Professional Documents
Culture Documents
Meghan I Harry Prawdziwa Historia (2021) Lady Colin Campbell
Meghan I Harry Prawdziwa Historia (2021) Lady Colin Campbell
Jak na parę wywodzącą się z tak różnych środowisk, Meghan i Harry urodzili się
w rodzinach o zdumiewająco podobnym wzorcu. Tak książę i księżna Walii, jak
i państwo Markle byli małżeństwami zupełnie niedobranymi. Po rozwodzie obie
pary, chcąc oszczędzić dzieciom bolesnych konsekwencji rozpadu rodziny, zdołały
je tylko jeszcze bardziej pogłębić. Gdyby rodzice Meghan i Harry’ego byli lepiej
dobrani, bardziej równi sobie i świadomi zagrożeń wypływających z niestawiania
zdrowych granic oraz nadmiernego rozpieszczania swoich pociech, księcia
i księżnę Susseksu nie łączyłoby tak wiele wspólnych cech. Tak jednak się nie stało
i właśnie ta unikalna, potężna mieszanka różnic i podobieństw sprawiła, że ich więź
jest wyjątkowo silna.
Rachel Meghan Markle urodziła się 4 sierpnia 1981 roku, trzy lata przed
przyjściem na świat księcia Harry’ego. Jej ojciec, Thomas Wayne Markle senior,
był, cytując jego córkę, odnoszącym sukcesy trzydziestosiedmioletnim
„realizatorem światła w ekipie jednej z telenowel”, który w 1975 roku otrzymał
regionalną nagrodę Emmy za serial telewizyjny Made in Chicago, a w latach 1985
i 2001 został dwukrotnie uhonorowany Daytime Emmy Award za popularną operę
mydlaną General Hospital. Na koncie ma również kilka innych nominacji oraz
pracę przy najdłuższym serialu w historii telewizji Świat według Bundych.
Natomiast matka Meghan „była stażystką w stacji telewizyjnej, kiedy się poznali”.
Doria Loyce Ragland wydała córkę na świat cztery tygodnie przed swoimi
dwudziestymi piątymi urodzinami, rok i dziewięć miesięcy po ślubie z Thomasem.
Meghan, jak sama przyznaje, „[lubi] myśleć, że pociągały go w niej piękne oczy
i fryzura afro, a także wspólne zamiłowanie do antyków. W każdym razie pobrali
się i urodziłam się ja. Potem przeprowadzili się do niedrogiego zielonego osiedla
domów jednorodzinnych w San Fernando Valley”. Tom zarabiał w okolicach
dwustu tysięcy dolarów rocznie, więc choć rodziny nie można było nazwać
zamożną, żyła na naprawdę przyzwoitym poziomie.
Młodym ludziom może być ciężko wyobrazić sobie trudności, z jakimi
czterdzieści lat temu musiały się zmagać małżeństwa mieszane rasowo. Zawarcie
związku wymagało od białego Toma i kolorowej Dorii nie lada odwagi. Co prawda
Hollywood, gdzie oboje pracowali, było dużo mniej przesiąknięte uprzedzeniami
niż prowincjonalne Newport w stanie Pensylwania i Cleveland w Ohio, skąd
pochodzili, ale nawet w Kalifornii małżeństwa mieszane wciąż były wyjątkiem, nie
normą, a sama Meghan wspomina, że w dzieciństwie zawsze towarzyszył jej
wstyd, gdy Dorię brano za jej nianię. Jako że państwo Markle byli jedyną mieszaną
rodziną w okolicy, podobne omyłki odnośnie do roli, jaką matka pełniła w życiu
jasnoskórej Meghan, mogły wypływać bardziej z ignorancji i stereotypów aniżeli
z uprzedzeń, niemniej dla dumnej i silnej kobiety pokroju Dorii musiały być
upokarzające. Był to bez wątpienia jeden z katalizatorów, który przyspieszył rozpad
jej krótkiego małżeństwa.
Meghan była pierwszym i – jak się później okazało – jedynym dzieckiem Dorii,
ale Thomas miał już syna i córkę z pierwszego małżeństwa. W 1964 roku w wieku
dwudziestu lat poślubił Roslyn Loveless, dziewiętnastoletnią sekretarkę poznaną na
imprezie studenckiej. W listopadzie tego samego roku na świat przyszła ich córka
Yvonne, obecnie Samantha Marie, a dwa lata później syn Thomas Wayne Markle
junior.
Po dyplomie Tom senior podjął pracę jako realizator światła dla Kanału 11,
należącej do PBS chicagowskiej stacji WTTWtv, w 1975 roku otrzymując swoją
pierwszą statuetkę Emmy. Małżeństwo początkowo było szczęśliwe, ale po paru
latach Roslyn zaczęła się czuć coraz bardziej zaniedbywana. Jeśli wierzyć jej
słowom, Tom spędzał całe dnie i noce w pracy. Chciał wygrać Emmy i choć
zarabiał bardzo dobrze, nie tylko zaniedbywał żonę, ale i rzekomo ją zdradzał. Na
początku lat siedemdziesiątych nie było już czego ratować i para podjęła decyzję
o separacji.
Tom mieszkał w Chicago i zajmował się dziećmi w weekendy, ale po swojej
pierwszej nominacji do Emmy przeniósł się do Kalifornii i osiadł w Santa Monica.
Wkrótce dołączyła do niego Samantha, która nie dogadywała się z matką i bratem,
a następnie Tom junior – po tym, jak na jego oczach chłopak Roslyn został
zastrzelony przez włamywaczy. Po tym traumatycznym zdarzeniu schronił się
u ojca w Kalifornii, gdzie jedyną łyżką dziegciu była dlań obecność siostry, której
szczerze nie znosił.
Mając teraz pod opieką oboje dzieci, Tom senior przeniósł się do
przestronnego, pięciopokojowego domu przy Providencia Street przylegającej do
Woodland Hills Country Club w San Fernando Valley. Dzięki swojemu położeniu
ulica należała do najatrakcyjniejszych w okolicy. Nawet dziś odsetek białych
mieszkańców wynosi tam 80% przy 3,5% czarnoskórych, a jak łatwo się domyślić,
w latach osiemdziesiątych rozbieżność ta była jeszcze większa. Przylegające od
wschodu do modnego Calabasas osiedle było – i wciąż jest – stosunkowo zamożne.
Tom junior i Samantha zgodnie utrzymują, że z początku związek ich ojca
z Dorią był bardzo szczęśliwy. Doria wniosła do ich domu kobiece ciepło, dzięki
czemu więzy między członkami rodziny zacieśniły się jak nigdy wcześniej. Sama
pochodziła z kochającej rodziny, z którą jej pasierbowie niejednokrotnie spędzali
nawet Święto Dziękczynienia. Tom junior był zaskoczony tym, jak „ciepło”
przyjęli go jej rodzice, przyrodni brat Joseph i przyrodnia siostra Saundra; dodawał,
że „zawsze [chciał] mieć taką rodzinę”. Nawet po tym, jak ojciec Dorii rozwiódł
się z jej matką i ponownie ożenił z przedszkolanką, niejaką Avą Burrow, z którą
miał syna Joffreya, a także po jego kolejnym rozwodzie, Doria utrzymywała bliskie
kontakty z nimi wszystkimi.
Raglandowie nie cierpieli niedostatku, choć nie można powiedzieć, by byli
majętni. Ojciec Dorii, Alvin, prowadził sklep z antykami o nazwie ‘Twas New,
a matka była pielęgniarką.
W Europie nazwalibyśmy ich rodzinę drobnomieszczańską – w Stanach
Zjednoczonych po prostu należeli do klasy średniej. Doria miała rys hipiski, przez
co dzieci Thomasa na pewno odbierały ją jako cieplejszą i serdeczniejszą, niż
gdyby jej wygląd i zachowanie były bardziej konwencjonalne. Wkrótce po
wprowadzeniu się do domu przy Providencia Street stwierdziła, że przyda im się
członek rodziny, którego wszyscy pokochają. Wybrała się więc z Tomem juniorem
do schroniska, skąd wrócili z miksem beagle’a i golden retrievera, któremu
chłopiec nadał imię Bo. Zgodnie z przewidywaniami piesek z miejsca podbił serca
wszystkich domowników.
Jak wielu dwudziestopięciolatków, Doria nie bardzo wiedziała, co chce robić
w życiu. Przed narodzinami Meghan próbowała swoich sił w charakteryzacji, ale
opieka nad małym dzieckiem i dwójką pasierbów, a także zajmowanie się domem,
który później określiła mianem „przepastnego”, oraz ciągła nieobecność
pracującego po osiemdziesiąt–dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo męża sprawiały,
że życie gospodyni domowej wcale jej się nie uśmiechało. Zaczęła więc
praktykować jogę z zamiarem jej nauczania i dość szybko scedowała opiekę nad
małą Meghan na swoją matkę Jeanette i Toma juniora. Z kolei jej siedemnastoletnia
pasierbica zamiast niańczyć niemowlę wolała imprezować z przyjaciółmi. Pojawiły
się pogłoski, że Samantha nazywała macochę „pokojówką”, ale wydają się one
spreparowane post factum, gdyż we wspomnieniach obu rodzin wszyscy
znakomicie się dogadywali, choć Samanthę, jak to nastolatkę, bardziej zajmowała
zabawa z przyjaciółmi niż życie rodzinne.
Niemniej w domu państwa Markle panowała wyjątkowo rozluźniona atmosfera
i praktycznie wszystko było dozwolone. Dzieci mogły wychodzić i wracać, kiedy
chciały, zapraszać przyjaciół, a nawet palić trawkę, jeśli miały na to ochotę.
Według relacji Toma seniora i jego syna ojciec był od początku wpatrzony
w Meghan jak w obrazek i spędzał z nią każdą wolną chwilę. Uwielbiał ją nawet
bardziej niż Dorię i poświęcał jej dużo więcej czasu oraz uwagi niż starszym
dzieciom. To przypuszczalnie wzbudziło w Samancie frustrację i zazdrość o uwagę
poświęcaną małej księżniczce, ale dopatrywanie się tu problemu byłoby dużą
przesadą. Z drugiej strony życie uczy, że dawne pretensje często wypływają
dopiero po latach.
Pojawiły się głosy, że również Doria czuła się odstawiona na boczny tor, by
zrobić miejsce dla Kwiatuszka, jak rodzice zaczęli nazywać małą. Czytając między
wierszami w wypowiedziach członków rodziny, można dojść do wniosku, że
odczucia Dorii względem obsesji Toma na punkcie Meghan były zbliżone do
reakcji Samanthy. Nie można powiedzieć, że nie kochała córki, ale wydaje się, że
chciała, by Tom był bardziej zaangażowany uczuciowo w ich małżeństwo. Szybko
zaczęło dochodzić między nimi do kłótni. Doria miała pretensje, że mąż zostawia ją
samą z dziećmi, a po powrocie skacze wokół córeczki, jej samej nie zauważając.
Gdy domową atmosferę popsuły scysje między pracoholikiem Tomem
a zaniedbywaną Dorią, matka Meghan poszła w ślady pasierbicy – zaczęła
wychodzić i wracać wedle własnego uznania, często podrzucając córkę Jeanette
albo Tomowi juniorowi.
Według księżnej jej rodzice rozwiedli się, gdy miała dwa lata. Doria wróciła
z córką do matki, gdzie Meghan mieszkała w tygodniu, a weekendy spędzała
z ojcem. W jej wspomnieniach relacje między rodzicami jawią się jako uosobienie
harmonii i życzliwości, choć w pamięci innych członków rodziny wyryła się raczej
płytka kurtuazja niż prawdziwe ciepło. Wydaje się, że Meghan podkoloryzowała
mroczniejszą rzeczywistość – i to nie bez powodu. Szeptano, że Doria nie tylko nie
chciała mieć męża pracoholika, który jej nie zauważa, ale że w ogóle nie chciała
mieć męża. Po rozwodzie zaczęła tak bardzo chronić swoją prywatność, że
zastanawiano się, czy ma coś do ukrycia. Niemniej dzięki temu wykształciła
w sobie żelazną wolę i niezależność. W milczeniu i z godnością, którymi później
zasłynęła, stała na straży dobrych relacji z byłym mężem (przynajmniej do czasu
zerwania przez Meghan kontaktów z Tomem), co świadczy o sile charakteru
i cichej determinacji w dążeniu do celu.
Obie strony rodziny potwierdzają, że dorastając, Meghan „miała wszystko, co
najlepsze”. Ojciec rozpieszczał ją od najmłodszych lat. Matka, choć stawiała
zdrowe granice, także ją hołubiła, podobnie jak reszta rodziny. W wieku dwóch lat
Meghan została zapisana do Hollywood Little Red School House, wyjątkowej
szkoły założonej przez wyjątkową kobietę, której celem było wychowanie dzieci na
wyjątkowych dorosłych.
Rodzice Ruth Pease z domu Stover byli głuchoniemi, przez co w dzieciństwie
bezlitośnie jej dokuczano. Te doświadczenia wykształciły w niej potrzebę
życzliwości oraz szacunek dla inności, edukacji i siły charakteru. W czasie drugiej
wojny światowej w wynajmowanym mieszkaniu prowadziła przedszkole dla
sześciorga dzieci. Jednym z jej wychowanków był półkrwi Chińczyk, dla którego
rodzice nigdzie nie mogli znaleźć miejsca. Stany Zjednoczone prowadziły wówczas
wojnę z Japonią i dziecko, często mylone z małym Japończykiem, padło ofiarą tak
skrajnych uprzedzeń, że żadna placówka nie chciała go przyjąć. Po pewnym czasie
gospodarz Ruth cofnął zgodę na prowadzenie u siebie przedszkola i Ruth musiała
je przenieść do pobliskiego budynku przy zacisznej trzypasmowej Highland
Avenue. Jej mąż Robert pomalował go na czerwono, a na przestrzeni czasu grupa
wychowanków urosła do dwudziestu. Żeby odciąć się od żłobków, w 1951 roku
Pease współzałożyła Kalifornijski Związek Przedszkoli. Cytując jej córkę Debbie
Wehbe, „ludzie zaczęli nazywać [budynek] «czerwoną szkółką»”, więc zmieniono
nazwę i dobudowano charakterystyczną bajkową dzwonnicę. Jedną
z przyświecających pani Pease idei była różnorodność etniczna i klasowa. Na
przestrzeni lat szkoła zyskała znakomitą renomę. Wśród jej absolwentów znaleźli
się m.in. Jayne Mansfield, symbol seksu lat pięćdziesiątych, aktor Johnny Depp,
Flea, basista Red Hot Chilli Peppers, i szereg przyszłych dyplomatów, choć nie
zabrakło również dzieci ze zwykłych rodzin.
W 1968 roku nowe prawo budowlane wymusiło zburzenie istniejącego
gmachu, na miejscu którego postawiono nowy. Tym samym w 1983 roku Meghan
zawitała w progi dużo większej placówki, która pod względem przekroju
etnicznego i klasowego nie miała sobie równych w regionie. Z wysokim czesnym
(w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze wynoszącym dwadzieścia do dwudziestu
pięciu tysięcy dolarów), stała się jedną z najmodniejszych szkół wśród
hollywoodzkiej elity. Meghan spędziła w niej dziewięć lat, kształcąc się według
postępowego, acz usystematyzowanego programu nauczania, bazującego na
czterech fazach rozwoju poznawczego sformułowanych przez szwajcarskiego
psychologa Jeana Piageta.
Lokalizacja Hollywood Little Red School House była niezwykle dogodna
zarówno dla Toma, jak i dla Dorii. On pracował dla stacji ABC w pobliskim Los
Feliz, a ona robiła kurs na pracownika socjalnego o kilka minut drogi od szkoły. Po
powrocie do ich nowego domu, położonego tuż za południowymi rubieżami
Hollywood, Doria, która od zawsze była pasjonatką ruchu, zabierała córkę na
rower, jogę albo bieganie, a wieczorem przyrządzały razem kolację. Meghan
przypisuje swoje zamiłowanie do gotowania tym wspólnym zajęciom, więc
ewidentnie sprawiały jej dużo radości.
W 1992 roku jedenastoletnia Meghan przeniosła się do Niepokalanego Serca,
innej ulubionej szkoły hollywoodzkiej elity. To założone w 1906 roku na
malowniczych wzgórzach Los Feliz katolickie gimnazjum i liceum dla dziewcząt
szczyci się „ponad stuletnią tradycją we wspieraniu duchowego, intelektualnego,
społecznego oraz moralnego rozwoju uczennic, by wyrosły na prawe kobiety
o wielkim sercu”. To kolejna szkoła, do której oprócz elity uczęszczały również
dzieci ze zwykłych rodzin. Wśród jej absolwentek są Tyra Banks, Lucie Arnaz,
Mary Tyler Moore, Diane Disney, a także kilkanaście innych dziewcząt, które
zrobiły mniejszą lub większą karierę w branży rozrywkowej.
Od tej pory aż do rozpoczęcia studiów Meghan mieszkała głównie z ojcem.
Z „przepastnego” domu przy Providencia Street przenieśli się do mniejszego
i skromniejszego w pobliżu jej szkoły i jego pracy. Meghan wspomina, jak ubrana
w charakterystyczny mundurek spędzała popołudnia w studiu telewizyjnym,
poznając tajniki oświetlenia, ustawienia kamer i całą otoczkę składającą się na
magię Hollywood. Opowiada: „przez dziesięć lat codziennie po lekcjach
przesiadywałam na planie Świata według Bundych, gdzie mała dziewczynka
w mundurku katolickiej szkoły musiała wyglądać dość groteskowo. Mój tata mówił
często: «Meg, może pójdziesz pomóc przy cateringu? Ta scena jest trochę
nieodpowiednia dla twoich jedenastoletnich oczu»”.
Jak na ironię problemem dla małej Meghan powoli stawały się nie sprawy
seksu, lecz rasy, choć z relacji jej ówczesnych znajomych wynika niezbicie, że
nikomu się zeń nie zwierzyła – przynajmniej wtedy. Pewnego razu na lekcji
angielskiego jej klasa miała wypełnić kwestionariusz osobowy, w którym jeden
z punktów dotyczył pochodzenia. Nie wiedząc, który kwadrat zaznaczyć, Meghan
poprosiła o pomoc nauczycielkę, która zasugerowała rasę białą, „bo tak wyglądasz,
Meghan”. Jednak dziewczynka jej nie posłuchała. „Nie w akcie buntu, tylko
z niepewności. Wyobraziłam sobie smutek na twarzy mojej matki, gdyby się o tym
dowiedziała, i nie byłam w stanie tego zrobić. Nie zaznaczyłam żadnego pola. Tak
jak na tej kartce papieru, moja tożsamość pozostała niewiadomą, pustym
kwadratem do zaznaczenia”.
Nie są to słowa dziewczynki, która czuje się dobrze w swojej skórze, lecz
przenikliwego, zagubionego dziecka. Po powrocie do domu Meghan opowiedziała
o wszystkim ojcu, który następnym razem kazał jej dorysować własny kwadrat i go
zaznaczyć.
Te wspomnienia sugerują, że Meghan usiłowała rozwiązać wewnętrzny konflikt
wynikający ze starcia świadomości swojego mieszanego pochodzenia z percepcją
otoczenia, które mogło ją odbierać jako białą. Wielu Amerykanów mieszanej rasy
zapytanych o to samo bez wahania odpowiedziałoby, że uważa się za
czarnoskórych. Fakt, że Meghan tego nie zrobiła, pokazuje, iż już w tym wieku
miała dużo bardziej wysublimowany pogląd na temat rasy. Z jednej strony nie
chciała wyrzekać się swoich afrykańskich korzeni, a z drugiej – rezygnować
z kaukaskich. Ponieważ nie wyglądała na Mulatkę, a w szkole widywano tylko jej
ojca, wiele koleżanek brało ją za białą. Pewnego razu grupka dziewcząt zaprosiła ją
nawet do Klubu Tylko dla Białych, na co odpowiedziała enigmatycznie:
„Żartujecie sobie?”.
Jak sama mówiła, „być może to właśnie moje mieszane pochodzenie
zatrzymało mnie w szarej strefie tożsamości, w rozkroku między dwoma
światami”. W późniejszych latach udało jej się pokonać ten wewnętrzny konflikt „i
mówić głośno, kim jestem: dumną, silną i pewną siebie kobietą mieszanej rasy”.
Ale zanim była na to gotowa, musiała wyjść ze strefy cienia na światło.
Te wczesne rozterki ostatecznie nie tylko ją wzmocniły, ale i wykształciły
w niej empatię dla osób, które nie wpasowują się w żaden z „kwadracików”,
w jakie obfituje życie. Cytując jej koleżankę ze szkolnej ławy Elizabeth McCoy:
„Brała w obronę każdego, kto padł ofiarą niesprawiedliwości. Była naprawdę dobrą
dziewczyną, zawsze wyciągała rękę do tych, którzy potrzebowali pomocy.
Absolutnie nie można jej zarzucić, że myślała tylko o sobie”.
Jej dawna wychowawczyni Christine Knudsen dodaje: „Jak na dziewczynkę
w jej wieku, prowadziła wyjątkowo głębokie rozmowy. Była niezwykle myślącym
dzieckiem, zapewne przez swoje trudne doświadczenia”, czyli rozwód rodziców,
ale kwestia tożsamości rasowej także musiała odegrać tu rolę.
Co ciekawe, Knudsen nie przypomina sobie, by w szkole zwracano uwagę na
rasę, „zwyczajnie ze względu na jej ogromne zróżnicowanie etniczne. Tu nikt
nikim nie pogardza z powodu odmienności”. Według najnowszych danych 35%
uczennic Niepokalanego Serca zadeklarowało pochodzenie kaukaskie, 20%
latynoskie, 17% mieszane, tyle samo azjatyckie bądź wyspiarskie, 5%
afroamerykańskie, a 6% „odmówiło podania”. W roku, w którym Meghan robiła
maturę, rozkład procentowy był zbliżony, z lekką przewagą czarnoskórych
uczennic. To pokazuje, że Meghan bynajmniej nie była w szkole jedyną
dziewczynką mieszanej rasy. Wprost przeciwnie – rasa niebiała była właściwa
dwóm trzecim wszystkich wychowanek, ergo – abstrahując od wyglądu, przyszła
księżna była przedstawicielką większości etnicznej.
Z tego wynika, że w przypadku Meghan wspomniane skonfliktowanie miało
w głównej mierze naturę wewnętrzną, co zresztą charakterystyczne dla osób
mieszanej rasy uchodzących za białe. Piosenkarka Marsha Hunt opowiadała kiedyś
o swojej wiecznie wpatrzonej w lustro błękitnookiej i jasnowłosej babci, która
rwała włosy z głowy, nie mogąc zrozumieć, dlaczego z takim wyglądem jest
uznawana za kolorową.
Meghan była bystrą dziewczynką, która wyrosła na inteligentną kobietę. Od
najmłodszych lat słyszała, jak jej „matkę o czekoladowej skórze pchającą wózek
z «białym» dzieckiem, pytano, gdzie jest jego matka, bo brano ją za moją nianię”.
Tylko ktoś całkowicie pozbawiony empatii nie dostrzegłby, jak mocno podobne
doświadczenia musiały się odcisnąć zarówno na matce, jak i na córce. Obie byłyby
cyborgami, gdyby te reakcje w jakimś stopniu nie budziły w nich wstydu, irytacji,
upokorzenia, złości z powodu różnic kulturowych między białymi i czarnymi oraz
całej gamy innych nieprzyjemnych emocji.
Żadne dziecko nie lubi czuć się inne. Żadne dziecko nie chce odstawać od
grupy. Żadne dziecko nie chce, by jego matkę brano za jego służącą. Jest zatem
zrozumiałe, że nikt nie pamięta, by Meghan kiedykolwiek wspominała o swojej
rasie. Choć nie robiła nic, by ją ukryć, poprzez milczenie unikała tematu.
Z uwagi na to, że Niepokalane Serce jest szkołą katolicką, a według doktryny
katolickiej można zgrzeszyć zarówno uczynkiem, jak i zaniedbaniem, Meghan
musiała wiedzieć, że niepodanie rasy jest równoznaczne z tym drugim. Ta
świadomość bynajmniej nie zmniejszała wyrzutów sumienia, które dręczyły ją
przez to, że ludzie brali ją za białą, i choć nigdy nie wyparła się swoich
afrykańskich korzeni – co więcej, uwielbiała matkę i jej rodzinę – nigdy też
otwarcie się do nich nie przyznała. Każdemu dziecku byłoby trudno żyć z takimi
rozterkami i to zapewne one sprawiły, że zamknęła się w sobie. Jak sama
przyznaje, nie należała do żadnej grupy rówieśniczej i rzucała się w wir szkolnego
życia, byle tylko nie siedzieć samotnie na stołówce. Była powszechnie lubiana, ale
nie miała prawdziwych przyjaciół, czuła się wyobcowana przez swoją płytką
popularność i z tego względu już od szkolnych lat funkcjonowała jako odrębna,
niezależna jednostka. Jak to ujęła, „w mojej szkole istniały paczki: białe dziewczęta
trzymały się z białymi, czarnoskóre z czarnoskórymi; to samo z Filipinkami
i Latynoskami. Ja przez swoją mieszaną rasę byłam gdzieś pomiędzy. Tak więc
codziennie w porze lunchu chodziłam na wszystkie możliwe spotkania: kółka
języka francuskiego, samorządu itp. Nie dlatego, że byłam bardziej zaangażowana
w życie szkoły niż inni, tylko żeby nie jeść w samotności”.
Meghan co prawda miała jedną przyjaciółkę od serca, Nikki Priddy, z którą
chodziła do szkoły od drugiego roku życia i z którą naturalnie czasami spotykała
się na stołówce, ale jej wypowiedzi sugerują, że tożsamość rasowa była
problemem, z którym nie mogła się uporać. Mimo to zamiast się nad sobą użalać
albo popaść w zgorzknienie, była już wystarczająco pozytywną i pewną siebie
dziewczynką, by wynajdywać sobie rozmaite zajęcia, tym samym zyskując
aprobatę nauczycieli. Można zatem wysnuć wniosek, że recepta, jaką już jako
dziecko znalazła na nękające ją poczucie wyobcowania, wykształciła w niej
samodzielność i niezależność, dzięki którym nie tylko zbierała pochwały, ale
i mogła ukryć się za fasadą życzliwości.
Te cechy miały się jej przysłużyć także w dorosłym życiu. Pierwsze
oszałamiające sukcesy mogą być kwestią szczęścia, ale utrzymanie się na fali
i zbijanie na nich kapitału, w czym Meghan nie ma sobie równych, wymaga
twardego charakteru, odporności psychicznej, samozaparcia i dyscypliny. Cechy te
są wzmocnione, jeśli ich posiadacz musiał w dzieciństwie przezwyciężyć trudności
bądź ograniczenia, a wyznania Meghan o targających nią rozterkach świadczą
o tym, że rzeczywiście zmagała się z poczuciem wyobcowania z powodu swojej
mieszanej rasy. Okoliczności zmusiły ją, by stała się samotnym wilkiem, a samotne
wilki są najlepszymi myśliwymi.
Problemy dorastającej Meghan z własną tożsamością nie były nikomu znane,
ale jej determinacja już tak. Cytując Marię Pollię, jej nauczycielkę religii
z pierwszej klasy, Meghan była „uważną młodą dziewczyną, niestroniącą od
analizy najtrudniejszych tekstów”. Nie unikała wyzwań, lecz wychodziła im
naprzeciw, a niekiedy nawet ich szukała. Przykładem jest zgłoszenie się do
wolontariatu, gdy nauczycielka wspomniała na lekcji, że pomaga bezdomnym.
Usłyszawszy, że Meghan ma podobne doświadczenia, które z chęcią powtórzy,
Pollia skierowała ją do garkuchni przy Skid Row, gdzie sama pracowała.
„Moi rodzice pochodzili ze skromnych rodzin, więc dzielenie się
z potrzebującymi było dla nich bardzo ważne. Na Święto Dziękczynienia kupowali
indyki dla schronisk dla bezdomnych, zawozili posiłki do hospicjów, dawali drobne
tym, którzy o nie prosili” – tłumaczyła w późniejszych latach Meghan. Tak jak
w przypadku księżnej Walii Diany, jej pierwsze doświadczenia z dobroczynnością
wypływały z obserwowania rodziców, ale to w szkole zamieniły się w regularną
pomoc potrzebującym.
Pollia wspomina, że po półtora roku wolontariatu przy Skid Row Meghan
„zyskała opinię urodzonej do tej pracy. To dość przerażające miejsce, ale gdy już
przezwyciężyła strach i zaczęła się odzywać do ludzi, znała każdego po imieniu”.
Przy całej trosce okazywanej obcym Meghan miała problemy z okazywaniem
jej własnemu ojcu. Nikki Priddy wspomina: „gdy trochę podrosła, musiała mu
matkować, a tego nie potrafiła”. Pomimo sprawnego balansowania na
dyplomatycznej linie w roli kuriera między rodzicami to oni zawsze opiekowali się
nią i owo odwrócenie ról nie bardzo jej się podobało. Niechęć do robienia dla ojca
tego, co robiła dla obcych, daje nam nieoceniony wgląd w jej charakter, pokazując,
że już od najmłodszych lat umiała wykazać się asertywnością. W garkuchniach
generalnie podział jest jasny i odcienie szarości nie istnieją: jest się albo
potrzebującym pomocy, albo osobą tej pomocy udzielającą. Trudno o wyraźniejsze
rozgraniczenie. W tej przestrzeni samotni, wrażliwi i wielkoduszni z emocjonalną
pustką mogą wypełnić niedostatki w kontakcie z drugim człowiekiem poprzez
szczodrość wobec obcych. Ponieważ kontakt dającego z obdarowywanym jest
z jednej strony bezosobowy, a z drugiej w danej chwili bardzo osobisty,
towarzyszący mu ładunek emocjonalny jest często dużo większy, niż gdyby był
rozłożony w czasie.
Tak dający, jak i obdarowywany czerpią zeń satysfakcję, co wyjaśnia, dlaczego
wiele osób doświadczających wyobcowania udziela się charytatywnie. Nie ma
wątpliwości, że tak też było w przypadku Meghan. Odtąd ta młoda dziewczyna, dla
której tożsamość stanowiła źródło zarówno bólu, jak i zagubienia, będzie starać się
pomagać pokrzywdzonym, czerpiąc w zamian ciepło i spełnienie oraz zaspokajając
potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem bez narażania się na pułapki wynikające
z towarzystwa rówieśników. Poza tym dawanie obcym to jedno, a dawanie bliskim,
którzy w jej mniemaniu powinni dawać jej, to już zupełnie co innego.
Pollia wspomina, że wolontariat tak bardzo wciągnął Meghan, iż zaczęła
dostarczać nauczycielce najświeższe informacje z życia stałych klientów
garkuchni. Odkryła idealny sposób, by przebić się przez barierę wyalienowania,
w które wpędził ją problem tożsamości rasowej, jednocześnie poznając jedną
z najważniejszych życiowych prawd: iż dobroć naprawdę może być nagrodą samą
w sobie, a korzyści z niej płynące są zarówno natury praktycznej, jak
i emocjonalnej. Ale żeby je czerpać, trzeba wykazać się inicjatywą.
A Meghan inicjatywy nie brakowało. W tamtych latach była już na dobrej
drodze, by stać się aktywistką, którą znamy. Choć jako osobę, która ją do tego
zainspirowała i zachęciła, wskazuje teraz Pollię, nawet po pobieżnych dociekaniach
okazuje się, że nie mniejszą rolę odegrał w tym jej ojciec. W przeszłości sama
przyznawała, że to Tom senior zaszczepił w niej wiarę, że jeśli tylko będzie do
czegoś dążyć, na pewno to osiągnie. Ten niespotykanie pracowity, prostolinijny
i odważnie broniący swoich przekonań człowiek powtarzał jej, by zawsze miała
swoje zdanie i nie bała się mówić własnym głosem. Różni członkowie rodziny to
właśnie jemu przypisują wyjątkowe poczucie wartości, które cechuje Meghan już
od najmłodszych lat. To on zachęcał ją, by formowała własne osądy, ufała im i się
nimi kierowała.
Dla przykładu odnieśmy się do sprawy reklamy płynu do mycia naczyń Ivory,
która, odkąd Meghan została znaną aktorką i jeszcze słynniejszą księżną, osiągnęła
status niemal mityczny.
Tak jak w przypadku wszystkich mitów, związek przyczynowo-skutkowy jest
tu problematyczny i lata nie bardzo się zgadzają, ale zasada jest ta sama. Otóż
w 1995 roku Meghan zobaczyła w telewizji reklamę płynu do mycia naczyń ze
sloganem: „Kobiety w całych Stanach walczą z zatłuszczonymi garnkami
i patelniami”. Zacytujmy jej wystąpienie na konferencji ONZ w czasach, gdy była
jeszcze stosunkowo mało znaną aktorką: „dwóch chłopców z mojej klasy jej
przyklasnęło, dodając, że miejsce kobiet jest w kuchni. Pamiętam, że ich słowa
mnie zszokowały, rozzłościły i zwyczajnie zraniły. Musiałam coś z tym zrobić”.
Thomas Markle senior zachęcił córkę do napisania listu ze skargą, co – jak sama
twierdzi – niezwłocznie zrobiła. List wysłała do ówczesnej pierwszej damy, Hillary
Clinton, słynnej adwokat zajmującej się prawami kobiet, Glorii Allred, oraz do
Procter & Gamble, producenta nieszczęsnego płynu. Pierwsza dama
i kontrowersyjna prawniczka jej odpisały, ale Procter & Gamble tego nie zrobił.
Jednak jeśli wierzyć Meghan, miesiąc później reklama ukazała się ze zmienionym
sloganem, który brzmiał teraz: „W całych Stanach ludzie walczą z zatłuszczonymi
garnkami i patelniami”, co doprowadziło ją do wniosku, że zmiana została
wprowadzona za sprawą jej listu. Jak ujęła to na owej konferencji ONZ, „w tamtej
chwili zdałam sobie sprawę z wagi moich działań. W wieku jedenastu lat
dorzuciłam swój mały kamyczek do walki o równouprawnienie”.
Choć to inspirująca historia, są w niej cztery nieścisłości, które zauważono,
odkąd Harry zaczął się na poważnie spotykać z Meghan, a pałac polecił ją
prześwietlić, co jest standardową praktyką w przypadku wszystkich, którzy zbliżą
się do któregoś z członków rodziny królewskiej. Po pierwsze, w 1995 roku Meghan
miała czternaście, a nie jedenaście lat. Po drugie, w 1992 roku, kiedy miała
jedenaście lat, Hillary Clinton nie była jeszcze pierwszą damą, została nią dopiero
w 1993 roku, kiedy Meghan była dwunastolatką. Po trzecie, nie ma dowodów na
to, by to właśnie jej list wpłynął na bieg historii. Procter & Gamble niewątpliwie
zmienił slogan w swojej reklamie, ale Meghan dość optymistycznie założyła, że
stał za tym jeden list napisany przez jedenastoletnią – czy też czternastoletnią –
Meghan Markle.
I wreszcie po czwarte, żadna agencja reklamowa nie jest w stanie w cztery
tygodnie nakręcić nowego klipu. Ich stworzenie zajmuje wiele miesięcy i są częścią
kampanii reklamowych, w których zwyczajnie nie ma miejsca na spontaniczny
odzew w postaci listów od widzów. Gdyby Meghan utrzymywała, że jej skarga
była jedną z wielu, które przyczyniły się do zmiany; gdyby nie podała tak
dokładnego datowania, co niezbicie dowodziło, że list nie mógł mieć żadnego
wpływu na producenta, jej roszczenia miałyby mocniejsze podstawy. Ale
rozmijając się z prawdą w tych czterech punktach, straciła na wiarygodności, tym
samym budząc podejrzenia ludzi pokroju pewnego ceniącego absolutną
prawdomówność dworzanina, który nazwał ją „typową hollywoodzką aktorką (…),
która wszędzie rozpycha się łokciami, choć uczciwość i zdrowy rozsądek
nakazywałyby więcej skromności. Ale oglądając nagranie tego wystąpienia, można
się tylko skrzywić z niesmakiem na jej ordynarny egotyzm, nie wspominając
o typowej dla Hollywood naiwności, każącej jej myśleć, że jeśli powie, że czarne
jest białe, a róż to zieleń, wszyscy automatycznie uznają to za prawdę objawioną”.
Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że istotnie jest ukształtowana przez
Hollywood, gdzie panuje inny system wartości niż na królewskich dworach.
Fantazjowanie i autoreklama nie są tam źle widziane, podobnie jak wyolbrzymianie
faktów i inne sposoby na przebicie się. Czternastolatka pisząca list, za który zbiera
pochwały w szkole i na który dostaje odpowiedź – chociażby standardową – od
Hillary Clinton i Glorii Allred, ma prawo być z siebie dumna, nawet jeśli
nieświadomie bierze szablonową zwrotkę za osobistą wiadomość i wierzy, że
zmiana sloganu w reklamie jest skutkiem jej interwencji.
Tak czy inaczej był to jeden z punktów zwrotnych w jej życiu, których wszyscy
doświadczamy i które mają długofalowe skutki. Meghan uwierzyła, że jej działania
mają dużo większą wagę niż w rzeczywistości, co zachęciło ją do wejścia w rolę
aktywistki, ale jednocześnie skłaniało osoby, które normalnie miałyby do niej
neutralny stosunek, do podejrzeń o chęć wybicia się ponad swój stan. W tym
miejscu rygorystyczne zasady Starego Świata zderzają się ze skłonnością do
przejaskrawień tego nowego. W świecie wyższych i królewskich sfer, w którym
słowo jest świętością, autoreklama i wyolbrzymianie od zawsze spotykały się
z nieufnością. Obowiązują tu złożone reguły zachowania zapobiegające przesadnej
autopromocji i roszczeniu sobie bezpodstawnych pretensji. W istocie historia
Wielkiej Brytanii aż roi się od przypadków ludzi, którzy woleli pójść na szafot czy
doprowadzić się do ruiny, niż splamić honor nadużyciem bądź sprzeniewierzyć się
prawdzie. Znakomicie ilustruje to sztuka Terence’a Rattigana z 1946 roku The
Winslow Boy oparta na głośnej sprawie kuzyna mojej świętej pamięci przyjaciółki
Mary Archer-Shee, który prawie zbankrutował, usiłując dowieść niewinności syna,
niesłusznie oskarżonego o kradzież przekazu pocztowego o wartości pięciu
szylingów. Choć w obecnych czasach surowe normy uległy rozluźnieniu i nawet
najwięksi tradycjonaliści wiedzą, że nie muszą już ryzykować majątkiem, by
obronić się przed błahym oskarżeniem, a nowoczesność pozwala na pewne formy
przerysowania, społeczeństwo wciąż ściśle przestrzega dictum, by nie wynosić się
ponad swój stan.
Ten wczesny błąd ze strony Meghan miał się na niej zemścić, gdy po wejściu
do rodziny królewskiej ze stosunkowo nieznanej aktorki przemieniła się
supergwiazdę, gdyż stanowił bezsprzeczny dowód na to, że świeżo upieczona
księżna ma tendencję do koloryzowania i dramatyzowania. W Stanach, gdzie
hollywoodzkie praktyki spotykają się z większą akceptacją, w żadnej mierze nie
zagroziłoby to jej wizerunkowi, ale po tej stronie Atlantyku budziło podejrzenia.
Według Nikki Priddy, jej najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, zabieganie
o atencję, aprobatę i aplauz od zawsze było siłą napędową Meghan. „Meg zawsze
chciała być gwiazdą”, mówi. Mimo to była normalną, sympatyczną dziewczyną,
choć już wtedy wykazywała się samozaparciem i siłą charakteru, dzięki którym
w późniejszych latach osiągnęła tak oszałamiający sukces. Meghan i Nikki znały
się od drugiego roku życia, gdy zaczęły razem naukę w Hollywood Little Red
School, a w wieku jedenastu lat obie przeniosły się do Niepokalanego Serca.
„Byłyśmy nierozłączne, zupełnie jakbyśmy występowały w dwupaku. Jedna była
honorową córką w domu drugiej. Byłyśmy jak rodzina”, ciągnie Nikki, najbardziej
wiarygodne źródło informacji o dzieciństwie Meghan. Jej relacja jest wyważona,
rzetelna, bezstronna i niepodszyta złośliwością czy gigantomanią.
Według Nikki mama Meghan, Doria, „to wolny duch. Była bardzo
wyluzowana, tańczyła w domu i przyłączała się do naszych posiadówek. Często
powtarzała Meg, żeby trochę odpuściła. «Musisz się od czasu do czasu zabawić.
Popracuj nad tym» – mawiała”. Meghan już jako dziecko przejawiała oznaki
nadgorliwości, która miała ją tak daleko zaprowadzić, ale niepohamowana nie
pozwalała jej cieszyć się życiem.
Pomimo swojego „wyluzowania” Doria stawiała Meghan wyraźne granice
i wymagała od córki przestrzegania domowej dyscypliny. „Tom dawał jej więcej
swobody i przymykał oko na nasze różne wybryki. W jego domu panował większy
luz”. Mimo to Meghan dla obojga rodziców była gwiazdą. „W pewnym sensie
wychowała się na scenie. Nie znała innego życia. Tom świetnie ją pod tym
względem wyszkolił. Już od najmłodszych lat robił jej zdjęcia na scenie”. Skutek
był taki, że „Meg od zawsze chciała być sławna. Po prostu uwielbiała być
w centrum uwagi. Często udawałyśmy, że odbiera Oscara, a ona ćwiczyła
«spontaniczną» reakcję na wygraną”.
Już w dzieciństwie uwidoczniły się jej wyjątkowe cechy charakteru.
„Podziwiałam, z jaką zręcznością kursuje między rodzicami w roli kuriera.
«Powiedz matce…», «powiedz ojcu…». To właśnie wtedy nauczyła się
kontrolować emocje. Odkąd pamiętam, jej rodzice byli rozwiedzeni i ta sytuacja
bywała dla niej trudna. Czasami czuła się zmuszona opowiedzieć się po którejś ze
stron, ale zawsze dokładała starań, żeby oboje rodzice byli zadowoleni, [skutkiem
czego] oprócz wrodzonego talentu do mediacji wykształciła w sobie wyjątkowe
opanowanie. Była też twarda. Jeśli nadepnęło się jej na odcisk, po prostu
przestawała się odzywać do winowajcy”. Za każdym razem, gdy się posprzeczały,
to Nikki musiała „wyciągać rękę na zgodę. Po prostu tęskniłam za moją najlepszą
przyjaciółką. Meg potrafiła być bardzo uparta i zawzięta”.
Dziewczęta były ze sobą tak zżyte, że Meghan często nocowała w domu
państwa Priddy w północnym Hollywood, gdzie przyszła księżna miała okazję
korzystać z prywatnego basenu. Gdy dziewczynki skończyły piętnaście lat, Dalton
i Maria Priddy wybrali się z całą rodziną, w tym z młodszą siostrą Nikki, Michelle,
w podróż do Europy, w którą zaprosili również Meghan. Nikki była tak zauroczona
Paryżem, że następne lato spędziła na Sorbonie, ale na Meghan większe wrażenie
zrobił Londyn. Zatrzymali się w hotelu nieopodal pałacu Kensington i naturalnie
odwiedzili pałac Buckingham, na tle którego przyjaciółki zrobiły sobie
obowiązkowe zdjęcie.
Nikki przyznaje, że Meghan „była zafascynowana rodziną królewską, a na jej
półce stała biografia księżnej Diany”. Oglądała z przyjaciółkami relację z jej
pogrzebu, która wzruszyła je do łez. Obsesja Meghan urosła do tego stopnia, że
wraz z inną przyjaciółką, Suzy Ardakani, zdobyły stare nagrania ze ślubu Diany
i księcia Karola z 1981 roku; mało tego, postanowiły pójść w ślady królowej
ludzkich serc i zorganizowały zbiórkę ubrań oraz zabawek dla dzieci
z najuboższych rodzin.
Lekcja, jaką z tego wyciągnęła, była następująca: najwytworniejsze
i najbardziej olśniewające kobiety świata udowadniają swoją wyjątkowość nie
tylko nienaganną prezencją, ale i działalnością humanitarną. Znalazła swój wzór do
naśladowania i „uwielbiała filmy z serii Pamiętniki księżniczki, o perypetiach
plebejuszki, która wchodzi do rodziny królewskiej. Ten motyw mocno podziałał na
jej wyobraźnię. Meghan chce być drugą księżną Dianą”, dodaje Nikki Priddy.
Oczywiście Meghan nie miała pojęcia, że kiedyś spełnią się jej najskrytsze
marzenia, że będzie miała własne biuro w pałacu Buckingham i że podobnie jak
teściowa, której nie będzie dane jej poznać, zbuntuje się przeciwko dworskim
ograniczeniom. Ale na razie miała bardziej przyziemne ambicje, z których pierwszą
były studia na Uniwersytecie Północno-Zachodnim. I ucieczka od ojca, który
potrzebował teraz większej opieki, niż była skłonna mu zapewnić.
W 1990 roku Tom wygrał siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów w loterii
stanowej. Choć większość wygranej utopił w nietrafionej inwestycji w firmę
jubilerską znajomego z Chicago, wciąż mógł sobie pozwolić, by pracować mniej
i spełniać kolejne zachcianki swoich dzieci. Cała rodzina Meghan ze strony ojca
potwierdza, że Thomas zawsze był niezwykle hojny. Tom junior dostał od niego
pieniądze na otworzenie kwiaciarni, a Samancie kupił auto, gdy rozbiła stare.
Z wygranej opłacał również wysokie czesne młodszej córki.
W trakcie nauki w Niepokalanym Sercu Meghan najwięcej uwagi poświęcała
zajęciom teatralnym. Jak pamiętamy z relacji Nikki, jej ambicją było zostać
gwiazdą, a ojciec entuzjastycznie ją w tym wspierał. Znany w jej szkole jako
ceniony realizator światła, który praktycznie co roku miał na koncie nominację do
Emmy, ku uciesze kółka teatralnego był przez nią angażowany jako reżyser
techniczny przy każdym przedstawieniu, w jakim brała udział. Trudno oprzeć się
wrażeniu, że Meghan od najmłodszych lat miała świadomość, co dla kariery znaczy
odrobina wsparcia i jak fachowa wiedza ekspertów pokroju Toma może pomóc jej
w spełnianiu własnych ambicji.
