie o następującej treści:

Oświadczenie Jego Królewskiej Wysokości,


Księcia Susseksu Harry’ego
1 października 2019 r.

Jako para wierzymy w  wolność mediów i  obiektywne, wierne prawdzie


dziennikarstwo. Uważamy je za fundament demokracji, a  obecny świat
potrzebuje odpowiedzialnych mediów jak nigdy wcześniej  – na każdej
płaszczyźnie życia.
Niestety moja żona padła ofiarą najnowszej nagonki brytyjskiej prasy
brukowej, niebaczącej na jej konsekwencje  – bezwzględnej nagonki, która
nasiliła się w roku ubiegłym, podczas jej ciąży i pierwszych miesięcy życia
naszego syna.
Taka nieustanna propaganda zawsze odbywa się kosztem czyjegoś życia,
szczególnie gdy jest rozmyślnie kłamliwa i  złośliwa. Choć próbowaliśmy
robić dobrą minę do złej gry  – z  czym wiele osób z  pewnością może się
utożsamić  – jest to niewypowiedzianie bolesne. A  to dlatego, że w  erze
cyfrowej prasowe wymysły są powielane na całym świecie. Wczorajsze
gazety przestały trafiać do kosza.
Dotychczas nie mogliśmy prostować ciągłych przekłamań, o  czym
wydawnictwa te dobrze wiedziały i  co codziennie, a  nawet co godzinę,
nagminnie wykorzystywały. Z  tego też powodu już wiele miesięcy temu
zdecydowaliśmy się podjąć przeciwko nim kroki prawne. Pozytywne relacje,
które w  ostatnim tygodniu pojawiały się na łamach tych samych gazet,
obrazują podwójne standardy grupy dziennikarzy, którzy przez ostanie
dziewięć miesięcy niemal codziennie szkalowali moją żonę; preparowali
kłamstwo za kłamstwem tylko dlatego, że zniknęła z  życia publicznego na
czas urlopu macierzyńskiego. Jest tą samą kobietą, którą była rok temu,
w dniu naszego ślubu, i tą samą, którą widzieliście podczas tej podróży po
krajach Afryki.
Dla tych mediów to zabawa, w  której my od początku nie chcieliśmy
brać udziału. Zbyt długo przyglądałem się w  milczeniu jej cierpieniom.
Dalsza bierność byłaby sprzeczna z  wszelkimi wartościami, jakim
hołdujemy.
Kroki prawne, o  których tu mowa, dotyczą tylko jednego incydentu
z  całej serii niepokojących obyczajów brytyjskiej prasy brukowej.
Bezprawnie opublikowano treść prywatnego listu w  celu manipulacji
czytelnikami dla tworzenia podziałów przyświecającego rzeczonej grupie
medialnej. Prócz bezprawnej publikacji owego prywatnego dokumentu
rozmyślnie wprowadzono czytelników w  błąd za sprawą pominięcia
niektórych akapitów, zdań, a nawet słów w celu zatajenia wypisywanych od
ponad roku kłamstw.
W pewnym momencie trzeba przeciwstawić się tego typu praktykom,
które niszczą ludzi i ich życie. Mówiąc wprost, jest to przykład znęcania się,
które wywołuje strach i  zamyka usta. Wszyscy wiemy, że to pod każdym
względem niedopuszczalne. Nie możemy i nie chcemy wierzyć w świat, gdzie
tego typu praktyki nie są rozliczane.
Choć to posunięcie może okazać się niebezpieczne, z  pewnością jest
słuszne. Bo najbardziej się boję, że historia się powtórzy. Widziałem, co się
dzieje, gdy osoba, którą kocham, jest traktowana jak towar do tego stopnia,
że przestaje się w  niej widzieć człowieka. Straciłem matkę, a  teraz patrzę,
jak moja żona pada ofiarą tych samych potężnych sił.
Dziękujemy Wam za Wasze nieustające wsparcie. Ogromnie je
doceniamy. Choć może się wydawać, że tak nie jest, naprawdę go
potrzebujemy.

-------------------------

INFORMACJA DLA MEDIÓW


Jej Królewska Wysokość księżna Susseksu złożyła pozew przeciwko Associated
Newspapers odnośnie do złamania tajemnicy korespondencji, naruszenia praw
autorskich oraz złamania Ustawy o ochronie danych osobowych z 2018 r.
Postępowanie w  wydziale kanclerskim Sądu Okręgowego dotyczy bezprawnej
publikacji prywatnego listu.
Rzecznik kancelarii Schillings reprezentującej księżną Susseksu powiedział:
„Złożyliśmy pozew przeciwko «Mail on Sunday» i jego spółce macierzystej,
Associated Newspapers, na gruncie bezprawnej publikacji prywatnego listu
napisanego przez księżną Susseksu, będącej częścią kampanii tej grupy medialnej
obejmującej rozpowszechnianie fałszywych informacji i  pomówień na temat
powódki oraz jej męża. Z  uwagi na odmowę ze strony Associated Newspapers
polubownego rozstrzygnięcia sporu weszliśmy na drogę sądową, skarżąc wyżej
wymienioną grupę medialną o  naruszenie tajemnicy korespondencji, naruszenie
praw autorskich oraz rozpowszechnianie fałszywych informacji i pomówień”.
Koszty procesu zostaną pokryte z  kieszeni księcia i  księżnej Susseksu.
Ewentualne odszkodowanie zasili konto organizacji dobroczynnej
przeciwdziałającej nękaniu.

To było jawne wypowiedzenie wojny brytyjskiej prasie. I o ile amerykańskie media


miały prawo tego nie rozumieć, po tej stronie Atlantyku redakcje dobrze wiedziały,
czym to pachnie. Choć członkom rodziny królewskiej zdarza się procesować, są to
jednak niebywale rzadkie przypadki. A  z  punktu widzenia interesów państwa nie
mogło być gorszej pory  – choć z  perspektywy Sunshine Sachs, którego celem
bynajmniej nie była ich ochrona, tylko wykorzystywanie każdej okazji w interesie
pary książęcej, moment był idealny.
Abstrahując od jego treści oraz osobistych korzyści, jakie Sunshine Sachs mógł
ugrać dla pary książęcej, przyćmiewając prawdziwy cel wizyty ze szkodą dla
interesów Wielkiej Brytanii oraz mieszkańców RPA, oświadczenie było wyjątkowo
gorzkim zakończeniem fenomenalnej wizyty, na którą przeznaczono duże
pieniądze oraz wiele miesięcy przygotowań. Jedyną okolicznością łagodzącą, jeżeli
w  ogóle można o  tym mówić, był fakt, że odpalając bombę podczas królewskiej
wizyty w  imieniu swoich klientów, Sunshine Sachs, jako amerykańska firma
o  lewicowych sympatiach, nie miał wiedzy ani interesu w  promowaniu
monarchistycznej czy wspólnotowej agendy.
Jak można było się spodziewać, fatalne wyczucie czasu wywołało oburzenie
w  Wielkiej Brytanii. Nie było wątpliwości, kto doradzał parze książęcej;
oświadczenie nosiło wszelkie znamiona amerykańskiej inicjatywy i  trąciło
ingerencją obcego podmiotu w  wewnętrzne sprawy innego państwa. Sunshine
Sachs, Harry i Meghan może i nie mieli tego na uwadze, ale prasa, pałac i reszta
rodziny królewskiej w  pełni rozumieli konstytucyjne znaczenie wypowiedzenia
wojny mediom przez członków brytyjskiego domu panującego. Samo oświadczenie
było osobliwą mieszaniną faktów, fikcji, pobożnych życzeń, strachu, odrazy
i  bezpodstawnych oskarżeń. Pasja i  uczucie Harry’ego były krzepiące, ale czy na
pewno skierowane we właściwą stronę? Faktem jest, że gdy już się przebrnie przez
wszystkie gołosłowne zarzuty o znęcanie się i manipulowanie łatwowierną opinią
publiczną przez nikczemną prasę prześladującą Meghan i  Dianę  – która, jak już
wspominałam, miała w  zwyczaju sama dawać cynk dziennikarzom, była zatem
częściowo, jeśli nie całkowicie odpowiedzialna za pościgi  – okazuje się jedno.
Mianowicie rzekomo niewinna Meghan nie wytoczyła procesu ze względu na
powtarzanie „kłamstw za kłamstwami”, jak twierdził Harry, ale dlatego, że jej
ojciec zwrócił się do „Mail on Sunday” w  sprawie wykorzystania przez nią
i  pięcioro jej przyjaciół rzekomo prywatnego listu, który napisała do niego rok
wcześniej, a  którego treści nie ujawnił, dopóki ona nie postanowiła tego zrobić,
z  premedytacją usiłując go zdyskredytować. Wbrew temu, co twierdzili jej
przyjaciele, cytując jego treść, którą mogli znać tylko od Meghan, bynajmniej nie
podjęła licznych prób skontaktowania się z  Thomasem seniorem  –
w  przeciwieństwie do niego. Jej ojciec miał dowody w  postaci choćby bilingów
telefonicznych, miał też potwierdzenia wpłaty czesnego za studia córki.
Podstawą powództwa nie były zatem matactwa, manipulacja czy zakłamanie
„Mail on Sunday”, któremu w  tym przypadku nie można było niczego zarzucić.
Z prawnego i moralnego punktu widzenia sytuacja była jasna jak słońce.
Gazeta jedynie odniosła się do artykułu w  „People” i  zacytowała list Meghan
do ojca, którego treść księżna wcześniej sama ujawniła, i  to nie jednej, ale
przynajmniej pięciu różnym osobom. Jej przyjaciele następnie połączyli siły
i  wspólnie przedłożyli ów tekst dziennikarzom „People”. Meghan twierdzi, że
napisała list, by naprawić relacje z  ojcem, a  nie z  myślą o  zaopatrzeniu się
w  amunicję przeciwko niemu, by w  przyszłości ostatecznie go zdyskredytować
i połatać nadszarpniętą reputację po zerwaniu z nim kontaktów. Fakty mówiły same
za siebie. Jeśli naprawdę chciała naprawić ich relacje, dlaczego pozostawała głucha
na jego późniejsze próby kontaktu? Dlaczego jako pierwsza ujawniła rzekomo
prywatną korespondencję między ojcem a córką nie jednemu, ale kilkorgu swoich
przyjaciół? Jaka była jej definicja „prywatnej korespondencji”? Czyżby
obejmowała jedynie ochronę jej własnych interesów? Czy była na tyle swobodna,
że mogła żądać milczenia od adresata listu, który powstał, zdawałoby się, jedynie
po to, by we właściwym czasie mogła się nim podeprzeć? Czyżby ona miała do
niego wszelkie prawa, a  Thomas senior żadnych? A  co z  tym pięciorgiem
przyjaciół, którzy zdradzili jej zaufanie, powtarzając w  swoim artykule to, co od
niej usłyszeli? Czy mamy się zgodzić, że naruszenie tajemnicy korespondencji
przez przyjaciół jest dozwolone, ponieważ w mniemaniu zainteresowanego chcą go
tym samym chronić, ale adresat, którego prywatność również jest naruszona przez
wyżej wymienionych, nie ma prawa się przed tym bronić?
Nielogiczne uargumentowanie zarzutów przeciwko „Mail on Sunday”
w  oświadczeniu Harry’ego sprawiało, że pozew stał na glinianych nogach  – nie
żeby wtajemniczeni sądzili, że opinia publiczna to dostrzeże. Bo niby czemu, skoro
nie widziała pełnego obrazu sprawy?
Meghan następnie postanowiła jeszcze bardziej rozciągnąć granice
wiarygodności, utrzymując, że przyjaciele bez jej wiedzy, zgody i  aprobaty
wszystko sfabrykowali, by ją chronić. Czy naprawdę mamy uwierzyć, że księżna,
dla której ochrona prywatności była tak ważna, przeszła do porządku dziennego
nad tym, że pięcioro jej najbliższych przyjaciół zdradziło zaufanie, jakim ich
obdarzyła, pokazując im napisany do ojca list? I  nad tym, że samowolnie
skontaktowali się z jednym z najpopularniejszych czasopism w kraju i udzieli mu
wywiadu? Oni nie ponieśli żadnych konsekwencji, a  postawiony przez nich pod
pręgierzem ojciec nie miał prawa bronić swoich racji, interesów i  prywatności,
którą pogwałcili dla osiągnięcia własnych celów? Wydawałoby się, że Meghan
napisała ten list z  zamiarem napiętnowania ojca, a  potem ujawniła jego treść
przyjaciołom, którzy powtórzyli jej słowa w wywiadzie dla „People”. Była zatem
sprawczynią naruszenia tajemnicy korespondencji, nie jej ofiarą. Jej ojciec tylko
bronił się przed oskarżeniami jej przyjaciół. Według „Mail on Sunday”, który
posiada taśmy i  dokumenty na poparcie swojej wersji, Tom senior chciał jedynie
sprostować fakty, posługując się w tym celu słowami córki.
Publiczne pranie rodzinnych brudów zawsze jest przykre. Smród oblepia
wszystkich zainteresowanych, nie tylko winnego. Gdyby w  chwili śmierci matki
Harry był starszy, być może wiedziałby, jak destrukcyjne jest wykorzystywanie
prasy przeciwko rodzinie. I  może miałby więcej współczucia dla tych, których
Diana obrzucała błotem, udając ofiarę, choć de facto najczęściej była sprawcą.
Konflikty rodzinne powinny być rozwiązywane za zamkniętymi drzwiami, a nie na
arenie publicznej. Nie jest ona również miejscem, by promować siebie kosztem
najbliższych. To zawsze przynosi odwrotny skutek, chociażby dlatego, że z każdym
zwycięstwem traci się niewspółmiernie więcej zwolenników. Prawo malejących
przychodów jest nieubłagane.
Meghan i  Harry wiedzieli, że zerwanie kontaktów z  ojcem ogromnie
zaszkodziło wizerunkowi księżnej. Z  przyczyn, o  których dalej, przypuszczalnie
myśleli, że najsłabszym ogniwem jest „Mail on Sunday”. Moja amerykańska
kuzynka, która lubi Meghan – „ona jest taka piękna i elegancka” – wyraziła opinię
wielu osób, dodając: „jej ojciec jest okropny. Mógłby już zniknąć”.
Tak czy inaczej, prawnicy po obu stronach Atlantyku zgadzali się, że Thomas
Markle senior miał podstawy, by pozwać córkę o  zniesławienie. Zgodnie
z  amerykańskim prawem powód musi udowodnić złą wolę. Pewien wybitny
prawnik powiedział mi: „Czy jest coś gorszego niż list pełen kłamstw i przeinaczeń
napisany w złej woli przez córkę do ojca w ewidentnym celu: by ujawnić jego treść
przyjaciołom, którzy następnie powtarzają jej słowa mediom, by go upokorzyć
i przedstawić w złym świetle?”.
Choć amerykańscy wielbiciele Meghan mogli życzyć sobie zniknięcia Toma
seniora, emocje Brytyjczyków były bardziej zróżnicowane. To, że zdecydował się
nie pozywać córki, lecz przedstawić swoją wersję w  brytyjskiej gazecie,
pokazywało, że nie chciał konfliktu na noże, a  jedynie przywrócenia równowagi.
Gdyby był wyrachowanym, zabiegającym o  uwagę palantem, tak jak
odmalowywali go jej przyjaciele, mógł wyciągnąć milionowe odszkodowanie od
„People” i  zyskać dużo większy rozgłos niż artykuł w  „Mail on Sunday”,
pozywając córkę i tych, którzy zniesławili go na łamach prasy.
Dla wtajemniczonych wybór Meghan, by pozwać właśnie „Mail on Sunday”,
był ciekawy, być może nawet cyniczny, a z pewnością świadczył o jej wytrawności
i  inteligencji. „Mail on Sunday” należy do DMG Trust, którego głównym
udziałowcem jest czwarty wicehrabia Rothermere, kuzyn pierwszego męża lady
Mary Gaye Curzon, Esmonda Coopera- -Keya. Obecnym naczelnym jest Ted
Verity, ale poprzednim był Geordie Greig, który przeszedł do siostrzanego „Daily
Mail”. Para książęca mogła stwierdzić, że pozwanie grupy „Mail” będzie
bezpieczne, licząc na ewentualną interwencję znakomicie ustosunkowanych
Jonathana Rothermere’a i Geordiego Greiga, którzy zrobią wszystko, by nie narazić
swoich dworskich koneksji. Jeśli tak rzeczywiście było, to srodze się przeliczyli.
Brytyjscy baronowie prasowi są niezwykle wpływowi, ale Jonathan i  jego
ojciec Vere słynęli z  tego, że zostawiają wolną rękę swoim naczelnym
i dyrektorom, którzy nie spowiadali im się właściwie z niczego. Podczas śledztwa
Levesona po skandalu z  „News of the World” dowiedziono na przykład, że
Jonathan był tak oderwany od prowadzenia swojego własnego imperium
medialnego, iż oparł się pochlebstwom byłego premiera Davida Camerona, który
chciał go nakłonić do wpłynięcia na naczelnych w  sprawie brexitu. Znałam jego
rodziców, z którymi po raz pierwszy zetknęłam się w 1973 roku na Jamajce; mieli
dom w Round Hill, tam gdzie odbyło się wesele Toma Inskipa. Gdy więc zaczęły
się moje problemy z  jego gazetami, zwróciłam się do Vere’a z  prośbą
o  interwencję. Powiedział, że choć bardzo mnie lubi i  chciałby, żeby jego gazety
przestały mnie szkalować, zwyczajnie nie był władny na nie wpłynąć. A  nawet
gdyby zrobił dla mnie wyjątek, w  przyszłości musiałby wstawiać się za
wszystkimi. Matka Jonathana, Pat, potwierdziła, że jej syn nie miesza się
w  wewnętrzne sprawy swoich gazet. Mawiała, że jedyną osobą, dla której Vere
pociągnąłby za sznurki, jest królowa.
Jako naczelny jednej z najpopularniejszych brytyjskich gazet, Geordie dzierżył
więcej faktycznej władzy. Był przy tym równie znakomicie ustosunkowany co
Rothermere’owie. Jego ojciec, sir Carron Greig, był dworzaninem i  przez
trzydzieści cztery lata sprawował funkcję królewskiego mistrza ceremonii, a  po
przejściu na emeryturę został honorowym mistrzem ceremonii. Jego najstarszy
brat, Louis, był paziem honorowym królowej, a  siostra, Laura, damą dworu
księżnej Diany, która została matką chrzestną jej córki, Leonory Lonsdale. Harry
bez wątpienia dobrze znał Laurę, więc koneksje Greigów z  pewnością nie były
mgliste.
Jeśli Harry i  Meghan myśleli, że w  razie czego Jonathan i  Geordie
zainterweniują w ich sprawie, to się przeliczyli. „Mail on Sunday” oświadczył, że
będzie bronił swoich racji do upadłego, a  przez powiązanych z  nim przyjaciół
wiem, że nie były to czcze słowa. Thomas Markle złożył oświadczenie przed
prawnikami gazety i  dostarczył dowody na to, że przez wiele lat wspierał
finansowo Meghan, w  tym pokrywając jej czesne za studia na Uniwersytecie
Północno-Zachodnim. Co więcej, dysponował dokumentacją medyczną na
potwierdzenie, że rzeczywiście miał zawały, które uniemożliwiły mu przyjazd na
ślub córki, oraz bilingami telefonicznymi pokazującymi, że wbrew temu, co młoda
para twierdziła, po ślubie Meghan i Harry ani razu do niego nie zadzwonili ani nie
napisali. I  znowu wbrew temu, co twierdzili przyjaciele Meghan na łamach
„People”, to on wielokrotnie próbował się skontaktować z córką.
Kilka dni później Harry oświadczył, że pozywa także „The Sun” i „The Mirror”
za zhakowanie jego telefonów sprzed lat. Kości nieodwołalnie zostały rzucone.
Pozwanie ogólnokrajowej gazety przez członka brytyjskiej rodziny królewskiej
to bardzo poważna sprawa. Jeszcze poważniejsza, gdy pozew stoi na glinianych
nogach, a  druga strona jest w  stanie udowodnić, że ma za sobą prawo. Żaden
rojalista nie chciał, by Meghan i Harry zostali publicznie upokorzeni przed sądem.
Co więcej, w kręgach establishmentu od zawsze panuje zasada, że nie pozywa się
prasy bez mocnych dowodów, tak z prawnego, jak i z moralnego punktu widzenia.
Abstrahując od faktu, że sprawy sądowe są nieprzewidywalne, a  zatem często
trudniejsze, niż się to wydaje nowicjuszom – wystarczy wspomnieć proces Oscara
Wilde’a czy Glorii Vanderbilt seniorki  – pomimo częstych wpadek brytyjskie
brukowce mają swoje standardy, choć wyższe w  odniesieniu do innych niż do
siebie. Pomimo tych podwójnych standardów, sowicie zaprawionych
świętoszkowatością, hipokryzją, zarozumiałością, urojeniami i  krytykanctwem,
szczerze wierzą, że ich misją jest ochrona swobód obywatelskich. I  do pewnego
stopnia mają rację. Są zatem przekonani o  swojej słuszności niczym faryzeusze,
a dzięki zażartej konkurencji na rynku także zaprawieni w boju i twardzi jak stal.
Nienawidzą, gdy się ich pozywa. Nigdy tego nie wybaczają, nawet jeśli racja jest
po przeciwnej stronie, o  czym przekonałam się na własnej skórze. Mają długą
pamięć i  wielki nakład. Prędzej czy później karzą winowajców za atak. Innymi
słowy, najlepiej ich nie skarżyć, chyba że sprawa jest dla ciebie tak ważna, że nie
masz innego wyboru  – i  gdy prawo bezspornie stoi po twojej stronie. To jednak
musi być coś naprawdę fundamentalnego, na przykład wyzywanie uczciwego
człowieka od złodziei, a nie mętne pretensje i rzekome prześladowanie.
Gdy Harry w  swoim emocjonalnym oświadczeniu upierał się, że nie mają
z  Meghan innego wyjścia, niż wstąpić na drogę sądową, była to czysta retoryka.
Bez wątpienia jego własne słowa go poruszały. Niewątpliwie chciał też, by
poruszyły innych. Meghan słynie z elokwencji, dzięki której swego czasu jej blogi
zyskały miliony czytelników. Jako że wszystko inne jest pod jej nadzorem, można
śmiało przypuszczać, że nadzorowała i  treść oświadczenia. Jednak oboje powinni
mieć świadomość, że w przypadku skarżenia brytyjskiej prasy brak innego wyjścia
powinien znaczyć dosłownie „brak innego wyjścia”, a  ich retoryka, choć może
wzbudzała współczucie wielbicieli, nie zrobiła najmniejszego wrażenia na prasie
i tej części opinii publicznej, która wierzy w wolność słowa.
Brytyjska prasa ze swoim wypaczonym poczuciem sprawiedliwości
i  tendencjami do zwierania szyków, gdy któraś z  gazet zostaje zaatakowana, nie
zapomni o oskarżeniach pary książęcej wobec „Mail on Sunday”, który po prostu
dobrze wykonywał swoją pracę. Jak można się było spodziewać, już wkrótce
wystawiono im za to rachunek. Dwudziestego pierwszego października 2019 roku
ITV wyemitował film dokumentalny Harry & Meghan: An African Journey. Był to
program o wizycie małżonków w RPA, którego tematem miała być ich praca, a nie
oni sami. Nie jest tajemnicą, że dziennikarz przeprowadzający wywiad, Tom
Bradby, przyjaźni się z  Williamem i  Harrym, ale nikt nie przypuszczał, że książę
i  księżna Susseksu zaczną się wywnętrzać na antenie telewizyjnej. Rodzina
królewska – z wyjątkiem świętej pamięci matki Harry’ego – nie traktuje wystąpień
telewizyjnych jako sesji terapii grupowej, a wyznaniami rodem z konfesjonału nie
powinno się dzielić z  milionami widzów. Niemniej Tom Bradby zdołał skłonić
Harry’ego do potwierdzenia rozłamu stosunków z  bratem, co do tej pory było
przedmiotem spekulacji opinii publicznej, choć w  kręgach wyższych sfer
wiedziano o  nim już od dawna; cytując słowa księcia, „ich drogi się rozeszły”,
a  w  ich relacji były lepsze i  gorsze dni. Ponieważ od 1997 roku truizmem było
stwierdzenie, że William i Harry są bardzo zżyci i nawzajem się wspierają, była to
prawdziwa bomba.
Z uwagi na to, że Bradby sam cierpiał na poważne zaburzenia snu i ponieważ
Harry i  Meghan obnosili się ze swoją niedolą, dziennikarz poruszył temat ich
kondycji psychicznej. Harry wyznał, że za każdym razem, gdy widzi „błysk
flesza”, staje mu przed oczami śmierć matki. Oto kolejny przykład jego tendencji
do „przesady”, jak to kiedyś określiła Gayle King. Diana nie żyje od ponad
dwudziestu lat; czy naprawdę sądził, że ktoś uwierzy, iż był w takiej emocjonalnej
rozsypce, że flesze przenosiły go z  powrotem do momentu jej śmierci  – za którą
w  swoim oświadczeniu z  1 października obwiniał prasę  – czy może chciał
wzbudzić współczucie opinii publicznej? Kilku dziennikarzy, z  którymi
rozmawiałam, jest zdania, że Harry albo „dostał pomieszania zmysłów” pod
dyktatem Meghan, a  także przez „całą tę jogę i  medytacje, którymi go zaraziła”,
albo była to cyniczna próba wykorzystania śmierci Diany, by ich uciszyć. A to im
się nie podobało.
O ile poczynania Harry’ego wzbudziły dezaprobatę, otwarta próba Meghan
wzbudzenia sympatii opowieściami o  swoim ciężkim losie zadziałała na opinię
publiczną jak płachta na byka. Gdy Tom Bradby zapytał ją, jak się czuje,
przygryzła drżącą wargę, przełknęła łzy i  dzielnie wyznała, że jest jej trudno
przystosować się do królewskiego życia i  że po raz pierwszy ktoś pyta ją
o  samopoczucie, czym sugerowała, że jest wrażliwą duszą otoczoną przez
bezdusznych ludzi. Dodała, że „nie wystarczy przeżyć… trzeba kwitnąć”.
Wzruszyła tym nie tylko swoich amerykańskich wielbicieli, ale też tych, którzy
dotychczas mieli do niej neutralny stosunek. Jedna z  moich najstarszych
i  najbliższych przyjaciółek, której pierwszy mąż to powszechnie znane
amerykańskie nazwisko, a drugi jest prominentną nowojorską postacią, powiedziała
mi, że nieszczęścia Meghan bardzo ją poruszyły. Ale w  Wielkiej Brytanii opinia
publiczna była wyraźniej podzielona. Choć księżna miała swoich zwolenników,
stanowisko niepokojącej liczby ludzi  – zarówno dziennikarzy, jak i  „cywilów”  –
można zamknąć w zdaniu, cytuję: „Co za aktorka. Co za pozerka. Co za oszustka.
Co za rozpieszczona, chciwa, egocentryczna, użalająca się nad sobą krowa”.
Byli przeświadczeni o  własnej racji, ponieważ Meghan wylała swoje żale
w  otoczeniu ludzi, których życie to codzienna walka o  przetrwanie. A  ona stała
i błagała świat o współczucie dla swojego ciężkiego losu. W ich oczach wcale na
nie nie zasługiwała; powinna się rozejrzeć, cieszyć z  tego, co ma, i  dziękować
Harry’emu, Bogu oraz królowej za swoją uprzywilejowaną egzystencję
w luksusach. Jedna z osób goszczących w moim zamku powiedziała mi: „Meghan
Markle to chyba najbardziej nieczuła kobieta pod słońcem. Jak można błagać
o  współczucie, bo jest się księżną, która nosi ubrania za milion dolarów rocznie?
Mamy ci współczuć, bo wydałaś prawie dwa i  pół miliona funtów na renowację
swojego kilkupokojowego domu w majątku królowej? Bo masz armię służących do
pomocy przy dziecku? Gdzie tu powód do współczucia? Dla mnie i  moich
przyjaciół to niesmaczne, że zamiast być wdzięczną za wszystko, co dostała, jęczy,
że nie ma dość wsparcia”. W  oczach Brytyjczyków, dla których Meghan była
również przedstawicielem rodziny królewskiej i księżną mającą wiele powodów do
wdzięczności, nie zasługiwała na współczucie. Amerykanie jednak widzieli to
zgoła inaczej.
Zanim ktokolwiek miał szansę otrząsnąć się z  szoku po wywiadzie Toma
Bradby’ego, 29 października Holly Lynch, trzydziestotrzyletnia deputowana do
Izby Gmin z ramienia laburzystów, zebrała podpisy siedemdziesięciu jeden innych
posłanek, głównie ze swojego ugrupowania, pod listem otwartym do Meghan
w  geście solidarności z  księżną. Napisany na papierze listowym Izby Gmin, był
zaadresowany do Jej Królewskiej Wysokości księżnej Susseksu w Clarence House,
co jak na ironię było pierwszym z wielu sygnałów, że autorki nie są tak obyte czy
obeznane, jak mogłoby się wydawać. Clarence House to siedziba księcia Walii.
Biuro księcia i  księżnej Susseksu mieściło się wówczas w  pałacu Buckingham,
a  mieszkali we Frogmore Cottage, więc już na wstępie taka pomyłka nadawała
wydźwięk nieścisłości, przeinaczeń i niezorientowaniu w sytuacji.
Treść listu brzmiała:

Jako kobiety deputowane do Izby Gmin, reprezentujące różne ugrupowania


polityczne, chcemy wyrazić naszą solidarność z  Panią i  jej sprzeciwem
wobec często niesmacznej i  kłamliwej natury artykułów o  Pani, jej
charakterze i rodzinie, publikowanych na łamach naszych ogólnokrajowych
gazet. Niejednokrotnie artykuły i  nagłówki są naruszeniem Pani
prywatności i  bez żadnej przyczyny szkalują Pani dobre imię. Co jeszcze
bardziej niepokojące, niektóre z  nich są podszyte kolonialnym podtekstem
z innej epoki. Jako deputowane do Izby Gmin wszelkich ras przyłączamy się
do Pani sprzeciwu wobec podobnych praktyk.
Choć działamy w  zupełnie innej sferze publicznej, wiemy, czym są
zastraszenie i  prześladowanie, tak często wykorzystywane do tłamszenia
kobiet sprawujących funkcje publiczne i  do uniemożliwienia im pracy.
Mając to na uwadze, liczymy, że ogólnokrajowe media wykażą się
przyzwoitością i  zaczną  czynić rozróżnienie pomiędzy treściami będącymi
w  interesie państwa a  takimi, które mają na celu zniszczenie kobiety bez
najmniejszego powodu.
Może być Pani pewna, że w pełni się z nią solidaryzujemy. Zrobimy, co
w  naszej mocy, by nasza prasa respektowała Pani prawo do prywatności,
okazywała należny szacunek i pisała prawdę.

Meghan była naturalnie zachwycona tak otwartymi i  bezprecedensowymi


wyrazami wsparcia. Skontaktowała się z Holly Lynch i jej podziękowała.
Niemniej w  liście znalazło się kilka ważnych nieścisłości, przede wszystkim
w  związku z  zarzutami naruszania przez prasę prywatności Meghan,
nieokazywania jej szacunku oraz rozmijania się z prawdą.
Prasa była znacznie lepiej zorientowana w  tym, co się dzieje za kulisami, niż
deputowani, którzy często mylili co dziwaczniejsze komentarze w  internecie
z uzasadnioną krytyką. Dziennikarze nie mogą odpowiadać za to, co publikuje się
w  sieci, ale naturalnie politycy wszelkich formacji zawsze są skorzy do uciszenia
mediów i wykorzystają każdą okazję, by promować swoje cenzorskie zapędy. Był
to zatem klasyczny przypadek polityków próbujących zbić kapitał na sytuacji, do
której nie mają prawa się mieszać. Konflikty między członkiem rodziny
królewskiej a  lwią częścią prasy powinny być dla parlamentarzystów tematem
tabu – i byłoby tak w przypadku każdego innego przedstawiciela domu panującego.
Ale jako amerykańska feministka mieszanej rasy i  lewicowa aktywistka Meghan
Markle była idealnym materiałem do wykorzystania w  interwencji, do której
podjęcia parlamentarzystki nie miały ani prawa, ani wystarczającej wiedzy.
Co więcej, można przypuszczać, że deputowane wykorzystywały tożsamość
Meghan dla własnych celów i  korzyści politycznych, a  to, że wtrącały się akurat
w chwili, gdy toczył się proces pomiędzy rodziną królewską a „Mail on Sunday”,
było wysoce naganne. Prawo prasy do swobodnego komentowania poczynań osób
publicznych, zwłaszcza polityków i  członków domu panującego, jest filarem
wszystkich demokratycznych społeczeństw, którego musi bronić każdy, kto
rozumie, że wolna prasa jest gwarantem swobód obywatelskich i  vice versa.
Meghan pozwała wydawnictwo, które miało prawo do odpowiedzi, więc można
zawyrokować, że pisząc do niej list o takiej treści, deputowane nadużyły władzy.
Moment był tym bardziej znamienny, że kilka tygodni później miały się odbyć
wybory powszechne, a  siły były niezwykle wyrównane. Nie będzie przesadą
stwierdzenie, że elektorat stawał przed najważniejszym wyborem w życiu. Na szali
były dusza i  przyszłość kraju. Pytanie brzmiało: czy Wielka Brytania pozostanie
centrową demokracją pod przywództwem urzędującego premiera, Borisa Johnsona,
czy też stanie się państwem marksistowskim z  liderem laburzystów, Jeremym
Corbynem na czele? Zostanie w Unii Europejskiej czy odzyska pełną suwerenność,
z  której zrezygnowała dla członkostwa? Czy Brytyjczycy potwierdzą brexit, czy
może opowiedzą się za pozostaniem w  gronie dwudziestu siedmiu państw?
Większość sygnatariuszek listu reprezentowała Partię Pracy. Wiele z  nich było
zdeklarowanymi republikankami, a kilkanaście – znanymi agitatorkami. Nieliczne,
które nie były zaciekłymi lewicowymi antymonarchistkami, były albo feministkami
i  we wszystkim doszukiwały się mizoginii, albo marginalnymi postaciami, które
dołączyły do populistycznego chórku w  nadziei, że zachowają swoje mandaty.
Zatem pod pozornie szlachetnymi pobudkami kryły się cyniczna gra polityczna
i korzyści własne. Takiej właśnie sytuacji pałac od zawsze unikał – i nadal by mu
się to udawało, gdyby Meghan i  Harry nie postanowili ulec siłom politycznym
pragnącym obalić monarchię. Był to kolejny przykład tego, jak niebezpieczne się
robi, gdy kluczowi chórzyści stwierdzą, że fałszowanie leży w  ich interesie.
Antymonarchistka, prorepublikańska deputowana i  marksistka, Rebecca Long-
Bailey, powiedziała nawet, że przed obaleniem monarchii chciałaby zobaczyć
Meghan na tronie.
Jeszcze bardziej rażąca od obrzydliwego upolitycznienia sprawy niemającej nic
wspólnego z  polityką była zawarta w  liście sugestia, że Meghan padła ofiarą
uprzedzeń rasowych. Jawna aluzja do „podtekstu kolonialnego” stanowiła
oskarżenie o  rasizm, choć prasa powitała Meghan z  otwartymi ramionami,
wstrzymując się od publikowania negatywnych informacji o niej. Nie było mowy
o  uprzedzeniach rasowych, wprost przeciwnie  – taryfę ulgową księżna
zawdzięczała właśnie swojemu pochodzeniu. To, że w  przeciwieństwie do
sygnatariuszek listu prasa wiedziała, iż Meghan postrzega wiele brytyjskich
tradycji z  ledwie skrywaną pogardą, nie znaczyło jeszcze, że uderzyła
w  „kolonialne” tony. Jeśli kogokolwiek można tu oskarżać o  uprzedzenia, to
sygnatariuszki listu i samą Meghan – bo czyż mogą istnieć większe uprzedzenia niż
pogarda dla tradycji i  instytucji innego państwa? To jego sygnatariuszki były
uprzedzone: wobec monarchii oraz centrowych i  prawicowych wydawnictw. Co
więcej, usiłowały zbić polityczny kapitał na sprawie, w którą nie miały prawa się
mieszać.
Przed zaplanowanymi na 12 grudnia 2019 roku wyborami powszechnymi
Brytyjczycy mieli jednak większe zmartwienia niż wyssane z palca zarzuty z listu
pań deputowanych, który szybko odszedł w zapomnienie. Wszyscy zadawali sobie
jedno pytanie: czy kraj pozostanie centrową demokracją poza Unią Europejską, czy
państwem marksistowskim w Unii lub poza nią.
Cały kraj odetchnął z  ulgą, gdy ogromną większością głosów Boris Johnson
został ponownie wybrany na premiera, a kilka deputowanych, które usiłowały zbić
kapitał na konflikcie pary książęcej z prasą, straciło mandaty.
Elektorat rozwiązał problem marksistowskich oportunistek w  Izbie Gmin,
a  Meghan i  Harry skupili się na rozwiązywaniu własnych problemów. Sygnałem
tego, co od roku planowali, było obwieszczenie, że nie spędzą Bożego Narodzenia
z rodziną królewską, tylko zabiorą Archiego w odwiedziny do matki Meghan. Choć
poza najbliższymi królewskimi kręgami niewiele osób zdawało sobie sprawę, że to
pierwszy krok pary książęcej w kierunku przeprowadzki do Kalifornii, poza zasięg
pałacu i  jego zwolenników w  brytyjskich mediach, by promować własne interesy
i uniezależnić się finansowo, Harry i Meghan tylko włożyli swoim krytykom broń
do ręki, a media nie zawahały się jej użyć. Decyzja książęcej pary, by nie spędzić
zapewne ostatniego Bożego Narodzenia z księciem Filipem, stawiała pod znakiem
zapytania ich deklarowany humanitaryzm, którym tak ochoczo epatowali.
W dobrze poinformowanych kręgach nie było tajemnicą, że książę Filip pocieszał
pacjenta z  nowotworem trzustki, wyznając, że u  niego również została
zdiagnozowana ta choroba. Z  szacunku wobec niego i  królowej wtajemniczeni
redaktorzy postanowili nie upubliczniać tej informacji, dopóki pałac nie wyda
oświadczenia, które jednak dotychczas się nie pojawiło. Niemniej wystarczyło
tylko spojrzeć na małżonka królowej, by widzieć, że to jego ostatnie chwile na tym
świecie.
Rozdział 10