Choć umiejętności Thomasa seniora bez wątpienia podnosiły jakość wszystkich
szkolnych produkcji z udziałem Meghan, na pewno traktował je jako kolejną
okazję, by poszerzyć jej wiedzę na temat prezencji scenicznej. Uczył ją, jakie
znaczenie ma światłocień i jak ustawić się w najkorzystniejszym świetle, a nawet
pod jak najkorzystniejszym kątem. Bez końca fotografował córkę, by pokazać, co
powinna robić, a czego się wystrzegać. Była to nieoceniona skarbnica wiedzy
technicznej, której opanowanie większości aktorów zajmuje całe życie, a którą
Meghan przesiąkła od kolebki.
Dawna dziecięca gwiazda Gigi Perreau, która oprócz prowadzenia zajęć na
uczelni Meghan pomagała studentom w wystawianiu sztuk i musicali, wspomina,
że nigdy nie miała z nią kłopotów. Przyszła księżna miała być „bezbłędna, zawsze
znała swoje kwestie”, a do tego była „bardzo pracowita i obowiązkowa”. Patrząc na
jej poświęcenie, Perreau wiedziała, że Meghan „daleko zajdzie”.
Meghan chciała jednak być gwiazdą nie tylko na scenie. Już jako nastolatka
cieszyła się dużym powodzeniem wśród chłopców i wiedziała, że jest atrakcyjna.
Sama też interesowała się płcią przeciwną. Odtąd grała główne role kobiece
w niejednym pozaekranowym romansie, na rozgrzewkę biorąc uczniów męskiego
odpowiednika Niepokalanego Serca, czyli liceum Świętego Franciszka z pobliskiej
La Cañada Flintridge. Założona w 1946 roku przez kapucynów prowincji
zachodniej pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Aniołów na terenie zakupionym
od Flintridge Country Club, ta katolicka szkoła dla chłopców miała „dostarczać”
dziewczętom z Niepokalanego Serca odpowiedniego towarzystwa. Podobnie jak
większość instytucji, których ambicją jest stworzenie istot nadrzędnych, obie
placówki starały się ograniczać pozaszkolne aktywności swoich wychowanków,
którzy mieli się skupić na tym, co wskazane i kształcące, unikając niepożądanych
wpływów. Na pierwszym miejscu wśród tych restrykcji było obcowanie z każdym,
kto nie był im równy. Dziewczęta z Niepokalanego Serca mogły się swobodnie
integrować z chłopcami od Świętego Franciszka, a do innych znajomości miały
podchodzić z dużą dozą ostrożności. W tym dążeniu do ochrony wychowanków
przed niepożądanymi wpływami było coś staroświeckiego. Choć w społeczeństwie
takim jak amerykańskie klasa wyższa nie kryje się ze swoim elitaryzmem, jako
drogą do pomnożenia sukcesu, w Europie podobne podejście zaczęło być
postrzegane nie tylko jako niebezpiecznie staroświeckie i szkodliwie ograniczające,
ale i snobistyczne. Co ciekawe, pod tym względem nowy świat dążył do
zachowania barier klasowych, podczas gdy stary usiłował je zburzyć –
przynajmniej na tyle, by umożliwić większą mobilność między warstwami
społeczeństwa. W swoim czasie te różnice kulturowe zdefiniują nie tylko samą
relację Meghan i Harry’ego, ale i stosunek pary do otoczenia.
Tymczasem młodziutka Meghan, nacieszywszy się zainteresowaniem całego
wianuszka wielbicieli od Świętego Franciszka, w wieku szesnastu lat ostatecznie
zdecydowała się na Luisa Segurę, Latynosa z reputacją eleganta, który był jej
pierwszym poważnym chłopakiem. Chodzili ze sobą przez dwa lata, a Meghan
zaprzyjaźniła się z całą jego rodziną. To właśnie oni zachęcili ją do wystartowania
w konkursie na królową balu absolwentów Świętego Franciszka.
W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, gdzie instytucja ta jest nieznana,
w amerykańskich liceach wybory królowej balu były – i wciąż są – ważną tradycją,
więc Meghan nie szczędziła wysiłków, by je wygrać. Napisała esej o swoim
wolontariacie przy Skid Row i w pogoni za głosami czarowała, kogo tylko się dało.
Wygrała. Ubrana w błękitną satynową suknię bez ramiączek i przyozdobiona tiarą,
królowa Meghan udała się na bal w towarzystwie swej świty oraz młodszego brata
Luisa – Danny’ego, ubranego w elegancki smoking i koszulę frakową z zapinaną
muchą.
Ten pierwszy sukces bynajmniej nie przewrócił jej w głowie. Korona królowej
balu zmienia niektóre dziewczęta, ale Meghan pozostała tą samą uroczą, czarującą,
wesołą i przystępną, acz dystyngowaną dziewczyną, która była dla wszystkich
miła. Co więcej, jej przyjaciele odnieśli wrażenie, że traktuje swój sukces niemal
jak rozgrzewkę przed meczem – bo przecież nań zasługiwała. Zamierzała zostać
wielką gwiazdą i to był dopiero przedsmak, więc tak naprawdę się nie liczył.
W programie szkolnej inscenizacji Tajemnic lasu Stephena Sondheima z 1997
roku, w której Meghan zagrała Czerwonego Kapturka, czytamy, że wybrała
Uniwersytet Północno-Zachodni również dlatego, iż miał być jej pierwszym
krokiem w drodze na Broadway. W maturalnej księdze pamiątkowej poszła jeszcze
dalej, opisując się jako osobę „z klasą”, które to wyrażenie miało wejść w poczet
jej absolutnie ulubionych, w sensie nie tylko praktycznym, ale i filozoficznym. Dla
podkreślenia ambicji i wiary w siebie swoją fotografię opatrzyła cytatem z Eleanor
Roosevelt: „Kobiety są jak torebki herbaty; nie znają swojej mocy, dopóki nie
zanurzą się we wrzątku”.
Nikt z rówieśników nie uważał jej za nieskromną czy pretensjonalną. Choć już
wtedy lubowała się w cytowaniu aforyzmów – co zostało jej do dziś – dla
postronnych była klejnotem poszukującym odpowiedniej oprawy, by zalśnić
jeszcze większym blaskiem. Ambicja była czymś pożądanym. Wraz z ojcem robiła
wszystko, by zwiększyć swoje szanse w branży rozrywkowej, nie wyłączając
drogiego leczenia ortodontycznego i skorygowania kartoflowatego koniuszka nosa.
Jest to dość prosty zabieg, powszechny wśród aspirujących aktorek; poddała mu się
nawet nastoletnia Elizabeth Taylor. Polega na usunięciu chrząstki, dzięki czemu nos
staje się smuklejszy, niż chciała natura. Niemniej w przypadku Meghan z upływem
czasu różnica stawała się coraz bardziej widoczna, a to dlatego, że reszta chrząstki
zapadła się, upodabniając kształtem nos do skoczni narciarskiej. Co ciekawe,
natura obdarzyła Harry’ego identycznym nosem.
Akademickie osiągnięcia i osobiste przymioty przyszłej księżnej zostały
zaprezentowane szerokiej publiczności w 1997 roku, podczas ceremonii rozdania
dyplomów Niepokalanego Serca, zorganizowanej w słynnym amfiteatrze
Hollywood Bowl. Otrzymała wówczas nagrodę za wybitne osiągnięcia Notre Dame
Club of Los Angeles, nagrodę za osiągnięcia artystyczne ufundowaną przez Bank
of America, wyróżnienie Krajowego Programu Stypendiów, a także nagrodę za
opiekę nad młodszymi uczniami.
Mimo że dostała aż trzy stypendia i mogła przebierać w uczelniach, zmiana
decyzji nie wchodziła w rachubę. Meghan została wychowana w przeświadczeniu,
że może mieć wszystko, co tylko zechce – a chciała studiować na Uniwersytecie
Północno-Zachodnim.
Uniwersytet ten należał – i wciąż należy – do grona najbardziej prestiżowych
prywatnych uczelni badawczych w Stanach Zjednoczonych. W latach studenckich
Meghan czesne wynosiło ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów w przeliczeniu na
dzisiejsze pieniądze. Uczelnia zajmuje dziewiąte miejsce w rankingu najlepszych
amerykańskich uniwersytetów i dziesiąte na liście otrzymywanych dotacji, które
szacuje się na ponad jedenaście miliardów dolarów. Kampus główny w Evanston
w stanie Illinois obejmuje dwieście czterdzieści akrów, a filia chicagowska –
dwadzieścia pięć. Druga filia jest zlokalizowana w katarskiej Dosze. Wśród
absolwentów oraz byłych i obecnych pracowników naukowych jest dziewiętnastu
laureatów Nagrody Nobla, trzydziestu ośmiu zdobywców Pulitzera, szesnastu
stypendystów Rhodesa, sześciu stypendystów MacArthura, sześćdziesięciu pięciu
członków Amerykańskiej Akademii Nauk i Sztuk Pięknych, a także dwóch
sędziów Sądu Najwyższego. Wydział Komunikacji Społecznej Uniwersytetu
Północno-Zachodniego ukończyło wielu dramaturgów, pisarzy, aktorów oraz
reżyserów ceremonii wręczania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, nagród
Emmy i Tony. Choć Tom stracił większość swojej wygranej z loterii, zaciągnął
pożyczkę i wziął nadgodziny, byle tylko móc posłać swojego ukochanego
Kwiatuszka na uniwersytet, który dla Meghan był tylko kolejnym krokiem do
sukcesu.
Biorąc pod uwagę rzekomy powód, dla którego wybrała tę uczelnię – na której,
przypomnijmy, miała się przygotowywać do kariery na Broadwayu – fakt, że
ostatecznie postawiła na anglistykę, sugeruje, iż albo nie była aż tak pewna siebie,
na jaką pozowała, albo wprost przeciwnie: cierpiała na przerost ego i nie widziała
sensu specjalizowania się w swojej wybranej profesji. Opuszczenie rodzinnego
gniazda jest trudne dla większości młodych ludzi, ale Meghan miała pewną
przewagę nad rówieśnikami, choć jej życie również nie było pozbawione wyzwań.
Jako dziecko Hollywood była o wiele bardziej wyrafinowana od studentek ze
wschodniego wybrzeża. Ubierała się z większym smakiem, miała lepszy styl
i prezencję oraz większą pewność siebie, a po przyjeździe do Evanston z miejsca
zaczęła zawierać przyjaźnie ze studentami obojga płci. Postawiła na
monochromatyczny szyk i malowała się dużo mocniej niż w Kalifornii, gdzie nie
mogła tego robić, a nawet zaczęła nosić jasne pasemka we włosach. Zawsze
rozważna, wyważona i wyrachowana – w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie
spieszyła się z wyborem żeńskiego bractwa. Ale gdy już go dokonała, bez wahania
uruchomiła cały swój arsenał czaru i dopięła swego: wkrótce została zaproszona do
Kappa Kappa Gamma, zrzeszenia atrakcyjnych i inteligentnych studentek
Uniwersytetu Północno-Zachodniego.
„Nas wszystkie łączą trzy cechy – mówi Melania Hidalgo, inna członkini
Kappa Kappa Gamma – zapał, inteligencja i ambicja”. A także większe
zamiłowanie do imprez i butelki niż do książek w myśl zasady, że znajomości
zawarte na studiach mogą się kiedyś bardziej przydać niż zdobyta wiedza. Meghan
tak znakomicie się odnalazła w nowym bractwie, że ostatecznie stanęła na czele
jego komitetu rekrutacyjnego.
Jak wspomina sama zainteresowana, musiała zmagać się z problemem, którego
jej koleżanki nie znały. Większość studentów Uniwersytetu Północno-Zachodniego
była biała i wywodziła się z białych środowisk, więc nie była przyzwyczajona do
kontaktu z przedstawicielami innych ras. W wywiadzie dla „Elle” Meghan
opowiada o ksenofobii, z jaką się spotkała, na przykładzie „szokującej rozmowy
z koleżanką z akademika poznaną w pierwszym tygodniu po przyjeździe, która
zapytała, czy moi rodzice nadal są razem. «Twoja mama jest czarnoskóra, a tata
biały, dobrze pamiętam?» – dopytywała, na co nieśmiało się uśmiechnęłam,
czekając na kolejne słowa, które wyjdą z jej zaciśniętych ust. «I się rozwiedli?»
Skinęłam głową. «No tak, to ma sens». Do dziś nie wiem, co chciała przez to
powiedzieć, ale zrozumiałam podtekst. I umilkłam: tak bardzo bałam się otworzyć
tę puszkę Pandory z dyskryminacją, że tylko siedziałam sztywno, zapominając
o swoim głosie”.
Pewna osoba, która w dzieciństwie dobrze ją znała, przestrzega przed braniem
podobnych opowieści zbyt dosłownie. Meghan zawsze miała tendencję do
przejaskrawiania i czerpania wielkich lekcji z najbardziej neutralnych zdarzeń,
a odkąd stała się osobą publiczną, dla podkreślenia przesłania pozwala sobie na
jeszcze większą swobodę w relacjonowaniu faktów. Ponieważ pomimo istnienia
rejestrów współlokatorów nigdy nie udało się ustalić tożsamości jej rasistowskiej
rozmówczyni, jest bardzo prawdopodobne, że ta historia powstała post factum.
„Najlepszym tego dowodem jest jej szczegółowość. Konfabulacje Meghan są zbyt
drobiazgowe, by mogły być wiarygodne. Ludzie po prostu się tak nie zachowują.
Gdy już się ją pozna, łatwo odróżnić sfabrykowane opowieści od prawdziwych”,
dodaje moja rozmówczyni.
Sfabrykowane czy nie, tego rodzaju incydenty na szczęście należały do
rzadkości. Jak sama przyznaje, w Illinois towarzyszyły jej podobne wewnętrzne
rozterki co w Kalifornii, choć i tu nikt niczego nie zauważył. Ponieważ próżno
szukać doniesień o tym, by na studiach spotykała się z dyskryminacją, a jej styl
życia sugeruje, że nie tylko była wszędzie akceptowana, ale i rozwinęła skrzydła,
co byłoby niemożliwe dla dziewczyny z poważnymi problemami, wydaje się, że
nie padła ofiarą prawdziwych uprzedzeń i udało jej się na tyle przezwyciężyć
kryzys tożsamości, o którym opowiadała w późniejszych latach, by osiągnąć
wszystko, co sobie wymarzyła. Naturalnie musimy wierzyć jej na słowo, że jego
źródła były wewnętrzne, niemniej powszechna akceptacja, z jaką się spotkała,
bardzo dobrze świadczy o jej kolegach i koleżankach ze studiów. Z dwiema z nich
przyjaźni się do dziś.
Na pierwszym roku Meghan dużo imprezowała i cieszyła się popularnością
zarówno wśród koleżanek, jak i kolegów, a wisienką na torcie był jej związek
z jednym z najatrakcyjniejszych studentów na kampusie, mierzącym metr
dziewięćdziesiąt pięć białym koszykarzem z Lakewood w stanie Ohio Steve’em
Lepore’em, który na drugim roku dostał się do uniwersyteckiej drużyny
koszykówki i cechował się taką samą dyscypliną i ambicją jak Meghan. Ale
bardziej interesował go sport niż imprezy, ponieważ chciał przejść na
zawodowstwo i był gotów do wszelkich poświęceń, w tym rezygnacji z damskiego
towarzystwa na noc przed meczem, jak to mają w zwyczaju bejsboliści, futboliści
czy hokeiści. Po drugim roku przeniósł się na Wake Forest University w Winston-
Salem w Północnej Karolinie, gdzie został jednym z podstawowych graczy.
Obecnie jest asystentem trenera męskiej drużyny koszykówki na Eastern Kentucky
University, a wraz z żoną Carrie są dumnymi rodzicami małej Giuliany Rudi.
Jak widać, związek ze Steve’em nie był dla Meghan na tyle poważny, by
pojechała za nim. Bardzo szybko znalazła pocieszenie w ramionach innego, choć
do końca studiów z nikim już nie stworzyła tak dynamicznej pary, co bynajmniej
nie spędzało jej snu z powiek.
Miała troje przyjaciół od serca, którzy do pewnego stopnia zajęli miejsce Nikki
Priddy. Choć nadal utrzymywały ze sobą kontakt, Meghan zastąpiła ją Lindsay Jill
Roth, atrakcyjną, jasnowłosą córką żydowskich prawników z zamożnego
Lattingtown w Oyster Bay w hrabstwie Nassau. Spośród niecałych dwóch tysięcy
mieszkańców miasteczka 94% stanowili biali i jeśli nie liczyć mediany zarobków
powyżej regionalnej średniej, na tym kończyły się podobieństwa pomiędzy
Woodland Hills a Lattington. Dziewczęta zaprzyjaźniły się na pierwszym roku
studiów, na kursie poezji Toni Morrison. Piły razem, imprezowały razem, uczyły
się razem, a po studiach nadal utrzymywały kontakt. Lindsay została producentką
programów Larry King Now, The Real Girl’s Kitchen i Queen Boss, a w 2015 roku
wydała książkę What Pretty Girls Are Made Of. Tymczasem Meghan wciąż czekała
na przełom w swojej karierze aktorskiej, którym miała się okazać rola Rachel Zane
w serialu W garniturach.
W 2016 roku Meghan była świadkową na ślubie Lindsay z pochodzącym
z Wielkiej Brytanii Gavinem Jordanem. Co ciekawe, w 2011 roku na swoim
własnym ślubie z Trevorem Engelsonem rolę druhny powierzyła Nikki Priddy.
Mimo to Meghan i Roth nadal łączyły silne więzy przyjaźni. „Nawet gdy dzielą nas
trzy tysiące mil, potrafimy dokończyć za siebie zdanie albo równocześnie wysłać
sobie esemesa o identycznej treści – mówi Roth. – Znam niewiele osób, które są
tak wielkoduszne i ofiarne jak Meg. Ludzie myślą, że gdy ktoś staje się sławny, to
się zmienia. Ale Meg wciąż jest tą samą dziewczyną, którą poznałam przed laty,
o takich samych wartościach i priorytetach. Jest bezinteresowna, bo tak ją
wychowano. «Wybieram szczęście» to motto, do którego obie od lat wracamy
i które stale przypomina nam, by nie stracić swojej wyjątkowości,
samoświadomości i empatii; być szczęśliwą, życzliwą, traktować ludzi
z szacunkiem i czerpać naukę z wszelkich możliwych źródeł. Meg jest właśnie
taka. To niesamowita bizneswoman, aktorka, pisarka i orędowniczka praw kobiet
i dzieci”.
Inną przyjaciółką, z którą Meghan pozostała w kontakcie po studiach, jest
Genevieve Hillis z bractwa Kappa Kappa Gamma, ale w tamtych latach najbliższa
przyjaźń łączyła ją z czarnoskórym Larnellem Quentinem Fosterem. Był gejem,
jednak ukrywał swoją homoseksualność z obawy przed reakcją rodziców, którzy
byli pastorami i z którymi nadal mieszkał. Na Uniwersytecie Północno-Zachodnim
studiował aktorstwo, którego obecnie naucza. Dziś mówi otwarcie o swojej
orientacji seksualnej. Często chodzili z Meghan na awangardowe sztuki „albo
robiliśmy coś innego. Byliśmy bardzo towarzyscy. Zawsze próbowaliśmy czegoś
nowego, świetnie się przy tym bawiąc. Meghan miała aktorskie ambicje, ale nie
chcieliśmy siedzieć całymi dniami na próbach jak inni. Dużo bardziej woleliśmy
oglądać sztuki niż w nich grać”.
W weekendy Meghan często była zapraszana na obiad do jego rodziców
i spędzała z Fosterami tak dużo czasu, że wkrótce zaczęła brać udział w ich
nabożeństwach. Uwielbiała gotować ze swoim przyjacielem, a jej ówczesną
specjalnością była kuchnia indyjska. W późniejszych latach Larnelle opisywał ją
jako „bardzo życzliwą, autentyczną i rodzinną dziewczynę, której leży na sercu
dobro przyjaciół i świata”.
Odrzuciwszy trzy stypendia, by studiować anglistykę na Uniwersytecie
Północno-Zachodnim, Meghan bardzo szybko doszła do wniosku, że wybrała złą
specjalizację i zmieniła ją na aktorstwo oraz stosunki międzynarodowe. Nie
zrezygnowała jednak z marzeń o sławie; w swoim mniemaniu równie dobrze mogła
zostać gwiazdą dyplomacji, co srebrnego ekranu. „Nawet przez chwilę nie brała
pod uwagę, że mogłaby prowadzić zwyczajne życie – powiedziała jedna z jej
koleżanek z dawnych lat, która pragnie zachować anonimowość. – Zamierzała się
wybić bez względu na profesję. Z równą łatwością wyobrażała sobie siebie jako
gwiazdę Broadwayu czy Hollywood, jak ambasadora bądź dyplomatę, który
zmienia świat na lepsze”.
Mając to na uwadze, zwróciła się o pomoc do starszego brata swojego ojca,
Michaela, agenta Departamentu Stanu, oficjalnie zajmującego się systemami
telekomunikacyjnymi, choć dla rodziny jego praca dla CIA nie była tajemnicą.
Wraz z żoną Toni, zanim ta zmarła w 2012 roku, zjeździł cały glob, wysyłany na
tak rozrzucone po świecie placówki jak Berlin, Guam, Bukareszt czy Ottawa.
W Departamencie Stanu cieszył się dużą popularnością i był świetnie
ustosunkowany, o czym Meghan wiedziała. Poprosiła go o załatwienie jej stażu
w którejś z amerykańskich ambasad, tłumacząc, że zastanawia się nad karierą
w dyplomacji i chciałaby się przekonać, czy będzie jej to odpowiadać. Problem
w tym, że skontaktowała się z nim w ostatniej chwili, więc stryj musiał uruchomić
kilka dodatkowych kontaktów. „Znałem [amerykańskiego] ambasadora w Buenos
Aires – wspomina Michael Markle. – Porozmawiałem z nim osobiście i załatwiłem
jej staż, o który prosiła”.
Dzięki zakulisowym zabiegom stryja Meghan zaproponowano
sześciotygodniowy staż na stanowisku młodszego sekretarza prasowego ambasady
amerykańskiej w stolicy Argentyny. Zakres jej obowiązków nie odbiegał od
typowych zadań młodszego attaché prasowego. Odpowiadała na zapytania,
przygotowywała wstępne treści listów, biegała z dokumentami od działu do
działu – była typowym chłopcem na posyłki. Niemniej w pamięci swojego
przełożonego Marka Krischika zapisała się jako kompetentna i zaradna. „Gdyby
została w Departamencie Stanu, zrobiłaby karierę w korpusie dyplomatycznym.
Idealnie się do tego nadawała”.
Jednakowoż nastawienie i charakter to za mało, żeby zawojować Departament
Stanu. Trzeba jeszcze zdać egzamin dyplomatyczno-konsularny, do którego
Meghan przystąpiła w Argentynie i który ku swojemu rozczarowaniu oblała.
Problem w tym, że po zakończeniu stażu miała wyjechać do Madrytu na
sześciotygodniowy kurs hiszpańskiego w ramach programu studenckiego.
Postanowiła nie zmieniać planów, a zdobyta wtedy wiedza miała jej się później
przydać.
Ostatecznie jednak nie przystąpiła do powtórnego egzaminu. Jako osóbka
nieprzywykła do porażek, stwierdziła, że jej przyszłością jest aktorstwo,
a dyplomacja była tylko mrzonką. Zdała sobie sprawę, że ta ścieżka kariery jest
dłuższa i prowadzi za bardzo pod górkę. Osiągnięcie tam statusu gwiazdy
zabrałoby jej dużo więcej czasu, a i korzyści z bliska nie wyglądały już tak
atrakcyjnie jak w Hollywood czy na Broadwayu. I tu się nie myliła, bo nawet
najwyższym szczeblom dyplomacji brak powabów i blichtru sceny czy ekranu.
Była to pierwsza gorycz porażki, jaką przed trzydziestką jeszcze nieraz
przyjdzie jej przełknąć. Znakomite wyniki w nauce nie zawsze zwiastują sukces
w życiu. Tym, którzy rozkwitają w tak cieplarnianych warunkach, bardzo często
nie udaje się zawojować świata, podczas gdy szkolni średniacy dopiero
w prawdziwym życiu rozwijają skrzydła. Tak też miało być w przypadku Meghan,
która ukończyła Wydział Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Północno-
Zachodniego z dyplomem licencjata z aktorstwa i stosunków międzynarodowych.
Meghan błyszczała w szkole i na uczelni, czego nie można było powiedzieć
o Harrym, który przyszedł na świat 15 września 1984 roku, trzy lata i miesiąc po
swojej przyszłej żonie. Choć wynikami w nauce nie mogli się bardziej różnić,
w ich wejściu w dorosłe życie można dopatrywać się pewnych podobieństw. Tuż
po narodzinach Harry’ego małżeństwo księcia i księżnej Walii zaczęło się rozpadać
i choć pozostali w związku jeszcze przez osiem lat, stał się on fikcją, zanim
chłopiec wszedł w wiek przedszkolny. Przez następne osiem lat para książęca
starannie się unikała, spotykając się tylko podczas oficjalnych okazji. Karol
urządził się w Highgrove w Gloucestershire, majątku, który księstwo Kornwalii
zakupiło na jego użytek od wicehrabiego i wicehrabiny Macmillan of Ovenden
w 1980 roku, na krótko przed królewskim ślubem. Według ówczesnego osobistego
służącego Karola, Stephena Barry’ego, który w środku nocy kursował między
pałacem Buckingham a Highgrove, przywożąc i odwożąc Dianę z potajemnych
randek z księciem, miała ona duży wkład w renowację posiadłości. Niemniej po
rozpadzie pożycia w tygodniu wolała zostawać w Londynie, w pałacu Kensington,
a Karol ulokował się właśnie w Highgrove. Nawet weekendy para książęca rzadko
spędzała pod jednym dachem; za każdym razem, gdy Diana miała przyjechać na
wieś, Karol wybierał się z wizytą do przyjaciół. Ich układ był tak kulturalny, że
mąż pozwalał jej nawet przyjmować w Highgrove kochanka, Jamesa Hewitta. Ten
uznany jeździec uczył także księżnę i jej synów jazdy konnej –
z błogosławieństwem księcia.
Choć w stosunkach między Karolem i Dianą panował podobny chłód jak
między Thomasem i Dorią, obie pary zdołały przełknąć wzajemną gorycz na tyle,
by dzieci pozostały w dobrych relacjach z każdym z rodziców. Obie starały się
unikać okazywania sobie otwartej wrogości, ale nieprzerwanie udawało się to tylko
Thomasowi i Dorii. W przypadku księcia i księżnej Walii wszystko zależało
w głównej mierze od stanu emocjonalnego Diany. Jeśli układało jej się z aktualnym
kochankiem, jej relacje z Karolem były stosunkowo uprzejme i spokojne,
a niekiedy nawet serdeczne, jak między bratem a siostrą, którzy nie są specjalnie
zżyci, ale darzą się sympatią. Tak było zwłaszcza w drugiej połowie lat
osiemdziesiątych, kiedy kwitł jej romans ze wspomnianym Jamesem Hewittem.
Ale gdy jej życie miłosne przestawało być satysfakcjonujące, Diana wszystko
przekreślała i na głowę księcia spadał grad pocisków.
W takich chwilach wszystko było jego winą. Zniszczył jej życie, bo nie był
takim mężczyzną, jakiego potrzebowała, i gdyby nie on, byłoby idealne. Urządzane
przez nią sceny były traumatyczne dla wszystkich, którzy byli ich świadkami, nie
wyłączając dzieci; podczas gdy Karol był bezkonfliktowy i robił wszystko, co
w jego mocy, by uniknąć starcia, Diana była jego przeciwieństwem. Kiedy rwała
się do kłótni, nie spoczęła, dopóki nie postawiła na swoim – i wszyscy to słyszeli.
Krzyczała, aż drżały szyby, a urządzane przez nią awantury potrafiły trwać
godzinami. Rzucała przedmiotami i wykrzykiwała obelgi, aż w końcu,
sfrustrowana, histerycznie zalewała się łzami. Ponieważ nigdy nie była wierna
żadnemu kochankowi, nie wyłączając Jamesa Hewitta i Hasnata Khana – jedynych
mężczyzn, których, jak twierdziła, prawdziwie kochała przed pojawieniem się w jej
życiu Dodiego Fayeda – i ponieważ wiecznie rozglądała się za idealnym
mężczyzną, który ją w pełni uszczęśliwi, jej życie miłosne, choć samo w sobie
stosunkowo spokojne, dla rodziny było wyjątkowo burzliwe. Nigdy nie wiedzieli,
co wyprowadzi ją z równowagi, gdyż jej wybuchy nie miały nic wspólnego
z mężem czy nawet zachowaniem kochanka, lecz wypływały z jej wewnętrznej
potrzeby bycia kochaną – i pragnienia, by zaufać. Swoją złość zawsze
wyładowywała na mężu, nigdy na kochankach, więc jak łatwo się domyślić,
cierpiała na tym głównie domowa atmosfera.
Gdy opadał kurz, wracała pogodna, układna Diana, która rozumiała, że musi
pozostać żoną Karola i że najlepszym rozwiązaniem dla nich obojga jest, by
prowadzili osobne życie – on ze swoją kochanką, ona ze swoim kochankiem.
Ale dobiegając trzydziestki, zaczęła kwestionować ten stan rzeczy. Nie kryła,
że chciałaby stworzyć szczęśliwe małżeństwo i mieć córeczkę. Jak łatwo się
domyślić, domowe awantury weszły na zupełnie nowy poziom. Wybuchy
pojawiały się już nie tylko z powodu problemów w życiu uczuciowym księżnej, ale
także wtedy, gdy układało się w nim tak dobrze, że zaczynała fantazjować
o rozwodzie z Karolem i ślubie z aktualnym ukochanym – głównymi kandydatami
byli James Hewitt, Oliver Hoare i Hasnat Khan – a w desperackich próbach
wyrwania się na wolność obracała wszystko w proch.
Diana miała pewną przewagę nad Karolem, której próżno się doszukiwać
w małżeństwie Dorii i Toma, a którą Meghan również ma nad Harrym. Zarówno
Diana, jak i Meghan pochodzą z rozbitych rodzin. Obie od najmłodszych lat uczyły
się tak sterować wrogimi frakcjami, by dostać to, czego chciały. Obie były łagodne
i urocze, ale pod pozorną delikatnością kryły twardy pancerz. Obie miały
znakomicie rozwinięte umiejętności taktyczne unikalne dla dzieci z rozbitych
rodzin i dla osiągnięcia celu, jakikolwiek by był, sięgały po wszelkie dostępne
środki.
Choć Meghan wychowała się w pozornie spokojniejszym środowisku
rodzinnym, przy całej swojej wybuchowości Diana była kochającą i troskliwą
matką. To ona dzierżyła niekwestionowaną władzę w swojej czteroosobowej
rodzinie. Chcąc, by jej synowie wyrośli na ludzi z ikrą, oświadczyła, że nie będą
wychowywani według królewskich metod, zabijających w dzieciach całą
spontaniczność. Karol nie miał prawa się wtrącać, a na interwencję królowej nie
było co liczyć.
Mimo że nominalną głową rodziny królewskiej była Elżbieta II, nazywana
przez rodzinę Lilibet, de facto na jej czele stał książę Edynburga. Niemniej jego
autorytet był bezustannie kwestionowany, a nawet podkopywany przez niezwykle
wpływową królową matkę. Elżbieta II była zatem przyzwyczajona do obecności
dwóch dominujących osobowości – męża i matki, którzy nie lubili się nawzajem
i których starała się udobruchać, by cieszyć się harmonijnym, szczęśliwym życiem
rodzinnym. Takie podejście jeszcze bardziej osłabiło wpływ rodziców na Karola,
a co za tym idzie – na jego żonę.
Choć Filip starał się najlepiej, jak tylko potrafił, określić zasady panujące
w nuklearnej rodzinie Mountbattenów-Windsorów, w przypadku Karola królowa
matka od zawsze mu się sprzeciwiała. Nigdy nie wtrącała się w wychowanie
pozostałych królewskich dzieci, co niektórych krewnych doprowadziło do
wniosku, że dla Karola zrobiła wyjątek, ponieważ miał zostać królem. Wywierając
wpływ najpierw na swoją córkę, królową, a następnie na wnuka, przyszłego króla,
pragnęła odcisnąć swoje piętno na Koronie. W przypadku Lilibet twierdziła, że
jako królowa wdowa wie najlepiej, czego potrzebuje Korona, a w przypadku
Karola, że rodzice „nie rozumieją” go tak jak ona. Uważała, że jako jego babka
i niegdysiejsza królowa małżonka ma prawo wspierać go zachętą i miłością,
których w jej mniemaniu potrzebował.
Służenie wsparciem mężczyźnie, który nie umie sprzeciwić się żonie, nie jest
sposobem na rozwiązanie problemu dyscypliny, tak więc królowa matka
bezwiednie pogłębiała brak autorytetu Karola w jego własnej rodzinie nuklearnej.
Swój kamyczek dorzucili też jego rodzice, którzy sami zostawili wychowanie
dzieci nianiom i do których Karol miał w owym czasie wrogie nastawienie.
Mijały lata, a William i Harry coraz bardziej dziczeli i w kręgach
arystokratycznych zaczęto komentować ich rozhukanie. Świętej pamięci Kenneth
Rose, jeden z ówczesnych najlepiej poinformowanych dziennikarzy, którego
przyjaźń z kilkoma członkami rodziny królewskiej była tajemnicą poliszynela, po
weekendzie spędzonym u kuzynki Filipa, lady Pameli Mountbatten, i jej męża,
Davida Hicksa, napisał w swoim dzienniku, że trzynastoletni książę William jest
„okropnie męczący i wiecznie musi być w centrum uwagi, co zupełnie nie dziwi,
skoro wojujący ze sobą rodzice, dworzanie, służba i ochroniarze tak go rozpuścili”.
Harry był jeszcze bardziej rozpieszczony.
Choć książę Filip, jako głowa rodziny, decydował o wychowaniu trojga
młodszych dzieci, jego brak wpływu na Karola był znamienny. Przez lata królowej
matce udało się tak skutecznie podkopać autorytet jego rodziców, że stali mu się
niemal obcy – i vice versa. Widywali się najrzadziej, jak to było możliwe, a gdy już
się spotykali, byli w stosunku do siebie uprzejmi jak obcy ludzie. „Ich relacja była
zupełnie pozbawiona ciepła. Myślę, że książę Edynburga i królowa żałowali, iż tak
jest, ale Karol nie był zainteresowany zmianą tego stanu rzeczy”, powiedział mi
pewien książę. Filip nie miał zatem możliwości zainterweniować w sprawę
wychowania Williama i Harry’ego, którzy w opinii całej rodziny potrzebowali
większej dyscypliny, by w późniejszych latach należycie wywiązywać się
z królewskich obowiązków. I tak obaj chłopcy byli nadal wychowywani na
dzikusów, a dorośli mogli tylko załamywać ręce nad brakiem dyscypliny, który ich
matka uważała za słuszny i właściwy.
Wtedy nikt z rodziny królewskiej nie zdawał sobie sprawy, że Diana de facto
zachęca synów do krnąbrności, a Harry’ego do pielęgnowania buntowniczości,
która leżała również w jej naturze. W późniejszych latach chłopcy niechcący to
ujawnili, przytaczając jej znamienne słowa: „Róbcie, co chcecie, byle was nie
przyłapano”. Naturalnie Diana nie tolerowała niegrzecznego zachowania wobec
personelu czy nieznajomych podczas publicznych wyjść. Bez końca powtarzała
synom, by nigdy nie zapominali, że pochodzą z królewskiej rodziny i wobec
wszystkich zachowywali się, jak przystało na jej członków. Ale mimo całej tej
otoczki ukradkiem uczyła ich tego samego, czego Joseph Kennedy uczył swoich
synów: możecie łamać zasady, byle tylko nikt was nie nakrył. Innymi słowy, same
zasady się nie liczą; ważne, by nie złapano cię za rękę, gdy je łamiesz, a twoim
jedynym zmartwieniem są ewentualne konsekwencje. Mówi się, że Joe Kennedy
zachęcał swoich synów do niemoralności, wpajając im właśnie takie maksymy;
jeśli to prawda, Diana robiła to samo.
Taka wolna amerykanka była całkowicie sprzeczna z systemem wartości
rodziny królewskiej, w którym zasady zajmują niezwykle ważne miejsce.
Naturalnie ludzie są tylko ludźmi i każdemu może się zdarzyć jakąś złamać,
niemniej świadomość, że nie stoi się ponad nimi, stanowi istotny element
prawdziwej królewskości. Najlepszym tego przykładem byli król Jerzy VI
i królowa małżonka Elżbieta, która od początku rządziła swoją nuklearną rodziną
(„Naszą Czwórką”, jak lubili się nazywać) twardą ręką w aksamitnej rękawiczce.
Król znalazł się pod jej pantoflem, jeszcze zanim wsunął jej na palec obrączkę,
a ich dwie córki, Elżbieta i Małgorzata, od kołyski były wychowywane w duchu
absolutnego posłuszeństwa wobec matki.
Dawna lady Elżbieta Bowes-Lyon stała na straży szczęścia rodzinnego opartego
na fundamencie decorum i tradycyjnych wartości, które zupełnie nie kolidowały
z zasadami panującymi w rodzinie królewskiej. Więcej: metody wychowawcze
późniejszej królowej matki pomagały w ich egzekwowaniu, gdyż żelazną
dyscyplinę osładzała urokiem osobistym i sympatycznością, nigdy przy tym nie
odstając od królewskich konwenansów. Dzięki temu Lilibet i Małgorzata wyrosły
na idealne księżniczki i dopiero po śmierci królowej matki ta pierwsza pokazała
publicznie swoje mniej oficjalne oblicze. Dopóki matka żyła, obecna królowa
musiała być „zapięta pod samą szyję”, mówiąc metaforycznie.
Zważywszy, że w chwili jej śmierci Elżbieta II była już po siedemdziesiątce,
można sobie tylko wyobrazić, jak wielką matka sprawowała nad nią kontrolę. Pod
tym względem ją i Dianę dzieli prawdziwa przepaść. Mimo iż prywatnie Lilibet
i księżniczka Małgorzata cieszyły się pełną niezależnością, starsza z sióstr była
z natury powściągliwa – choć trzeba zaznaczyć, że lubiła dobrą zabawę i słynęła
z błyskotliwego dowcipu oraz niezwykłych zdolności parodystycznych – natomiast
młodsza była zdecydowanie bardziej towarzyska, niekonwencjonalna i jeszcze
bardziej rozrywkowa (choć wszystko oczywiście w granicach decorum).
Pomimo wesołego usposobienia obu sióstr żadna z nich nigdy nie nagięła
królewskich reguł w kwestii wychowania dzieci. Cała szóstka – książkę Karol,
księżniczka Anna, książę Andrzej, książę Edward, lord Linley i lady Sarah
Armstrong-Jones – została wychowana zgodnie z odwiecznymi królewskimi
i arystokratycznymi tradycjami. Były ułożonymi dziećmi, które wyrosły na
kulturalnych i zdyscyplinowanych dorosłych, zachowujących się jak przystało na
członków rodziny królewskiej. Innymi słowy, ich publiczna konduita zależała od
narzuconych oczekiwań, a nie od własnego widzimisię, choć naturalnie prywatnie
mogli sobie pozwolić na więcej luzu.
W przypadku synów Diany sprawy wyglądały zgoła inaczej. Obaj chłopcy byli
„puszczeni samopas”, jak to ujęła księżniczka Małgorzata. Już gdy pierworodny
syn Karola i Diany, William, skończył trzy lata, Elżbieta II ubolewała nad jego
rozpasaniem. W 1986 roku, kiedy wystąpił w roli pazia na ślubie swojego wuja
Andrzeja z Sarą Ferguson, ku niezadowoleniu rodziców i uciesze publiki wiercił
się, pokazywał język i generalnie zachowywał się jak niesforny czterolatek. Roczny
Harry wciąż był za mały, by można było wyrokować, czy pójdzie w ślady brata, ale
wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały kłopoty – jak się okazało, całkiem
słusznie. Diana zachęcała do braku zdyscyplinowania, więc dostała rozpasanie.
W brytyjskiej rodzinie królewskiej był dotychczas tylko jeden mały dzikus,
świętej pamięci książę Jan, wuj królowej Elżbiety i najmłodszy syn króla Jerzego
i królowej Marii, cierpiący na epilepsję oraz (sądząc po jego zachowaniu) autyzm.
Był tak nieokiełznany, że jego ojciec mawiał, iż to jedyna osoba, której nie jest
w stanie zmusić do posłuszeństwa. W 1919 roku, dwa miesiące po zakończeniu
pierwszej wojny światowej, trzynastoletni książę Jan zmarł na atak epilepsji. Choć
rodzice go kochali, wszyscy niemal odetchnęli z ulgą, że natura postanowiła
zainterweniować, bo gdyby książę dożył dorosłości, prawdopodobnie tylko
przynosiłby wstyd rodzinie.
To, czy William i Harry pójdą w ślady brata swojego pradziadka, miało się
dopiero okazać, ale z uwagi na wewnętrzne relacje rodzinne kwestia wychowania
chłopców nie była taka prosta. Karol był ulubionym wnukiem królowej matki
i w jej mniemaniu chodzącym ideałem. Skoro chciał przymknąć oko na to, jak
wychowywane są jego dzieci, uważała, że nie ma prawa się wtrącać. Poza tym
rozumiała jego dylemat i współczuła mu, że w obliczu tak zdecydowanej kobiety
jak Diana jest całkowicie bezsilny.
Królowa matka czerpała wiedzę na temat jej postępowania nie tylko od swojej
rodziny, ale i od krewnych samej księżnej. Jedną z jej dam dworu była lady Ruth
Fermoy, babka Diany, która ostro potępiała zachowanie wnuczki, i to do tego
stopnia, że przed swoją śmiercią w 1993 roku przestała się do niej odzywać. Lady
Fermoy uważała Dianę za zdradziecką, groźną i nieodpowiedzialną. W jej
mniemaniu była fatalną księżną Walii, złą córką i wnuczką i jeszcze gorszą żoną,
osłabiała monarchię, a na domiar złego okazała się niebezpiecznie pobłażliwą
matką.
Z drugiej strony Diana zarzucała obu rodzinom, że zupełnie nie idą z duchem
czasu. Uważała, że powinni rozluźnić konwenanse, przestać przykładać tak wielką
wagę do ogłady i być bardziej w kontakcie ze swoimi uczuciami. Słowo
„powściągliwość” nie widniało w jej słowniku. Kiedy była wesoła czy smutna,
dawała temu jasny wyraz. Uważała, że należy okazywać emocje, a nie ukrywać je
za fasadą dobrego wychowania.
Pod wieloma względami wartości Diany bardziej przystawały do jej czasów niż
do tradycji, którym hołdowały obie rodziny. Nie chciała, żeby jej synowie dorastali
ograniczani przez konwenanse tak jak inne królewskie dzieci i – w mniejszym
stopniu – potomkowie arystokracji. Zwłaszcza rodzina królewska zawsze była
oderwana od prawdziwego życia, nie znając nawet zrównującej siły zwykłej
przyjaźni.
Jeszcze członkowie domu panującego pokolenia księcia Karola wymagali od
swoich najbliższych przyjaciół, a często i pośledniejszych kuzynów, by tytułowano
ich „sir” lub „pani”. Dla przykładu, wszystkie dziewczyny Karola miały używać
zwrotu „sir”, a brat królowej matki, sir David Bowes-Lyon, musiał zwracać się do
niej per „pani”, nawet jeśli przyjmował ją w swoim dworku St. Paul’s Walden Bury
jedynie w obecności swojego dobrego przyjaciela i sąsiada, Burnetta Pavitta. To
właśnie z takim przerostem etykiety Diana słusznie pragnęła się rozprawić.
Doświadczywszy życia w mniej krępującym środowisku, postanowiła, że
wychowanie jej dzieci będzie pozbawione paraliżujących królewskich form
niepozwalających zbliżyć się do zwykłych ludzi. Personel miał zwracać się do nich
„Wills” lub William i Harry, nie „Wasza Królewska Wysokość” bądź „sir”,
a chłopcy mogli zachodzić do kuchni na pogawędki. Mieli być w pierwszej
kolejności ludźmi, dopiero potem książętami.
Ale Harry miał jedną ułomność nie do przeskoczenia: był młodszym synem.
W królewskich i arystokratycznych kręgach młodsi synowie liczą się tylko jako
ewentualni zastępcy, a wszystko przechodzi w ręce najstarszego męskiego
potomka. Król, książę, markiz, hrabia, wicehrabia, baron i baronet może być jeden.
Tylko pierworodny syn może odziedziczyć tron, pałac, zamek, rezydencję
i ruchomy majątek. Naturalnie młodsi synowie nie zostają z niczym. Dostają
drugorzędne tytuły, drugorzędne dobra i drugorzędny dochód, odpowiadające ich
drugorzędnej pozycji. Ale jedynym sposobem na utrzymanie hegemonii jest
przeniesienie dosłownie wszystkiego na pierworodnego syna.
W świecie, w którym urodził się Harry, młodsi synowie są obywatelami drugiej
kategorii. To zjawisko jest tak powszechnie znane, że ma nawet swoją nazwę:
„kompleks młodszego syna”. Nie zawsze jednak musi stanowić problem; jeden
z moich chłopaków, z którym chodziłam przed ślubem, był młodszym synem, mój
mąż był młodszym synem i mój wieloletni partner, z którym związałam się po
rozwodzie, był młodszym synem. Niektórzy po prostu radzą sobie ze swoim
statusem lepiej od innych.
Tak mój chłopak sprzed ślubu, jak i partner po rozwodzie byli pogodzeni ze
swoją pośledniejszą rolą, ale wielu młodszych synów potwornie zazdrości starszym
braciom. Nie mogą przełknąć, że taka drobnostka jak zła kolejność przyjścia na
świat pozbawia ich lwiej części majątku, prestiżu, władzy i przywilejów.
Zapominają, że swoje uprzywilejowane życie także zawdzięczają urodzeniu i że
równie dobrze mogli przyjść na świat w ubogiej somalijskiej rodzinie, jak
w brytyjskich wyższych sferach.
Niektóre matki radzą sobie z tym problemem lepiej niż inne. Jedne wychowują
dzieci w przeświadczeniu, że życie jest niesprawiedliwe, trzeba się cieszyć z tego,
co się ma, doceniać nawet małe radości i nie pożądać żony bliźniego swego ani
żadnej rzeczy, która jego jest, jak nakazują dziewiąte i dziesiąte przykazanie.
Mówią synom, że są szczęściarzami, bo nie będą musieli sprostać narzuconym
oczekiwaniom; ojcowizna może i wiąże się z licznymi przywilejami, ale też
z ogromnym ciężarem odpowiedzialności. Być może żaden z braci nie jest w stanie
go udźwignąć, a różnica polega na tym, że starszy będzie się musiał tego nauczyć,
bez względu na to, czy tego chce, czy nie. Inne matki tak jawnie faworyzują syna,
który odziedziczy tron bądź tytuł, że koniec końców niszczą życie obu braciom.
A jeszcze inne robią to, co Diana: nadmiernie rekompensują tę niesprawiedliwość
młodszemu potomkowi. Choć od początku powtarzała chłopcom, że tylko William
pewnego dnia będzie mógł zostać królem, i tak próbowała wygładzić nierówności
między nimi, błędnie sądząc, że zapewniając Harry’emu większe bezpieczeństwo
emocjonalne, uda jej się wprowadzić równowagę. Darren McGrady, szef kuchni
w pałacu Kensington w latach 1993–97 wspomina, że Diana często powtarzała: „Ty
zajmij się następcą, a ja zastępcą”. Otwarcie mówiła, że William na pewno sobie
poradzi; to o Harry’ego się martwiła. Mawiała, że Harry to „ptasi móżdżek jak ja”,
natomiast William jest „podobny do ojca”. Dlatego też bardziej się troszczyła
o Harry’ego, którego rozpieszczała.
Tak jak mała Meghan przeżywała rozterki z powodu swojej rasy, które
w większości przemilczała, tak Harry już od najmłodszych lat był świadomy
różnicy między nim a swoim starszym bratem. Skarżył się, że królowa matka
skupia całą uwagę na Williamie, a jego zupełnie ignoruje; że gdy przychodzą do
niej w odwiedziny, sadza Williama obok siebie, a jego odsyła na sofę. Kiedyś
prawie się rozpłakał, gdy kamerdyner przyniósł kanapki dla niej i dla Williama,
a dla niego nie. Trudno mi uwierzyć, by królowa matka była do czegoś takiego
zdolna, i podejrzewam, że jakiś ważny element tej opowieści został pominięty,
niemniej nie ulega wątpliwości, że Harry od najmłodszych lat doskonale zdawał
sobie sprawę, iż William jest od niego ważniejszy. Ken Wharfe, ochroniarz Diany,
wspomina na przykład, że cztero- czy pięcioletni Harry pewnego razu
poinformował nianię, że „to i tak nie ma sensu, bo to William zostanie królem”.
Wharfe był zdumiony, że Harry już wtedy był tego faktu świadomy.
Dwuletnia różnica wieku między chłopcami przejawiała się również w tym, że
byli na innym etapie rozwoju. Harry był delikatnym i słodkim dzieckiem, które
uwielbiało przytulać się do matki na sofie albo łóżku i oglądać z nią telewizję. Nie
wstydził się, że jest „synkiem mamusi”, natomiast jego starszy, niezależny brat
miał w zwyczaju zaznaczać swoją obecność tak dobitnie – a nawet agresywnie – że
zaskarbił sobie sugestywny przydomek „Grzmot”.
Mając wybór, dzieci dużo bardziej wolą pełną rozrywek wieś niż nudne miasto.
Pałace od normalnych domów różnią się tylko wielkością i obaj chłopcy uwielbiali
spędzać weekendy z ojcem w Highgrove. Wbrew dezinformacjom rozsiewanym
w późniejszych latach przez Dianę Karol był dobrym i zaangażowanym ojcem,
a dzieci kochały go tak samo mocno, jak on kochał je.
Podobnie jak jego własny ojciec wesołek, często się z nimi bawił. Kazał
zbudować dla nich domek na drzewie i skrzynię z kolorowymi piłeczkami,
w których nurkował razem z synami. Chodził z nimi na długie spacery po majątku,
pokazując im cuda natury i ucząc o florze, która była jego konikiem. Zabierał do
nowo narodzonych jagniąt, zachęcał do tego, by przygarnęli jakiegoś zwierzaka –
ich matka nie była miłośniczką zwierząt – i pokazał Harry’emu, jak opiekować się
jego ulubieńcem, królikiem. Karol kochał wieś, a w miarę upływu lat chłopcy także
ją pokochali. Uczyli się polować na zające i w przeciwieństwie do swojej
miastowej matki uwielbiali spędzać czas na świeżym powietrzu.
Obaj mieli kuce i Harry od najmłodszych lat uczył się jazdy konnej – najpierw
pod okiem miejscowej instruktorki, Marion Cox, a później prowadzony przez
Jamesa Hewitta. Mały książę niczego się nie bał, a jego ciotka, księżniczka Anna,
olimpijka i złota medalistka z Burghley, pochwaliła jego „dobry dosiad”. Miłość do
koni jest oczywiście cechą rodzinną Windsorów; królowa i królowa matka
namiętnie obstawiały wyścigi konne, książę Filip był światowej klasy graczem
w polo, a księżniczka Anna uważała, że Harry ma wrodzony talent i jeśli tylko
poświęci się tej dyscyplinie, z powodzeniem mógłby w przyszłości startować
w zawodach jeździeckich.
Jednak bardziej od koni mały Harry uwielbiał wszystko, co związane
z wojskiem. W latach dziewięćdziesiątych James Hewitt opowiedział mi, że
pewnego razu sprawił książętom miniaturowe mundury, w których ciągle
paradowali, zwłaszcza gdy nauczył ich poprawnie salutować. Ale to Harry, nie
William, prawdziwie pokochał wojsko i już wtedy było jasne, że zwiąże z nim
swoją przyszłość.
I dobrze się złożyło, bo gdy zaczął chodzić do szkoły, szybko się okazało, że
podobnie jak matka nie ma zamiłowania do nauki. Tak jak William, w wieku trzech
lat został posłany do żłobka Montessori pani Mynors w Chepstow Villas w Notting
Hill, pięć minut od pałacu Kensington. Jane Mynors była córką anglikańskiego
biskupa, stąd jej trzydzieścioro sześcioro wychowanków zawsze zaczynało dzień
od modlitwy. Potem były śpiew, wycinanki i znowu śpiew albo zabawa na dworze.
Po tych pierwszych latach przygotowań do rozpoczęcia edukacji szkolnej dzieci
umiały malować i śpiewać, choć nie czytać. Mimo że Harry zaczął całkiem dobrze,
jego postępom w nauce przeszkadzała skłonność Diany do pozwalania mu na
wagary. Zamiast chodzić do żłobka wolał zostawać w domu, siedzieć jej na
kolanach i oglądać filmy. Jedna z przyjaciółek księżnej, Simone Simmons,
wspomina, że „przeziębiał się częściej niż William, ale zawsze się okazywało, że to
nic poważnego. Myślę, że po prostu chciał zostawać w domu ze swoją mamusią.
Lubił mieć ją tylko dla siebie i nie musieć współzawodniczyć o jej uwagę
z Williamem”.
Diana również lubiła mieć go tylko dla siebie. Pobyt Harry’ego w żłobku pani
Mynors zbiegł się w czasie z apogeum jej romansu z Jamesem Hewittem. Nieraz
ulegała fantazjom o małżeństwie z nim, popadając we frustrację, która odbierała jej
pogodę ducha. W takich chwilach pociechą były dla niej dzieci, zwłaszcza Harry,
i czerpała od nich takie samo wsparcie emocjonalne jak one od niej.
W każdą środę Diana zabierała synów na podwieczorek do ich babki, królowej.
Choć kazała im zachowywać się bardzo grzecznie, a oni bez wątpienia starali się
pokazywać z jak najlepszej strony, i tak sprawiali wrażenie nadpobudliwych.
Szczególnie Harry „był bardzo wylewny i ckliwy; taka mała przylepa”, cytując
inną przyjaciółkę Diany, Carolyn Bartholomew. Samo to wskazywało na poziom
emocjonalności niepasujący do królewskiego stylu bycia, w którym jedną
z najważniejszych cech jest umiejętność trzymania uczuć na wodzy. Już i tak
obawiano się, że pod wpływem Diany chłopcy wyrosną na takich samych
nadwrażliwców jak ona. A tego nikt nie chciał, gdyż przy wypełnianiu
obowiązków publicznych najlepiej sprawdza się powściągliwość.
W wieku pięciu lat Harry, tak jak przed nim William, został zapisany do
przedszkola w Wetherby Gardens, położonego jeszcze bliżej pałacu Kensington niż
żłobek pani Mynors. Był już na tyle dużym chłopcem, by zostawanie w domu
z mamą straciło dlań urok, wskutek czego jego frekwencja znacznie się poprawiła.
Był lubianym dzieckiem, energicznym i wesołym, które to cechy miały mu
towarzyszyć już zawsze – a przynajmniej do ślubu. Po szkole często zachodził do
służbówek, rozmawiał z personelem i błagał Kena Wharfa, ochroniarza Diany, by
wymyślał mu przeróżne zadania. Niczego tak nie uwielbiał jak wypełniać „misje”
wojskowe, stąd wszyscy byli przekonani, że zwiąże swoją przyszłość z armią.
Był również urodzonym sportowcem, znakomitym we wszystkich
dyscyplinach, w jakich spróbował swoich sił. Nauczywszy się jeździć na nartach
w wieku sześciu lat, na stokach wykazywał się niemałą brawurą, choć miewał
problemy z hamowaniem. Kiedyś trzeba go było wyciągać z błota, bo zatrzymał się
dopiero w krzakach.
Na okazję do rozwinięcia sportowych skrzydeł nie musiał długo czekać. We
wrześniu 1992 roku został posłany do Ludgrove School, prywatnej szkoły
z internatem w Wokingham w Berkshire, położonej nieopodal zamku Windsor
i jeszcze bliżej królewskiego toru wyścigowego w Ascot. William już do niej
uczęszczał, więc obecność starszego brata z pewnością ułatwiła Harry’emu
aklimatyzację. W pierwszych tygodniach, jak większość uczniów, młodszy z braci
tęsknił za domem, ale wkrótce odnalazł się w nowym miejscu, po części z pomocą
Williama, a po części dzięki całemu wachlarzowi zajęć sportowych, w których
mógł przebierać. Zaczął grać w piłkę nożną, tenis, rugby i krykieta, niedostatki
intelektualne rekompensując wyjątkową sprawnością fizyczną. Szybko się okazało,
że Diana miała rację: Harry był synem swojej matki i nie miał zamiłowania do
książek. Dla księcia Karola i samej szkoły było to lekkie rozczarowanie, bo z kolei
intelektualista William na wzór ojca interesował się całą gamą przedmiotów.
Pod koniec roku królowa nazwała 1992 swoim annus horribilis. Harry’emu
musiało być niełatwo zaczynać nową szkołę w szczytowej fazie „wojny państwa
Wales”, jak okrzyknięto spektakularny rozpad małżeństwa jego rodziców.
Pierwszym strzałem ostrzegawczym była wydana w marcu tamtego roku książka
mojego autorstwa Diana in Private: The Princess Nobody Knows, w której
ujawniłam prawdę o romansach zarówno księcia, jak i księżnej Walii, a także
o bulimii Diany, jej pragnieniu uwolnienia się z małżeńskich oków i przekonaniu,
że jej ochroniarz i kochanek, Barry Mannakee, został zamordowany, by nie
dopuścić do ujawnienia przezeń prawdy o ich romansie, co później potwierdziła
w książce Mortona i w wywiadzie telewizyjnym. (W tym miejscu muszę
zaznaczyć, iż nigdy nie podzielałam jej podejrzeń i uważam, że Mannakee
naprawdę zginął w tragicznym wypadku drogowym). Książka odniosła
międzynarodowy sukces i znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”
i „London Timesa”. Kilka miesięcy później ukazała się książka Andrew Mortona
Diana: Moja historia. Gdy wyszło na jaw, że została napisana za cichym
przyzwoleniem Diany, zrobiła jeszcze większą furorę – opinia publiczna naiwnie
wierzyła, że skoro stoi za nią księżna Walii, wszystko, co się w niej znajduje, musi
być prawdą. Naturalnie w rzeczywistości obie książki zostały napisane z jej
pomocą, a publikacja Mortona powstała dlatego, że poróżniłyśmy się z powodu
treści mojej: Diana uparła się, by przedstawić tak korzystną dla siebie wersję, że
miała ona więcej wspólnego z propagandą niż z faktami. Jednak dla jej synów
najdotkliwszym ciosem musiała być publikacja tak zwanych taśm Squidgygate z 23
sierpnia 1992 roku w „The Sun”, największym brytyjskim brukowcu. Taśmy
można było przesłuchać również za darmo i choć najintymniejsze momenty zostały
wycięte, reszta mówiła sama za siebie.
Diana miała romans z Jamesem Gilbeyem, a jej pogarda dla Windsorów była
ewidentna; jak to ujęła urażona ich rzekomą niewdzięcznością, „po tym wszystkim,
co zrobiłam dla tej pieprzonej rodziny”.
Harry powoli przyzwyczajał się do nowej szkoły, a tymczasem jego rodzice
znowu znaleźli się na pierwszych stronach gazet. W listopadzie wybrali się
z oficjalną wizytą do Korei Południowej. Diana wyglądała podczas niej na tak
niezadowoloną i nieszczęśliwą w obecności męża, że zamiast o stosunkach anglo-
koreańskich prasa po raz kolejny rozpisywała się o fatalnym stanie małżeństwa
książęcej pary. Władze Ludgrove School natychmiast zareagowały, odcinając
uczniom dostęp do gazet w nadziei, że publiczne spekulacje na temat sytuacji
w małżeństwie ich rodziców nie odcisną się na Williamie i Harrym.
Pod wieloma względami dyrektor Ludgrove, Gerald Barber, zachował się
wzorowo. Blokując dopływ złych wiadomości, otoczył swoich podopiecznych
bezpiecznym kokonem, w którym mogli spokojnie się rozwijać. William i Harry
byli zatem w dużej mierze chronieni przed konsekwencjami skandalu wokół
rozpadu małżeństwa ich rodziców. Chodzili na lekcje, grali w gry zespołowe
i integrowali się z innymi chłopcami, zupełnie jakby za murami szkoły życie
toczyło się jak dawniej, choć naturalnie było zupełnie inaczej.
Po powrocie Karola i Diany z katastrofalnej wizyty w Korei Południowej
królowa wyraziła zgodę na ich separację. Do tej pory Elżbieta i książę Filip
usiłowali nakłonić synową, by pozostała w małżeństwie, ale teraz stało się dla nich
jasne, że jedynym rozwiązaniem jest oficjalna separacja książęcej pary.
Osiągnąwszy swój cel, Diana uzgodniła z Geraldem Butlerem spotkanie
z synami w jego gabinecie, gdzie powiedziała im, że odtąd ona i tata zamieszkają
oddzielnie, ale oboje nadal bardzo ich kochają i w rzeczywistości nic się nie
zmieni.
I nie był to tylko pusty frazes. Prawda była taka, że od maleńkości Harry’ego
książę i księżna Walii de facto prowadzili życie osobno. Poza tym, że nie musieli
już udawać pary podczas tych nielicznych oficjalnych okazji, które to na nich
wymuszały, w ich codzienności istotnie niewiele się zmieniło. Jak ujął to Patrick
Jephson, osobisty sekretarz Diany, „weekendy były dla nich obojga prawdziwą
udręką”, więc teraz, gdy nastąpiła oficjalna separacja, liczono, że wojna
podjazdowa – za którą, trzeba to uczciwie przyznać, odpowiedzialna była głównie
Diana – dobiegnie końca. Tak się jednak nie stało, przynajmniej na razie, bo
księżna nie przestała sprawiać problemów, gdzie tylko mogła. Dopiero gdy
przeszarżowała z niesławnym wywiadem udzielonym Martinowi Bashirowi
w listopadzie 1995 roku, sprowadzając na siebie lawinę nieoczekiwanych
i przykrych konsekwencji, przemyślała swoją strategię i stała się bardziej
kooperatywna. Jej synowie natomiast wyrośli już na tyle, by dać jej jasno do
zrozumienia, że chcą spędzać więcej czasu z ojcem i jego rodziną na wsi, gdzie
mogli polować, łowić ryby i jeździć konno, zamiast tkwić z nią w Londynie, który
ich matka uwielbiała, a którego metropolitalne rozrywki chłopcom zdążyły już
spowszednieć. Odkryją je na nowo dopiero za parę lat, gdy kluby nocne staną przed
nimi otworem.
Kiedy Diana powiedziała synom o separacji, Harry się rozpłakał, a William,
który jako starszy miał większe pojęcie o rzeczywistej sytuacji w małżeństwie
rodziców, po prostu pocałował ją w policzek, mówiąc, że ma nadzieję, iż ona
i Karol „będą teraz szczęśliwsi”.
Po odjeździe Diany William, wszedłszy w rolę starszego i mądrzejszego brata,
zasugerował, by obaj z Harrym nie faworyzowali żadnego z rodziców i oboje na
równi darzyli szacunkiem. Harry na to przystał. I odtąd tak wyglądał ich modus
operandi.
Przez następne trzy lata wspólnego pobytu w Ludgrove wyniki w nauce
chłopców nie mogły się bardziej różnić. Harry powtarzał scenariusz, który napisała
Diana, uczęszczając do tej samej szkoły co jej pilna starsza siostra. Ale wyniki
w nauce młodszego syna bynajmniej nie spędzały matce snu z powiek, podobnie
zresztą jak przed laty jej własne. Zawsze powtarzała, że są z Harrym jak dwie
krople wody, a przecież jej się w życiu udało. Nie trzeba być szkolnym prymusem,
by osiągnąć sukces. Naturalnie miała rację, ale co ważniejsze, podkreślała jego
mocne strony, nie pozwalając mu czuć się gorszym z powodu kiepskich stopni.
We wrześniu 1995 roku William rozpoczął naukę w Eton, a Karol, Diana
i Harry towarzyszyli mu na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Harry miał
do niego dołączyć trzy lata później, kiedy ich matka już nie żyła. Śmierć Diany
wstrząsnęła nimi oboma, ale najbardziej przeżył ją Harry. Zawsze był synkiem
mamusi, a jako młodszy dużo gorzej radził sobie z żałobą po jej stracie. Jak sam
mówił, „zamknął się w sobie” i był „zły na cały świat”. Ta reakcja bynajmniej nie
pomogła mu w nauce i lata spędzone w Eton wspomina jako „trudne”.
Od przyjaciół, których dzieci uczęszczają obecnie do Eton, wiem, że szkoła do
dziś szczyci się tym, iż jej absolwentami są następca tronu i jego młodszy brat.
Niemniej pobytu Harry’ego w Eton nie można nazwać pasmem sukcesów. „Gdyby
nie był księciem Henrykiem z Walii, nigdy by się tu nie dostał – powiedział mi
jeden z absolwentów, który nadal utrzymuje dobre kontakty ze szkołą. –
Zwyczajnie nie odznaczał się niezbędnym intelektem, by poradzić sobie w tak
wymagającej akademii. W Gordonstoun, gdzie charakter liczy się dużo bardziej niż
wyniki w nauce, byłoby mu znacznie lepiej”.
Inny absolwent dodaje: „do tej pory krążą [w Eton] anegdoty o tym, że musiano
zaniżać progi punktowe, żeby Harry zaliczał testy, które – ku rozpaczy
nauczycieli – i tak oblewał”.
Wiele z tych wypowiedzi potwierdzają wyniki śledztwa przeprowadzonego
przez sąd pracy w 2005 roku, kiedy to Sara Forsyth, nauczycielka historii sztuki,
pozwała Eton za niesłuszne zwolnienie. Utrzymywała, że jej bezpośredni
przełożony, Ian Burke, „kazał jej pomóc księciu Harry’emu w przygotowaniu pracy
maturalnej z ekspresjonizmu”. Podczas procesu wyszło na jaw, że władze szkoły
dwoiły się i troiły, by pozytywnie ocenić nie tylko egzamin wstępny księcia, ale
i późniejsze. W uzasadnieniu wyroku na korzyść pani Forsyth czytamy, że zeznania
dyrektora szkoły, Tony’ego Little, jego zastępcy, wielebnego Johna Puddefoota,
Iana Burke’a i innych członków „grona pedagogicznego zostały przez sąd uznane
za niewiarygodne”; w konkluzji zaś podkreślono, że sprawa ewentualnego
współudziału władz szkoły w przytoczonym przez powódkę oszustwie maturalnym
„nie leży w kompetencji sądu pracy, lecz komisji egzaminacyjnej Edexcel”.
W momencie, gdy Harry rozpoczynał naukę w Eton, William zdążył już wkraść
się w łaski uczniów i nauczycieli. Dobrze się uczył, był wysportowany i świetnie
dogadywał się z kolegami. W późniejszych latach został wybrany na kapitana
Oppidanów i prefekta naczelnego. Otrzymał również szablę honorową dla
najlepszego kadeta. „William był bardzo popularny. Wszyscy go lubili. O jego
bracie nie można było powiedzieć tego samego – przyznał rodzic jego kolegi ze
szkolnej ławy. – Harry nie był lubiany. Był nadęty i wrogi, taki młody gniewny.
Nikomu nie pozwalał zapomnieć, że jest synem księcia Walii, a tego się po prostu
nie robi. W Eton kształciło się wielu członków rodziny królewskiej, na przykład
wuj królowej, Harry, książę Gloucester, a także jego dwaj synowie, książęta
William i Richard, oraz bratankowie, Eddie (książę Kentu) i książę Michał.
Uczęszczali tu również brat królowej Marii, książę Aleksander z Teck, i jego syn,
książę Rupert, którego matką była wnuczka królowej Wiktorii, księżniczka Alicja
z Albany. Wśród absolwentów szkoły są także król Nepalu, król Belgii Leopold
III… lista nie ma końca. Było widać, że Harry czuje się gorszy, i przez to nie
cieszył się popularnością”.
Harry twierdził później, że miał problemy nie tylko w nauce, ale i w sporcie.
Choć nadal wyróżniał się na tym polu, nawet rugby stało się problemem – inni
uczniowie „korzystali z każdej okazji, żeby wbić mnie w ziemię”, mówił. Na tym
jego kłopoty na boisku się nie kończyły. Bywał bezinteresownie złośliwy, na
przykład wtedy, gdy ustawiony naprzeciwko gracza rywali żydowskiego
pochodzenia, poczęstował go antysemicką obelgą (wiem o tym od katolickiego
księdza, który chodził z owym chłopcem do szkoły).
Tak jak kolor skóry był przemilczanym problemem Meghan, tak niższy status
w rodzinie królewskiej – a przynajmniej jego percepcja – powoli stawał się
problemem dla Harry’ego. „Nie cierpiałem szkoły”, przyznał kiedyś. Swoją
frustrację wyładowywał złym zachowaniem – „Chciałem być niegrzecznym
chłopcem”. I był nim. Wymykał się ze szkoły. Palił i pił. Był agresywny. Miał
nawet na koncie przygodę z narkotykami.
Według rodziców jego szkolnych kolegów „nie był lubiany przez rówieśników,
choć nauczyciele traktowali go ulgowo, głównie dlatego że był księciem, ale
również z uwagi na tragiczną śmierć jego matki. Któż mógłby zapomnieć biednego
dwunastolatka idącego za trumną Diany, na której leży wieniec z podpisem «Dla
mamy»?”.
Na szczęście dla Harry’ego – i niekoniecznie dla Williama – w chwili śmierci
matki w ich życiu była druga ważna kobieta, która od rozstania pary książęcej
zaczęła odgrywać w nim ważną rolę. Dwudziestoośmioletnia Alexandra „Tiggy”
Legge-Bourke została mianowana osobistą asystentką księcia Walii w 1993 roku,
tuż po jego separacji z Dianą. Jej zadanie było proste: miała opiekować się
młodymi książętami, a także (w mniejszym stopniu) organizować im rozrywki,
kiedy byli u ojca. Często błędnie nazywa się ją ich nianią – jeśli już, bardziej pasuje
do niej starofrancuskie określenie gouverneuse królewskich dzieci, gdyż
w przeciwieństwie do niań bezsprzecznie wywodziła się z klasy wyższej. Rodzina
Tiggy mogła poszczycić się długą tradycją służby Koronie: jej brat Harry był
paziem honorowym królowej w latach 1985–87, a dziadek ze strony matki, trzeci
lord Glanusk, piastował stanowisko Lorda Namiestnika Brecknockshire za
panowania Jerzego VI, ojca królowej Elżbiety. (Gwoli wyjaśnienia: Lordowie
Namiestnicy to przedstawiciele Korony w poszczególnych hrabstwach).
Z kolei jej matka, wielmożna Shân Legge-Bourke, od 1987 roku była damą
dworu księżniczki Anny, a w 2001 roku została mianowana Wysokim Szeryfem
hrabstwa Powys, gdzie znajduje się jej majątek rodzinny, Glanusk Park,
o powierzchni sześciu tysięcy arów.
Jak już wspominałam, zadanie Tiggy było proste: organizować chłopcom czas.
Została do niego przydzielona, gdyż uosabiała praktyczne, rzeczowe i zasadnicze
podejście arystokracji; jak sama to ujęła, porównując się z księżną Dianą: „ja
dawałam im to, czego potrzebują chłopcy w tym wieku: świeże powietrze, strzelbę
i konia. Ona wręczała im rakietę tenisową i kubełek popcornu w kinie”.
Diana była zazdrosna o każdą kobietę, którą jej synowie darzyli sympatią. Gdy
za bardzo się przywiązali do swojej niani, Barbary Barnes, pozbyła się jej
z prędkością światła, co mogłoby zaskoczyć tych, którzy nie zdawali sobie sprawy,
jaka potrafi być zaborcza i zazdrosna o uczucia synów. Ale gdy jej kuzynka, lady
Elizabeth Anson, oraz księżniczka Małgorzata doniosły jej, że obaj „ubóstwiają
Tiggy”, niewiele mogła zrobić.
Rodzina królewska była zachwycona, że w życiu chłopców pojawiła się kobieta
ceniąca uroki wsi, która stanowiła przeciwwagę dla ich rozkochanej
w wielkomiejskim stylu matki. Diana próbowała wykorzystać przeciwko niej fakt,
że była palaczką, zabraniając jej palenia przy swoich synach; ten i inne zabiegi, na
przykład żądanie, by wychodziła z pokoju, kiedy księżna rozmawia z nimi przez
telefon, nie zdołały jednak osłabić przywiązania chłopców do Tiggy i nim minął
rok, ich matka zaczęła mieć na jej punkcie obsesję.
Doszukując się drugiego dna tam, gdzie go nie było, jak to często miała
w zwyczaju, powiedziała swojemu adwokatowi, lordowi Mishconowi, że „Kamila
to tylko przykrywka, a prawdziwą flamą Karola jest niania Tiggy Legge-Bourke”,
co lord Mishcon poświadczył w październiku 2007 roku, podczas dochodzenia
w sprawie śmierci Diany.
Księżna powtórzyła tę teorię w liście do swojego kamerdynera, Paula Burrella,
z października 1993 roku, włączonym do materiału dowodowego tegoż
dochodzenia. Pisała w nim: „Moje życie znalazło się w niebezpieczeństwie – mój
mąż planuje «wypadek» samochodowy, w którym mam zginąć z powodu ciężkich
obrażeń głowy; zamierzają przeciąć przewody hamulcowe w moim aucie. Chce
odzyskać wolność, by móc ożenić się z Tiggy, a Kamila to tylko przykrywka, więc
jak widać, wszystkie jesteśmy wykorzystywane w każdym tego słowa znaczeniu”.
Jeśli, jak twierdziła w latach 1993–96, Karol był zakochany w Tiggy, z którą
zamierzał się ożenić, a Kamila była tylko „przykrywką”, dlaczego publicznie
obwiniała tę drugą o rozpad swojego małżeństwa? Niemniej z uwagi na to, że
większość dramatów związanych z rzekomą rolą Tiggy w życiu Karola rozgrywała
się za pałacowymi drzwiami, Kamila nigdy na tym nie skorzystała, a opinia
publiczna nadal myślała, że Diana uważa ją za największe zagrożenie, choć
w rzeczywistości tak nie było.
W 1995 roku Diana była już tak owładnięta przekonaniem, że Tiggy zastąpi ją
w roli księżnej Walii, iż nawet sobie wmówiła, że ta zaszła w ciążę z Karolem. Jak
zeznał jej osobisty sekretarz, Patrick Jephson, Diana „triumfalnie oskarżyła [pannę]
Legge-Bourke o poddanie się aborcji”. Nie zadowoliwszy się wyjawieniem tej
informacji swoim przyjaciołom i poplecznikom, 14 grudnia podczas spotkania
wigilijnego w pałacu podeszła do Tiggy ze słowami „tak mi przykro z powodu
dziecka”. Co zrozumiałe, Tiggy była wściekła i postanowiła poradzić się słynnego
adwokata specjalizującego się w sprawach o zniesławienie, Petera Carter-Rucka.
Za zgodą królowej cztery dni później napisał on do Diany list z żądaniem
przeprosin i odwołania swoich słów. Ta sprawa oraz udzielony przez księżną
miesiąc wcześniej wywiad, który miał być pierwszym krokiem do zmiany linii
sukcesji, by z pominięciem Karola to William objął tron po Elżbiecie (wcześniej
napisała, że w jej przekonaniu królowa abdykuje w 1996 roku, co by znaczyło, że
tym samym chciała utorować sobie drogę do regencji), były kroplą przepełniającą
czarę goryczy. Dwudziestego grudnia królowa napisała do pary książęcej,
nakazując jej bezzwłoczny rozwód, który pozbawiał Dianę prawa do regencji,
nawet gdyby Karol niespodziewanie zmarł, a królem został małoletni William.
Tymczasem opinia publiczna nadal wierzyła, że słowa Diany: „było nas troje
w małżeństwie” z wywiadu dla Panoramy odnosiły się do niej samej, Karola
i Kamili, podczas gdy w rzeczywistości miała na myśli siebie, Karola i Tiggy.
Diana bardzo szybko i bardzo boleśnie odczuła konsekwencje popadnięcia
w niełaskę. Dwudziestego drugiego stycznia 1996 roku jej osobisty sekretarz,
Patrick Jephson, świadomy, że księżna Walii nieodwracalnie zszargała swoją
reputację, zrezygnował ze stanowiska, którego w tej sytuacji i tak nie miał szans
utrzymać, a następnego dnia z pracy odeszła jego asystentka, Nicole Cockell. Dla
establishmentu i dworu księżna Walii stała się pariasem i zanim prasa wszystko
zwęszyła, została zupełnie sama.
Powiedzieć, że Diana przeszarżowała, to mało. Przez swoje postępowanie
straciła sympatię najwierniejszych zwolenników, zraziła do siebie całą rodzinę
królewską z wyjątkiem synów, a także do tego stopnia zantagonizowała
establishment, że już tylko w najbliższych kręgach nie traktowano jej ozięble.
Odtąd musiała z mozołem odbudowywać swoją reputację i pozycję na scenie
publicznej, co do chwili śmierci tylko częściowo jej się udało. Choć tragiczny
koniec przywrócił jej dobre imię, niósł ze sobą kolejne komplikacje dla jej synów,
zwłaszcza dla Harry’ego.
Do dziś nie wiadomo, ile William i Harry tak naprawdę wiedzieli
o poczynaniach swojej matki, kiedy małżeństwo książęcej pary wisiało już na
włosku. Z późniejszych wypowiedzi Harry’ego można wywnioskować, że nigdy
tak naprawdę nie zagłębiał się w naturę skomplikowanych relacji rodziców ani nie
kwestionował żadnego z naciąganych twierdzeń Diany.
Wiadomo natomiast, że obaj chłopcy pozostali w zażyłych stosunkach z Tiggy.
W 1996 roku William nawet zabronił rodzicom przyjechać do Eton na Święto
Patrona, zamiast nich zapraszając właśnie ją. A gdy Diana zginęła w wypadku,
Tiggy natychmiast przyleciała do Balmoral, żeby być z chłopcami. Harry nie
odstępował jej na krok aż do wyjazdu z zamku, a według Liz Anson „chłopcy byli
zawsze mile widziani w jej domu w Norfolk i uwielbiali spędzać czas z całą jej
rodziną. Po śmierci matki często bywało, że mieli niezagospodarowane weekendy.
Highgrove w końcu im się znudziło, a poza tym było pełne wspomnień o Dianie”.
Ferie Harry’ego w październiku 1997 roku zbiegły się w czasie z zaplanowaną
wcześniej wizytą księcia Karola w RPA. Od śmierci Diany minęło tylko sześć
tygodni, więc postanowił zabrać ze sobą młodszego syna, któremu towarzyszyli
szkolny kolega, Charlie Henderson, oraz Tiggy. Jego decyzja okazała się strzałem
w dziesiątkę. Harry nie tylko zapomniał na chwilę o żałobie, ale i poznał całkiem
nowy świat, którym na równi się zachłysnął i zainspirował. Poznał prezydenta
Nelsona Mandelę oraz wielu wodzów i przedstawicieli starszyzn plemiennych,
pojechał na swoje pierwsze safari, spotkał Spice Girls i poznał barwną historię
wojny zuluskiej z 1879 roku, w której zginął syn i następca tronu cesarza
Napoleona III.
W 1999 roku Tiggy wyszła za Charlesa Pettifera i choć zrezygnowała z funkcji
gouverneuse, nadal przyjaźniła się z Williamem i Harrym, którzy zresztą byli
obecni na jej ślubie. Oni naturalnie zaprosili ją na swoje, a Tiggy do dziś jest bliską
przyjaciółką rodziny. W kwietniu 2006 roku przyjechała do Sandhurst na paradę
i uroczystą promocję oficerską Harry’ego w szeregach prestiżowej formacji
Królewskiej Gwardii Konnej i Pierwszego Pułku Dragonów. Co ciekawe, szefem
pułku jest królowa Elżbieta, a jego honorowym dowódcą księżniczka Anna.
Ale wtedy lata buntu były już dawno za Harrym. Jako nastolatek zamknął się
w sobie po śmierci matki, choć biorąc pod uwagę burzliwe małżeństwo rodziców,
rozpieszczenie przez księżną i jej zmienność, przypuszczalnie i tak dorastałby
z jakimś bagażem emocjonalnym. Oprócz niechęci do nauki Harry odziedziczył po
Dianie nadwrażliwość; oboje byli też dziećmi z rozbitych rodzin
z nieprzepracowanymi traumami. Tak jak ona, potrafił być wybuchowy,
nieprzewidywalny, wrogi i agresywny, ale również czarujący, uroczy i żywiołowy.
Gdy na łamach „News of the World” pojawił się szokujący artykuł o tym, że
niepełnoletni Harry pije i pali trawkę w Club H, klubie nocnym, który książę Karol
pozwolił synom urządzić w Highgrove, i o wypadach do pobliskiego pubu The
Rattlebone Inn, jego ojciec wykazał się wielką mądrością. Wysłał mianowicie syna
do Featherstone Lodge, ośrodka odwykowego w niezbyt modnym wówczas
Peckham w południowo-wschodnim Londynie, gdzie uczęszczając na grupową
terapię, dowiedział się, że wielu narkomanów wychodzących z uzależnienia od
heroiny zaczynało właśnie od marihuany. Harry’emu towarzyszył Mark Dyer, były
oficer Gwardii Irlandzkiej, którego w 1997 roku Karol mianował koniuszym i który
towarzyszył mu w podróży do RPA w charakterze męskiego odpowiednika Tiggy.
W owym czasie Marko, jak nazywał Dyera Harry, stał się dla niego swego rodzaju
wzorem do naśladowania, i choć nie można powiedzieć, by po tym epizodzie
młody książę wyrzekł się alkoholu, po narkotyki już nigdy nie sięgnął.
Zamiast tego wpadł w ramiona armii. Jak sam mówił, „od dziecka lubiłem
chodzić w bojówkach, biegać ze strzelbą, wskakiwać do rowów, a deszcz i chłód
zupełnie mi nie przeszkadzały”. Planował rozpocząć szkolenie oficerskie
w Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, ale przedtem zrobił sobie
przerwę i we wrześniu 2003 poleciał do Australii, gdzie miał spędzić
pierwszą połowę tego wolnego od zajęć roku. Zrobił to na prośbę ojca, który sam
jako nastolatek spędził dwa semetry na kampusie Timbertop Geelong Grammar
School w południowo-wschodnim stanie Victoria. Harry pierwotnie chciał grać
w polo w Argentynie i jeździć na nartach w Klosters, ale Karol, pomny zagrożeń
wynikających z nadmiernego imprezowania, nalegał, by młodszy syn wziął
przykład z Williama, który swoją roczną przerwę spędził w Belize i Chile, gdzie
pracował dla organizacji charytatywnej na rzecz zrównoważonego rozwoju,
Raleigh International. Karol zorganizował zatem wyjazd młodszego syna do
Queensland, gdzie ten miał odbyć praktyki na farmie hodowlanej Tooloombilla
o powierzchni czterystu tysięcy akrów, a drugą część roku spędzić w Lesotho,
gdzie, tak jak przed nim jego matka, miał nieść pomoc humanitarną ubogim
i chorym dzieciom.
W Australii nie do końca się odnalazł. Choć był lubiany przez
współpracowników, a spartańskie warunki i ciężka praca od świtu do zmierzchu
przy zaganianiu bydła mu odpowiadały, nie obyło się bez zgrzytów w relacjach
z prasą, którą uważał za zbyt nachalną. Na domiar złego był tak nietaktowny, by na
meczu mistrzostw świata w rugby w Sydney pojawić się w koszulce i czapeczce
reprezentacji Anglii – i choć w Australii nie wypełniał oficjalnych obowiązków,
australijscy podatnicy musieli pokryć część kosztów jego ochrony opiewających na
kwotę miliona trzystu tysięcy dolarów. Z tego względu australijska prasa uważała,
że powinien dać jej do siebie większy dostęp, ale zamiast wyjść jej naprzeciw,
Harry chował się po kątach, więc każde zrobione mu zdjęcie było na wagę złota.
Dla rozładowania sytuacji zaprosił fotoreporterów na ranczo, ale odmówił
odpowiedzi na pytania i wydał tylko krótkie oświadczenie o następującej treści:
„Nauka tajników pracy na farmie hodowlanej jest dla mnie wspaniałą przygodą,
ludzie są przyjaźni, a tegoroczne mistrzostwa świata w rugby były absolutnie
fantastyczne. Australia to piękny kraj”. Niemniej nie ukrywał swojej złości na
rzekome natręctwo dziennikarzy, więc ostatecznie nie udało mu się ich udobruchać.
Później było nie lepiej. Zahaczywszy o Londyn przed wyjazdem do Lesotho,
został sfotografowany przed kilkoma klubami nocnymi, do których wybrał się
w towarzystwie różnych dziewcząt, za to z nieodłącznym drinkiem w dłoni. Przed
jednym z nich wdał się w burdę z fotoreporterem, zatem w przededniu wylotu
zdążył jeszcze potwierdzić swoją reputację opijusa i niegrzecznego chłopca.
Wówczas nikt tego nie podejrzewał, ale ten aspekt jego osobowości, choć
wywołujący oburzenie na łamach świętoszkowatych brukowców, miał mu się
jeszcze przysłużyć.
Lesotho było pomysłem Marka Dyera, przyjaźniącego się z Damienem Westem
i jego bratem Dominikiem, gwiazdą amerykańskiego serialu The Affair, którzy
studiowali w Ampleforth College w ich rodzinnym Yorkshire z królem Lesotho
Letsie III i jego młodszym bratem, księciem Seisso.
Przypomnijmy, że Dyer towarzyszył młodemu księciu w podróży do Afryki
i widział, jakie wrażenie na nim wywarła; gdy Harry powiedział mu, że wzorem
Diany chciałby tam wrócić z misją humanitarną, Dyer poprosił Dominica Westa, by
ten przedstawił Harry’ego księciu Seisso. Obaj stracili matki; królowa Mamohato
zmarła niedługo przed ich spotkaniem w Londynie. Jako oddana działalności
humanitarnej regentka cieszyła się ogromnym szacunkiem w tym wyżynnym
królestwie ze wszystkich stron otoczonym przez RPA. W owym czasie Lesotho
było drugim najbardziej dotkniętym wirusem HIV krajem na świecie. Nosicielami
było tam około 30% dorosłych mieszkańców, a średnia długość życia spadła
z sześćdziesięciu lat do trzydziestu kilku, w związku z czym w 2000 roku król był
zmuszony ogłosić stan klęski żywiołowej. Co więcej, w biednym Lesotho nawet
pięcioletnie dzieci posyłano w góry, by doglądały stad bydła i owiec. Otoczone
wyłącznie przez mężczyzn, żyły w całkowitym osamotnieniu, zdane tylko na
siebie.
Idąc za przykładem swojej matki, której los ubogich i chorych na AIDS leżał
szczególnie na sercu, w tej wizycie Harry upatrywał okazji do wniesienia wkładu
w dzieło jej życia.
W pierwszych tygodniach książę Seisso wcielił się w rolę gospodarza
i wszędzie go oprowadzał, opowiadając o olbrzymich problemach, z którymi jego
zubożały naród musi się mierzyć. „Pokazaliśmy mu wszystkie aspekty życia
w Lesotho. Widział umierających na AIDS, z ostrymi objawami takimi jak
pęcherze i owrzodzenia, którym zostało kilka dni życia. Harry był bardzo przejęty
i myślę, że to uzmysłowiło mu skalę problemu. Było widać, że naprawdę chce
wykorzystać swój pobyt, by zrobić coś dobrego”.
Harry rozpoczął pracę w sierocińcu dla dzieci chorych na AIDS Mants’ase
Children’s Home w Mohale’s Hoek, gdzie sadził drzewa, budował płoty
i generalnie pomagał tam, gdzie był potrzebny. Zawsze miał świetne podejście do
najmłodszych, co sama mogę poświadczyć, gdyż widziałam, z jaką cierpliwością
on i William grali w polo z moimi synami pomimo dzielącej ich dziesięcioletniej
różnicy wieku. Do Lesotho przywiózł z Anglii piłki do gry w nogę i rugby i zajął
się organizacją zabaw. Szczególnie wzruszająca była jego relacja z czteroletnim
Matsu Potsanem, który nie odstępował go na krok i z którym do dziś pozostaje
w kontakcie.
Pomimo wrogości wobec prasy Harry już w tak młodym wieku wiedział, jak ją
wykorzystać do wypromowania ważnego dlań, szczytnego celu. Za jego prośbą
Mark Dyer ściągnął do Lesotho Toma Bradby’ego z ITV, który nakręcił
półgodzinny dokument o pobycie księcia w sierocińcu. „Ten kraj potrzebuje naszej
pomocy – tłumaczył i dodał: – Zawsze taki byłem. Tego oblicza nikt nigdy nie
widział”. Dzięki dokumentowi ITV zebrano dwa miliony dolarów dla miejscowego
Czerwonego Krzyża, a świat dowiedział się o katastrofalnych warunkach życia
wielu ofiar epidemii AIDS.
Film stał się także punktem zwrotnym w społecznym odbiorze Harry’ego.
Dotychczas brytyjska opinia publiczna kojarzyła go jedynie z młodzieńczymi
wybrykami i niepokornym duchem. Teraz Brytyjczycy na własne oczy zobaczyli
księcia o wielkim sercu, który kocha dzieci, nie zwraca uwagi na klasę czy kolor
skóry i chce czynić dobro. Tym samym wkradł się w łaski narodu, dla którego
życzliwość i współczucie zawsze były bardzo ważne. Brytyjczycy ponownie
zapałali do niego taką samą miłością jak do tamtego dwunastoletniego chłopca
idącego za trumną matki. I całe szczęście, bo ze swoim zachowaniem był łatwym
celem dla prasy. Na imprezie z okazji dwudziestych drugich urodzin przyjaciela,
Harry’ego Meade’a, pojawił się w mundurze ze swastyką legendarnego Afrika
Korps, ulubieńca Hitlera, marszałka polnego Erwina Rommla.
Potem, rzekomo z powodu kontuzji kolana, jego rok przerwy został
przedłużony o kolejne jedenaście miesięcy, które częściowo spędził w Argentynie,
gdzie okazał się na tyle sprawny, by pracować i grać w polo na farmie El Remanso,
po czym wrócił do Afryki, tym razem w odwiedziny do swojej nowej dziewczyny.
Pomimo aury prasowych kontrowersji Harry zaczynał wkradać się w łaski
społeczeństwa jako jeden z najbardziej lubianych członków rodziny królewskiej.
Od tej chwili do ślubu z Meghan jego notowania miały nieprzerwanie rosnąć, aż
w końcu młodszy syn Diany stanie się drugim po królowej najpopularniejszym
członkiem rodziny królewskiej.
Sprzyjał temu ślub Karola z Kamilą Parker-Bowles, do którego doszło 8
kwietnia 2005 roku. Nie kryjąc radości ze szczęścia ojca, William i Harry urośli
w oczach opinii publicznej, jednocześnie wytrącając broń z ręki krytykom, którzy
za wszelką cenę chcieli usunąć Kamilę z życia Karola. Gdyby dziennikarze mieli
świadomość tego, że przez ostatnie cztery lata życia Diana upatrywała zagrożenia
w Tiggy, nie Kamili, wiedzieliby, dlaczego chłopcy mają bardziej wysublimowany
obraz małżeństwa swoich rodziców niż społeczeństwo.
Niespełna miesiąc później Harry rozpoczął wreszcie szkolenie w Królewskiej
Akademii Wojskowej w Sandhurst jako podchorąży Wales, jak na ironię,
dołączając do kompanii Alamein (zwycięstwo aliantów pod El Alamein było
początkiem końca marszałka Rommla, na którym Hitler ostatecznie wymusił
popełnienie samobójstwa). Gładko zdał trudny trzydniowy egzamin wstępny,
udowadniając, że w istocie jest taki sam jak matka: pozbawiony uzdolnień
naukowych, ale oddając się temu, co go naprawdę interesuje, potrafi wykazać się
skupieniem, inteligencją, determinacją i wyjątkowymi cechami przywódczymi.
W rozmowie z Dianą Ken Wharfe wypowiedział prorocze słowa: „Temu chłopcu
jest pisana kariera wojskowa. Armia od zawsze go pociągała”. Tym razem
egzaminy zdał śpiewająco, podobnie jak testy sprawnościowe i kompetencji
przywódczych, w których rzecz jasna nie sposób było skorzystać z taryfy ulgowej,
bez względu na to, co działo się w Eton.