W oczach Brytyjczyków rok 2019 zakończył się dla Meghan i  Harry’ego


pozytywnym akcentem. Ogłosili, że na sześć tygodni znikają z życia publicznego,
by odpocząć po trudach ostatnich miesięcy, naturalnie w  zaciszu prywatności.
Mimo że jedna czy dwie gazety złośliwie im wytknęły, że większość roku Meghan
spędziła na urlopie macierzyńskim, grafik Harry’ego również trudno było nazwać
przepełnionym, a  bezustanne żądania prywatności nijak się miały do ciągłego
zamieszczania postów na stylowym profilu instagramowym, głosy krytyki
dotyczyły głównie ich nieobecności przy księciu Filipie.
Pałac Buckingham rozwiał tajemnicę zniknięcia księcia i  księżnej Susseksu,
obwieszczając, że spędzą święta „w otoczeniu serdecznych mieszkańców
i  pięknych krajobrazów Kanady”, natomiast premier Justin Trudeau napisał na
Twitterze: „Książę Harry, Meghan i  Archie: życzymy wam cudownego
i  spokojnego pobytu w  Kanadzie. Jesteście tu między przyjaciółmi i  zawsze
witamy Was z otwartymi ramionami”.
By tradycji stało się zadość, para książęca zamieściła na Sussex Royal czarno-
białe zdjęcie, na którym siedzą pod uginającą się od ozdób choinką, uśmiechając
się promiennie do patrzącego prosto w  obiektyw Archiego. Pod książęcą koroną
widniały życzenia świąteczne: „Wesołych świąt i  szczęśliwego Nowego Roku od
NASZEJ RODZINY dla WASZYCH”.
Przejmując pełną kontrolę nad swoim publicznym wizerunkiem z  całkowitym
pominięciem tradycyjnych mediów, Meghan i  Harry nie tylko zantagonizowali
dziennikarzy, którym w  gruncie rzeczy odbierali chleb, ale i  niebezpiecznie się
odsłaniali, czemu można było zapobiec, gdyby nad ich PR-em czuwało biuro
prasowe pałacu.
Ponieważ stało się jasne, że za wszystkie sznurki pociąga Meghan  – jak
pamiętamy, słynąca z  zamiłowania do mikrozarządzania  – i  ponieważ
amerykanizmy obecne praktycznie w każdym poście wskazywały jednoznacznie na
nią, prasa sięgnęła po pomoc ekspertów od PR-u, a nawet od języka ciała, którzy
zaczęli rozbierać na czynniki pierwsze każdy wpis i zdjęcie pary książęcej.
Niektóre z interpretacji były pozytywne. Dla przykładu, brytyjska specjalistka
od komunikacji i  języka ciała, Judy James, zauważyła, że świąteczna fotografia
świadczy o „mocnej więzi uczuciowej między Harrym i jego żoną, siedzącymi na
podłodze w bliźniaczych pozach”, dodając, że ustawienie całej trójki „wskazuje na
zamknięcie się we własnym świecie” i „równość” partnerów, w przeciwieństwie do
bardziej tradycyjnej fotografii księcia i  księżnej Cambridge z  rodziną, na której
William zajmuje centralne miejsce.
Sugerując, że małżeństwo Williama i  Catherine opiera się na tradycyjnym
modelu, a  Meghan i  Harry’ego na nowoczesnym, James niezaprzeczalnie miała
rację. Ale jeden aspekt pozostał przemilczany: orężem żon w rodzinie królewskiej
i kręgach arystokracji od wieków jest ich cichy wpływ na mężów. Można je nazwać
szarymi eminencjami, które choć pozostają w cieniu, sprawują prawdziwą władzę.
Daleko im do popychadeł, których zresztą niewiele w życiu spotkałam. Większość
mężów elity darzy swoje żony większym szacunkiem i ulega im dużo częściej, niż
mogłoby się wydawać laikom, a  kobiety w  tych domach mają znacznie większy
wpływ na swój los i przyszłość rodziny, niż feministki są w stanie sobie wyobrazić.
Pod pewnym względem te „tradycyjne” żony od dawna dzierżą władzę, o którą od
lat sześćdziesiątych walczy ruch wyzwolenia kobiet.
Księżna Diana na przykład sprawowała ogromną kontrolę w  swoim
małżeństwie, ale jej błąd polegał na tym, że myślała, iż uda jej się w  pełni
zdominować Karola, zmieniając go w swojego wymarzonego mężczyznę, który bez
szemrania wejdzie pod jej pantofel. Nie przewidziała, że zamiast wyrzec się swojej
tożsamości, Karol wycofa się emocjonalnie ze związku, co też się stało tuż po
narodzinach Harry’ego. Ale nawet wtedy Diana pozostała kimś, z kim należało się
liczyć. Była niezwykle silną osobowością, a  synowie silnych matek zazwyczaj
wybierają sobie takie same kobiety na żony, co sprawdziło się w  przypadku
zarówno Harry’ego, jak i Williama.
Jeśli chodzi o Catherine, to ci, którzy jej nie doceniają, popełniają wielki błąd.
Jej siostra, Pippa, spotykała się z  Billym, synem moich serdecznych przyjaciół,
Alana i Patrei More Nisbettów, więc znali je obie, na długo zanim stały się sławne.
Catherine może i  jest miłą tradycjonalistką, ale to inteligentna kobieta o  silnym
charakterze. Nie funkcjonuje na wysokich obrotach hiperentuzjazmu jak Meghan
i  nie jest dominującą osobowością, ale cicha woda brzegi rwie, a  nazwanie jej
popychadłem byłoby absurdem. Jest również tą bardziej wylewną stroną w związku
i uwielbia rywalizację, zwłaszcza sportową; nie ukrywa, że zawsze chce wygrywać,
nawet z  mężem. Opinie, że jej małżeństwo nie opiera się na partnerstwie, są
doprawdy urojone.
Meghan z  kolei wciela się przy Harrym w  różne role. Z  jednej strony jest
najwyższym autorytetem we wszystkich dziedzinach. To ona kieruje ich
związkiem, a mąż radośnie podąża za nią. Jest połączeniem małej kobietki, dorosłej
mamusi, przewodniczki, wiernej kochanki, kusicielki i niani. W przeciwieństwie do
opanowanej Catherine nie stroni od histerycznych reakcji, wchodząc w rolę ofiary
za każdym razem, gdy napotyka opór, ale jeśli uzna, że atak będzie skuteczniejszy,
zamienia się w  Boudikę nacierającą na wroga w  rydwanie z  kosami. Ponieważ
Harry jest mniej zrównoważony i inteligentny, a bardziej niedojrzały i emocjonalny
od Williama, Meghan steruje nim, jak chce, w  zależności od sytuacji spełniając
potrzeby jego wewnętrznego samca alfa, małego chłopca, rozpieszczonego
gówniarza czy zranionego i wrażliwego mężczyzny-dziecka z nieprzepracowanymi
traumami. Związek Williama i  Catherine zawsze był zdrowy i  oparty na
partnerstwie, czego nie można powiedzieć o Meghan i Harrym.
Po sensacyjnym oświadczeniu o  pozwie przeciwko „Mail on Sunday” prasa
i  pałac uświadomiły sobie w  pełni, w  jakim zakresie para książęca zamierza
komunikować się z opinią publiczną – bezpośrednio i z pominięciem tradycyjnych
mediów. Jedna z dziennikarek powiedziała mi, że ona i większość jej kolegów oraz
koleżanek doszli do wniosku, iż książę i  księżna Susseksu bezwstydnie
uskuteczniają własny styl agresywnej propagandy. Prasa zaczęła zatem rozkładać
na czynniki pierwsze każdy wpis, usiłując wydedukować ich zamiary. Nikt nie był
na tyle naiwny, by wierzyć im na słowo, gdyż wtedy już dla wszystkich stało się
jasne, że to naprawdę szczwane lisy.
Z uwagi na to, że Harry do geniuszy intelektu nie należy, a  modus operandi
Meghan jedynie sygnalizował jej tajny plan gry, ich wpisy stały się przedmiotem
dochodzenia z  prawdziwego zdarzenia. Najlepszym tego przykładem jest ich
świąteczne zdjęcie. Choć miało pokazywać szczęśliwe, partnerskie małżeństwo, na
pierwszy plan bezsprzecznie wysuwa się Meghan. W każdej relacji można wskazać
stronę dominującą, ale w  przypadku brytyjskiego księcia i amerykańskiej aktorki,
która dla własnej wygody być może usiłuje odciąć męża od królewskich korzeni,
podział ról nabiera zasadniczego znaczenia. A  ponieważ brytyjska prasa była
zainteresowana dynamiką ich związku w  stopniu, o  jakim jej zagranicznym
kolegom nigdy się nie śniło, pytanie, kto jest stroną dominującą, a kto uległą, stało
się przedmiotem powszechnych spekulacji. Najważniejszą wskazówką były punkty
centralne ich świątecznej fotografii. Każde zdjęcie i  obraz ma tylko jeden taki
punkt; więcej świadczy o kiepskim obrazie lub przerobionym zdjęciu. Naturalnym
punktem centralnym świątecznej fotografii pary książęcej jest Archie. Pozostające
na drugim planie postacie jego rodziców powinny być równie nieostre, gdyż siedzą
w  tej samej odległości od niego. Tymczasem o  ile twarz Harry’ego jest rozmyta,
Meghan jest wręcz zaskakująco wyostrzona. Oto zdjęcie warte tysiąc słów, którego
przesłanie nie mogło być jaśniejsze. Punktami centralnymi byli Meghan i Archie,
podczas gdy Harry pozostawał w cieniu. Wnioski nasuwały się same i jak łatwo się
domyślić, prasa oraz internauci wysnuli je natychmiast.
W efekcie w  Wielkiej Brytanii na parę książęcą spadła kolejna fala krytyki,
choć z  pewnością Meghan i  Harry liczyli na pochwały. Z  tego względu kolejne
zdjęcie z  noworocznymi życzeniami, które pojawiło się na ich profilu,
przedstawiało tylko Harry’ego trzymającego na rękach Archiego nad wodą na
Vancouver Island, gdzie zatrzymali się w  wartym czternaście milionów dolarów
domu udostępnionym im przez właściciela.
Było to mądre zagranie, ale efekt niestety zepsuły towarzyszące fotografii
życzenia: „Szczęśliwego nowego roku dla wszystkich  – dziękujemy za Wasze
niegasnące wsparcie!”. Taki język może i  jest akceptowalny w  Stanach, lecz nie
w  Wielkiej Brytanii. Rodzina królewska nie dziękuje poddanym za „niegasnące
wsparcie”. Tak robią tylko politycy i  handlowcy. Po raz kolejny rażący dysonans
kulturowy rzucał światło na ukryte przesłanie pary książęcej.
Niemal z dnia na dzień niepokojąco duża część brytyjskich obywateli, z których
wielu życzyłoby Harry’emu i Meghan, by znów cieszyli się taką popularnością jak
w  początkach swojego małżeństwa, odwróciła się od księcia, niegdysiejszego
bożyszcza tłumów. Stało się tak po powrocie pary z  azylu na Vancouver Island,
gdzie zostawili Archiego pod opieką niani. Łamiąc protokół dyplomatyczny,
zamieścili na swoim profilu wpis o  wizycie w  „londyńskim Canada House, by
podziękować Wysokiej Komisarz Janice Charette i  całemu personelowi za ciepłe
przyjęcie i  gościnność podczas [swojego] niedawnego pobytu w  Kanadzie, która
zajmuje specjalne miejsce w sercach księcia i księżnej”.
Tym samym stworzyli kolejny precedens, który byłby w  dodatku niezwykle
uciążliwy dla wszystkich zainteresowanych  – bo wyobraźmy sobie, że po każdej
zagranicznej podróży królewskiej gość oraz ambasada bądź Wysoka Komisja
muszą przerwać pracę dla wizyty grzecznościowej.
Oczywiście prawdziwym celem Meghan i Harry’ego było przypochlebienie się
Kanadyjczykom i wzbudzenie poparcia społecznego przed rzekomą przeprowadzką
do ich kraju, choć od początku miał to być tylko pit stop przed powrotem Meghan
do rodzimej Kalifornii. Niemniej na razie prasa i  opinia publiczna były
nieświadome tych planów, a  ponieważ ani rodzina królewska, ani dyplomaci
oddelegowani na dwór św. Jakuba nie chcieli zostać wmanewrowani w  zbędne
wizyty kurtuazyjne, Harry i Meghan po raz kolejny udowodnili, że mają za nic to,
czego się od nich oczekuje jako od członków rodziny królewskiej. Mimo wszystko
zyskali rozgłos, więc wizyta w Canada House się opłaciła.
Tymczasem brytyjska prasa i duża – za duża – część opinii publicznej doszły do
wniosku, że para książęca gra z  nimi w  ciuciubabkę, a  za olśniewającymi
uśmiechami i  pilną ochroną prywatności ewidentnie kryje się jakaś sztucznie
napompowana tajemnica. Tak więc gdy Meghan zamieściła na Sussex Royal wpis
o  swoich „sekretnych” odwiedzinach w  Hubb Community Kitchen, po których
dołączyła do Harry’ego w  Canada House przy Trafalgar Square, nie odniosło to
pożądanego efektu – zgarnięcia pochwał za filantropię i pamięć o potrzebujących,
przeciwnie, została skrytykowana za cyniczną próbę wzbudzenia zainteresowania.
Ponieważ dla obserwatorów stało się jasne, że księżna kreuje publiczny
wizerunek pary z  myślą o  jej fanach, podzielone opinie na temat wpisów
nieuchronnie prowadziły do wniosku, że nie liczy się dla nich nikt inny.
Okazało się, że Meghan to mistrzyni propagandy klasy księżnej Diany, którą sir
David English, szef Associated Press, nazwał geniuszem autopromocji. Ponieważ
księżna Walii w latach dziewięćdziesiątych nie miała do dyspozycji internetu, była
zmuszona wykorzystywać tradycyjne media. Choć Meghan wzięła z niej przykład,
korzystając ze swoich powiązań z  życzliwymi wydawnictwami spod znaku
„People”, dzięki internetowi miała bezpośredni dostęp do swoich zwolenników,
o jakim Diana mogła tylko marzyć, i zręcznie kształtowała opinie o sobie i Harrym.
Co ciekawe, księżna Susseksu posiada ten sam zestaw cech co księżna Walii:
mieszankę uroku osobistego, szczerości, podstępności i  oportunizmu skrytą pod
płaszczykiem delikatności i zręcznej asertywności.
Podobieństwa między Dianą i Meghan w kreowaniu wizerunku były doprawdy
zdumiewające. Obie stosowały tę samą technikę: dostarczały dziennikarzom
i  fotoreporterom pożywki złożonej z  różnorodności i  świeżości, zapewniającej
samym kobietom obecność na pierwszych stronach gazet. Sprawdzało się to nawet
w  przypadku nieżyczliwych mediów, gwarantując obu paniom zainteresowanie,
które następnie wykorzystywały do własnych celów niczym alchemik
przemieniający metal złej prasy w złoto rosnącej sławy.
Zarówno Diana, jak i Meghan znały praktyczną wartość psychologicznej teorii
wzmocnień, zaprawianej uchylaniem rąbka tajemnicy i zaproszeniami do swojego
„prywatnego” świata. W  przypadku Diany najsłynniejszym tego przykładem jest
wywiad dla Panoramy z  Martinem Bashirem, ale na co dzień dawkowała swoje
„sekrety” i  „prywatne” informacje zaprzyjaźnionym dziennikarzom takim jak
Richard Kay. Co ciekawe, Meghan unowocześniła ten pomysł, dzieląc się z opinią
publiczną „sekretnymi” wizytami w organizacjach charytatywnych i tym sposobem
kształtując swój wizerunek osoby oddanej działalności humanitarnej.
Ale pod jednym względem technika Meghan bardziej przypominała modus
operandi Elżbiety królowej matki niż Diany. Ta pierwsza, już jako księżna Jorku,
świadomie kreowała się na połówkę złotej pary, wyciągając ze skorupki
nieśmiałego i małomównego męża, późniejszego króla Jerzego VI, czym zasłynęła
jako wspaniała żona i  cudowny człowiek. Diana nigdy tego nie robiła. Wprost
przeciwnie  – zawsze krytykowała Karola bądź skutecznie z  nim rywalizowała.
Oddając sprawiedliwość jej synowej, Meghan nie popełnia tego błędu. Harry może
i  przestał być bożyszczem tłumów, ale żona nie odsunęła go w  cień. Książę
pozostaje na pierwszym planie jako połowa duetu z  Meghan, jawiącego się jako
ucieleśnienie historii ich wielkiej miłości. Mieli przywodzić na myśl
najsłynniejszych kochanków spod znaku Romea i  Julii, Tristana i  Izoldy, Alberta
i  Wiktorii, a  nawet Bonnie i  Clyde’a. Gdziekolwiek się pojawiali, trzymali się za
ręce, przy każdej sposobności okazując sobie czułość i wielkie uczucie, by nikt nie
wątpił, że to prawdziwa miłość. Niestety brytyjska prasa i  znaczna część opinii
publicznej miały ich za sprytną aktorkę i naiwniaka, a publiczne okazywanie uczuć
w wykonaniu Meghan postrzegano jako metodę kontroli nad zaślepionym Harrym.
Teraz jak nigdy wcześniej stało się jasne, że na publicznym wizerunku księżnej
są dwie duże rysy, których za wszelką cenę musiała się pozbyć, by przekonać prasę
i  opinię publiczną, że jest prawdziwą humanistką. Pierwszą był opłakany stan jej
relacji z  ojcem, a  drugą ewidentne nieposzanowanie dla drogich Brytyjczykom
tradycji. Brytyjska prasa i  opinia publiczna jeszcze nie zdawały sobie sprawy, że
czeka je ten sam los. Meghan przygotowywała ostateczną rozprawę ze swoimi
dwoma nemezis, co w efekcie miało zszokować cały naród.
U progu 2020 roku niewiele osób poza Harrym i Meghan znało ich prawdziwe
plany. Pewien człowiek z ich bliskiego otoczenia powiedział: „Żadne z nich chyba
nie do końca wiedziało, jak to rozegrać. Znali swoje cele, ale nie wszystko
dopracowali. On to prowadzone za rękę niewiniątko, a  ona to wielka wizjonerka,
kierująca się po omacku do celu, bo nie umie czytać mapy. Często muszą
improwizować i  nie odkrywają kart, bo nieraz sami nie wiedzą, jaki będzie ich
następny ruch. Bardzo dobrze wiedzą natomiast, gdzie chcą być. Marzy im się
życie kalifornijskich miliarderów, noszonych na rękach przez świat filmu jako
wielcy filantropi”.
Mając to na uwadze, większość roku upłynęła im pod znakiem subtelnych
i  mniej subtelnych wpisów w  mediach społecznościowych, które stopniowo
stawały się coraz bardziej złośliwe i utrzymane w duchu rywalizacji. Można było
odnieść wrażenie, że wróciły stare niedobre czasy Diany, która robiła wszystko, by
przyćmić Karola i  resztę rodziny królewskiej, Elżbiety II nie wyłączając. Dla
przykładu, pewnego razu zaczęła grać na pianinie, gdy jej mąż miał rozpocząć
przemówienie; kiedy indziej wystąpiła w  nowej fryzurze, towarzysząc królowej
podczas otwarcia sesji parlamentu. Nie zapominajmy także o  jej słynnych
samotnych zdjęciach przed Tadż Mahal.
Można było odnieść wrażenie, że duch Diany powrócił w  ciele Meghan,
a  Harry, który był za młody, by dostrzec problemy stwarzane przez swoją matkę,
ochoczo dołączył do niepotrzebnej i  potencjalnie szkodliwej rywalizacji, która
wkradła się do ich PR-u kosztem innych członków rodziny królewskiej. W  ciągu
poprzedniego roku Meghan i  Harry’emu zbyt często zdarzało się ich przyćmić,
zazwyczaj dzięki starannie skalibrowanym wpisom. Właśnie takiego zachowania
nie chciano w pałacu, kręgach establishmentu i rodzinie królewskiej, a prasa miała
używanie, za co nie można jej winić, bo przekazywanie informacji to w  końcu
posłannictwo mediów. Harry i Meghan nie mogli uniknąć krytyki, skoro raz po raz
ściągali na siebie negatywną uwagę w niestosownych chwilach.
Pierwsza taka bezczelna próba miała miejsce w  kwietniu 2019 roku, niedługo
po ich odłączeniu się od księcia i  księżnej Cambridge. Catherine jest zapalonym
fotografem i  chętnie publikuje zdjęcia swoich dzieci z  okazji ich urodzin.
Zamieściła na Instagramie uroczą fotografię rocznego księcia Louisa, ale już kilka
godzin później na profilu Sussex Royal pojawiły się zrobione przez Harry’ego
zdjęcia dzikiego lwa, nosorożca i  słonia z  okazji Dnia Ziemi. Dostały siedemset
osiemdziesiąt siedem tysięcy polubień w  porównaniu do miliona dwustu tysięcy
reakcji na fotografię Catherine, ale ruch nie przeszedł bez echa; autor książek
o  rodzinie królewskiej, Phil Dampier, wyraził powszechną opinię słowami:
„wygląda na to, że Harry i Meghan włączyli się do rywalizacji”.
Życie dopisało niemal zabawne postscriptum do tej pierwszej próby sił. „Mail
on Sunday” opublikował nieskadrowane zdjęcia słonia autorstwa Harry’ego, na
którym wyraźnie widać, że zwierzę jest przywiązane i  pod wpływem środków
uspokajających, podobnie zresztą jak lew i  nosorożec. Innymi słowy,
w  przeciwieństwie do tego, co twierdził książę, jego fotografie nie przedstawiały
dziko żyjących zwierząt. Harry złożył zażalenie do Independent Press Standards
Organisation, zaprzeczając, jakoby celowo wprowadził w  błąd opinię publiczną,
jednak pod koniec stycznia 2020 roku jego skargę oddalono.
Z kolei w czerwcu 2019 roku Meghan udało się przyćmić Catherine, która jako
zapalona tenisistka oraz patronka All England Club wręcza trofea zwycięzcom
Wimbledonu. Meghan zdołała zepchnąć ją i  triumfatorów turnieju z  pierwszych
stron gazet oraz nabić milion trzysta tysięcy polubień  – w  porównaniu do
sześciuset siedemdziesięciu tysięcy na profilu szwagra i jego żony – pojawiając się
z Harrym na premierze Króla lwa, gdzie przywitała się z Jayem-Z i Beyonce, która
nazwała ją „swoją księżniczką”, a  Pharrell Williams zapewnił, że małżeństwo
Meghan i Harry’ego znaczy bardzo dużo dla kolorowych i że wszyscy im kibicują.
Podziękowawszy mu za słowa wsparcia, Meghan dodała tajemniczo: „nie ułatwiają
mi tego”, co skwapliwie przytoczono w prasie.
Opinia publiczna, zaintrygowana tym nietypowym komentarzem, zachodziła
w  głowę, co też księżna chciała przez to powiedzieć. Czyżby doświadczała
trudności? A  jeśli tak, to z  jakiego powodu? Tymi kilkoma starannie dobranymi
słowami wciągnęła swoich obserwatorów w  sztucznie nadmuchaną i  zaprawioną
emocjami tajemnicę. Nie ulegało wątpliwości, że pod względem rywalizacji
o zainteresowanie Meghan dorównuje talentem swojej zmarłej teściowej.
Niemniej krytycy pytali, dlaczego Harry, honorowy głównodowodzący Royal
Marines, nie pojawił się na koncercie upamiętniającym trzydziestą rocznicę śmierci
jedenastu żołnierzy w  zamachu bombowym IRA w  koszarach w  Deal. Meghan
z pewnością mogła pojawić się na premierze Króla lwa bez niego. To również nie
spodobało się tym, którzy woleliby widzieć harmonię i zjednoczony front zamiast
rywalizacji między książęcymi parami.
Jednak kontrowersje na dobre zajęły miejsce jedności, a Harry’emu i Meghan
raz po raz udawało się przyćmić innych członków rodziny królewskiej, nawet gdy
nie leżało to w  interesie narodu ani monarchii. W  ciągu jednego miesiąca
kalendarzowego zdołali dwukrotnie przebić królewskie wizyty, najpierw własną
w RPA, a następnie Williama i Catherine w Pakistanie w październiku 2019 roku.
Była to ważna, długo planowana podróż, z którą obie strony wiązały duże nadzieje,
a  którą całkowicie przyćmił zwiastun sensacyjnego wywiadu Toma Bradby’ego
z księciem i księżną Susseksu. Jak podsumował to jeden z dworzan, „ich ruch bez
dwóch zdań zdołał przysłonić wizytę w  Pakistanie, nad którą wszyscy tak ciężko
i długo pracowali, zarówno tu, na miejscu, jak i w domu”.
Prasa kocha rywalizację, więc gdy się okazało, że takowa rzeczywiście istnieje
pomiędzy księciem i  księżną Susseksu a  resztą rodziny królewskiej, ze
szczególnym uwzględnieniem księcia i księżnej Cambridge, cała uwaga skupiła się
właśnie na tym fakcie. Jeszcze zanim odkryto, że Meghan poinstruowała swój
amerykański zespół, by zrobił z  niej najsławniejszą kobietę świata
z  najpopularniejszym profilem instagramowym, dziennikarze zauważyli, że Harry
i Meghan używają go, by przebić Williama i Catherine.
Do stycznia 2020 roku profil księcia i  księżnej Cambridge miał więcej
obserwujących niż Sussex Royal. Choć obie pary to „drobnica” (ponad 11
milionów obserwujących) w  porównaniu z  takimi gigantami Instagrama jak
Cristiano Ronaldo (187 milionów), Dwayne „The Rock” Johnson (159 milionów),
Selena Gomez (158 milionów), Kim Kardashian (150 milionów) czy Kylie Jenner
(148 milionów), swoimi wpisami Harry i  Meghan regularnie wchodzili w  paradę
Williamowi i Catherine. Choć ambicją księżnej Susseksu było zostawienie w  tyle
samego Ronaldo, nie stroniła od synchronizowania swoich wpisów z publicznymi
wystąpieniami szwagra i  jego żony. Dla przykładu, pewnego razu, gdy Catherine
jednego dnia miała zaplanowane trzy oficjalne wizyty, Meghan zdołała ją
przyćmić, publikując zdjęcie zrobione dwa tygodnie wcześniej w  jednej
z londyńskich organizacji dobroczynnych na rzecz zwierząt, na którym z ciepłym
uśmiechem głaszcze niepełnosprawnego psa. Królewski korespondent „Daily
Express”, Richard Palmer, nie wytrzymał i  napisał na Twitterze: „Wow, cóż za
niezwykły przypadek  – kolejny! Akurat gdy jeden ze starszych rangą członków
rodziny królewskiej promuje ważną inicjatywę, profil Sussex Royal ponownie
budzi się do życia”.
Meghan jest nie w  ciemię bita. Jako dziecko Hollywood dobrze wie, co
przykuwa uwagę. Psy, dzieci i  serdeczne uśmiechy zawsze działają, przynajmniej
na tych, którzy lubią, gdy ich olśniewający idole okazują swoją dobroć i wrażliwą
naturę. Nie da się również ukryć, że Meghan Markle to osobowość dużo bardziej
interesująca niż księżna Catherine, gdyż nieprzewidywalni ludzie zawsze są
bardziej zajmujący niż ci prostolinijni. Choćby z tego względu trudno się dziwić, że
Sussex Royal w końcu zrównał się z profilem Williama i Catherine pod względem
liczby obserwujących, choć sukces miał się okazać krótkotrwały.
Należy również zaznaczyć, że o  ile zadeklarowanym celem nastawionej na
rywalizację Meghan jest profil z  największą liczbą obserwujących, Catherine nie
chciała współzawodniczyć ze szwagierką. Po wyjeździe Meghan podobno
dosłownie odetchnęła z  ulgą, że atmosfera rywalizacji zelżała. Wystarczy jej
w  zupełności, iż pewnego dnia zostanie księżną Walii, a  następnie królową
Zjednoczonego Królestwa. Nie potrzebuje odbierać Ronaldo jego korony i nie lubi
klimatu napięcia wprowadzanego przez szukającą coraz większego poklasku
szwagierkę.
Z drugiej strony nie zapominajmy, że Meghan myśli bardzo po amerykańsku,
a jej grupą docelową nigdy nie była brytyjska opinia publiczna, lecz amerykański
świat komercji i  branża rozrywkowa. Jako bizneswoman dobrze znała wymierną
wartość profilu z  dużą liczbą obserwujących. Za każdy swój post Kardashianki
dostają setki tysięcy dolarów, jeżeli nie miliony  – a  Meghan chce je przebić,
czerpiąc podobne korzyści majątkowe.
Miała również świadomość, że nie wszyscy muszą ją lubić; do osiągnięcia
celów wystarczą jej tylko zwolennicy. Mogła sobie zatem pozwolić, by postawić
krzyżyk na krytykach, których brak aprobaty, choć bolesny, nie był kluczowy dla
sukcesu. Dla niej i  Harry’ego liczyli się tylko ich fani, którym raz po raz
przypominali, że to ich małżeństwo, a  nie William i  Catherine, gra pierwsze
skrzypce w  rodzinie królewskiej. To naturalnie nie znaczyło, że nagle Meghan
zaczęła sobie dobrze radzić z krytyką, ani jej nie uciszało, ale pokazywało, że ma
w pogardzie tych, którzy stali jej na drodze, jak przystało na osobę wybitnie pewną
siebie i przekonaną o swojej słuszności.
Nic zatem dziwnego, że wieczorem w przeddzień trzydziestych ósmych urodzin
Catherine, 9 stycznia 2020 roku, książę i  księżna Susseksu zszokowali świat
i rodzinę królewską, ogłaszając na Instagramie decyzję o przedefiniowaniu swojej
roli.
Treść oświadczenia brzmiała:

Po wielomiesięcznych przemyśleniach i dyskusjach postanowiliśmy zmienić


swoje życie, kreując dla siebie nową rolę w  obrębie instytucji monarchii.
Zamierzamy ustąpić z funkcji starszych rangą członków rodziny królewskiej
i  zbudować finansową niezależność, nie przestając służyć Jej Królewskiej
Mości pełnym wsparciem. To dzięki Waszej motywacji, zwłaszcza w  ciągu
ostatnich lat, jesteśmy wreszcie gotowi na ten krok. Odtąd zamierzamy
dzielić nasz czas pomiędzy Amerykę Północną a  Zjednoczone Królestwo,
nie rezygnując z  wypełniania obowiązków wobec królowej, Wspólnoty
i naszych patronatów. Dzięki temu będziemy w stanie wychowywać naszego
syna w poszanowaniu dla królewskich tradycji, które są jego dziedzictwem,
jednocześnie rozpoczynając kolejny etap życia, w  którym nie zabraknie
miejsca dla nowej inicjatywy dobroczynnej. Wkrótce podzielimy się z Wami
ekscytującymi szczegółami tego przedsięwzięcia, a  tymczasem będziemy
kontynuować współpracę z Jej Królewską Mością, księciem Walii, księciem
Cambridge i  całą rodziną królewską. Przyjmijcie nasze szczere
podziękowania za Wasze niegasnące wsparcie.