Szkolenie oficerskie w Sandhurst ma na celu zaszczepić w kadetach pewność
siebie i wydobyć ich cechy przywódcze. Cytując generała dywizji Paula Nansona,
od 2015 roku komendanta Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, a od
2018 Głównodowodzącego Komendy Werbunkowo-Szkoleniowej Brytyjskich Sił
Zbrojnych, „polega ono na wyrabianiu nowych nawyków i wykorzenieniu starych”.
To proste czynności nas zmieniają. Jeśli musisz wstać o świcie, posłać łóżko,
utrzymywać porządek w pokoju, prasować ubrania, by nie zostało najmniejsze
nawet zagniecenie, stać prosto jak struna, dbać o punktualność i wypełniać swoje
obowiązki, po pewnym czasie wykształcisz w sobie zdyscyplinowanie,
efektywność i pewność siebie. „Te cechy z kolei pomagają w rozwinięciu
samodyscypliny, zdolności przywódczych i samodzielności, niezbędnych na polu
walki, przy tłumieniu buntów oraz podczas przeprowadzania operacji
antyterrorystycznych”. Według Nansona poprzez te metody każdy jest w stanie
wyrobić w sobie „płynącą z wnętrza pewność siebie. Pozycja społeczna nie ma tu
nic do rzeczy; kluczowe jest dążenie do perfekcji. Człowiek, który dobrze wygląda,
dobrze się też czuje. Droga do świetności zaczyna się od idealnie złożonej
skarpetki. Chodzi o dumę ze wszystkiego, co się robi, wewnętrzną satysfakcję, że
nigdzie nie poszło się na skróty”.
Tak zaszczepiona dyscyplina i dobre nawyki odmieniły życie Harry’ego. „Na
tamtym etapie potrzebowałem odpowiedniego nakierowania. Jako dziecko
straciłem matkę, a teraz nagle znalazłem się w otoczeniu samych wojskowych. Mój
sierżant potrafił we właściwej chwili wejść mi na ambicję i wpoił mi wiarę
w przyszłość i w samego siebie”.
W kwietniu 2006 roku Harry, zdecydowanie bardziej naprostowany niż przed
rozpoczęciem szkolenia w Sandhurst, ukończył kurs oficerski, otrzymując stopień
korneta (podporucznika) w szeregach Królewskiej Gwardii Konnej i Pierwszego
Pułku Dragonów. Na jego promocji obecni byli książę Karol wraz z Kamilą, książę
Edynburga i William, który, ukończywszy studia na szkockim St. Andrews
University, sam rozpoczynał szkolenie w Sandhurst. Obecni byli również Tiggy,
Mark Dyer oraz Jamie Lowther-Pinkerton, były koniuszy królowej matki, który 2
maja 2005 roku został mianowany osobistym sekretarzem obu chłopców.
Harry wkraczał w dorosłość, odnalazłszy wreszcie swoją drogę.
Rozdział 3
Dla setek milionów widzów, którzy 19 maja 2018 roku zasiedli przed telewizorami,
by obejrzeć ślub Harry’ego i Meghan w kaplicy św. Jerzego, ich związek był bajką,
która zmieniła się w rzeczywistość. Panna młoda wyglądała niezwykle pięknie,
skromnie, promiennie, a przystojny pan młody sprawiał wrażenie dumnego
i szczęśliwego. Ona była ucieleśnieniem kobiecości, on – męskości. Co ważniejsze,
ich niezwykła historia miłosna niosła ze sobą przesłanie: oto szklany sufit został
rozbity, a przed dotychczas zepchniętymi na margines kolorowymi rozciągały się
nieograniczone możliwości. Abstrahując od prezydenta Stanów Zjednoczonych,
jedna z nich wspięła się na najwyższe wyżyny społeczne, zostając Jej Królewską
Wysokością oraz pełnoprawnym członkiem rodziny królewskiej – i to nie byle
jakiej, bo najbardziej prestiżowej rodziny królewskiej świata.
Meghan stała się symbolem nadziei i ambicji ludzi na całym globie, światłem
przewodnim dla miliardów jego mieszkańców, którzy patrząc na nią, mogli
pomyśleć: skoro jej się udało osiągnąć tak wielki sukces, to może moim dzieciom
też się uda. Żadna kolorowa kobieta w dziejach nie zaszła tak wysoko jak Meghan,
co już samo w sobie jest ogromnym osiągnięciem. Osiągnięciem, z którym wiązała
się również wielka odpowiedzialność, a ci z nas, którzy byli świadomi, ilu ludzi
wiązało z nią nadzieje, trzymali kciuki i modlili się, by stanęła na wysokości
zadania.
Zwracając się do Meghan i Harry’ego, amerykański piosenkarz Pharrell
Williams znakomicie to podsumował: „Tak się cieszę waszym szczęściem. Miłość
jest cudowna. Miłość jest piękna. Nigdy nie zapominajcie o nią dbać.
A w dzisiejszym klimacie wasz związek ma niewypowiedziane znaczenie dla wielu
z nas. Naprawdę. Mocno wam kibicujemy”.
Reakcja Harry’ego i Meghan na te słowa idealnie obrazowała ich różne
nastawienie. Podczas gdy on skinął grzecznie głową, dobrze wiedząc, o czym mówi
Williams, ona podziękowała, dodając, że jej krytycy im tego „nie ułatwiają”.
Zupełnie nie zrozumiała przesłania, że ciąży na niej święty obowiązek wobec
milionów ludzi, których nadzieje obrócą się w proch, jeśli mu nie sprosta – bez
względu na skalę jego trudności. Innymi słowy, kłody pod nogi rzucane przez
krytyków nie miały tu absolutnie nic do rzeczy. Wprost przeciwnie; powinny ją
tylko jeszcze bardziej zmotywować, by mogła im udowodnić, jak bardzo się mylą.
Oczywiście niełatwo jest sprostać oczekiwaniom innych. Przynależność do
rodziny królewskiej jest pod wieloma względami niewdzięczna i bardziej
przypomina złożenie ślubów świeckich – tyle tylko, że należy być przy tym jeszcze
ikoną mody. Satysfakcja jest ogromna, choć nie z rodzaju ładunku emocjonalnego
jak w wolontariacie czy poklasku widzów serialu bądź słuchaczy na konferencji
ONZ. Tu powierzchowny splendor nie równoważy do końca poniesionych ofiar.
Meghan, poniekąd ekspertka w temacie księżnej Walii, powinna znać słynną
wymianę zdań pomiędzy nią a księżną Grace z Monako podczas pierwszego
oficjalnego wyjścia Diany u boku księcia Karola do Opery Królewskiej w Covent
Garden. Gdy Diana poskarżyła się księżnej Grace, że całe to zainteresowanie –
które, tak na marginesie, wbrew swoim zapewnieniom podsycała i którego szukała
aż do ostatnich chwil życia, de facto przez nie je tracąc – jest „potworne”, księżna
Grace odpowiedziała pół żartem, pół serio: „Nie martw się, moja droga. Będzie
tylko gorzej”. I rzeczywiście, lecz nie na tyle, by Diana chciała zamienić cały ten
poklask na spokojniejszą codzienność.
Meghan ewidentnie wzorowała się na swojej nieżyjącej teściowej, z jednej
strony raz po raz narzekając na naruszanie prywatności przez prasę, a z drugiej
pławiąc się w blasku fleszy jako nowa ikona mody. Podobnie jak Diana, która
również kierowała się emocjami, Meghan miała mieszane odczucia względem
plusów i minusów należenia do rodziny królewskiej. Gdyby podchodziła do swojej
roli jako księżnej mniej osobiście, a bardziej otwarcie, gdyby nie skupiała się tak
bardzo na uczuciach, jakie w niej budzi, i zaakceptowała zarówno jej blaski, jak
i cienie, zrozumiałaby, o czym mówił Pharrell Williams, wiedząc, że zamiast
narzekać i litować się nad sobą, twardzi zawodnicy nie odpuszczają, kiedy robi się
ciężko. Tak czy owak, przywileje zawsze mają swoją cenę, a korzyści powinny jej
zrekompensować straty – zwłaszcza jeśli chcieli z Harrym podjąć szeroko
zakrojoną działalność humanitarną, jak to zapowiadali.
Meghan byłoby łatwiej dostosować się do nowej roli, gdyby ktoś z bliskiego
otoczenia przypomniał jej, że przecież nie miała żadnych oporów przed
zapłaceniem podobnej ceny za dołączenie do obsady W garniturach, więc teraz,
gdy wzięła na siebie większą rolę z większymi profitami, zamiast rozpaczać nad
negatywami, powinna się skupić na pozytywach. Jako pracująca aktorka nie miała
takich problemów z trzymaniem uczuć w szachu. Potrafiła spędzić wiele godzin na
pogawędkach z ekipą, czekając na nakręcenie swojej trzyminutowej sceny. Nie
miała zastrzeżeń do żmudnych przymiarek kostiumów czy zabiegów
upiększających, udowadniając, że jest graczem zespołowym, któremu woda
sodowa nie uderzyła do głowy. Z własnej woli brała udział w promocji serialu
i zgłosiła się do wolontariatu. Teraz jej gwiazda wreszcie rozbłysła jasnym
blaskiem. Teraz miała platformę, dzięki której mogła wprawić w ruch wszystkie
projekty humanitarne, które były dla niej ważne, zatem to rozczarowujące, że nie
była w stanie przełknąć ceny, jaką przyszło jej za to zapłacić.
Pod pewnymi względami przynależność do rodziny królewskiej przypomina
przynależność do tej serialowej. Owszem, jej członkowie są bardziej na świeczniku
i oczekuje się od nich, że sprostają innym standardom, ale gdyby Meghan przyjęła
kolejną serialową rolę, z pewnością nie wymagałaby pełni władzy nad
scenarzystami, reżyserami, oświetleniowcami czy kamerzystami, tak jak próbowała
rozporządzać wszystkimi na dworze.
Zdawać by się mogło, że gdy zanotowała awans z pomniejszej gwiazdki na
prawdziwą gwiazdę, woda sodowa uderzyła jej do głowy i Meghan zatraciła
wyczucie proporcji, podobnie jak Diana po ślubie z księciem Karolem. Ale księżna
Walii była dwa razy młodsza od niej i przynajmniej miała na tyle klasy, by nie
wylewać żalów, dopóki nie była gotowa opuścić pokładu. Meghan zaś niemal od
razu zaczęła się skarżyć na swój ciężki los, jednocześnie wymagając od
wszystkich, by tańczyli, jak im zagra.
Mogłaby odnieść sukces jako księżna tylko wówczas, gdyby pozostała graczem
zespołowym i rozumiała, że teraz wszystko się zmieniło, że ma przed sobie
zupełnie nową, dużo większą rolę, która jednak jest niepozbawiona swoich
ograniczeń, a zyskanie aprobaty będzie wymagało całkowitego
zrewolucjonizowania metod działania. Tu nie mogła liczyć na emocjonalną
gratyfikację podobną do tej, jaką otrzymywała od ekipy, obsady czy nawet
pojedynczych krytyków filmowych, i będzie jej musiała wystarczyć intelektualno-
duchowa nagroda, nie tak oczywista, choć nie mniej istotna i wartościowa.
Intensywne emocjonalnie interakcje, do których była przyzwyczajona, przeszły do
historii. Zamiast z ekipą filmową i garstką ubogich czekały ją odtąd króciutkie
spotkania z dziesiątkami czy setkami tysięcy ludzi rocznie w bardziej oficjalnych
okolicznościach, niesprzyjających wyrażaniu aprobaty, gdyż kontakty członków
rodziny królewskiej z ludem podczas pełnienia obowiązków są tak przelotne, że
zwyczajnie nie ma czasu na feedback, jaki dostawała od oświetleniowców czy
kamerzystów, z którymi miała styczność codziennie.
Niemniej gdyby tylko dała sobie szansę, wkrótce dostrzegłaby, że aprobata
wcale nie wyparowała – jest tylko bardziej subtelna.
Była jeszcze kwestia radykalnie odmiennego podejścia do kontroli i dyscypliny.
Gdyby Meghan i Harry wykazali się podobną cierpliwością i dyplomacją jak książę
Filip i królowa po wstąpieniu na tron, gdy działali z rozwagą i ostrożnością,
spotkaliby się z dużo bardziej pozytywnym odbiorem. Ale Meghan, jak sama to
ujęła, chciała „ruszyć z kopyta”.
Poza tym na planie serialu była przyzwyczajona do niemal nieograniczonych
kontaktów z reżyserami, scenarzystami i producentami. Przed otrzymaniem roli
Rachel Zane co prawda z reguły nie udawało jej się wpływać na decydentów, by
rozszerzyli jej postać, ale w serialu W garniturach, jak sama twierdzi, zrobiła taką
furorę, że zdołała nakłonić ich do stonowania scen intymnych oraz nadać jej
postaci jeszcze bardziej autorytarny sznyt, jeśli to w ogóle było możliwe.
Życie na dworze ma zupełnie inną strukturę niż to na planie. Dworzanie
zajmują się organizacją i doradzają, a członkowie rodziny królewskiej pełnią swoje
funkcje w obrębie sztywno wytyczonych granic. Najważniejsza jest gra zespołowa,
w której każdemu z graczy przyświeca jeden cel: umocnienie Korony. Pierwsze
skrzypce gra oczywiście królowa, a pozycja pozostałych jest uzależniona od ich
miejsca w linii sukcesji. Po królowej najważniejszy jest bezpośredni następca
tronu, po nim jego najstarszy syn i tak dalej, i tak dalej. Jeśli jesteś szóstą tancerką
w rewii, mającą podnieść nogę po piątej i przed siódmą, spartaczysz cały numer,
jeśli pomylisz kolejność. Tak jak w przedstawieniach broadwayowskich,
w rodzinach królewskich każdy musi znać swoje miejsce. Wychodząc przed szereg,
psujesz show, zwłaszcza jeśli dajesz przy tym widowni do zrozumienia, że jesteś
najlepsza z całej formacji. Takim postępowaniem nie tylko promujesz siebie
kosztem produkcji, ale i stawiasz innych w niekorzystnym świetle.
Z uwagi na to, że rodzina królewska reprezentuje cały naród, innej widowni nie
ma. Niezdyscyplinowana i destrukcyjna tancerka rewiowa, która łamie szyk,
podkopuje zatem prestiż rodziny królewskiej. W przypadku Meghan nikomu nawet
się nie śniło, że wymyśli sobie własny układ choreograficzny, o który nikt się nie
prosił. Z wyjątkiem samej zainteresowanej, która najwyraźniej brała pod uwagę
taką ewentualność, bo niby czemu po ślubie z Harrym nie rozwiązała umowy ze
swoimi agentami w Hollywood?
W skrócie tak przedstawiała się sytuacja 19 maja 2018 roku. Za kulisami
wszyscy odetchnęli z ulgą, że poszło dość gładko, bo abstrahując od burzy
prasowej z udziałem ojca panny młodej i reszty Markle’ów, zachowanie Meghan
i Harry’ego przed ślubem, zamiast uspokoić, tylko zestresowało otoczenie.
Z poparciem narzeczonego przyszła księżna zażądała pełnej kontroli nad kwestiami
organizacyjnymi, choć żadne z nich nie dołożyło się do ślubu, Meghan była
najnowszym nabytkiem, a Harry zachowywał się tak, jakby miała pełne prawo
łamać wszelkie zasady i w ich miejsce tworzyć własne. Wcześniej nigdy nie
zdarzyło jej się zignorować dyspozycji producentów W garniturach. Owszem, dała
się poznać jako osoba wymagająca i uparta, ale wszystko w granicach
profesjonalizmu i szacunku wobec przełożonych. Skoro potrafiła szanować granice
na planie, dlaczego razem z Harrym nie umieli respektować ich na dworze?
W królewskich kręgach nie jest tajemnicą, że Diana była indywidualistką, która
często nie tylko okazywała brak szacunku, ale i uwłaczała rodzinie panującej, choć
przecież to dzięki niej się wybiła. Harry także od czasu do czasu przejawiał
skłonność do buntu, jakby zapominał, że występuje przeciwko instytucji, której
zawdzięcza swoją prestiżową pozycję. Czy ta wybuchowa mieszanka – Harry ze
swoimi problemami emocjonalnymi i matczyną spuścizną oraz Meghan ze swoją
dominującą i wymagającą naturą – miała zrewolucjonizować oczekiwania
monarchii wobec zachowania jej członków?
Na dworze panowało przeświadczenie, że roszczeniowość i wolna amerykanka
Meghan i Harry’ego nie wróżą dobrze ani przyszłości panny młodej w roli
księżnej, ani przyszłości samej pary. Jak w każdego rodzaju establishmencie, od
nowicjuszy oczekuje się przynajmniej namiastki szacunku wobec wartości
i tradycji instytucji, do której wchodzą. Pod tym względem pałac nie różni się od
żadnej firmy, kancelarii czy serialu telewizyjnego. To nie do pomyślenia, by nowy
narybek już u progu żądał zmian, nie dając sobie nawet czasu na okrzepnięcie
w nowej roli. Nie ma osoby, której odpowiadałyby absolutnie wszystkie zasady,
i pałac przymyka oko na łamanie tych mniej istotnych, ale myśl, że ktoś już na
wstępie mógłby próbować przeprowadzić rewolucję i obalić stary porządek,
przekraczała granice wyobraźni. Nikomu nie mieściło się w głowie, by
przedstawiciel establishmentu pokroju księcia Harry’ego oczekiwał, że wszyscy
podporządkują się nagminnemu łamaniu tradycji przez niego i Meghan. Ale gdy
niewyobrażalne stało się faktem i koszmar zmienił się w rzeczywistość, spotkał się
ze spodziewaną reakcją. A to dlatego, że w królewskich i arystokratycznych
kręgach panuje powszechne przekonanie, iż rządzące nimi wartości są
bezdyskusyjnie słuszne, gdyż wykrystalizowały się na gruncie tysiącletniej metody
prób i błędów. Angielski aktor Larry Lamb zauważył kiedyś w rozmowie ze mną
i świętej pamięci Elizabeth Steuart Fothringham, kasztelanką dwóch pałacyków
w Szkocji: „Wszystko w waszym życiu zdaje się podlegać jakimś zasadom –
a przynajmniej zaleceniom – ale uzmysłowiłem sobie, że to naprawdę ma sens. To
wielowiekowa mądrość. Nawet sposób, w jaki jecie zupę, jest praktyczny.
W przeciwieństwie do nas wszystkich nabieracie jej z dala od siebie, więc nawet
jeśli się wyleje z łyżki, to nigdy na was. Założę się, że nawet nie zauważacie takich
zmyślnych drobiazgów”.
Poza takimi praktycznymi czynnościami istnieje jeszcze system wartości,
w którym nadrzędne miejsce zajmują obowiązek, honor, niezawodność
i przyzwoitość, a cnoty te są żywymi wzorcami i od wszystkich oczekuje się, że
będą do nich aspirować. Szlachectwo to nie tylko ranga, ale przede wszystkim styl
życia. Dlatego jedną z największych zniewag wśród elity jest oskarżenie kogoś
o to, że nie umie się zachować.
Z tego też względu wielu jej przedstawicieli nie mogło wyjść ze zdumienia, gdy
Meghan – z pełnym poparciem Harry’ego – dała im jasno do zrozumienia, że ich
styl życia i system wartości są dalece poniżej jej przyzwyczajeń. „Niemal
dosłownie mówiła, że przybyła nam, nieszczęśnikom, na ratunek – powiedział mi
jeden z dworzan. – Jest tak niezachwianie pewna swego, że to więcej niż arogancja.
Nigdy nie spotkałem kogoś tak bezgranicznie przekonanego o słuszności swoich
racji. A ona bezwstydnie się z tym nie kryje. Wchodzi do pokoju i zaczyna
wszystkimi rozporządzać wedle własnego widzimisię, po czym wychodzi dumnym
krokiem, oczekując, że wszyscy spełnią jej życzenia. To coś więcej niż dominacja;
ona uważa się za żywioł natury, i to pod każdym względem doskonały”. A Harry
uważa ją za ideał.
Jeden z członków rodziny królewskiej potwierdza te słowa: „Jej pewność siebie
jest przerażająca. Myślałem, że to królowa matka była najbardziej pewną siebie
osobą, jaką poznałem, ale Meghan bije ją na głowę”.
Oto nasz punkt odniesienia do przeszłości. Meghan nie jest pierwszą kobietą
o silnym charakterze, która weszła do rodziny królewskiej – ten trend
zapoczątkowała właśnie Elżbieta, królowa matka. Po swoim ślubie w 1923 roku
jako księżna Jorku, a następnie królowa małżonka, wykazywała się tak silną wolą,
determinacją i przebiegłością, że nawet Hitler nazywał ją „najniebezpieczniejszą
kobietą w Europie”. Jej mąż, Bertie, czyli król Jerzy VI, był w nią tak samo
wpatrzony jak jego brat David książę Walii i późniejszy król Edward VIII,
a następnie książę Windsoru, w Wallis Warfield Simpson. Znałam przelotnie
księżną Windsoru, ale o niej później. Dość powiedzieć, że Meghan i Harry
kontynuują długą tradycję związków silnych kobiet z brytyjskimi książętami
z rodziny Windsorów, którzy częstokroć mają skłonność do składania losu
w rękach tych kobiet, traktowanych przez nich jak wyrocznie. Wszystkie trzy nie
ukrywały swoich ambicji, ale tylko dwóm udało się dostać to, czego chciały – dla
trzeciej ta próba skończyła się tragicznie.
Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że Meghan nie bez powodu wiązała
wielkie plany z ceremonią ślubną. Chciała, żeby ta okazała się najpiękniejsza
i najbardziej olśniewająca, stanowiąc idealne tło dla jej debiutu na światowej
scenie. Miała wyrobić jej renomę najpiękniejszej, najbardziej eleganckiej
i pociągającej kobiety „z klasą” i gustem, która posiadała wszystko – od
powierzchownej urody i stylu po głębię charakteru. Była klejnotem, którym
rodzina królewska szczęśliwie mogła ozdobić koronę, by podziwiał go cały świat.
Z wyłączeniem rodziców nie życzyła sobie obecności nikogo ze swoich krewnych
ani dawnych przyjaciół – była na szczycie i nie chciała zbyt wielu powiązań
z przeszłością. Wtedy była zwykłą dziewczyną wspinającą się po drabinie sukcesu.
Teraz go odniosła, stając się wyjątkową kobietą, idealną w każdym calu. To był
początek nowego cudownego życia, pełnego poklasku, o którym od dziecka
marzyła, a którego od siedmiu lat otrzymywała coraz więcej i więcej. Jej ślub był
również okazją do zacieśnienia znajomości z celebrytami pokroju Oprah Winfrey,
których dotychczas prawie nie znała, a którzy w przyszłości mogli się jej
przysłużyć. By podtrzymać swój status wielkiej gwiazdy, musiała przestawać
z innymi wielkimi gwiazdami takimi jak Amal i George Clooneyowie, choć znała
ich tylko przelotnie.
Jak sama przyznaje, jej aspiracje nie znają granic. Czas pokaże, na jakim polu
zabłyśnie, ale fakt, że w ostatnich dwóch latach udowodniła światu, iż jest
niespotykanie ambitną kobietą z wizją. „Nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest aż
tak ambitna – i zorientowana na zysk”, powiedział mi jeden z krewnych domu
panującego. Gdy Meghan i Harry ogłosili, że wycofują się z królewskiego życia, by
zbić fortunę, stało się jasne, że rola starszego rangą członka rodziny królewskiej,
jedna z najbardziej prestiżowych pozycji na świecie, nie wystarczała księżnie
Susseksu. Była zbyt ograniczająca, więc Meghan, zamiast się dostosować,
postanowiła, że to funkcja nagnie się do niej, tym samym udowodniła, iż w istocie
jest rewolucjonistką z krwi i kości. To cecha, za którą podziwiają ją zwolennicy,
a jak na ironię jednym z jej największych stronników była sama królowa. W swoim
czasie Elżbieta II i książę Filip także byli orędownikami zmian, choć wprowadzali
je stopniowo, by nie wywrócić królewskiej łodzi. Królowa wciąż ma nadzieję, że
droga, jaką wybrali Harry i Meghan, pozwoli im funkcjonować tak, by nie
przynieśli uszczerbku królewskiej spuściźnie i wytyczyli nowe ścieżki dla
przyszłych pokoleń „zastępców”.
Choć odchodząc z rodziny królewskiej, podkreślali, że chcą zbudować
finansową niezależność, nie wszyscy uważają, że Meghan przyświeca jedynie chęć
wypchania sobie kieszeni. „Słyszałem, że w przyszłości chce kandydować na urząd
prezydenta Stanów Zjednoczonych – powiedział mi jeden ze starych przyjaciół
Harry’ego. – Chce wykorzystać [królewski status], by zwiększyć swoje szanse.
Zobaczymy, czy uda jej się osiągnąć swój cel”.
Meghan zaczęła przygotowywać grunt do odejścia, na długo zanim opinia
publiczna się o nim dowiedziała, przy każdej okazji i na różne sposoby dając do
zrozumienia, że monarchia nie robi na niej najmniejszego wrażenia. Jak ujął to
jeden z przyjaciół jej męża, „jedno jest pewne: nigdy nie miała szacunku do
instytucji, w którą się wżeniła. Od samego początku było widać, że zjadła
wszystkie rozumy i przybyła, by oświecić nas, nędznych próżniaków, jak mamy
żyć”.
Choć sympatykom Meghan może imponować tak niezachwiany
pryncypializm – nawet wejście do najbardziej prestiżowej rodziny świata jej nie
wzruszyło – ci, którzy się z nią zetknęli, byli zdumieni tym, co brali za brak
szacunku do siebie. Bardzo dobrze obrazuje to jej zachowanie podczas
przygotowań do ślubu. Od samego początku naginała królewską tradycję przy
pełnym wsparciu Harry’ego, który powtarzał w kółko: „Meghan ma dostać to,
czego chce”. Miały miejsce nieprzyjemne incydenty, jak wtedy, gdy doprowadziła
Catherine do łez z powodu sukienki Charlotte; gdy nazwała jedną z pracownic
„kłamczuchą”, choć ta z całą pewnością mówiła prawdę (a Meghan niezwłocznie
poinformowano, że członkowie rodziny królewskiej nie zwracają się w ten sposób
do personelu), czy kiedy zrobiła awanturę o rzekomo zmurszały zapach w kaplicy
św. Jerzego, gdy zakazano jej sprofanowania świętego miejsca perfumami, by
pachniało jak damska toaleta w Soho House.
Przez te wszystkie lata nieraz uczestniczyłam w obrzędach w kaplicy św.
Jerzego, w tym w pasowaniu księcia Williama na kawalera Orderu Podwiązki,
i zapewniam, że w środku panuje zapach charakterystyczny dla czystej i zadbanej
pradawnej kaplicy. Ławki są od stuleci polerowane woskiem, wydzielają więc
subtelną, przyjemną woń. To jednak było najwyraźniej nie w smak „stylowej”
Meghan, która w oczach swoich wyznawców zdążyła stać się arbitrem elegancji,
a nawet jej ucieleśnieniem. Mimo że za sprawą sklepu swojego dziadka miała
pewną styczność z tym, co w Stanach Zjednoczonych uchodzi za antyki, wciąż była
nie dość obeznana z historią, więc nie wiedziała, że to, co w Stanach się za nie
uważa – to jest przedmioty liczące sobie ponad siedemdziesiąt pięć lat – w Europie
jest prawie nowe. Zapach od stuleci polerowanych ławek był jej obcy, a co za tym
idzie, odrzucający.
Ludzie nie lubią, gdy nowicjusz daje im do zrozumienia, że to on ma rację,
szczególnie jeśli skrytykowany wie, że jest odwrotnie, co więcej – ma na to
dowody w postaci tysięcy komplementów od rodaków krytyka. Oskarżenia
o przykry zapach panujący w kaplicy często chwalonej za subtelną woń wieków
odebrano jako zniewagę i wiele osób w Windsorze doszło do wniosku, że
narzeczona Harry’ego musi się jeszcze dużo nauczyć, a książę powinien ją w tym
uświadomić, zamiast zachowywać się tak, jakby wszyscy poza nimi dwojgiem byli
skończonymi ignorantami. Uważano, że dobrym punktem wyjścia byłoby
pokazanie Meghan, jak ograniczoną ma wiedzę o świecie. Jednak przez swoją
niedościgłą pewność siebie sprawiała wrażenie przemądrzałej arogantki.
A jeśli chodzi o sam ślub, to wiedziała dokładnie, czego chce. I oboje
zamierzali to dostać.
„Harry i Meghan bezczelnie się szarogęsili – zdradził mi pewien członek
rodziny królewskiej. – A to nie wróżyło dobrze”.
„To nasz ślub i chcemy, żeby było po naszemu”, powiedziała Meghan, ale
ponieważ Harry powtarzał tylko swoją mantrę „Meghan ma dostać to, czego chce”,
użyta przez nią liczba mnoga nikogo nie zwiodła. Pierwsza ze złamanych tradycji
dotyczyła listy gości. Zaproszono setki działaczy organizacji charytatywnych, co
uwiarygodniło wizerunek pary jako filantropów. Na liście znalazł się też każdy
celebryta, jakiego Meghan kiedykolwiek poznała i do którego nadal się odzywała.
Z niektórymi prawie nie miała styczności, innych spotkała tylko dwa, trzy razy
w życiu, ale zaproszono ich wszystkich i wszyscy się stawili, przydając
uroczystości blasku. Andrew Morton nazwał to sprytnym posunięciem na gruncie
kariery, bo odtąd mieli dług wdzięczności wobec Meghan i Harry’ego.
Ślub z członkiem brytyjskiej rodziny królewskiej to jak wygrana na loterii,
która nigdy się nie powtórzy. Dla rodziny Meghan był czymś więcej: źródłem
dumy, która zamieniła się w upokorzenie na oczach całego świata. Zwłaszcza
książę Filip rozumiał, jak bolesny jest brak obecności najbliższych krewnych
w tym szczególnym dniu. Jego trzy siostry nie zostały zaproszone na jego ślub,
gdyż ich mężowie byli niemieckimi oficerami podczas wojny, która zakończyła się
zaledwie dwa lata wcześniej. To przysporzyło mu dużo bólu, a dla księżnej
Gottfriedowej von Hohenlohe-Langenburg, margrabiny Baden i księżnej Hanoweru
stanowiło ogromne upokorzenie. Ale Meghan i Harry byli obojętni na uczucia
bliskich panny młodej. W ich mniemaniu miała teraz nową rodzinę, do której
książę również się zbliżył. I bynajmniej nie byli nią Windsorowie, od których
zaczęli się oddalać, pomimo zapewnień Harry’ego na antenie radia, że ci przyjęli
jego narzeczoną z otwartymi ramionami, stając się dla niej rodziną, której nigdy nie
miała. Nie; tą najnowszą familią byli liczni celebryci i przedstawiciele show-
biznesu, których Meghan zaczęła poznawać, odkąd pojawiła się na planie W
garniturach, w tym jej serialowa „rodzina”, która pojawiła się w komplecie na
ślubie, a także przyjaciele pokroju Jessiki Mulroney, Markusa Andersona, Oprah
Winfrey, Gayle King czy Amal i George’a Clooneyów.
W oczach całego pałacu takie podejście do listy gości było nie tylko
niestosowne, ale i niebezpieczne. Królewskie i arystokratyczne śluby nie są okazją
do uwierzytelnienia wizerunku młodej pary na gruncie działalności humanitarnej
czy spraszania podekscytowanych celebrytów, dla których z reguły nie ma miejsca
na rodzinnych uroczystościach; zaprasza się ich raczej na wydarzenia o mniej
osobistym charakterze, na przykład przyjęcia czy premiery. Ślub to celebrowanie
zawarcia związku małżeńskiego i powinny brać w nim udział rodziny młodej pary
oraz jej najbliżsi przyjaciele. Odmawiając zaproszenia krewnym Meghan, ona
i Harry skrzywdzili ich, a sobie strzelili w stopę. Miało się to zemścić szczególnie
na niej, gdyż opinia publiczna w większości doszła do wniosku, że to głównie
Meghan ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy.
Nowy członek rodziny królewskiej z nadszarpniętą reputacją to ostatnie, czego
życzyłby sobie pałac. Ale ponieważ ślub Harry’ego i Meghan nie był uroczystością
państwową, nikt nie miał prawa interweniować.
Decyzja młodej pary miała jeszcze jeden szkodliwy wymiar. By usprawiedliwić
brak zaproszeń dla rodziny Meghan, na liście gości nie znalazł się ani jeden
z „dalekich kuzynów”, jak ujął to pewien krewny Harry’ego, który spodziewał się
zaproszenia, ale go nie dostał. Meghan i Harry zdołali zatem obrazić całe zastępy
krewnych, zwłaszcza że w kaplicy zostały setki wolnych miejsc. Choć robiono
dobrą minę do złej gry, wszyscy byli pełni goryczy. Wśród najważniejszych
pominiętych znalazły się na przykład wnuki księcia i księżnej Kentu, lady Amelia
Windsor, lord Downpatrick oraz lady Marina Windsor. Ich los podzieliła również
reszta europejskich domów panujących. Mimo iż ślub Harry’ego nie był
wydarzeniem państwowym, więc nie zaproszono nań głów państw, był
uroczystością rodzinną, jedną z nielicznych okazji do zacieśnienia więzi, tym
ważniejszą dla monarchów, którzy utracili tron. Śluby i okrągłe jubileusze to dla
nich rzadkie momenty, by podkreślić swój utracony status. Mylenie rodzinnych
uroczystości ze sposobnością do budowania wizerunku i sieci kontaktów
zawodowych nie tylko pozbawiało tych ludzi ważnej szansy, ale także
doprowadziło wielu do wniosku, że Harry i Meghan są bez serca.
Okrucieństwem było również odsunięcie najstarszych i najbardziej lojalnych
przyjaciół Harry’ego, którzy poszliby za nim w ogień. Taki Tom „Skippy” Inskip
na przykład niegdyś wziął na siebie całą winę, gdy Harry’ego przyłapano na
paleniu trawki. Milczał, pozwalając prasie niesprawiedliwie się napiętnować,
i uratował przyjacielowi skórę. Nikt nie mógł uwierzyć, że Tom i Lara Inskipowie
nie dostali zaproszenia do Frogmore House. Jego przewinienie? Przestrzegł
Harry’ego, by nie śpieszył się ze ślubem.
Harry usadzał gości na ślubie Toma z córką lorda St. Helen, wielmożną Larą
Hughes-Young, który odbył się na Jamajce w 2017 roku. Byli tak bliskimi
przyjaciółmi, że Tom i Lara poszli na rękę spragnionej prywatności Meghan
i zabronili swoim gościom korzystania z telefonów komórkowych podczas
ceremonii i wesela. Wielu się to nie spodobało, ale czego się nie robi dla
najlepszych przyjaciół. Niemniej Meghan wiedziała, że „Skippy” nie był
zachwycony jej istnieniem, więc i tak poszedł w odstawkę i nie został zaproszony
na wesele. Przekaz był jasny (również dla prasy, która szybko to odkryła):
upokorzeni Inskipowie zostali zdegradowani do drugiej ligi przyjaciół.
„Całe to wyrównywanie rachunków przez Meghan i Harry’ego jest po prostu
żałosne – skomentował jeden z kuzynów księcia. – I zupełnie niepotrzebne”.
Ale Inskipowie mieli szansę się odegrać – i skwapliwie z niej skorzystali.
Tradycją jest, że przyjaciele proszą członków rodziny królewskiej na rodziców
chrzestnych swoich dzieci, a brak takiej prośby można interpretować jako afront.
Lara miała wkrótce rodzić i przyjaciele dopytywali, czy poproszą Harry’ego, by
został ojcem chrzestnym. Inskipowie za każdym razem odpowiadali, że z całą
pewnością nie, aż w końcu ich słowa przytoczono w rubryce towarzyskiej „Mail on
Sunday”.
Śluby królewskie to pamiętne uroczystości nie tylko dla widzów przed
telewizorami, ale także dla tych, którzy osobiście biorą w nich udział – i dla tych,
których na nich brakuje. Kaplica św. Jerzego i Frogmore House tak jawnie świeciły
pustkami, że zaczęto się zastanawiać, co się dzieje. Gdyby Harry i Meghan
trzymali się królewskich i arystokratycznych tradycji, wszyscy krewni, których
obyczaj nakazuje zaprosić, zostaliby zaproszeni. Bardzo niewielu odrzuciłoby
zaproszenie, więc kaplica byłaby pełna nieznanych bliżej członków rodziny
królewskiej plus circa pięćdziesięciu gości panny młodej. Nie zabrakłoby na
przykład jej stryja Mike’a Markle’a czy wuja Josepha Johnsona z żoną Pamelą.
Zaproszenia na wesele do Frogmore House raczej by nie dostali, ale tradycji
stałoby się zadość, a Meghan pokazałaby światu, że choć rozpiera ją duma
z powodu zawrotnej kariery, nie wstydzi się swoich korzeni. To przysłużyłoby się
jej reputacji i nikt nie kwestionowałby jej systemu wartości. Ona i Harry popełnili
tu zatem fatalny w skutkach błąd.
Nie da się ukryć, że państwo młodzi mieli dość zwolenników, którzy na ich
miejscu postąpiliby tak samo, ale te kontrowersje oznaczały, że rozpoczęli staż
małżeński w atmosferze skandalu, który miał się za nimi jeszcze długo ciągnąć.
Niemniej nabożeństwo, przyjęcie na zamku i wesele we Frogmore House zrobiły
wielką furorę. Jeden z gości nazwał wieczór „uroczym” i „radosnym”, a para młoda
„wyglądała na bardzo zakochaną, choć dużo czasu poświęciła na pozowanie do
zdjęć”. Mimo to nieobecni byli przedmiotem gorącej dyskusji i jeszcze gorętszych
spekulacji. Ponieważ podobne zachowanie było zupełnie niepodobne do Harry’ego,
zaczęto się zastanawiać, czy Meghan mogła tak szybko owinąć go sobie wokół
palca, by już zacząć odstawiać jego przyjaciół.
Starsze pokolenie pamiętało, że księżna Diana również posłużyła się listą gości
na ślub i uroczyste śniadanie, by pokazać swoją władzę. Skreśliła z niej na przykład
matkę swojej macochy, Barbarę Cartland, z obawy, że powieściopisarka ukradnie
jej całe show. Z kolei pamiętnikarz Kenneth Rose napisał, że ojciec Diany, Johnnie
Spencer, powiedział mu, „że chciał poprowadzić Dianę do ołtarza w swoim
mundurze kawalerzysty, ale córka się na to nie zgodziła, twierdząc, że jego strój
zepsuje cały efekt jej pysznej sukni. Niesłychane; scena rodem z Króla Leara”.
Udowadniając, że jest w stanie wcielić się zarówno w Gonerylę, jak
i w Reganę, „gdy Johnnie Spencer pokazał jej swoją wstępną listę gości, skreśliła
z niej nazwiska wszystkich krewnych, którzy nie pofatygowali się na śluby jej
sióstr! Pewnego dnia będzie budziła grozę”. De facto Diana budziła grozę już jako
dziewiętnastolatka, gdy wykorzystała swój ślub, by pokazać światu i kręgom
swojego męża, z jakiej gliny jest ulepiona. Próbowała nawet nie dopuścić do
zaproszenia wielu jego najbliższych przyjaciół, na przykład lorda i lady Tryonów,
a gdy Karol stanął okoniem, uparła się, by zaproszenie obejmowało tylko
nabożeństwo ślubne, z wyłączeniem uroczystego śniadania w pałacu Buckingham –
w ten sposób pokazywała im, że zostali zdegradowani. Podobną taktykę jej syn
i synowa zastosowali w przypadku między innymi Inskipów.
Ci, którzy zaczęli dostrzegać podobieństwa między postępowaniem Diany i jej
syna oraz synowej, zastanawiali się, czy w następnej kolejności pójdą pod nóż nie
tylko przyjaciele i krewni, ale i członkowie personelu. W 1981 roku, zaledwie kilka
miesięcy po ślubie, Diana wymogła na Karolu zwolnienie jego wiernego
osobistego służącego, Stephena Barry’ego. Następnie pozbyła się jego osobistego
sekretarza, wielmożnego Edwarda Adeane’a, syna dawnego sekretarza królowej,
lorda Michaela Adeane’a, mimo że Edward Adeane zrezygnował ze świetlanej
kariery adwokackiej, by pracować dla księcia Walii. Zwolniła również własnego
osobistego sekretarza, Olivera Everetta, bo podsyłał jej notatki informacyjne,
których nie miała ochoty czytać. On z kolei zrezygnował z kariery w dyplomacji,
by prowadzić jej biuro. Nie bez powodu zastanawiano się więc, czy i tym razem
należy się przygotować na podobną rewolucję.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Trzy dni po ślubie Harry i Meghan
wzięli udział w garden party w pałacu Buckingham w ramach obchodów
siedemdziesiątych urodzin księcia Karola, gdzie pojawiło się wielu jego
współpracowników i działaczy organizacji pod jego patronatem. Wychodząc
z Harrym na trawnik, Meghan wyglądała doprawdy pięknie. Z miejsca młodzi
małżonkowie zaczęli ściskać dłonie gościom wybranym do prezentacji.
Meghan roztaczała swój czar, ale po piętnastu minutach odwróciła się do męża
ze słowami: „Harry, strasznie tu nudno. Chodźmy już”. Trzeba oddać księciu, że
poinformował ją, iż będą musieli zostać. „Ale Harry – nie ustępowała – ja
naprawdę się nudzę. Zrobiliśmy swoje, wszyscy wiedzą, że tu byliśmy. Chodźmy
stąd”. Harry powtórzył, że jednak muszą zostać, i przeszli dalej.
Jak wspomniałam w rozdziale pierwszym, następnego dnia jadłam kolację
z pewnym znakomicie ustosunkowanym arystokratą. W jej trakcie głównym
tematem rozmowy była Meghan, która „odhaczywszy” obowiązek, chciała jak
najszybciej zmyć się z nudnego garden party. Oficjalne wydarzenia ją otępiały, a co
za tym idzie – zupełnie nie interesowały. Osoba, która usłyszała ową wymianę
zdań, była tak zszokowana, że nie potrafiła zachować jej dla siebie. Wszyscy
byliśmy zgodni, że to bardzo zły znak. Meghan święcie wierzyła, że wystarczy
zrobić się na bóstwo i zapozować do paru zdjęć, by – gdy po chwili zaczyna się
nudzić – mogła sobie po prostu pójść. Ewidentnie nie rozumiała, że do
obowiązków członków rodziny królewskiej i arystokracji należy witanie się z jak
największą liczbą osób podczas tego typu publicznych wystąpień. W naszym
świecie nie można iść na skróty. Jeśli nie podchodzi się do swoich obowiązków
z najwyższą starannością, nie ma czego w nim szukać. Większość pracy odbywa
się przy wyłączonych kamerach, a ludzie często przyjeżdżają na takie spotkania
z daleka i nie można ich zawieść. Meghan najwyraźniej nie rozumiała, jaka jest
różnica między czerwonym dywanem a rolą członka rodziny królewskiej. „Ona
myśli, że życie to pozowanie na ściance”, skwitował mój gospodarz. „Musi się
jeszcze dużo nauczyć”, dodałam. Okazało się, że „w pałacu przyjmują zakłady, jak
długo to małżeństwo przetrwa. Większość obstawia dwa lata, a optymiści – pięć”.
Drugi gość obstawił półtora roku, ale ja nie chciałam się zakładać. Oprócz tego, że
nie miałam wystarczającej wiedzy na ten temat, liczyłam, że Meghan uświadomi
sobie wagę swojej roli. Chciałam, żeby jej sprostała. Bo stanęło przed nią
wyjątkowe zadanie.
Na zakończenie rozmowy dowiedziałam się, jaki przydomek zyskał w pałacu
świeżo upieczony książę Susseksu: „Lodzik Harry”, gdyż podejrzewano, że
nadmiar fantastycznego seksu pozbawił go zdolności myślenia. „To byłoby nawet
wzruszające, gdyby nie było tak niebezpieczne – powiedział mi ów królewski
kuzyn. – Śledzi ją wzrokiem jak oddany szczeniak najlepszą pod słońcem panią”.
Była to powtórka z historii Davida i Wallis (księcia i księżnej Windsoru) albo
Bertiego i Elizabeth (Alberta księcia Jorku, późniejszego króla Jerzego VI, i lady
Elizabeth Bowes-Lyon, księżnej Jorku i późniejszej królowej małżonki). Niemniej
Harry przeciwstawił się żonie, gdy chciała wymigać się od obowiązków, nie
rozumiejąc ich wagi, co samo w sobie stanowiło obiecującą prognozę. Jego
sprzeciw świadczył o tym, że podchodzi do obowiązków poważniej niż ona i może
uda mu się zmotywować ją do tego samego. Wtedy będzie nadzieja dla Lodzika
Harry’ego i Me-Gain, jak ludzie pokroju pisarza Davida Jenkinsa, partnera byłej
naczelnej brytyjskiego „Vogue’a”, zaczęli nazywać świeżo upieczoną księżnę
Susseksu.
Nikt z nas nie podejrzewał, że za niecałe dwa lata Meghan i Harry porzucą
królewskie życie dla „finansowej niezależności”. Ponieważ przed poznaniem żony
Harry nigdy nie przejawiał chęci zysku, można śmiało założyć, że to ona stała za tą
decyzją i Gina Nelthorpe-Cowne od początku miała rację: Meghan Markle jest
w pierwszej kolejności bizneswoman. Choć nie ma w tym nic złego, według mnie
dużo wznioślejszym powołaniem jest bycie altruistycznym ucieleśnieniem nadziei
miliardów ludzi.
I może Meghan rzeczywiście nie skłamała, pisząc na swoim pierwszym blogu,
że sława dla samej sławy jej nie interesuje. Może jej prawdziwym celem było
połączenie aktywności i nagród wiążących się z sukcesem. W końcu sama
przyznała, że uwielbia korzyści płynące ze sławy: noszenie kostiumów, zabiegi
upiększająco-fryzjerskie, promocję i pieniądze. A ponieważ nagrodą rodziny
królewskiej jest szacunek poddanych, wypełnianie obowiązków bez czerpania
finansowych korzyści rzeczywiście było nie dla niej.
Rozdział 7
Choć Harry był święcie przekonany, że tylko Meghan Markle zna drogę do
Świętego Graala, a ona wciąż miała wierne grono wielbicieli, w miarę upływu
czasu coraz większa część brytyjskiej prasy i opinii publicznej zaczęła dochodzić
do niepokojących wniosków, iż księżna Susseksu jest pretensjonalną bajerantką
o głębi łyżeczki do herbaty, szczerości blagierki i wiarygodności oszustki
zamkniętej w pokoju pełnym gotówki. Wszyscy, którzy pokładali w niej wielkie
nadzieje, srodze się zawiedli. Dla tych z nas, którzy rozumieją, iż rola księżnej
Zjednoczonego Królestwa reprezentuje coś, czego nie można kupić za żadne
pieniądze, skaza na jej wizerunku niosła ze sobą długofalowe konsekwencje.
Istniało ryzyko, że wśród nich znajdzie się negatywny wpływ na stosunki rasowe,
gdyż zwolennicy Meghan mogli nie zdawać sobie sprawy, iż zastrzeżenia jej
krytyków w głównej mierze bądź wyłącznie dotyczyły wypełniania królewskiej roli
oraz tego, co mówiło się o jej charakterze, w rezultacie dochodząc do błędnego
wniosku, iż jej niepopularność wynika z uprzedzeń. Nie przyniosłoby to nikomu
niczego dobrego, może z wyjątkiem antymonarchistów i samej Meghan, która bez
względu na swoje zachowanie niczym żona Cezara stałaby poza wszelkimi
podejrzeniami jako ofiara, którą bynajmniej nie była.
Sytuacja stawała się coraz gorsza. Ci, którzy wcześniej uważali, że Meghan nie
przyłożyła ręki do nadszarpnięcia swojej reputacji, zaczęli mieć wątpliwości, czy
rzeczywiście winne są temu uprzedzenia rasowe. Natomiast ci, którzy byli zdania,
że się doń przyczyniła, oburzali się oskarżeniami o rasizm, mimo że pochodzenie
nie miało nic wspólnego ze spadkiem jej popularności. Jeden z dworzan powiedział
mi, że „nikt [w pałacu] nie sądzi, by książę czy księżna Susseksu naprawdę
wierzyli, iż u podstaw takiego stanu rzeczy leży rasizm, ale nie zawahają się zagrać
tą kartą, jeśli uznają, że przyniesie im to korzyść. Już kiedyś ją wyciągnęli [gdy
opinia publiczna dowiedziała się o ich romansie], choć wszyscy mamy nadzieję, że
więcej tego nie zrobią. To wyrządziłoby wielką szkodę interesom państwa. Książę
Harry dobrze o tym wie [i miejmy nadzieję, że temu zapobiegnie]. Równie
szkodliwe będzie jednak ich milczące przyzwolenie, by zwolennicy nadal
bezmyślnie składali ten stan rzeczy na karb rasizmu”.
Z uwagi na to, że zachowanie Meghan i Harry’ego, zamiast jednoczyć,
tworzyło podziały, i ponieważ gra toczyła się o dużo większą stawkę niż ich
popularność, prasa czujnie nadstawiła uszu i wytężyła wzrok. Kontrowersje zawsze
są ciekawsze niż monotonia, a niejednoznaczna narracja bardziej kusząca od
jednorodnej. Bez względu na to, czy Meghan miała pełną świadomość, że jej
działania ściągają na nią coraz większe zainteresowanie prasy, czy też błądziła we
mgle, zamieniając się w jej idealny cel – uosabiający na równi prestiż, blask,
kontrowersje, konflikt, zgodę i opozycję, podkreślone wielkim znakiem zapytania
o to, co kryje się pod lśniącą powierzchnią – to, co zrobiła po powrocie z podróży
po Antypodach, zakończonej kolejną odsłoną rodzinnych dramatów, sprawiło, że
ponownie znalazła się na celowniku mediów.
Jedenastego grudnia 2018 roku, zaledwie miesiąc po powrocie gibkiej i smukłej
Meghan z zamorskich wojaży, niespodziewanie pojawiła się ona na scenie jako
gość honorowy na rozdaniu British Fashion Awards w Royal Albert Hall, by
wręczyć nagrodę Clare Waight Keller, dyrektor artystycznej domu mody Givenchy,
która, jak pamiętamy, zaprojektowała jej suknię ślubną. W zależności od punktu
widzenia, Meghan albo zaprezentowała przed światem niezwykłe ciepło
i naturalność, albo uruchomiła cały arsenał swojego czaru, który wielu jej
krytykom zaczynał się już nudzić. Jej nienagannie umalowana twarz promieniała
uśmiechem i radością zawodowej aktorki stojącej w świetle reflektorów.
Monarchia ma to do siebie, że nigdy nie zaskakuje, a jej przewidywalność
i pokrzepiający brak niespodzianek stanowią miłą odmianę w erze nieobliczalności
i szumu medialnego. Nienagannie ubrana, choć w ocenie krytyków za bardzo
zadająca hollywoodzkiego szyku, Meghan ponownie zaprezentowała się w obcisłej
czarnej sukni na jednym ramiączku od Givenchy. Zachowywała się jak
hollywoodzka gwiazda podczas rozdania Oscarów, które w oczach sceptyków nie
ma sobie równych pod względem ilości sztucznych uśmiechów i udawanej radości
z wygranej konkurenta. W istocie Meghan nie mogła okazać większej serdeczności
i uczucia Clare Waight Keller. Jak powtarzają jej przyjaciele, jest szczerze
kochającym człowiekiem, który zawsze potrafi dać wyraz swojemu przywiązaniu,
choć krytycy z przekąsem kwitują podobne pokazy wylewności, żałując, że nie
umie okazać podobnej miłości własnemu ojcu i krewnym męża, z którymi była już
wtedy w chłodnych stosunkach.
Obie strony miały swoje racje. Za kulisami Meghan uskarżała się, że czuje się
stłamszona protokołem. W jej mniemaniu był to „chłodny”, „sztywny”
i „krępujący” „stek bzdur”. Chciała móc swobodnie okazywać poddanym miłość;
była wielką wyznawczynią „mocy przytulania”, które w jej przekonaniu stanowiło
najlepszy wyraz serdeczności. Nie chciała, by cokolwiek – lub ktokolwiek –
dyktowało jej, jak ma się zachowywać. Bez względu na to, czy chodziło
o przyjaciela, kochanka, czy obcego, jeśli miała ochotę okazać komuś uczucie,
powinna móc to zrobić. Dawała jasno do zrozumienia, że „cały ten bzdurny
protokół” nie stanie na przeszkodzie jej wylewności – nieważne, prywatnie czy
publicznie, w oficjalnym czy nieoficjalnym charakterze. Jej serce było za duże,
a blask zbyt jasny, by je ukrywać. Zamknęła więc Clare Waight Keller
w niedźwiedzim uścisku, udowadniając swoim krytykom, że są podli, a ona ma
w sobie dużo więcej serdeczności od nich wszystkich razem wziętych.
Za kulisami Meghan nie kryła zaskoczenia, że zbiera tak wysoce niepochlebne
recenzje. Jak większość aktorek, żyje poklaskiem i aprobatą opinii publicznej.
Najmniejsza krytyka wyprowadza ją z równowagi, więc wrogość, z jaką zaczęła się
spotykać, do głębi nią wstrząsnęła. W odpowiedzi postanowiła nie schodzić
z obranego kursu, pokazując światu oblicze ciepłej, cudownej kobiety, którą była,
jednocześnie pozwalając przyjaciołom na przecieki mające świadczyć o jej
trzeźwym podejściu do życia. Na dowód zaczęły się pojawiać doniesienia o tym,
jakoby nowa światowa ikona mody była swoją własną stylistką, która na dokładkę
umiała układać sobie fryzurę i robić profesjonalny makijaż, gdy pod ręką nie było
jej ulubionej wizażystki.
Podczas gdy w gronie wielbicieli podobne doniesienia przydawały jej blasku,
dla krytyków były bez znaczenia. Nie dbali o takie płytkie detale; interesowały ich
ważniejsze kwestie. A po występie Meghan w Royal Albert Hall ich uwagę
zaabsorbowała jedna z najistotniejszych. Najlepiej podsumował to „Daily Mail”
nagłówkiem krzyczącym: „Ciężarna Meghan Markle eksponuje WYDATNY
ciążowy brzuszek na rozdaniu British Fashion Awards”.
Gdy w burzy oklasków wchodziła na scenę, by wręczyć statuetkę Clare Waight
Keller, największe zainteresowanie wzbudził jej widoczny brzuszek. W ciągu
zaledwie czterech tygodni z płaskiego jak naleśnik urósł do rozmiarów „siódmego
miesiąca ciąży”, jak ujął to jeden z dziennikarzy.
Ale Meghan na eksponowaniu nie poprzestała. W końcu nikt nie powinien mieć
wątpliwości, że stan błogosławiony wprawia ją w nieustanną euforię. Jako osoba,
która musi wyrażać radość zarówno słowem, jak i gestem, przed wręczeniem
nagrody i po tym fakcie położyła dłonie na brzuchu. I już ich nie zdjęła, jakby doń
przyrosły, by cały świat zobaczył, jaka jest szczęśliwa. Zupełnie jakby dzieliła się
sekretem, z którego jest niezmiernie dumna.
Jednak nie wszyscy patrzyli przychylnym okiem na tę ostentacyjną
demonstrację. Dla jej krytyków było to tylko kolejne potwierdzenie, że Meghan
szuka poklasku i łaknie powszechnej uwagi, a gdy odczuwa jej niedobór, sama
stwarza okazje, by ją dostać. Pewna fashionistka powiedziała mi, że nigdy nie
widziała, by ktoś robił wokół siebie tyle szumu. Może Meghan bała się, że jeśli nie
uczepi się brzuszka jak jaszczurka drzewa, ludzie go nie zauważą? Albo że jej
odpadnie, jeśli go nie przytrzyma? Mniej życzliwi z kolei pytali, czy jest aż tak
dumna z tego, że w jej łonie rośnie królewskie nasienie, że musi stale eksponować
tego dowód. A może była tak nadęta i zadufana w sobie, że musiała przypominać
wszystkim, że teraz jest księżną i zostanie matką królewskiego dziecka?
Dla równowagi obrońcy Meghan twierdzili, że ktoś tak nowoczesny jak ona
być może wierzy, iż płód rozwija się lepiej, gdy matka się z nim komunikuje.
Przekaz był jasny: pozwólcie Meghan robić, co chce. Zostawcie ją w spokoju. Co
z tego, że lubi obłapiać swój brzuszek. Przecież nie robi nikomu krzywdy.
Niemniej sam jego rozmiar rodził kolejne pytania. Który to miesiąc? Ponieważ
data porodu na prośbę pary książęcej – i wbrew królewskiej tradycji – była
utrzymywana w tajemnicy, pojawiły się spekulacje, że to prawie siódmy miesiąc
i dziecko urodzi się w marcu. To przynajmniej tłumaczyłoby wybuch wulkanu,
który chyba miał miejsce w jej brzuchu.
Krytycy Meghan nie mogli przejść obojętnie obok tej ciążowej anomalii.
Podtrzymywanie brzuszka i nagła eksplozja jego rozmiarów obudziły ich
podejrzenia. Szybko doszli do wniosku, że księżna wcale nie jest w ciąży.
W internecie zawrzało. Choć każdy rozsądny człowiek wie, że sieć to żyzna
gleba dla teorii spiskowych i miejsce, w którym nieszkodliwi wariaci wszelkiego
autoramentu wylewają swoje żale, wydarzenia takie jak Arabska Wiosna pokazują,
że może stać się platformą rozpowszechniania informacji, które establishment –
w tym prasa – usiłuje zataić. Wszystkie instytucje polityczne, nie wyłączając
królewskich, uważnie monitorują sieć. Od tego zależy ich przetrwanie. Jeśli nie
będą trzymać ręki na pulsie, mogą bardzo szybko zostać zmiecione z powierzchni
ziemi.
Ale pod bardziej kuriozalnymi spekulacjami kryło się przesłanie, w które
Meghan powinna była się wsłuchać: wiele osób nie kupowało tego, co usiłowała im
sprzedać. Nie była w ich oczach wiarygodna. Nie przekonała ich do siebie.
Pomimo osiągnięcia mistrzostwa w robieniu wokół siebie szumu zwyczajnie nie
zdołała ich przekabacić. Z uwagi na to, jak ważne w królewskiej roli są właściwy
ton i treść przekazu oraz kreowanie stosownego wizerunku w wiarygodny
i konstruktywny sposób, Meghan z pewnością skorzystałaby na wsłuchaniu się
w głosy krytyki.
Była jeszcze jedna kwestia, bardziej dorozumiana. Rodzina królewska nie gra;
ona jest. Przesłanie brzmiało: przestań się kreować i po prostu bądź. Meghan
powinna brać przykład z królowej, księżniczki Anny, księcia Walii czy Kamilli,
a nie z księżnej Michałowej, której pretensjonalność i afektowanie zrobiły z niej
powszechne pośmiewisko; według krytyków księżna Susseksu była na dobrej
drodze, by ją przebić.
Trzeba jej oddać sprawiedliwość – jest aktorką, a aktorki grają. Żądanie, by
ktoś, kto przez całe życie nie robił nic innego, nagle tego zaprzestał, jest z deka
optymistyczne. Jak pamiętamy, był to jeden z powodów, dla których książę Filip
sprzeciwiał się temu małżeństwu. Przewidział problemy, jakie Meghan napotka
w wypełnianiu królewskich obowiązków – nie tylko pod kątem stosownego
zachowania, ale i nieprzyjemności, jakie sprawi jej ocena opinii publicznej. Jej
nieodłącznym elementem jest krytyka, której osoba tak na nią wrażliwa jak
Meghan nie będzie w stanie znieść. Królowa i książę Filip przyjaźnili się z księżną
Grace z Monako i pamiętają, z czym się zmagała, zanim zaczęto traktować ją
poważnie, a i po okrzepnięciu w nowej roli jej ograniczenia wciąż ją uwierały. Co
więcej, księżna Grace podchodziła do królewskich obowiązków dużo bardziej
odpowiedzialnie. Była bardzo zmotywowana, by się dopasować, i gotowa do
ponoszenia ofiar. Jeszcze przed swoją tragiczną i przedwczesną śmiercią
przygotowywała recital poetycki będący jej sposobem na zaspokojenie
wewnętrznej potrzeby występowania na scenie. Czy Meghan byłoby stać na
podobne wyrzeczenia, czy może drzemiąca w niej aktorka nie pozwoli jej
dopasować się do królewskiego życia i wejść w rolę, którą, przy odrobinie chęci,
mogłaby z powodzeniem opanować z pożytkiem dla siebie, monarchii i swojej
rasy?
Choć opinia publiczna miała za nic zmagania aktorki z wejściem w zupełnie
nową rolę, sceniczne podejście Meghan było równocześnie plusem i minusem.
Cechując się większą teatralnością i polotem niż pozostali członkowie rodziny
królewskiej, brylowała tam, gdzie oni nie potrafili. Niemniej wielu również w tym
doszukiwało się problemu. Czas pokaże, kto ma rację, bo dopóki ludzie do niej nie
przywykną i nie uświadomią sobie, że jej efekciarstwo może nie być oznaką
nieszczerości, lecz wypływać z ekspresywnej osobowości, będą na nią krzywo
patrzeć.
Tymczasem mieli ją nadal potępiać za zbyt przemyślane gesty i przerysowaną
kreację. Co ciekawe, początki Meghan w aktorstwie i rodzinie królewskiej mają ze
sobą zaskakująco dużo wspólnego. W obu przypadkach przez swoją przesadną
teatralność wypadała nadzwyczaj sztucznie. To właśnie dlatego tak długo nie
osiągała sukcesu jako aktorka i z tego samego powodu jej zachowanie w roli
księżnej tak bardzo raziło.
Abstrahując od podziwu wielbicieli, osoby publiczne są najbardziej
przekonujące, kiedy nie skupiają się na kreacji czy przesłaniu, stawiając przede
wszystkim na autentyczność. Gdy postać ze świecznika jest bez reszty zajęta
swoim przekazem, publika odnosi wrażenie, że coś się jej wciska, i buntuje się
przeciwko temu, dochodząc do własnych, często przeciwnych wniosków. Ludzie
czują, że się nimi manipuluje, a to im się nie podoba. I tak oto wysiłki mijają się
z celem. To dlatego królowa oświadczyła niegdyś, że nie będzie grać. To dlatego
arystokratom i członkom rodzin królewskich od kołyski wpaja się, by zawsze
starali się zachowywać autentycznie, w myśl zasady, że lepiej być postrzeganym
jako czarna owca niż fałszywiec. By unikać jak ognia wszystkiego, co mogłoby
zostać uznane za manipulację. By być prostolinijnym – a nawet mdłym – zamiast
obłudnym; lepiej, by uważano cię za niegrzecznego niż nieszczerego. By unikać
udawania, lecz zachowywać się stosownie i naturalnie.
Stało się jasne, że kreacje Meghan są jej zgubą, gdyż za ich sprawą zniechęciła
do siebie tych, którzy naprawdę chcieli się do niej przekonać. Za sprawą swojego
nieszczerego wydźwięku dolewały oliwy do ognia w kwestii jej magicznie
powiększonego brzuszka. W rezultacie została wraz z monarchią wciągnięta
w jedną z najbardziej niesmacznych sensacji od 1688 roku.
Jako że nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, byłam gotowa uwierzyć, że
zachowanie Meghan w stosunku do „brzuszka”, jak go nazywała, ma więcej
wspólnego z jej sceniczną osobowością niż z czymkolwiek innym. Jednak
w internecie zaczęło się pojawiać niepokojąco dużo głosów, że księżna próbuje
wszystkich oszukać i tak naprawdę wcale nie jest w ciąży. Choć niektóre
wypowiedzi można było uznać za majaki szaleńców, inne za obrzydliwie
rasistowskie, tych rozsądnie brzmiących wybrzmiewało tak wiele, że zwyczajnie
nie sposób było bezkrytycznie odrzucić tej ewentualności. Ewidentnie istniał
problem, do którego należało podejść z respektem, choćby po to, by wyciągnąć zeń
lekcję.
Według sceptyków brzuszek Meghan urósł stanowczo za szybko i za bardzo,
ostatecznie przybierając takie rozmiary, jakby była w ciąży z trojaczkami –
a przynajmniej z bliźniętami.
Wkrótce na każdym publicznym wydarzeniu z moim udziałem zaczęli do mnie
podchodzić dziennikarze z pytaniami. Potem rozdzwonił się telefon. Czy wiem, co
się dzieje? Jak pałac radzi sobie z lawiną spekulacji, że brzuszek ciążowy księżnej
jest sztuczny? Bo sam pałac odmawia komentarza, zresztą całkiem słusznie.
Spekulacje, które docierały do prasy, można by uznać za zabawne, gdyby
sprawa nie była tak poważna. Jak powiedział mi pewien dziennikarz „Mail”,
główna fama głosi, że Meghan „obłapia brzuszek, bo musi go przytrzymywać”. Ten
sam dziennikarz podzielił się ze mną dzikimi opowieściami o tym, że czasami był
przypięty za nisko, kiedy indziej za wysoko, innym razem znowu na idealnej
wysokości i że nieraz odpadł, co rzekomo udało się uwiecznić paru fotoreporterom.
Choć całe spektrum prasy, od szacownych dzienników po popularne tabloidy,
nie poruszało tego tematu, samo istnienie tych pogłosek było ambarasem dla
pałacu. Obawiano się również, że opinia publiczna w nie uwierzy. Nie pomagało
też nonszalanckie zachowanie Meghan, która w odpowiedzi na krytykę, że ciągle
obłapia brzuszek, zaczęła go obłapiać jeszcze bardziej.
Jak można się domyślić, tym, którzy życzyli Meghan sukcesu, podobne
pogłoski były zupełnie nie w smak. W najlepszym wypadku były niewłaściwe,
a w bardziej realistycznym – szkodliwe, nie tylko dla jej statusu, ale i wiązanych
z nią nadziei. Abstrahując od nawiedzonych dziennikarzy, jedyną kategorią
społeczną, która przyklaskiwała jej niepokornej ostentacji, były inne ciężarne
gwiazdki ekranu. Byłam na niejednej premierze, gdzie jakaś szerzej nieznana
osobistość pozowała na ściance, czule obejmując swoje nienarodzone jeszcze
dziecko. Ale w przeciwieństwie do Meghan, gdy flesze gasły, wszystkie odklejały
ręce od „brzuszków”. Choć zachowanie księżnej tłumaczyć mogło wiele – od
niepokorności po wiarę w komunikację z płodem spod znaku New Age – zdaniem
wielu, którzy się z nią zetknęli, doprawdy przesadzała. Krytyka wypływała przede
wszystkim z tego, że damom, ciężarnym bądź nie, zwyczajnie nie przystoi
trzymanie się za brzuch. Tylko wyznawcy wspomnianego New Age kupowali
historyjkę, że uspokaja tym dziecko. Brzuszek rósł w zdumiewającym tempie,
a uparta Meghan spotykała się z coraz większą falą krytyki, gdyż przyjęte jest, że
skromne kobiety po prostu nie obłapiają ciążowych brzuszków. Takie zachowanie
ściąga niepotrzebną uwagę na fakt, do którego we wszystkich społeczeństwach
tradycyjnie podchodzi się z szacunkiem i delikatnością, bez względu na korzenie
klasowe, etniczne czy narodowość.
Innym zarzutem wobec Meghan był fakt, że do niedawna ciężarne kobiety
z rodziny królewskiej zachowywały się tak dyskretnie, iż nie przyszłoby im do
głowy podkreślać swojego stanu czy nawet o nim wspominać. Jedynym, na co
ośmielały sobie pozwolić, była aluzja, że są brzemienne, ale z pewnością nie
robiłyby z siebie „widowiska”, nosząc ubrania eksponujące ową brzemienność, ani
nie obnosiłyby się z nią tak jak Meghan.
I znowu w pewnych kręgach zachodzono w głowę, jak Harry może pozwolić,
by na jego żonę spadała tak wielka fala krytyki. Przecież miał świadomość, co
w Wielkiej Brytanii jest postrzegane za dopuszczalne, a co nie. Ciąża jest
nieodłącznie związana z seksem i jako taka jest sprawą wybitnie intymną. A zatem,
podobnie jak do wszystkich funkcji życiowych natury osobistej, podchodzi się do
niej delikatnie, bez względu na klasę, kolor skóry czy wyznanie. Tak jak mężczyźni
w Wielkiej Brytanii nie zakładają obcisłych spodni, by pochwalić się swoim
przyrodzeniem, i nie poprawiają sobie publicznie tego, co mają w rozporku –
podobnie jak nikt nie ma w zwyczaju bekać i puszczać wiatrów, jakby przestrzeń
publiczna była prywatną toaletą – ciężarne kobiety nie ściągają nadmiernej uwagi
na swój stan. Przelotne dotknięcie od czasu do czasu to nie to samo co nagminne
obłapianie.
Cała ta sytuacja nie mogła się przysłużyć parze książęcej. Jednak zamiast wyjść
naprzeciw normom społecznym, postanowili oni zlekceważyć tych, których
rozdrażnili swoim zachowaniem. I znowu przekaz był jasny: Meghan może robić,
co tylko chce. Jeśli komuś się to nie podoba, jego problem. Niemniej nie wszystkie
zastrzeżenia były natury kosmetycznej, te poważniejsze sięgały podwalin
cywilizacji. Ciąża dotyka wielu jej nieuchwytnych aspektów, a ponieważ Harry
i Meghan reprezentowali naród, który księżna obrażała swoim zachowaniem, zatem
oboje sprzeniewierzali się obowiązkowi, jednocześnie sprawiając wrażenie
aroganckich i obojętnych na odczucia innych.
Para książęca traciła kolejnych zwolenników, a w miarę powiększania się
„brzuszka” ubrania Meghan robiły się coraz bardziej obcisłe. Zamknięci w swojej
bańce, w której Meghan była ideałem, a Harry bezkrytycznie ją we wszystkim
wspierał, zapewne tego wymiaru swojego postępowania również nie dostrzegali.
Niemniej faktem jest, że noszenie przez ciężarną obcisłych ubrań to w oczach
szerokich rzesz społeczeństwa brytyjskiego rażące naruszenie decorum. Tak jak
wcześniej nasi zakochani mieli je za nic, przesadnie okazując sobie uczucia
w towarzystwie, zanim przestano ich zapraszać na uroczyste kolacje, tak teraz nie
widzieli problemu w zbyt dopasowanych strojach ciężarnej Meghan. Pytanie
brzmiało: dlaczego księżna Zjednoczonego Królestwa łamie obyczaje swojej
przybranej ojczyzny, pojawiając się publicznie w ubraniach z cienkich,
rozciągliwych tkanin, przez które widać nawet zarys pępka? Żeby zilustrować
zróżnicowanie klasowo-etniczne jej krytyków, przytoczę kilka komentarzy: „to nie
przystoi” (słowa czarnoskórego Antylczyka); „szalejący ekshibicjonizm”,
skwitowała jedna z księżnych, natomiast pewna młoda Nigeryjka powiedziała
w rozmowie ze mną: „w mojej ojczyźnie za wyjście w takim stroju zostałabym
ukamienowana”.
W świetle tej fali publicznej dezaprobaty brak reakcji ze strony rodziny
królewskiej i pałacu najdobitniej świadczy o taryfie ulgowej wobec Meghan, na
jaką nie mogły liczyć Diana czy Sara. Gdy te zachowały się niewłaściwie, osobisty
sekretarz królowej, a zarazem szwagier pierwszej i daleki kuzyn drugiej,
natychmiast przywoływał je do porządku. Diana poskarżyła mi się kiedyś, że
Bobby Bellows, jak nazywała sir Roberta (obecnie lorda) Fellowesa, wezwał ją na
dywanik za brak rajstop. Choć czasy się zmieniły, społeczne wyobrażenie decorum
nie dotrzymuje im kroku na tyle, by niestosowne stroje Meghan znalazły akceptację
w oczach przeciętnego Brytyjczyka. Ponieważ trzymałam za nią kciuki, uznałam,
że w jej najlepszym interesie będzie, jeśli ktoś zwróci jej uwagę, iż nie zbiera tym
pochwał, lecz wywołuje zaniepokojenie. Zasugerowałam nawet znajomemu
kuzynowi rodziny królewskiej, by ktoś delikatny dyskretnie z nią porozmawiał
i wyjaśnił, jak ważna jest zmiana chociażby w tym aspekcie jej zachowania.
W odpowiedzi usłyszałam jednak, że nie ma co na to liczyć. Meghan była tak
uparta, tak nieznosząca krytyki, a jej postępowanie tak przemyślane i celowe, że
„urwałaby głowę” każdemu, kto by się „ośmielił” choćby jej o tym napomknąć.
A następnie „usunęłaby go ze swojego życia”.
Niestety obudziły się duchy przeszłości. „Druga Diana”, odparłam, co
królewski kuzyn skwitował z goryczą: „Ty to powiedziałaś”.
Wiedząc, że kiedy Diana była w ciąży z Williamem, królowa zaprosiła do
pałacu redaktorów naczelnych największych gazet i zwróciła się do nich z prośbą,
by zostawili jej synową w spokoju, a także pamiętając, że w dzieciństwie obaj byli
przedmiotem podobnej umowy między pałacem a prasą, Harry poprosił ojca
i babkę o interwencję w obronie Meghan i ukrócenie krytyki księżnej na łamach
gazet. Jego żona bardzo się zdenerwowała odbiorem swojego zachowania,
w szczególności komentarzami o obejmowaniu ciążowego brzucha. Stwierdziła, że
wszyscy są dla niej „podli” i „okrutni”, i chciała, by położono temu kres. Ani jej,
ani Harry’emu nie przyszło do głowy, że sami mogliby to zrobić, zachowując się
w sposób niebudzący zastrzeżeń. Oboje naprawdę uważali, że księżna może
obłapiać swój brzuszek, ile dusza zapragnie, a cała brytyjska prasa powinna
milczeć.
Ze swej strony Harry był przekonany, że ma obowiązek „bronić” żony, która
jest bardzo „wrażliwa” i „bierze wszystko do serca”. Wpadł w taką samą obsesję na
punkcie „ochrony” jak ona – to słowo nie schodziło im z ust, zajmując miejsce
wśród ich ulubieńców spod znaku „zmian”, „wyższego dobra”, „działalności
humanitarnej”, „negatywnego nastawienia” czy „postępu”. W ich mniemaniu, jeśli
ona miała ochotę trzymać się za brzuch od świtu do nocy, on będzie jej bronił do
upadłego. Nikt nie miał prawa denerwować jej negatywnym odbiorem.
Nadwrażliwi na krytykę i skrajnie emocjonalni w swoich reakcjach, utrzymywali,
że cała ta „nieprzychylność niszczy im życie”. Ojciec i babka Harry’ego muszą mu
pomóc „chronić” Meghan, bo naprawdę nie wie, jak długo jeszcze „zniosą tę
udrękę”.
Jeśli Karol i królowa nie staną w „obronie” jego żony, przeszkodzą mu
w wypełnianiu mężowskiego obowiązku. „Ich brak właściwych proporcji był
zatrważający – powiedział o Harrym i Meghan jeden z kuzynów rodziny
królewskiej. – Królowa i książę Karol wysłuchali go i wyrazili swój żal, ale
niestety nikt nie mógł nic zrobić, nawet oni. W jak najdelikatniejszych słowach –
Harry jest bardzo emocjonalny i niemal nie sposób do niego dotrzeć, gdy wbije
sobie coś do głowy – wytłumaczyli mu, że to wolny kraj, a rodzina królewska ceni
wolność prasy, nawet jeśli nie podoba jej się, co gazety o nich piszą. Wyjaśnili, że
nie mogą naruszać owej wolności z powodu niepochlebnych komentarzy o, bądź co
bądź, kontrowersyjnym zachowaniu jednego spośród nich. Harry był bardzo
rozczarowany takim brakiem «wsparcia», jak to ujął. W przeciwieństwie do
królowej i księcia Karola on i Meghan nie rozumieli, że wolność słowa jest
ważniejsza od ich wygody”.
Wtedy nikt jeszcze tego nie przeczuwał, ale odmawiając połączenia sił
z Harrym, Elżbieta II i Karol wywołali lawinę nieprzewidzianych konsekwencji.
Odtąd książę i księżna Susseksu zaczęli szukać sposobów na odegranie się na
swoich krytykach, nie przejmując się ewentualnymi skutkami konstytucyjnymi
swoich czynów. Postanowili zjeść ciastko i mieć ciastko: zostać w rodzinie
królewskiej i jednocześnie przywdziewać szatki zwykłych obywateli, kiedy im to
pasowało.
W tamtym czasie opinia publiczna zaczęła już wyczuwać, że „źle się dzieje
w państwie duńskim”. „Ona nie jest nawet dobrą aktorką – zawyrokowała
Nigeryjka od uwagi o kamienowaniu. – Jeśli oglądałaś W garniturach, to wiesz,
o czym mówię. Czasami odgrywa scenę z jednego odcinka, a kiedy indziej
z innego. W tej kobiecie nie ma za grosz autentyczności”. Odpowiedziałam, że
może to jej sposób na wyrażanie emocji, ale moja rozmówczyni mi przerwała: „W
takim razie ktoś powinien jej powiedzieć, żeby skończyła z tym raz na zawsze”. Na
to już nie miałam argumentu, choć oczami wyobraźni widziałam rozczarowane
miny wielbicieli księżnej, gdyby zaprzestała serwowania im swojego przekazu
podprogowego.
Abstrahując od kwestii garderobianych, naprawdę groźnie zrobiłoby się, gdyby
w ślad za krzykliwymi komentatorami internetowymi i prasą opinia publiczna
doszła do wniosku, że Meghan symuluje ciążę. Ponieważ pałac był świadom
niebezpieczeństwa, cały sztab ludzi rozpoczął zakulisowe zabiegi w celu
zamknięcia niektórych stron i uciszenia najzajadlejszych krzykaczy.
Pałac Buckingham zawsze miał bardzo kompetentną administrację.
W porównaniu z agresywnymi amerykańskimi specami od mediów spod znaku
Sunshine Sachs dworzanie mogą wydawać się dość bezbarwni, ale znają się na
rzeczy, nie zbijają bąków i są bardzo kompetentni. Odpowiadają nie tylko za
organizację pracy, ale i życia rodziny królewskiej. Grafiki wszystkich jej członków
są ustalane z półrocznym wyprzedzeniem. Jeśli królowa robi coś ważnego
w Aberdeen, reszta wypełnia mniej spektakularne obowiązki na rzecz któregoś ze
swoich patronatów. Ta sama zasada obowiązuje członków rodziny w odniesieniu
do siebie nawzajem, tak by nikomu nie zdarzyło się ukraść czyjegoś show, gdyż to
podkopałoby system, obracając wniwecz długofalowy cel monarchii, którym jest
wartościowe promowanie rozmaitych inicjatyw w służbie społeczeństwa. Jedyną
osobą, która przed Harrym i Meghan naginała te zasady, była Diana, rywalizując
najpierw z własnym mężem, a od separacji aż do swojej tragicznej śmierci – z całą
rodziną królewską. „Uwielbiała psuć atmosferę w Balmoral”, wyjaśnia
pamiętnikarz Richard Kay, choć jej złośliwe zachowanie wypływało z czegoś
jeszcze. Prawda jest taka, że Diana kochała być w centrum uwagi. Oprócz tego
lubiła rywalizację i była uzależniona od zainteresowania prasy; była zadowolona
tylko wtedy, gdy udało jej się przyćmić innych członków rodziny królewskiej.
Choć w pałacu jeszcze nikt nie podejrzewał, że Meghan może być reinkarnacją
swojej teściowej, zaczęto dostrzegać niepokojące podobieństwa między nimi. Obie
wprowadzały zamęt, zachowując się wedle własnego uznania, nie chciały nikogo
słuchać i miały talent do budzenia kontrowersji. „Wróciły stare niedobre czasy –
wyznał mi pewien dworzanin. – Gaszenie pożarów wywołanych przez księżną
Susseksu jest tak zajmujące, że nie mamy chwili na nic innego. Przerażające déjà
vu”.
Jedynym pocieszeniem było to, że gdy Meghan już urodzi, pogłoski o jej
sztucznym „brzuszku” umrą śmiercią naturalną. Królewskie ciąże i porody
podlegają zbiorowi zasad, które miały uciszyć sceptyków. Ciężarne
przedstawicielki rodziny królewskiej nieodmiennie korzystały z opieki dworskich
ginekologów i położników, wiodących lekarzy o nieposzlakowanej opinii, a sam
poród powinien przebiec tak przejrzyście, by rozwiać wszelkie wątpliwości co do
tego, kto jest matką.
W przeszłości przy narodzinach królewskich dzieci musiał być obecny Minister
Spraw Wewnętrznych. Zasadę tę wprowadzono w 1688 roku, po narodzinach
Jakuba, księcia Walii i syna króla Jakuba II oraz królowej Marii z Modeny.
Ponieważ król i jego małżonka byli katolikami, gdy na świat przyszedł ich syn,
spychając na dalsze miejsca w linii sukcesji dwie protestanckie córki władcy
z pierwszego małżeństwa z córką hrabiego Clarendon, lady Anne Hyde, w kraju
zawrzało. Obawiano się, że katolicyzm zostanie przywrócony jako oficjalne
wyznanie. Protestanckie lobby nie mogło na to pozwolić, więc podczas tak zwanej
Chwalebnej Rewolucji Jakuba II obalono, oskarżając jego i królową o przemycenie
do pałacu noworodka w szkandeli, by podstępem wprowadzić na tron katolika. Był
to absurd, bo wedle obyczaju oprócz lekarzy i rodziny przy wszystkich królewskich
porodach obecne były całe zastępy dworzan. Tak czy inaczej, pretekst okazał się
wystarczający, a Jakub II i królowa z następcą tronu musieli skryć się na dworze
kuzyna króla, Ludwika XIV. W następstwie tych wydarzeń uchwalono prawo,
w myśl którego dla zapobieżenia podmianom odtąd przy każdym królewskim
porodzie musiał być obecny Minister Spraw Wewnętrznych. Parlament zaś
zaproponował tron najstarszej córce Jakuba, Marii, oraz jej mężowi i zarazem
kuzynowi, Wilhelmowi księciu Oranii, który panował jako Wilhelm III, podczas
gdy prawowici królowie Anglii pozostawali na wygnaniu.
Prawo wymagające obecności przy porodzie Ministra Spraw Wewnętrznych
zniesiono dopiero w 1936 roku, po narodzinach księżniczki Aleksandry. Uznano
wówczas, że świadkowie w postaci wykwalifikowanych dworskich lekarzy
wystarczą, by wykluczyć możliwość podmiany niemowląt.
Do ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego wieku królewskie dzieci przychodziły na
świat w domu, nie w szpitalach. Czworo potomków królowej urodziło się w pałacu
Buckingham, syn księżniczki Małgorzaty – w zajmowanym przez królową matkę
Clarence House, natomiast jej córka w pałacu Kensington. Niczego nie
utrzymywano w tajemnicy, a porody odbierali powszechnie znani lekarze.
Tradycja ta jest kontynuowana – z jedną istotną różnicą. Królewskie dzieci
zaczęły przychodzić na świat w szpitalach, z których ulubionym stał się Szpital
Najświętszej Marii Panny w londyńskim Paddington. I znowu: wszystko odbywa
się jawnie. Rodzącą otacza personel medyczny, a dla uniknięcia podejrzeń
o matactwo nazwiska głównych lekarzy podaje się do publicznej wiadomości.
Choć nie wszyscy o tym wiedzą, jest to kontynuacja dawnej praktyki, by przy
królewskich narodzinach zawsze byli obecni imienni i wiarygodni świadkowie.
W końcu naród powinien wiedzieć, czy jego potencjalny monarcha ma prawo do
tronu – stąd obecność świadków. Było tak nawet w czasach absolutyzmu; dla
przykładu, podczas narodzin pierwszego dziecka Marii Antoniny w jej komnacie
było tylu dworzan, że w pewnej chwili zrobiło jej się słabo z braku powietrza
i niektórych trzeba było wyprosić. To oczywiście skrajny przypadek, ale prawda
jest taka, że potencjalni władcy są żyjącymi reprezentantami narodu i jako tacy
stanowią poniekąd jego własność. Ich proweniencja nie może budzić żadnych
wątpliwości.
Decyzja Harry’ego i Meghan o nieujawnianiu nazwisk sztabu medycznego była
zatem sprzeczna z przyjętym obyczajem. Książę i księżna Susseksu utrzymywali,
że to prywatna sprawa, a oni, jako zwykli obywatele, mają prawo do takiej samej
prywatności jak inni. Naturalnie to założenie było z gruntu fałszywe. Harry był
szósty w kolejce do tronu, więc jego dziecko miało automatycznie zająć siódme
miejsce w linii sukcesji. Co bezprecedensowe, William i Catherine czasami latali
z trojgiem swoich dzieci tym samym samolotem; gdyby się rozbił, Harry zostałby
następcą księcia Karola. Z uwagi na to, że królowa jest już po dziewięćdziesiątce,
jej syn prędzej czy później zasiądzie na tronie. Gdyby jednak umarł przed nią,
a William i Catherine wraz z dziećmi zginęliby w wypadku, Harry i Meghan
zostaliby nowymi księciem i księżną Walii, natomiast ich dziecko byłoby trzecie
w kolejce do tronu. Po śmierci królowej objęliby tron, a ich potomek zostałby jego
następcą. Taka ewentualność nie była wykluczona, a co za tym idzie, ich żądanie
prywatności było niekonstytucyjne i oparte na fałszywych przesłankach.
Co więcej, uciekając przed wzrokiem opinii publicznej, Harry i Meghan – przez
ignorancję bądź upór – podsycali plotki, jakoby korzystali z usług surogatki. Pałac
nie mógłby sobie wyobrazić gorszego scenariusza, a dla dworzan oznaczało to
paraliżujący nawał pracy – wszystko dlatego, że małżonkowie przedkładali swój
kaprys nad interes Korony i państwa.
Jakby tego było mało, zadecydowali, że dziecko nie urodzi się w szpitalu, lecz
w domu. Był to pierwszy taki przypadek od dwóch pokoleń. Tym samym nie tylko
szli pod prąd przyjętych obyczajów, ale i dodatkowo zaciemniali i tak już niejasną
sytuację. Medycyna mówi, że poród domowy jest stosunkowo bezpieczny dla
młodych matek, ale tak zwane macierzyństwo geriatryczne zaczyna się już od
dwudziestego ósmego roku życia, a Meghan była o dekadę starsza. Abstrahując od
politycznych przeciwwskazań do porodu domowego, niepotrzebnie narażali ją
i dziecko. „To było czyste szaleństwo”, podsumował jeden z dworzan.
Mimo wszystkich tych zastrzeżeń Harry i Meghan nie zamierzali się ugiąć,
uparcie powtarzając, że są osobami prywatnymi i mają prawo w pełni decydować
o okolicznościach porodu. Chcieli zachować go dla siebie i nie widzieli powodu,
by zmieniać zdanie. Wielka Brytania to wolny kraj i zmuszenie pełnoletniego
obywatela do zrobienia czegoś wbrew woli, nawet jeśli w grę wchodzi interes
państwa, jest praktycznie niemożliwe. Jeśli wszystko odbywa się w granicach
prawa – którego Harry i Meghan nie łamali, choć ich postępowanie było całkowicie
sprzeczne z protokołem i tradycją – góra musiała przystać na te żądania i zgodzić
się na upragniony przez nich poród domowy.
Jedynym sposobem na rozwianie wątpliwości jest jawność, zaś pełna
konspiracja tylko je wzmaga. Nic więc dziwnego, że nawet ci, którzy wcześniej nie
wierzyli w historyjki o sztucznym brzuszku Meghan i odrzucali wszelkie
podejrzenia jako absurdalne, teraz zaczęli się zastanawiać, o co tu tak naprawdę
chodzi.
Jakby dyskusja, która rozgorzała, nie była wystarczająco gorąca, Meghan
postanowiła dolać oliwy do ognia i pod koniec siódmego miesiąca pojawiła się
publicznie w niebotycznie wysokich szpilkach. Przywitała się z dzieckiem z tłumu
i przykucnęła z szeroko rozłożonymi nogami, demonstrując swoje znakomite
podejście do najmłodszych, po czym jednym płynnym ruchem z powrotem się
wyprostowała. Nawet jak na wyćwiczoną joginkę był to niesłychany pokaz
sprawności, którym wprawiła widzów w niekłamane zdumienie. Meghan bez
wątpienia jest wyjątkową kobietą, czego dowiodła po raz kolejny. Podczas gdy
większość ciężarnych w okolicach siódmego miesiąca zaczyna człapać jak kaczka
i miewa problemy z chodzeniem nawet w butach na płaskim obcasie, o kucaniu
w szpilkach nie wspominając, niedościgła księżna Susseksu pokazywała
wszystkim, jak to się robi.
Bez względu na to, czy kierowała nią wrodzona zdolność przyciągania uwagi,
tak negatywnej, jak i pozytywnej, czy ciągłe pragnienie zagarniania nagłówków
prasowych, by zepchnąć resztę rodziny królewskiej z pierwszych stron gazet, czy
też może była tak naiwna, że naprawdę nie zdawała sobie sprawy, iż sama
prowokuje cały ten szum wokół niej, jej następne posunięcie było genialnym
sposobem na zawładnięcie nagłówkami po raz kolejny. Oświadczyła, że do porodu
usuwa się z życia publicznego, a data narodzin dziecka zostanie podana do
wiadomości, gdy będą z Harrym na to gotowi. Nie zamierza również paradować
z noworodkiem na rękach; nie podobał jej się królewski zwyczaj, w myśl którego
tuż po porodzie zrobione na bóstwo matki pozują z owiniętym w kocyk
maleństwem przed wejściem do skrzydła położniczego Szpitala Najświętszej Marii
Panny. Utrzymywała, że to barbarzyństwo, po raz kolejny okazując dezaprobatę dla
królewskich tradycji i sugerując, że ona jest bardziej oświecona. Według księżnej
zwyczaj ten nakładał na kobiety niepotrzebną presję, a jako zdeklarowana
feministka chciała go zmienić dla dobra zarówno swojego, jak i wszystkich
przedstawicielek rodziny królewskiej. Dlatego też nie wyjdzie do publiki
i fotoreporterów tuż po porodzie. Wraz z mężem powita maleństwo na świecie
w domowym zaciszu, tak jak powinno się to odbywać. Te pierwsze chwile „należą
tylko do nich”, dodała, i chcą się nimi nacieszyć wyłącznie we dwoje. Dopiero gdy
będą na to gotowi, „podzielą się” swoją radością ze światem. Jej argumentacja
byłaby najzupełniej słuszna, gdyby rzeczywiście była osobą prywatną, a nie figurą
państwową o znaczeniu konstytucyjnym. I oczywiście jej oświadczenie wywołało
nową falę spekulacji o dziecku.
Oficjalna wersja brzmiała, że Meghan i Harry usunęli się w cień, by w spokoju
oczekiwać narodzin potomka, ale w internecie zaroiło się od pytań, wśród których
dominowało jedno: czym podyktowana była ta decyzja? Zatrważająco wielu
komentujących było już przeświadczonych, że Meghan wcale nie jest w ciąży.
Gdyby znali historię Jakuba II, Marii z Modeny i małego księcia Walii, doszliby do
wniosku, że to współczesna wariacja na temat dziecka w szkandeli, tyle że tym
razem podmiana odbywa się pod samym nosem światowej prasy, jak twierdzili
miłośnicy teorii spiskowych.