Po raz kolejny para książęca posłużyła się mediami społecznościowymi, by


podyktować swoje warunki i  postawić wszystkich przed faktem dokonanym.
Rzeczywiście, od kilku miesięcy toczyły się dyskusje na temat ich chęci dzielenia
życia pomiędzy dwoma kontynentami i  oddania się działalności komercyjnej, ale
nie można powiedzieć, by szły one po ich myśli.
Napotkali duży opór wobec swojego życzenia, by „zjeść ciastko i  mieć
ciastko”, jak ujął to w  rozmowie ze mną pewien książę. Wielki Herold Anglii
Thomas Woodcock, który między innymi czuwa nad nieposzlakowanym
wizerunkiem domu panującego, powiedział: „To niedopuszczalne. Nie można być
jedną nogą tu, a drugą tam [w świecie komercji]. Trzeba wybrać”.
Ale oświadczenie Meghan i  Harry’ego dowodziło, że wcale nie zamierzają
wybierać  – mimo że dotychczas żadnemu członkowi rodziny królewskiej nie
pozwolono prowadzić działalności komercyjnej z  jednoczesnym zachowaniem
rangi i  przywilejów. Pałac nie chciał do tego dopuścić, zwłaszcza w  przypadku
utrzymywanych przez skarb państwa członków domu panującego. „To, co
proponowali, można porównać do sytuacji księdza, który złożywszy śluby
ubóstwa, chce zająć się lichwą, próbując wszystkim wmówić, że przyświeca mu
dobro ludzkości, choć jest jasne jak słońce, że robi to dla własnego zysku  –
powiedział ktoś z  Kolegium Heraldycznego.  – Na myśl nasuwa się brzydkie
porównanie z wyborem złodziei na strażników skarbu”.
Jednak z amerykańskiego punktu widzenia propozycja pary książęcej była nie
tylko niewinna, ale i  godna pochwały. Byli dwojgiem dorosłych ludzi dobrze po
trzydziestce i chcieli się usamodzielnić. Brawo. Należy zachęcać do niezależności.
Naturalnie Amerykanie nie mają rodziny królewskiej, więc nie wszystkie
aspekty jej funkcjonowania są dla nich zrozumiałe. Kiedy Caitlyn Jenner
porównuje Kennedych albo swoją rodzinę do królewskiego rodu, całkowicie mija
się z  rzeczywistością. Królewskość to nie to samo co sława; podobnie jak świat
polityki. Członkowie domu panującego reprezentują swój kraj, gdziekolwiek są,
i  oczekuje się od nich zachowania zgodnego ze standardami, których nikt nie
wymaga od zwykłych obywateli. W  przeciwieństwie do celebrytów w  przypadku
członków rodziny królewskiej pojęcie „życie prywatne” nie funkcjonuje. Księciem
bądź księżną jest się przez cały czas, a  nie tylko wtedy, gdy jest to wygodne,
a  podejmując działalność komercyjną w  domyśle zawsze reprezentuje się
monarchię, nie siebie. Natomiast zyski z  owej działalności powinny służyć
wyłącznie obywatelom.
Zatem to, co proponowali Harry i  Meghan, było nie tylko sprzeczne
z dotychczasowymi praktykami, ale i najeżone problemami. Prawda była taka, że
źródłem ich potencjału zarobkowego był właśnie ich królewski status. W  niczym
im nie ujmując, nie da się ukryć, że wartość nazwiska Meghan przed ślubem była
promilem obecnej wartości, natomiast Harry nie byłby tak pożądany jako zwykły
Harry Windsor, a nie książę Zjednoczonego Królestwa.
Jak już wspomniałam, Korona brytyjska jest bardzo wysublimowana. Widziała
już wszystko, zna każdą brudną sztuczkę i  ma świadomość, że świat pieniędzy
potrafi być prawdziwym grzęzawiskiem, a  filantropia bywa sposobem na
wybielenie szemranych interesów. Teraz, gdy wejście Harry’ego i Meghan w świat
komercji było już tylko kwestią czasu, rodzina królewska musiała się przygotować
na najgorszy scenariusz, bo nawet najmniejszy błąd odcisnąłby się nie tylko na
reputacji pary książęcej, ale i na samej monarchii.
Jeszcze bardziej niebezpieczna była proponowana przez nich mieszanka
komercji i  działalności charytatywnej. W  nowoczesnym modelu organizacji
dobroczynnych założyciele otrzymują nierzadko wysoką gratyfikację za ich
prowadzenie. Sześcio- czy nawet siedmiocyfrowe uposażenie „cywilów”
specjalistów to jedno, ale gdy podobne kwoty zasilają konta członków domu
panującego za działalność, jaką reszta wykonuje pro bono, zaczynają się poważne
kłopoty. Gdyby wyszło na jaw, że Harry i Meghan czerpią korzyści majątkowe ze
swojej działalności charytatywnej, to, co w przypadku innych byłoby postrzegane
jako uczciwe wynagrodzenie, tu uważano by za korupcję. Skutki mogłyby być
opłakane, z  czego pałac zdawał sobie sprawę, pomny skandalu, który wybuchł
w  Hiszpanii, gdy socjalistyczny rząd wziął na celownik infantkę Cristinę, drugą
córkę króla Juana Carlosa I, i  jej męża, Iñakiego Urdangarina, księcia Palma de
Mallorca. Hiszpańscy kuzyni Windsorów zostali uwikłani w  skandal finansowy
związany z ich organizacją non profit, Instytutem Nóos. Przez jakiś czas wydawało
się, że oboje będą oskarżeni o oszustwo, ale ostatecznie przed sądem stanął tylko
mąż infantki. Niemniej dla hiszpańskiej rodziny królewskiej skutki afery były
opłakane. Król Juan Carlos abdykował, jego zięcia uznano winnym i  skazano na
pięć lat i  dziesięć miesięcy pozbawienia wolności  – obecnie odsiaduje wyrok
w  więzieniu Brieva w  Avilii  – a  infantka stała się persona non grata na
hiszpańskim dworze i wraz z dziećmi przeprowadziła się do Szwajcarii.
Z uwagi na wcześniejszą działalność biznesową Meghan i  trzymane
w  tajemnicy plany obawiano się, że nawet „zwrot kosztów” może zostać
zinterpretowany jako łapówka. Skandal finansowy, jaki pogrążył ich hiszpańskich
kuzynów, był ostatnim, czego życzyłby sobie pałac. Chciano również zabezpieczyć
się przed potencjalnym wykorzystaniem przez antymonarchistów komercyjno-
charytatywnej działalności pary książęcej przeciwko władcy i rodzinie królewskiej,
nawet w odległej przyszłości.
Dworzanie są bardziej wytrawnymi graczami od Meghan i  Harry’ego
i w przeciwieństwie do nich mają świadomość czyhających na monarchię zagrożeń.
Harry zwyczajnie nie jest na tyle inteligentny, by je dostrzec, natomiast Meghan
przy całym swoim sprycie była żółtodziobem. Brakowało jej wiedzy,
doświadczenia i przenikliwości, których nabiera się z czasem, ucząc się na błędach
bądź korzystając z rad doświadczonych królewskich doradców.
Naturalnie jeśli ich celem było zdobycie jak największej sławy i  fortuny,
a  dobro monarchii i  interes państwa były im obojętne, to już inna para kaloszy.
W  tym zakresie na pewno próżno byłoby szukać pomocnej sugestii od
amerykańskich organizacji, całkowicie pozbawionych wiedzy o  brytyjskich
instytucjach, a  co za tym idzie, niebędących w  stanie ocenić ryzyka dla Wielkiej
Brytanii i  jej monarchii, choć niewątpliwie specjalizujących się w  zdobywaniu
rozgłosu po obu stronach Atlantyku.
Oto kilka najważniejszych czynników, o których pałac napomknął, wyjaśniając,
że ustąpienie Harry’ego i  Meghan z  funkcji starszych rangą członków rodziny
królewskiej jest złożonym procesem wymagającym czasu. Para książęca nie była
zadowolona, że to, co dla nich jest sprawą czysto osobistą – mianowicie prawo do
zbijania fortuny takimi drogami, jakie sami uznają za stosowne, nie pytając
o zdanie nikogo, w tym dworzan – pałac postrzega w innym świetle.
Jak można się było spodziewać, „przyjaciele” Harry’ego i Meghan poskarżyli
się prasie, że ich oponenci są zwykłymi „krytykantami”, którzy z  „czystej
złośliwości” nie chcą dopuścić, by książę i  księżna Susseksu stanęli na własnych
nogach. Mimo to szlachetnie i w poczuciu lojalności wobec tych, którzy próbują im
przeszkodzić, Harry i Meghan zastosują się do życzenia pałacu.
Podczas gdy para książęca chciała, by świat dowiedział się o  ich niebywałej
szlachetności pomimo krzywd, jakie ją spotkały, pałac postrzegał ich PR-owe
zabiegi jako zagrożenie dla monarchii. Choć nikt oprócz Harry’ego i Meghan nie
chciał, by zbudowali swoją niezależność na podwalinach komercji, królowa i  jej
starsi doradcy rozumieli ich potrzebę pójścia własną drogą i  gdyby udało się
znaleźć tę właściwą, mogliby wytyczyć nowe szlaki dla przyszłych pokoleń.
W końcu zawsze będą młodsi synowie i pomniejsi członkowie rodziny królewskiej,
więc takie wypośrodkowanie bez ujmy dla Korony tylko by się jej przysłużyło.
Ale książę i  księżna oburzali się, że ich osobiste interesy nie są dla pałacu
równie ważne co dobro monarchii, sugerując, że powinni dostać całkowicie wolną
rękę. Harry wychodził z założenia, że skoro on nigdy nie będzie numerem jeden dla
Korony, niby dlaczego ona miałaby być numerem jeden dla niego? On i  Meghan
„nie chcieli grać drugich skrzypiec, a  skoro nigdy nie zostaną królem i  królową
Zjednoczonego Królestwa, w  ich mniemaniu powinno się im pozwolić zostać
królem i  królową czegoś innego”, powiedział mi jeden z  dworzan. Zupełnie nie
rozumieli, dlaczego ich przyszłe plany miałyby być monitorowane i  ograniczane
przez pałac. Nie pojmowali, w  jaki sposób ich absolutna swoboda w  ubijaniu
interesów mogłaby wchodzić w  konflikt z  interesem narodu i  monarchii.
Podstawowe pytanie brzmiało, czy całkowite odcięcie się od obowiązków wobec
Korony byłoby w ogóle możliwe, bez względu na ich przyszły status. Ten problem
wciąż pozostaje nierozwiązany.
Z tego, co wiem, w  szczególności William był rozczarowany postawą brata.
Wychodził z  założenia, że cała rodzina jest obarczona powinnościami
wykraczającymi poza osobiste dążenia, a  nawet poza szczęście. Harry z  kolei
zawsze miał większą skłonność do myślenia pod kątem osobistych pragnień niż
konstytucyjnych obowiązków. Oto efekty wychowania Diany. W  dzieciństwie
Harry’emu nie stawiano żadnych granic, był nauczony kierować się emocjami
i własnymi kaprysami, nie ponosił konsekwencji swojego zachowania, robił, co mu
się żywnie podobało, i  uważał się za kogoś wyjątkowego  – nie dlatego, że był
księciem, lecz cudownym Harrym.
Gdyby miał odrobinę mniej zapędów osobistych, a  więcej poszanowania dla
królewskich obowiązków, wyszłoby mu to na zdrowie, bo nie da się ukryć, że jego
wyjątkowość wypływa w  głównej mierze z  wysokiego urodzenia. Diana sama
stąpała po kruchym lodzie, balansując na granicy szkody dla Korony, ale
przynajmniej miała świadomość, że musi stąpać ostrożnie, nawet wtedy, gdy
usiłowała sabotować działania swojego byłego męża czy wytrącić z  równowagi
rodzinę królewską. Zawsze pamiętała, że jej syn odziedziczy tron, więc nie mogła
sobie pozwolić, by zbyt mocno rozkołysać łódź. Ta świadomość ukracała jej
zapędy. Harry jednak nie miał takich skrupułów.
Napędzany kompleksem młodszego syna w  pełni rozkwitu i  nieograniczony
potrzebą stawiania obowiązku ponad osobistymi pragnieniami, gdy tylko wraz
z Meghan stwierdzili, że szybciej zrealizują swoje ambicje poza pałacem niż jako
część rodziny królewskiej, przestał zważać na cokolwiek. Konsekwencje nie miały
dla nich żadnego znaczenia, zwłaszcza że tak jak on nie chciał grać drugich
skrzypiec, tak jego żona nie miała ochoty żyć w cieniu księżnej Cambridge. W grę
wchodził także czynnik osobisty ułatwiający im podjęcie decyzji. Meghan
mianowicie gardzi Catherine jako „sztywniaczką” i  nie czuje się dobrze w  jej
towarzystwie. Ich sposób bycia jest diametralnie odmienny. Catherine to dostojna
tradycjonalistka, podczas gdy jej szwagierka stanowi ucieleśnienie kalifornijskiego
luzu. Harry przejął pogardę żony i zaczął patrzeć na powściągliwość i ostrożność
Williama z podobnym lekceważeniem.
Nie da się ukryć, że Harry i Meghan stali się mocnym duetem, który „przyjął”
się w  Stanach, choć w  Wielkiej Brytanii nie zrobił podobnej furory. Co więcej,
wspólne wypełnianie obowiązków sprawiało im niekłamaną przyjemność. Mają te
same ambicje, wartości i  zainteresowania. Oboje kochają być w  centrum uwagi
i  uwielbiają swój status wielkich gwiazd. Marzą, by noszono ich na rękach jako
światowych luminarzy filantropii, słynących ze swoich wyjątkowych talentów,
i jedyną parę królewskich gwiazd, która wywalczyła sobie pełną niezależność.
Harry od dawna buntował się przeciwko graniu drugich skrzypiec i  choć nie
ulega wątpliwości, że gdyby ożenił się z kimś pokroju Chelsy Davy albo Cressidy
Bonas, byłby najzupełniej szczęśliwy, prowadząc tradycyjnie brytyjskie życie, to
gdy Amerykanka Meghan pokazała mu inne możliwości, zaślepionemu miłością
księciu otworzyły się oczy. Zobaczył inny, dotychczas nieosiągalny świat, który
pozwoliłby mu wreszcie spełniać wszystkie zachcianki. I  mimo że w  Wielkiej
Brytanii bez wątpienia byłby szczęśliwszy, wiedział, iż jego małżeństwo przetrwa,
tylko jeśli pomoże Meghan wcielić w  życie jej wizję. Ona z  kolei była
przeświadczona, że jedynym sposobem, by przestać grać drugie skrzypce, jest
przeprowadzka do Stanów  – i  to nie byle gdzie, tylko do Kalifornii, gdzie jej
znajomość branży filmowej będzie atutem, który zaowocuje fortuną, sławą
i prestiżem, o jakich oboje marzyli.
Uzgodniwszy, że najlepszą drogą do realizacji tych ambicji jest stworzenie
własnej platformy zamiast dzielenia się nią z Williamem i jego żoną, para książęca
wyzbyła się wszelkich skrupułów. Nie ulega wątpliwości, że Harry musiał podjąć
trudne decyzje, przed którymi nigdy by nie stanął, gdyby poślubił kogoś innego, ale
istniały również niewątpliwe plusy tej sytuacji. System, w którym byli skazani na
granie drugoplanowej roli, nie będzie już ich ograniczać, nareszcie wyjdą z cienia
i staną się parą numer jeden, którą w swoim mniemaniu byli i za którą uważano ich
w  ojczyźnie Meghan. Pozostawanie częścią systemu, który odmawiał im głównej
pozycji, było niezwykle frustrujące, szczególnie dla niej. Tylko dzięki
niezależności mieli szansę wyjść z cienia Williama i Catherine i stworzyć własną
scenę, na której w końcu zalśnią pełnym blaskiem.
Mimo że niektóre osoby publiczne pokroju aktorki Helen Mirren czy pisarki
Hilary Mantel rozumiały potrzebę gwiazdy, by być najważniejszą, brytyjska opinia
publiczna nie była już tak wyrozumiała. Uważano, że Harry i  Meghan nie tylko
porzucają naród i  rodzinę królewską, ale i  okazali brak szacunku, publikując
oświadczenie, nie poinformowawszy wcześniej o swojej decyzji nikogo z rodziny
i dworzan. Pałac Buckingham potwierdził to w rozmowie z korespondentem BBC
Jonnym Dymondem, dodając, że jest „rozczarowany” decyzją pary książęcej,
a  rodzina królewska poczuła się „zraniona” oświadczeniem, którego „nie
konsultowano z żadnym z jej członków”.
Co więcej, pałac wydał następnie własne oświadczenie zaprzeczające słowom
Harry’ego i  Meghan. „Rozmowy z  księciem i  księżną Susseksu są na wczesnym
etapie – napisano. – Rozumiemy ich pragnienie wytyczenia własnej ścieżki, ale są
to złożone kwestie wymagające czasu i  namysłu”. Wolne tłumaczenie brzmi:
„Meghan i  Harry próbowali postawić na swoim od początku do końca. Jesteśmy
gotowi ustąpić na centymetr, może dwa, ale oni chcą kilometrowych forów jeszcze
przed rozpoczęciem wyścigu. Teraz swoim falstartem sypnęli nam piaskiem
w oczy, żądając przywilejów, których nie możemy im dać bez narażania na szwank
monarchii, i  choć są nierozsądni, my swój rozsądek zachowamy i  damy im tylko
tyle, ile możemy”.
Królowa, książę Filip i  książę Karol musieli doświadczyć prawdziwego déjà
vu, bo trik Harry’ego i Meghan do złudzenia przypominał chwyty stosowane przez
Dianę podczas negocjacji rozwodowych, zwłaszcza w odniesieniu do jej przyszłego
tytułu. Podobnie jak Harry i  Meghan, zainicjowała prywatne rozmowy z  rodziną,
a uznawszy, że te idą zbyt wolno i nie po jej myśli, podstępem skłoniła Karola, by
się z  nią spotkał, przedwcześnie utrzymując, że poczyniono pewne ustalenia
odnoszące się między innymi do jej gotowości, by zrzec się tytułu Jej Królewskiej
Wysokości i być odtąd znaną tylko jako księżna Walii Diana. Ponieważ była matką
przyszłego króla i  chciała ponownie wyjść za mąż, istniało prawdopodobieństwo,
że zostanie Jej Królewską Wysokością księżną Dianą. To pozwoliłoby jej zachować
tytuł jako mężatce. Gdyby natomiast po rozwodzie została księżną Walii Dianą
i powtórnie wyszła za mąż, na przykład za Dodiego Fayeda, byłaby znana jako lady
Diana Fayed, a  nie JKW księżna Diana Fayed. Przekombinowała, a  królowa  –
wściekła, że Diana oszukała Karola  – wzięła ją za słowo i  w  ten sposób matka
Harry’ego straciła tytuł Jej Królewskiej Wysokości.
Nie zapominajmy po raz kolejny także o  czynniku ludzkim. Harry jest synem
Karola, bratem Williama i  wnukiem królowej. Kochają go i  dobrze wiedzieli, że
gdyby nie poślubił kobiety chcącej zbić kapitał na jego pozycji, rozpoczynając
niezależne życie u jego boku, byłby najzupełniej szczęśliwy jako pracujący członek
rodziny królewskiej. Z  przyczyn opisanych powyżej słowa „niezależność
finansowa” wzbudziły popłoch w pałacu. Nikt z bliskich Harry’ego nie wierzył, że
pragnienie, by ją sobie zapewnić, wyszło od niego. Przed ślubem był jak
najbardziej zadowolony ze swojej sytuacji finansowej. Gdyby ożenił się z Chelsy
Davy albo Cressidą Bonas, satysfakcjonowałoby go życie księcia i nie odciąłby się
od pałacu, by zostać bogatym amerykańskim przedsiębiorcą. Miał więcej niż dość
pieniędzy na zaspokojenie potrzeb własnych i  żony, którą zadowalałoby życie
zwykłej księżnej. Ale Meghan nie była zainteresowana takim życiem. Nie chciała
jego nudnych aspektów i  ciężkiej pracy. Wolała blask i  blichtr show-biznesu.
W  ciągu półtora roku od ślubu zdążyli zakosztować życia wielkich gwiazd spod
znaku Eltona Johna czy George’a Clooneya, a  miłość Meghan do luksusu nie
osłabła od czasów The Tig. Pragnęła go równie mocno, a Harry, chcąc zadowolić
żonę, był gotowy wspierać ją we wszystkich aspiracjach.
Nikomu z  rodziny królewskiej nie uśmiechał się plan pary książęcej, by żyć
w  rozkroku między pałacem a  światem amerykańskiej komercji (wszyscy
wiedzieli, że Kanada to jedynie przystanek w  drodze do Kalifornii), ale królowa,
książę Walii i  William byli gotowi wypracować takie rozwiązanie, które
pozwoliłoby książęcej parze opuścić pałac z honorem i spokojnie rozpocząć nowe
życie. Zrozumieli, że Meghan to niezwykle silna osobowość funkcjonująca
zupełnie inaczej niż oni. Parafrazując słowa jej przyjaciółki Sereny Williams, była
niewątpliwie jedną z  najsilniejszych osób, jakie poznali. Wiedząc, że jest
bezwarunkowo wspierana przez Harry’ego z  jego mantrą „Meghan ma dostać to,
czego chce”, rodzina królewska nie miała wyjścia i musiała zaakceptować decyzję
pary książęcej. Jak ujęła to lady Glenconner, dawna dama do towarzystwa
księżniczki Małgorzaty, „Meghan nie zagrzała miejsca w  pałacu, bo nie zdawała
sobie sprawy, że życie członka rodziny królewskiej to ciężka praca, która potrafi
być nudna. To nie tylko rozrywka i  zabawa. Dużo dzieje się za kulisami,
przemykając zupełnie bez echa”. Meghan pragnęła nie tylko blichtru i  bardziej
ekscytującej egzystencji, ale jako bizneswoman chciała, by się jej to opłacało.
Zamierzali z  Harrym osiągnąć swój cel dzięki swojemu królewskiemu statusowi,
pławiąc się w  jego blasku i  otoczce Hollywood bez nudnych spotkań
z burmistrzami i innej „drobnicy” będącej szarą codziennością rodziny królewskiej,
która męczyła Meghan tak jak kiedyś Dianę.
Pałac stanął zatem przed nie lada wyzwaniem: jak pogodzić dwa pozornie
wykluczające się style życia. Dobrze wiedziano, że w Stanach Meghan jest noszona
na rękach jak rodowita księżna, a  decyzja pary o  ustąpieniu z  funkcji starszych
rangą członków rodziny królewskiej została tam przyjęta niemal owacyjnie.
Ponieważ Amerykanie nie zdawali sobie sprawy, jak ważne dla Korony i  narodu
jest przeprowadzenie tego procesu bez większego uszczerbku dla wszystkich
zainteresowanych stron, amerykańskie media milczały o  obawach Brytyjczyków,
traktując temat po łebkach i często odnosząc się do nich z lekceważeniem.
Po drugiej stronie Atlantyku panowało również przekonanie, że Meghan jest
ofiarą dyskryminacji rasowej i  snobizmu. Ten drugi zarzut był po prostu
absurdalny. Sophie Rhys-Jones i  Catherine Middleton wywodziły się z  klasy
średniej, a z powodzeniem zaaklimatyzowały się w rodzinie królewskiej, więc takie
samo pochodzenie klasowe Meghan nie mogło stanowić problemu. Podobnie
sprawa się miała z rasizmem. W istocie rasa księżnej przemawiała na jej korzyść,
więc w Wielkiej Brytanii ubolewano, że przez ignorancję uznano go za powód, dla
którego serdeczne przyjęcie, z  jakim początkowo się spotkała, ostatecznie
przemieniło się we wrogość. Przyczyny jej nieprzystosowania się do życia w nowej
ojczyźnie bynajmniej nie wynikały z  jej rasy, ale z  niechęci do okrzepnięcia
w nowej funkcji pozbawionej gratyfikacji finansowych.
Po obu stronach Atlantyku powinno być jasne, że dojrzała, zadowolona z siebie
kobieta o w pełni ukształtowanym charakterze, taka jak Meghan, niemal na pewno
będzie miała trudności z zaaklimatyzowaniem się w nowym środowisku o zupełnie
innych wartościach i  oczekiwaniach niż te, do których była przyzwyczajona.
Oskarżenia wobec Brytyjczyków o  uprzedzenia rasowe byłyby zatem równie
bezpodstawne co zarzut o premedytację ze strony Meghan. To, że nie potrafiła się
odnaleźć w nowym miejscu, nie świadczy o tym, że działała celowo, tak jak fakt,
że Brytyjczycy nie nagięli dla jej wygody swoich tradycji, obyczajów, oczekiwań
i  wartości, nie czyni z  nas rasistów. Gdyby Meghan była białą niebieskooką
blondynką, reakcja na jej zachowanie byłaby identyczna, jeśli nie szybsza
i ostrzejsza.
Bezpodstawne zasłanianie się dyskryminacją rasową jako rzekomą przyczyną
porażki Meghan w roli księżnej spotkało się z oburzeniem po tej stronie Atlantyku.
Pojawiało się coraz więcej głosów, że Harry i  Meghan są winni rodzinie
królewskiej i  całemu narodowi, który tak ciepło ją powitał, skończenie z  tą
narracją. To, że pozwalali, by podobne oskarżenia uciszały uzasadnioną krytykę ich
postępowania, interpretowano jako zimny cynizm. Bynajmniej nie przysporzyło im
to zwolenników, przeciwnie  – osłabiło szacunek coraz większej części opinii
publicznej, gdyż jedynym, czego naród chlubiący się zasadami fair play nie jest
w stanie zaakceptować, jest obarczanie go niesprawiedliwą winą. Jeśli Meghan nie
zna popularnego w  Wielkiej Brytanii zwrotu „tak się po prostu nie robi”, Harry
powinien był ją oświecić. Jego milczenie zatem nie przynosiło mu popularności.
Rodzina królewska stanęła przed kolejnym trudnym pytaniem: jak postępować
z  parą, która tak uparcie chce postawić na swoim, nie przejmując się
konsekwencjami dla kraju i  instytucji monarchii. Pewien członek jednego
z europejskich domów panujących powiedział mi, że królowa, książę Walii i książę
William „stawali na rzęsach, próbując dojść do jakiegoś porozumienia” z Harrym
i Meghan. „I nadal próbują. Przypuszczam, że będą to robić jeszcze bardzo długo,
bo to, czego chcą książę i księżna Susseksu, jest naprawdę niezgodne z instytucją
monarchii konstytucyjnej”. Stąd po spotkaniu królowej z  Harrym, Karolem
i  Williamem ustalono, że wrócą do tematu za rok, gdy będzie mniej więcej
wiadomo, jak układają im się sprawy biznesowe”. Okres przejściowy „będzie
długim i żmudnym procesem opierającym się na metodzie prób i błędów, w którym
największej elastyczności należy się spodziewać ze strony rodziny królewskiej,
natomiast żądań i utyskiwań – ze strony księcia i księżnej Susseksu”.
„Obecnie rodzina królewska czuje się zdradzona przez parę książęcą”.
Zachowanie Harry’ego i  Meghan po wydaniu oświadczenia o  ustąpieniu było
podszyte niepotrzebnie wrogim podtekstem. Powiedziano mi, że William był na
nich wściekły za posłużenie się przyjaciółmi księżnej do obsmarowania królowej
jako „krytykantki” i  bezpodstawnego oskarżania rodziny o  złośliwość.
Zadeklarowanym i  jedynym stanowiskiem domu panującego jest znalezienie
takiego kompromisu, który pozwoli im zbić jak największą fortunę bez szkody dla
Korony.
Nikt nie chciałby być oskarżony o  represjonowanie, co nie ma najmniejszego
związku z prawdą, ale rodzina ma także świadomość, że „w grę wchodzi czynnik
ludzki”, jak ujął to mój rozmówca. „Wiedzą, że w  przypadku księcia i  księżnej
Susseksu mamy tak naprawdę do czynienia z  zadurzonym i  uzależnionym od
obiektu swoich uczuć idiotą zgadzającym się na wszystko, co zaproponuje jego
żona – bez względu na to, jak bardzo krzywdzi tym rodzinę i jego samego”.
Rodzina królewska znalazła się w  sytuacji patowej. Nie odmawia Meghan
prawa do prowadzenia takiego życia, jakiego pragnie, i  rozumie, że nierozsądne
byłoby oczekiwanie od dobiegającej czterdziestki kobiety, by poświęciła swoją
wygodę dla dobra Korony. „To okropnie smutne, ale rodzina królewska wie, że
takie rzeczy zdarzają się w milionach rodzin na całym świecie. Mają nadzieję, że
ludzie to zrozumieją i  okażą współczucie dla ich sytuacji  – i  sytuacji Harry’ego.
Operacja ograniczenia strat rozpoczęła się na dobre”.
Mój rozmówca potwierdza, że oświadczenie pary o  ustąpieniu z  funkcji
starszych rangą członków rodziny królewskiej było dokładnie tym, za co uważała
je prasa i  wielu dworzan, czyli „próbą postawienia rodziny królewskiej przed
faktem dokonanym i  zmuszenia jej do zaakceptowania tego, czego zaakceptować
nie może”.
W pałacu oburzano się również „na impertynencję księcia i księżnej Susseksu,
całkowicie oderwanych od rzeczywistości. Bo kto przy zdrowych zmysłach wydaje
ogłoszenie, w którym nazywa się współpracownikiem królowej? To tylko dowodzi
ich bezbrzeżnej zarozumiałości, a  nawet urojonej manii wielkości. Królowa jest
WŁADCZYNIĄ. I głową rodziny. To ich ZWIERZCHNICZKA. Zwierzchnicy nie
współpracują z  podwładnymi, tylko z  RÓWNYMI SOBIE. A  równe królowej są
jedynie inne głowy państw. Jako oficer Harry bardzo dobrze wie, że władczyni jest
jednocześnie najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Wszyscy wojskowi
przestrzegają hierarchii dowodzenia. A  jako członek rodziny królewskiej wie, że
wnuk nie jest równy władcy”.
Wreszcie zaczęto sobie zdawać sprawę, że Meghan jest tak silną i pewną siebie
osobowością, że uważa się za równą każdemu bez względu na to, kim jest i  jaką
zajmuje pozycję, a  wiara w  siebie pozwala jej stawać w  szranki nawet z  samą
królową i wchodzić z nią w negocjacje jak równy z równym. Podczas gdy podobna
postawa w  Stanach uważana jest za godną pochwały, w  kręgach brytyjskiego
establishmentu budzi grozę jako mania wielkości. Jak ujął to mój rozmówca,
„Harry nigdy by się nie ośmielił przyrównać do królowej, ale zgadnij, kto nie ma
takich obiekcji. Jest mi niewymownie wstyd za tego młodego człowieka. Nie
mieści mi się w głowie, jak mógł pozwolić tej kobiecie wydać takie oświadczenie
w swoim imieniu”.
Oto punkt styczny pomiędzy typowo amerykańskim podejściem do życia,
wedle którego wszyscy są sobie równi, a  światopoglądem brytyjskich
antymonarchistów. Oni również uważają innych za równych sobie i nie rozumieją,
dlaczego funkcja głowy państwa jest dziedziczna. Chcą, by każdy miał szansę nią
zostać; wśród republikanów pojawiły się nawet głosy, że David Beckham
sprawdziłby się lepiej od Elżbiety II w  jej roli. Nie rozumieją, że nawet gdyby
zniesiono dziedziczenie, idea równości nadal pozostawałaby w  mocy tylko na
papierze, gdyż głowa państwa w ustroju republikańskim, a nawet socjalistycznym,
zajmuje unikalną pozycję w  strukturze społeczeństwa, górując nad resztą
obywateli. Brak szacunku dla prezydenta własnej ojczyzny ugruntował w Meghan
wiarę, że funkcja głowy państwa niczym nie różni się od innych, a  ona, jako
zadeklarowana aktywistka, ma pełne prawo ubiegać się o nią, kiedy tylko będzie to
leżało w jej interesie.
W oczach tych, którzy podziwiają wewnętrzną siłę, nie ulega wątpliwości, że
Meghan stała się w pełni wyemancypowaną kobietą, która bardziej od kogokolwiek
lub czegokolwiek szanuje swoje prawo do podążania własną ścieżką. To, że stanęła
w szranki z samą królową, budzi co najmniej podziw. Trzeba jej oddać, że nie waha
się traktować władczyni jak każdej innej osoby, z  którą ma do czynienia, ale ta
postawa wprawiła w  osłupienie wielu Brytyjczyków, nie wyłączając
przedstawicieli prasy, która wkrótce przekonała się o  jej zatwardziałości
i  pomysłowości. Niedługo po wydaniu swojego pierwszego oświadczenia para
książęca ogłosiła, że zawiesza w swoim przypadku tak zwany system rotacyjny, co
było jak rzucenie granatem w brytyjskie media.
Istniejący od wielu lat system rotacyjny jest uważany zarówno przez prasę, jak
i przez pałac za najsprawiedliwszy i najpraktyczniejszy sposób koegzystencji tych
dwóch organów życia publicznego z  obopólnym pożytkiem. Nominując jednego
dziennikarza i/lub fotoreportera z  grona przedstawicieli siedmiu największych
domów prasowych, rodzina królewska i  prasa zapewniają sobie najkorzystniejsze
relacje przy najmniejszych nakładach ludzkich, gdyż wyznaczony dziennikarz
przekazuje materiał reszcie kolegów.
System rotacyjny niezmiennie się sprawdza, gdyż jedynie akredytowani
dziennikarze mają dostęp do pałacu, co zapewnia rodzinie królewskiej przyzwoitą
prasę oraz stopień kontroli akceptowalny przez obie strony. Dziennikarze winni
nieetycznych bądź nieuczciwych praktyk tracą akredytację, natomiast rodzina
królewska akceptuje prawo prasy do sprawiedliwej krytyki zapewniającej
odpowiedni poziom bezstronności.
W tym miejscu należy wspomnieć, że podobnie jak inne osoby publiczne
rodzina królewska przyjmuje do wiadomości, iż prasa brytyjska jest wobec nich
bardziej krytyczna i  dociekliwa niż w  innych krajach. Wszyscy to rozumieją,
większość osób publicznych akceptuje ten fakt i  jest z  nim pogodzona, choć od
czasu do czasu każdego z  nas to uwiera. Osoby ze świecznika, które za głośno
utyskują na swój los, tracą szacunek w  swoich kręgach i  w  kręgach prasowych,
gdyż większość wie, jak ważna jest wolność prasy.
Choć Harry i  Meghan utrzymywali, że oni również szanują prawo prasy do
rozliczania osób publicznych, każdy ich krok przeczył tym zapewnieniom,
postrzeganym przez tych, których usiłowali uciszyć, jako obłudne i  na pokaz.
I  rzeczywiście, słowa księcia i  księżnej sugerowały, że w  ich mniemaniu
obiektywna relacja to nic innego jak wierne powtórzenie ich instrukcji, a zadaniem
dziennikarza jest jedynie dodać gdzieniegdzie jakiś pochlebny ozdobnik. Krótko
mówiąc, chcieli, by prasa brytyjska upodobniła się do amerykańskiej. Z wyjątkiem
publicystyki i  poważnych wywiadów przeprowadzanych przez prawdziwie
niezależnych dziennikarzy – w przypadku artykułów o celebrytach to ich PR-owcy
dostarczają gotowe teksty, a  amerykańskie gazety i  czasopisma albo w  całości je
przedrukowują, albo proszą o  zgodę na ewentualne zmiany ich bohaterów i/lub
rzeczników prasowych. Do takiego systemu Meghan Markle przywykła jako
pomniejsza gwiazdka, która nie wzbudzała większego zainteresowania prasy, więc
przeżyła nie lada szok, zetknąwszy się z  brytyjską dociekliwością i  tendencją do
formułowania własnych osądów. Było jasne, że odejście od systemu rotacyjnego
stanowi próbę narzucenia amerykańskiego stylu dziennikarstwa bardziej
niezależnej prasie brytyjskiej. Ponieważ książę i  księżna nie mogli odciąć od
informacji przedstawicieli domów prasowych, które skarżyli  – a  ich taktyka
polegała właśnie na usuwaniu każdego, kto się im sprzeciwi – jedyną alternatywą
było zastąpienie systemu rotacyjnego własnym. „Meghan bardzo poważnie
podchodzi do misji zrewolucjonizowania świata – powiedziała dziennikarka Alexis
Parr. – Tylko że zmiany są zawsze na jej korzyść, a w przypadku prasy ze szkodą
dla wolności słowa”.
Trudno się z  tym nie zgodzić. Jednak Harry i  Meghan nie poprzestali na
zastąpieniu bezstronnego systemu życzliwym, który łatwiej im było kontrolować.
Przygotowywali grunt pod jeszcze bardziej bezwzględne rozwiązanie, bo to nie
wystarczyło ani Harry’emu, który nienawidził prasy i obarczał ją irracjonalną winą
za śmierć matki, ani Meghan, histerycznie reagującej na krytykę, która w  jej
mniemaniu wypływała z  rasizmu, seksizmu, mizoginii, zazdrości i  zawiści.
Księżna, z tak niezruszoną wiarą w siebie, po prostu nie była w stanie zrozumieć,
że krytyka nie zawsze musi być bezpodstawna.
Wytoczyli zatem cięższe działa, wykorzystując okazję do pogrążenia swoich
przeciwników i przedstawienia siebie samych w roli ofiary. Oskarżyli cieszące się
poważaniem organy prasowe o  hipokryzję, nazywając je kłamcami i  oszustami,
złośliwie przekręcającymi ich słowa oraz wypaczającymi zachowanie. Oznajmili,
że ich „życzeniem jest przekształcenie i  zwiększenie dostępu do [ich] pracy”
i w tym celu „będą zapraszać specjalistyczne czasopisma na konkretne wydarzenia,
poszerzając zakres relacji prasowych”. W uszach brytyjskich mediów brzmiało to
jak hipokryzja, gdyż tak naprawdę zawężali ów dostęp, odmawiając akredytacji
wszystkim mainstreamowym reporterom i  wybierając tylko potulnych, którzy
napiszą to, co im się każe. Lub też, jak ujęła to para książęca, stawiając na
„wiarygodne publikacje oddane obiektywnemu relacjonowaniu najważniejszych
chwil i  wydarzeń”, co de facto oznaczało amerykański styl dziennikarstwa,
ograniczający się do zasady: my dostarczamy ci informacji, a ty wiernie powtarzasz
nasze słowa, dodając parę ozdobników, albo wylatujesz.
Nic więc dziwnego, że prasa mainstreamowa była oburzona tą próbą odebrania
sobie dostępu do członków rodziny królewskiej, do którego przed wielu laty
wywalczyła sobie prawo. Ale Meghan ma głowę na karku i  wkrótce znalazła
kolejny sposób na rozprawienie się z  przeciwnikami, o  jakim nikomu z  rodziny
królewskiej się nie śniło, z dnia na dzień stając się bohaterką tych, którym marzy
się całkowita kontrola wizerunku publicznego.
Ze sprawdzonych źródeł wiem, iż Meghan i Harry nie bez powodu bali się, że
w  przeciwnym razie prasa brytyjska pokrzyżuje im szyki w  kwestii poszukiwań
sławetnej niezależności finansowej, wskazując potencjalne szkody ich działalności
komercyjnej dla monarchii. To mogłoby osłabić ich markę i  prestiż w  Stanach,
odbijając się na potencjale zarobkowym. Musieli zatem rozbroić tę bombę, zanim
wybuchnie  – a  najskuteczniejszym sposobem było postawienie się w  roli
poszkodowanych przez nikczemne i  niesprawiedliwe media. W  kolejnym kroku
mieli przejąć całkowitą kontrolę nad publiczną narracją. Wszelkie informacje nie
mogły pochodzić z niezależnych i niekontrolowanych źródeł, lecz od nich samych.
Dopiero wtedy w  pełni zapanują nad ich przepływem, jednocześnie tworząc
rozziew pomiędzy relacjonowaniem a komentowaniem ich inicjatyw.
Na odległość czuć w  tym było udział speców od mediów i  niewątpliwie za
wszystkim stał Sunshine Sachs. To naturalnie nie było nic nowego: kształtowanie
opinii publicznej jest stare jak świat, wie o  tym każdy pasjonat historii. Dwoma
niekwestionowanymi geniuszami w  tej materii byli błyskotliwy minister
propagandy Trzeciej Rzeszy Joseph Goebbels oraz księżna Walii Diana. Nic więc
dziwnego, że jej syn Harry i  jego zorientowana żona wykazali się podobnym
talentem. Dziwił natomiast ich całkowity brak hamulców. Byli kreatywnymi
„twórcami zmian”, by użyć ich języka, działającymi z wigorem i bezwzględnością
i wprawiającymi w osłupienie nie tylko prasę oraz opinię publiczną, ale i pałac. Nie
ulega wątpliwości, że doradzali im eksperci z  prawdziwego zdarzenia. Jeśli
dziennikarze nie stracą czujności albo para książęca nie przeliczy się z  siłami na
tyle, by stracić całą sympatię opinii publicznej, ich strategia zapewni im utrzymanie
inicjatywy, a  krytyka zepchniętej do defensywy prasy osłabnie, gdyż przestanie
kształtować narrację, jedynie za nią podążając.
Innymi słowy, Harry i Meghan zamierzali odwrócić sytuację na swoją korzyść,
by opinia publiczna myślała, że uzasadniona krytyka to zwyczajne czepialstwo,
choć w  rzeczywistości prasa wypełniała swoją powinność wobec narodu, wiernie
i trafnie komentując ich zakusy wobec drogich Brytyjczykom tradycji i instytucji –
zakusy, których większość obywateli sobie nie życzyła.
Abstrahując od tej skutecznej taktyki „wyłączenia” prasy, w  swoim
oświadczeniu Meghan i  Harry nie kryli, co ma być odtąd postrzegane jako
dopuszczalny komentarz prasowy. Wymagali „obiektywnego” relacjonowania i nie
zamierzali „rezygnować z  mediów społecznościowych z  nadzieją, że wkrótce
[będą] mogli jeszcze bardziej zbliżyć się do odbiorców”. To również brytyjskie
media uznały za hipokryzję, a  wszyscy dziennikarze, z  którymi rozmawiałam,
obawiali się, że para książęca już zawsze będzie tak ściśle kontrolować dostęp do
siebie i wydzielać informacje jak jałmużnę, że światło dzienne ujrzy jedynie mocno
podrasowany obrazek.
Niemniej obwieszczenie pary książęcej wzbudziło aprobatę w  Stanach, gdzie
panowało powszechne przekonanie, że Meghan i  Harry byli ofiarami brytyjskiej
prasy, a  nie na odwrót. Te pozytywne reakcje dowodziły jasno kulturowych
i  pokoleniowych różnic między oboma podejściami. Choć Amerykanie są bardzo
przywiązani do swojej Pierwszej Poprawki, nie dostrzegali groźby, jaką działania
księcia i  księżnej Susseksu stanowiły dla wolności słowa w  Wielkiej Brytanii.
Dostrzegali ją jednak sami Brytyjczycy  – w  tym przypadku wespół
z Kanadyjczykami. Z kolei młodzież po obu stronach Atlantyku łyknęła górnolotne
słowa Harry’ego i  Meghan, wychodząc z  założenia, że powinni mieć prawo żyć
tak, jak uważają za stosowne. Jeśli chcieli porzucić królewskie życie i  zarabiać,
powinno im się na to pozwolić. Tych odczuć nie podzielały starsze pokolenia;
w  ich mniemaniu para książęca była zachłanna, samolubna i  zepsuta. Od ślubu
z  Harrym księstwo Kornwalii wyłożyło bez mała milion funtów na garderobę
Meghan, a  remont ich przestronnego domu w  Windsorze kosztował brytyjskiego
podatnika prawie dwa i pół miliona. O żadnym z nich nie można było powiedzieć,
że się przepracowuje. Żyć nie umierać. Czemu miałoby się im pozwolić korzystać
z  królewskich przywilejów, gdy im to pasowało, i  uważać za osoby prywatne,
kiedy było im to bardziej na rękę? Dlaczego przystać na to, by byli jedną nogą tu,
a drugą tam, od czasu do czasu wypełniając królewskie obowiązki, gdy będzie to
w  ich interesie, a  przez resztę czasu, kiedy będą zajęci zbijaniem fortuny za
oceanem, by stanowili obciążenie dla brytyjskiego podatnika? Czy ich żądania
kiedyś się skończą?

***
Podzielone opinie wobec decyzji Harry’ego i  Meghan o  ustąpieniu z  funkcji
starszych rangą członków rodziny królewskiej sprawiały, że cała sprawa nabrała
rumieńców. Ci z  nas, którzy wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się za kulisami,
zawsze z  zafascynowaniem przyglądają się, jak osobistości ze szczytów władzy
pokroju premiera Kanady potrafią przez własne pochopne postanowienia zupełnie
się zapętlić i pogrążyć. Oświadczenie Harry’ego i Meghan, które spadło na rodzinę
królewską jak grom z  jasnego nieba, było w  swej naturze tak złożone, że tylko
naiwniacy bądź laicy po jego lekturze pokusiliby się o  osąd. Niemniej dobry
przyjaciel pary, Justin Trudeau, stwierdził, że jeśli książę i  księżna Susseksu
wybiorą na swój nowy dom Kanadę, będą tam nie tylko mile widziani, ale i jego
kraj dołoży się do kosztów ich ochrony.
Wrzawa, jaka podniosła się w  kręgach politycznych i  społecznych, nie
pozostawiała jednak złudzeń  – Kanadyjczycy wcale nie zamierzali płacić za
przywilej obecności Meghan i  Harry’ego w  swojej ojczyźnie. Aż przykro było
patrzeć na tę surową naganę dla premiera za jego szczodrą ofertę, a  niektórzy
politycy posunęli się jeszcze dalej, stwierdzając, że zwierzchnictwo Korony
sprawdza się w  Kanadzie tak dobrze, dlatego że członkowie rodziny królewskiej
tylko od czasu do czasu wpadają do ich kraju z wizytą, a nie mieszkają w nim na
stałe.
To akurat nieprawda. Córka królowej Wiktorii, księżniczka Ludwika, mieszkała
w  Kanadzie, gdy jej mąż, markiz Lorne i  późniejszy dziewiąty książę Argyll,
piastował urząd gubernatora generalnego, podobnie jak brat królowej Marii, hrabia
Athlone, wraz z żoną, księżniczką Alicją z Albany, wnuczką królowej Wiktorii.
Były książę Alastair, drugi książę Connaught i  wnuk króla Edwarda VII,
podczas drugiej wojny światowej nie tylko przez trzy lata mieszkał w Ottawie jako
adiutant lorda Athlone, ale i zamarzł tam na śmierć, w stanie upojenia wypadłszy
z  otwartego okna Rideau Hall, oficjalnej rezydencji gubernatora generalnego.
Jednak od opuszczenia Kanady przez lorda Athlone w 1946 roku dużo się zmieniło.
Kanadyjczycy już nie chcieli u  siebie członków brytyjskiej rodziny królewskiej.
Wstępniak „The Globe and Mail” z  13 stycznia 2020 roku nie pozostawia co do
tego wątpliwości. W ostatnich akapitach czytamy:

(…) Podobnie jak wiele innych krajów Wspólnoty Kanada zachowała


zwierzchnictwo Korony, której tutejszym przedstawicielem są gubernator
generalny i jego zastępcy w prowincjach, pełniący najważniejsze obowiązki,
od otwierania sesji parlamentu po decyzje, kto tworzy rząd w  przypadku
nieuzyskania przez żadne ugrupowanie wymaganej większości mandatów.
Choć Korona jest im bliska, nie są rodziną królewską, lecz tymczasowymi
reprezentantami władcy rezydującego za oceanem.
Co więcej, od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku urząd gubernatora
generalnego nieodmiennie sprawują Kanadyjczycy. Nie oddelegowuje się
do tego zadania książąt, którzy w domu nie mają co robić.
Księciu i księżnej Susseksu nie brak problemów i Kanadyjczycy życzą im
powodzenia w  ich rozwiązaniu. Witamy z  otwartymi ramionami
przedstawicieli wszystkich ras, wyznań i narodowości, ale Kanada nie może
być domem dla członków naszej rodziny królewskiej.
Nasz rząd powinien był postawić sprawę jasno. Nie może być hrabiego
Susseks z Rosedale czy księcia Harry’ego z Point Grey. Kanada nie będzie
przystankiem dla tych, którzy chcą uciec z Wielkiej Brytanii, równocześnie
pozostając częścią rodziny królewskiej.
Artykuł zgrabnie podsumowuje opinie wielu Kanadyjczyków, trafiając w samo
sedno problemu. Rozumieli potrzebę niezależności Harry’ego, ale nie chcieli, by
szukał jej w  Kanadzie. Wieść o  ustąpieniu księcia i  księżnej Susseksu z  funkcji
starszych rangą członków rodziny królewskiej wstrząsnęła krajem, więc siłą rzeczy
reakcje na nią były wybitnie mieszane, choć za kulisami do akcji już wkroczyła
rodzina, próbując ugasić pożar i  oddalić widmo poważnych i  długofalowych
konsekwencji nie tylko dla monarchii, ale i  dla samej pary książęcej. Naturalnie
Harry i Meghan nie zamierzali zagrzać miejsca w Kanadzie, jednak jako wytrawni
taktycy, którzy wiedzieli, że ich ucieczka z Wielkiej Brytanii będzie znośniejsza dla
opinii publicznej, jeśli swoją docelową przeprowadzkę do Kalifornii ukryją pod
płaszczykiem pragnienia, by zamieszkać w  kraju należącym do Brytyjskiej
Wspólnoty Narodów, nadal pozwalali wszystkim myśleć, że tam osiądą. Ich wybór
miał implikacje konstytucyjne, lecz nie tak duże, jak mogło się wydawać, a  to
dlatego, że Harry zwyczajnie nie zajmuje odpowiednio wysokiego miejsca w linii
sukcesji. W szczytowym punkcie był tylko zastępcą, a i to dopóki Williamowi nie
urodziło się pierwsze dziecko. W  2020 roku, po narodzinach trzeciego dziecka
księcia i  księżnej Cambridge spadł ostatecznie na szóstą pozycję. Niemniej nadal
był członkiem rodziny królewskiej, kochanym przez najbliższych, i nadal stanowił
potencjalne zagrożenie dla Korony i  siebie samego. Co więcej, to, na ile by mu
pozwolono, miało stać się precedensem i  ewentualnym punktem odniesienia dla
księżniczki Charlotte i  księcia Louisa, więc właściwe postępowanie w  tej kwestii
było bardzo ważne.
Królowa wzięła sprawy w  swoje ręce. W  rodzinie pierwsze skrzypce zawsze
grał książę Filip, ale monarchini zazdrośnie strzegła swoich prerogatyw, nie
pozwalając nikomu mieszać się w  sprawy Korony, nie wyłączając swojego
władczego męża i dominującej matki, z której cienia wyszła dopiero w 2002 roku,
po jej śmierci w wieku prawie stu dwóch lat.
Jak na osobę z natury skromną, Elżbieta II – królowa – zawsze odznaczała się
zdumiewającą pewnością siebie. Jako pierwszy zauważył to u  niej jej osobisty
sekretarz, wielmożny (później sir) Martin Charteris, który tuż po jej wstąpieniu na
tron w  wieku dwudziestu pięciu lat napisał, że gdy tylko los włożył jej na głowę
koronę, można było odnieść wrażenie, że to urodzona władczyni. Roztaczała aurę
autorytetu i  dumy, prawdopodobnie dzięki naukom odebranym od ojca, króla
Jerzego VI, i babki, królowej Marii.
Swoim zwyczajem przystąpiła więc zdecydowanie do działania, udając się na
naradę do głowy rodziny, księcia Filipa, który przeszedłszy na emeryturę,
zamieszkał w  Wood Farm na terenie Sandringham. Znany w  rodzinie ze swojej
mądrości, praktyczności, humanizmu i  niezachwianie królewskiego podejścia do
obowiązku, Filip orzekł, jak donosi mój znajomy z jednego z europejskich domów
panujących, że „najważniejsze to nie przeciągać sprawy”. Trzeba było szybko
podjąć jakąś decyzję, więc już na poniedziałek 13 stycznia ustalono spotkanie
między królową, księciem Harrym oraz dwoma przyszłymi monarchami, Karolem
i  Williamem. By rozmowy niepotrzebnie się nie przeciągnęły, Elżbieta
poinformowała wszystkich zainteresowanych, że narada musi zakończyć się do
podwieczorku, czyli do godziny siedemnastej.
Królewscy kuzyni powiedzieli mi, że książę Filip był oburzony zagraniem
Meghan i  Harry’ego z  ich oświadczeniem, obliczonym na to, by postawić na
swoim. Cieszył się, że nie musi uczestniczyć w spotkaniu, i zapewniwszy królową
o swoim wsparciu, tuż przed jego rozpoczęciem został odwieziony z rezydencji na
Wood Farm przez Penny, swoją bliską przyjaciółkę i  żonę wnuka swojego wuja
„Dickiego” Mountbattena, Nortona Knatchbulla, trzeciego hrabiego Birmy. Harry
przyjechał z Windsoru wcześniej w nadziei, że uda mu się wpłynąć na babkę, ale
plan spalił na panewce. Była nieuchwytna aż do wyznaczonej godziny spotkania,
czekając na przybycie książąt Karola i Williama.
Mimo iż królowa postawiła sprawę jasno, że chce konsensusu przed
zakończeniem spotkania, wszyscy byli podenerwowani. Karol był rozczarowany,
że jego wysiłki, by Meghan poczuła się w pałacu jak u siebie w domu, spełzły na
niczym, a  William był rozczarowany lekkomyślną i  szkodliwą postawą brata,
którego przez całe życie kochał i ochraniał. Z kolei królowa była rozczarowana, że
zmarnowano wielki potencjał, jakim małżeństwo jej wnuka z  kolorową kobietą
miało być dla całej Wspólnoty, i że serdeczność, gościnność i szczodrość rodziny
oraz narodu wobec Meghan w  gruncie rzeczy tak niewiele znaczyły. Sam Harry
miał poczucie, że nie okazuje mu się wystarczającego wsparcia, i był zły, gdy stało
się jasne, że nie będzie mógł radośnie wyskoczyć z  żoną do Stanów, zbijać
kokosów i od czasu do czasu wpadać do Wielkiej Brytanii, dając się sfotografować
z rodziną królewską, by utrzymać swój potencjał zarobkowy; generalnie – robić, co
im się żywnie podoba. Jeśli chodzi o  ich wielki plan wykorzystania królewskiej
pozycji, poinformowano go, że czeka ich roczny okres próbny. „W ciągu roku dużo
się może wydarzyć  – powiedział mój znajomy książę z  kontynentu.  – Unikając
definitywnych ustaleń, rodzina królewska chciała zyskać na czasie w  nadziei, że
książę i księżna Susseksu, czując metaforyczny oddech na karku, ograniczą się do
zawierania bezpiecznych umów biznesowych. Pamiętajmy, że Meghan to
bizneswoman. Wszyscy najbardziej boją się tego, że z miłości do pieniędzy wykaże
się brakiem rozsądku, tym samym narażając siebie i monarchię na kontrowersje”.
Poza wyznaczeniem rocznego okresu próbnego rodzina postawiła sprawę jasno:
wbrew temu, co para książęca sugerowała w  swoim oświadczeniu, decyzje
w sprawie ich królewskich patronatów nie należą do nich. Co więcej, Harry został
poinformowany, że musi zrzec się wszystkich powiązań z armią, co było dla niego
dużym ciosem. „Naprawdę myślał, że będzie tu sobie wpadał na spotkania
z towarzyszami broni, co zawsze było dla niego bardzo ważne, po czym wskakiwał
w samolot, najlepiej prywatny, i wracał do Stanów, by zawierać kolejne lukratywne
umowy, podczas gdy Meghan pomnażała rodzinną fortunę z myślą o prezydenturze
bądź miliardach na koncie”, wyłożył w rozmowie ze mną jeden z kuzynów rodziny
królewskiej.
Nie wziął pod uwagę, że będzie zmuszony ustąpić z  funkcji honorowego
głównodowodzącego Royal Marines, którą bardzo sobie cenił i  którą przejął po
swoim dziadku, a  także honorowego komandora sił powietrznych i  marynarki.
Utrata tych dystynkcji bardzo go zabolała, jak wyznał kilka dni później podczas
przemówienia, które wygłosił w Chelsea Ivy w imieniu Sentebale – założonej przez
siebie organizacji humanitarnej na rzecz dzieci i młodzieży z Lesotho i Botswany
dotkniętych wirusem HIV. Utracił również patronat nad Invictus Games, drugą
założoną przez siebie fundacją. Jedynym znaczącym patronatem, który para
książęca zatrzymała, był Queen’s Commonwealth Trust, będący osobistym
prezentem od monarchini, nad którym z  łatwością mogła sprawować nadzór.
Elżbieta II miała również nadzieję, że w  przyszłości będzie to furtka do większej
współpracy między parą książęcą a  domem panującym. Królowa szczerze kocha
Wspólnotę, o  czym wiedzą wszyscy jej bliscy, więc pozwalając Harry’emu
i Meghan zatrzymać ten patronat, osładzała im utratę innych.
I w  końcu według ustaleń książę i  księżna Susseksu nie mogli dłużej używać
tytułów Jego i  Jej Królewskiej Wysokości. Choć ich im nie odebrano, zakazem
tym, który miał obowiązywać po oficjalnym ustąpieniu pary z  funkcji starszych
rangą członków rodziny królewskiej z dniem 31 marca 2020 roku, królowa, książę
Karol i  książę William dawali im jasno do zrozumienia, że nie mogą być jedną
nogą w rodzinie królewskiej, a drugą poza nią. Był to kolejny subtelny sposób na
utrzymanie kontroli nad upartą parą. Jeśli ich zachowanie będzie stosowne, kolejne
degradacje pójdą w  zapomnienie, ale dorozumiana groźba była jasna jak słońce:
jeżeli przekroczycie granice, możecie całkowicie utracić swoją rangę.
Choć Meghan i  zapewne również Harry nie wiedzieli, że istnieje precedens
zabraniający członkowi rodziny królewskiej posługiwania się swoim tytułem,
w 1917 roku król Jerzy V zabronił swojej siostrzenicy, Jej Wysokości księżniczce
Maud, hrabinie Southesk, posługiwania się godnością JKW i tytułem księżniczki,
nadanymi jej przez jej dziadka, króla Edwarda VII, w 1905 roku. Odtąd była znana
pod nazwiskiem swojego męża jako lady Southesk. Mimo że nadal była Jej
Wysokością i  księżniczką stojącą w  hierarchii tuż za innymi członkami rodziny
królewskiej z  tytułem JKW oraz zatrzymała szaty koronacyjne księżniczki krwi,
nawet w  kronice dworskiej figurowała tylko jako hrabina. Gdyby obstawała przy
posługiwaniu się królewskimi tytułami, Jerzy V by ją ich pozbawił.
Nie była to groźba bez pokrycia, a  konstytucjonaliści utrzymujący, że
pozbawienie Harry’ego królewskiego statusu musiałoby zostać przegłosowane
przez parlament, są w  błędzie. Tak jest w  przypadku parostwa, ale jednym
podpisem z  20 listopada 1917 roku Jerzy V odebrał tytuły królewskie całym
zastępom swoich krewnych, między innymi wnukowi Edwarda VII, księciu
Alistairowi Connaughtowi, który został lordem Macduffem, a  także braciom
królowej Marii, książętom Adolphusowi i  Aleksandrowi z  Teck, których
przerobiono na markiza Cambridge i  hrabiego Athlone; z  kolei ich najstarsi
synowie, książęta George i  Rupert, zostali zdegradowani do hrabiego Eltham
i wicehrabiego Trematon, a reszcie ich potomstwa przyznano tylko grzecznościowe
tytuły lorda i  lady. Ten sam los spotkał książęta z  rodu Battenbergów, Henry’ego
i  Louisa, których małżeństwa  – jednego z  córką królowej Wiktorii, księżniczką
Beatrice, a  drugiego z  jej wnuczką, Victorią  – nie uchroniły od topora: otrzymali
pomniejsze tytuły markiza Carisbrooke i  Milford Haven, a  ich dzieci  –
grzecznościowe tytuły lorda i lady. Królowa może i nie mogła pozbawić Harry’ego
tytułu księcia Susseksu bez zgody parlamentu, ale jak widać, do odebrania mu
godności królewskiej wystarczyłby jeden jej podpis.
Pewien przyjaciel Harry’ego i  Meghan powiedział mi, że wydając
oświadczenie, żadne z  nich nie zdawało sobie sprawy ze słabości swojego
położenia. Gdy uświadomili sobie te zagrożenia, Meghan pokazała, z  jakiej gliny
jest ulepiona, zachowując się, jak gdyby nigdy nic. Stwierdziła, że z  godnością
JKW czy bez niej i  tak będą uważani za członków rodziny królewskiej.
I  w  pewnym sensie miała rację. W  Stanach Zjednoczonych panuje zupełnie inne
pojęcie królewskości, w myśl którego do rodziny królewskiej należy każdy, kto jest
z nią spokrewniony. Nawet Brytyjczycy nie zdają sobie sprawy, jak wąska jest jej
definicja. Często błędnie zalicza się do niej syna i  córkę księżniczki Małgorzaty
oraz dzieci księżniczki Anny. W rzeczywistości rodzina królewska ogranicza się do
monarchy, jego bądź jej dzieci oraz wszystkich wnuków w  linii męskiej. Jeśli
chodzi o prawnuki, to jedynym wyjątkiem są dzieci następców tronu do trzeciego
pokolenia, dlatego George, Charlotte i Louis zaliczają się do rodziny królewskiej,
natomiast dzieci Harry’ego z  prawego łoża wejdą do niej dopiero po wstąpieniu
jego ojca na tron. Niemniej Meghan i  Harry są członkami rodziny królewskiej
i  choć zostali zdegradowani odebraniem prawa do korzystania z  godności JKW,
pozostaną nimi, dopóki nie zostaną pozbawieni królewskiego statusu.
Taka ewentualność jest mało prawdopodobna, lecz możliwa. Gdyby zostali
uwikłani w  skandal tak jak inflantka Cristina i  jej mąż, mogłoby się to dla nich
skończyć odebraniem królewskich tytułów, podobnie jak ich hiszpańscy kuzyni
utracili książęce. Monarchia brytyjska jest szalenie pomysłowa i  kreatywna, jeśli
w jej interesie leży stworzenie precedensu, więc Harry i Meghan mogą się pewnego
dnia obudzić odarci z  godności JKW. Wątpliwe, by wtedy byli nadal uważani za
członków rodziny królewskiej, a  nawet jeśli, ich prestiż zostałby znacznie
podkopany.
Są to naturalnie daleko posunięte dywagacje, ale podobnie było w  przypadku
prawnej gimnastyki pozbawiającej księżnę Windsoru godności Jej Królewskiej
Wysokości czy przeistoczenia dzieci księcia Edwarda, którym z  urodzenia
przysługuje tytuł i  godność JKW, księcia Jamesa z  Wesseksu oraz księżniczki
Louise z Wesseksu, w wicehrabiego Severn i lady Louise Windsor.
Świat królewski jest subtelny. Zanim pośle armadę, wystawia łuczników.
Najbardziej kontrowersyjnym punktem planów pary książęcej dotyczących
podboju Ameryki było zarejestrowanie przez nich marki Sussex Royal. Niezwykle
szeroki asortyment związanych z  nią produktów i  usług, od czysto komercyjnych
po czysto dobroczynne, uruchomił w  pałacu syreny alarmowe. Meghan i  Harry
dostali ostrzeżenie od Wielkiego Herolda Anglii, Thomasa Woodcocka, który
zapytany przez dziennikarzy „Timesa” o  ich deklarowaną intencję zatrzymania
słowa „royal” w nazwie swojej marki, odpowiedział: „Sądzę, że to niewskazane”.
Naturalnie para książęca nie szczędziła wysiłków i  pieniędzy, by wypromować
wszystkie te produkty i  usługi, z  których zamierzali czerpać zysk, a  Meghan nie
byłaby obrotną bizneswoman, gdyby nie próbowała zatrzymać marki, na
stworzenie której poświęciła tyle czasu i  energii, ale sprawa była z  góry
przesądzona, gdyż słowo „royal” jest zastrzeżone, więc komentarz Wielkiego
Herolda w tym przypadku wystarczył.
Samo to, że podobna kwestia w  ogóle wyniknęła, pokazuje skalę naiwności
Meghan i Harry’ego – lub też, w zależności od punktu widzenia, ich bezczelności.
Pod książęcą koroną mogli przecież umieścić co innego  – swoje imiona, inicjały
bądź niezbyt czytelne logo tak jak w  przypadku założonego później Archewell  –
i pozostać w granicach prawa. Ale zakładając, że po prostu będą mogli korzystać
z  marki „Sussex Royal”, udowadniali co najmniej swoją ignorancję co do
najbardziej podstawowych elementów brytyjskiego społeczeństwa albo naiwną
pewność, że uda im się postawić na swoim.
Mimo że Wielki Herold działał w  imieniu królowej, która w  istocie zakazała
Meghan i  Harry’emu użycia słowa „royal” w  swojej marce, robiła wszystko, co
w jej mocy, by załagodzić sytuację, choć dobro Korony zawsze przedkłada ponad
względy osobiste, jak to niejednokrotnie udowadniała w trakcie swojego długiego
panowania.
W przeszłości Elżbieta II nie stroniła od podejmowania trudnych decyzji, tak
jak wtedy, gdy za radą sir Winstona Churchilla zachowała dynastyczne nazwisko
Windsor zamiast Mountbatten, co do końca dekady pozostało kością niezgody
między nią a  księciem Filipem, albo gdy pozostała neutralna w  sprawie ślubu
księżniczki Małgorzaty z  kapitanem Peterem Townsendem, co również odbiło się
na jej relacjach z  siostrą. Harry powinien był wiedzieć, że jego babka nie jest
popychadłem, ale być może ani on, ani Meghan nie rozumieli ograniczeń, jakim
podlega korzystanie z królewskiego statusu.
Choć w  kwestii przekraczania przez rodzinę świętych królewskich granic
królowa była nieugięta, jako matkę i  babkę cechowała ją duża pobłażliwość.
Bardzo możliwe, że właśnie to skłoniło Harry’ego do wniosku, że Elżbieta ustąpi
wobec ich niedorzecznych żądań. Od zawsze była przeciwieństwem kontrolującego
rodzica i opiekuna; krytycy zarzuciliby jej nawet zbytnią wyrozumiałość.
Ze wszystkich obecnych na tamtym styczniowym spotkaniu to królowa
skłaniała się ku możliwie najluźniejszemu rozwiązaniu, pragnąc, by para książęca
mogła zrealizować jak najwięcej swoich celów bez uszczerbku dla monarchii  –
nawet jeśli oznaczało to rozregulowanie tradycji.
Jej podejście odzwierciedlało oświadczenie wydane po zakończeniu negocjacji:

Dziś nasza rodzina odbyła bardzo konstruktywne rozmowy na temat


przyszłości mojego wnuka i  jego rodziny. W  pełni wspieramy Harry’ego
i  Meghan w  ich pragnieniu rozpoczęcia nowego życia. Choć wolelibyśmy,
by pozostali pracującymi członkami rodziny królewskiej, szanujemy
i rozumiemy ich życzenie, by prowadzić bardziej niezależny byt, pozostając
ważną jej częścią. Harry i  Meghan oświadczyli, że nie chcą korzystać
z  państwowego finansowania. Podjęliśmy decyzję o  okresie przejściowym,
podczas którego będą dzielić swój czas pomiędzy Kanadę a  Zjednoczone
Królestwo. Są to złożone kwestie rodzinne wymagające czasu i namysłu, ale
poprosiłam o podjęcie ostatecznych decyzji w nadchodzących dniach.

Co zrozumiałe, prasa czytała oświadczenie na wszystkie strony, próbując


doszukać się w  nim drugiego dna. Meghan i Harry wypływali na nieznane wody.
Mówiono o ich „abdykacji” i porównywano do księcia i księżnej Windsoru.
Rzeczywiście istniały pewne podobieństwa między Harrym i  Meghan
a  Davidem i  Wallis. Zarówno Meghan, jak i  Wallis były amerykańskimi
rozwódkami, a  Harry i  brat jego pradziadka wyrzekli się królewskiej pozycji
z  miłości do kobiety. Obaj byli obsesyjnie zakochani w  żonach i  uzależnieni od
obiektu swoich uczuć, podobnie zresztą jak brat Davida, a  pradziadek Harry’ego,
król Jerzy VI w Elżbiecie Bowes Lyon, późniejszej królowej małżonce, a następnie
królowej matce. Była to cecha wielu przedstawicieli dynastii hanowerskiej, w tym
ich wspólnego przodka króla Jerzego III i jego syna, pierwszego księcia Susseksu,
a zarazem wuja królowej Wiktorii, Augusta, który miał dwie nieodpowiednie żony;
z  pierwszą, lady Augustą Murray, miał dwoje dzieci, a  z  drugą, lady Cecilią
Buggin, ożenił się po śmierci lady Murray. Gdy została królową, niepoprawna
romantyczka Wiktoria zlitowała się nad wujem i jego drugą żoną, a ponieważ nie
można było unieważnić Aktu o  małżeństwach królewskich z 1772 roku i uczynić
ciotki Cecilii księżną Susseksu, nadała jej tytuł księżnej Inverness. Była to
niezwykle odważna decyzja pokazująca, że Wiktoria miała romantyczną duszę
i była elastyczna, które to cechy według niektórych dworzan odziedziczyła po niej
Elżbieta II.
Tu kończą się podobieństwa między księciem i  księżną Susseksu i  Windsoru.
Meghan od początku chciała wyjść za Harry’ego i  w  tym celu została
ucieleśnieniem wszystkiego, czego ten pragnął w kobiecie. Wallis z kolei nigdy nie
chciała wyjść za Davida i robiła, co mogła, by wyperswadować mu pomysł ślubu.
Meghan wywodzi się z  drobnomieszczaństwa, a  Wallis z  szacownej południowej
rodziny. Ceniła królewskie życie do tego stopnia, że nie chciała wychodzić za
króla, tylko pozostać jego kochanką, by nie opuszczać dworu. Natomiast pogarda
Meghan dla monarchii była widoczna nie tylko w jej zachowaniu, kiedy mieszkała
w  Anglii, ale i  w  jej pożegnaniu z  przybraną ojczyzną. To w  istocie uzbrojona
w  kompetencje społeczne samotniczka, podczas gdy Wallis naprawdę była
towarzyska. Była również na swój sposób romantyczką, choć niepozbawioną
pragmatyzmu, którego zresztą nigdy nie ukrywała. Jej stryj Sol Warfield był
jednym z  najbogatszych ludzi w  Ameryce i  dopóki nie zechciała rozwieść się ze
swoim pierwszym mężem  – bijącym ją alkoholikiem, Winem Spencerem, była
jedyną spadkobierczynią Sola. Stryj zagroził, że jeśli zostanie pierwszą rozwódką
w  rodzinie Warfieldów, wydziedziczy ją i  cały majątek opiewający na dwa i  pół
miliona dolarów zapisze azylowi dla upadłych kobiet. Wallis się rozwiodła, a Sol
spełnił swoją groźbę. Zatem choć kochała piękno i elegancję, gdy przyszło co do
czego, uczucie było dla niej ważniejsze od pieniędzy. Po abdykacji Davida również
udowodniła, że jest w istocie „dobrą i przyzwoitą kobietą”, jak napisał o niej Chips
Channon w swoich słynnych pamiętnikach. Choć ziścił się jej największy koszmar
i  została księżną Windsoru, robiła dobrą minę do złej gry, była lojalną i  oddaną
żoną mężczyzny, którego nigdy nie chciała poślubić, stworzyła im prawdziwie
królewskie życie we Francji i w Stanach, nigdy nie wypowiadała się publicznie na
jego temat, a prywatnie żartowała, że bycie połówką jednej z najsłynniejszych par
kochanków w dziejach jest niezwykle męczące.
Wiele paralel między Harrym a  księciem Windsoru jest wydumanych
i  zrodzonych z  ignorancji. Choć rzeczywiście łączyła ich skłonność do depresji
i  problemów natury psychicznej, książę Windsoru roztaczał wokół siebie aurę
królewskości. Przebywając z  nim w  jednym pomieszczeniu, człowiek nie miał
wątpliwości, że znajduje się w  obecności byłego króla. Gdy go poznałam, może
i  był już trzęsącym się ze starości nudziarzem, ale zawsze zachowywał się po
królewsku, był nienagannie ubrany i  żył wedle królewskiej etykiety. Nie było
w  nim ani krzty chamstwa, czego nie można powiedzieć o  Harrym. Z  pewnością
nie uznałby za dobry pomysł gry w  rozbierany bilard w  Las Vegas. Miał
w  zwyczaju siedzieć na skraju pokoju, gdzie po kolei sprowadzano mu
rozmówców. W Harrym nie ma nic królewskiego, co oczywiście jest częścią jego
uroku, a już na pewno nie można oskarżyć go o elegancję. Zawsze wygląda, jakby
przed chwilą wstał z łóżka albo właśnie się doń wybierał.
Jako młoda dziewczyna poznałam w Nowym Jorku księcia i księżną Windsoru,
którzy zbliżali się już do kresu życia. Ona była elegancką starszą panią, on dość
żałosnym, smutnym i złamanym człowiekiem, choć wciąż dystyngowanym. Dzięki
rodzinnym koneksjom bardzo dużo o  nich wiedziałam. Bliski przyjaciel mojej
rodziny, John Pringle, założyciel legendarnego Round Hill Hotel, gdzie Harry
i Meghan bawili się na weselu Toma Inskipa, podczas wojny był adiutantem księcia
i  stanowił prawdziwą skarbnicę opowieści o  parze książęcej. Macocha mojego
męża, Margaret księżna Argyll, przez wiele lat się z  nimi przyjaźniła. Moja
szwagierka, lady Jean Campbell, której dziadek, lord Beaverbrook, był jednym
z  największych stronników księcia, kiedy ten był królem i  chciał się ożenić
z Wallis, dowiedziała się od niego mnóstwa rzeczy. Gdyby Edward VIII posłuchał
jego rady, nie straciłby tronu, a Wallis zostałaby księżną Lancasteru albo królową
Anglii. Jednak tak bardzo się bał utraty kochanki, że wolał abdykować, niż zgodzić
się na chwilową rozłąkę  – która i  tak go nie ominęła tuż po jej rozwodzie, gdy
musieli odczekać, aż ten się uprawomocni.
Największa różnica pomiędzy Harrym i  Meghan a  Davidem i  Wallis polegała
na tym, że Wallis nigdy nie chciała wyjść za Davida, podczas gdy Meghan od
początku chciała poślubić Harry’ego. Wallis pragnęła być jedynie oficjalną
królewską kochanką, a  Meghan marzyły się tytuł księżnej i  godność Jej
Królewskiej Wysokości. Wallis kochała swojego męża, Ernesta Simpsona, i chciała
pozostać jego żoną, będąc jednocześnie kochanką króla. W  przeciwieństwie do
księżnej Windsoru, która wyrzekła się fortuny, by wyjść za mężczyznę, którego
kochała, Meghan zapewniła sobie bogactwo całą serią śmiałych i  zręcznych
manewrów, tak biznesowych, jak i osobistych, nie tracąc z oczu nadrzędnego celu.
Wallis skończyła w  swoim osobistym piekle na ziemi, skazana na wygnanie
z  mężczyzną dzieckiem (którego nazywali z  Ernestem Piotrusiem Panem), ku jej
irytacji wielbiącym ziemię, po której stąpała. Meghan natomiast wymogła na
Harrym życie półwygnańców i chyba znakomicie czuje się na piedestale, na którym
ją postawił.
Wbrew obiegowym opiniom Wallis zrobiła wszystko, by Edward VIII pozostał
na tronie, ale był w niej tak „szaleńczo zakochany”, jak ujął to jego kuzyn, książę
Grecji Krzysztof, że lekkomyślnie wyrzekł się korony, nie chcąc ryzykować
rozłąki. Świadoma ofiar, jakie poniósł z miłości do niej, poświęciła mu resztę życia
i w miarę upływu lat zaczęła darzyć go czułością. Miała również dość pokory, by
nie twierdzić, że jest najmądrzejsza ze wszystkich, i z pewnością nie cechowało jej
wybujałe ego. Wiedziała, że świat królewski jest bogatszy i bardziej złożony od jej
amerykańskiego życia, i  nie uważała, że może czegoś nauczyć osoby od siebie
starsze i  bardziej doświadczone; wprost przeciwnie  – sama chętnie się od nich
uczyła. Margaret Argyll opowiadała mi, że z niezbyt wyrafinowanej Amerykanki,
która przybyła do Wielkiej Brytanii na początku lat trzydziestych, pod koniec
dekady ewoluowała w  jedną z  najbardziej eleganckich kobiet świata. Jako
gospodyni nie miała sobie równych, a jej przyjęcia były synonimem stylu i dobrego
smaku.
Abstrahując od wszystkich tych różnic, Meghan i Wallis łączy jedna czy dwie
ważne cechy. Obie nie kryły, że chcą się wybić w  świecie. Obie kochały luksus.
Materializm i  wyszukana jakość znaczyły dla nich więcej niż dla innych kobiet.
Wallis miała na tyle honoru, by zapłacić wysoką cenę za swoją pozycję. Wiedziała,
ile jej książę dla niej poświęcił. Jeśli Meghan naprawdę wierzy, że porzucenie
królewskiego życia było możliwe „dzięki jej miłości do Harry’ego”, to nie tylko
nie widzi ogromnych ofiar, jakie dla niej poniósł, ale widocznie nawet nie słuchała
tego, co mówił. W  obecności setek gości Chelsea Ivy podkreślił przecież, że
porzucanie związków z  wojskiem, ojczyzną, rodziną i  przyjaciółmi bardzo go
„zasmuca”. Czy Meghan naprawdę myślała, że uwolniła go z pęt, które wcale nie
były pętami, tylko ważnymi kotwicami łączącymi go z dawnym życiem? Życiem,
które, przy wszystkich swoich niedoskonałościach, było szczęśliwe? I  czy
naprawdę wierzyła, że zamiana wysokiej pozycji i  szansy czynienia dobra na
niepewny los nie jest żadnym poświęceniem?
Lekceważenie przez Meghan poświęceń innych jest jednym z wielu powodów,
dla których bliscy lękają się o  przyszłość Harry’ego u  jej boku. Choć nie
pochwalają jego wyborów, rozumieją jego dylemat. Wiedzą, że są bezsilni i mogą
tylko czekać na rozwój wydarzeń, a wszelkie próby odwrócenia ich biegu mogłyby
mieć katastrofalne skutki. Dlatego też William próbował naprawić relacje z bratem,
ale z tego, co wiem, rozdźwięk między nimi jest już tak poważny, że wątpliwe, by
jeszcze kiedyś ich stosunki były takie jak dawniej. Książę Karol z kolei – po tym,
jak poruszył dla Meghan niebo i  ziemię  – zupełnie nie wie, co jeszcze mógłby
zrobić. To on załatwił jej, rozwódce, coś, czego nie udało mu się uzyskać dla
siebie: ślub kościelny udzielony przez arcybiskupa Canterbury w  kaplicy św.
Jerzego.
Ktoś z  rodziny królewskiej powiedział mi, że najspokojniejsza jest królowa  –
„być może dzięki świadomości, że jeśli Harry’emu i  Meghan się ułoży, wytyczą
nowe ścieżki dla kolejnych pokoleń niższych rangą członków rodziny królewskiej,
a  jeśli im się nie powiedzie, to nie będzie koniec świata. Monarchia przetrwała
gorsze kataklizmy”.
Widać, że opinia publiczna zdążyła się już pogodzić z ich decyzją. Pożegnano
ich z  żalem, ulgą bądź zniecierpliwieniem, ale nikomu niebo nie zwaliło się na
głowę. Pod tym względem postrzega się ich w  innej kategorii niż resztę rodziny
królewskiej. „Moim zdaniem  – dodaje mój rozmówca  – w  oczach [brytyjskiej]
opinii publicznej już zostali zdegradowani do rangi celebrytów”.
Jeśli to prawda, sytuacja Harry’ego i  Meghan nie jest tak godna
pozazdroszczenia, jak mogłoby się wydawać optymistom od public relations. Ich
potencjał zarobkowy szacuje się na sto milionów dolarów rocznie lub więcej,
a całkowitą wartość ich marki – na miliard dolarów. Pojawiają się również głosy, że
mogą stać się drugimi Barackiem i  Michelle Obamami, a  nawet, uchowaj Boże,
nową wersją Tony’ego Blaira.
Podobnym opiniom brak zrozumienia dla kwestii statusu w  najwyższych
kręgach społeczeństwa. Harry nigdy nie był prezydentem Stanów Zjednoczonych
ani premierem jak Tony Blair, któremu może i  udało się oszukać parlament
i przystąpić do wojny na Bliskim Wschodzie, ale gdy jego kłamstwa ujrzały światło
dzienne, ściągnął na siebie nienawiść milionów Brytyjczyków. Jeśli jego trajektoria
ma być punktem odniesienia dla Meghan i Harry’ego, to niech lepiej kują żelazo,
póki gorące. Tony Blair odcinał kupony raptem przez parę lat. Jego potencjał
zarobkowy był ściśle związany z  prestiżem, jakim się cieszył, więc gdy ten
wyparował, została jedynie nędzna wydmuszka, napiętnowana przez tyle warstw
społeczeństwa i  państw świata, że jego wypowiedzi do dziś spotykają się
z  pogardą, a  jego obecność to powód do wstydu  – znam wiele osób, które
odmówiły podania mu dłoni (w tym ja), a  nawet przebywania z  nim w  jednym
pomieszczeniu (w tym ja), o  wspólnym zdjęciu nie wspominając. Jego polityka
bynajmniej nie była jedynym, co zniszczyło mu reputację (choć nie można
powiedzieć, by jej pomogła). Pogrążył go wizerunek narcyza, świętoszkowatego
hipokryty i  chciwca. Tyranizowanie ludzi i  napychanie sobie kieszeni to nie
najlepsze sposoby na zaskarbienie sobie szacunku i  jego utrzymanie. Gdy osoba
publiczna straci poważanie u  masy krytycznej społeczeństwa, jej potencjał
zarobkowy zaczyna spadać. Meghan i  Harry powinni o  tym pamiętać, bo nikt
z życzliwych nie chce, by powtórzyli scenariusz Blaira, którego przykład powinien
służyć innym za przestrogę.
Mimo wszystko Tony Blair rządził krajem, i  to przez długie lata. Trzy razy
wygrał wybory powszechne i  gdyby nie okłamał parlamentu oraz narodu, byśmy
przystąpili do wojny z Irakiem, której nie chciał nikt oprócz niego, mógł zapisać się
w  historii złotymi zgłoskami. Ale nawet wtedy mógł cieszyć się reputacją
wybitnego polityka w stanie spoczynku, pokazał się jednak jako pazerny hipokryta,
za którego jest obecnie uważany. Niemniej swego czasu – choć krótko – cieszył się
szacunkiem, dzięki czemu udało mu się zbić kapitał na swojej reputacji, dawnej
pozycji i niewątpliwym doświadczeniu.
Harry nigdy nie był przywódcą. Nigdy nie wygrał żadnych wyborów. Nie ma
doświadczenia jako lider. Był tylko niskim rangą oficerem, któremu przyszło
urodzić się jako młodszy syn następcy brytyjskiego tronu. Owszem, ma w sobie to
„coś”. Tak, do swojego ślubu był bożyszczem tłumów. I  tak, miał znakomitą
pozycję, ale nigdy nie byłby numerem jeden, a  już na pewno nie zostałby
prezydentem najpotężniejszego kraju na świecie czy premierem Wielkiej Brytanii.
Co gorsza, wyrzekł się pozycji, by zbić majątek na targowisku komercji, tym
samym tracąc swój największy atut, jakim jest wznoszenie się ponad sprawy
materialne. Jak ujął to Wielki Herold, nie można być jedną nogą tu, a drugą tam.
Czas pokaże, czy po ustąpieniu z  królewskich funkcji otwarcie komercyjne
podejście do życia wzmocni, czy osłabi potencjał zarobkowy Harry’ego i Meghan.
Ich oświadczenia i  autoreklama były niewątpliwie bezpośrednie, czego dowodem
jest słynny klip, na którym Harry przypiera do muru prezesa Disneya, Boba Igera,
na premierze Króla lwa. Na filmiku widać wyraźnie, że Harry porzucił
powściągliwość i  dobre maniery na rzecz kombinatorstwa, którego nie
powstydziłby się Trevor Engelson. „Wie pan, że ona robi dubbingi?”, pyta
zdumionego Igera, któremu udaje się wykrztusić: „Eee… nie, nie wiedziałem”,
zanim Harry przystępuje do sedna: „Wygląda pan na zaskoczonego. Jest bardzo
zainteresowana współpracą”. Wreszcie wyraźnie zażenowany Iger ustępuje pod
naciskiem: „Świetny pomysł, chętnie spróbujemy”, podczas gdy jego żona,
dziennikarka Willow Bay, przygląda się tej wymianie zdań z oburzoną miną. Harry
i Meghan wyraźnie wszystko zaplanowali, bo potem Harry zwraca się do dyrektora
Jona Favreau ze słowami: „Następnym razem, gdy będą potrzebni aktorzy
dubbingowi, jesteśmy do dyspozycji”, a  Meghan dodaje: „Przyszliśmy tu właśnie
po to: żeby się zareklamować”.
I reklama zadziałała. Disney podpisał z Meghan umowę na dubbing w zamian
za darowiznę na rzecz organizacji Elephants Without Borders. Nie wiadomo, czy
otrzymała zwrot kosztów, które mogły sięgać setek tysięcy funtów, ale nagrania
skończyła jeszcze przed wyjazdem do Kanady w listopadzie 2019 roku. Dokument
został wyemitowany w  kwietniu następnego roku, zbierając mieszane recenzje.
Przeważająca większość widzów skrytykowała irytującą, teatralną manierę
księżnej, choć niektórzy uważali jej dubbing za czarujący.
Bez względu na recenzje, kiedy rodzina królewska dowiedziała się, że Harry
i  Meghan nie tylko wykorzystali oficjalną uroczystość, na której pojawili się
w  charakterze przedstawicieli Korony, do promowania swoich interesów, ale i  za
jej plecami prowadzili negocjacje z  Disneyem i  dopięli swego, wszyscy byli
wściekli. Parę książęcą oskarżono o  dobijanie targów z  „firmami takimi jak
Disney” z  ominięciem wszelkich procedur. Meghan bynajmniej nie wyraziła
skruchy. Powiedziała swoim przyjaciołom, że jej „współpraca z  Disneyem nie
dobiegła końca. Dubbing był dopiero początkiem, a  na horyzoncie są kolejne
propozycje. Niczego nie żałuje i ma nieograniczone ambicje”.
Ten chwilowy powrót do korzeni i branży rozrywkowej był badaniem gruntu na
niejednej płaszczyźnie. Para książęca i  jej doradcy poruszali się po omacku, co
oznaczało konieczność budowy marki, potencjału zarobkowego oraz prestiżu. Nie
ulega wątpliwości, że w  ich przypadku to drugie jest nierozerwalnie związane
z  reputacją, a  za kulisami na jej sukces pracował cały sztab ludzi. Amerykańscy
doradcy Harry’ego i Meghan zamierzali wynieść ich na poziom zarobków Baracka
i  Michelle Obamów, ale wyglądało na to, że podobne prognozy są bardzo
optymistyczne. Tak jak nie ma praktycznego porównania między Harrym
a  Barackiem Obamą, tak trudno o  podobne między byłą serialową gwiazdką
kablówki i blogerką o politycznych aspiracjach, acz bez doświadczenia i z raptem
kilkoma wystąpieniami na koncie a  wziętą prawniczką, administratorką
uniwersytecką i  dwukrotną Pierwszą Damą USA. Barack i  Michelle Obamowie
przez osiem lat wiedli prym na arenie międzynarodowej, byli podziwiani za
osiągnięcia oraz sukcesy. Na byłego prezydenta głosowały miliony demokratów,
którzy nadal ich podziwiają. Podczas swoich dwóch kadencji w Białym Domu ani
razu nie zdarzyło im się podważyć znaczenia drogich Amerykanom tradycji
i  instytucji. Nie narzekali na swój ciężki los, nie wypowiedzieli wojny prasie
w  próbie jej zneutralizowania i  kontrolowania, nie porzucili urzędu dla jeszcze
większych profitów.
Przy całym optymizmie swoich doradców finansowych książę i  księżna
Susseksu nie mogli się równać z  Obamami pod względem statusu ani osiągnięć,
daleko im było także do bogatego doświadczenia i  renomy pary prezydenckiej.
Mieli natomiast wielkie ambicje i niewzruszoną wiarę w siebie, które w połączeniu
z  ich królewską pozycją powinny się sprawdzić w  Stanach, choć w  Wielkiej
Brytanii oboje stracili szacunek.