Książę i księżna Susseksu dolali jeszcze więcej oliwy do ognia, wydając
instrukcje dotyczące stopnia wymaganej przez nich prywatności. Kolejne żądania
zbiegły się w czasie nie tylko ze zbliżającym się porodem, którego data wbrew
królewskiej tradycji wciąż była utrzymywana w tajemnicy, ale i z ich
przeprowadzką z Nottingham Cottage w obrębie pałacu Kensington do Frogmore
Cottage. Okolice ich nowego domu ogłoszono strefą zamkniętą z zakazem wstępu
dla prasy, publiki i sąsiadów. Okoliczni mieszkańcy, przywykli do widywania
członków rodziny królewskiej, na przykład królowej, księcia Jorku, a nawet
królowej matki i księżniczki Małgorzaty za życia, z którymi wymieniali skinienia
czy krótkie słowa powitania, tym razem zostali poinformowani, że nie wolno im się
zbliżać ani nawet patrzeć w kierunku Harry’ego i Meghan. Niektóre ograniczenia
były tak surowe, że odbierano je już nie tylko jako obraźliwe, ale zwyczajnie
impertynenckie. Dla przykładu, jeśli sąsiedzi zobaczyliby parę książęcą spacerującą
z psami, nie wolno im było patrzeć w ich stronę, a gdyby któryś z ich dwóch psów
do nich podbiegł, mieli go nie głaskać. To była zupełnie nowa sytuacja. W opinii
okolicznych mieszkańców książę i księżna Susseksu zawłaszczali sobie wszystkie
prawa, odzierając z nich sąsiadów, którym odmówiono nawet możliwości okazania
im szacunku jako członkom rodziny królewskiej. Spotkało się to z powszechną
krytyką, a niektórzy na tyle głośno wyrażali swoje odczucia, że wieść przedostała
się do prasy.
Okazało się, że Harry i Meghan otoczyli się bezprecedensowym kordonem.
Jeśli chcieli narobić sobie wrogów i stworzyć wokół siebie jeszcze większą aurę
tajemnicy, to im się udało. Ale jeśli ich celem była ochrona siebie i swojej
prywatności, nie mogli podejść do sprawy z gorszej strony. Ich toporna strategia
budziła podejrzenia, niechęć i wrogość tam, gdzie większa delikatność, mniej
żądań i odrobina poszanowania dla praw innych oraz brytyjskich tradycji mogłyby
im zaskarbić jeśli nie poziom prywatności zwykłych obywateli, to przynajmniej
szacunek i podziw, których przypuszczalnie nadal pragnęli od opinii publicznej.
Kilkoro dziennikarzy powiedziało mi, że czuli pismo nosem, ale mimo to prasa
łyknęła oficjalną wersję, według której książę i księżna Susseksu mieli obsesję na
punkcie prywatności, nalegając, by traktować ich jak osoby prywatne, a nie
członków rodziny królewskiej, którymi przecież byli. Dlatego zamiast
o podejrzeniach, że szykuje się wielkie oszustwo, w gazetach można było
przeczytać, że Harry i Meghan zachowują się jak para rozpuszczonych,
roszczeniowych bachorów i hipokrytów, żądająca prywatności, gdy im to
pasowało, i nierezygnująca przy tym z żadnego z przywilejów oraz tytułów
wiążących się z przynależnością do rodziny królewskiej.
Ich żądania przywodziły na myśl autokratycznych władców sprzed stu czy
dwustu lat, a z uwagi na to, że uważali się za postępowych rewolucjonistów, którzy
chcieli zmienić świat na lepsze i zlikwidować nierówności społeczne, rozdźwięk
między ich postępowaniem a rzekomym światopoglądem irytował dziennikarzy tak
samo jak sąsiadów pary. Ale dużo gorsze były podejrzenia, na razie jeszcze
nieobecne w prasie mainstreamowej, że tak surowe restrykcje trącą paranoją.
„Chyba że mają coś do ukrycia”, jak stwierdził jeden z dziennikarzy „Mail”.
Chyba na zawsze pozostanie tajemnicą, jak udało im się doprowadzić do tego,
by prasa miała ich albo za dwójkę rozpuszczonych bachorów i niezrównoważonych
hipokrytów przejawiających symptomy psychozy, albo za przebiegłą parę książęcą,
która chciała powrotu czasów, kiedy monarchowie mogli robić, co im się żywnie
podobało. Faktem jednak pozostaje, że otaczając swój dom niewidzialnym murem,
wzniecili podejrzenia, że chcą wyprowadzić w pole niczego nieświadomą opinię
publiczną, a pilne strzeżenie swoich tajemnic tylko rozdmuchało płomienie.
W oczach zewnętrznych obserwatorów prasa brytyjska mogła sprawiać wrażenie
małostkowej i zrzędliwej, ale dla wtajemniczonych jej powściągliwość była
zaskakująca i godna pochwały.
Jak można się było spodziewać, postępowanie Meghan i Harry’ego
poskutkowało niepożądanym natężeniem internetowych spekulacji odnośnie do
zbliżających się wielkimi krokami narodzin królewskiego dziecka. Główna teoria
była taka, że przyszli rodzice odgrodzili się od świata, by za zamkniętymi drzwiami
dziecko urodziła surogatka. Wielu pytało, dlaczego nie można było podać nazwisk
lekarzy do publicznej wiadomości. Czyżby obawiano się, że któryś z nich
potwierdzi jej istnienie? Czy nie obowiązuje ich tajemnica lekarska? Skoro parę
książęcą chroniło prawo, a także etyka zawodowa, skąd te wszystkie tajemnice?
Jeśli nie mieli nic do ukrycia, czemu schowali się przed światem? Cała ta
konspiracja pachniała matactwem, nic więc dziwnego, że internauci doszli do
wniosku, iż tak gruntownie zabezpieczają się tylko ci, którzy chcą kogoś
wyprowadzić w pole. Wielu było zdania, że Harry i Meghan wcale nie chronią
swojej prywatności, lecz nie chcą dopuścić do ujawnienia prawdy.
Żaden rojalista nie życzyłby sobie czytać takich opinii. W kręgach
establishmentu zachodzono w głowę, dlaczego zamiast podjąć kroki, by położyć
kres podejrzeniom, para książęca brnęła w nie dalej. Uparli się, że planów nie
zmienią, i weszli w rolę ofiary, zupełnie nie dostrzegając, że za całą sytuację
odpowiedzialni są niemal wyłącznie oni sami.
Pałac musiałby być ślepy i głuchy, by nie zorientować się, że zachowanie
Harry’ego i Meghan, zamiast rozwiewać, podsycało plotki spod znaku „dziecka
w szkandeli”. „Możesz sobie wyobrazić, jak rwano włosy z głowy”, powiedział mi
królewski kuzyn. Tego typu domysłów nie życzyłaby sobie żadna szacowna
instytucja. Ale Harry i Meghan robili wszystko, by zaognić internetowe spekulacje.
Nikomu ta sytuacja się nie podobała, jednak nie sposób było przemówić im do
rozsądku. On tak lojalnie i żarliwie wspierał ją w stawianiu wszelkich wymagań
i żądaniu prawa do pełnego decydowania o porodzie, że nawet ci, którzy
początkowo uważali plotki o „dziecku w szkandeli” za niedorzeczne, zaczęli się
zastanawiać, czy nie ma w nich ziarna prawdy. Nie pojmowali, w czyim interesie
pozwala się na podobne spekulacje. Ale Meghan i Harry tworzą zjednoczony front
i bez względu na to, z jakim oporem się spotykają, trzymają się twardo obranego
kursu, gdyż Meghan nauczyła się, by zawsze trwać przy swoim i robić to, co się
uważa za słuszne. Ta dama nigdy się nie chwieje w swoich postanowieniach.
W takiej atmosferze plotek i domniemywań na założonym miesiąc wcześniej
profilu instagramowym pary książęcej pojawiło się obwieszczenie o narodzinach
dziecka. Było proste, eleganckie i „z klasą”, jak przystało na świeżo upieczoną
matkę z Hollywood, która chwilę wcześniej oznajmiła w rozmowie zasłyszanej
przez oburzonego świadka: „Pokażę im, jak powinna wyglądać monarchia. Brak im
wszystkim klasy”. Istotnie profil Susseksów był dużo bardziej elegancki od
czegokolwiek, co do tej pory stworzyli wszyscy członkowie rodziny królewskiej
razem wzięci. Samo obwieszczenie również w niczym nie przypominało nudnego,
konwencjonalnego ogłoszenia jeszcze tego samego dnia umieszczonego na
sztalugach za bramą pałacu Buckingham, w którym monarchini i rodzina
królewska z radością witali na świecie syna księcia i księżnej Susseksu,
zapewniając, iż matka i dziecko czują się dobrze.
Komunikat Meghan i Harry’ego był olśniewającym ucieleśnieniem
nowoczesnego szyku. „To CHŁOPIEC!” – krzyczały białe zgłoski, gustownie
kontrastujące z tłem w błękicie królewskim. U góry widniały splecione inicjały
Harry’ego i Meghan (własnoręczny projekt księżnej, która jak pamiętamy, celowała
w kaligrafii) w eleganckiej książęcej koronie. Pod tymi euforycznymi słowami
znajdziemy równie emfatyczne zdanie z ciekawym doborem słów zapisanych
wersalikami: „Ich KRÓLEWSKIE WYSOKOŚCI KSIĄŻĘ i KSIĘŻNA
SUSSEKSU z RADOŚCIĄ obwieszczają NARODZINY DZIECKA”.
Dla wtajemniczonych ta elegancka, dopracowana, bajeczna i przyciągająca
uwagę prezentacja nie była żadnym zaskoczeniem. Według Liz Brewer, nestorki
PR-u brytyjskiej arystokracji, i jej źródła w biurze prasowym pałacu Buckingham,
których słowa potwierdza pewien europejski książę, zasięgnąwszy języka
u jednego z członków rodziny królewskiej, tuż po zajściu w ciążę Meghan
poleciała do Los Angeles, by zatrudnić najlepszych instagramowców świata.
Instrukcje, jakie im wydała, były proste:
1) Stwórzcie mi profil numer jeden na świecie, z największą liczbą
obserwujących.
2) Chcę zostać większą gwiazdą niż księżna Diana.
3) Zróbcie ze mnie najsławniejszą kobietę świata.
Jeśli była tak naiwna, by wierzyć, że pałac nie usłyszy o jej planach, to bardzo
się pomyliła. W królewskich kręgach nie dzieje się praktycznie nic, o czym pałac
prędzej niż później by się nie dowiedział. Dopóki nie przekraczała granic, nikt nie
zgłaszał zastrzeżeń co do jej aspiracji, choć zawsze bezpieczniej jest grzeszyć
skromnością niż wybujałą ambicją, na którą od czasów lady Makbet w królewskich
kręgach patrzy się nieufnie i która od ścięcia Karola I w 1649 roku jest czymś,
czego należy się wystrzegać.
Choć ci, którzy życzą Meghan jak najlepiej, w tym ja, woleliby nie widzieć
u niej zbytniego przerostu ambicji, księżna Susseksu nigdy ich nie ukrywała,
również w instrukcjach dla zatrudnianych przez siebie specjalistów. Jak twierdzi
Gina Nelthorpe-Cowne, Meghan powiedziała jej, że zamierzają z Harrym „zmienić
świat”, co według menedżerki tak naprawdę znaczyło, że „Meghan chce rządzić
światem”. Być może była to lekka nadinterpretacja, niemniej samo wyznanie, że
ona i Harry uważają, iż są na siłach, by zmienić świat, obrazowało ich stopień
pewności siebie i pragnienie władzy wykraczającej poza możliwości monarchii
w erze demokracji. Co więcej, swoim ludziom od mediów Meghan powiedziała, że
chce podbić internet, ale jeszcze tego samego roku czekało ją rozczarowanie, gdy
współredagowany przez nią numer „Vogue’a” wbrew konkretnym instrukcjom
wydanym Sunshine Sachs nie odniósł spektakularnego sukcesu, na który liczyła.
Przy całej swojej otwartości Meghan nie wzięła pod uwagę jednego. Głośne
mówienie o podobnych ambicjach może i jest akceptowalne w Stanach
Zjednoczonych, ale po tej stronie Atlantyku podobne wyznanie z ust członka
rodziny królewskiej budzi pytania, czy na pewno rozumie on swoją rolę.
Pragnienie, by zawojować internet, zostać najsławniejszą kobietą świata i mieć
największą liczbę obserwujących na Instagramie, jest dla księżnej Zjednoczonego
Królestwa równie stosowne co pozowanie dla „Playboya” bądź wybór na papieża.
Każda z tych ambicji jest wysoce niepożądana z poniższych powodów.
Rodzina królewska nie jest platformą do wybicia się i realizacji osobistych
ambicji, lecz w pełni ukonstytuowanym i funkcjonującym organem państwowym.
Papieże, prostytutki i księżne nie powinni aspirować do pewnego poziomu
rozgłosu, bo umniejszają tym samym znaczenie swojej funkcji i uwłaczają
instytucji, której są częścią.
Gdy pałac został poinformowany o instrukcjach, jakie Meghan wydała
swojemu sztabowi w Los Angeles, naturalnie wzbudziło to obawy, że dążąc do
realizacji tak współczesnych i niestosownych ambicji, może zaszkodzić monarchii,
zwłaszcza że nawet się nie zająknęła o obowiązku, cichej służbie i innych
wartościach, którym hołduje dom panujący. Jeśli doniesienia były zgodne
z prawdą – a nie ma powodu, by w to wątpić, gdyż pochodzą ze sprawdzonego
źródła – ambicje Meghan wyglądały na pogoń za sławą dla samej sławy. Napawało
to przerażeniem, gdyż dla osób o wysokiej pozycji nie jest tajemnicą, że podobne
dążenia są niechybnie destrukcyjne, częściowo dlatego, że pozytywny rozgłos
nigdy nie zadowala złaknionych sławy. Jednym, co utrzymuje przy życiu jej
płomień, jest urozmaicenie. Narracja musi mieć liczne zwroty akcji, plusy i minusy,
konflikty i dramaty, kontrowersje i nieprzewidywalność. Bez tych elementów
stopień sławy danej osoby zależy wyłącznie od zainteresowania, jakie wzbudzają
jej działalność i talent. Tak jest nawet w przypadku najsłynniejszych ludzi świata
pokroju królowej, papieża, Dalajlamy czy Alberta Einsteina. Płomień ich sławy nie
zawsze świeci najjaśniejszym blaskiem, ale bez względu na to, jak znaną postacią
jesteś, często o tobie nie piszą. Niezmiennie na ustach świata pozostają tylko ci,
którzy zabiegają o rozgłos, robiąc, co w ich mocy, by nie schodzić z pierwszych
stron gazet.
Pałac już kiedyś przez to przechodził i nie miał ochoty na powtórkę z rozrywki.
Księżna Diana była uzależniona od sławy. Jeśli zdarzał się choćby dzień, by prasa
o niej nie pisała, potrafiła wpaść w depresję i od razu szukała sposobów, by znowu
zaistnieć. Utyskując, że prasa nie daje jej spokoju, a ona sama nie może się opędzić
od paparazzich i surowo zabraniając wszystkim udzielania informacji o miejscu
swojego pobytu, naruszała własną prywatność. W swoich wspomnieniach The
Glossy Years były prezes Conde Nast International, Nicholas Coleridge, opisuje
zabawną sytuację z Dianą, która w największej tajemnicy brała udział
w uroczystym obiedzie w Vogue House. Gdy Coleridge odprowadzał ją do auta,
zza węgła wyskoczyło kilku paparazzich i zaczęło robić im zdjęcia. Zachodząc
w głowę, kto mógł zdradzić jej zaufanie, odkrył, że to sama księżna zadzwoniła do
fotoreporterów z informacją, że o tej i o tej godzinie wyjdzie z Vouge House.
Wariacji tej taktyki jest wiele i niektóre z nich są znane w pałacu chociażby
dlatego, że księżna Walii nie wahała się sięgać po wszelkie metody, byle tylko
podtrzymać zainteresowanie prasy. Była tak pomysłowa, że do dziś można się od
niej uczyć sztuki manipulacji mediami. Myśl, że Meghan mogłaby się zamienić
w drugą Dianę, „napełniała ich [wszystkich w pałacu] przerażeniem”, cytując
słowa pewnej księżnej, która jest moją bliską przyjaciółką. Powód był prosty.
Głodni sławy ludzie są zadowoleni tylko wtedy, gdy stanowią temat dnia.
A z uwagi na to, że bez skandalu i kontrowersji prasa nie ma o czym pisać, tacy
ludzie nie cofną się przed niczym, by zaistnieć.
Jeśli Meghan naprawdę chciała być najsłynniejszą kobietą na świecie, jak pisała
w przytoczonej instrukcji, oznacza to, że jest uzależniona od sławy. Taka osoba nie
różni się niczym od narkomana czy alkoholika i nie gra według zwykłych reguł.
Jedno z pierwszych ostrzeżeń, jakie rodzina i przyjaciele alkoholika dostają w AA,
brzmi: „Nigdy nie stawaj między alkoholikiem a butelką. Jeśli to zrobisz, zawsze
przegrasz”. Osoby uzależnione są wyjątkowo bezwzględne w pogoni za używką.
Ponieważ pałac zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie niosły ze sobą
instrukcje Meghan, obawiano się, że celowo zacznie ona wzbudzać kontrowersje.
„Najsławniejszą kobietą świata nie zostaje się, będąc potulną i ułożoną księżną –
powiedział jeden z dworzan. – Zostaje się nią, tworząc dramaty, chaos,
kontrowersje – jak zwał, tak zwał. Wystarczy tylko spojrzeć, co przesądziło
o ogromnej sławie Diany i Elizabeth Taylor, by zrozumieć, że stało za tym sianie
zamętu”.
Ponieważ tylko czas pokaże, czy Meghan naprawdę jest tak żądna sławy jak
sugerują wydawane przez nią instrukcje, kwestia pozostaje nierozwiązana, ale
jedno jest pewne: ma talent do pisania własnej historii. Dwa dni po narodzinach
dziecka wraz z Harrym pokazała je wybranej grupie dziennikarzy i kamerzystów na
zamku w Windsorze. Harry trzymał niemowlę, od stóp do głów owinięte w biały
becik, spod którego wystawały tylko nosek i usta. Gayle King dała wyraz
rozczarowaniu całego świata, narzekając w programie This Morning stacji CBS, że
nie było widać całej twarzyczki. „Bardzo dumna matka” i „podekscytowany tata”,
jak określiła Meghan i Harry’ego, emanowali szczęściem, ale imię syna podali
dopiero kilka godzin później, ogłaszając, że będzie się nazywał Archie Harrison
Mountbatten-Windsor. Na swoim profilu zamieścili również czarno-białe zdjęcie
z jego prezentacji przed królową i księciem Filipem w Windsorze, na której to
fotografii widnieje także przebywająca od kwietnia we Frogmore Cottage Doria
Ragland. Pradziadek i prababcia byli ewidentnie zachwyceni małym Archiem, co
zupełnie nie dziwi, bo to urocze dziecko i w końcu pierwszy potomek mieszanej
rasy w rodzinie królewskiej, choć trzeba zaznaczyć, że zarówno królowa, jak
i książę Filip są zstępnymi jednej, a być może i dwóch kolorowych kobiet:
Madragany z Faro i Filipy z Hainault, natomiast w żyłach Williama i Harry’ego
płynie indyjska krew: ich szkocki przodek, Theodore Forbes, miał córkę, Katherine
Scott Forbes, ze swoją hinduską kochanką, Elizą Kewark. Książę William zrobił
sobie nawet test DNA, by to potwierdzić, co świadczy o tym, że jest dumny ze
swojego mieszanego pochodzenia.
Imię dziecka dowodziło, że talent do zaskakiwania nie opuścił Harry’ego
i Meghan. „Archie” nie mógł być bardziej przewrotowy i sprzeczny z królewską
tradycją, według której dzieci nazywa się po przodkach. Jednak Harry i Meghan raz
jeszcze udowodnili, jak poważnie podchodzą do swojej misji zmian w każdej sferze
życia. Ich innowacje mogły znajdować poklask u ich wielbicieli i bez wątpienia
były pożywką dla prasy, która karmi się nowościami, ale zaniepokojonym
tradycjonalistom mogło się od nich zakręcić w głowie.
Po raz pierwszy w dziejach królewskiemu dziecku nadano przydomek zamiast
pełnego imienia. Gdyby ochrzczono go Archibaldem, nie byłoby sprawy, gdyż
Archie to również zdrobnienie tego imienia, choć Archibald oczywiście nie jest
tradycyjnym imieniem w domu Windsorów, tylko jednym z czterech imion
zarezerwowanych przez książęcy ród Argyll. Dziewiąty książę Argyll był mężem
córki królowej Wiktorii, księżniczki Ludwiki, ale to jedyny ich związek z domem
panującym. Ale Archie? To imię wyższe sfery nadawały tradycyjnie swoim psom
i dopiero stosunkowo niedawno zaczęło pojawiać się wśród brytyjskiej klasy
pracującej, więc jego wybór wzbudził prawdziwą konsternację.
Meghan i Harry utrzymywali później, że inspiracją dla imienia było słowo
arche, które w starożytnej grece oznacza „początek” i „źródło”. Powiedzieć, że ich
erudycja jest godna pochwały, to mało; w dzisiejszych czasach niewielu dorównuje
im znajomością starożytnej greki. To pokazuje, że oboje istotnie są wielkimi
myślicielami o dużo większej wrażliwości i wizji niż cała rodzina królewska razem
wzięta, która od stuleci nadaje dzieciom tak pospolite imiona jak Karol, Jakub,
William, Henryk, Andrzej, Edward, David, Jerzy i tym podobne. Ten wybór
obrazuje również ich skłonność do nieskrępowanego sięgania tylko po to, co im
pasuje, i odrzucania całej reszty, gdyż w przeciwieństwie do Archiego
Mountbattena-Windsora wymawianego przez „cz” greckie „arche” wymawia się
prze „k” jak w słowie „arka”.
Drugie imię dziecka jest równie innowacyjne. W Wielkiej Brytanii Harrison nie
jest imieniem, lecz nazwiskiem, choć w Stanach Zjednoczonych panuje zwyczaj
nadawania dzieciom nazwisk na chrzcie – stąd mamy na przykład aktora Harrisona
Forda. Twierdzenie, że Meghan wybrała je w hołdzie dla ojca dziecka, przyjęto
z konsternacją, gdyż w Wielkiej Brytanii nie dodaje się skandynawskiego
przyrostka „-son” do imienia ojca, nadając je dziecku jako drugie imię; wydaje się,
że w Ameryce Północnej również nie ma takiego zwyczaju. Syn Harry’ego
otrzymałby takie odojcowskie imię, tylko gdyby urodził się dobrych parę wieków
temu w Norwegii albo w Danii, a nawet wtedy nie byłoby to jego drugie imię, lecz
pierwotna forma nazwiska.
Abstrahując od oryginalności obu imion, jedynym pocieszeniem było to, że
Meghan i Harry nie mogli się uskarżać, iż odrzucono ich wybory, tak jak
w przypadku księcia i księżnej Jorku, którym odmówiono zgody na nadanie jednej
z córek niekrólewskiego imienia. Był to kolejny dowód na to, że pałac naginał
wszystkie zasady dla ich wygody.
Chociaż rodzina i dworzanie zapewne myśleli, że wyświadczają im przysługę,
w rzeczywistości było inaczej. Każdemu, kto choć trochę orientuje się w zasadach,
tradycjach i obyczajach panujących w rodzinie królewskiej, zapaliła się czerwona
lampka. Oprócz niekonwencjonalnych imion dziecko nie miało tytułu. A to mogła
być prawdziwa bomba.
Wszystkie królewskie dzieci z prawego łoża, podobnie jak dzieci dziedzicznych
parów, rodzą się z tytułami. Brak tytułu sugeruje nieślubne pochodzenie. Najstarsi
synowie książąt, w tym wnukowie panującego monarchy (z wyjątkiem najstarszego
syna księcia Walii, którego dzieciom nadaje się tytuł Jego/Jej Książęcej Wysokości
oraz godność książęcą), przyjmują drugorzędny tytuł ojca, z kolei ich najstarsi
synowie – trzeciorzędny. Tytuł i godność pierworodnego syna z prawego łoża
księcia i księżnej Susseksu brzmi zatem hrabia Dumbarton, a jego pierworodny syn
z prawego łoża będzie nosił tytuł barona Kilkeel. Gdy więc para książęca ogłosiła
na Instagramie, że ich syn będzie znany jako panicz Archie Harrison Mountbatten-
Windsor, można było snuć domysły, że to nie Meghan go urodziła, bo skoro nie
nosi tytułu hrabiego Dumbarton, oznacza to, że w świetle brytyjskiego prawa
pochodzi z nieprawego łoża.
Brytyjskie i amerykańskie przepisy prawne regulujące macierzyństwo
zastępcze kompletnie się od siebie różnią. W Wielkiej Brytanii dziecko urodzone
przez surogatkę jest uznawane za nieślubne, nawet jeśli jego biologiczni rodzice są
małżeństwem. Z kolei w Stanach Zjednoczonych prawo mówi, że jest ono ślubnym
dzieckiem pary, która skorzystała z usług matki zastępczej. Szkopuł w tym, że
w Anglii za matkę takiego dziecka uważa się surogatkę. W przeciwieństwie do
biologicznego ojca biologiczna matka nie ma zatem statusu prawnego. Jeśli chce
uregulować kwestie prawne, musi zaadoptować swoje biologiczne dziecko, ale
nawet wtedy będzie ono wciąż uznawane za nieślubne.
W świetle brytyjskiego prawa nieślubne dziecko nie może odziedziczyć
parostwa, a więc także idących z nimi w parze drugo- i trzeciorzędnych tytułów.
Nieślubne dzieci nie mogą również nosić królewskich ani arystokratycznych
tytułów. Nawet jeśli zostaną uznane, wciąż nie mają prawa dziedziczyć parostwa,
choć mogą otrzymać tytuł i godność drugiego syna czy córki, tak zwane tytuły
grzecznościowe, co czyni je równymi adoptowanym dzieciom, które do 30
kwietnia 2004 roku nie miały prawa nawet do nich. Przepisy zostały zmienione
tylko dzięki usilnym zabiegom markizy Aberdeen i Temair, matki czworga
adoptowanych dzieci, niemniej nieślubne potomstwo wciąż nie ma prawa do
jakichkolwiek tytułów, dopóki nie zostanie uznane bądź adoptowane.
Sprawa tytułu dziecka Harry’ego i Meghan nie była jedynym tropem
przemawiającym za teorią, że „brzuszek” Meghan był sztuczny. Przy narodzinach
Archie rzekomo ważył 3,2 kilograma, więc był drobnym dzieckiem. Choć podczas
tego pierwszego wywiadu na zamku w Windsorze nie sposób było dokładnie
określić jego rozmiarów, w sieci dosłownie zaroiło się od komentarzy, że jak na
dwudniowe niemowlę o tak niskiej wadze urodzeniowej jest podejrzanie duży.
Komentujący doszli do wniosku, że jeśli nie owinięto go w dodatkowe pieluszki,
musiał mieć więcej niż dwa dni.
Również słowa Harry’ego z wywiadu zdawały się potwierdzać teorię, że
Archiego urodziła wcześniej surogatka. Gdyby chciał podsycić plotki, zamiast je
ugasić, nie mogłoby mu się to udać lepiej. Na pytanie, do kogo mały jest bardziej
podobny, odpowiedział: „Wszyscy twierdzą, że w ciągu dwóch ostatnich tygodni
tak bardzo się zmienił, że po prostu musimy poczekać jeszcze z miesiąc”. To były
zdumiewające słowa. Dzieci nie zmieniają się tak dynamicznie w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin. A Harry twierdził, że wygląd jego syna od dwóch
tygodni zmienia się nie tylko bezustannie, ale i tak drastycznie, że nie sposób orzec,
do kogo jest bardziej podobny – choć oficjalnie Archie miał przecież dwa dni.
Każdy, kto pasjonuje się obserwacją ludzkiego zachowania, zauważy, że Harry
natychmiast usiłuje ugasić pożar. Rozwodzi się na temat obserwacji małego – po
czym znowu się zdradza, dodając, że syn jest z nimi „dopiero od dwóch i pół do
trzech dni…”, ponownie zapominając, że oficjalnie urodził się dwa dni wcześniej.
Tymczasem zarówno angielskie, jak i szkockie prawo bardzo jasno definiuje
pozycję Archiego Mountbattena-Windsora jako syna księcia krwi. Jeśli jest
biologicznym synem z prawego łoża Harry’ego i Meghan, która go urodziła, nie
jest żadnym paniczem Archiem Mountbattenem-Windsorem, lecz Archiem
Mountbattenem-Windsorem, hrabią Dumbarton. W świetle prawa tym pierwszym
mógłby być tylko wówczas, gdyby urodziła go inna kobieta, bez względu na to, kto
jest jego biologiczną matką. Jak powiedział mi pewien wybitny jurysta, „to ojciec
zazwyczaj zgłasza narodziny dziecka w urzędzie. Jeśli poinformuje urząd stanu
cywilnego, że urodziło się jemu i jego żonie, akt zostaje wydany bez zbędnych
pytań. To nie szpitale, lecz rodzice zgłaszają narodziny dziecka i nikt nie sprawdza
prawdziwości podawanych informacji”. W takim przypadku Archie zostałby
poniekąd uznany, ale nie mogłoby nań przejść parostwo ojca. Co więcej, nie
znalazłby się w linii sukcesji, gdyż nieślubne dzieci nie mają prawa do korony.
Niemniej na podstawie tak spisanego aktu urodzenia Archie Mountbatten-
Windsor figuruje jako siódmy w kolejce do tronu. Najlepiej podsumował to mój
znajomy z rodziny królewskiej: „Sama widzisz, co za chaos”. Żadna prominentna
rodzina, tym bardziej królewska, nie życzyłaby sobie spekulacji na temat narodzin
dziecka, a fakt, że internet wprost pękał od nich w szwach, okrywał dom panujący
wielkim wstydem. Choć zwolennicy Meghan powiedzą, że ma prawo zachowywać
się, jak chce, a ci najzagorzalsi mogą dodać nawet „i do diabła z konsekwencjami”,
pewien przedstawiciel establishmentu i monarchista dał wyraz opinii wielu jej
krytyków, pisząc w komentarzu: „To przez nią te wszystkie problemy. Ludzie
czują, że udaje. Jest niewiarygodnie rozpieszczona i do cna samolubna. To
najbardziej pretensjonalna osoba, jaką człowiek może mieć nieszczęście poznać.
Widzieliście jej charakter pisma? Jest prawie tak samo wymyślny jak jej
osobowość. Całe jej życie to jedno wielkie przedstawienie. Jak każdy pusty
człowiek, ukrywa to pod warstwą egzaltacji i niedorzecznych żądań, w tym strefy
buforowej oddzielającej ich od reszty ludzi. Ale on jest doszczętnie urzeczony.
Naprawdę ją uwielbia i wiem, że wierzy w jej uczucie. Zrobi wszystko, żeby ją
zadowolić. Boi się, że ją straci. Myślę, że to dlatego, iż stracił matkę. Pamiętajmy:
śmierć jest najwyższą formą odrzucenia. On nie może pozwolić, by kolejna
mamusia od niego odeszła. Ona mu na przemian matkuje i gra małą kobietkę,
potrzebującą jego opieki. A jeśli jest niegrzeczny, natychmiast wchodzi w rolę
surowej mamusi i go karci. On to wszystko znosi, bo nie chce jej stracić”.
Postronni obserwatorzy mogą nie wiedzieć, jak wielkie znaczenie ma tu
czynnik ludzki. Bliscy Harry’ego mają obawy, że gdyby jego związek z Meghan
rozpadł się albo zawisnął na włosku, książę całkowicie by się załamał, a nawet
targnął na swoje życie. Psycholog, który go zna, powiedział mi, że Harry przejawia
wszystkie symptomy współuzależnienia. Jeśli Meghan jest uzależniona od sukcesu,
on jest uzależniony od niej. Osoby takie jak Nikki Priddy twierdzą, że Meghan jest
twarda i gotowa poświęcić każdego, kto stanie jej na drodze; Harry z kolei jest
gotowy poświęcić wszystkich, w tym siebie, by zatrzymać jej względy i zostać u jej
boku.
Ponieważ wszyscy skupiają się na kruchości emocjonalnej Harry’ego, Meghan
jest całkowicie poza kontrolą, a to wbrew pozorom sytuacja nie do
pozazdroszczenia. Co więcej, siła jej charakteru w dużej mierze odpowiada nie
tylko za alienację Harry’ego, ale i jej samej. Gdyby miała kogoś, kto umiałby się
jej przeciwstawić i pomóc wejść w nową rolę, zamiast spełniać wszelkie
zachcianki, być może bardziej doceniłaby pozycję, którą zaczęła gardzić. Każdy
czasami potrzebuje, by go nakierować, silni ludzie także. Gdy to konieczne, należy
im się sprzeciwić, a kiedy popełniają błędy – wskazać im je. W przypadkach ludzi
takich jak Meghan i Harry nie ma co szukać winnego, gdyż książę jest niezwykle
emocjonalnym mężczyzną pozbawionym wybitnego intelektu, potrzebnego, by
skłonić do zejścia z obranego kursu kobietę tak silną i inteligentną jak jego żona.
Bez takiej osoby w swoim życiu Meghan popełniła błędy, których można było
z łatwością uniknąć i które w efekcie odbiły się na jej popularności, sprowadzając
na nią falę krytyki.
Szczególnie dobitnie obrazują to dwa przykłady. Pierwszy miał związek z jej
wypadem do Nowego Jorku na baby shower, który ponoć kosztował trzysta tysięcy
dolarów. Pamiętajmy, że prasa lubi zawyżać koszty, ale impreza bez wątpienia była
wystawna. Zorganizowały ją przyjaciółka Meghan z bractwa Kappa Kappa
Gamma, Genevieve Hillis, wespół z Jessicą Mulroney i Sereną Williams. Gayle
King powiedziała: „Myślę, że jej przyjaciółki chciały po prostu uczcić jej wielki
sukces. W końcu to one były jego architektkami. To było bardzo, bardzo kameralne
przyjęcie w zamkniętym gronie, które dużo dla niej znaczyło”. Poza tym, że odbyło
się w najbardziej luksusowym apartamencie Mark Hotel i uczestniczyło w nim
piętnaście najbliższych przyjaciółek księżnej, w tym Amal Clooney, która
udostępniła jej swój odrzutowiec. Ku uciesze fanów i poirytowaniu krytyków
w ciągu swojego dwudniowego pobytu w Nowym Jorku Meghan pozowała do
zdjęcia za zdjęciem, z dłońmi wiecznie zawieszonymi nad ciążowym brzuszkiem
i z lekkim uśmiechem na ustach, jakby skrywała jakiś sekret. Marzenie każdego
wydawcy. Jej jawne korzystanie z życia budziło radość cieszących się jej
szczęściem wielbicieli i działało na nerwy krytykom, którzy życzyliby sobie
widzieć u niej odrobinę mniej samozadowolenia. Batalia między jedną i drugą
stroną trwała, a tymczasem Meghan urządziła mały pokaz mody. Czego jak czego,
ale gustu odmówić jej nie można. Umie wybierać piękne stylizacje, które pasują do
jej sylwetki, podkreślając atrybuty.
Przy okazji można było zaobserwować ciekawą różnicę między brytyjskimi
a amerykańskimi mediami w relacjonowaniu nowojorskiej wizyty księżnej.
W Stanach Zjednoczonych panowała powszechna radość z wielkiego sukcesu
Meghan, której nie tylko udało się złowić księcia, ale też z łatwością i klasą
poruszać się po rajskim ogrodzie, do którego wstęp mają tylko wybrańcy.
Z kolei w Wielkiej Brytanii piętnowano jej wulgarny i niesmaczny pokaz
ostentacyjnej konsumpcji. Brytyjczycy nie mają nic przeciwko temu, by ich
grandowie mieszkali w zamkach i pałacach, nosili warte miliony funtów
dziedziczne klejnoty czy korzystali z ruchomości za kolejne dziesiątki milionów,
ale nie podoba im się, gdy członkowie rodziny królewskiej latają wyżebranymi od
celebrytów samolotami, zatrzymują się w hotelach, w których apartament kosztuje
dziesiątki tysięcy funtów za noc, i pokazują się w strojach jednorazowego użytku
za kolejne dziesiątki tysięcy. W ich oczach pałace, zamki, meble, dzieła sztuki
i biżuteria to dziedzictwo, więc są jak najbardziej akceptowalne. Ale
przepuszczenie tak dużych pieniędzy na jeden nocleg w hotelu, na strój założony
jeden raz, na jedną kilkugodzinną imprezę – jest w ich oczach niedopuszczalne.
Wypadałoby, żeby Meghan znała te podstawowe różnice kulturowe, a już na pewno
Harry powinien ją w tym względzie oświecić.
Powiedziano mi, że bardzo ją ubodła fala krytyki, która się na nią wylała.
Zwyczajnie nie mogła zrozumieć, dlaczego Brytyjczycy nie wielbią jej tak jak
Amerykanie. No i co z tego, że zabrała się odrzutowcem Amal Clooney? O co ta
cała afera? Amal i tak zawsze trzyma go w pogotowiu. A poza tym kto by korzystał
ze zwykłych linii, skoro ma okazję polecieć prywatnym samolotem? Opinie
Brytyjczyków były w jej interpretacji głupie i bezpodstawne.
Przy odrobinie rozwagi problemów dałoby się uniknąć, ale prawda jest taka, że
Harry nie pomógł żonie ominąć tych kulturowych raf. Był po prostu nie dość
bystry, by przewidzieć położenie min, na które wchodziła Meghan. Miał także tę
samą zgubną cechę co brat jego pradziadka David, książę Windsoru, podobnie zbyt
zapatrzony w swoją żonę, by ustrzec ją przed ruchomymi piaskami, w których
grzęzła. Podobnie jak David, dla którego Wallis była chodzącym ideałem, Harry
był zdania, że jego rodacy mogliby się dużo nauczyć od księżnej. Był
przeświadczony, że Koroną sterują sztywniacy, a kilkoro członków jego rodziny
zazdrości jemu i Meghan do tego stopnia, że usiłują ich stłamsić, zamiast
skorzystać z jej nauk. W jego ocenie Meghan zmodernizowałaby monarchię, która
dzięki temu stałaby się bezprecedensowym narzędziem zmian. Szczerze wierzył, że
gdyby tylko dostali wolną rękę, pokazaliby wszystkim, na co ich stać.
To było naturalnie ostatnie, czego życzyliby sobie dworzanie i rodzina
królewska. Nie chcieli, by Meghan i Harry wylali dziecko z kąpielą, za jednym
zamachem przekreślając przyszłość monarchii i całego kraju. Dobrze wiedzieli, że
jedynie nikły odsetek Brytyjczyków podziela punkt widzenia pary książęcej.
Monarchia musiała reprezentować również szerokie grono ludzi, na których
księżna patrzyła z góry, gardząc nimi jako staroświeckimi tradycjonalistami
i politycznie nieoświeconą szufladą. Z drugiej strony, celem Meghan od początku
były Stany, nie Wielka Brytania, i stopniowo przekonała do swojej wizji Harry’ego.
Nikt nie wie, kiedy dokładnie stwierdziła, że Wielka Brytania jej nie
odpowiada. Niektórzy jej przyjaciele z dawnych lat są zdania, że tak naprawdę
nigdy nie zamierzała zabawić tu dłużej. Przypuszczają, że jako bizneswoman
z krwi i kości dostrzegła szansę do wrogiego przejęcia przedsiębiorstwa o nazwie
„Harry”. Dostała na talerzu przystojnego i pociągającego księcia, który tak bardzo
chciał ją zadowalać, że bez najmniejszej tresury wszedł w rolę wpatrzonego w nią
pudelka. Po prostu nie mogła przegapić takiej okazji. Jej znajomi sugerują, że
dobrze wiedziała, co robi, i wcale nie zamierzała się dopasować. Jeśli Wielka
Brytania nie nagnie się do niej, Meghan zacznie się uskarżać, jak bardzo jest
niedoceniana, a po pewnym czasie wróci do Stanów jako księżna – z mężem lub
bez niego.
To oczywiście tylko spekulacje. Spekulacją natomiast nie jest fakt, że szukali
z Harrym niezależności, wyprowadzając się z pałacu Kensington oraz zrywając
z Williamem i Catherine przed narodzinami Archiego. W kręgach dworskich takie
ambicje określa się mianem „samowolki”. Powiedzieć, że ich próba spotkała się
z niedowierzaniem, to eufemizm. Pewien książę wyznał mi, że jest przekonany, iż
to lordowi Geidtowi, byłemu sekretarzowi osobistemu królowej, który w 2017 roku
został co prawda wysiudany przez książąt Walii i Jorku, ale wciąż miał u niej
posłuch, można zawdzięczać powstrzymanie Harry’ego i Meghan przed
„kompletną samowolką”. Przekonał on bowiem władczynię do przeniesienia ich
biura do pałacu Buckingham, gdzie jej doradcy mogliby mieć na nich oko. „Inaczej
byliby jak dwa rozpędzone na polnej drodze auta zostawiające za sobą chmurę
kurzu”, skwitował.
Z punktu widzenia Harry’ego i Meghan chcieli oni tylko swobody, by żyć
według własnych upodobań i wartości, unowocześniając monarchię tam, gdzie
uznają to za stosowne. Wszem wobec uskarżali się, że ich „wyjątkowe talenty” leżą
odłogiem, że są „niedoceniani” i gdyby tylko dano im wolną rękę,
„przeprowadziliby prawdziwą rewolucję”. Zwyczajnie nie rozumieli, że w żadnej
instytucji nie pozwala się na wprowadzanie zmian wedle własnego widzimisię.
Owszem, dostając „wolną rękę”, niechybnie wprowadziliby zmiany – tyle że nie
takie, jak pierwotnie zamierzali, a już na pewno niebędące w smak pałacowi.
Tymczasem zarówno publicznie, jak i prywatnie skandal gonił skandal. Ledwie
zdążyła przycichnąć wrzawa wywołana wizytą Meghan w Nowym Jorku, gdy
księżna uwikłała się w kolejne kontrowersje. Przeprowadzili się z Harrym
z Nottingham Cottage do Frogmore Cottage w atmosferze oburzenia wywołanego
kosztami remontu ich nowego domu, opiewającymi na prawie dwa i pół miliona
funtów, które pokrył skarb państwa. Krytycy pary chcieli wiedzieć, dlaczego
zostały pokryte z kieszeni podatnika, skoro książę i księżna dostali mieszkanie za
darmo. Równie dobrze można było wyjść z założenia, że skoro Frogmore Cottage
jest budynkiem należącym do państwa, to i państwo powinno zatroszczyć się o jego
renowację, choć najsprawiedliwiej byłoby zastosować niegdysiejszą zasadę najmu
dworskiego, w myśl której Harry i Meghan mogliby mieszkać tam za darmo
w zamian za przeprowadzenie remontu i wszelkich napraw. Niemniej jest to kością
niezgody już od wielu lat, a Harry i Meghan odebrali krytykę, która na nich spadła,
jako niesprawiedliwą, bo kto nie skorzystałby z państwowego dofinansowania,
gdyby miał taką możliwość?
Miesiąc po narodzinach Archiego Meghan wróciła na scenę, po raz kolejny
udowadniając swój niezwykły talent do budzenia zainteresowania. Szczuplutka jak
zapałka, pojawiła się na kortach Wimbledonu, by kibicować swojej przyjaciółce
Serenie Williams. Towarzyszyły jej między innymi dwie koleżanki ze studiów,
Genevieve Hillis i Lindsay Roth. Obie były stosownie ubrane, podobnie jak reszta
grupy. Jednak buntownicza Meghan zadała kolejny cios etykiecie, łamiąc za
jednym zamachem dwie święte zasady Wimbledonu. Założyła zakazane dżinsy
i kapelusz, ten sam bądź identyczny, w którym pojawiła się na turnieju rok
wcześniej u boku księżnej Cambridge. Wtedy była na tyle bystra, by trzymać go na
kolanach, ale teraz nie zdejmowała go z głowy.
Choć Meghan albo o tym nie wiedziała, albo jej to nie obchodziło, nie bez
powodu kobiety nie występują na Wimbledonie w kapeluszach, które mają to do
siebie, że zasłaniają widok osobie siedzącej z tyłu – i z tego względu postrzegane
są tu jako naruszenie etykiety. Jednak przywiązanie Meghan do nakrycia głowy
sugerowało, że wciela w życie swoją fantazję o tym, jak Kalifornijki powinny się
pokazać na Wimbledonie. Cóż, można jej tylko współczuć.
Niemniej po raz kolejny ściągnęła na siebie krytykę, choć tym, co naprawdę
rozsierdziło jej cenzorów, były jej pogarda i arogancja. Zagwarantowała sobie
prawo do włożenia kapelusza, wyłączając z użytku jakieś czterdzieści miejsc za
swoim. Jedynymi osobami, które miały prawo znaleźć się w jej bezpośrednim
otoczeniu, były te należące do jej świty. Rzędy obok i z tyłu świeciły pustkami. Na
zewnątrz stali ludzie, którzy nie mogli zająć wykupionych przez siebie miejsc, bo
ważniejsza była wygoda księżnej.
Dla prasy i Brytyjczyków było to oburzające nadużycie władzy. Żaden inny
członek rodziny królewskiej nie zażądał, by czterdzieści okolicznych miejsc
pozostało pustych, choć za nie zapłacono. Królowa, książę Filip, książę i księżna
Kentu, książę i księżna Cambridge, księżniczka Aleksandra, a nawet księżna Diana
nigdy nie otoczyli się kordonem na Wimbledonie. Wszystkie miejsca wokół nich
zawsze były zajęte. A teraz ubraną w dżinsy i kapelusz Meghan otaczało morze
pustych niebieskich foteli.
Ale nawet gdyby księżna Susseksu i jej sztab głowili się i trudzili, by wymyślić
coś wyjątkowo niepopularnego, nie przebiliby tego, co stało się potem. Jej
ochroniarze mieli czelność podejść do dwóch osób z widowni, które robiły sobie
selfie, informując je, że w obecności Jej Królewskiej Wysokości nie wolno
korzystać z aparatów, gdyż jest na Wimbledonie w nieoficjalnym charakterze i żąda
prywatności. Prywatności w miejscu publicznym, w obecności kamer
telewizyjnych transmitujących mecz do setek milionów domów na całym świecie,
podczas gdy sama była gościem instytucji państwowej, do której nie miałaby
dostępu, gdyby była osobą prywatną – to po prostu musiało wywołać powszechne
oburzenie. Za kogo ona się miała? Poważany brytyjski prezenter telewizyjny
Eamonn Holmes wyraził odczucia wielu Brytyjczyków, stwierdzając, że „woda
sodowa uderzyła jej do głowy”.
Jeśli celem Meghan był rozgłos, to jej postępowanie jak najbardziej miało sens.
Jednak jeśli chciała zmienić w ten sposób zasady dotyczące zachowania prasy
i publiki względem członków rodziny królewskiej jako gości w miejscu
publicznym i w nieoficjalnym charakterze, to tylko udowodniła swoją naiwność.
Nikt, kto pojawia się w miejscu publicznym, nie ma prawa do prywatności. Do
kurtuazji tak, do prywatności – nie. Z definicji przebywanie w miejscu publicznym
oznacza, że jest się częścią publiki, a nie osobą prywatną. Jeśli chcesz prywatności,
zostajesz w domowym zaciszu. Nie wychodzisz do ludzi i przed kamery
transmitujące do setek milionów domów i nie żądasz poszanowania swojego prawa
do czegoś, czego nie posiadasz, jednocześnie pozbawiając innych ich praw. Publika
ma prawo patrzeć na każdego wokół. Ma prawo okazywać osobie publicznej
stosowny szacunek i uwagę, jaką rzeczona postać realnie generuje. Każda
cywilizowana i dobrze wychowana osobistość rozumie to i traktuje publikę
z kurtuazją, na jaką ta zasługuje. Jako osoba publiczna, która urodziła się w jednej
prominentnej rodzinie i wżeniła w inną i którą przez całe życie otaczały postacie ze
świecznika, mogę z absolutną pewnością powiedzieć, że to wysoce niestosowne, by
osoba publiczna uważała, że ma prawo zakazać patrzenia na siebie czy
uśmiechnięcia się, a nawet podejścia, jeśli moment wyda się odpowiedni. Wiem, że
istnieje kategoria hollywoodzkich osobistości, które się z tym nie zgadzają, ale
w cywilizowanych kręgach takie osoby są słusznie uważane za pretensjonalnych
głupców. Co zaś się tyczy sugestii, że pewne osobistości są tak znakomite, iż muszą
się oddzielać od innych strefą buforową: kiedy to obraźliwe określenie „motłoch”
wróciło do takich łask, że członek rodziny królewskiej rości sobie prawo do
wznoszenia murów między sobą a ogółem społeczeństwa, jakby mówił „wasza
bliskość napawa mnie wstrętem”?
Oddając Meghan sprawiedliwość, między brytyjskim a amerykańskim stylem
życia istnieją istotne różnice kulturowe. Być może nie zdawała sobie sprawy
z obraźliwego wydźwięku tego słowa, gdy uskuteczniała „postępowe” zachowanie
na Wimbledonie. Właśnie dlatego powinna była na chwilę się zatrzymać i poznać
niuanse brytyjskich obyczajów zamiast „ruszać z kopyta”, by „zmodernizować
monarchię”, jak to ujęła.
Nie sposób jednak zmodernizować instytucji, nie znając nawet podstaw kultury,
z której się wywodzi. Podobne próby są z góry skazane na porażkę. Twoje
postępowanie zantagonizuje tylko całe rzesze ludzi pierwotnie nastawionych do
ciebie pozytywnie. Bez względu na intencje, jeśli nie rozumiesz ich kultury, nie
czynisz wysiłków, by ją poznać, i uważasz, że wiesz lepiej, okazujesz brak
szacunku dla nich i dla ich stylu życia. Nie tędy droga do zaskarbienia sobie
poważania społeczeństwa.
Pomimo że królowa i książę Karol odmówili przedefiniowania relacji pałacu
z prasą tak, by zakazać jej krytykowania Meghan, nasza nadwrażliwa
i zdeterminowana para postanowiła utrzeć nosa czwartej władzy. Meghan od lat jest
obeznana z mediami. Nie tylko zjadła zęby na swoich blogach, ale i korzystała
z rad profesjonalistów i wiedziała, że najlepszą strategią jest bezpośrednie dotarcie
do odbiorców poprzez media społecznościowe.
Ich wybór padł na Instagram, gdzie dawkowali informacje, kiedy i jak chcieli.
To dawało im pełną kontrolę nad swoją narracją z pominięciem znienawidzonych
brukowców. Zasłaniając się prywatnością, nie wyrazili zgody na fotografowanie
Archiego, ale na swoim profilu zamieścili czarno-białe zdjęcie jego stópek w dłoni
Meghan.
Gwiazda, rzecznik prasowy, producent filmowy, reżyser, agent, pozer – każdy
wie, że nic tak nie nakręca prasy jak uniki. I że nic tak jej nie złości jak osoby
publiczne uskarżające się na naruszanie prywatności, które chcą mieć absolutną
kontrolę nad tym, co przedostaje się do opinii publicznej – i to do tego stopnia, że
same naruszają swoją cenną prywatność, publikując pseudoartystyczne zdjęcia
i „głębokie” wpisy na Instagramie, Facebooku czy Twitterze. Jak zauważył sam
Harry z okazji swoich dwudziestych pierwszych urodzin, nie można z jednej strony
żądać od prasy poszanowania swojej prywatności, a z drugiej samemu ją naruszać,
ujawniając informacje o życiu osobistym, jak i kiedy nam to pasuje. A właśnie to
zaczęli teraz z Meghan robić.
Niewielu poza dziennikarzami i pałacem zdawało sobie sprawę z tego, jak
groźne jest pomijanie prasy w tym dążeniu pary książęcej do pełnej kontroli nad
informacjami na swój temat, zwłaszcza po zakazie robienia zdjęć Archiemu. Do tej
pory dzieci z rodziny królewskiej były fotografowane przez znanego fotografika,
a ich zdjęcia następnie rozsyłano do wydawnictw. W ten sposób dom panujący miał
pozytywną prasę, gazety zarabiały, co w dobie internetu jest coraz trudniejsze,
a opinia publiczna była poinformowana.
Z uwagi na zagrożenie ze strony internetu coraz ważniejszym obowiązkiem
rodziny królewskiej była współpraca z mainstreamowymi mediami przy tak
neutralnych okazjach jak sesje fotograficzne upamiętniające królewskie dzieci bądź
inne radosne wydarzenia. Jak już wspominałam, dom panujący i prasa żyją ze sobą
w symbiozie, potrzebując się nawzajem. Istnienie jednego zapewnia przetrwanie
drugiemu, równocześnie promując wolność słowa jako gwaranta swobód
obywatelskich. Z kolei monarchia konstytucyjna chroni demokrację przed
zakusami żądnych władzy polityków. Innymi słowy, jeśli podkopujesz niezależne
media, robisz to na własną zgubę – kimkolwiek jesteś.
Każdy oświecony człowiek to rozumie, ponosząc nawet osobiste ofiary, tak jak
ja, gdy odrzuciłam propozycję policyjnej interwencji podczas tak zwanej Operation
Weeting i nie złożyłam oficjalnej skargi na wydawnictwa Murdocha i grupę Mirror
po zhakowaniu moich telefonów. Powody, dla których tak postąpiłam, są istotne dla
tego tematu. Podczas Operation Weeting poszkodowani założyli ruch Hacked Off.
Wśród nich znalazł się aktor Hugh Grant, którego zdemaskowano jako klienta
prostytutki, a także sir Max Mosley, którego brukowce opisywały jako miłośnika
płatnego seksu i nazistowskich rekwizytów, przypominając opinii publicznej, że
jego ojcem był sir Oswald Mosley, założyciel Brytyjskiej Unii Faszystów, a matką
Diana de domo Mitford, przyjaciółka i wielbicielka Adolfa Hitlera. Pomimo
osobistych cierpień, których doznałam z rąk dziennikarzy tabloidów, stwierdziłam
wtedy, że Wielka Brytania potrzebuje prężnej wolnej prasy. Dlaczego paru
rozgoryczonych celebrytów miałoby założyć jej kaganiec w odwecie za
zdemaskowanie ich rozpusty i tym samym narażać swobody obywatelskie całego
społeczeństwa? Powiedziałam zatem inspektorowi, który niemal błagał, bym
zmieniła zdanie: „Ceną, jaką osoby mojego pokroju płacą za swoje przywileje, jest
wolna prasa. Naszych praw broni już dość przepisów. Może niektóre z nich
przydałoby się zaostrzyć, ale na pewno nie potrzebujemy nowych, uciszających
prasę do tego stopnia, że razem z nieuczciwymi politykami staniemy się
nietykalni”.
Innymi słowy, omijając prasę za pomocą mediów społecznościowych, Harry
i Meghan de facto podważali jej znaczenie, a przecież rodzina królewska gra dużo
większą rolę w jej funkcjonowaniu niż osoby publiczne pokroju Hugh Granta czy
sir Maxa Mosleya. Owszem, celebryci to pożywka dla brukowców i owszem, to
ulica dwukierunkowa, przynosząca korzyść zarówno prasie, jak i osobom
publicznym. Niemniej rodzina królewska pełni tu dużo ważniejszą funkcję. Posunę
się nawet do stwierdzenia, że tylko ignorant, ktoś zupełnie nieodpowiedzialny bądź
do bólu naiwny mógłby się zachować wobec prasy tak jak Harry i Meghan. Nie
wpycha się ręki do paszczy lwa, nie łechce go po podniebieniu, nie drapie po
języku, a na koniec nie szczypie w nos, oczekując, że nie będzie z tego nawet
zadrapania. Oczywiście jeśli jest się w zbroi nie do przebicia i ma się korzyść
z reakcji lwa, to zupełnie inna sprawa. W takim przypadku prowokacja ma sens,
zwłaszcza jeśli prowokator bądź prowokatorka zamierza odwrócić kota ogonem
i udawać ofiarę.
Właśnie w takiej atmosferze starcia dwóch kultur oraz niezrozumienia
Harry’ego i Meghan dla jego przyczyn i skutków pałac oraz prasa wzięły na tapet
okoliczności narodzin Archiego.
Nie ulega wątpliwości, że podobnie jak pałac większość brytyjskich publikacji
charakteryzowało odpowiedzialne podejście do sprawy. Jeden z członków rodziny
królewskiej powiedział mi, że na postępowanie pary książęcej i wynikające zeń
wątpliwości co do proweniencji chłopca zareagowano wściekłością przemieszaną
z rozpaczą. Istniały poważne obawy, że reputacja rodziny królewskiej zostanie
nadszarpnięta. Niepokojono się również, że monarchia ucierpi, jeśli szeroka opinia
publiczna uwierzy, że Archiego urodziła surogatka. Żaden rojalista nie życzyłby
sobie, by któregoś z członków rodziny królewskiej oskarżano o oszukanie
społeczeństwa symulowaną ciążą. Uważano, że honor i integralność monarchii
mogą zostać zakwestionowane, jeśli opinia publiczna dojdzie do wniosku, że
rodzina królewska i dworzanie byli w zmowie z Meghan i Harrym, choć wcale tak
nie było. Problem był zatem oczywisty. Oczyszczenie z podejrzeń rodziny
królewskiej to jedno, ale gdyby opinia publiczna stwierdziła, że pałac maczał palce
w oszustwie, konsekwencje mogłyby być poważne.
Czas pokazał, że te obawy były w większości nieuzasadnione. Od ustąpienia
pary książęcej z funkcji wyższych rangą członków rodziny królewskiej i ich
przeprowadzki do Kalifornii wątpliwości dotyczące rzekomego współudziału
pałacu na szczęście się rozwiały, po części dlatego, że rosnący odsetek
społeczeństwa zaczął postrzegać Harry’ego i Meghan jako nonkonformistów.
Pojawiły się również głosy, że pozwalano im na wszystko z uwagi na ich delikatny
stan psychiczny. W Stanach są oczywiście uwielbianymi bojownikami o wolność,
którzy wyrwali się z oków monarchii i wreszcie mogą w pełni poświęcić się swojej
działalności humanitarnej oraz biznesowej, tak jawnie tłamszonej w Wielkiej
Brytanii. Jest to nie do końca prawda. Nie ma lepszej platformy dla działalności
humanitarnej niż monarchia konstytucyjna, a odejściu pary towarzyszył również
czynnik ludzki, który przeszedł niemal bez echa, zwłaszcza w amerykańskiej
prasie. Harry sam przyznał, że od lat zmaga się z problemami natury psychicznej,
natomiast blogi i zachowanie Meghan świadczą pośrednio o zaburzeniach
osobowości. Z tego też względu dostali od pałacu i rodziny taryfę ulgową.
Przymykano oko na to, co w innych okolicznościach byłoby nie do przyjęcia,
niemniej pomysł, że jako członek rodziny królewskiej jest się więźniem okrutnego
świata, w którym nie wolno ci nawet zarabiać, nie mógłby być bardziej absurdalny.
Nawet antymonarchiści wiedzą, że bycie częścią rodziny królewskiej to wielki
przywilej.
Rozdział 9
-------------------------
***
Podzielone opinie wobec decyzji Harry’ego i Meghan o ustąpieniu z funkcji
starszych rangą członków rodziny królewskiej sprawiały, że cała sprawa nabrała
rumieńców. Ci z nas, którzy wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się za kulisami,
zawsze z zafascynowaniem przyglądają się, jak osobistości ze szczytów władzy
pokroju premiera Kanady potrafią przez własne pochopne postanowienia zupełnie
się zapętlić i pogrążyć. Oświadczenie Harry’ego i Meghan, które spadło na rodzinę
królewską jak grom z jasnego nieba, było w swej naturze tak złożone, że tylko
naiwniacy bądź laicy po jego lekturze pokusiliby się o osąd. Niemniej dobry
przyjaciel pary, Justin Trudeau, stwierdził, że jeśli książę i księżna Susseksu
wybiorą na swój nowy dom Kanadę, będą tam nie tylko mile widziani, ale i jego
kraj dołoży się do kosztów ich ochrony.
Wrzawa, jaka podniosła się w kręgach politycznych i społecznych, nie
pozostawiała jednak złudzeń – Kanadyjczycy wcale nie zamierzali płacić za
przywilej obecności Meghan i Harry’ego w swojej ojczyźnie. Aż przykro było
patrzeć na tę surową naganę dla premiera za jego szczodrą ofertę, a niektórzy
politycy posunęli się jeszcze dalej, stwierdzając, że zwierzchnictwo Korony
sprawdza się w Kanadzie tak dobrze, dlatego że członkowie rodziny królewskiej
tylko od czasu do czasu wpadają do ich kraju z wizytą, a nie mieszkają w nim na
stałe.
To akurat nieprawda. Córka królowej Wiktorii, księżniczka Ludwika, mieszkała
w Kanadzie, gdy jej mąż, markiz Lorne i późniejszy dziewiąty książę Argyll,
piastował urząd gubernatora generalnego, podobnie jak brat królowej Marii, hrabia
Athlone, wraz z żoną, księżniczką Alicją z Albany, wnuczką królowej Wiktorii.
Były książę Alastair, drugi książę Connaught i wnuk króla Edwarda VII,
podczas drugiej wojny światowej nie tylko przez trzy lata mieszkał w Ottawie jako
adiutant lorda Athlone, ale i zamarzł tam na śmierć, w stanie upojenia wypadłszy
z otwartego okna Rideau Hall, oficjalnej rezydencji gubernatora generalnego.
Jednak od opuszczenia Kanady przez lorda Athlone w 1946 roku dużo się zmieniło.
Kanadyjczycy już nie chcieli u siebie członków brytyjskiej rodziny królewskiej.
Wstępniak „The Globe and Mail” z 13 stycznia 2020 roku nie pozostawia co do
tego wątpliwości. W ostatnich akapitach czytamy:
***
Nie po raz pierwszy zadali sobie trud, by wyjaśnić, że ich organizacja będzie
udzielała pomocy wedle uznania jej założycieli.
Ich elastyczne i nieustrukturyzowane podejście zapewni im nieograniczone pole
manewru w kwestii wyboru wspieranych inicjatyw, jednocześnie gwarantując
wolność finansową. Mimo że oboje utrzymują, iż działalność humanitarna zawsze
będzie jednym z ich priorytetów, prawda jest taka, że równie mocno motywują ich
związane z nią korzyści finansowe. Gdyby kierował nimi wyłącznie altruizm,
w rodzinie królewskiej mieliby znacznie większe możliwości. Wolni strzelcy to
zupełnie inna kategoria, ale jako tacy będą mogli odcinać kupony, które byłyby
poza ich zasięgiem, gdyby pozostali pracującymi członkami domu panującego.
Dotychczasowe uposażenie musi w ich oczach wyglądać bardzo skromnie
w porównaniu z obecnymi zarobkami, a wynosiło ono: trzy do czterech milionów
dolarów rocznie od skarbu państwa, kolejny milion lub dwa na wydatki, tyle samo
na garderobę księżnej plus wyrównanie z kasy księstwa Kornwalii, o darmowym
kwaterunku nie wspominając. W porównaniu z czterdziestominutową pogadanką
dla JP Morgana, za którą zainkasowali jedną czwartą swojego rocznego uposażenia
jako pracujących członków rodziny królewskiej, dla kogoś zorientowanego na zysk
to rzeczywiście marne grosze.
Miejmy nadzieję, że uda im się stworzyć organizację dobroczynną
umożliwiającą niesienie pomocy potrzebującym, choć z oczywistych względów na
dużo mniejszą skalę niż w rodzinie królewskiej. Niemniej czekają ich problemy,
z jakimi nie musieliby się mierzyć, gdyby nie zrezygnowali ze swojej funkcji.
Biorąc pod uwagę ich zadeklarowane pragnienie zbudowania niezależności
finansowej, nie unikną podejrzeń o chęć wzbogacenia się na swojej działalności
dobroczynnej ani pytań o sposób rozdzielania wpływów między Archewell
a osobiste konta pary książęcej.
Naturalnie mają znakomitych doradców finansowych i speców od PR-u,
wprawionych w ubieraniu jednego w szatki drugiego i w ostrych atakach na
każdego, kto ośmieli się zakwestionować ich zniekształcony obraz rzeczywistości.
Niemniej groźba podawania w wątpliwość ich intencji zawsze pozostanie żywa.
W rezultacie będą musieli stawić czoła konsekwencjom – jawnym i ukrytym –
podobnych podejrzeń. Co nie znaczy, że ich działalność humanitarna nie przyniesie
owoców; mogą one być po prostu mniejsze niż spodziewane. Pamiętajmy, że chcą
być noszeni na rękach jako para największych dobroczyńców świata. Jest to
możliwe do osiągnięcia, ale będą musieli zachować wyjątkową ostrożność, bo
prasa po obu stronach Atlantyku niczego tak nie uwielbia jak potknięć bogatych
i uprzywilejowanych.
Szczególnie w Stanach filantropia i działalność humanitarna przynoszą
rozmaite korzyści – od ulg podatkowych i niebagatelnych funduszy na wydatki po
umowy „coś za coś”. Podobnej księgowej kreatywności pałac zawsze unikał
i życzyłby sobie, by unikała ich również para książęca. Te dodatki także stanowią
budulec tak upragnionej przez małżonków niezależności finansowej, a z nimi
z kolei wiąże się szereg zagrożeń.
Choć niewtajemniczonym może się wydawać, że JP Morgan to jedyna
instytucja finansowa, z jaką Meghan i Harry nawiązali współpracę pod przykrywką
działalności humanitarnej, w rzeczywistości od 2019 roku ich drugim partnerem
instytucjonalnym jest Goldman Sachs. Jak na aktywistów społecznych, którym
ochrona środowiska tak bardzo leży na sercu, że Harry czasami nie może wstać
z łóżka, wybór Goldman Sachs może wydawać się zaskakujący.
Podczas osławionej zapaści kredytowej bank był krytykowany za nieetyczne
praktyki polegające na rekomendowaniu swoim klientom produktów finansowych,
przeciwko którym sam grał, zarabiając ich kosztem miliardy dolarów. W rezultacie
bank poszedł na ugodę opiewającą na ponad pięć miliardów dolarów, choć dziesięć
lat później pojawiły się kolejne informacje o nadużyciach, tym razem w Wielkiej
Brytanii, gdy Komisja Nadzoru Finansowego nałożyła na nich karę w wysokości
ponad trzydziestu czterech milionów funtów za błędne zaraportowanie ponad
dwustu transakcji na przestrzeni dekady. Gdyby Harry i Meghan nadal działali pod
egidą rodziny królewskiej, nie ulega wątpliwości, że nie pozwolono by im
nawiązać stałej współpracy z instytucjami, które ściągnęły na siebie takie kary. Ale
teraz, gdy są wolnymi strzelcami, mogą robić interesy, z kim chcą. Pozostaje tylko
mieć nadzieję, że nie skończą tak jak książę i księżna Palma de Mallorca.
By zapewnić sobie pełną swobodę działania, Harry i Meghan zamknęli swoje
biuro w pałacu, co oznaczało koniec z jakimkolwiek ich kontrolowaniem. Wezwali
wszystkich piętnastu pracowników, by jednocześnie wręczyć im wypowiedzenia.
„To było jak grom z jasnego nieba – powiedział mojej przyjaciółce jeden z nich. –
Nikt się tego nie spodziewał”. Cały sztab wykazywał się niezachwianą lojalnością
i wyjątkowym poświęceniem, nieraz w obliczu prowokacji, gdyż działał na
pierwszej linii ognia, przyjmując na siebie ataki prasy i samej pary książęcej,
niepotrafiącej radzić sobie z frustracją. Innymi słowy, praca dla Meghan
i Harry’ego nie należała do najłatwiejszych. Pomimo to wszyscy byli jej oddani
i spodziewali się dłuższego zatrudnienia.
Na pałacowych posadach pracowało się kiedyś przez całe życie i choć od tego
czasu wiele się zmieniło, nikt nie traktuje ich jako zatrudnienia tymczasowego.
Jednak w przypadku sztabu księcia i księżnej Susseksu działało to inaczej.
Niektóre nominacje były kontrowersyjne, jak na przykład wybór Sary Latham
na szefową PR-u Susseksów, choć jej zachowanie było tak nienaganne, że została
specjalną doradczynią królowej, podległą bezpośrednio jej osobistemu
sekretarzowi, Edwardowi Youngowi. Jednak większości nie kwestionowano, tak
jak w przypadku Fiony McIlwham, ich osobistej sekretarz oddelegowanej z Biura
Spraw Zagranicznych. Podkradziony firmie Burberry David Watkins, który został
doradcą pary ds. mediów społecznościowych, wbrew wcześniejszej gwarancji
stałego zatrudnienia został zwolniony, podobnie jak Marnie Gaffney, wicedyrektor
PR-u, która wniosła znaczący wkład w organizację ich wizyt w Australii i Afryce.
Wszyscy oni odznaczali się nienaganną etyką pracy, udzielali konstruktywnych rad
i często wykonywali swoje obowiązki w niezwykle trudnych warunkach, czego
bynajmniej nie ułatwiał im drugi sztab za oceanem, działający według zupełnie
innych wytycznych i przysparzający im wielu problemów. To oczywiście
przypieczętowało los dworzan, ponieważ Meghan i Harry nie chcieli słuchać, że
nawiązywanie stałej współpracy z firmami takimi jak JP Morgan czy Goldman
Sachs podkopuje ich królewski prestiż, chcieli za to uniknąć ryzyka, że sztab
doniesie „górze” o ich wątpliwych poczynaniach, tym samym sabotując ich
interesy. Jak każdy, kto zajmuje wysoką pozycję, Harry i Meghan chcieli
wykorzystać ją w maksymalnym stopniu i nie zaprzątali sobie głowy detalami
takimi jak to, czy ich przedsięwzięcia są stosowne dla członków rodziny
królewskiej. Jak powiedział mi pewien dworzanin, „Meghan wychodzi z założenia,
że wszystkie dolary są zielone, i gdy już znajdą się na koncie, nie ma znaczenia,
skąd pochodzą. Najważniejsze, że je zasilają. A Harry jak zawsze ją wspiera”.
Koniec końców, para książęca ma do zaoferowania tylko jedno: przynależność
Harry’ego do rodziny królewskiej. Oprócz popisów na scenie żadne z nich nie
może pochwalić się talentem. Umiejętność wygłaszania porywających przemówień
jest przydatna, ale co z ich treścią? Dopóki księcia i księżną chroniła królewska
ranga, nikomu nawet do głowy by nie przyszło oskarżać ich o oportunizm, ale
teraz, gdy otwarcie weszli w świat komercji, własnoręcznie odarli się
z królewskiego prestiżu. Są członkami domu panującego na sprzedaż bądź do
wynajęcia, co bardzo łatwo może się odbić na tych resztkach autorytetu, jakie im
zostały.
Nie oni pierwsi postanowili przekuć ów królewski prestiż w złoto, choć nikomu
jeszcze się to nie udało. Wymienić tu można króla Jugosławii Piotra czy króla
Rumunii Michała, którego babka, królowa Marie, cieszyła się tak wielką
popularnością, że na jej cześć zorganizowano na Wall Street paradę z rzucanym
z okien confetti, a także licznych potomków domów panujących Rosji, Niemiec,
Austrii, Włoch, Grecji, Danii czy Hiszpanii – żadne z nich nie odkryło
alchemicznej formuły przemiany królewskiego blasku w prawdziwe złoto.
Ostatecznie albo wżeniali się w majętne rodziny, albo obchodzili się bez bogactwa,
a to dlatego, że gdy minął pierwszy szał, zainteresowanie nimi malało. Naturalnie
Meghan dysponuje pewną przewagą: jest Amerykanką, która w dodatku zna na
wylot branżę rozrywkową. Z drugiej strony dotychczas bardziej przypominała
Hope Cooke, byłą królową Sikkimu, niż Grace Kelly. Urok rodziny królewskiej,
jak trafnie zauważyli Kanadyjczycy, rozwiewając nadzieje pary książęcej na
zapuszczenie korzeni w swoim kraju, polega na jej niedostępności i egzotyce.
Pomimo to Harry i Meghan mają swój plan i się go trzymają. Jest starannie
przemyślany i obliczony na zmaksymalizowanie szans powodzenia, choć sukces,
jaki im się marzy, to bynajmniej nic pewnego. Swoje usługi wycenili tak wysoko,
że stać na nie wyłącznie miliarderów. Jedynymi, którzy do tej pory się zgłosili, są
Bill i Melinda Gatesowie. Jako znana na całym świecie para filantropów
i aktywistów, mieli w swojej stajni wszystko z wyjątkiem koronowanej pary
książęcej. Teraz skaptowali księcia i księżną Susseksu, więc obserwowanie, jak
rozwinie się ta współpraca, będzie szalenie ciekawe. W ilu wspólnych inicjatywach
wezmą udział? Łączy ich wystarczająco dużo, by zawiązać silną relację, i za
kulisami już przystąpili do dzieła.
Pojawiły się nawet pogłoski, że Bill Gates rozważa kandydowanie w wyborach
prezydenckich w 2024 lub 2028 roku. Jeśli to prawda, prędzej czy później jakiś
życzliwy parze książęcej dziennikarz zasugeruje Meghan jako kandydatkę na
wiceprezydenta.
Na szczycie piramidy społecznej nie ma wielkiego tłoku, więc pary, które wiele
łączy, dość łatwo się tam odnajdują. Jak już wspominałam, zawsze trzeba brać pod
uwagę czynnik ludzki. Niewiele par prezentuje ten sam poziom prestiżu oraz
polityczno-humanitarne sympatie co Bill i Melinda Gatesowie, więc nic dziwnego,
że znakomicie czują się w towarzystwie Meghan i Harry’ego, którzy wnoszą w tę
przyjaźń to, czego ci pierwsi nie mają – i vice versa.
Niemniej pod wieloma ważnymi względami pary nie są sobie równe.
W porównaniu z Gatesami książę i księżna Susseksu to nędzarze, co jednak
w niczym nie przeszkadza, tak jak w przypadku stosunkowo niezamożnego króla
Juana Carlosa i bajecznie bogatego króla Arabii Saudyjskiej Abdullaha. Gdy dużo
majętniejsza strona uważa tę drugą za równą sobie, to, co dla jednych jest pokaźną
kwotą, dla innych może być drobiazgiem. W pewnych kręgach szepcze się, że
założyciel Microsoftu wsparł Meghan i Harry’ego, choć nie na taką skalę jak
Abdullah Juana Carlosa.
Naturalnie istnieją pewne zasadnicze różnice między sytuacją władcy
Hiszpanii, skrępowanego ograniczeniami swojej pozycji, a elastycznością, jaką po
odejściu z pałacu cieszą się Meghan i Harry. Co nie zmienia faktu, że w 2008 roku
saudyjski monarcha polecił swojemu doradcy ds. polityki zagranicznej przelać sto
milionów dolarów na szwajcarskie konto panamskiej firmy Lucum należącej do
hiszpańskiego króla. Nie ma wątpliwości, że był to prezent dla Juana Carlosa,
czego zresztą dowodem jest potwierdzenie wpłaty, i świadczy to o szczodrości
zamożnego władcy wobec jego uboższego „brata”, jak Abdullah nazywał Juana
Carlosa.
Naturalnie ambicje finansowe Harry’ego i Meghan znacznie przewyższają
marne sto milionów dolarów. „Ich ludzie” szacują, że rocznie mogą zarobić nawet
pięciokrotnie więcej. Zobaczymy, czy za pięć lat para książęca rzeczywiście zasili
szeregi miliarderów, na co liczą zarówno główni zainteresowani, jak i ich doradcy.
Tymczasem – choć nie pokusili się o ofiarowanie im tak hojnego prezentu –
w pewnych kręgach mówi się, że Bill i Melinda Gatesowie pomogli im zadomowić
się w Kalifornii.
Bez wątpienia jakiś dobroczyńca ich wspiera. Nawet przy prywatnych
zapomogach księcia Karola wydatki Harry’ego i Meghan znacznie przewyższały
środki, jakimi dysponowali. Nawet ochrona stanowiła problem. Przestali mieć
status „osób ochranianych międzynarodowo”, więc nie spełniali warunków, by
ubiegać się o dotacje państwa. Rachunki za ich ochronę były jednym z powodów,
dla których Kanadyjczycy woleliby ich u siebie nie gościć, a Harry i Meghan
przenieśli się do Kalifornii na dzień czy dwa przed odebraniem im państwowej
ochrony. Amerykanie również odmówili ponoszenia jej kosztów, co zupełnie nie
dziwi w świetle miażdżącej krytyki Trumpa ze strony Meghan, która nazwała go
między innymi dzielącym społeczeństwo mizoginem, oraz nagrania, na którym
Harry w rozmowie z rosyjskimi dowcipnisiami podającymi się za Gretę Thunberg
i jej ojca oskarża prezydenta USA o to, że „ma krew na rękach”, bo jego polityka
w sprawie zmiany klimatu jest sprzeczna z ich zapatrywaniami.
Z wiarygodnych źródeł wiem, że książę Karol odmówiłby wyłożenia czterech
milionów rocznie na ich ochronę, nawet gdyby dysponował takimi środkami – a nie
dysponuje.
Prowadzenie stylu życia miliarderów wymaga wyjątkowo dużych dochodów,
a Meghan i Harry’ego nie stać nawet na „podstawowe” luksusy miliarderów.
Zanim znajdą dla siebie willę, której zakup pochłonie przynajmniej połowę ich
kapitału, wynajem domu będzie ich kosztował tysiące dolarów dziennie, nie
wspominając o innych wydatkach, takich jak opłacanie sztabu.
Jeśli nie zdołają zaklepać sobie kilku dużych umów rocznie przynoszących
minimum trzydzieści, czterdzieści milionów, utrzymanie takiego poziomu życia
bez pomocy z zewnątrz będzie niemożliwe. Tylko dzięki dobroczyńcy tak
szczodremu jak król Abdullah wobec króla Juana Carlosa Harry i Meghan unikną
hańbiącego rozmieniania się na drobne, które pogrążyłoby ich prestiż, a wraz z nim
potencjał zarobkowy.
Para książęca zarzuciła duże sieci. Zakres działalności Archewell sugeruje nie
tylko agresywny marketing, ale i szeroki wachlarz produktów, dzięki któremu
rzeczywiście mogą zostać miliarderami, tyle że sprzedając drobnicę każdemu, kto
zechce uszczknąć odrobinę ich „klasy” i humanitarnych snów. Nie żeby na tym
kończyły się pomysły Meghan. Choć nieubłaganie zbliża się do czterdziestki i nie
zostało jej już dużo czasu, by zabłysnąć na srebrnym ekranie, wyraziła chęć
wskrzeszenia swojej kariery aktorskiej z nadzieją, że uda jej się spełnić swoje dwa
największe marzenia: zdobyć Oscara i jednocześnie zbić fortunę. „Jej ludzie”
zatroszczyli się o to, by w mediach pojawiły się informacje, że otrzymała wiele
ofert, których nie brała pod uwagę, ponieważ były zbyt „kiczowate” dla kogoś o jej
pozycji. Niemniej pozostaje otwarta na propozycje wiodących reżyserów
potrafiących w pełni uwydatnić talent wielkiej księżnej Susseksu. Pojawiły się
złośliwe komentarze, że na razie żaden z wiodących reżyserów się nie objawił,
więc tylko czas pokaże, czy ziszczą się jej ambicje, by zostać poważną i poważaną
aktorką.
Dużo pewniejsza droga do sławy i fortuny wiedzie przez obopólnie korzystne
układy ze sponsorami miliarderami i największymi firmami, które stać na czcze
projekty pod przykrywką działalności humanitarnej. Dzięki tym wyrafinowanym
metodom z królewskich społeczników Harry i Meghan staną się bajecznymi
bogaczami.
W czasie Wielkanocy 2020 roku w kręgach królewskich mówiło się, że właśnie
tę drogę wybrali z myślą o utrzymaniu prestiżu przy maksymalnym wykorzystaniu
swojego potencjału zarobkowego. Potwierdzeniem tego była wiadomość Catherine
St-Laurent do współpracowników, w której pisała: „Po bez mała dziewięciu latach
współpracy z Fundacją Billa i Melindy Gatesów oraz Pivotal Ventures
rozpoczynam nowy rozdział i chciałam Wam zostawić swoje namiary, żebyśmy
nadal mogli utrzymywać kontakt. Z początkiem przyszłego tygodnia przejmuję
obowiązki dyrektora zarządzającego nowej organizacji non profit Meghan M.
i księcia Harry’ego. Oni również rozpoczynają nową drogę, na której będę im
z radością towarzyszyć, realizując ich wizję na polach, które są dla nich ważne”.
Ci, którzy myśleli, że para książęca ma w zanadrzu tylko łzawą historię cierpień
Harry’ego po śmierci matki, nie docenili pomysłowości Meghan. Harry nie musi
błyszczeć głębokimi przemyśleniami i intelektem. Jako syn i brat przyszłych
królów zawsze będzie się cieszył prestiżem. Meghan również udowodniła, że jak
nikt umie podczepiać się pod instytucje i ludzi, którzy dopomagają jej w karierze.
Nawet jeśli po drodze napotka schody, raczej nigdy nie straci tego talentu. Jeżeli
Archewell nabierze wiatru w żagle, tak jak wyobrażają to sobie z Harrym, okaże
się, że ich odejście z pałacu było trafioną decyzją, gdyż staną się królem i królową
światowej filantropii i jako tacy zyskają międzynarodowe poważanie, a szacunek
brytyjskiej opinii publicznej nie będzie im do niczego potrzebny.
Inna sprawa, czy Harry kiedykolwiek zdoła zapełnić pustkę po rodzinie
i ojczyźnie, które porzucił.
Nawet jeśli książę i księżna Susseksu w przyszłości się rozwiodą, jeżeli tylko
uda im się zostać miliarderami czy chociażby multimilionerami oraz wiodącą parą
filantropów świata, okryją się tak wielką chwałą, że pozycja Meghan będzie
praktycznie nie do ruszenia. W takim wypadku byłabym bardzo zaskoczona, gdyby
zerwała związki ze stworzoną przez siebie organizacją humanitarną, zapewniającą
jej prestiż i utrzymanie wysokiej pozycji do końca życia. Którego resztę być może
spędzi tak jak Jackie Kennedy – na pokładzie jachtu jakiegoś miliardera.
Jeśli ktokolwiek wypadnie za burtę, będzie to Harry. Gdyby Meghan nie
namówiła go na przeprowadzkę do Kalifornii, nie staliby teraz u progu potencjalnej
świetności, o jakiej mu się nie śniło, dopóki nie pokazała mu możliwości, które
teraz się przed nimi rysują. Jeśli nie powinie im się noga, otworzą się przed nimi
drzwi nie tylko do wielkiego bogactwa, ale i renomy oraz uznania, o których
mógłby tylko pomarzyć jako młodszy syn księcia Walii. Dzięki wizji, determinacji
i pomysłowości Meghan mają przed sobą cały wachlarz opcji. Istnieje wszelkie
prawdopodobieństwo, że księżna zmierza ku wrotom chwały prowadzącym wprost
do skarbca – bez względu na to, czy wejdzie tam sama, czy z Harrym u boku.
Czyż to nie ironia, że para sprawiająca wrażenie tak bardzo zakochanej budzi
tyle spekulacji na temat tego, jak długo potrwa jej małżeństwo? A jednak już od
dnia ślubu obstawiane są w tej materii zakłady. Cynicy mówią, że potencjalny
rozwód nawet nie przemknął Harry’emu przez myśl, ale łebska Meghan na pewno
wzięła taką ewentualność pod uwagę. Dobrze wie, że jako byłej żonie księcia
byłoby jej dużo trudniej założyć prestiżową organizację charytatywną i czerpać
z niej korzyści, które zaczną teraz spływać do ich kiesy. „Biedak jest jak wierny
piesek drepczący za swoim panem – powiedział mi jeden z jego kuzynów. – Nie
zdaje sobie sprawy, że im większą fortunę zgromadzą, tym szybciej pewnego dnia
go zostawi i odejdzie z lwią jej częścią. Wszyscy rozpaczamy nad jego losem”.
Biedak czy nie, niewątpliwie lojalny Harry stoi murem za żoną. Oboje dobrze
wiedzą, że albo zatoną, albo wypłyną, więc trzymają się razem i czujnie strzegą
swojej „marki”. Najlepszym tego dowodem jest wyczerpujące oświadczenie, jakie
zamieścili na swoim profilu gwoli wyjaśnienia, gdy niedługo po informacji
o ustąpieniu z funkcji zorientowali się, że ich prestiż jest zagrożony przez utratę
prawa do używania godności JKW. Poinformowali mianowicie swoich fanów, że
„zachowają godność i tytuły Jego Królewskiej Wysokości księcia Susseksu oraz Jej
Królewskiej Wysokości księżnej Susseksu. Ale jako że począwszy od wiosny 2020
roku przestaną być pracującymi członkami rodziny królewskiej, wraz z tą chwilą
przestaną używać godności JKW”. Dodali, że „mimo iż monarchia ani kancelaria
rządu nie mają międzynarodowych praw do słowa «royal», książę i księżna
Susseksu nie zamierzają używać nazwy «Sussex Royal» ani jakiejkolwiek innej
formy słowa «royal» w żadnym kraju świata”. Przypomnieli swoim fanom, że „nie
planują założenia «fundacji», lecz pragną wspierać zmiany i wysiłki wielu
znakomitych fundacji na całym świecie”. Poskarżyli się też, że „standardowy
wniosek o rejestrację znaku towarowego złożony w celu jego zabezpieczenia tak
jak w przypadku The Royal Foundation księcia i księżnej Cambridge, został
cofnięty” i „choć niektórzy członkowie rodziny królewskiej podejmują zatrudnienie
poza instytucją, w przypadku księcia i księżnej Susseksu zastosowano roczny okres
próbny”.
W oczach wtajemniczonych Meghan i Harry wkroczyli do akcji, by ochronić
swoją „markę”. Z uwagi na użycie rzadko spotykanych słów, do których Meghan
miała słabość za swoich blogerskich czasów, nie było wątpliwości, kto jest autorem
oświadczenia. Co więcej, „People” zacytowało przyjaciół księżnej – nazwali oni
„złośliwymi krytykantami” tych, którzy mieli czelność sprzeciwić się jej planom
i upierać się przy rocznym okresie próbnym. Według owych przyjaciół w ten
sposób chciano ukarać parę za jej pragnienie wolności.
Dla wtajemniczonych oświadczenie Meghan i Harry’ego było nie tylko
pogardliwe, ale i pełne nieścisłości. Mijało się z prawdą niemal w każdym punkcie,
co interpretowano jako chęć podbudowania prestiżu pary książęcej w Stanach, nie
zważając na potencjalną szkodę dla monarchii. Po pierwsze, potraktowanie przez
nich kwestii godności JKW było z gruntu fałszywe. Mimo że, technicznie rzecz
biorąc, zachowali ją, zabroniono im jej używać. Nie był to ich dobrowolny wybór.
Utracili prawo do tytułowania się JKW zarówno publicznie, jak i prywatnie.
Ewidentnie ten, kto pisał oświadczenie, nie rozumiał różnicy między terminami
„technicznie” a „formalnie”; choć formalnie zachowywali królewską godność,
z technicznego punktu widzenia utracili prawo do jej używania.
Jeśli chodzi o twierdzenie, że monarchia i kancelaria rządu nie mają
międzynarodowych praw do słowa „royal” w przypadku bezpośrednich związków
z Koroną oraz firm zarejestrowanych bądź prowadzonych w Zjednoczonym
Królestwie, nie tylko mijało się ono z prawdą, ale i postrzegano je jako
impertynencję i kwestionowanie prawa Korony do ochrony wizerunku. Przecierano
oczy ze zdumienia, że członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej podważają
środki prawne, dzięki którym dom panujący ma gwarancję, że nikt nie nadużyje
swojego królewskiego statusu.
Istnieje wiele przepisów prawnych, jak na przykład Ustawa
o przedsiębiorstwach z 2006 roku nadająca sekretarzowi stanu ds. biznesu
jurysdykcję nad królewskimi nazwami „w przypadku wszelkiego rodzaju
przedsiębiorstw”. Ustawa ta umacnia konwencję paryską o ochronie własności
przemysłowej z 1883 roku chroniącą wszystkie królewskie znaki towarowe. Wśród
wielu jej sygnatariuszy znalazły się również Kanada (1887) i USA (1923), więc
twierdzenia pary książęcej, jakoby miała prawo do używania słowa „royal” bez
pozwolenia Korony, stały w sprzeczności z międzynarodowym prawem z zakresu
ochrony znaków towarowych.
W Kanadzie, jako państwie formalnie podległym Koronie, również obowiązują
przepisy regulujące użycie słowa „royal”, a wnioski o jego wykorzystanie muszą
być kierowane do biura gubernatora generalnego, co po raz kolejny zadaje kłam
twierdzeniu Meghan i Harry’ego, jakoby mieli prawo do działania pod szyldem
Sussex Royal poza granicami Wielkiej Brytanii. Ich zapewnienia, że pomimo
małostkowości Korony dostosują się do jej życzeń, w Stanach Zjednoczonych
mogły wyglądać na godną pochwały szlachetność, ale w Wielkiej Brytanii
odbierano je jako pretensjonalny i nieodpowiedzialny odwet dwójki zepsutych
bachorów nieprzejmujących się szkodami, jakie wyrządzają instytucji, której
zawdzięczają prestiż, bo ważniejsze jest dla nich korzystne zaprezentowanie się
w oczach swojej grupy docelowej.
Prasa brytyjska zdążyła już dojść do wniosku, że Meghan i Harry to wyjątkowi
hipokryci, sądzący, że zasady dotyczą wszystkich poza nimi. Przez większość
poprzedniego roku zbierali cięgi za to, że nie żyją według reguł, które sami głoszą.
Nie pomogła im gotowość do łamania krajowych i międzynarodowych przepisów
chroniących znaki towarowe przy jednoczesnych żądaniach, by prasa respektowała
prawo, które sami łamali, w szczególności w kwestii przecieku treści listu Meghan
do ojca i pozwu przeciwko „Mail on Sunday”, choć to jej „przyjaciele” naruszyli
tajemnicę korespondencji, zmuszając Toma seniora do obrony przed ich zarzutami.
W przeciwieństwie do amerykańskiej prasa brytyjska była tym oburzona.
Jakby tego było mało, w swoim oświadczeniu powoływali się na podobny
wniosek o rejestrację znaku towarowego złożony przez księcia i księżną
Cambridge, co świadczy o niezwykłym talencie sztabu PR-owego Harry’ego
i Meghan do zaciemniania sytuacji, by kosztem innych przedstawić ich
w korzystnym świetle. Po raz kolejny uwidoczniły się różnice w odbiorze sprawy
po dwóch stronach Atlantyku. W Stanach przeszła ona prawie bez echa, głównie
dlatego, że brytyjska rodzina królewska nie jest amerykańską instytucją, lecz
źródłem podziwu, zainteresowania bądź obojętności – w zależności od punktu
widzenia czytelnika. Jednak w Wielkiej Brytanii ten policzek został zauważony,
choć obie sytuacje były nieporównywalne. Pałac nigdy nie miał obaw, że książę
i księżna Cambridge oddadzą się działalności komercyjnej mogącej zaszkodzić
monarchii, a im samym nigdy nie zdarzyło się ukrywać swoich zamiarów, czego
nie można było powiedzieć o księciu i księżnej Susseksu, których plany
komercyjne przez cały poprzedni rok były największą kością niezgody w pałacu.
Chcieli robić to, na co mieli ochotę, nie pytając nikogo o zdanie. Bez nadzoru,
konsultacji i zdecydowanie bez wyrzutów sumienia, jak wtedy, gdy pałac odkrył, że
zawarli umowę z Disneyem na dubbing Elephants Without Borders.
Gdy piszę te słowa, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Meghan
i Harry celują w stałą współpracę z amerykańskimi miliarderami o liberalnych
poglądach, promując nawzajem swoje inicjatywy charytatywne i humanitarne. To,
jak poważnie będą traktowani w przyszłych latach, zależy od wielu zmiennych,
między innymi stopnia ich popularności, obopólnie korzystnych związków
z instytucjami finansowymi i ludźmi pokroju Billa i Melindy Gatesów czy Oprah
Winfrey, a nawet od medialnej posuchy lub jej braku, co wpłynęłoby na większe
bądź mniejsze zainteresowanie ich ostatnim postem.
Osobiście nie przewiduję, by w najbliższej przyszłości zniknęli z radaru, bo
oboje dobrze wiedzą, że sława to towar, który ma swoją cenę, a nagrodą są nie
tylko pieniądze, ale i chwała oraz możliwość wykorzystania rozgłosu na rzecz
inicjatyw filantropijnych.