***

Aby w pełni zrozumieć, w jakim niebezpieczeństwie się znaleźli, trzeba pamiętać,


że we wszystkich warstwach społeczeństwa obowiązuje hierarchia. Tak jest
w  prowincjonalnym szpitalu w  Missouri, świecie socjety, który opisuje David
Patrick Columbia w nowojorskiej kronice towarzyskiej, czy w europejskim pałacu.
Status jest jak wino: podczas transportu może skwaśnieć, choć niekiedy to, które
w jednym miejscu uważa się za drugo- bądź trzeciorzędne, w innym urasta do rangi
szlachetnego trunku.
Meghan przekonała się o  tym na własnej skórze, gdy po przeprowadzce do
Kanady zaczęła się obracać w kręgach, o które w swojej ojczyźnie nawet by się nie
otarła. Znalazło to potwierdzenie w  Wielkiej Brytanii, gdy stało się jasne, że ona
i  Harry mkną na złamanie karku do ołtarza. Prasa przedstawiała ją jako większą
gwiazdę, niż była w  rzeczywistości, a  Andrew Morton, który swoją książką
wcześniej tak znakomicie przysłużył się reputacji Diany, zrobił to samo dla
Meghan, wydając jeszcze przed jej ślubem bijącą rekordy sprzedaży biografię
przyszłej księżnej Meghan: An American Princess.
Bez względu na to, czy cała ta rozdmuchana otoczka przyćmiła jej zdolność
osądu i  Meghan zapomniała o  swoich korzeniach, czy zwyczajnie brakowało jej
bystrości umysłu, by odczytać dynamikę nowej sytuacji, w jakiej się znalazła, czy
też liczyły się dla niej wyłącznie własne pragnienia  – nie zrozumiała potęgi
monarchii i stosunkowej słabości członków rodziny królewskiej.
Jak ujęła to Anne Glenconner, Meghan myślała, że zbliżenie się do pałacu
zapewni jej „natychmiastową popularność” oraz ekscytujące i  wygodne życie
wożonej „złotą karocą” księżnej, tymczasem czekała ją ciężka i często nudna praca.
Gdyby wywodziła się z  wyższych sfer, wiedziałaby, że całość jest ważniejsza od
poszczególnych elementów. Znakomite rodziny i  instytucje cenią jednostki, ale
mają również świadomość, że nie ma ludzi niezastąpionych. Bez względu na rangę,
władzę, bogactwo, talent, urodę czy inteligencję jesteśmy na tym świecie tylko
przez chwilę, a  nasza spuścizna polega na dołożeniu swojego kamyczka ze
świadomością, że kiedyś zostaniemy zastąpieni, i z nadzieją, że przyczyniamy się
do budowania długofalowego dobrobytu naszej rodziny czy instytucji.
Największym dowodem sukcesu jest zostawienie czegoś w  lepszym stanie, niż to
zastaliśmy. Owa równowaga między poczuciem własnej wartości a świadomością
błahości, wyjątkowością a  pospolitością, sprawia, że osoby zajmujące wysokie
pozycje mają właściwe wyczucie proporcji, konieczne do wypełnienia swojego
przeznaczenia. Umarł król, niech żyje (nowy) król.
Meghan powinna była poświęcić czas na zrozumienie wszystkich tych
niuansów, ale ponieważ nic na to nie wskazywało, jedyny logiczny wniosek, jaki
się nasuwał, był taki, że sytuacja zwyczajnie ją przerosła. Jedną z  największych
zniewag, jakie może usłyszeć członek brytyjskiego establishmentu, jest oskarżenie
o  wykorzystywanie swojej pozycji i  interesowność kosztem dobra ogółu. Istnieje
powszechna świadomość, że trzeba myśleć również o  innych, a  wyrachowanie
i  chciwość nie są dobrze postrzegane. W  przeciwieństwie do niektórych warstw
amerykańskiego społeczeństwa zachłanność i  twarde negocjacje nie są tu cnotą,
lecz przywarą. Jeśli dokładając swój kamyczek, trafia się bonus w postaci korzyści
własnej, to znakomicie, ale nigdy nie należy stawiać jej ponad wyższym celem czy,
uchowaj Boże, zagarniać wszystkiego dla siebie.
Wyważenie, sprawiedliwość, fair play oraz decorum również grają tu
niezwykle ważną rolę. Powiedzenie „Na wszystko jest czas i  miejsce” to jeden
z  filarów, na których zbudowany jest system wartości dobrze wychowanego
tradycjonalisty. Dla przykładu, będąc na premierze filmowej, z  której zyski mają
zasilić związaną z  tobą organizację charytatywną, nie nagabujesz świeżo
poznanych prezesów i  dyrektorów, by załatwić żonie pracę. Harry powinien był
mieć na tyle przyzwoitości, by zaczekać chociażby do after party, choć w  tym
przypadku parze książęcej to rażące złamanie etykiety uszło na sucho, gdyż
włodarze Disneya myśleli, że jako członkowie rodziny królewskiej są oni ponad
sprawami materialnymi i  promują organizację charytatywną, a  nie siebie. Teraz,
przyznając, że pragną zbudować niezależność finansową, rozwiali resztki iluzji.
Istnieje niebezpieczeństwo, że jako towar, który można kupić za odpowiednią cenę,
ich obecność będzie mniej prestiżowa, niż gdyby nie czerpali zysku z  żadnej ze
swoich transakcji.
W świecie, z  którego wywodzi się Meghan  – i  do którego wróciła razem
z  Harrym  – wielu postrzega agresywne nagabywanie przez nich prezesa Disneya
jako godne pochwały. W kombinatoryce najważniejsze jest, by osiągnąć cel; czas
i  miejsce mają drugorzędne znaczenie. Niemniej niektórzy patrzą krzywo na
podobną bezpośredniość. Rozmawiałam z kilkoma wysoko postawionymi osobami
z  Fabryki Snów (m.in. z  pewnym reżyserem, producentem oraz potomkiem
jednego z wielkich złotej ery Hollywoodu), którzy byli rozczarowani zachowaniem
Harry’ego. Te sprzeczne opinie podkreślają rozdźwięk pomiędzy wartościami obu
światów. Niemniej należy zaznaczyć, że pozytywnych jest znacznie więcej, dlatego
też Meghan i Harry zawsze będą mieli zwolenników, zwłaszcza w jej ojczyźnie.
Będąc starszym rangą członkiem rodziny królewskiej, Harry zajmował bardzo
wysoką pozycję, której prestiżu dodatkowo przydawała aura czegoś, czego nie
można kupić za żadne pieniądze. Co więcej, cieszył się reputacją sympatycznego,
twardo stąpającego po ziemi młodego człowieka, w  dodatku atrakcyjnego
fizycznie. Takie połączenie zawsze wykazuje tak zwany efekt wzmocnienia,
w myśl którego jedna cecha potęguje drugą i vice versa. Dobrym tego przykładem
była matka Harry’ego. Diana nigdy nie zostałaby uznana za wielką piękność,
gdyby nie była księżną Walii, natomiast żadna księżna nieposiadająca jej uroku,
klasy, sympatyczności i gracji nie zostałaby wielką gwiazdą.
Problemy zaczynają się, gdy takie osoby są stale zapewniane o  swojej
wyjątkowości, wykraczającej nawet poza ich wysoką pozycję. Gdy tylko dają wiarę
podobnym zapewnieniom, wchodzą na grząski grunt. Pokusa, by przeceniać swoją
wartość w  oderwaniu od podwyższającego ją statusu społecznego, bywa
zwyczajnie nieodparta  – chyba że przyjmie się postawę królowej i  księcia Filipa
z  początków małżeństwa, kiedy byli uwielbiani jako najbardziej olśniewająca
i  atrakcyjna para świata. Postanowili mianowicie, że przejdą nad całym tym
aplauzem do porządku dziennego, jakby zupełnie nie istniał, i  uznali, że tylko
dzięki temu woda sodowa nie uderzy im do głowy. Koleje ich życia dowodzą
mądrości tej decyzji.
Groźbą wynikającą z  początkowej popularności Harry’ego i  Meghan była nie
tylko „sodówka”, ale i  błędne oszacowanie swojej atrakcyjności i  korzyści, jakie
można z  niej czerpać. Każdy taki błąd mógłby przynieść długofalowe szkody ich
„marce”, kierując na drogę marzeń o nieosiągalnym sukcesie. To, że Harry nie miał
zielonego pojęcia o  świecie amerykańskiej komercji, a  Meghan tak naprawdę nie
wiedziała, jak przekuć królewski status w  jak największą korzyść finansową,
oznaczało, że do pewnego stopnia byli jak dzieci we mgle  – narażeni na błędy,
przede wszystkim w  szacunkach odnośnie do swojego potencjału zarobkowego.
Niemniej wygląda na to, że Meghan rzeczywiście jest błyskotliwym strategiem
i bizneswoman, za jaką uważa ją Gina Nelthorpe-Cowne.
Ma na swoich usługach najtęższe mózgi biznesu i ustawiła się z Harrym o krok
od tronu Hollywood. W Stanach, gdzie poczucie własnej wartości często jest brane
za pewnik, jej pozycjonowanie siebie i Harry’ego jako olśniewającej, eleganckiej,
a  przy tym rodzinnej, twardo stąpającej po ziemi i  troskliwej pary królewskiej,
która praktykuje jogę, kocha zwierzęta i przyrodę, wyznaje nowoczesne i lewicowe
poglądy i  której leży na sercu dobro świata i  jego mieszkańców, było genialnym
posunięciem.
Nie ulega wątpliwości, że porzucenie Wielkiej Brytanii na rzecz Kalifornii (z
przystankiem w  Kanadzie) było śmiałym posunięciem. Wypłynięcie na nieznane
wody wymaga nie lada odwagi. Powiedziano mi, że Harry ma proste marzenia.
Pragnie zadowolonej żony i szczęśliwego życia rodzinnego. Ambicje Meghan były
równie proste, choć innej natury. Bliżej im do marzeń wykreowanym przez
Hollywood  – które wpływają praktycznie na cały świat  – niż do wartości
tradycyjnego stylu życia. Pamiętajmy, że Meghan jest dzieckiem Fabryki Snów.
Wartości, jakim bez wątpienia szczerze hołduje, są z  gruntu nowoczesne. Często
mówi o  rewolucji, ale nie ma nawet ogólnego zarysu zmian ani wyobrażenia
konsekwencji, jakie mogą ze sobą pociągać. Zmiany zawsze niosą nowe problemy,
ale nigdy się o nich nie mówi, a co dopiero określa; podobnie jak ich potencjalne
rozwiązania. Księżną może i kierują szlachetne pobudki, jednak w świecie polityki
realnej jest nowicjuszką. Retoryka nie rozwiąże problemów społecznych, choć
historia uczy, że genialni retorzy potrafią zgromadzić wokół siebie rzesze
zwolenników.
Pałac rozumie, że nie wystarczy, by członek rodziny królewskiej wygłaszał
poruszające przemówienia, a  każde słowo wychodzące z  jego ust musi być
wyważone, by przez ignorancję, cynizm, ambicję czy naiwność nie grać na
oczekiwaniach społecznych, gdyż rozdmuchanie nadziei może poskutkować
gorzkim rozczarowaniem.
Wartości Meghan należące do nowego i w znacznej mierze niewypróbowanego
porządku musiały więc zetrzeć się ze sprawdzonymi wartościami starego ładu.
Zdawała się nie rozumieć, że wchodzi w  konflikt nie tylko z  brytyjskim stylem
życia, ale i  z  bardziej tradycyjnymi grupami w  społeczeństwie amerykańskim.
Poniższa analiza różnic między klasą posiadającą a  nieposiadającą udowodni, że
wartości, którym hołduje Meghan, de facto należą do tej drugiej.
W każdym systemie społecznym – czy to monarchii konstytucyjnej, republice,
czy nawet reżimie totalitarnym takim jak państwo komunistyczne  – klasa
posiadająca zawsze dąży do przetrwania i  zachowania środków, natomiast ci „na
dorobku” tradycyjnie popierają zmiany i gromadzą majątek. Jedna z tych filozofii
niekoniecznie musi być lepsza od drugiej. W zależności od sytuacji życiowej obie
mają swoje zalety. Można nawet powiedzieć, że obie są pożądane, gdyż klasa
nieposiadająca, która aspiruje do lepszego życia, nie jest w  stanie osiągnąć jego
poziomu, nie zmieniając swojej sytuacji. Musi doń aspirować, tak jak klasa
posiadająca stopniowo przestawia się na ochronę środków, z  myślą nie tylko
o  sobie, ale i  o  przyszłych pokoleniach. Naturalnie cechy, umiejętności
i  światopogląd tych grup różnią się między sobą, ale jedno jest pewne: gdy
aspirujący się dorobią, ich cele poszerzają się o ochronę środków i przetrwanie.
Pytanie, na którym etapie Meghan przestawi się z gromadzenia środków na ich
zachowanie, jest szalenie ciekawe. Na razie z  klasy nieposiadającej przeszła do
świata nuworyszów, a  po ślubie z  Harrym  – do świata starych rodów, który
następnie wspólnie porzucili w nadziei na wejście do świata multimilionerów.
Każdy z tych światów posiada zestaw charakterystycznych cech i odcisnął się
na życiu pary książęcej.
Świat starych rodów to rezydencje, zamki i  pałace pełne ruchomości, których
zakup zrujnowałby klasę nieposiadającą i  uszczuplił majątek milionerów, gdyby
mieli okazję nabyć przedmioty, które rzadko – jeżeli w ogóle – są wystawiane na
sprzedaż. Arystokracja nie dysponuje dobrami, które można w  każdej chwili
upłynnić, ale ich ruchomy i nieruchomy majątek nuworysze mogą tylko starać się
odwzorować w nowoczesnym kontekście. Ma również coś, czego nie można kupić:
historię, tradycję i  kindersztubę. To może być bardzo konsternujące dla Meghan,
gdyż ktoś taki jak ona ma trudności ze znalezieniem wspólnego języka z  ludźmi,
których dzięki ich dziedzictwu cechuje nieświadoma naturalność i  którzy nie
podchodzą do nikogo zbyt poważnie, siebie nie wyłączając. Jak łatwo się domyślić,
to rodzi konflikty z poważnymi i bardziej samoświadomymi parweniuszami.
Właśnie te różnice w  filozofii życiowej leżą u  podstaw wielu nieporozumień
między tymi dwoma grupami. Kilkoro przyjaciół Harry’ego potwierdziło, że
Meghan nigdy nie wpasowała się w  jego dawne towarzystwo, nigdy nawet nie
podjęła takiej próby. Od samego początku przyjęła postawę mówiącą: „Taka jestem
i do nikogo się nie naginam”. To dość ironiczne, biorąc pod uwagę, że w Kanadzie
nie szczędziła wysiłków, by dopasować się do wyższych sfer, dzięki czemu weszła
do ich kręgów. Niemniej między kanadyjskimi a  brytyjskimi wyższymi sferami
istnieją istotne różnice. Kanadyjczycy ze wszystkich warstw społecznych są
bardziej podobni do swoich amerykańskich odpowiedników. Są również bardziej
prostolinijni od Brytyjczyków. Sposób bycia, frazeologia, język  – w  tym język
ciała – są zupełnie inne. Amerykanin lub Kanadyjczyk, który jest sobą, nie będzie
miał problemu z  wpasowaniem się w  każdą warstwę brytyjskiego społeczeństwa.
Jednak osobowość tak samoświadoma jak Meghan będzie się czuła dobrze jedynie
wśród parweniuszy, a  to dlatego, że pozostałe klasy brytyjskiego społeczeństwa
słyną ze swojego przywiązania do tradycji i tylko parweniusze są skłonni do zmian
w zachowaniu i podejściu do życia odzwierciedlających ich nowy status.
Gdyby Harry był dumnym przedsiębiorcą z  nizin, który dorobił się fortuny,
albo tak jak Cecil Parkinson wykreował swój wizerunek od podstaw, Meghan
czułaby się w  Wielkiej Brytanii jak u  siebie. Straciłaby wówczas możliwość
powrotu do ojczyzny jako wielka gwiazda i bez wątpienia przyzwyczaiłaby się do
nowego życia. Biorąc pod uwagę jej pochodzenie i  aspiracje, jej niechęć do
przyjaciół Harry’ego przestaje dziwić. Choć wywodzi się z klasy nieposiadającej,
osiągnęła wystarczający sukces, by przejąć gusta i  upodobania nuworyszów,
zakrapiane sporą dozą samoświadomości. Była również na tyle inteligentna, by
wiedzieć, że stare rody wiele zachowań parweniuszy postrzegają jako wulgarne
i odpychające.
Z kolei nowobogaccy uważają arystokratów za nudnych sztywniaków
z  tendencją do zapominania o  poprawności politycznej. To jasne, że dwa tak
sprzeczne światopoglądy muszą się ścierać. Jeszcze większe zastrzeżenia Meghan
budziły ich tradycyjnie wiejskie rozrywki spod znaku polowań i wynikające z nich
upodobanie do wszelkich niewygód, wstręt dla autoreklamy oraz… niedogrzane
domostwa. Wynika to oczywiście z rozmiarów rodowych siedzib (najmniejsze liczą
sobie około trzydziestu pokoi, największe – nawet trzysta), gdzie stale ogrzewane
są tylko pomieszczenia, z których rodzina korzysta regularnie.
Nawet w  znakomicie utrzymanych zamkach takich jak Naworth przejście
z  jednego ciepłego pokoju do drugiego przypomina spacer po kole
podbiegunowym. Arystokraci wiedzą, że wygoda to rzecz względna i każdy musi
coś poświęcić, by nie stracić tego, co ma. Nuworysze nie tolerują podobnych
kompromisów, żyjąc w myśl zasady New Age: „chcę mieć wszystko”. Stare rody
nigdy nie marnowałyby czasu na taką pogoń  – setki lat gromadzenia środków
nauczyły ich, że nie można mieć wszystkiego  – potępiając ją jako chciwość ze
świadomością, że ochrona majątku wymaga poświęceń.
Nuworysze są zatem bardziej wymagający i  mniej zahartowani niż
przedstawiciele starych rodów. To, co ci drudzy tolerują bez mrugnięcia okiem,
pierwsi uważają za osobisty atak na swoje prawo do permanentnej wygody.
Zachowanie Meghan i jej niewzruszone stawianie komfortu na pierwszym miejscu
świadczy o  charakterystycznym dla parweniuszy wyuczonym wydelikaceniu. To
wyjaśnia również, dlaczego nie widziała nic złego w  swoim nieskrywanym
materializmie i  pogoni za pieniądzem. Ze wszystkich warstw społecznych to
właśnie nowobogaccy są największymi materialistami i  nie cofają się przed
wykorzystywaniem zarówno siebie, jak i innych, by dostać to, czego chcą. Cechują
się rzadko spotykaną bezwzględnością. Przywiązują zbyt dużą wagę do majątku,
myślą, że wszystko można kupić, i  uważają, że pieniądz jest magiczną różdżką,
a  nie zwykłym środkiem wymiany. Często przypisują innym niższą wartość niż
sobie i  mają za nic szkody, jakie wyrządzają swoim wyzyskiem. Zazwyczaj
wyciągają lekcję z własnych błędów dopiero w drugim pokoleniu i dalszych, gdy
już zasilają szeregi klasy posiadającej, powielając jej wartości.
Choć Meghan jest wyjątkiem potwierdzającym regułę, w  towarzystwie
arystokratów na ogół można się spokojnie odnaleźć – gdy już pozna się ich system
wartości, sięgający początków cywilizacji. Ich postępowanie od kołyski aż po grób
regulują niewidzialne granice. Świat nuworyszów i  multimilionerów jest dużo
bardziej pasjonujący. Ich nieznajomość tych niewidzialnych granic to powiew
świeżego powietrza – dopóki człowiek nie orientuje się, że jest na pełnym morzu
z kimś, kto nie umie wiosłować. Były kamerdyner księcia Karola, Grant Harrold,
powiedział kiedyś w  mojej obecności, że dużo bardziej woli pracę dla starych
rodów niż dla parweniuszy, ponieważ ci pierwsi znacznie lepiej traktują służbę. Nie
bez powodu mówi się, że ktoś przypomina nieoszlifowany diament. Nuworyszom
zwyczajnie brak świadomości, którą nabywa się wraz z  wielopokoleniowym
dziedzictwem. Niemniej obecnie, gdy wiele starych rodów straciło na znaczeniu,
a  klasa posiadająca wchłonęła cały szereg nowobogackich rodzin, nastąpiło
rozluźnienie zasad, a  co za tym idzie  – także norm zachowania; to z  kolei
umożliwiło przenikanie się różnych grup społecznych. Właśnie ten napływ świeżej
krwi sprawia, że „na pokoje” wpuszczani są nawet przedstawiciele klasy
nieposiadającej. Dlatego też Meghan powitano z otwartymi ramionami.
Praktycznie rzecz biorąc, przed ślubem z  Harrym Meghan zaliczała się do tej
klasy. Choć dzięki roli w serialu W garniturach zarobiła przyzwoite pieniądze, nie
stać jej było nawet na zakup i wyposażenie średniej wielkości domu i prowadzenie
w  miarę wygodnego życia, które jest papierkiem lakmusowym dorobkiewiczów.
Była zatem prawdziwym Kopciuszkiem na balu. To częściowo tłumaczy, dlaczego
niezależność finansowa jest dla niej tak ważna. Pamiętajmy, że osiągnęła sukces
dość późno i  cieszy się nim zaledwie od kilku lat. Przedtem była zależna od
mężczyzn, co zresztą wyjaśnia jej późniejsze zacięcie feministyczne. Co więcej, jej
upodobanie do bogactwa i  lewicowe sympatie wynikają również z  jej historii.
Wychowała się w drobnomieszczańskiej rodzinie i uczęszczała do szkół z dziećmi
zamożnych rodziców. Małżeństwo z  Trevorem Engelsonem było nieznacznym
awansem społecznym. Nawet w  Kanadzie wynajmowała dom w  okolicy
zamieszkanej przez klasę średnią. Choć zdarzało jej się zakosztować luksusów,
dopiero po ślubie z Harrym awansowała do klasy wyższej.
Zmiana kontynentu i  klasy jednocześnie to niełatwe wyzwanie, któremu
powinien towarzyszyć okres przystosowawczy, gdyż to, co sprawdza się w jednym
środowisku, może nie sprawdzić się w  innym. W  Stanach, gdzie pojęcie „klasy”
różni się wyraźnie od brytyjskiego, Meghan była odbierana jako kobieta „z klasą”.
To dlatego dostała rolę Rachel Zane w produkcji W garniturach, a jej blog The Tig,
na którym przedstawiała się jako znawczyni elegancji i dobrego gustu, zyskał dwa
miliony obserwujących. Jednak w  Wielkiej Brytanii, gdzie przez „klasę” rozumie
się coś zgoła innego, jej wyjątkowe upodobanie do luksusu odbiło się na jej
odbiorze, a  nieskrywany materializm i  pretensjonalność, mylona z  klasą,
zwyczajnie odrzucały. Urok osobisty, po który sięgała, by przekonać innych, że
w gruncie rzeczy jest miłą, zwyczajną kobietą, odnosił odwrotny skutek; często jej
rozmówcy odczytywali go jako nieszczerą i  przesadną chęć przypodobania się.
Podobnie było w  przypadku krytyki jej dubbingu w  Elephants Without Borders,
który – jak pamiętamy – również sprawiał wrażenie sztucznego.
Abstrahując od wszystkich wątpliwości odnośnie do jej intencji, Meghan
szczyci się tym, że zaczynała od niższych szczebli drabiny społecznej. Początkowo
jej pochodzenie klasowe było postrzegane jako zaleta, podobnie jak w  przypadku
Catherine Middleton i  Sophie Rhys Jones. Brytyjczycy lubią historie
o  spektakularnym awansie społecznym  – o  ile ich bohaterowie nie zapominają
o  swoich korzeniach, bo woda sodowa uderzyła im do głowy. Najgorszym
możliwym przesłaniem Meghan dla brytyjskiej klasy pracującej był wstyd
z powodu owych korzeni; niestety jej odżegnanie się od rodziny zostało właśnie tak
odebrane. Fakt, że Meghan była obcokrajowcem, również powinien był zadziałać
na jej korzyść, gdyż większość Brytyjczyków wychodzi z  założenia, że
Amerykanie są zupełnie inną nacją i  brytyjskie normy nie mają w  ich przypadku
zastosowania, dzięki czemu mogą liczyć na dużą taryfę ulgową i  bez względu na
pochodzenie są zazwyczaj witani z otwartymi ramionami.
Wystarczy szacunek dla brytyjskiego stylu życia, którego nawet nie muszą
imitować, choć patrzy się na to przychylnym okiem. Dobrym przykładem jest Julie
Montagu. Ta pochodząca ze skromnego Sugar Grove w stanie Illinois dziewczyna
wyszła za najstarszego syna hrabiego Sandwich, wicehrabiego Hinchingbrooke
i niezmiennie zachwyca swoją naturalnością, bezpretensjonalnością oraz trzeźwym
podejściem do życia. Nigdy nie usiłowała sprawiać wrażenia kobiety „z klasą”,
czego Meghan była winna od samego początku. To, co stanowiło atut tej ostatniej
w  Stanach i  Kanadzie, w  Wielkiej Brytanii zawisło kamieniem u  szyi. Gdyby za
wszelką cenę nie starała się dowieść swoich wyszukanych gustów i owej „klasy”,
uniknęłaby zaszufladkowania jako „prostacka” w  druzgocącej ocenie Nicky’ego
Haslama. Gdyby była odrobinę bardziej jak Julie Hinchingbrooke lub wywodząca
się z kanadyjskiej klasy średniej Autumn Phillips, która poślubiła wnuka królowej,
Petera Phillipsa, i  z  powodzeniem weszła w  rolę królewskiej krewnej, jej niskie
urodzenie nie byłoby żadną przeszkodą. Autumn jest cenionym pracującym
członkiem rodziny królewskiej i to się nie zmieni pomimo jej rozstania z Peterem.
Meghan nie odniosła podobnego sukcesu, gdyż zamiast postawić na niewymuszoną
naturalność, którą się cechowała przy Mulroneyach i  Trudeau w  Kanadzie czy
Serenie Williams w Nowym Jorku, myślała, że jako Jej Królewska Wysokość musi
pokazać jeszcze większą „klasę”.
Próbując znaleźć wytłumaczenie dla jej odcięcia się od rodziny i świadomego
kreowania się na kobietę „z klasą”, jej stryj Mike Markle stwierdził, że Meghan ma
kompleksy wynikające z  niegdysiejszych problemów z  tożsamością rasową. Bez
względu na to, czy jest w  tym jakaś racja, Meghan to bez wątpienia złożona,
wrażliwa osobowość i  jak sama przyznaje, wspinając się po szczeblach drabiny
społecznej, musiała przełknąć wiele upokorzeń.
Być może otoczyła się pancerzem, który chroni jej uczucia przed zranieniem,
gdy ona kreuje postać „z klasą” do przedstawienia jej światu. Niemniej
w  połączeniu z  lewicowymi sympatiami, poprawnością polityczną i  aktywizmem
społecznym, którymi to cechami okazywała przyjaciołom Harry’ego swoją
dezaprobatę, zraziła do siebie tych, którzy chcieli darzyć ją sympatią, ale
wyczuwali, że nimi pogardza. Przez to wiele osób czuło się nieswojo w  jej
towarzystwie, choć tak się składa, że z  żoną Charliego van Straubenzee, Daisy
Jenks, znalazła wspólny język, gdy okazało się, że obie kochają buty.
Naturalnie to nie jedyne wytłumaczenie brytyjskiej klęski towarzyskiej
Meghan. Być może od samego początku nie chciała mieć nic wspólnego ze
światem Harry’ego. Jeszcze przed ślubem pojawiały się wyraźne sygnały  – które
jako osoba inteligentna na pewno dostrzegała, choć to przemilczała – że nie pasuje
do roli księżnej i  nie okrzepnie w  kręgach męża. Może od początku takie próby
były skazane na klęskę, choćby dlatego, że spotkały się ze sobą dwa zbyt różne
światy, co nie przeszkadzało jej zbudować praktycznie niezniszczalnej więzi
z Harrym, z dziewczyny stając się jego narzeczoną, a w końcu żoną.
Z uwagi na te sygnały ich ślubu nie chciał nikt z rodziny i przyjaciół księcia.
Niektórzy, na przykład królowa, książę Filip, książę William i Tom Inskip, zalecali
ostrożność, ale za każdym razem Harry reagował wrogością.
O sile przywiązania pary najlepiej świadczy fakt, że niemal od początku Harry
był pod silnym urokiem Meghan – i urok ten ani trochę nie osłabł. Nie da się ukryć,
że ona także pragnęła z  nim być. Okazuje Harry’emu dużo czułości i  nawet ci,
którzy wątpią w  czystość jej intencji, przyznają, że nie szczędzi mu wyrazów
miłości. Zwolennicy pary uważają, że są dla siebie stworzeni, natomiast
przeciwnicy mają tylko nadzieję, że Meghan kocha Harry’ego, a nie jego pozycję,
którą traktuje jako trampolinę do kariery. Bo tego obawia się wielu Brytyjczyków,
bez względu na kolor skóry, pochodzenie klasowe czy wyznanie.
Rozdział 11

Związek Harry’ego i  Meghan jest o  tyle ciekawy, że wzbudza niespotykanie


skrajne opinie. W przypadku Harry’ego sprawa jest prosta. Ich wielbiciele uważają,
że książę znalazł idealną partnerkę, że stanowią dobraną parę i  doskonale się
uzupełniają. Tę opinię podzielają nawet astrologowie. Czołowa amerykańska
astrolożka, Mary Michelle Rutherfurd, twierdzi, że ich horoskopy są zdumiewająco
zgodne, i  to do ostatniego szczegółu, na przykład spotkania matczynej
opiekuńczości Meghan z  pragnieniem matczynego ciepła Harry’ego. Na tej
podstawie mają cieszyć się długim i  szczęśliwym małżeństwem, co znajduje
potwierdzenie w ewidentnym uczuciu, jakim się darzą.
Z kolei krytycy uważają Harry’ego za idiotę na sznureczku Meghan, który
w  pełni zasługuje na przezwisko „Lodzik Harry”, bo wpadł w  sidła
inteligentniejszej, acz bezwzględnej kobiety, która go wykorzystuje i porzuci, gdy
tylko przestanie jej być potrzebny. To surowa ocena, ale utrzymują oni, że Meghan
jest samotnym wilkiem, a  pod owczą skórą niezwykłego uroku osobistego kryje
nieczyste intencje. Jak ujęła to Nikki Priddy, jej dawna przyjaciółka, Meghan
dobiera relacje bardzo „strategicznie”, by wybić się w  świecie, a gdy jest gotowa
przejść na kolejny poziom, ucina je tak bezpardonowo, że można zwątpić w  ich
głębię i  autentyczność. Zanim jednak do tego dochodzi, jest prawdziwym
ucieleśnieniem słodyczy.
Przeciwnicy Meghan są zdania, że nikt szczery nie odgrywa takiego teatrzyku
jak ona. Niektórzy nawet wątpią w  jej talent aktorski, twierdząc, że przesadne
okazywanie czułości Harry’emu upodobnia ją bardziej do bluszczu owijającego się
wokół drzewa niż szczerze zakochanej kobiety. W  ich mniemaniu głębię uczucia
zastępuje ona wylewnością, a  jej największym talentem nie są bynajmniej
zdolności aktorskie, lecz niespożyta energia.
Zamiast chwalić konsekwencję, która jest jedną z najbardziej wyrazistych cech
Meghan, upatrują w  niej dowodu na to, że całe jej życie to jedna wielka gra.
W  myśl tej teorii nie ma znaczenia, czy Meghan stoi przed kamerą, za nią czy
nawet występuje przed jednoosobową widownią; dopóki ją ma, będzie trzymać się
scenariusza, dla własnego zysku wcielając się w  różnorakie role. W  opinii
krytyków księżna wykorzystuje ludzi do własnych celów, a  jej zainteresowanie
kończy się wraz z  ich użytecznością. W  jej niezależności myślenia nie upatrują
zalety, lecz czegoś bardziej niepokojącego.
Pomimo swojego sceptycyzmu krytycy nie mogą odmówić Meghan, że potrafi
budować intensywne, niekiedy trwające latami relacje, a  do momentu ich
zakończenia druga strona niezmiennie wychwala ją pod niebiosa. Choć gdy
następuje ochłodzenie stosunków, ma w zwyczaju z dnia na dzień zrywać kontakty,
jej zwolennicy nie upatrują w tym bezwzględnego oportunizmu, o który oskarżają
ją przeciwnicy, lecz mówią o  wrażliwości i  pragnieniu, by oszczędzić wszystkim
zainteresowanym nieprzyjemności oraz przykrych słów. Bez względu na opinie
o  jej strategii wyjścia nie ulega wątpliwości, że mężczyzn, z  którymi tworzy
związki, potrafi przekonać, że jest ciepłą, szczerą i altruistyczną kobietą, myślącą
o innych, nigdy o sobie, choć jednocześnie oczekuje od nich, by ją zadowalali.
Z wielu rozmów, jakie przeprowadziłam na temat Meghan z  jej znajomymi,
wyłania się jeden wzorzec. Księżna jest inteligentna, ma jasno wyklarowane
poglądy, o których mówi z pasją. Potrafi być pełna życia i czarująca. W relacjach
jest oddana, ciepła i  troskliwa. Jest też energiczna, urocza i  sprawia wrażenie
delikatnej. To osobowość wybitnie histrioniczna. Bywa niezwykle towarzyska
i  niekiedy wykazuje się rozgorączkowanym entuzjazmem, który jej sympatycy
postrzegają jako uroczy i czarujący, choć ci, którzy wolą większą powściągliwość,
kwitują, że to „wiele hałasu o nic”. Jest bardzo drobiazgowa i wymagająca. Mówi
otwarcie, czego chce, w czym jej zwolennicy upatrują godnej pochwały uczciwości
i szczerości, choć w oczach krytyków świadczy to o niedelikatności i nadęciu. Nie
kryje swoich ambicji i  szczyci się materializmem, czym jednych zraża, a  innych
ujmuje. Jednego nie można jej odmówić: jest niezwykle charyzmatyczna. Wciąga
ludzi na swoją orbitę; w  oczach tych, którzy znajdują z  nią wspólny język, jest
całkowicie przekonująca, natomiast sceptycy oskarżają ją o  udawaną szczerość
wprawnej aktorki lub oszustki z prawdziwego zdarzenia. Najczęściej opisuje się ją
słowami „twarda” i  „nie do zdarcia”, choć ci, którzy nie darzą jej sympatią,
powtarzają, że „jest w  niej coś sztucznego”. Gdy próbowałam wypytać, co
dokładnie mają na myśli, często nie byli w  stanie wskazać żadnego konkretu, ale
wszyscy podsumowywali ją jako nieautentyczną. Jak ujął to jeden z  przyjaciół
Harry’ego, „jej mąż myśli, że jest tak piękna, że aż prawdziwa. Ja sądzę, że jest za
piękna, by być prawdziwa”.
Prywatnie Meghan skarżyła się gorzko na swoich krytyków. Jak potwierdził to
w oświadczeniach sam Harry, dla nich obojga nieufność, jaką budziła, była bardzo
bolesna. Powiedziano mi, że naprawdę zachodzili w  głowę, dlaczego tyle osób
wątpi w  dobre intencje cudownej Meghan. To sprawiło, że postawili się w  roli
ofiary, oskarżając o niesprawiedliwe traktowanie nie tylko „podłych” ludzi, którzy
tak myśleli, ale i  każdego, kto umożliwiał im wyrażanie opinii. Była to pożywka
dla ich nienawiści wobec prasy, którą jeden z członków domu panującego określił
jako „graniczącą z paranoją”.
Znalezienie punktu stycznego między tymi dwoma różnymi stanowiskami jest
prawie niemożliwe. W  oczach tych, którzy znają i  kochają Meghan, jest ona
niemalże „aniołem”, jak nazywa ją matka. Bardziej kontrowersyjna jest opinia
pewnego psychologa, z  którym rozmawiałam. Podczas gdy sympatycy księżnej
mają ją za niezwykle wrażliwą osobę, która na każdym kroku kieruje się dobrym
sercem, on doszedł do wniosku, że jej opisy odpowiadają profilowi osobowości
socjopatycznej, a nawet narcystycznej.
Meghan cechuje się ogromnym urokiem osobistym, charyzmą i  wysoce
rozwiniętymi kompetencjami społecznymi, których socjopaci mają aż w nadmiarze.
Ale w mniemaniu owego psychologa przeważającym czynnikiem jest jej skłonność
do wzbudzania współczucia. Jak się okazuje, osoby z  tendencjami do socjopatii
przejawiają ponadprzeciętną potrzebę współczucia. Choć znani z filmów mordercy
stanowią niewielki odsetek wśród socjopatów, z  których wielu odnosi
spektakularne sukcesy w  różnych dziedzinach, statystycznie rzecz biorąc,
socjopatyczny rys posiada jedna osoba na dwadzieścia pięć, więc jest to dużo
większa grupa, niż może się wydawać. Według specjalisty wywiad, który
przeprowadził z  Meghan Tom Bradby, to nie tylko wyraźny dowód jej potrzeby
wzbudzania współczucia, ale także potwierdzenie innej cechy charakterystycznej
dla socjopatii, jaką jest nieumiejętność trzeźwej oceny swoich krzywd, nawet
w otoczeniu ludzi dużo bardziej skrzywdzonych przez los.
Być może taki, a  nie inny montaż rozmowy nie był winą Meghan, a  za
przedstawienie jej jako egocentrycznej, użalającej się nad sobą cierpiętnicy, która
uskarża się na brak wsparcia i  uwagi podczas przystosowywania się do nowego,
jeszcze bardziej uprzywilejowanego życia, odpowiedzialna była ITV, niemniej jej
skargi wydały się owemu psychologowi osobliwie niewspółmierne do codziennej
walki o  przetrwanie, wolność, zdrowie, jedzenie i  bezpieczeństwo mieszkanek
RPA, w których otoczeniu rozmawiała z Bradbym. To właśnie one i ich problemy
miały być prawdziwym tematem programu, ale przeświadczenie Meghan
o  własnych bolączkach i  potrzeba wzbudzenia w  widzach współczucia wobec
swojego ciężkiego losu były tak przemożne, że nawet się nie zastanowiła, czy
wypada, by księżna Zjednoczonego Królestwa, szczęśliwa żona mężczyzny, który
ją uwielbia, i  matka zdrowego, pięknego chłopca, wiodąca niezwykle
uprzywilejowane życie, w  ogóle wspominała o  swojej niedoli w  programie
mówiącym o skrajnym ubóstwie, problemach gwałtów, okaleczeń, mordów i głodu,
z jakimi borykają się na co dzień jego bohaterki.
Harry wypowiadał się równie emocjonalnie. Choć jego sympatykom mogło się
krajać serce, gdy wyznał, że za każdym razem, gdy widzi błysk flesza, staje mu
przed oczami trumna matki, ci, którzy mają bardziej wyważone poglądy na temat
książęcych przywilejów i obowiązków, zastanawiali się, czy on również nie zaczął
się nad sobą użalać, choć powinien raczej być wdzięczny za to, co ma. To ciekawe,
że dotychczas nikt nie dopatrywał się podobnych socjopatycznych i narcystycznych
tendencji u  Harry’ego, który oprócz inteligencji przejawia te same cechy co
Meghan, co najlepiej udowadnia jego zachowanie podczas wywiadu dla ITV. On
również sprawiał wrażenie osoby łaknącej mieszanki współczucia i  podziwu,
nieumiejącej docenić błogosławieństw losu. Innymi słowy, każde zdanie krytyki
wymierzone w Meghan mogłoby z powodzeniem zostać powtórzone w przypadku
Harry’ego. Jedynym członkiem tego triumwiratu, który słusznie uniknął potępienia,
jest Tom Bradby. Podobnie jak producenci i montażyści, żaden dziennikarz, który
kieruje wywiad na płaszczyznę prywatną, nie zasługuje na potępienie, jeśli tacy
znawcy public relations jak Meghan i  Harry postanowią uzewnętrzniać się na
antenie.
Zdarza się, że kilkoma słowami człowiek ujawnia więcej, niżby chciał. Tak
było w  przypadku Oscara Wilde’a podczas drugiego procesu pisarza o  sodomię,
gdy oskarżyciel sir (późniejszy lord) Edward Carson zapytał go, czy kiedykolwiek
pocałował pewnego młodego służącego. Wilde, który utrzymywał, że nie jest
homoseksualistą, odpowiedział zgodnie z  prawdą: „Och, nie. Ten chłopak był
wyjątkowo brzydki, współczułem mu brzydoty”. Tak jak sędziowie zawyrokowali,
że żaden heteroseksualny mężczyzna nie odniósłby się w  swojej odpowiedzi do
męskiej urody, i uznali Wilde’a za winnego, tak wielu widzów wywiadu, słysząc,
że Meghan często powtarza Harry’emu, iż nie wystarczy tylko przeżyć, trzeba
„kwitnąć”, doszli do własnych wniosków.
Jej sympatycy uważali to za kolejny dowód na szczerość księżnej wykładającej
po prostu jedną z zasad, jakimi kieruje się na co dzień. Jej wyznanie było oznaką
nie tylko zdrowego apetytu na życie, ale i otwartego pragnienia, by czerpać z niego
to, co najlepsze. Tym samym potwierdziła, że chęć większego posiadania nie jest
w  jej oczach powodem do wstydu, co bynajmniej nie zraziło jej zwolenników,
którzy też nie widzą niczego złego w  podobnych pragnieniach, skoro można je
zaspokoić.
Niemniej krytycy Meghan widzieli to zgoła inaczej. Ich zdaniem tylko
zachłanny egoista bez sumienia mógłby powiedzieć coś takiego do kamery
w  środku afrykańskiej dziczy i  w  otoczeniu najuboższych ludzi świata toczących
codzienną walkę o przetrwanie. Ale to, co sprawiało wrażenie braku wrażliwości,
ma inne możliwe wytłumaczenie, bardziej niewinne. Wspomniany przeze mnie
psycholog zauważa, że Meghan ze swoim bardzo amerykańskim podejściem do
ubóstwa była po prostu szczera, mówiąc o  nim bardziej otwarcie i  z  mniejszym
zażenowaniem niż Europejczycy. Jednak na wielu Brytyjczykach oglądających
rozmowę bynajmniej nie sprawiła wrażenia oświeconej kobiety kochającej
ubogich, lecz nieczułej, roszczeniowej mieszkanki Pierwszego Świata. To, w czym
jej sympatycy upatrywali zdrowej otwartości i  emancypacji, krytycy odczytywali
jako nieograniczoną zachłanność rozpuszczonej pannicy z  przerostem ambicji,
bezwstydnie i  niemal chełpliwie wypowiadającej się na temat sensu życia,
o  którym tak naprawdę wie nieskończenie mniej od tych, którzy toczą codzienną
walkę o byt.
Wypowiadane drżącym głosem wyznanie Meghan na temat jej rzekomej niedoli
może mieć jeszcze jedno dno. Pamiętajmy, że od podszewki zna strategie Diany,
którą nie tylko stawia sobie za wzór, ale i  chce przyćmić. Tak jak księżna Walii
wykorzystała książki napisane przeze mnie i  Andrew Mortona, prasę przez
zaprzyjaźnionych dziennikarzy takich jak Richard Kay oraz swój wywiad
telewizyjny z  Martinem Bashirem, by wyrwać się na wolność, tak być może
Meghan przygotowywała grunt pod ucieczkę od ograniczeń królewskiego świata,
grając na współczuciu opinii publicznej, by z  jej błogosławieństwem móc wrócić
do swojej ojczyzny.
Niewątpliwie zapałała niechęcią do królewskiego życia. Nie podobały się jej
jego ograniczenia, związane z  nim ofiary, ciężka praca, dyscyplina i  brak nagród
finansowych. Od początku nie widziała powodu, dla którego miałaby wstawać
z łóżka i pracować za darmo, czego oczekiwano od niej jako od księżnej. Nie dla
niej obiadki z burmistrzami, skoro za podobne pojawienie się za oceanem mogłaby
skasować setki tysięcy dolarów, a  nawet więcej. Jeśli będzie miała ochotę
poświęcić czas jakiejś organizacji humanitarnej, to na własnych warunkach i  dla
własnego wzbogacenia – duchowego, emocjonalnego czy finansowego – a nie ku
chwale monarchii brytyjskiej.
Od tamtej pory udowodnili z  Harrym, że nie rzucają słów na wiatr. Nie tylko
poszerzyli swoje finansowe horyzonty, ale i  stworzyli strukturę pozwalającą im
w pełni uniezależnić się od kiesy Zjednoczonego Królestwa. To z kolei oznacza, że
w  przypadku rozwodu oboje będą mieli dostęp do zgromadzonej fortuny.
Dotychczas Meghan nie miała dostępu do pieniędzy Harry’ego, gdyż brytyjski
system prawny w  pełni chronił jego majątek. Przeprowadzka była zatem z  jego
strony prawdziwym dowodem miłości i  wiary w  Meghan. W  Wielkiej Brytanii
rodziny, w których majątek przechodzi z pokolenia na pokolenie, pomne zagrożeń
wynikających z  roszczeń rozwodowych i  zakusów naciągaczek, podejmują
wszelkie środki ostrożności, by dziedzictwo nie trafiło w  niepowołane ręce,
zwłaszcza po niedawnych zmianach w przepisach prawa rozwodowego, po których
Londyn stał się rozwodową stolicą świata. Zdarzały się przypadki, że bezdzietne
żony po zaledwie kilkuletnim małżeństwie dostawały połowę majątku męża.
Od siedemdziesięciu pięciu lat starym rodom zagrażały drakońskie podatki
dochodowy i  spadkowy, co wymusiło pewne obwarowania, jednocześnie
zmniejszając niebezpieczeństwo ze strony zachłannych połowic, choć nie
eliminując go w pełni.
Niesprawiedliwością z  naszej strony byłoby oskarżenie Meghan, że kierowała
nią chęć zysku, a nie miłość do przyszłego męża – wbrew temu, co mówiła Lizzie
Cundy o  jej prośbie, by przyjaciółka przedstawiła jej bogatego i  sławnego
Anglika – jednak rodzina królewska była zupełnie inną liga. Dotychczas mężczyźni
Meghan wywodzili się z  drobnomieszczaństwa, a  po ślubie z  Harrym weszła do
jednej z  najstarszych rodów z  najstaranniej chronioną fortuną. To oznaczało, że
w razie rozwodu odeszłaby z kwitkiem, gdyż majątek Harry’ego był wyodrębniony.
Z  uwagi na to, że jako pracujący członkowie rodziny królewskiej nie mogli
zarabiać, w  razie rozwodu Meghan zostałaby więc jedynie z  tym, co wniosła do
małżeństwa. Co więcej, w  myśl konwencji haskiej, której Stany Zjednoczone są
sygnatariuszem, byłaby uwięziona w Wielkiej Brytanii, gdyż dzieci pary pozostają
w  miejscu zamieszkania małżonków w  momencie separacji. Jako że Harry jest
kochającym i oddanym ojcem, Meghan musiała wiedzieć, że nie zgodziłby się na
jej wyjazd z  dziećmi do Stanów. Ona z  kolei jest kochającą matką, więc miała
kolejny powód, by chcieć się tam przenieść.
Odtąd w razie rozwodu nie tylko Harry będzie uwięziony w obcym kraju, ale
ich wszelkie zarobione pieniądze zasilą wspólny majątek, a  Meghan odejdzie
z  dużo pokaźniejszą fortuną, niż gdyby pozostała pracującym członkiem rodziny
królewskiej. Ponieważ Harry był tak skory do przeprowadzki, musi bezwarunkowo
jej ufać  – albo rzeczywiście jest tak zdesperowany, jak utrzymuje jeden z  jego
kuzynów.
Przeprowadzka do Stanów poważnie osłabiła pozycję Harry’ego w  innych
kwestiach. Pamiętajmy, że Meghan jest obywatelką amerykańską, a Harry nie może
ubiegać się o  amerykańskie obywatelstwo, nie zrzekając się tytułu i  rangi
królewskiej. W najlepszym wypadku mógłby otrzymać prawo stałego pobytu. Jest
to jednak czasochłonny proces, a  biorąc pod uwagę obelżywe słowa pary pod
adresem Donalda Trumpa, nie ma powodu, dla którego prezydent miałby iść im na
rękę. To oznacza, że obecnie jedyną stroną, która może zarabiać, jest Meghan.
Nawet jeśli Harry będzie się pojawiał u  jej boku, do czasu uregulowania swojej
sytuacji nie będzie mógł otrzymywać żadnego wynagrodzenia. Innymi słowy,
w  najbliższej przyszłości to Meghan będzie jedynym żywicielem rodziny, co
w przypadku rozwodu stawia ją w jeszcze lepszej sytuacji.
Meghan wszystko planuje, a  jej strategia zawsze jest starannie przemyślana
i doradzają jej najlepsi. Na długo przed przeprowadzką do Stanów kazała Andrew
Meyerowi ponownie zarejestrować Delaware Frim Fram Inc., przez którą
prowadziła The Tig i  która została zamknięta w  2017 roku, tuż przed jej ślubem
z  Harrym. Jej zaletą jest to, że Meyer może figurować jako prokurent, bez
konieczności ujawniania nazwiska właściciela, ale sam fakt, że Meghan
postanowiła wskrzesić swoją dawną firmę, a nie zakładać nową, pokazuje, że być
może chciała zostawić za sobą ślady  – nawet kosztem prywatności, którą
gwarantowałaby jej nowa nazwa. Jej sympatycy powiedzą, że księżna jest tak
lojalną osobą, że darzy sentymentem nawet swoje stare firmy, natomiast krytycy
dojdą do wniosku, że nie pali za sobą mostów, by prasa doszła po nitce do kłębka
i  znowu się o  niej rozpisywała, spełniając jej ambicję, by zostać najsławniejszą
kobietą świata.
Bez względu na intencje, od razu po przyjeździe do Stanów Harry i  Meghan
wzięli na warsztat swój drugi priorytet i  ich celem stało się kreowanie
odpowiedniego wizerunku publicznego, co nie wymagało tak dużych zdolności
i finezji, jak mogłoby się zdawać laikom.
Meghan miała w  kieszeni magazyn „People”, a  za sobą Sunshine Sachs. Jak
wspominałam, prasa amerykańska jest dużo bardziej skłonna do współpracy niż
brytyjska. Dopóki para książęca podrzucała materiał redakcji „People”, „Page Six”
i paru innym ważniejszym periodykom, to załatwiało sprawę w Stanach. Wzorem
Diany Harry i  Meghan podjęli również współpracę z  dwojgiem uległych
dziennikarzy, Omidem Scobiem i Carolyn Durand, którzy latem 2020 roku planują
opublikować ich wersję wydarzeń w formie biografii. Spodziewają się, że stanie się
światowym bestsellerem, powiększając ich sławę i nabijając kabzę.
Prasa brytyjska była dużo twardszym orzechem do zgryzienia. Długoletnią
i  irracjonalną nienawiść Harry’ego oraz determinację Meghan, by jej
przedstawienie spełniało oczekiwania księżnej, wspierała agresywna strategia
Sunshine Sachs. Nadal działali po omacku, uciszając buntowników i  nagradzając
pokornych informacjami. Ale przygotowywali się już do kolejnego ataku, na który
nie trzeba było długo czekać.
Tymczasem wykorzystywali swój profil na Instagramie, z  jednej strony
zasłaniając się pragnieniem prywatności, a  z  drugiej publikując całą serię postów
obliczonych na zwiększenie ich rozpoznawalności. Harry, który został w Wielkiej
Brytanii, by dopiąć sprawy związane z  wyjazdem, podczas gdy Meghan przy
pierwszej sposobności wróciła do Kanady, zadał drugi, miażdżący cios prasie,
utrzymując, że jeden z  paparazzo naruszył prywatność jego żony, fotografując ją
teleobiektywem podczas spaceru z  psami, Guyem i  Ozem, oraz z  Archiem
w  nosidełku i  dwoma ochroniarzami zabezpieczającymi tyły. Raz jeszcze
sympatycy i krytycy pary wzięli się za rogi; ci pierwsi współczuli biednej Meghan,
że nie może nawet wyjść na spacer z dzieckiem, psami i ochroniarzami, nie będąc
napastowaną przez „stalkerazzich”, jak elokwentnie nazwał ich Ken Sachs. Drudzy,
powołując się na uśmiechającą się szeroko do aparatu Meghan, stwierdzili, że była
to ustawka, bo nikt nie wychodzi na takie spacery, nie wiedząc, że będzie
fotografowany.
Brytyjskiej prasie znów nasuwało się porównanie z  Dianą, która zawsze
oskarżała fotoreporterów o  naruszanie prywatności, ukradkiem dając im cynk.
Poirytowani dziennikarze postrzegali podobne podejście pary książęcej jako
hipokryzję i  nieuzasadnione granie ofiar. Członkowie rodziny królewskiej to
postacie publiczne na garnuszku skarbu państwa, czyli brytyjskiego podatnika,
więc gdy pojawiają się w przestrzeni publicznej, prasa ma prawo ich fotografować,
zwłaszcza jeśli wygląda to jak ustawka.
Amerykanie, ze swoim odmiennym podejściem do prasy i  brakiem rodziny
królewskiej, mogą nie rozumieć, jak bardzo skargi Harry’ego i Meghan zaszkodziły
ich interesom. Parze książęcej bardzo długo udawało się unikać niepożądanego
zainteresowania dziennikarzy, więc można było odnieść wrażenie, że chcą upiec
dwie pieczenie na jednym ogniu. Z  jednej strony zapewnili sobie obecność
w  prasie, a  z  drugiej po raz kolejny stawiali się w  pozycji poszkodowanych, jak
wytykali im krytycy. Fakt, że przez dwa miesiące spokojnie kursowali między
Wielką Brytanią a  Kanadą, nasuwał wniosek, że nie tylko wrabiali prasę, ale
i oszukiwali opinię publiczną.
Tuż po powrocie Harry’ego do Kanady para książęca pokazała, jak wprawnie
umie unikać fotoreporterów, gdy jej to pasuje. Niezauważeni opuścili Vancouver
Island, zostali odstawieni na lotnisko, gdzie wsiedli na pokład firmowego
gulfstreama JP Morgana, i  jeszcze tego samego wieczoru wylądowali w  Palm
Beach. To dowodzi, że wbrew temu, co twierdzili, wcale nie znajdowali się pod
stałą obserwacją prasy.
Bez względu na wszystko nadal zazdrośnie strzegli swojej prywatności. Teraz,
gdy przestali być pracującymi członkami rodziny królewskiej i stali się prawdziwie
prywatnymi obywatelami, nie przejmowali się, że z  jednej strony nawołują do
zmniejszenia śladu węglowego, grzmiąc, że „każde działanie się liczy”, ponieważ
„planeta jest zagrożona i  odpowiedzialność spoczywa na nas wszystkich”,
a  z  drugiej na potęgę korzystają z  prywatnych odrzutowców. Ale Harry miał już
gotową odpowiedź. Musiał chronić swoją rodzinę, więc ten środek podróżowania
nie był luksusem, lecz koniecznością. Ich sytuacja była tak wyjątkowa, że latanie
komercyjnymi liniami zwyczajnie nie wchodziło w grę.
Wciąż niezauważeni przez prasę, która najwyraźniej nie miała jeszcze wprawy
w śledzeniu każdego ich kroku, swoją pierwszą noc w Palm Beach spędzili w willi
Sereny Williams. Następnego dnia polecieli do Miami na zorganizowany przez JP
Morgana Alternative Investment Summit, dołączając do grona czterystu
dwudziestu pięciu gości konferencji, wśród których znaleźli się zdyskredytowany
były premier Tony Blair, dziedzic morskiej fortuny Stavros Niarchos III i  jego
świeżo poślubiona żona Daria Żukowa, Alex Rodriguez i  Jennifer Lopez, Magic
Johnson, brytyjski architekt lord Foster z  Thames Bank oraz właściciel drużyny
Patriots Robert Kraft. Szczyt zorganizowano w ogromnym namiocie postawionym
na terenie pięciogwiazdkowego 1 Hotel w  Miami South Beach. Dla podkreślenia
ważności zaproszonych gości podwojono ochronę oraz postawiono dwumetrowy
mur uniemożliwiający spacerującym po słynnej plaży turystom zajrzenie do środka.
Było to pierwsze oficjalne pojawienie się księcia i  księżnej Susseksu po
ustąpieniu z funkcji starszych rangą członków rodziny królewskiej i pod względem
finansowym nie mogli wybrać lepiej. Abstrahując od potencjalnej zapłaty za
wygłoszoną mowę, mieli teraz dostęp do środków JP Morgana. Wolni od
ograniczeń, nie musieli dłużej opierać się zakusom innych potężnych instytucji
finansowych, które już ustawiały się do nich w  kolejce. Po to porzucili Wielką
Brytanię – i biorąc pod uwagę ich zachowanie na konferencji, byli wniebowzięci,
że mogą wziąć w niej udział.
Gayle King, dziennikarka i  przyjaciółka Meghan, przedstawiła ją ciepłym
i  podekscytowanym głosem prawdziwej profesjonalistki. Księżna zaczęła od
wylewnego wyznania swoich uczuć do Harry’ego, niezaprzeczalnie cudownego
mężczyzny, wartego miłości przyzwoitej kobiety, która uchroniła go od strasznego
królewskiego życia, pozbawionego niezależności finansowej. Przygotowawszy
grunt przed widownią złożoną z multimilionerów i miliarderów, rozumiejących nie
tylko wartość pieniądza, ale i  niewymierny prestiż rodziny królewskiej, następnie
przedstawiła Harry’ego, który wygłosił porywającą i emocjonalną mowę o swoich
zmaganiach psychicznych po śmierci matki. Meghan słynie z  pisania wszystkich
przemówień pary, więc i  tym razem efekt był wzruszający, a  Harry bez
najmniejszych zahamowań obnażył swoją duszę przed współczującą publicznością,
podkreślając, że trauma spowodowana śmiercią matki popchnęła go do rozpoczęcia
terapii w  wieku dwudziestu ośmiu lat. Rozwodził się nad ich decyzją ustąpienia
z funkcji starszych rangą członków rodziny królewskiej, składając ją na karb owej
traumy i  strachu przed powtórką z  historii. Tym samym ujawniał błąd logiczny
w  swoim rozumowaniu, gdyż sytuacja Diany i  Meghan jest zupełnie
nieporównywalna, a  ewentualne półsieroctwo Archiego było bardzo mało
prawdopodobne. Następnie wyznał, że opuszczenie rodziny królewskiej było dla
niego niezwykle bolesne, ale nie żałuje tej decyzji, ponieważ był to jedyny sposób
na zachowanie integralności jego własnej małej rodziny, sugerując, że bez
przeprowadzki do Kalifornii jego małżeństwo mogłoby nie przetrwać. Podkreślił,
że oboje z  Meghan patrzą z  optymizmem w  przyszłość, również tę finansową,
i  pragną wspierać organizacje humanitarne, które dużo dla nich znaczą. Pewien
wnikliwy obserwator podsumował jego przemówienie słowami: „emocjonalna,
zgrabna, acz nieco nielogiczna litania, sprowadzająca się do jednego: dajcie mi
pieniądze w zamian za moją klasę”.
Mark Borkowski jako jeden z  licznych komentatorów zastanawiał się, czy
podobne postępowanie ostatecznie nie „obniży wartości” marki pary książęcej. „To
dowodzi, że stoją przed trudnym zadaniem. Muszą dużo zarobić i  w  którymś
momencie powinie im się noga. Pytanie brzmi: ile takich występów mają przed
sobą? Ile razy można wałkować temat zdrowia psychicznego?”
Piers Morgan, który w  dzieciństwie stracił ojca, potępił Harry’ego za
„czerpanie korzyści” ze śmierci matki poprzez dzielenie się osobistymi
szczegółami swojej żałoby na forum publicznym. Jak to ujął, „istnieje duża różnica
między naświetlaniem problemu zdrowia psychicznego w  ramach kampanii
społecznej a  wywnętrzaniem się za tłusty czek przed obrzydliwie bogatymi
bankierami, potentatami biznesu, politykami i  celebrytami. Czerpiąc zysk ze
śmierci matki, Harry niczym nie różni się od mediów, które potępia za to samo”.
Zgodziła się z  nim przeważająca liczba internautów, oskarżając Harry’ego
o  kupczenie pamięcią matki. Znakomicie podsumował to jeden z  użytkowników
Twittera: „Jestem zniesmaczony, że Harry postanowił zarabiać na śmierci Diany.
Nie sądziłem, że tak nisko upadnie. Wstyd i  hańba. Powinno się im odebrać
tytuły”.
Nie wszyscy jednak podzielali te odczucia. Świadomy, że górnolotne ideały
zazwyczaj ustępują względom finansowym, jeden z  komentatorów „Forbesa”
napisał: „Obecność na konferencji z  udziałem najbogatszych ludzi świata była
bardzo inteligentnym posunięciem. Jej tematem przewodnim jest zbudowanie
lepszego i zamożniejszego świata dla przyszłych pokoleń, a to zagadnienie bliskie
sercu Harry’ego”.
Nie ulega wątpliwości, że Meghan, dla której budowanie sieci kontaktów
zawsze było priorytetem, miała świadomość, że aby zbić majątek, muszą nawiązać
znajomości z  najzamożniejszymi firmami i  ludźmi świata. Mówi się, że za swoje
przemówienie Harry i  Meghan zainkasowali milion dolarów. Faktem jest
natomiast, że odtąd JP Morgan będzie w miarę potrzeby korzystać z usług swoich
królewskich ambasadorów, którzy każdorazowo mogą liczyć na pół miliona do
miliona dolarów, w zależności od okazji i swojego wkładu.
Podczas gdy brytyjscy komentatorzy ubolewają nad tym, że para książęca się
sprzedała, i  są zdania, iż w  miarę upływu czasu jej wartość spadnie do zera,
bardziej obeznani ze światem Amerykanie dobrze wiedzą, że zawsze będzie istniał
rynek na usługi celebrytów, nawet tych przebrzmiałych, jeśli tylko kiedyś cieszyli
się statusem gwiazd największego formatu. Obecność Tony’ego Blaira na
konferencji JP Morgana najlepiej świadczy o tym, że bankierzy nie wzgardzą nawet
politykiem oskarżanym o wspieranie zbrodni wojennych, chociażby po tej „dobrej”
stronie. Choć w  Wielkiej Brytanii były premier stał się persona non grata,
w  Stanach jego nazwisko nadal przyciąga tłumy, a  wypowiedzi Meghan nie
pozostawiają wątpliwości, że wraz z  Harrym pragnie nie tylko mu dorównać, ale
wręcz przebić jego potencjał zarobkowy i  gwiazdorski status w  jej ojczyźnie.
Bardzo możliwe, że jej ocena okaże się trafna, gdyż ona i Sunshine Sachs wiedzą,
co w  Stanach sprzedaje się najlepiej, i z pewnością nie będą szczędzić wysiłków,
by książę i  księżna Susseksu stali się najjaśniejszą w  amerykańskim panteonie
gwiazd.
Rozdział 12

Mimo ustąpienia z  funkcji książę i  księżna Susseksu wciąż należą do rodziny


królewskiej i jest to ich największy atut, zwłaszcza w Stanach, gdzie ich reputacja
nie ucierpiała tak jak w Wielkiej Brytanii. Trudno sobie wyobrazić, by stracili tam
na popularności do tego stopnia, że ich marka stanie się bezwartościowa. Dlatego
też zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli o  nich czytać, a  napędzana
rozgłosem działalność komercyjna zapewni im krociowe zyski, które jednak
z  czasem zaczną maleć. Dylemat, przed którym stają osoby publiczne pokroju
Tony’ego Blaire’a czy Harry’ego i Meghan, jest prosty: im bardziej się sprzedajesz,
tym mniej pożądany się stajesz. Co nie znaczy, że nie zachowają wysokiej wartości
materialnej. Po prostu mogą liczyć na mniejsze przebicie, niż gdyby cieszyli się
reputacją nieskalaną komercją.
W oczach zwolenników ich pogoń za pieniądzem nie jest haniebnym
przedsięwzięciem, lecz szlachetnym pragnieniem niezależności finansowej. Jednak
krytycy wytykają im, że tę już osiągnęli i  tak naprawdę kieruje nimi chciwość.
Harry jest wart w  przybliżeniu czterdzieści milionów dolarów, roczne uposażenie
pary książęcej ze skarbu państwa wynosiło ponad trzy miliony  – nie licząc
wydatków w granicach dwóch milionów – sama Meghan natomiast była warta co
najmniej cztery miliony.
Abstrahując od oskarżeń o  zachłanność, prawda jest taka, że Meghan i  Harry
zwyczajnie nie mają środków na sfinansowanie stylu życia, jaki marzy się księżnej,
a także na zabezpieczenie jej przyszłości, jaka by ona nie była. Ponieważ naturalnie
nie mogą tego przyznać, ubierają swoją nieuzasadnioną pazerność, jak widzą to
Brytyjczycy, w szatki czegoś, co dla przeciętnego Amerykanina jest jak najbardziej
do przełknięcia: poszukiwań niezależności finansowej.
Zarówno Harry, jak i  Meghan mogą poszczycić się długoletnią działalnością
charytatywną i  o  ile jej intencje są podawane w  wątpliwość, o  tyle jego motywy
nigdy nie były kwestionowane. Nie ulega wątpliwości, że Harry przesiąkł
królewskim etosem humanitarnym, spuścizną matki i  jeszcze większymi
osiągnięciami filantropijnymi ojca. Rodzina królewska od zawsze wspiera
dobroczynność, więc najpewniej będzie ona nadal grała dużą rolę w  działalności
pary. Niemniej zanim Meghan pojawiła się w życiu Harry’ego, pomysł połączenia
jej z czerpaniem własnych korzyści nigdy nawet nie przyszedłby mu do głowy.
Wiosną 2020 roku podjęli pierwsze kroki w stronę założenia nowej organizacji
skupiającej ich inicjatywy charytatywne i humanitarne, wybierając na jej dyrektor
zarządzającą Catherine St. Laurent, byłą szefową Pivotal Ventures, fundacji
Melindy Gates na rzecz kobiet i rodzin. Po tym, jak królowa odmówiła im prawa
do wykorzystania Sussex Royal, w  odpowiedzi na pytanie prestiżowego
prawicowego „The Telegraph” ogłosili, że nazwą ją Archewell. W  jednym
z postów skierowanych do swoich sympatyków wyjaśniali:

Podobnie jak Wy, obecnie obraliśmy sobie za cel wspieranie walki


z  globalną pandemią koronawirusa, ale z  uwagi na pojawienie się
informacji o  nazwie naszej organizacji, która stała się również inspiracją
dla imienia naszego syna, chcielibyśmy podzielić się z  Wami jej historią.
Pomysł zrodził się z naszego pragnienia, by zrobić coś dla świata i poprawy
losu jego mieszkańców. Nazwa „Archewell” łączy w sobie starożytne słowo
oznaczające siłę i działanie oraz angielskie słowo „studnia” symbolizujące
głębokie pokłady zasobów, z  których musimy czerpać. Nie możemy się
doczekać chwili, w której Archewell rozpocznie działalność.

Nie po raz pierwszy zadali sobie trud, by wyjaśnić, że ich organizacja będzie
udzielała pomocy wedle uznania jej założycieli.
Ich elastyczne i nieustrukturyzowane podejście zapewni im nieograniczone pole
manewru w  kwestii wyboru wspieranych inicjatyw, jednocześnie gwarantując
wolność finansową. Mimo że oboje utrzymują, iż działalność humanitarna zawsze
będzie jednym z ich priorytetów, prawda jest taka, że równie mocno motywują ich
związane z  nią korzyści finansowe. Gdyby kierował nimi wyłącznie altruizm,
w  rodzinie królewskiej mieliby znacznie większe możliwości. Wolni strzelcy to
zupełnie inna kategoria, ale jako tacy będą mogli odcinać kupony, które byłyby
poza ich zasięgiem, gdyby pozostali pracującymi członkami domu panującego.
Dotychczasowe uposażenie musi w  ich oczach wyglądać bardzo skromnie
w porównaniu z obecnymi zarobkami, a wynosiło ono: trzy do czterech milionów
dolarów rocznie od skarbu państwa, kolejny milion lub dwa na wydatki, tyle samo
na garderobę księżnej plus wyrównanie z  kasy księstwa Kornwalii, o  darmowym
kwaterunku nie wspominając. W  porównaniu z  czterdziestominutową pogadanką
dla JP Morgana, za którą zainkasowali jedną czwartą swojego rocznego uposażenia
jako pracujących członków rodziny królewskiej, dla kogoś zorientowanego na zysk
to rzeczywiście marne grosze.
Miejmy nadzieję, że uda im się stworzyć organizację dobroczynną
umożliwiającą niesienie pomocy potrzebującym, choć z oczywistych względów na
dużo mniejszą skalę niż w  rodzinie królewskiej. Niemniej czekają ich problemy,
z  jakimi nie musieliby się mierzyć, gdyby nie zrezygnowali ze swojej funkcji.
Biorąc pod uwagę ich zadeklarowane pragnienie zbudowania niezależności
finansowej, nie unikną podejrzeń o  chęć wzbogacenia się na swojej działalności
dobroczynnej ani pytań o  sposób rozdzielania wpływów między Archewell
a osobiste konta pary książęcej.
Naturalnie mają znakomitych doradców finansowych i  speców od PR-u,
wprawionych w  ubieraniu jednego w  szatki drugiego i  w  ostrych atakach na
każdego, kto ośmieli się zakwestionować ich zniekształcony obraz rzeczywistości.
Niemniej groźba podawania w wątpliwość ich intencji zawsze pozostanie żywa.
W rezultacie będą musieli stawić czoła konsekwencjom – jawnym i ukrytym –
podobnych podejrzeń. Co nie znaczy, że ich działalność humanitarna nie przyniesie
owoców; mogą one być po prostu mniejsze niż spodziewane. Pamiętajmy, że chcą
być noszeni na rękach jako para największych dobroczyńców świata. Jest to
możliwe do osiągnięcia, ale będą musieli zachować wyjątkową ostrożność, bo
prasa po obu stronach Atlantyku niczego tak nie uwielbia jak potknięć bogatych
i uprzywilejowanych.
Szczególnie w  Stanach filantropia i  działalność humanitarna przynoszą
rozmaite korzyści – od ulg podatkowych i niebagatelnych funduszy na wydatki po
umowy „coś za coś”. Podobnej księgowej kreatywności pałac zawsze unikał
i życzyłby sobie, by unikała ich również para książęca. Te dodatki także stanowią
budulec tak upragnionej przez małżonków niezależności finansowej, a  z  nimi
z kolei wiąże się szereg zagrożeń.
Choć niewtajemniczonym może się wydawać, że JP Morgan to jedyna
instytucja finansowa, z jaką Meghan i Harry nawiązali współpracę pod przykrywką
działalności humanitarnej, w  rzeczywistości od 2019 roku ich drugim partnerem
instytucjonalnym jest Goldman Sachs. Jak na aktywistów społecznych, którym
ochrona środowiska tak bardzo leży na sercu, że Harry czasami nie może wstać
z łóżka, wybór Goldman Sachs może wydawać się zaskakujący.
Podczas osławionej zapaści kredytowej bank był krytykowany za nieetyczne
praktyki polegające na rekomendowaniu swoim klientom produktów finansowych,
przeciwko którym sam grał, zarabiając ich kosztem miliardy dolarów. W rezultacie
bank poszedł na ugodę opiewającą na ponad pięć miliardów dolarów, choć dziesięć
lat później pojawiły się kolejne informacje o  nadużyciach, tym razem w  Wielkiej
Brytanii, gdy Komisja Nadzoru Finansowego nałożyła na nich karę w  wysokości
ponad trzydziestu czterech milionów funtów za błędne zaraportowanie ponad
dwustu transakcji na przestrzeni dekady. Gdyby Harry i Meghan nadal działali pod
egidą rodziny królewskiej, nie ulega wątpliwości, że nie pozwolono by im
nawiązać stałej współpracy z instytucjami, które ściągnęły na siebie takie kary. Ale
teraz, gdy są wolnymi strzelcami, mogą robić interesy, z kim chcą. Pozostaje tylko
mieć nadzieję, że nie skończą tak jak książę i księżna Palma de Mallorca.
By zapewnić sobie pełną swobodę działania, Harry i  Meghan zamknęli swoje
biuro w pałacu, co oznaczało koniec z jakimkolwiek ich kontrolowaniem. Wezwali
wszystkich piętnastu pracowników, by jednocześnie wręczyć im wypowiedzenia.
„To było jak grom z jasnego nieba – powiedział mojej przyjaciółce jeden z nich. –
Nikt się tego nie spodziewał”. Cały sztab wykazywał się niezachwianą lojalnością
i  wyjątkowym poświęceniem, nieraz w  obliczu prowokacji, gdyż działał na
pierwszej linii ognia, przyjmując na siebie ataki prasy i  samej pary książęcej,
niepotrafiącej radzić sobie z  frustracją. Innymi słowy, praca dla Meghan
i  Harry’ego nie należała do najłatwiejszych. Pomimo to wszyscy byli jej oddani
i spodziewali się dłuższego zatrudnienia.
Na pałacowych posadach pracowało się kiedyś przez całe życie i choć od tego
czasu wiele się zmieniło, nikt nie traktuje ich jako zatrudnienia tymczasowego.
Jednak w przypadku sztabu księcia i księżnej Susseksu działało to inaczej.
Niektóre nominacje były kontrowersyjne, jak na przykład wybór Sary Latham
na szefową PR-u Susseksów, choć jej zachowanie było tak nienaganne, że została
specjalną doradczynią królowej, podległą bezpośrednio jej osobistemu
sekretarzowi, Edwardowi Youngowi. Jednak większości nie kwestionowano, tak
jak w przypadku Fiony McIlwham, ich osobistej sekretarz oddelegowanej z Biura
Spraw Zagranicznych. Podkradziony firmie Burberry David Watkins, który został
doradcą pary ds. mediów społecznościowych, wbrew wcześniejszej gwarancji
stałego zatrudnienia został zwolniony, podobnie jak Marnie Gaffney, wicedyrektor
PR-u, która wniosła znaczący wkład w organizację ich wizyt w Australii i Afryce.
Wszyscy oni odznaczali się nienaganną etyką pracy, udzielali konstruktywnych rad
i  często wykonywali swoje obowiązki w  niezwykle trudnych warunkach, czego
bynajmniej nie ułatwiał im drugi sztab za oceanem, działający według zupełnie
innych wytycznych i  przysparzający im wielu problemów. To oczywiście
przypieczętowało los dworzan, ponieważ Meghan i  Harry nie chcieli słuchać, że
nawiązywanie stałej współpracy z  firmami takimi jak JP Morgan czy Goldman
Sachs podkopuje ich królewski prestiż, chcieli za to uniknąć ryzyka, że sztab
doniesie „górze” o  ich wątpliwych poczynaniach, tym samym sabotując ich
interesy. Jak każdy, kto zajmuje wysoką pozycję, Harry i  Meghan chcieli
wykorzystać ją w  maksymalnym stopniu i  nie zaprzątali sobie głowy detalami
takimi jak to, czy ich przedsięwzięcia są stosowne dla członków rodziny
królewskiej. Jak powiedział mi pewien dworzanin, „Meghan wychodzi z założenia,
że wszystkie dolary są zielone, i  gdy już znajdą się na koncie, nie ma znaczenia,
skąd pochodzą. Najważniejsze, że je zasilają. A Harry jak zawsze ją wspiera”.
Koniec końców, para książęca ma do zaoferowania tylko jedno: przynależność
Harry’ego do rodziny królewskiej. Oprócz popisów na scenie żadne z  nich nie
może pochwalić się talentem. Umiejętność wygłaszania porywających przemówień
jest przydatna, ale co z  ich treścią? Dopóki księcia i  księżną chroniła królewska
ranga, nikomu nawet do głowy by nie przyszło oskarżać ich o  oportunizm, ale
teraz, gdy otwarcie weszli w  świat komercji, własnoręcznie odarli się
z  królewskiego prestiżu. Są członkami domu panującego na sprzedaż bądź do
wynajęcia, co bardzo łatwo może się odbić na tych resztkach autorytetu, jakie im
zostały.
Nie oni pierwsi postanowili przekuć ów królewski prestiż w złoto, choć nikomu
jeszcze się to nie udało. Wymienić tu można króla Jugosławii Piotra czy króla
Rumunii Michała, którego babka, królowa Marie, cieszyła się tak wielką
popularnością, że na jej cześć zorganizowano na Wall Street paradę z  rzucanym
z  okien confetti, a  także licznych potomków domów panujących Rosji, Niemiec,
Austrii, Włoch, Grecji, Danii czy Hiszpanii  – żadne z  nich nie odkryło
alchemicznej formuły przemiany królewskiego blasku w  prawdziwe złoto.
Ostatecznie albo wżeniali się w majętne rodziny, albo obchodzili się bez bogactwa,
a to dlatego, że gdy minął pierwszy szał, zainteresowanie nimi malało. Naturalnie
Meghan dysponuje pewną przewagą: jest Amerykanką, która w  dodatku zna na
wylot branżę rozrywkową. Z  drugiej strony dotychczas bardziej przypominała
Hope Cooke, byłą królową Sikkimu, niż Grace Kelly. Urok rodziny królewskiej,
jak trafnie zauważyli Kanadyjczycy, rozwiewając nadzieje pary książęcej na
zapuszczenie korzeni w swoim kraju, polega na jej niedostępności i egzotyce.
Pomimo to Harry i  Meghan mają swój plan i  się go trzymają. Jest starannie
przemyślany i  obliczony na zmaksymalizowanie szans powodzenia, choć sukces,
jaki im się marzy, to bynajmniej nic pewnego. Swoje usługi wycenili tak wysoko,
że stać na nie wyłącznie miliarderów. Jedynymi, którzy do tej pory się zgłosili, są
Bill i  Melinda Gatesowie. Jako znana na całym świecie para filantropów
i  aktywistów, mieli w  swojej stajni wszystko z  wyjątkiem koronowanej pary
książęcej. Teraz skaptowali księcia i  księżną Susseksu, więc obserwowanie, jak
rozwinie się ta współpraca, będzie szalenie ciekawe. W ilu wspólnych inicjatywach
wezmą udział? Łączy ich wystarczająco dużo, by zawiązać silną relację, i  za
kulisami już przystąpili do dzieła.
Pojawiły się nawet pogłoski, że Bill Gates rozważa kandydowanie w wyborach
prezydenckich w  2024 lub 2028 roku. Jeśli to prawda, prędzej czy później jakiś
życzliwy parze książęcej dziennikarz zasugeruje Meghan jako kandydatkę na
wiceprezydenta.
Na szczycie piramidy społecznej nie ma wielkiego tłoku, więc pary, które wiele
łączy, dość łatwo się tam odnajdują. Jak już wspominałam, zawsze trzeba brać pod
uwagę czynnik ludzki. Niewiele par prezentuje ten sam poziom prestiżu oraz
polityczno-humanitarne sympatie co Bill i Melinda Gatesowie, więc nic dziwnego,
że znakomicie czują się w towarzystwie Meghan i Harry’ego, którzy wnoszą w tę
przyjaźń to, czego ci pierwsi nie mają – i vice versa.
Niemniej pod wieloma ważnymi względami pary nie są sobie równe.
W  porównaniu z  Gatesami książę i  księżna Susseksu to nędzarze, co jednak
w  niczym nie przeszkadza, tak jak w  przypadku stosunkowo niezamożnego króla
Juana Carlosa i bajecznie bogatego króla Arabii Saudyjskiej Abdullaha. Gdy dużo
majętniejsza strona uważa tę drugą za równą sobie, to, co dla jednych jest pokaźną
kwotą, dla innych może być drobiazgiem. W  pewnych kręgach szepcze się, że
założyciel Microsoftu wsparł Meghan i  Harry’ego, choć nie na taką skalę jak
Abdullah Juana Carlosa.
Naturalnie istnieją pewne zasadnicze różnice między sytuacją władcy
Hiszpanii, skrępowanego ograniczeniami swojej pozycji, a elastycznością, jaką po
odejściu z pałacu cieszą się Meghan i Harry. Co nie zmienia faktu, że w 2008 roku
saudyjski monarcha polecił swojemu doradcy ds. polityki zagranicznej przelać sto
milionów dolarów na szwajcarskie konto panamskiej firmy Lucum należącej do
hiszpańskiego króla. Nie ma wątpliwości, że był to prezent dla Juana Carlosa,
czego zresztą dowodem jest potwierdzenie wpłaty, i  świadczy to o  szczodrości
zamożnego władcy wobec jego uboższego „brata”, jak Abdullah nazywał Juana
Carlosa.
Naturalnie ambicje finansowe Harry’ego i  Meghan znacznie przewyższają
marne sto milionów dolarów. „Ich ludzie” szacują, że rocznie mogą zarobić nawet
pięciokrotnie więcej. Zobaczymy, czy za pięć lat para książęca rzeczywiście zasili
szeregi miliarderów, na co liczą zarówno główni zainteresowani, jak i ich doradcy.
Tymczasem  – choć nie pokusili się o  ofiarowanie im tak hojnego prezentu  –
w pewnych kręgach mówi się, że Bill i Melinda Gatesowie pomogli im zadomowić
się w Kalifornii.
Bez wątpienia jakiś dobroczyńca ich wspiera. Nawet przy prywatnych
zapomogach księcia Karola wydatki Harry’ego i  Meghan znacznie przewyższały
środki, jakimi dysponowali. Nawet ochrona stanowiła problem. Przestali mieć
status „osób ochranianych międzynarodowo”, więc nie spełniali warunków, by
ubiegać się o dotacje państwa. Rachunki za ich ochronę były jednym z powodów,
dla których Kanadyjczycy woleliby ich u  siebie nie gościć, a  Harry i  Meghan
przenieśli się do Kalifornii na dzień czy dwa przed odebraniem im państwowej
ochrony. Amerykanie również odmówili ponoszenia jej kosztów, co zupełnie nie
dziwi w  świetle miażdżącej krytyki Trumpa ze strony Meghan, która nazwała go
między innymi dzielącym społeczeństwo mizoginem, oraz nagrania, na którym
Harry w rozmowie z rosyjskimi dowcipnisiami podającymi się za Gretę Thunberg
i jej ojca oskarża prezydenta USA o to, że „ma krew na rękach”, bo jego polityka
w sprawie zmiany klimatu jest sprzeczna z ich zapatrywaniami.
Z wiarygodnych źródeł wiem, że książę Karol odmówiłby wyłożenia czterech
milionów rocznie na ich ochronę, nawet gdyby dysponował takimi środkami – a nie
dysponuje.
Prowadzenie stylu życia miliarderów wymaga wyjątkowo dużych dochodów,
a Meghan i Harry’ego nie stać nawet na „podstawowe” luksusy miliarderów.
Zanim znajdą dla siebie willę, której zakup pochłonie przynajmniej połowę ich
kapitału, wynajem domu będzie ich kosztował tysiące dolarów dziennie, nie
wspominając o innych wydatkach, takich jak opłacanie sztabu.
Jeśli nie zdołają zaklepać sobie kilku dużych umów rocznie przynoszących
minimum trzydzieści, czterdzieści milionów, utrzymanie takiego poziomu życia
bez pomocy z  zewnątrz będzie niemożliwe. Tylko dzięki dobroczyńcy tak
szczodremu jak król Abdullah wobec króla Juana Carlosa Harry i Meghan unikną
hańbiącego rozmieniania się na drobne, które pogrążyłoby ich prestiż, a wraz z nim
potencjał zarobkowy.
Para książęca zarzuciła duże sieci. Zakres działalności Archewell sugeruje nie
tylko agresywny marketing, ale i  szeroki wachlarz produktów, dzięki któremu
rzeczywiście mogą zostać miliarderami, tyle że sprzedając drobnicę każdemu, kto
zechce uszczknąć odrobinę ich „klasy” i  humanitarnych snów. Nie żeby na tym
kończyły się pomysły Meghan. Choć nieubłaganie zbliża się do czterdziestki i nie
zostało jej już dużo czasu, by zabłysnąć na srebrnym ekranie, wyraziła chęć
wskrzeszenia swojej kariery aktorskiej z nadzieją, że uda jej się spełnić swoje dwa
największe marzenia: zdobyć Oscara i  jednocześnie zbić fortunę. „Jej ludzie”
zatroszczyli się o  to, by w  mediach pojawiły się informacje, że otrzymała wiele
ofert, których nie brała pod uwagę, ponieważ były zbyt „kiczowate” dla kogoś o jej
pozycji. Niemniej pozostaje otwarta na propozycje wiodących reżyserów
potrafiących w  pełni uwydatnić talent wielkiej księżnej Susseksu. Pojawiły się
złośliwe komentarze, że na razie żaden z  wiodących reżyserów się nie objawił,
więc tylko czas pokaże, czy ziszczą się jej ambicje, by zostać poważną i poważaną
aktorką.
Dużo pewniejsza droga do sławy i fortuny wiedzie przez obopólnie korzystne
układy ze sponsorami miliarderami i  największymi firmami, które stać na czcze
projekty pod przykrywką działalności humanitarnej. Dzięki tym wyrafinowanym
metodom z  królewskich społeczników Harry i  Meghan staną się bajecznymi
bogaczami.
W czasie Wielkanocy 2020 roku w kręgach królewskich mówiło się, że właśnie
tę drogę wybrali z myślą o utrzymaniu prestiżu przy maksymalnym wykorzystaniu
swojego potencjału zarobkowego. Potwierdzeniem tego była wiadomość Catherine
St-Laurent do współpracowników, w której pisała: „Po bez mała dziewięciu latach
współpracy z  Fundacją Billa i  Melindy Gatesów oraz Pivotal Ventures
rozpoczynam nowy rozdział i  chciałam Wam zostawić swoje namiary, żebyśmy
nadal mogli utrzymywać kontakt. Z  początkiem przyszłego tygodnia przejmuję
obowiązki dyrektora zarządzającego nowej organizacji non profit Meghan M.
i  księcia Harry’ego. Oni również rozpoczynają nową drogę, na której będę im
z radością towarzyszyć, realizując ich wizję na polach, które są dla nich ważne”.
Ci, którzy myśleli, że para książęca ma w zanadrzu tylko łzawą historię cierpień
Harry’ego po śmierci matki, nie docenili pomysłowości Meghan. Harry nie musi
błyszczeć głębokimi przemyśleniami i  intelektem. Jako syn i  brat przyszłych
królów zawsze będzie się cieszył prestiżem. Meghan również udowodniła, że jak
nikt umie podczepiać się pod instytucje i ludzi, którzy dopomagają jej w karierze.
Nawet jeśli po drodze napotka schody, raczej nigdy nie straci tego talentu. Jeżeli
Archewell nabierze wiatru w  żagle, tak jak wyobrażają to sobie z  Harrym, okaże
się, że ich odejście z pałacu było trafioną decyzją, gdyż staną się królem i królową
światowej filantropii i  jako tacy zyskają międzynarodowe poważanie, a  szacunek
brytyjskiej opinii publicznej nie będzie im do niczego potrzebny.
Inna sprawa, czy Harry kiedykolwiek zdoła zapełnić pustkę po rodzinie
i ojczyźnie, które porzucił.
Nawet jeśli książę i księżna Susseksu w  przyszłości się rozwiodą, jeżeli tylko
uda im się zostać miliarderami czy chociażby multimilionerami oraz wiodącą parą
filantropów świata, okryją się tak wielką chwałą, że pozycja Meghan będzie
praktycznie nie do ruszenia. W takim wypadku byłabym bardzo zaskoczona, gdyby
zerwała związki ze stworzoną przez siebie organizacją humanitarną, zapewniającą
jej prestiż i utrzymanie wysokiej pozycji do końca życia. Którego resztę być może
spędzi tak jak Jackie Kennedy – na pokładzie jachtu jakiegoś miliardera.
Jeśli ktokolwiek wypadnie za burtę, będzie to Harry. Gdyby Meghan nie
namówiła go na przeprowadzkę do Kalifornii, nie staliby teraz u progu potencjalnej
świetności, o  jakiej mu się nie śniło, dopóki nie pokazała mu możliwości, które
teraz się przed nimi rysują. Jeśli nie powinie im się noga, otworzą się przed nimi
drzwi nie tylko do wielkiego bogactwa, ale i  renomy oraz uznania, o  których
mógłby tylko pomarzyć jako młodszy syn księcia Walii. Dzięki wizji, determinacji
i  pomysłowości Meghan mają przed sobą cały wachlarz opcji. Istnieje wszelkie
prawdopodobieństwo, że księżna zmierza ku wrotom chwały prowadzącym wprost
do skarbca – bez względu na to, czy wejdzie tam sama, czy z Harrym u boku.
Czyż to nie ironia, że para sprawiająca wrażenie tak bardzo zakochanej budzi
tyle spekulacji na temat tego, jak długo potrwa jej małżeństwo? A  jednak już od
dnia ślubu obstawiane są w  tej materii zakłady. Cynicy mówią, że potencjalny
rozwód nawet nie przemknął Harry’emu przez myśl, ale łebska Meghan na pewno
wzięła taką ewentualność pod uwagę. Dobrze wie, że jako byłej żonie księcia
byłoby jej dużo trudniej założyć prestiżową organizację charytatywną i  czerpać
z  niej korzyści, które zaczną teraz spływać do ich kiesy. „Biedak jest jak wierny
piesek drepczący za swoim panem  – powiedział mi jeden z  jego kuzynów.  – Nie
zdaje sobie sprawy, że im większą fortunę zgromadzą, tym szybciej pewnego dnia
go zostawi i odejdzie z lwią jej częścią. Wszyscy rozpaczamy nad jego losem”.
Biedak czy nie, niewątpliwie lojalny Harry stoi murem za żoną. Oboje dobrze
wiedzą, że albo zatoną, albo wypłyną, więc trzymają się razem i  czujnie strzegą
swojej „marki”. Najlepszym tego dowodem jest wyczerpujące oświadczenie, jakie
zamieścili na swoim profilu gwoli wyjaśnienia, gdy niedługo po informacji
o  ustąpieniu z  funkcji zorientowali się, że ich prestiż jest zagrożony przez utratę
prawa do używania godności JKW. Poinformowali mianowicie swoich fanów, że
„zachowają godność i tytuły Jego Królewskiej Wysokości księcia Susseksu oraz Jej
Królewskiej Wysokości księżnej Susseksu. Ale jako że począwszy od wiosny 2020
roku przestaną być pracującymi członkami rodziny królewskiej, wraz z  tą chwilą
przestaną używać godności JKW”. Dodali, że „mimo iż monarchia ani kancelaria
rządu nie mają międzynarodowych praw do słowa «royal», książę i  księżna
Susseksu nie zamierzają używać nazwy «Sussex Royal» ani jakiejkolwiek innej
formy słowa «royal» w żadnym kraju świata”. Przypomnieli swoim fanom, że „nie
planują założenia «fundacji», lecz pragną wspierać zmiany i  wysiłki wielu
znakomitych fundacji na całym świecie”. Poskarżyli się też, że „standardowy
wniosek o  rejestrację znaku towarowego złożony w  celu jego zabezpieczenia tak
jak w  przypadku The Royal Foundation księcia i  księżnej Cambridge, został
cofnięty” i „choć niektórzy członkowie rodziny królewskiej podejmują zatrudnienie
poza instytucją, w przypadku księcia i księżnej Susseksu zastosowano roczny okres
próbny”.
W oczach wtajemniczonych Meghan i  Harry wkroczyli do akcji, by ochronić
swoją „markę”. Z uwagi na użycie rzadko spotykanych słów, do których Meghan
miała słabość za swoich blogerskich czasów, nie było wątpliwości, kto jest autorem
oświadczenia. Co więcej, „People” zacytowało przyjaciół księżnej  – nazwali oni
„złośliwymi krytykantami” tych, którzy mieli czelność sprzeciwić się jej planom
i  upierać się przy rocznym okresie próbnym. Według owych przyjaciół w  ten
sposób chciano ukarać parę za jej pragnienie wolności.
Dla wtajemniczonych oświadczenie Meghan i  Harry’ego było nie tylko
pogardliwe, ale i pełne nieścisłości. Mijało się z prawdą niemal w każdym punkcie,
co interpretowano jako chęć podbudowania prestiżu pary książęcej w Stanach, nie
zważając na potencjalną szkodę dla monarchii. Po pierwsze, potraktowanie przez
nich kwestii godności JKW było z  gruntu fałszywe. Mimo że, technicznie rzecz
biorąc, zachowali ją, zabroniono im jej używać. Nie był to ich dobrowolny wybór.
Utracili prawo do tytułowania się JKW zarówno publicznie, jak i  prywatnie.
Ewidentnie ten, kto pisał oświadczenie, nie rozumiał różnicy między terminami
„technicznie” a  „formalnie”; choć formalnie zachowywali królewską godność,
z technicznego punktu widzenia utracili prawo do jej używania.
Jeśli chodzi o  twierdzenie, że monarchia i  kancelaria rządu nie mają
międzynarodowych praw do słowa „royal” w przypadku bezpośrednich związków
z  Koroną oraz firm zarejestrowanych bądź prowadzonych w  Zjednoczonym
Królestwie, nie tylko mijało się ono z  prawdą, ale i  postrzegano je jako
impertynencję i kwestionowanie prawa Korony do ochrony wizerunku. Przecierano
oczy ze zdumienia, że członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej podważają
środki prawne, dzięki którym dom panujący ma gwarancję, że nikt nie nadużyje
swojego królewskiego statusu.
Istnieje wiele przepisów prawnych, jak na przykład Ustawa
o  przedsiębiorstwach z  2006 roku nadająca sekretarzowi stanu ds. biznesu
jurysdykcję nad królewskimi nazwami „w przypadku wszelkiego rodzaju
przedsiębiorstw”. Ustawa ta umacnia konwencję paryską o  ochronie własności
przemysłowej z 1883 roku chroniącą wszystkie królewskie znaki towarowe. Wśród
wielu jej sygnatariuszy znalazły się również Kanada (1887) i  USA (1923), więc
twierdzenia pary książęcej, jakoby miała prawo do używania słowa „royal” bez
pozwolenia Korony, stały w sprzeczności z międzynarodowym prawem z zakresu
ochrony znaków towarowych.
W Kanadzie, jako państwie formalnie podległym Koronie, również obowiązują
przepisy regulujące użycie słowa „royal”, a  wnioski o  jego wykorzystanie muszą
być kierowane do biura gubernatora generalnego, co po raz kolejny zadaje kłam
twierdzeniu Meghan i  Harry’ego, jakoby mieli prawo do działania pod szyldem
Sussex Royal poza granicami Wielkiej Brytanii. Ich zapewnienia, że pomimo
małostkowości Korony dostosują się do jej życzeń, w  Stanach Zjednoczonych
mogły wyglądać na godną pochwały szlachetność, ale w  Wielkiej Brytanii
odbierano je jako pretensjonalny i  nieodpowiedzialny odwet dwójki zepsutych
bachorów nieprzejmujących się szkodami, jakie wyrządzają instytucji, której
zawdzięczają prestiż, bo ważniejsze jest dla nich korzystne zaprezentowanie się
w oczach swojej grupy docelowej.
Prasa brytyjska zdążyła już dojść do wniosku, że Meghan i Harry to wyjątkowi
hipokryci, sądzący, że zasady dotyczą wszystkich poza nimi. Przez większość
poprzedniego roku zbierali cięgi za to, że nie żyją według reguł, które sami głoszą.
Nie pomogła im gotowość do łamania krajowych i międzynarodowych przepisów
chroniących znaki towarowe przy jednoczesnych żądaniach, by prasa respektowała
prawo, które sami łamali, w szczególności w kwestii przecieku treści listu Meghan
do ojca i pozwu przeciwko „Mail on Sunday”, choć to jej „przyjaciele” naruszyli
tajemnicę korespondencji, zmuszając Toma seniora do obrony przed ich zarzutami.
W przeciwieństwie do amerykańskiej prasa brytyjska była tym oburzona.
Jakby tego było mało, w  swoim oświadczeniu powoływali się na podobny
wniosek o  rejestrację znaku towarowego złożony przez księcia i  księżną
Cambridge, co świadczy o  niezwykłym talencie sztabu PR-owego Harry’ego
i  Meghan do zaciemniania sytuacji, by kosztem innych przedstawić ich
w korzystnym świetle. Po raz kolejny uwidoczniły się różnice w odbiorze sprawy
po dwóch stronach Atlantyku. W  Stanach przeszła ona prawie bez echa, głównie
dlatego, że brytyjska rodzina królewska nie jest amerykańską instytucją, lecz
źródłem podziwu, zainteresowania bądź obojętności  – w  zależności od punktu
widzenia czytelnika. Jednak w  Wielkiej Brytanii ten policzek został zauważony,
choć obie sytuacje były nieporównywalne. Pałac nigdy nie miał obaw, że książę
i  księżna Cambridge oddadzą się działalności komercyjnej mogącej zaszkodzić
monarchii, a  im samym nigdy nie zdarzyło się ukrywać swoich zamiarów, czego
nie można było powiedzieć o  księciu i  księżnej Susseksu, których plany
komercyjne przez cały poprzedni rok były największą kością niezgody w  pałacu.
Chcieli robić to, na co mieli ochotę, nie pytając nikogo o  zdanie. Bez nadzoru,
konsultacji i zdecydowanie bez wyrzutów sumienia, jak wtedy, gdy pałac odkrył, że
zawarli umowę z Disneyem na dubbing Elephants Without Borders.
Gdy piszę te słowa, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Meghan
i  Harry celują w  stałą współpracę z  amerykańskimi miliarderami o  liberalnych
poglądach, promując nawzajem swoje inicjatywy charytatywne i humanitarne. To,
jak poważnie będą traktowani w  przyszłych latach, zależy od wielu zmiennych,
między innymi stopnia ich popularności, obopólnie korzystnych związków
z instytucjami finansowymi i ludźmi pokroju Billa i Melindy Gatesów czy Oprah
Winfrey, a  nawet od medialnej posuchy lub jej braku, co wpłynęłoby na większe
bądź mniejsze zainteresowanie ich ostatnim postem.
Osobiście nie przewiduję, by w  najbliższej przyszłości zniknęli z  radaru, bo
oboje dobrze wiedzą, że sława to towar, który ma swoją cenę, a  nagrodą są nie
tylko pieniądze, ale i  chwała oraz możliwość wykorzystania rozgłosu na rzecz
inicjatyw filantropijnych.
Jeśli idzie o sławę i fortunę w Stanach Zjednoczonych, Meghan ma całkowitą
rację. USA to nie Wielka Brytania. Pod pewnymi względami Amerykanie hołdują
innym wartościom niż my, a to, co sprawdza się za oceanem, nie sprawdza się u nas
i odwrotnie. Miałam to szczęście, że przez kilka lat kształciłam się w Stanach i do
dwudziestego piątego roku życia mieszkałam w Nowym Jorku. Mam tam rodzinę
i  przyjaciół, których często odwiedzam. Znam zatem obie strony medalu. Prasa
brytyjska może się okłamywać, że bez jej zainteresowania Meghan i Harry sczezną
w  zapomnieniu, ale to niemożliwe. Nawet jako królewski niewypał duet Harry
i Meghan – albo sama Meghan – będzie pożądany. Może w mniejszym stopniu, niż
gdyby zachowali swoją rangę, a  w  razie rozwodu  – w  mniejszym, niż gdyby
Meghan pozostała żoną Harry’ego, ale akurat to może się zmienić w zależności od
tego, za którego miliardera następnie wyjdzie.
Zawsze znajdą się instytucje pożądające pierwszej wody celebrytów, nawet
takich, których popularność napędza jedynie sprawny PR. W  świecie komercji
znajdą się również przedsiębiorstwa chętne zapłacić im za pomoc w  sprzedaży
swoich produktów i  zyskaniu większej rozpoznawalności czy prestiżu. Talent
Meghan i  Harry’ego do PR-u oraz ambicje księżnej, by zostać najsławniejszą
kobietą świata, bez wątpienia nadal będą napędzać ich popularność na Instagramie,
a  jej biznesowa smykałka zapewni im maksymalny zysk w  każdym tego słowa
znaczeniu. Tak czy owak, bardzo się zdziwię, jeśli w  przyszłości nie będziemy
o  niej słyszeć jeszcze częściej  – z  Harrym lub bez niego. To kombinatorka
najwyższej próby, która nie zakończyła jeszcze swojej wspinaczki na szczyty
prestiżu i nagród finansowych, a w moim odczuciu nigdy nie porzuci jej z własnej
woli.
Oboje będą ją kontynuować, głosząc hasła przemawiające do ich lewicowych
sympatyków. Krytyków zaś czekają oskarżenia o  rasizm, antyfeminizm i  całe zło
tego świata ze strony PR-owców oraz zwolenników księcia i  księżnej. Ci ludzie
nigdy nie będą w stanie zrozumieć, że inni nie lubią Meghan po prostu dlatego, iż
nie zdołała ich do siebie przekonać.
Jeśli chodzi o  Harry’ego, wątpię, by nadal dzielił się ze światem swoim
cierpieniem, o  ile nie będzie pewny pożądanej reakcji opinii publicznej, ale
z  pewnością sięgnie po inny repertuar na modłę swoich sympatyków. Będzie
musiał to zrobić, bo nie może wciąż powtarzać tej samej śpiewki o  żałobie po
matce. Poza tym jego problemy ze zdrowiem psychicznym wynikają z niej tylko po
części, jak powiedział mi pewien członek rodziny królewskiej. „Harry na śmierć
matki zrzuca winę za rzeczy, które nie mają z  nią nic wspólnego. Nie jest
geniuszem intelektu, a prawda jest taka, że to Diana go spaczyła, rozpieszczając go
do granic możliwości. Nie akceptowała jego miejsca w  szeregu, podobnie zresztą
jak swojego. Wiele z  jego wewnętrznych problemów wynika z  braku stawiania
zdrowych granic. Nie ma co liczyć na wyzdrowienie, jeśli nie zmierzy się
z rzeczywistością. Osobiście nie sądzę, by miał po temu dość intelektualnej głębi”.
Naturalnie na spuściznę Diany można spojrzeć również z  zupełnie innej
perspektywy. Wpajając mu, że jest wyjątkowy jako człowiek, a  nie jako książę,
uwolniła Harry’ego z oków pozycji, dzięki czemu jest w stanie funkcjonować poza
światem pałacu. Dopiero Meghan pokazała mu, jak to zrobić, ale odwagę, by
wyruszyć w nieznane, książę zawdzięcza im obu.
To ciekawe, jak bardzo zmienił się pod wpływem Meghan. Zanim ją poznał,
wątpił w  siebie z  powodu świadomości, że do geniuszów nie należy. Pod jej
skrzydłami nabrał tak wielkiej wiary w  siebie, że teraz wraz z  nią chce zmieniać
świat. Wygląda na to, że dzięki jej motywacji, by nie pozwalał się „ograniczać tym
bzdurom, którymi od dziecka go karmiono”, pozbył się zahamowań i uwierzył, że
oboje są dużo inteligentniejsi od sztywniaków prawiących kazania o  ostrożności
i  granicach. W  ich mniemaniu jedynym, czego należy się bać, jest strach,
a  ponieważ oboje są na swój sposób nieustraszeni, razem stanowią przerażającą
kombinację.
Taki brak ograniczeń musi być niezwykle ekscytujący i zapewne zawdzięczają
mu niesamowite perspektywy, jakie obecnie się przed nimi rysują.
W  przeciwieństwie do Harry’ego Meghan od najmłodszych lat wpajano brak
ograniczeń. Zwłaszcza ojciec wychowywał ją w  przekonaniu, że należy się z  nią
liczyć nie z uwagi na pozycję, uprzywilejowanie czy nawet talent, lecz na prawo do
„posiadania głosu”. Nie da się ukryć, że księżna zna swoje mocne strony, które
w większości zawdzięcza nie wykształceniu czy wiedzy, lecz determinacji. Nie da
się też ukryć, że ma ich wiele. Jej krytycy pokroju Giny Nelthorpe-Cowne
sugerują, że nadużywała ich do tego stopnia, iż stały się jej słabościami. Dała sobie
pełne prawo do kontrolowania i  decydowania o  wszystkim, do zdobywania
kolejnych szczytów bez pozwolenia tych, którzy się z nią nie zgadzają albo stoją jej
na drodze, co od ślubu z Harrym wielokrotnie udowadniała, postanowiwszy stanąć
w  szranki z  królewskim establishmentem i  pokonać go w  jego własnej grze. Jest
przeświadczona, że tylko jej zdanie jest słuszne i  że ma prawo robić to, co chce,
tylko dlatego, że jest Meghan Markle i  przecież nie może pozwolić wygrać tym,
którzy jej zawadzają. Wszystko to składa się na obraz silnej kobiety, która jest
równie potężnym sojusznikiem co przeciwnikiem i  której nie należy lekceważyć.
Krytycy Meghan uważają, że jej miłość własna graniczy z  megalomanią, że
zachęcała Harry’ego do rozwinięcia w  sobie niezdrowego przeświadczenia
o  własnej potędze i  że bez jej kontroli i  siły intelektu książę zawsze będzie
narażony na bolesny upadek. Abstrahując od ich atutów, dla własnego dobra
powinni obniżyć poprzeczkę, jaką sobie ustawili.
Niemniej hołdują popularnym wartościom oraz poglądom i dopóki nie zmienią
frontu, a za sterami stać będzie trzeźwo myśląca Meghan, mogą liczyć na sukcesy.
Naturalnie to może się zmienić, jeśli księżna wejdzie do polityki, gdyż między
sławą a grą polityczną istnieją ogromne różnice, z których główna polega na tym,
że w  pierwszym przypadku wszystko odbywa się na scenie, a  w  drugim często
najważniejsze są zakulisowe rozgrywki.
Przypadek Meghan obrazuje siłę pewności siebie. Owszem, możesz jej
zawdzięczać miejsce na salonach, ale jeśli później sprowadza na ciebie tak wielką
falę krytyki, że nikt nie chce mieć z  tobą nic wspólnego, jak to miało miejsce
w  Wielkiej Brytanii, działa raczej na twoją niekorzyść. Nieograniczona pewność
siebie księżnej zapewniła jej stosunkową zamożność, aprobatę i uznanie, o jakich
marzyła i rozpisywała się na swoich blogach. Królewski pałac okazał się dla niej za
ciasny i zbyt restrykcyjny. Jej przeciwnicy mogą dojść do wniosku, że przypomina
Normę Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca, ale prawda jest taka, że miała
świadomość, iż rola księżnej i  wysokiego rangą członka najważniejszej rodziny
królewskiej świata zwyczajnie nie zaspokaja jej ambicji. Jak ujął to sam Harry, „nie
zmieniła się. Jest tą samą kobietą, którą poznałem i poślubiłem”. Dostrzegła okazję
do zbudowania własnej sceny, na której mogła mówić swoim głosem i którą mogła
do woli manipulować w  pogoni za bogactwem, władzą, uznaniem i  aprobatą,
których tak pragnęła. Osiągając je, udowodni wszystkim swoją wyjątkowość i nikt
już nie ośmieli się jej zlekceważyć, jak to miało miejsce w  czasach jej powolnej
wspinaczki po drabinie hollywoodzkiej kariery.
Prawda jest taka, że pragnienia i ambicje Meghan zwyczajnie nie przystawały
do królewskiego życia. Ale jest sprytna i  choć odejście z  pałacu odbiło się na jej
popularności w Wielkiej Brytanii, z powodzeniem zainstalowała się tam, gdzie to
się naprawdę liczyło: w Stanach Zjednoczonych.
Sposób, w jaki tego dokonała, wiele o niej mówi. Meghan dobrze zna wartość
porządnego pretekstu. Diana wiedziała, że straci zwolenników i  przywileje, jeśli
przyzna, że pragnie odzyskać wolność, więc zrzuciła winę za rozpad małżeństwa
na Karola, choć w  głównej mierze to ona ją ponosiła. Meghan jednak musiała
wymyślić coś lepszego, by porzucić pozycję, za którą większość ludzi dałoby sobie
uciąć rękę. Zamiast przyznać: „chcę podziwu, nie krytyki, miliardów dolarów na
koncie, choć setkami milionów też nie pogardzę, a  pałac odmawia mi do tego
prawa”, zaczęła się rozwodzić, że królewskie życie „zabija dusze” jej i Harry’ego
i  muszą ratować się ucieczką „dla dobra” swojego zdrowia psychicznego. Tymi
paroma krótkimi zdaniami zmieniła swoje pragnienie swobody w  sprawę życia
i śmierci, a siebie i księcia w ofiary na granicy choroby umysłowej.
Ale nie wszystkim w  Wielkiej Brytanii zdołała zamydlić oczy. Pewien
dworzanin, który podziwia jej „zimną krew”, powiedział mi: „Nie wykurzyłabyś jej
stąd bombą atomową, gdyby dostała możliwość nieograniczonego zarobku”.
Innymi słowy, Meghan chciała wycisnąć pozycję swoją i  męża jak cytrynę, nie
rezygnując z wysokiej rangi w rodzinie królewskiej. Niemniej i tak stworzyłaby dla
siebie scenę za oceanem, gdyż pragnęła również poklasku, a o ten było łatwiej pod
okiem potulnej prasy amerykańskiej niż niezależnej brytyjskiej.
W pałacu nikt nie mógł wyjść z  szoku, że „zniżyła się do tego, by chciwość
i próżność ukryć pod płaszczykiem obaw o zdrowie psychiczne”, jak powiedział mi
inny dworzanin. „Tylko zepsute bachory myślą, że odmowa spełnienia ich
wszystkich kaprysów odbija się na ich zdrowiu psychicznym. Dorośli ludzie radzą
sobie z  frustracją  – wszyscy muszą sobie z  nią radzić  – a  nieumiejętność
przełknięcia rozczarowania świadczy tylko o  tym, że jest się rozpieszczonym
dzieciakiem, który musi dorosnąć”.
Chociaż jej wpisy na blogach sugerują, że zawsze obawiała się, iż niespełnione
ambicje odbiją się na jej kondycji psychicznej, pałac niesłusznie oskarżył ją
o  cyniczne wykorzystanie słabości Harry’ego, który w  2016 roku wraz
z  Williamem i  Catherine założył Heads Together, inicjatywę w  kwestii zdrowia
psychicznego.
Wśród osób związanych zawodowo z  ochroną zdrowia psychicznego panuje
przekonanie, że można je zachować, nawet jeśli życie rozdaje złe karty i  trzeba
dostosować swoje ambicje do rzeczywistości, choć ta może przytłoczyć tak bardzo,
że potrzebna jest pomoc specjalisty. Zdrowie psychiczne to nie to samo, co łatwe
szczęście. Oznacza radzenie sobie również w  obliczu przeciwności  – lub
odwrotnie: zaburzającego równowagę powodzenia. W kręgach dworskich nie było
tajemnicą, że William i Harry zmagali się nie tylko z żałobą po śmierci matki, ale
i z problemami wynikającymi z zawirowań w dzieciństwie. Byli dziećmi z rozbitej
rodziny i  wiedzieli, jak duży wpływ na kondycję psychiczną ma brak szczęścia.
Catherine z kolei pochodzi ze szczęśliwej rodziny, choć jej brat James cierpiał na
depresję. Innymi słowy, nawet harmonijne środowisko rodzinne nie gwarantuje
braku problemów.
Sięgając po ten argument, Meghan i  Harry stawiali się na wygranej pozycji,
gdyż ich pragnienie „niezależności finansowej” można było tłumaczyć
„problemami psychicznymi”, co przemawiało do młodego pokolenia oraz do
rodaków księżnej. Pałacowi natomiast udowadniało ich niezwykły spryt
i umiejętność budzenia współczucia u docelowej grupy odbiorców.
Jak powiedział jeden z  przyjaciół Harry’ego, „Meghan jest zadowolona tylko
wtedy, gdy może robić wszystko, na co ma ochotę. On z kolei najlepiej sobie radził
w  ustrukturyzowanym środowisku takim jak wojsko. Wcale nie musiał spełniać
każdej swojej zachcianki, by być szczęśliwym”. Z  chęcią dzielił obowiązki
kolegów, nawet te niezbyt przyjemne. Jeśli tylko były konieczne i  stosowne, nie
miał przed nimi najmniejszych oporów. Meghan nie lubi się tak poświęcać i  jeśli
coś jej nie odpowiada, nie chce mieć z  tym nic wspólnego. Przestała widzieć
korzyści w naginaniu się do jakiegokolwiek systemu; to system ma naginać się do
niej. Cokolwiek by o niej mówić, trzeba mieć nie lada odwagę, by wyjść za księcia,
zostać księżną, a  stwierdziwszy, że królewskie życie to nie to, zrobić coś, co nie
udało się żadnej innej królewskiej żonie: przekonać męża, że istnieje lepsza
alternatywa, dzięki której dostaną wszystko, czego pragną. Trudno o większy pean
na cześć siły i  determinacji. Mimo że Harry przystał na tę propozycję, mózgiem
całej operacji była Meghan i należą się jej za to słowa uznania.
W końcu wyjechali. Postawili na swoim. Uwolnili się od systemu, który w ich
mniemaniu ograniczał ich możliwości, i  zastąpili go własnym. Meghan
poinstruowała przyjaciół, by za pośrednictwem magazynu „People” ogłosili wszem
wobec, że jest szczęśliwa z  powodu wyprowadzki z  Wielkiej Brytanii i  oboje
z  mężem patrzą z  ekscytacją w  przyszłość. Obecnie są w  Kalifornii, kładąc
fundamenty pod hollywoodzki styl życia, o  jakim śnili. Pomimo rzekomego
pragnienia prywatności osiedli w  miejscu, gdzie paparazzi będą mieli do nich
nieporównywalnie większy dostęp niż w  Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Prawda
jest taka, że oboje pragną sławy, tyle że na własnych warunkach. Marzy im się jej
hollywoodzka wersja, nie brytyjska i  królewska. Nie chcą robić tego, co inni
członkowie domu panującego, czyli wstawać o  wpół do siódmej rano, by zjeść
śniadanie i  wyszykować się na ósmą, kiedy przylatuje helikopter i  zabiera ich
w  głąb kraju  – na spotkanie z  grupą robotników, przecięcie wstęgi, wizytę
w  miejscowej podstawówce, odsłonięcie tablicy, obiad z  burmistrzem oraz
lokalnymi dostojnikami czy kolejne nudne spotkania, po których wracają do domu,
by się przebrać przed równie nudnym, acz ważnym wieczornym wyjściem.
Oswobodzili się, by prowadzić, jak to nazywają, zwyczajne życie, choć
w przypadku osób tak uprzywilejowanych jak oni to pojęcie względne. Twierdzą,
że uwielbiają długie spacery, wspólne praktyki jogi, zabawę z  Archiem
i  gotowanie. Chcą mieć dużo wolnego czasu, by skupić się na sobie i  na swoim
synu, którego pragną wychować na „zwykłego” człowieka. Nie da się ukryć, że jest
to prostsze i  mniej wyczerpujące niż pełnienie funkcji pracujących członków
rodziny królewskiej, ale bez wątpienia to również tylko część prawdy, bo Meghan
to wulkan energii, który zamierza dorobić się wielkiej fortuny. Nie zrezygnowała
również z innych wielkich ambicji, w tym prześcignięcia Diany jako najsławniejsza
kobieta świata z  największą liczbą obserwujących na Instagramie, a  w  dalszej
przyszłości nie wykluczała nawet objęcia fotela prezydenta USA. Poświęca zatem
dużo czasu na to, co jej krytycy nazwaliby intrygami i  machinacjami, choć
w  oczach jej sympatyków to raczej kreatywne i  pomysłowe strategie prawdziwie
wybitnej indywidualności.
Biorąc pod uwagę wszystkie ofiary, które dla niej poniósł, Harry wygląda na
bez reszty przywiązanego do Meghan. Z własnej woli porzucił swój świat na rzecz
jej wizji stworzenia własnego. Jednak już w kwietniu 2020 roku stało się jasne, że
ma problemy z przystosowaniem się do nowego życia. Jako pierwsza potwierdziła
to dr Jane Goodall, brytyjska antropolog i  prymatolog oraz przyjaciółka pary,
mówiąc, że to dla niego duże „wyzwanie”. Inny przyjaciel Harry’ego powiedział,
że książę skarżył się, iż „nie na to się pisał”, biorąc ślub, i nie miał pojęcia, „w co
się pakuje”. Gdy zaczął mieć wątpliwości, czy na pewno dobrze zrobił, porzucając
armię, w Wielkiej Brytanii uruchomiły się syreny alarmowe, a do akcji wkroczyli
czujni i  zaniepokojeni „pałacowi frajerzy”. W  maju zatelefonował do mnie
wiarygodny informator, mówiąc, że pałac zaczął planować powrót księcia.
W pojedynkę.
Jak widać, silna osobowość Meghan nie potrafiła zastąpić armii, a  jej wielkie
plany wspólnej przyszłości okazały się dla Harry’ego rozczarowaniem. Czas
pokaże, jak będą wyglądały jego relacje z  żoną, która postrzega zewnętrzne
ograniczenia jako przeszkody do pokonania bądź do obejścia. Czyżby Meghan
popełniła ten sam błąd co Diana? Zbyt apodyktyczna żona żądająca od męża
wyrzeczenia się wszystkiego, co kocha, by ją zadowolić, może skłonić nawet
najbardziej oddanego mężczyznę do wniosku, że małżeństwo to gra niewarta
świeczki. W przypadku księcia i księżnej Walii doszło do tego, że Karol postanowił
wycofać się emocjonalnie z  obawy, że całkowicie się zatraci, co ostatecznie
przypieczętowało los jego pierwszego małżeństwa. Czy żądania Meghan
doprowadzą do podobnej sytuacji?
Jak sama przyznała, nie chce słyszeć żadnych „narzekań”. To oznacza, że nie
przyjmuje do wiadomości słowa „nie”. Nie wiadomo, co się stanie, jeśli  – albo
kiedy – Harry przestanie się z nią zgadzać czy nawet drażnić ją swoim milczącym
sprzeciwem. W każdym małżeństwie, nawet tak dobrze dobranym jak ich, zdarzają
się rozbieżności. Jeszcze w  styczniu 2020 roku nikomu nie przyszłoby do głowy
zastanawiać się nad rozpadem tego związku i  choć Harry nadal kocha Meghan,
wygląda na to, że improwizowany styl bycia żony mocno się na nim odbija. Być
może trzyma go już przy niej tylko świadomość tego, co w razie rozwodu stanie się
z  Archiem. Przeprowadzka do Kalifornii zapewniła przewagę Meghan, więc jeśli
przed rozstaniem Harry nie zdoła sprowadzić rodziny z  powrotem do Wielkiej
Brytanii, będzie ona miała prawo zatrzymać Archiego w Stanach, co skazywałoby
ojca i syna na utrzymywanie kontaktu na odległość.
Co więcej, Meghan ma silnego sojusznika w  osobie swojej matki. Doria
podobno wyraziła opinię, że najlepiej byłoby, gdyby jej córka wyprowadziła się
z  Wielkiej Brytanii i  rozpoczęła nowe życie w  Stanach, twierdząc, że martwi się
o jej kondycję psychiczną. „Nie rozumie, że rozczarowanie nie musi zaraz odbijać
się na zdrowiu psychicznym – powiedział mi jeden z dworzan. – Nie pojmuje, że
istnieje różnica między roszczeniami rozpieszczonego dużego dziecka a zdrowymi
oczekiwaniami rozsądnego dorosłego”. Doria, ze swoim doświadczeniem w pracy
socjalnej, nie ma wystarczających kompetencji, by doradzać tym, dla których ceną
za wysoką pozycję i  uprzywilejowane życie są osobiste wyrzeczenia oraz tak
zwana praca dla idei. Rozwój bywa bolesny, lecz w  ostatecznym rozrachunku
wzbogacający. „To ludzie o  małych ambicjach wywodzący się ze skromnego
środowiska. Pani Ragland jest miłą, dumną kobietą, ale nie zna świata, o  tym
królewskim nie wspominając. Z  kolei jej córka to najbardziej zepsuta
i  roszczeniowa Panna Nikt, jaką miałem nieprzyjemność poznać”, dodaje mój
rozmówca.
Wielbiciele Meghan bynajmniej nie podzielają tej opinii. W ich oczach Meghan
nie oderwała Harry’ego od rodziny, przyjaciół ani królewskich korzeni, lecz
oswobodziła z oków życia, które nie pozwalało mu skupić się na tym, co naprawdę
ważne. Postrzegają go jako beneficjenta jej wielkoduszności, choć w  mniemaniu
wielu Brytyjczyków stracił rozum i mimo że jego rozkapryszenie wzbudza rosnącą
irytację, ewidentna desperacja, by zadowolić żonę, obok potępienia budzi także
współczucie.
Po raz kolejny w  grę wchodzi czynnik ludzki. Rodzina królewska zdała sobie
sprawę, jak kruche jest zdrowie psychiczne ich obojga, czego przed ślubem nikt nie
podejrzewał. Są wulkanami rozgorączkowanych emocji, które nie tylko grożą
wybuchem, ale bardzo często wybuchają.
Ich cierpienie przed przeprowadzką do Stanów było widoczne jak na dłoni.
Bliscy byli zszokowani, jak bardzo są zgorzkniali pomimo uprzywilejowanego
życia i wzajemnej miłości. Pod wpływem Meghan, zachęcającej męża do „kontaktu
ze swoimi uczuciami”, niestabilność emocjonalna Harry’ego wymknęła się spod
kontroli, a jego żona zyskała towarzysza broni, który zamiast ją hamować, zachęcał
do niepokorności. Nakręcali się nawzajem w  niekończącej się spirali ambicji,
determinacji i  pasji, ale w  tym emocjonalnym koktajlu pierwszych skrzypiec nie
grała radość, tylko rozżalenie. Ten dysonans wzbudzał w  bliskich zarówno
niepokój, jak i  konsternację, co najzwięźlej podsumował Mike Tindall, mąż Zary
Phillips, córki księżniczki Anny: „Życzę im tylko szczęścia. Muszą odnaleźć
własną drogę, ale najważniejsze, żeby oni i Archie byli szczęśliwi”.
Życzenia „tylko” szczęścia parze, która prowadzi tak uprzywilejowane życie,
mogą wydawać się dość skromne, ale jeśli ścieżka niezależności była jedyną drogą
ku niemu, rodzina królewska stwierdziła, że należy im pozwolić na nią wstąpić.
Każdy związek na swój sposób się nakręca. Interakcja Harry’ego i Meghan to
fascynujące studium obrazujące, jak zamknięta w  swoim świecie para, dla której
ograniczenia to największe zło tego świata, potrafi dotrzeć zarówno do
negatywnych, jak i  pozytywnych stron osobowości drugiej strony, uruchamiając
ciąg przyczynowo-skutkowy, który w  raptem półtora roku zmienia ją
z najpopularniejszej w najbardziej potępianą. W obojgu drzemią głębokie pokłady
pasji, rozkapryszenia, roszczeniowości i  agresji, które doprowadziły ich do tego
punktu.
Podczas gdy przyszłość Meghan nie budzi niczyich obaw, wielu bliskich
Harry’ego niepokoi się, co będzie, jeśli gałąź, na którą wdrapał się z pomocą żony,
nagle się złamie. „Ta perspektywa napawa przerażeniem – powiedziała mi pewna
księżna. – Wszyscy boją się nawet o tym myśleć”. To właśnie strach, że Harry się
załamie, a nawet targnie na swoje życie, stoi za ogromną taryfą ulgową, jaką dostali
małżonkowie.
Rzeczywiście nawet pobieżna analiza pokazuje, że łączą ich bolesne przejścia
i  nadwrażliwość. Choć oboje obarczyli winą za swoje cierpienia oczywistych
„podejrzanych” – on śmierć matki, ona swoją tożsamość rasową – ich krytycy nie
są pozbawieni racji, utrzymując, że wypływa ono również z  ich cech
osobowościowych takich jak nadmierna emocjonalność i  skłonność do brania
wszystkiego do siebie. Harry od początku był skazany na dużo większą
niestabilność niż William, bynajmniej nie z powodu śmierci matki, lecz zwykłego
rozpieszczenia, natomiast rozpieszczona przez ojca Meghan nie potrafiła radzić
sobie z  frustracją, gdy nie udawało jej się postawić na swoim. Jak ujęła to jedna
z  jej przyjaciółek, od której odcięła się po sukcesie W garniturach, „nigdy nie
uwierzę, że Meghan kiedykolwiek padła ofiarą uprzedzeń rasowych. Być może
jestem w  tym niesprawiedliwa, ale mam stuprocentową pewność, że to tylko
wspomnienia post factum. Nikt nie przypomina sobie chociażby jednego takiego
przypadku w  jej życiu. Jedynym bólem, jakiego doświadczyła, było długie
czekanie na przełom w  karierze. To musiało być nie do zniesienia dla kogoś, kto
był przyzwyczajony, że zawsze dostaje to, czego chce”.
Naturalnie jeśli Meghan ma skłonność do dramatyzowania, na co ewidentnie
wskazuje jej zachowanie, jej cierpienia musiały być prawdziwe  – i  pod tym
względem zasługuje na współczucie. Najnowsze badania naukowe dowodzą, że nie
ma różnicy pomiędzy rzeczywistymi a  urojonymi wspomnieniami, więc ktoś, kto
okłamuje siebie i innych, że ucierpiał na skutek wyimaginowanego incydentu, nosi
w sobie takie same blizny jak ten, komu to się naprawdę przydarzyło.
Meghan powinna była o tym wiedzieć, gdyż na swoim blogu sama rozwodziła
się nad skutecznością autosugestii, wmawiając sobie, że dostała daną rolę. Ale
nawet jeśli nie rozumiała, że składanie porażek na karb tożsamości rasowej
przyniesie jej ból zamiast ukojenia, w  niczym nie umniejsza to jej obecnych
cierpień. Oznacza to tylko, że sama jest odpowiedzialna za ból, w  którym tkwi,
przynajmniej na pewnym poziomie. Jednak podobnie jak Harry nie ponosi winy za
to, że ją rozpieszczono. Rodzic, który tak robi, tylko wyrządza swojemu dziecku
krzywdę. Winni są tutaj Diana i  Tom senior, choć tylko ojcu Meghan jest dane
widzieć owoce swojego dzieła. Gdyby wychował córkę na mniej zadufaną w sobie
i wpoił jej, że niepohamowana ambicja niekoniecznie prowadzi do szczęścia, być
może osiągnęłaby mniej, ale i  oszczędziłaby sobie wiele cierpienia. Owszem,
możliwe, że bez wsparcia ojca skończyłaby jako kelnerka, jak twierdzi jej siostra
Samantha, ale lepsza zadowolona kelnerka niż nieszczęśliwa księżna.
Tak jak wiele dorosłych dzieci rozpieszczających rodziców, Meghan i  Harry
mają skłonność do obwiniania wszystkich i wszystkiego – oprócz siebie i defektów
swojego charakteru – za nieumiejętność odczuwania satysfakcji z życia. Nic zatem
dziwnego, że obarczyli prasę winą za to, iż nie potrafili cieszyć się swoimi
niepowtarzalnymi przywilejami. To prawda, dostali w kość – i nie byliby ludźmi,
gdyby im się to podobało – ale wygodnie wrzucając wszystko do jednego worka,
wprowadzili opinię publiczną w  błąd. Zawsze dobrze mieć na podorędziu wroga,
którego można o  wszystko obwinić, zamiast przyjąć odpowiedzialność za własne
porażki i  niedociągnięcia, zwłaszcza gdy chce się zyskać popularność wśród
hollywoodzkiej elity. Choć ich zwolennicy to kupili, lepiej poinformowani
obserwatorzy wiedzą, że każdy jest kowalem własnego losu – i własnego szczęścia.
Założenie, że nie można cieszyć się pełnią życia, będąc ofiarą złej prasy, jest
absurdalne. Nie ja jedna stanowię na to żywy dowód.
Bez względu na punkt widzenia nie ulega wątpliwości, że po przyjeździe do
Kalifornii Harry i  Meghan obrali najgorszą taktykę z  możliwych, wypowiadając
wojnę niemal całej brytyjskiej prasie. W przeddzień dziewięćdziesiątych czwartych
urodzin królowej, 21 kwietnia 2020 roku, gdy na świecie szalała pandemia
koronawirusa i  w  większości krajów obowiązywał lockdown, Sunshine Sachs
skierowało następujące oświadczenie do redaktorów naczelnych „The Sun”, „Daily
Mail”, „Daily Express” i „Daily Mirror”:

Z uwagi na to, że książę i księżna Susseksu rozpoczęli nowy rozdział życia


i przestali otrzymywać uposażenie ze skarbu państwa, piszemy do Państwa
w sprawie wprowadzenia nowej polityki w kontakcie z mediami.
Podobnie jak Państwo, książę i księżna Susseksu wierzą w wolną prasę
jako jeden z  fundamentów demokracji, niezmiernie ważny szczególnie
w momentach kryzysowych. W swoim najlepszym wydaniu niezależna prasa
naświetla problemy i stoi na straży demokracji, piętnując nadużycia władzy.
Mówi się, że dziennikarstwo ma służyć przede wszystkim prawdzie.
Książę i księżna Susseksu w pełni się z tym zgadzają.
To wysoce niepokojące, że od wielu lat znaczna część prasy unika
odpowiedzialności za to, co pisze i drukuje, nawet ze świadomością, że są to
przeinaczenia, zwykłe kłamstwa bądź oburzające akty naruszenia
prywatności. Jeśli władzy nie towarzyszy poczucie odpowiedzialności,
zaufanie, którym obdarzamy media, jest zawodzone.
Cenę za to płacą ludzie ze wszystkich warstw społeczeństwa. Książę
i księżna Susseksu na własne oczy widzieli, jak życie zarówno ich przyjaciół,
jak i obcych jest niszczone dla zwiększenia sprzedaży i zysku z reklam.
Z uwagi na powyższe zawiadamiamy, że książę i  księżna Susseksu
odmawiają jakiejkolwiek współpracy z  Państwa gazetą. Te same zasady
obowiązują zespół PR-owy pary książęcej, by ochronić go przed tą stroną
prasy, której czytelnicy nigdy nie widzą.
Polityka ta nie ma na celu unikania krytyki. Nie chodzi o  uciszanie
debaty publicznej czy cenzurowanie dziennikarstwa z  prawdziwego
zdarzenia. Media mają wszelkie prawo pisać o księciu i księżnej Susseksu,
zarówno dobrze, jak i źle – lecz nie kłamliwie.
Podkreślają również, że restrykcje owe nie dotyczą całej prasy.
Książę i  księżna Susseksu z  chęcią podejmą współpracę
z  dziennikarzami i  mediami z  całego świata, w  tym obywatelskimi,
regionalnymi i lokalnymi oraz młodymi adeptami dziennikarstwa, by rzucić
światło na zaniedbywane problemy. Z  radością poszerzą bazę organów
prasowych, z  którymi współpracują, o  środowiska etniczne, których głos
często nie ma takiego przebicia, na jakie zasługuje.
Niemniej nie złożą się na ołtarzu reklamodawców i  kłamliwych plotek.
Mamy nadzieję, że ta nowa polityka zostanie przyjęta do wiadomości
i będzie respektowana.

Nic dziwnego, że list ten przyćmił urodziny Elżbiety II, po raz kolejny
udowadniając, że każde święto, duże czy małe, może paść ofiarą Harry’ego
i  Meghan. Każdy znawca PR-u od razu zauważy w  jego treści rękę sprawnych
amerykańskich speców od mediów. Abstrahując od naleciałości językowych i tonu
rodem z  Nowego Jorku z  domieszką Malibu, był to prawdziwy majstersztyk
frazesów i hipokryzji, mający na celu uciszyć nie dość czołobitne organy prasowe,
zaciemniając obraz sprawy i  sugerując nieświadomej opinii publicznej, że wśród
ofiar „ze wszystkich warstw społeczeństwa” płacących „cenę” za nieuczciwe
praktyki dziennikarskie znajdują się także Meghan i Harry – choć ich bolączki są
niewspółmierne do cierpień innych.
Jako osoba, której „życie [od czterdziestu sześciu lat] jest niszczone dla
zwiększenia sprzedaży i  zysku z  reklam”  – i  która z  powodzeniem skarżyła
wszystkie cztery wydawnictwa, a  jedno skarży nawet w  momencie pisania tych
słów – mam wszelkie kwalifikacje, by orzec, że działania Harry’ego i Meghan były
nieuzasadnione, nieusprawiedliwione i niebezpieczne dla wolności słowa i swobód
obywatelskich Brytyjczyków. Byłam oburzona, że oni i ich doradcy mają czelność
tak cynicznie podpinać się pod cierpienia innych, w  tym moje, zupełnie jakby
ukruszony paznokieć bolał równie mocno jak otwarte złamanie ręki.
To, co Harry i Meghan usiłowali zrobić, było nie tylko niekonstytucyjne. Był to
otwarty sprzeciw wobec zasad regulujących współpracę dwóch największych
brytyjskich instytucji: monarchii i prasy. Próbowali uzasadnić nową i niebezpieczną
politykę, która osłabiłaby strukturę naszych swobód obywatelskich, zwłaszcza
wolności słowa. Ich oskarżenia o  prześladowanie przez prasę były nieprawdziwe.
Owszem, krytykowano ich, ale większość zarzutów bynajmniej nie była
bezpodstawna. Za kogo oni się mieli, podważając odpowiednio wypośrodkowane
zasady chroniące wszystkich obywateli, nie tylko tych, o  których się pisze, ale
także przedstawicieli prasy? I to wyłącznie dlatego, że w swoim odczuciu padli jej
ofiarą? Działali lekkomyślnie, niepomni potencjalnych konsekwencji dla całego
narodu. Ich przewrażliwienie i  urojone poczucie krzywdy narażały innych na
jeszcze większą szkodę wynikającą z  osłabienia czwartej władzy. Czy naprawdę
byli tak oderwani od rzeczywistości, by uważać, że ich zranione uczucia
usprawiedliwiają podkopanie całej branży, choć system i  tak zapewnia
pokrzywdzonym pełną ochronę prawa?
Tym, co sprawiało, że ich działania stawały się nad wyraz niebezpieczne, był
całkowity brak baczenia na konsekwencje i myślenie tylko o własnych interesach.
Ian Murray, dyrektor zarządzający Towarzystwa Wydawców, którego celem jest
ochrona wolności słowa, w odpowiedzi na ich list wyjaśnił: „Choć książę i księżna
utrzymują, że wspierają niezależną prasę i  jej wartości, ich działania
niezaprzeczalnie noszą znamiona cenzury. Sugerując, że zamierzają wybierać
organy, z  którymi będą współpracować, i  te, które zamierzają ignorować, dają
pretekst, niewątpliwie bezwiednie, bogatym i uprzywilejowanym na całym świecie
do atakowania niewygodnych mediów”.
Murray może i  uważał ich manewr za bezwiedny, ale ja, po dogłębnym
zapoznaniu się z  agresywnymi metodami Sunshine Sachs wobec organów
prasowych, niepłaszczących się przed ich klientami, jakby byli chodzącymi
bóstwami, którym należy się pokłon, jestem zdania, że ich działanie było jak
najbardziej celowe. Całą sytuację najtrafniej podsumowują słowa skierowane
w latach trzydziestych do narodu niemieckiego przez Martina Niemöllera, pastora
i  antynazisty zesłanego do obozów koncentracyjnych Sachsenhausen i  Dachau:
„Najpierw przyszli po komunistów, ale się nie odezwałem, bo nie byłem
komunistą. (…) Wreszcie przyszli po mnie i nie było już nikogo, kto wstawiłby się
za mną”.
W swojej bezprecedensowej próbie nadania nowego kształtu relacjom z  prasą
Harry i Meghan nie wzięli pod uwagę, że stanowi ona integralną część brytyjskiego
życia publicznego, a  jej nadzór nad postaciami ze świecznika zawiera się niejako
w  pakiecie. Jak ujął to książę Filip, „rolą prasy jest zadawanie niewygodnych
pytań. Tak już jest i  musimy się z  tym pogodzić”. Nawet jako mieszkający za
granicą członkowie rodziny królewskiej książę i księżna Susseksu mają obowiązek
przestrzegać zasad i  obyczajów państwa, którego głową jest babka Harry’ego,
a przyszłymi królami jego ojciec i brat. Zarówno dziennikarzy, jak i tych, o których
piszą, chroni misterna sieć przepisów prawnych; niektóre są całkiem świeże, ale
inne pochodzą sprzed kilkudziesięciu, a  nawet kilkuset lat. Wszystkie brytyjskie
gazety są zobowiązane uprzedzić bohaterów swoich artykułów o  planowanej
publikacji, co roztacza parasol ochronny zarówno nad jednymi, jak i drugimi.
Ponieważ amerykańska prasa otrzymywała informacje o  rzekomych
uprzedzeniach rasowych i  klasowych wobec Meghan, za oceanem para książęca
mogła liczyć na dużo większe współczucie, niż gdyby była świadoma przeinaczeń
w celu ochrony ich marki.
Ja osobiście jestem rozżalona, że tym sprytnym kombinatorom udało się
zafałszować obraz rzeczywistości – z wielką szkodą dla całego narodu. Tymczasem
światem wstrząsnęła pandemia koronawirusa, całkowicie zmieniając jego oblicze,
i  to, co wcześniej wydawało się tak ważne, teraz zupełnie straciło na znaczeniu.
Harry i  Meghan również nie uchronili się przed jej skutkami. Podczas gdy inni
członkowie rodziny królewskiej w obliczu tego bezprecedensowego kryzysu stanęli
na wysokości zadania, uwięzieni w  swoim tymczasowym kalifornijskim domu
Harry i Meghan mieli kłopot z uderzeniem w odpowiedni ton.
Gdy pandemia rozszalała się na dobre, szpitale zapełniały się w zastraszającym
tempie, ludzie umierali tysiącami  – sam premier Boris Johnson ledwie uszedł
z  życiem  – a  rządy na całym świecie łamały sobie głowę nad najlepszymi
metodami walki z  wirusem, czcze wpisy Harry’ego i  Meghan przechodziły
zupełnie bez echa. Z wielotygodniowym poślizgiem radzili ludziom, by myli ręce,
i  oświadczyli wszem wobec, że będą publikować najnowsze sprawdzone
informacje. Ponieważ nawet eksperci nie byli zgodni, z czym mamy do czynienia,
Harry’ego i Meghan wyśmiano jako samozwańczych wirusologów, którzy nie mają
pojęcia, o czym piszą. W końcu ich strona została zamknięta i musieli polegać na
zaprzyjaźnionych dziennikarzach oraz wpisach swoich zwolenników. Jednak
zdążyli już wypaść z obiegu i ci z nas, którzy dobrze im życzyli, mieli nadzieję, że
do zakończenia kryzysu zejdą do podziemia.
Na szczęście umilkli, ale kilka dni później znowu się odezwali, kierując słowa
wsparcia do różnych środowisk. Ich starannie dopracowane posty były ewidentnie
obliczone na utrzymanie pary przy życiu. Mianowicie kontaktowali się z osobami,
które pękając z dumy, dzieliły się ze światem dobrą nowiną.
Dowodzi tego post szefa Project Food Angels, ulubionej organizacji
dobroczynnej Dorii Ragland. Na jego profilu instagramowym czytamy:
„Tegoroczny poranek wielkanocny książę i  księżna Susseksu poświęcili
wolontariatowi na rzecz Project Food Angels. W  środę kontynuowali rozwożenie
posiłków, by odciążyć naszych przepracowanych kierowców. Była to ich forma
podziękowania dla wolontariuszy, kucharzy i  pracowników, którzy od początku
pandemii koronawirusa nie szczędzą wysiłków na rzecz lokalnej społeczności. Ich
obecność była dla nas wielkim zaszczytem”. Właśnie o tego typu rozgłos chodziło
parze książęcej, a  prasa amerykańska szybko podchwyciła temat, zdobywając
nawet zdjęcia – Harry’ego w bandanie i Meghan w maseczce podczas rozwożenia
posiłków. Magazyn „People”, życzliwy wobec pary tak jak kiedyś wobec Diany,
nie tylko zamieścił szczegółową relację z  ich wolontariatu, ale też uzyskał zgodę
księcia i  księżnej na sfotografowanie ich na spacerze z  psami. Harry i  Meghan
ewidentnie brali przykład z  Kardashianek, zdeterminowani, by nie schodzić
z  pierwszych stron gazet. Tymczasem w  Wielkiej Brytanii zastanawiano się,
dlaczego w  Stanach nie mieli nic przeciwko fotografowaniu się z  psami,
a w ojczyźnie Harry’ego uskarżali się na równie niewinne zdjęcia.
Wracając do wojny z  brytyjskimi brukowcami, para książęca zdawała się
sądzić, że każda ewentualność to dla niej wygrana. Jeśli udałoby im się zmusić owe
cztery tabloidy do uległości, zyskaliby pełną kontrolę nad swoim publicznym
wizerunkiem, natomiast w  razie porażki zyskaliby jeszcze większy rozgłos jako
niedościgli bojownicy o prawo do prywatności. Wychodząc z założenia, że nie ma
czegoś takiego jak zła reklama, wygraliby, nawet gdyby przegrali.
Mimo że za tą teorią przemawiają działania ich obojga, za wybiegiem po raz
kolejny zdaje się stać Meghan. Pozew, który złożyła przeciwko „Mail on Sunday”,
dowodzi jej determinacji w  walce z  przeciwnikami, nawet jeśli w  roli jednego
z nich obsadziła własnego ojca. Jeżeli sprawa trafi do sądu, szykuje się prawdziwa
sensacja i o ile chodzi tu jedynie o zyskanie rozgłosu, Meghan wygra bez względu
na wyrok.
Na razie jedno jest pewne: dowody, których dostarczyła, są mieczem
obosiecznym  – potwierdzają słowa jej ojca, że nie odpowiedziała na jego liczne
próby skontaktowania się z nią po ślubie i że bezpardonowo się od niego odcięła.
To z  pewnością silnie przemawiało do Harry’ego, ponieważ sam potrafi kończyć
relacje z tymi, którzy mu podpadną, ale również dlatego, że tak samo postępowała
jego matka.
Możliwe, że Meghan przestała się przejmować, co myślą o niej wszyscy poza
Harrym i jej fanami. Wie, że ci bezkrytycznie uwierzą w każde jej słowo – a inni
się dla niej nie liczą. Może woda sodowa rzeczywiście uderzyła jej do głowy, jak
twierdzi Tom Quinn w  swojej książce Kensington Palace: An Intimate Memoir
from Queen Mary to Meghan Markle, a dworzanie, od których wymagała, by bili
przed nią pokłony, nie bez kozery nazywali ją Me-Gain i  Dianą Bis. Jej
postępowanie w  sprawie pozwu przeciwko ojcu bez wątpienia właśnie o  tym
świadczy. Ponieważ nie miałaby do niego podstaw prawnych, gdyby przyznała, że
kazała przyjaciołom powtórzyć treść swojego listu dziennikarzom „People”,
wyszłoby na to, że zrobili to za jej plecami. W to zaś doprawdy trudno uwierzyć,
zwłaszcza że żadnemu z  nich nie wytoczyła podobnej sprawy o  naruszenie
prywatności, czego nie omieszkała zrobić w  przypadku gazety, która jedynie
umożliwiła jej ojcu obronę przed niesprawiedliwymi zarzutami. Cała sprawa
nabrała rumieńców i w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że „Mail
on Sunday” jest sądzony za całe zło tego świata. Pewien książę znający się na
prawie powiedział mi: „To bardzo mało prawdopodobne, by jej prawnicy
rekomendowali tę ścieżkę postępowania. Ona chyba ma się za eksperta, bo
w serialu W garniturach «pracowała» w fikcyjnej kancelarii prawnej”. Oczywiście
prawnicy tylko doradzają, a  ostateczna decyzja w  tej materii należy do klienta,
który jednak powinien ufać ich wiedzy i doświadczeniu. Meghan najwyraźniej nie
zaufała, za co sędzia Warby ją ukarał, oddalając lwią część powództwa.
Niemniej to, kto wygra, a  kto przegra, wciąż pozostaje kwestią otwartą.
W kwietniu 2020 roku dziennikarka „Sunday Times” Camilla Long napisała: „Nie
ma znaczenia, która strona wygra w  sądzie. Pod wieloma względami księżna już
przegrała. W  najlepszym wypadku po kilku tygodniach publikowania artykułów
o jej destrukcyjnej ambicji i niezdrowej obsesji na punkcie wizerunku może liczyć
jedynie na wzmiankę o  wygranym procesie. Tymczasem wszyscy będą sobie nią
wycierać gębę. A bez względu na wynik i tak uzna wyrok za wielce krzywdzący”.
Long, która nie należy do zwolenników rodziny królewskiej, miała „nadzieję,
że [Meghan] zdemaskuje ich wszystkich jako puste wydmuszki, ale oni
przynajmniej wiedzą, kiedy przestać, podczas gdy ona myśli, że zawsze wygra.
Zaślepia ją własne ego – a co gorsza, zaślepia ono cały jej sztab”.
Ale czy na pewno? Zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie nie mają pojęcia,
jak wiele ich różni. Oprócz języka obie nacje de facto niewiele łączy. W Wielkiej
Brytanii odbudowanie zszarganej reputacji graniczy z  cudem, a  za oceanem
powroty „zza grobu” nie należą do rzadkości. To, co w  charakterze Meghan
odstręcza Brytyjczyków, w jej ojczyźnie spotyka się z większą życzliwością. To, co
w  Stanach uchodzi za szczyt klasy i  elegancji, w  Zjednoczonym Królestwie jest
postrzegane jako pretensjonalność i  kicz. U  nas potępia się ją za arogancję  –
w  Stanach wychwala za pewność siebie. I  tak dalej, i  tak dalej. A  ponieważ
Meghan jest „amerykańską” księżną, prasa za oceanem zawsze będzie o niej pisać
z nutą dumy – chyba że tak zajdzie wszystkim za skórę, że i w ojczyźnie stracą do
niej cierpliwość.
Dla Amerykanów Meghan jest również rzekomą ofiarą uprzedzeń rasowych
i  klasowych. Te oskarżenia są parze książęcej jak najbardziej na rękę, gdyż
stanowią idealną zasłonę dymną dla jej przywar. Możliwe zresztą, że sami ich nie
widzą i naprawdę wierzą, że to ich krytycy są podli i złośliwi, choć wołają tylko, że
cesarz jest nagi. W  każdym razie nie wpłynie to znacząco na wynik „rozgrywki
o sławę”, jeśli tylko Meghan i Harry nie zmienią swojej dotychczasowej taktyki.
W Stanach dużo łatwiej zyskać i utrzymać sławę niż w Wielkiej Brytanii. Dla
przykładu, gdy Harry i Meghan ogłosili wszem wobec, że razem z Archiem złożyli
królowej życzenia urodzinowe na FaceTimie, Amerykanie nie wnikali szczegóły,
rozpływając się w  zachwytach. Jednak w  Wielkiej Brytanii raz jeszcze para
książęca została oskarżona o  hipokryzję, gdyż królowa życzy sobie, by nie
ujawniać treści rodzinnych rozmów. Pomimo regularnych deklaracji dotyczących
pragnienia zachowania prywatności Harry i Meghan naruszyli prywatność nie tylko
swoją, ale i królowej. Niemniej pozbawieni brytyjskiej dociekliwości Amerykanie
nie są świadomi takich niuansów.
Jak dotąd zarządzanie publicznym wizerunkiem pary przez Sunshine Sachs
w pełni się sprawdza. Na pewno znana jest im taktyka Kardashianek, które dzięki
rozmaitym szokującym i  wulgarnym zabiegom spod znaku sekstaśm,
ekshibicjonizmu i codziennych relacji ze swojego płytkiego życia zyskały rozgłos
i aprobatę milionów fanów. Skoro tak niesmaczne wyczyny zapewniły im sukces,
nie było powodu, dla którego Harry i  Meghan nie mogli podbić stawki i  dzięki
swojej „klasie” oraz tytułom stać się ich królewską wersją. Wystarczy, że Meghan
nie straci poważania swoich rodaków – z Harrym lub bez niego.
Obecnie oboje odcinają kupony od swojego królewskiego statusu i  błędnego
przekonania amerykańskiej opinii publicznej, że w Wielkiej Brytanii księżna padła
ofiarą uprzedzeń rasowych i klasowych. Z jednej strony Amerykanie podziwiają ją
za styl i urodę, z drugiej – za hart ducha i walkę z potworami rasizmu, snobizmu,
mizoginii, zazdrości i  setką innych wyzwań, o  których para książęca napomyka
przy każdej okazji.
Ich pełniejszą listę poznamy zapewne w  okolicach premiery mojej książki,
gdyż poszli w  ślady Diany i  podjęli współpracę z  Omidem Scobiem i  Caroline
Durand, których panegiryk ma się ukazać tego lata. Biorąc pod uwagę
doświadczenia moje i  Andrew Mortona, autorzy będą naginać fakty, by wybielić
swoich bohaterów ze zręcznością ministra propagandy Trzeciej Rzeszy Josepha
Goebbelsa. Już pozew Meghan przeciwko „Mail on Sunday” sugeruje, że na
głównego winnego swoich nieszczęść para książęca nominuje złośliwą prasę
brytyjską. Idę o  zakład, że na przykład obarczą ją odpowiedzialnością za
nadszarpnięte relacje księżnej z  ojcem, a  o  jej zerwaniu kontaktu z  Tomem
seniorem nie pojawi się nawet wzmianka. Co więcej, Meghan i Harry z pewnością
nie zostaną odmalowani jako ambitna i zbyt pewna siebie kobieta oraz neurotyczny
i  nie najbystrzejszy, acz mający dobre chęci książę, lecz jako odważny duet
szlachetnych wojowników walczących po stronie dobra, którym niesłusznie
przypięto łatkę zachłannych i  zepsutych hipokrytów, by przeszkodzić im w  misji
zbawienia świata.
Taki scenariusz sprawdzi się zdecydowanie lepiej w  USA niż w  Wielkiej
Brytanii. Jedną z  wielu zalet sławy za oceanem jest to, że Amerykanie są dużo
bardziej skłonni bezkrytycznie podziwiać celebrytów niż Brytyjczycy. Nie chcą, by
ich bohaterowie mieli jakiekolwiek wady, dlatego też w  Stanach dużo łatwiej
i przyjemniej jest być bożyszczem tłumów niż po tej stronie Atlantyku.
Inną ważną, acz niezbyt znaną różnicą jest postrzeganie roli brukowców.
W Stanach są one lekceważone jako publikujące wyssane z palca bzdury, co zresztą
bardzo często jest prawdą. Jednak w Wielkiej Brytanii to poważne organy prasowe,
a  ich treść bynajmniej nie jest bagatelizowana. I  tu Sunshine Sachs oraz para
książęca wykazali się dużym sprytem. Amerykanie uważają, że Harry i  Meghan
prowadzą walkę ze złem, więc zignorują wszystko, co brytyjskie brukowce mają do
powiedzenia. To się zmieni, tylko jeśli rodacy księżnej się obudzą i zrozumieją, że
tabloidy nie są tym, za co je biorą. Na razie lekceważą brytyjską prasę na własne
ryzyko.
Pomimo tych różnic kulturowych i utyskiwań pary książęcej na skutki uboczne
sławy nie ulega wątpliwości, że rozgłos ich cieszy. Gdyby było inaczej, nie
czyniliby ogromnych wysiłków, by go zyskać. Żadne wydarzenie z ich życia, bez
względu na to, jak prozaiczne, nie zostanie przemilczane. Kiedyś Harry był
bardziej powściągliwy w „dzieleniu” się swoimi najbardziej osobistymi sprawami,
ale oboje z  Meghan umieją wykorzystać każdą okazję do zyskania rozgłosu, z  tą
różnicą, że przed poznaniem Meghan Harry wykorzystywał go na rzecz swoich
organizacji charytatywnych takich jak Sentebale, nigdy dla własnej korzyści,
natomiast teraz wszystko, co robi para książęca, jest obliczone na zysk i budowanie
„marki”.
Niewątpliwie księcia i  księżną łączy wyjątkowa więź. Mają wspólne cele
i motywacje wpływające na wszystko, co robią, w tym na walkę z morderczą prasą,
która przecież nie odpowiada za śmierć Diany, oraz z  rasistowskim i  wrogim
światem, który nie poznał się na talencie Meghan, choć jej pochodzenie rasowe tak
naprawdę nie miało tu nic do rzeczy. Oboje utknęli w  spirali bólu, szukając
winnych tam, gdzie ich nie ma, choć należałoby przyjąć bardziej konstruktywną
postawę.
Tak czy inaczej, Harry i  Meghan to duet, który chroni się przed zranieniem
w każdy możliwy sposób. Do tej pory ich przedstawicielom udało się poświęcić dla
„sprawy” jej ojca, jego brata, szwagierkę, a nawet babkę królową. Bez względu na
to, czy para jest odpowiedzialna za te zawoalowane ataki, czy tylko na nich
korzysta, nie odżegnując się od tych doniesień, podsyca jedynie spekulacje na ten
temat. Pewne jest natomiast, że oboje chowają się za armią agresywnych
zwolenników, którzy nie wahają się zaatakować w  ich obronie, zawsze czyimś
kosztem; Diana miała podobną taktykę. A ponieważ jest to absolutne sprzeczne ze
standardami postępowania rodziny królewskiej, Harry i  Meghan muszą przejąć
odpowiedzialność i  odwodzić swoich przyjaciół oraz sztabowców od takich
brudnych i niszczycielskich gierek.
A potrafią one być bardzo destrukcyjne. Doświadczyłam tego na własnej
skórze, gdy zwrócono się do mnie z przeciekiem pochodzącym rzekomo od samego
Harry’ego. Prawdopodobnie liczono na moją życzliwość, a  ponieważ jestem
bezstronnym komentatorem, który trzymał za nich kciuki, choć nie aprobował
pewnych kroków Meghan, jedyny wniosek, jaki się nasuwał, był taki, że oni – albo
ktoś z ich bliskiego otoczenia – próbowali w ten sposób wpłynąć na moją narrację.
W królewskich i  arystokratycznych kręgach nie było tajemnicą, że piszę tę
książkę. Dzięki ogromnemu wsparciu, jakie otrzymałam, miałam wrażenie, że
przeniosłam się w czasie o trzydzieści lat, do chwil, kiedy pisałam biografie Diany.
Styczeń 2020 roku zbliżał się ku końcowi, a  historia niepokojąco zatoczyła koło.
Po emisji na antenie Kanału 5 wywiadu, w którym Thomas Markle mówił o swojej
miłości do córki i  rozpaczy z  powodu zerwanych relacji, odebrałam telefon od
pewnej znakomicie ustosunkowanej arystokratki, bezpośrednio związanej z Harrym
przez jednego z  jego najbliższych przyjaciół. Czy chcę wiedzieć, dlaczego tak
naprawdę Meghan musiała zerwać kontakty z ojcem? – usłyszałam. Naturalnie, że
chciałam.
Moja informatorka zaczęła się niby krygować, mówiąc, że prawda jest tak
przerażająca, iż nie przejdzie jej przez gardło. Musiałam jej wyjaśnić, że pisarz nie
może brać pod uwagę, o  umieszczeniu w  książce nie wspominając, niejasnych
insynuacji. Usłyszałam wówczas, że sam Harry w to wierzy, jakby to przemawiało
za tajemniczymi oskarżeniami, zbyt przerażającymi, by przeszły jej przez gardło.
A ja miałam o nich napisać.
Następnie poproszono mnie, bym zgadła, jaki może być najgorszy zarzut córki
wobec ojca. Nie jestem trzyletnim dzieckiem, więc natychmiast się zorientowałam,
dokąd to wszystko zmierza, ale nadal odmawiałam współpracy, argumentując, że
odpowiedzialny autor nie zgaduje, tylko opiera się na dobrowolnie udzielonych
informacjach. Po długich negocjacjach moja informatorka zdołała wykrztusić:
„interferencja”. Zapytałam, co ma na myśli, i  otrzymałam jednoznaczną
odpowiedź.
Bardzo mi przykro, ale tylko osoba bez skrupułów i  serca uwierzyłaby
w  podobne oskarżenia wobec człowieka, którego córka wychwalała pod niebiosa
jeszcze na kilka tygodni przed tym, jak poznała swojego księcia. Poczułam się
w obowiązku oznajmić mojej informatorce, że Harry na pewno nie uwierzył w tak
podłe oszczerstwa. A  jeśli uwierzył, musiałby przyznać, że Meghan to bezczelna
kłamczucha, która wymyśliła sobie cudownego ojca, by zaimponować czytelnikom
swojego bloga. Kłamała wtedy, kłamie teraz  – albo ktoś sfabrykował całą tę
historyjkę, by zaskarbić sobie moją życzliwość.
Przed oczami natychmiast stanęły mi barwne lata dziewięćdziesiąte, gdy po
mieście krążyły najdziwniejsze opowieści w  tylu wersjach, że można się było
w nich pogubić. Tylko jedno było jasne jak świeżo umyte okna pałacu Kensington:
kto je puszcza w obieg.
Naturalnie możliwe, że wbrew pozorom Harry nie wiedział o  tej rozmowie
telefonicznej, a  jego obecność w  Wielkiej Brytanii mogła być przypadkowa. Być
może jego przyjaciel, wiedząc, że nie należę ani do krytyków, ani do zwolenników
pary, usiłował wpłynąć na mnie, bym spojrzała przychylniejszym okiem na to, jak
Meghan potraktowała swojego ojca. Dopóki nie ma się dowodów, zawsze trzeba
zachować otwarty umysł. Ale jeśli mocny wiatr wieje w  jednym kierunku,
wiatrowskaz wskazuje go siłą rzeczy.
Jest coraz mniej prawdopodobne, że Meghan i Harry wrócą kiedyś do Wielkiej
Brytanii. Wszystkie znaki na niebie i  ziemi wskazują, że zostaną w  Stanach
Zjednoczonych. To, czy dorobią się fortuny, o  jakiej marzą, to już zupełnie inna
kwestia. Na dwoje babka wróżyła. Tak czy inaczej Meghan pogrążyła się w oczach
brytyjskiego establishmentu na równi z  Dianą, która strzeliła sobie w  kolano
w  wywiadzie z  Martinem Bashirem, usiłując pozbawić Karola tronu. Od tamtej
pory aż do jej śmierci niemal wszystkie drzwi, w  tym jej rodziny, były przed nią
zamknięte. Już wcześniej została wyrzucona na margines do tego stopnia, że
musiała się natrudzić, by zyskać wiedzę o  tym, co słychać u  ludzi, z  którymi się
poróżniła, łącznie ze mną.
Harry to jednak inna kategoria. Choć odejście z  pałacu niewątpliwie
nadszarpnęło jego reputację, gdyby kiedyś musiał wrócić do Wielkiej Brytanii,
zostanie przyjęty na łono rodziny z  godnością, a  nawet ze współczuciem. Ale
w Wielkiej Brytanii reputacja jest jak piękny szklany wazon. Raz stłuczony, nawet
jeśli uda się go skleić, już zawsze będzie przeciekał. Dni chwały Harry’ego, jako
osoby publicznej, minęły bezpowrotnie, nie tylko dlatego że opuścił posterunek, ale
również z uwagi na to, że zbyt wiele osób nazwało go żałosnym słabeuszem pod
pantoflem żony.
Nadal pojawiają się spekulacje odnośnie do trwałości tego małżeństwa. Jak
wspominałam, już od ślubu dworzanie obstawiali dwa, góra pięć lat. Swoje trzy
grosze dorzuciła nawet Germaine Greer, wyrażając nadzieję, że Meghan szczerze
kocha Harry’ego. Ja również żywię taką nadzieję, gdyż nie mam najmniejszych
wątpliwości, że Harry kocha ją i  będzie zdruzgotany, jeśli okaże się, że to
fatamorgana, a nie oaza, za którą ją uważa.
Wiem także, że jego rodzina liczy na przetrwanie tego małżeństwa, choć nie
zamierza się o  to zakładać. Prywatnie są wstrząśnięci, że Meghan udało się
nakłonić księcia do wyrzeczenia się dziedzictwa Korony.
Monarchia jest jak religia. Nie zostaje się apostatą, nie ściągając na siebie
krytyki wiernych wyznawców. A żadna rodzina nie spojrzy przychylnym okiem na
kogoś, kto oderwał od korzeni jej ukochanego członka.
Nawet najbardziej powściągliwa królowa dała jasny wyraz swojego
niezadowolenia. Ma wielu przyjaciół, w  rozmowach z  którymi nie owijała
w  bawełnę. Z  dwóch osobnych i  stuprocentowo wiarygodnych źródeł wiem, że
w  jej mniemaniu Meghan zachowała się prawie jak dziewka. Nie znaczy to, że
królowa uważa ją za dziewkę – po prostu taki poziom mniemania o sobie, poczucia
obowiązku i  odpowiedzialności jest charakterystyczny dla pewnego typu
egoistycznych kobiet. Co prawda tym uwagom daleko do opisu księżnej Windsoru
jako najgorszej z  najgorszych autorstwa królowej matki, ale świadczą one
o rozczarowaniu władczyni ustąpieniem pary z funkcji.
Mimo to królowa nie zamknie przed nimi drzwi, jeśli kiedyś zechcą wrócić na
łono rodziny królewskiej, a jeśli nie zechcą (co jest prawdopodobne, przynajmniej
w przypadku Harry’ego do momentu ewentualnego rozwodu), pozwoli im od czasu
do czasu uczestniczyć w  publicznych wydarzeniach. W  jej oczach idealnym
scenariuszem byłoby reprezentowanie przez nich Korony w ramach Wspólnoty, by
pokazać światu, że nie ma zgrzytów, a  Harry, Meghan i  Archie nadal są
„ukochanymi członkami rodziny”. To przedstawienie jest teraz głównym celem, bo
nikt się nie łudzi, że na powrót zajmą swoje miejsce w  królewskim chórze. Ale
sporadyczne wizyty w  Wielkiej Brytanii i  związany z  nimi prestiż przysłużą się
przede wszystkim parze książęcej, umożliwiając zrealizowanie marzeń o  wielkiej
fortunie. W końcu to nie prestiż rodziny królewskiej jest zagrożony.
Nie ulega również wątpliwości, że jej członkowie żałują ich wyjazdu i  nie
potrafią zrozumieć kierujących nimi motywów. Poszukiwanie niezależności
finansowej, gdy jest się wartym dziesiątki milionów, w  oczach tych, którzy
poważnie podchodzą do swoich obowiązków, nie jest dobrym powodem do
porzucenia uprzywilejowanego życia i służby narodowi na rzecz marzeń o fortunie
i  sławie w  stylu Kardashianek. Niemniej rodzina ma świadomość, że nie jest
w stanie w żaden sposób wpłynąć na parę, zdeterminowaną, by robić wszystko po
swojemu.
Miejmy nadzieję, że Meghan i Harry udowodnią swoim krytykom, że się mylą.
Miejmy nadzieję, że działalność humanitarna przyniesie małżonkom chwałę, że nie
splamią się szemranymi interesami, a  nawet że księżna w  przyszłości zrealizuje
swoje marzenia o prezydenturze USA. Miejmy nadzieję, że rozwiążą swój dylemat
dotyczący ochrony prywatności. Miejmy nadzieję, że odniosą wielki sukces, nie
tylko w  kontekście sławy i  pieniędzy, ale też setek milionów, jeśli nie miliardów
kolorowych ludzi na całym świecie, którzy od początku pokładają nadzieje
w księżnej Susseksu.
Meghan i Harry wkroczyli na nową drogę i mam nadzieję, że będzie ona usłana
sukcesami. Nawet gdybym lubiła się zakładać, nie zrobiłabym tego, bo jak trafnie
ujął to Heraklit, charakter człowieka jest jego przeznaczeniem. Zwiastuny są tak
niejednoznaczne, że z całą pewnością mogę powiedzieć tylko jedno: jeszcze nie raz
usłyszymy o Meghan i Harrym.
Spis treści:

Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Karta redakcyjna
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Meghan and Harry. The Real Story

Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Ewa Pustelnik


Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Ewa Popielarz
Projekt okładki: Rupert Dixon
Opracowanie graficzne okładki: Ewa Popławska

Meghan and Harry. The Real Story by Lady Colin Campbell


Copyright © 2020 by Lady Colin Campbell
By arrangement with the Proprietor. All rights reserved.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem


jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych
praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-67014-99-1

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:


www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece
E-mail: redakcja@wydawnictwokobiece.pl
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like