Jeśli idzie o sławę i fortunę w Stanach Zjednoczonych, Meghan ma całkowitą
rację. USA to nie Wielka Brytania. Pod pewnymi względami Amerykanie hołdują
innym wartościom niż my, a to, co sprawdza się za oceanem, nie sprawdza się u nas
i odwrotnie. Miałam to szczęście, że przez kilka lat kształciłam się w Stanach i do
dwudziestego piątego roku życia mieszkałam w Nowym Jorku. Mam tam rodzinę
i przyjaciół, których często odwiedzam. Znam zatem obie strony medalu. Prasa
brytyjska może się okłamywać, że bez jej zainteresowania Meghan i Harry sczezną
w zapomnieniu, ale to niemożliwe. Nawet jako królewski niewypał duet Harry
i Meghan – albo sama Meghan – będzie pożądany. Może w mniejszym stopniu, niż
gdyby zachowali swoją rangę, a w razie rozwodu – w mniejszym, niż gdyby
Meghan pozostała żoną Harry’ego, ale akurat to może się zmienić w zależności od
tego, za którego miliardera następnie wyjdzie.
Zawsze znajdą się instytucje pożądające pierwszej wody celebrytów, nawet
takich, których popularność napędza jedynie sprawny PR. W świecie komercji
znajdą się również przedsiębiorstwa chętne zapłacić im za pomoc w sprzedaży
swoich produktów i zyskaniu większej rozpoznawalności czy prestiżu. Talent
Meghan i Harry’ego do PR-u oraz ambicje księżnej, by zostać najsławniejszą
kobietą świata, bez wątpienia nadal będą napędzać ich popularność na Instagramie,
a jej biznesowa smykałka zapewni im maksymalny zysk w każdym tego słowa
znaczeniu. Tak czy owak, bardzo się zdziwię, jeśli w przyszłości nie będziemy
o niej słyszeć jeszcze częściej – z Harrym lub bez niego. To kombinatorka
najwyższej próby, która nie zakończyła jeszcze swojej wspinaczki na szczyty
prestiżu i nagród finansowych, a w moim odczuciu nigdy nie porzuci jej z własnej
woli.
Oboje będą ją kontynuować, głosząc hasła przemawiające do ich lewicowych
sympatyków. Krytyków zaś czekają oskarżenia o rasizm, antyfeminizm i całe zło
tego świata ze strony PR-owców oraz zwolenników księcia i księżnej. Ci ludzie
nigdy nie będą w stanie zrozumieć, że inni nie lubią Meghan po prostu dlatego, iż
nie zdołała ich do siebie przekonać.
Jeśli chodzi o Harry’ego, wątpię, by nadal dzielił się ze światem swoim
cierpieniem, o ile nie będzie pewny pożądanej reakcji opinii publicznej, ale
z pewnością sięgnie po inny repertuar na modłę swoich sympatyków. Będzie
musiał to zrobić, bo nie może wciąż powtarzać tej samej śpiewki o żałobie po
matce. Poza tym jego problemy ze zdrowiem psychicznym wynikają z niej tylko po
części, jak powiedział mi pewien członek rodziny królewskiej. „Harry na śmierć
matki zrzuca winę za rzeczy, które nie mają z nią nic wspólnego. Nie jest
geniuszem intelektu, a prawda jest taka, że to Diana go spaczyła, rozpieszczając go
do granic możliwości. Nie akceptowała jego miejsca w szeregu, podobnie zresztą
jak swojego. Wiele z jego wewnętrznych problemów wynika z braku stawiania
zdrowych granic. Nie ma co liczyć na wyzdrowienie, jeśli nie zmierzy się
z rzeczywistością. Osobiście nie sądzę, by miał po temu dość intelektualnej głębi”.
Naturalnie na spuściznę Diany można spojrzeć również z zupełnie innej
perspektywy. Wpajając mu, że jest wyjątkowy jako człowiek, a nie jako książę,
uwolniła Harry’ego z oków pozycji, dzięki czemu jest w stanie funkcjonować poza
światem pałacu. Dopiero Meghan pokazała mu, jak to zrobić, ale odwagę, by
wyruszyć w nieznane, książę zawdzięcza im obu.
To ciekawe, jak bardzo zmienił się pod wpływem Meghan. Zanim ją poznał,
wątpił w siebie z powodu świadomości, że do geniuszów nie należy. Pod jej
skrzydłami nabrał tak wielkiej wiary w siebie, że teraz wraz z nią chce zmieniać
świat. Wygląda na to, że dzięki jej motywacji, by nie pozwalał się „ograniczać tym
bzdurom, którymi od dziecka go karmiono”, pozbył się zahamowań i uwierzył, że
oboje są dużo inteligentniejsi od sztywniaków prawiących kazania o ostrożności
i granicach. W ich mniemaniu jedynym, czego należy się bać, jest strach,
a ponieważ oboje są na swój sposób nieustraszeni, razem stanowią przerażającą
kombinację.
Taki brak ograniczeń musi być niezwykle ekscytujący i zapewne zawdzięczają
mu niesamowite perspektywy, jakie obecnie się przed nimi rysują.
W przeciwieństwie do Harry’ego Meghan od najmłodszych lat wpajano brak
ograniczeń. Zwłaszcza ojciec wychowywał ją w przekonaniu, że należy się z nią
liczyć nie z uwagi na pozycję, uprzywilejowanie czy nawet talent, lecz na prawo do
„posiadania głosu”. Nie da się ukryć, że księżna zna swoje mocne strony, które
w większości zawdzięcza nie wykształceniu czy wiedzy, lecz determinacji. Nie da
się też ukryć, że ma ich wiele. Jej krytycy pokroju Giny Nelthorpe-Cowne
sugerują, że nadużywała ich do tego stopnia, iż stały się jej słabościami. Dała sobie
pełne prawo do kontrolowania i decydowania o wszystkim, do zdobywania
kolejnych szczytów bez pozwolenia tych, którzy się z nią nie zgadzają albo stoją jej
na drodze, co od ślubu z Harrym wielokrotnie udowadniała, postanowiwszy stanąć
w szranki z królewskim establishmentem i pokonać go w jego własnej grze. Jest
przeświadczona, że tylko jej zdanie jest słuszne i że ma prawo robić to, co chce,
tylko dlatego, że jest Meghan Markle i przecież nie może pozwolić wygrać tym,
którzy jej zawadzają. Wszystko to składa się na obraz silnej kobiety, która jest
równie potężnym sojusznikiem co przeciwnikiem i której nie należy lekceważyć.
Krytycy Meghan uważają, że jej miłość własna graniczy z megalomanią, że
zachęcała Harry’ego do rozwinięcia w sobie niezdrowego przeświadczenia
o własnej potędze i że bez jej kontroli i siły intelektu książę zawsze będzie
narażony na bolesny upadek. Abstrahując od ich atutów, dla własnego dobra
powinni obniżyć poprzeczkę, jaką sobie ustawili.
Niemniej hołdują popularnym wartościom oraz poglądom i dopóki nie zmienią
frontu, a za sterami stać będzie trzeźwo myśląca Meghan, mogą liczyć na sukcesy.
Naturalnie to może się zmienić, jeśli księżna wejdzie do polityki, gdyż między
sławą a grą polityczną istnieją ogromne różnice, z których główna polega na tym,
że w pierwszym przypadku wszystko odbywa się na scenie, a w drugim często
najważniejsze są zakulisowe rozgrywki.
Przypadek Meghan obrazuje siłę pewności siebie. Owszem, możesz jej
zawdzięczać miejsce na salonach, ale jeśli później sprowadza na ciebie tak wielką
falę krytyki, że nikt nie chce mieć z tobą nic wspólnego, jak to miało miejsce
w Wielkiej Brytanii, działa raczej na twoją niekorzyść. Nieograniczona pewność
siebie księżnej zapewniła jej stosunkową zamożność, aprobatę i uznanie, o jakich
marzyła i rozpisywała się na swoich blogach. Królewski pałac okazał się dla niej za
ciasny i zbyt restrykcyjny. Jej przeciwnicy mogą dojść do wniosku, że przypomina
Normę Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca, ale prawda jest taka, że miała
świadomość, iż rola księżnej i wysokiego rangą członka najważniejszej rodziny
królewskiej świata zwyczajnie nie zaspokaja jej ambicji. Jak ujął to sam Harry, „nie
zmieniła się. Jest tą samą kobietą, którą poznałem i poślubiłem”. Dostrzegła okazję
do zbudowania własnej sceny, na której mogła mówić swoim głosem i którą mogła
do woli manipulować w pogoni za bogactwem, władzą, uznaniem i aprobatą,
których tak pragnęła. Osiągając je, udowodni wszystkim swoją wyjątkowość i nikt
już nie ośmieli się jej zlekceważyć, jak to miało miejsce w czasach jej powolnej
wspinaczki po drabinie hollywoodzkiej kariery.
Prawda jest taka, że pragnienia i ambicje Meghan zwyczajnie nie przystawały
do królewskiego życia. Ale jest sprytna i choć odejście z pałacu odbiło się na jej
popularności w Wielkiej Brytanii, z powodzeniem zainstalowała się tam, gdzie to
się naprawdę liczyło: w Stanach Zjednoczonych.
Sposób, w jaki tego dokonała, wiele o niej mówi. Meghan dobrze zna wartość
porządnego pretekstu. Diana wiedziała, że straci zwolenników i przywileje, jeśli
przyzna, że pragnie odzyskać wolność, więc zrzuciła winę za rozpad małżeństwa
na Karola, choć w głównej mierze to ona ją ponosiła. Meghan jednak musiała
wymyślić coś lepszego, by porzucić pozycję, za którą większość ludzi dałoby sobie
uciąć rękę. Zamiast przyznać: „chcę podziwu, nie krytyki, miliardów dolarów na
koncie, choć setkami milionów też nie pogardzę, a pałac odmawia mi do tego
prawa”, zaczęła się rozwodzić, że królewskie życie „zabija dusze” jej i Harry’ego
i muszą ratować się ucieczką „dla dobra” swojego zdrowia psychicznego. Tymi
paroma krótkimi zdaniami zmieniła swoje pragnienie swobody w sprawę życia
i śmierci, a siebie i księcia w ofiary na granicy choroby umysłowej.
Ale nie wszystkim w Wielkiej Brytanii zdołała zamydlić oczy. Pewien
dworzanin, który podziwia jej „zimną krew”, powiedział mi: „Nie wykurzyłabyś jej
stąd bombą atomową, gdyby dostała możliwość nieograniczonego zarobku”.
Innymi słowy, Meghan chciała wycisnąć pozycję swoją i męża jak cytrynę, nie
rezygnując z wysokiej rangi w rodzinie królewskiej. Niemniej i tak stworzyłaby dla
siebie scenę za oceanem, gdyż pragnęła również poklasku, a o ten było łatwiej pod
okiem potulnej prasy amerykańskiej niż niezależnej brytyjskiej.
W pałacu nikt nie mógł wyjść z szoku, że „zniżyła się do tego, by chciwość
i próżność ukryć pod płaszczykiem obaw o zdrowie psychiczne”, jak powiedział mi
inny dworzanin. „Tylko zepsute bachory myślą, że odmowa spełnienia ich
wszystkich kaprysów odbija się na ich zdrowiu psychicznym. Dorośli ludzie radzą
sobie z frustracją – wszyscy muszą sobie z nią radzić – a nieumiejętność
przełknięcia rozczarowania świadczy tylko o tym, że jest się rozpieszczonym
dzieciakiem, który musi dorosnąć”.
Chociaż jej wpisy na blogach sugerują, że zawsze obawiała się, iż niespełnione
ambicje odbiją się na jej kondycji psychicznej, pałac niesłusznie oskarżył ją
o cyniczne wykorzystanie słabości Harry’ego, który w 2016 roku wraz
z Williamem i Catherine założył Heads Together, inicjatywę w kwestii zdrowia
psychicznego.
Wśród osób związanych zawodowo z ochroną zdrowia psychicznego panuje
przekonanie, że można je zachować, nawet jeśli życie rozdaje złe karty i trzeba
dostosować swoje ambicje do rzeczywistości, choć ta może przytłoczyć tak bardzo,
że potrzebna jest pomoc specjalisty. Zdrowie psychiczne to nie to samo, co łatwe
szczęście. Oznacza radzenie sobie również w obliczu przeciwności – lub
odwrotnie: zaburzającego równowagę powodzenia. W kręgach dworskich nie było
tajemnicą, że William i Harry zmagali się nie tylko z żałobą po śmierci matki, ale
i z problemami wynikającymi z zawirowań w dzieciństwie. Byli dziećmi z rozbitej
rodziny i wiedzieli, jak duży wpływ na kondycję psychiczną ma brak szczęścia.
Catherine z kolei pochodzi ze szczęśliwej rodziny, choć jej brat James cierpiał na
depresję. Innymi słowy, nawet harmonijne środowisko rodzinne nie gwarantuje
braku problemów.
Sięgając po ten argument, Meghan i Harry stawiali się na wygranej pozycji,
gdyż ich pragnienie „niezależności finansowej” można było tłumaczyć
„problemami psychicznymi”, co przemawiało do młodego pokolenia oraz do
rodaków księżnej. Pałacowi natomiast udowadniało ich niezwykły spryt
i umiejętność budzenia współczucia u docelowej grupy odbiorców.
Jak powiedział jeden z przyjaciół Harry’ego, „Meghan jest zadowolona tylko
wtedy, gdy może robić wszystko, na co ma ochotę. On z kolei najlepiej sobie radził
w ustrukturyzowanym środowisku takim jak wojsko. Wcale nie musiał spełniać
każdej swojej zachcianki, by być szczęśliwym”. Z chęcią dzielił obowiązki
kolegów, nawet te niezbyt przyjemne. Jeśli tylko były konieczne i stosowne, nie
miał przed nimi najmniejszych oporów. Meghan nie lubi się tak poświęcać i jeśli
coś jej nie odpowiada, nie chce mieć z tym nic wspólnego. Przestała widzieć
korzyści w naginaniu się do jakiegokolwiek systemu; to system ma naginać się do
niej. Cokolwiek by o niej mówić, trzeba mieć nie lada odwagę, by wyjść za księcia,
zostać księżną, a stwierdziwszy, że królewskie życie to nie to, zrobić coś, co nie
udało się żadnej innej królewskiej żonie: przekonać męża, że istnieje lepsza
alternatywa, dzięki której dostaną wszystko, czego pragną. Trudno o większy pean
na cześć siły i determinacji. Mimo że Harry przystał na tę propozycję, mózgiem
całej operacji była Meghan i należą się jej za to słowa uznania.
W końcu wyjechali. Postawili na swoim. Uwolnili się od systemu, który w ich
mniemaniu ograniczał ich możliwości, i zastąpili go własnym. Meghan
poinstruowała przyjaciół, by za pośrednictwem magazynu „People” ogłosili wszem
wobec, że jest szczęśliwa z powodu wyprowadzki z Wielkiej Brytanii i oboje
z mężem patrzą z ekscytacją w przyszłość. Obecnie są w Kalifornii, kładąc
fundamenty pod hollywoodzki styl życia, o jakim śnili. Pomimo rzekomego
pragnienia prywatności osiedli w miejscu, gdzie paparazzi będą mieli do nich
nieporównywalnie większy dostęp niż w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Prawda
jest taka, że oboje pragną sławy, tyle że na własnych warunkach. Marzy im się jej
hollywoodzka wersja, nie brytyjska i królewska. Nie chcą robić tego, co inni
członkowie domu panującego, czyli wstawać o wpół do siódmej rano, by zjeść
śniadanie i wyszykować się na ósmą, kiedy przylatuje helikopter i zabiera ich
w głąb kraju – na spotkanie z grupą robotników, przecięcie wstęgi, wizytę
w miejscowej podstawówce, odsłonięcie tablicy, obiad z burmistrzem oraz
lokalnymi dostojnikami czy kolejne nudne spotkania, po których wracają do domu,
by się przebrać przed równie nudnym, acz ważnym wieczornym wyjściem.
Oswobodzili się, by prowadzić, jak to nazywają, zwyczajne życie, choć
w przypadku osób tak uprzywilejowanych jak oni to pojęcie względne. Twierdzą,
że uwielbiają długie spacery, wspólne praktyki jogi, zabawę z Archiem
i gotowanie. Chcą mieć dużo wolnego czasu, by skupić się na sobie i na swoim
synu, którego pragną wychować na „zwykłego” człowieka. Nie da się ukryć, że jest
to prostsze i mniej wyczerpujące niż pełnienie funkcji pracujących członków
rodziny królewskiej, ale bez wątpienia to również tylko część prawdy, bo Meghan
to wulkan energii, który zamierza dorobić się wielkiej fortuny. Nie zrezygnowała
również z innych wielkich ambicji, w tym prześcignięcia Diany jako najsławniejsza
kobieta świata z największą liczbą obserwujących na Instagramie, a w dalszej
przyszłości nie wykluczała nawet objęcia fotela prezydenta USA. Poświęca zatem
dużo czasu na to, co jej krytycy nazwaliby intrygami i machinacjami, choć
w oczach jej sympatyków to raczej kreatywne i pomysłowe strategie prawdziwie
wybitnej indywidualności.
Biorąc pod uwagę wszystkie ofiary, które dla niej poniósł, Harry wygląda na
bez reszty przywiązanego do Meghan. Z własnej woli porzucił swój świat na rzecz
jej wizji stworzenia własnego. Jednak już w kwietniu 2020 roku stało się jasne, że
ma problemy z przystosowaniem się do nowego życia. Jako pierwsza potwierdziła
to dr Jane Goodall, brytyjska antropolog i prymatolog oraz przyjaciółka pary,
mówiąc, że to dla niego duże „wyzwanie”. Inny przyjaciel Harry’ego powiedział,
że książę skarżył się, iż „nie na to się pisał”, biorąc ślub, i nie miał pojęcia, „w co
się pakuje”. Gdy zaczął mieć wątpliwości, czy na pewno dobrze zrobił, porzucając
armię, w Wielkiej Brytanii uruchomiły się syreny alarmowe, a do akcji wkroczyli
czujni i zaniepokojeni „pałacowi frajerzy”. W maju zatelefonował do mnie
wiarygodny informator, mówiąc, że pałac zaczął planować powrót księcia.
W pojedynkę.
Jak widać, silna osobowość Meghan nie potrafiła zastąpić armii, a jej wielkie
plany wspólnej przyszłości okazały się dla Harry’ego rozczarowaniem. Czas
pokaże, jak będą wyglądały jego relacje z żoną, która postrzega zewnętrzne
ograniczenia jako przeszkody do pokonania bądź do obejścia. Czyżby Meghan
popełniła ten sam błąd co Diana? Zbyt apodyktyczna żona żądająca od męża
wyrzeczenia się wszystkiego, co kocha, by ją zadowolić, może skłonić nawet
najbardziej oddanego mężczyznę do wniosku, że małżeństwo to gra niewarta
świeczki. W przypadku księcia i księżnej Walii doszło do tego, że Karol postanowił
wycofać się emocjonalnie z obawy, że całkowicie się zatraci, co ostatecznie
przypieczętowało los jego pierwszego małżeństwa. Czy żądania Meghan
doprowadzą do podobnej sytuacji?
Jak sama przyznała, nie chce słyszeć żadnych „narzekań”. To oznacza, że nie
przyjmuje do wiadomości słowa „nie”. Nie wiadomo, co się stanie, jeśli – albo
kiedy – Harry przestanie się z nią zgadzać czy nawet drażnić ją swoim milczącym
sprzeciwem. W każdym małżeństwie, nawet tak dobrze dobranym jak ich, zdarzają
się rozbieżności. Jeszcze w styczniu 2020 roku nikomu nie przyszłoby do głowy
zastanawiać się nad rozpadem tego związku i choć Harry nadal kocha Meghan,
wygląda na to, że improwizowany styl bycia żony mocno się na nim odbija. Być
może trzyma go już przy niej tylko świadomość tego, co w razie rozwodu stanie się
z Archiem. Przeprowadzka do Kalifornii zapewniła przewagę Meghan, więc jeśli
przed rozstaniem Harry nie zdoła sprowadzić rodziny z powrotem do Wielkiej
Brytanii, będzie ona miała prawo zatrzymać Archiego w Stanach, co skazywałoby
ojca i syna na utrzymywanie kontaktu na odległość.
Co więcej, Meghan ma silnego sojusznika w osobie swojej matki. Doria
podobno wyraziła opinię, że najlepiej byłoby, gdyby jej córka wyprowadziła się
z Wielkiej Brytanii i rozpoczęła nowe życie w Stanach, twierdząc, że martwi się
o jej kondycję psychiczną. „Nie rozumie, że rozczarowanie nie musi zaraz odbijać
się na zdrowiu psychicznym – powiedział mi jeden z dworzan. – Nie pojmuje, że
istnieje różnica między roszczeniami rozpieszczonego dużego dziecka a zdrowymi
oczekiwaniami rozsądnego dorosłego”. Doria, ze swoim doświadczeniem w pracy
socjalnej, nie ma wystarczających kompetencji, by doradzać tym, dla których ceną
za wysoką pozycję i uprzywilejowane życie są osobiste wyrzeczenia oraz tak
zwana praca dla idei. Rozwój bywa bolesny, lecz w ostatecznym rozrachunku
wzbogacający. „To ludzie o małych ambicjach wywodzący się ze skromnego
środowiska. Pani Ragland jest miłą, dumną kobietą, ale nie zna świata, o tym
królewskim nie wspominając. Z kolei jej córka to najbardziej zepsuta
i roszczeniowa Panna Nikt, jaką miałem nieprzyjemność poznać”, dodaje mój
rozmówca.
Wielbiciele Meghan bynajmniej nie podzielają tej opinii. W ich oczach Meghan
nie oderwała Harry’ego od rodziny, przyjaciół ani królewskich korzeni, lecz
oswobodziła z oków życia, które nie pozwalało mu skupić się na tym, co naprawdę
ważne. Postrzegają go jako beneficjenta jej wielkoduszności, choć w mniemaniu
wielu Brytyjczyków stracił rozum i mimo że jego rozkapryszenie wzbudza rosnącą
irytację, ewidentna desperacja, by zadowolić żonę, obok potępienia budzi także
współczucie.
Po raz kolejny w grę wchodzi czynnik ludzki. Rodzina królewska zdała sobie
sprawę, jak kruche jest zdrowie psychiczne ich obojga, czego przed ślubem nikt nie
podejrzewał. Są wulkanami rozgorączkowanych emocji, które nie tylko grożą
wybuchem, ale bardzo często wybuchają.
Ich cierpienie przed przeprowadzką do Stanów było widoczne jak na dłoni.
Bliscy byli zszokowani, jak bardzo są zgorzkniali pomimo uprzywilejowanego
życia i wzajemnej miłości. Pod wpływem Meghan, zachęcającej męża do „kontaktu
ze swoimi uczuciami”, niestabilność emocjonalna Harry’ego wymknęła się spod
kontroli, a jego żona zyskała towarzysza broni, który zamiast ją hamować, zachęcał
do niepokorności. Nakręcali się nawzajem w niekończącej się spirali ambicji,
determinacji i pasji, ale w tym emocjonalnym koktajlu pierwszych skrzypiec nie
grała radość, tylko rozżalenie. Ten dysonans wzbudzał w bliskich zarówno
niepokój, jak i konsternację, co najzwięźlej podsumował Mike Tindall, mąż Zary
Phillips, córki księżniczki Anny: „Życzę im tylko szczęścia. Muszą odnaleźć
własną drogę, ale najważniejsze, żeby oni i Archie byli szczęśliwi”.
Życzenia „tylko” szczęścia parze, która prowadzi tak uprzywilejowane życie,
mogą wydawać się dość skromne, ale jeśli ścieżka niezależności była jedyną drogą
ku niemu, rodzina królewska stwierdziła, że należy im pozwolić na nią wstąpić.
Każdy związek na swój sposób się nakręca. Interakcja Harry’ego i Meghan to
fascynujące studium obrazujące, jak zamknięta w swoim świecie para, dla której
ograniczenia to największe zło tego świata, potrafi dotrzeć zarówno do
negatywnych, jak i pozytywnych stron osobowości drugiej strony, uruchamiając
ciąg przyczynowo-skutkowy, który w raptem półtora roku zmienia ją
z najpopularniejszej w najbardziej potępianą. W obojgu drzemią głębokie pokłady
pasji, rozkapryszenia, roszczeniowości i agresji, które doprowadziły ich do tego
punktu.
Podczas gdy przyszłość Meghan nie budzi niczyich obaw, wielu bliskich
Harry’ego niepokoi się, co będzie, jeśli gałąź, na którą wdrapał się z pomocą żony,
nagle się złamie. „Ta perspektywa napawa przerażeniem – powiedziała mi pewna
księżna. – Wszyscy boją się nawet o tym myśleć”. To właśnie strach, że Harry się
załamie, a nawet targnie na swoje życie, stoi za ogromną taryfą ulgową, jaką dostali
małżonkowie.
Rzeczywiście nawet pobieżna analiza pokazuje, że łączą ich bolesne przejścia
i nadwrażliwość. Choć oboje obarczyli winą za swoje cierpienia oczywistych
„podejrzanych” – on śmierć matki, ona swoją tożsamość rasową – ich krytycy nie
są pozbawieni racji, utrzymując, że wypływa ono również z ich cech
osobowościowych takich jak nadmierna emocjonalność i skłonność do brania
wszystkiego do siebie. Harry od początku był skazany na dużo większą
niestabilność niż William, bynajmniej nie z powodu śmierci matki, lecz zwykłego
rozpieszczenia, natomiast rozpieszczona przez ojca Meghan nie potrafiła radzić
sobie z frustracją, gdy nie udawało jej się postawić na swoim. Jak ujęła to jedna
z jej przyjaciółek, od której odcięła się po sukcesie W garniturach, „nigdy nie
uwierzę, że Meghan kiedykolwiek padła ofiarą uprzedzeń rasowych. Być może
jestem w tym niesprawiedliwa, ale mam stuprocentową pewność, że to tylko
wspomnienia post factum. Nikt nie przypomina sobie chociażby jednego takiego
przypadku w jej życiu. Jedynym bólem, jakiego doświadczyła, było długie
czekanie na przełom w karierze. To musiało być nie do zniesienia dla kogoś, kto
był przyzwyczajony, że zawsze dostaje to, czego chce”.
Naturalnie jeśli Meghan ma skłonność do dramatyzowania, na co ewidentnie
wskazuje jej zachowanie, jej cierpienia musiały być prawdziwe – i pod tym
względem zasługuje na współczucie. Najnowsze badania naukowe dowodzą, że nie
ma różnicy pomiędzy rzeczywistymi a urojonymi wspomnieniami, więc ktoś, kto
okłamuje siebie i innych, że ucierpiał na skutek wyimaginowanego incydentu, nosi
w sobie takie same blizny jak ten, komu to się naprawdę przydarzyło.
Meghan powinna była o tym wiedzieć, gdyż na swoim blogu sama rozwodziła
się nad skutecznością autosugestii, wmawiając sobie, że dostała daną rolę. Ale
nawet jeśli nie rozumiała, że składanie porażek na karb tożsamości rasowej
przyniesie jej ból zamiast ukojenia, w niczym nie umniejsza to jej obecnych
cierpień. Oznacza to tylko, że sama jest odpowiedzialna za ból, w którym tkwi,
przynajmniej na pewnym poziomie. Jednak podobnie jak Harry nie ponosi winy za
to, że ją rozpieszczono. Rodzic, który tak robi, tylko wyrządza swojemu dziecku
krzywdę. Winni są tutaj Diana i Tom senior, choć tylko ojcu Meghan jest dane
widzieć owoce swojego dzieła. Gdyby wychował córkę na mniej zadufaną w sobie
i wpoił jej, że niepohamowana ambicja niekoniecznie prowadzi do szczęścia, być
może osiągnęłaby mniej, ale i oszczędziłaby sobie wiele cierpienia. Owszem,
możliwe, że bez wsparcia ojca skończyłaby jako kelnerka, jak twierdzi jej siostra
Samantha, ale lepsza zadowolona kelnerka niż nieszczęśliwa księżna.
Tak jak wiele dorosłych dzieci rozpieszczających rodziców, Meghan i Harry
mają skłonność do obwiniania wszystkich i wszystkiego – oprócz siebie i defektów
swojego charakteru – za nieumiejętność odczuwania satysfakcji z życia. Nic zatem
dziwnego, że obarczyli prasę winą za to, iż nie potrafili cieszyć się swoimi
niepowtarzalnymi przywilejami. To prawda, dostali w kość – i nie byliby ludźmi,
gdyby im się to podobało – ale wygodnie wrzucając wszystko do jednego worka,
wprowadzili opinię publiczną w błąd. Zawsze dobrze mieć na podorędziu wroga,
którego można o wszystko obwinić, zamiast przyjąć odpowiedzialność za własne
porażki i niedociągnięcia, zwłaszcza gdy chce się zyskać popularność wśród
hollywoodzkiej elity. Choć ich zwolennicy to kupili, lepiej poinformowani
obserwatorzy wiedzą, że każdy jest kowalem własnego losu – i własnego szczęścia.
Założenie, że nie można cieszyć się pełnią życia, będąc ofiarą złej prasy, jest
absurdalne. Nie ja jedna stanowię na to żywy dowód.
Bez względu na punkt widzenia nie ulega wątpliwości, że po przyjeździe do
Kalifornii Harry i Meghan obrali najgorszą taktykę z możliwych, wypowiadając
wojnę niemal całej brytyjskiej prasie. W przeddzień dziewięćdziesiątych czwartych
urodzin królowej, 21 kwietnia 2020 roku, gdy na świecie szalała pandemia
koronawirusa i w większości krajów obowiązywał lockdown, Sunshine Sachs
skierowało następujące oświadczenie do redaktorów naczelnych „The Sun”, „Daily
Mail”, „Daily Express” i „Daily Mirror”:
Nic dziwnego, że list ten przyćmił urodziny Elżbiety II, po raz kolejny
udowadniając, że każde święto, duże czy małe, może paść ofiarą Harry’ego
i Meghan. Każdy znawca PR-u od razu zauważy w jego treści rękę sprawnych
amerykańskich speców od mediów. Abstrahując od naleciałości językowych i tonu
rodem z Nowego Jorku z domieszką Malibu, był to prawdziwy majstersztyk
frazesów i hipokryzji, mający na celu uciszyć nie dość czołobitne organy prasowe,
zaciemniając obraz sprawy i sugerując nieświadomej opinii publicznej, że wśród
ofiar „ze wszystkich warstw społeczeństwa” płacących „cenę” za nieuczciwe
praktyki dziennikarskie znajdują się także Meghan i Harry – choć ich bolączki są
niewspółmierne do cierpień innych.
Jako osoba, której „życie [od czterdziestu sześciu lat] jest niszczone dla
zwiększenia sprzedaży i zysku z reklam” – i która z powodzeniem skarżyła
wszystkie cztery wydawnictwa, a jedno skarży nawet w momencie pisania tych
słów – mam wszelkie kwalifikacje, by orzec, że działania Harry’ego i Meghan były
nieuzasadnione, nieusprawiedliwione i niebezpieczne dla wolności słowa i swobód
obywatelskich Brytyjczyków. Byłam oburzona, że oni i ich doradcy mają czelność
tak cynicznie podpinać się pod cierpienia innych, w tym moje, zupełnie jakby
ukruszony paznokieć bolał równie mocno jak otwarte złamanie ręki.
To, co Harry i Meghan usiłowali zrobić, było nie tylko niekonstytucyjne. Był to
otwarty sprzeciw wobec zasad regulujących współpracę dwóch największych
brytyjskich instytucji: monarchii i prasy. Próbowali uzasadnić nową i niebezpieczną
politykę, która osłabiłaby strukturę naszych swobód obywatelskich, zwłaszcza
wolności słowa. Ich oskarżenia o prześladowanie przez prasę były nieprawdziwe.
Owszem, krytykowano ich, ale większość zarzutów bynajmniej nie była
bezpodstawna. Za kogo oni się mieli, podważając odpowiednio wypośrodkowane
zasady chroniące wszystkich obywateli, nie tylko tych, o których się pisze, ale
także przedstawicieli prasy? I to wyłącznie dlatego, że w swoim odczuciu padli jej
ofiarą? Działali lekkomyślnie, niepomni potencjalnych konsekwencji dla całego
narodu. Ich przewrażliwienie i urojone poczucie krzywdy narażały innych na
jeszcze większą szkodę wynikającą z osłabienia czwartej władzy. Czy naprawdę
byli tak oderwani od rzeczywistości, by uważać, że ich zranione uczucia
usprawiedliwiają podkopanie całej branży, choć system i tak zapewnia
pokrzywdzonym pełną ochronę prawa?
Tym, co sprawiało, że ich działania stawały się nad wyraz niebezpieczne, był
całkowity brak baczenia na konsekwencje i myślenie tylko o własnych interesach.
Ian Murray, dyrektor zarządzający Towarzystwa Wydawców, którego celem jest
ochrona wolności słowa, w odpowiedzi na ich list wyjaśnił: „Choć książę i księżna
utrzymują, że wspierają niezależną prasę i jej wartości, ich działania
niezaprzeczalnie noszą znamiona cenzury. Sugerując, że zamierzają wybierać
organy, z którymi będą współpracować, i te, które zamierzają ignorować, dają
pretekst, niewątpliwie bezwiednie, bogatym i uprzywilejowanym na całym świecie
do atakowania niewygodnych mediów”.
Murray może i uważał ich manewr za bezwiedny, ale ja, po dogłębnym
zapoznaniu się z agresywnymi metodami Sunshine Sachs wobec organów
prasowych, niepłaszczących się przed ich klientami, jakby byli chodzącymi
bóstwami, którym należy się pokłon, jestem zdania, że ich działanie było jak
najbardziej celowe. Całą sytuację najtrafniej podsumowują słowa skierowane
w latach trzydziestych do narodu niemieckiego przez Martina Niemöllera, pastora
i antynazisty zesłanego do obozów koncentracyjnych Sachsenhausen i Dachau:
„Najpierw przyszli po komunistów, ale się nie odezwałem, bo nie byłem
komunistą. (…) Wreszcie przyszli po mnie i nie było już nikogo, kto wstawiłby się
za mną”.
W swojej bezprecedensowej próbie nadania nowego kształtu relacjom z prasą
Harry i Meghan nie wzięli pod uwagę, że stanowi ona integralną część brytyjskiego
życia publicznego, a jej nadzór nad postaciami ze świecznika zawiera się niejako
w pakiecie. Jak ujął to książę Filip, „rolą prasy jest zadawanie niewygodnych
pytań. Tak już jest i musimy się z tym pogodzić”. Nawet jako mieszkający za
granicą członkowie rodziny królewskiej książę i księżna Susseksu mają obowiązek
przestrzegać zasad i obyczajów państwa, którego głową jest babka Harry’ego,
a przyszłymi królami jego ojciec i brat. Zarówno dziennikarzy, jak i tych, o których
piszą, chroni misterna sieć przepisów prawnych; niektóre są całkiem świeże, ale
inne pochodzą sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat. Wszystkie brytyjskie
gazety są zobowiązane uprzedzić bohaterów swoich artykułów o planowanej
publikacji, co roztacza parasol ochronny zarówno nad jednymi, jak i drugimi.
Ponieważ amerykańska prasa otrzymywała informacje o rzekomych
uprzedzeniach rasowych i klasowych wobec Meghan, za oceanem para książęca
mogła liczyć na dużo większe współczucie, niż gdyby była świadoma przeinaczeń
w celu ochrony ich marki.
Ja osobiście jestem rozżalona, że tym sprytnym kombinatorom udało się
zafałszować obraz rzeczywistości – z wielką szkodą dla całego narodu. Tymczasem
światem wstrząsnęła pandemia koronawirusa, całkowicie zmieniając jego oblicze,
i to, co wcześniej wydawało się tak ważne, teraz zupełnie straciło na znaczeniu.
Harry i Meghan również nie uchronili się przed jej skutkami. Podczas gdy inni
członkowie rodziny królewskiej w obliczu tego bezprecedensowego kryzysu stanęli
na wysokości zadania, uwięzieni w swoim tymczasowym kalifornijskim domu
Harry i Meghan mieli kłopot z uderzeniem w odpowiedni ton.
Gdy pandemia rozszalała się na dobre, szpitale zapełniały się w zastraszającym
tempie, ludzie umierali tysiącami – sam premier Boris Johnson ledwie uszedł
z życiem – a rządy na całym świecie łamały sobie głowę nad najlepszymi
metodami walki z wirusem, czcze wpisy Harry’ego i Meghan przechodziły
zupełnie bez echa. Z wielotygodniowym poślizgiem radzili ludziom, by myli ręce,
i oświadczyli wszem wobec, że będą publikować najnowsze sprawdzone
informacje. Ponieważ nawet eksperci nie byli zgodni, z czym mamy do czynienia,
Harry’ego i Meghan wyśmiano jako samozwańczych wirusologów, którzy nie mają
pojęcia, o czym piszą. W końcu ich strona została zamknięta i musieli polegać na
zaprzyjaźnionych dziennikarzach oraz wpisach swoich zwolenników. Jednak
zdążyli już wypaść z obiegu i ci z nas, którzy dobrze im życzyli, mieli nadzieję, że
do zakończenia kryzysu zejdą do podziemia.
Na szczęście umilkli, ale kilka dni później znowu się odezwali, kierując słowa
wsparcia do różnych środowisk. Ich starannie dopracowane posty były ewidentnie
obliczone na utrzymanie pary przy życiu. Mianowicie kontaktowali się z osobami,
które pękając z dumy, dzieliły się ze światem dobrą nowiną.
Dowodzi tego post szefa Project Food Angels, ulubionej organizacji
dobroczynnej Dorii Ragland. Na jego profilu instagramowym czytamy:
„Tegoroczny poranek wielkanocny książę i księżna Susseksu poświęcili
wolontariatowi na rzecz Project Food Angels. W środę kontynuowali rozwożenie
posiłków, by odciążyć naszych przepracowanych kierowców. Była to ich forma
podziękowania dla wolontariuszy, kucharzy i pracowników, którzy od początku
pandemii koronawirusa nie szczędzą wysiłków na rzecz lokalnej społeczności. Ich
obecność była dla nas wielkim zaszczytem”. Właśnie o tego typu rozgłos chodziło
parze książęcej, a prasa amerykańska szybko podchwyciła temat, zdobywając
nawet zdjęcia – Harry’ego w bandanie i Meghan w maseczce podczas rozwożenia
posiłków. Magazyn „People”, życzliwy wobec pary tak jak kiedyś wobec Diany,
nie tylko zamieścił szczegółową relację z ich wolontariatu, ale też uzyskał zgodę
księcia i księżnej na sfotografowanie ich na spacerze z psami. Harry i Meghan
ewidentnie brali przykład z Kardashianek, zdeterminowani, by nie schodzić
z pierwszych stron gazet. Tymczasem w Wielkiej Brytanii zastanawiano się,
dlaczego w Stanach nie mieli nic przeciwko fotografowaniu się z psami,
a w ojczyźnie Harry’ego uskarżali się na równie niewinne zdjęcia.
Wracając do wojny z brytyjskimi brukowcami, para książęca zdawała się
sądzić, że każda ewentualność to dla niej wygrana. Jeśli udałoby im się zmusić owe
cztery tabloidy do uległości, zyskaliby pełną kontrolę nad swoim publicznym
wizerunkiem, natomiast w razie porażki zyskaliby jeszcze większy rozgłos jako
niedościgli bojownicy o prawo do prywatności. Wychodząc z założenia, że nie ma
czegoś takiego jak zła reklama, wygraliby, nawet gdyby przegrali.
Mimo że za tą teorią przemawiają działania ich obojga, za wybiegiem po raz
kolejny zdaje się stać Meghan. Pozew, który złożyła przeciwko „Mail on Sunday”,
dowodzi jej determinacji w walce z przeciwnikami, nawet jeśli w roli jednego
z nich obsadziła własnego ojca. Jeżeli sprawa trafi do sądu, szykuje się prawdziwa
sensacja i o ile chodzi tu jedynie o zyskanie rozgłosu, Meghan wygra bez względu
na wyrok.
Na razie jedno jest pewne: dowody, których dostarczyła, są mieczem
obosiecznym – potwierdzają słowa jej ojca, że nie odpowiedziała na jego liczne
próby skontaktowania się z nią po ślubie i że bezpardonowo się od niego odcięła.
To z pewnością silnie przemawiało do Harry’ego, ponieważ sam potrafi kończyć
relacje z tymi, którzy mu podpadną, ale również dlatego, że tak samo postępowała
jego matka.
Możliwe, że Meghan przestała się przejmować, co myślą o niej wszyscy poza
Harrym i jej fanami. Wie, że ci bezkrytycznie uwierzą w każde jej słowo – a inni
się dla niej nie liczą. Może woda sodowa rzeczywiście uderzyła jej do głowy, jak
twierdzi Tom Quinn w swojej książce Kensington Palace: An Intimate Memoir
from Queen Mary to Meghan Markle, a dworzanie, od których wymagała, by bili
przed nią pokłony, nie bez kozery nazywali ją Me-Gain i Dianą Bis. Jej
postępowanie w sprawie pozwu przeciwko ojcu bez wątpienia właśnie o tym
świadczy. Ponieważ nie miałaby do niego podstaw prawnych, gdyby przyznała, że
kazała przyjaciołom powtórzyć treść swojego listu dziennikarzom „People”,
wyszłoby na to, że zrobili to za jej plecami. W to zaś doprawdy trudno uwierzyć,
zwłaszcza że żadnemu z nich nie wytoczyła podobnej sprawy o naruszenie
prywatności, czego nie omieszkała zrobić w przypadku gazety, która jedynie
umożliwiła jej ojcu obronę przed niesprawiedliwymi zarzutami. Cała sprawa
nabrała rumieńców i w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że „Mail
on Sunday” jest sądzony za całe zło tego świata. Pewien książę znający się na
prawie powiedział mi: „To bardzo mało prawdopodobne, by jej prawnicy
rekomendowali tę ścieżkę postępowania. Ona chyba ma się za eksperta, bo
w serialu W garniturach «pracowała» w fikcyjnej kancelarii prawnej”. Oczywiście
prawnicy tylko doradzają, a ostateczna decyzja w tej materii należy do klienta,
który jednak powinien ufać ich wiedzy i doświadczeniu. Meghan najwyraźniej nie
zaufała, za co sędzia Warby ją ukarał, oddalając lwią część powództwa.
Niemniej to, kto wygra, a kto przegra, wciąż pozostaje kwestią otwartą.
W kwietniu 2020 roku dziennikarka „Sunday Times” Camilla Long napisała: „Nie
ma znaczenia, która strona wygra w sądzie. Pod wieloma względami księżna już
przegrała. W najlepszym wypadku po kilku tygodniach publikowania artykułów
o jej destrukcyjnej ambicji i niezdrowej obsesji na punkcie wizerunku może liczyć
jedynie na wzmiankę o wygranym procesie. Tymczasem wszyscy będą sobie nią
wycierać gębę. A bez względu na wynik i tak uzna wyrok za wielce krzywdzący”.
Long, która nie należy do zwolenników rodziny królewskiej, miała „nadzieję,
że [Meghan] zdemaskuje ich wszystkich jako puste wydmuszki, ale oni
przynajmniej wiedzą, kiedy przestać, podczas gdy ona myśli, że zawsze wygra.
Zaślepia ją własne ego – a co gorsza, zaślepia ono cały jej sztab”.
Ale czy na pewno? Zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie nie mają pojęcia,
jak wiele ich różni. Oprócz języka obie nacje de facto niewiele łączy. W Wielkiej
Brytanii odbudowanie zszarganej reputacji graniczy z cudem, a za oceanem
powroty „zza grobu” nie należą do rzadkości. To, co w charakterze Meghan
odstręcza Brytyjczyków, w jej ojczyźnie spotyka się z większą życzliwością. To, co
w Stanach uchodzi za szczyt klasy i elegancji, w Zjednoczonym Królestwie jest
postrzegane jako pretensjonalność i kicz. U nas potępia się ją za arogancję –
w Stanach wychwala za pewność siebie. I tak dalej, i tak dalej. A ponieważ
Meghan jest „amerykańską” księżną, prasa za oceanem zawsze będzie o niej pisać
z nutą dumy – chyba że tak zajdzie wszystkim za skórę, że i w ojczyźnie stracą do
niej cierpliwość.
Dla Amerykanów Meghan jest również rzekomą ofiarą uprzedzeń rasowych
i klasowych. Te oskarżenia są parze książęcej jak najbardziej na rękę, gdyż
stanowią idealną zasłonę dymną dla jej przywar. Możliwe zresztą, że sami ich nie
widzą i naprawdę wierzą, że to ich krytycy są podli i złośliwi, choć wołają tylko, że
cesarz jest nagi. W każdym razie nie wpłynie to znacząco na wynik „rozgrywki
o sławę”, jeśli tylko Meghan i Harry nie zmienią swojej dotychczasowej taktyki.
W Stanach dużo łatwiej zyskać i utrzymać sławę niż w Wielkiej Brytanii. Dla
przykładu, gdy Harry i Meghan ogłosili wszem wobec, że razem z Archiem złożyli
królowej życzenia urodzinowe na FaceTimie, Amerykanie nie wnikali szczegóły,
rozpływając się w zachwytach. Jednak w Wielkiej Brytanii raz jeszcze para
książęca została oskarżona o hipokryzję, gdyż królowa życzy sobie, by nie
ujawniać treści rodzinnych rozmów. Pomimo regularnych deklaracji dotyczących
pragnienia zachowania prywatności Harry i Meghan naruszyli prywatność nie tylko
swoją, ale i królowej. Niemniej pozbawieni brytyjskiej dociekliwości Amerykanie
nie są świadomi takich niuansów.
Jak dotąd zarządzanie publicznym wizerunkiem pary przez Sunshine Sachs
w pełni się sprawdza. Na pewno znana jest im taktyka Kardashianek, które dzięki
rozmaitym szokującym i wulgarnym zabiegom spod znaku sekstaśm,
ekshibicjonizmu i codziennych relacji ze swojego płytkiego życia zyskały rozgłos
i aprobatę milionów fanów. Skoro tak niesmaczne wyczyny zapewniły im sukces,
nie było powodu, dla którego Harry i Meghan nie mogli podbić stawki i dzięki
swojej „klasie” oraz tytułom stać się ich królewską wersją. Wystarczy, że Meghan
nie straci poważania swoich rodaków – z Harrym lub bez niego.
Obecnie oboje odcinają kupony od swojego królewskiego statusu i błędnego
przekonania amerykańskiej opinii publicznej, że w Wielkiej Brytanii księżna padła
ofiarą uprzedzeń rasowych i klasowych. Z jednej strony Amerykanie podziwiają ją
za styl i urodę, z drugiej – za hart ducha i walkę z potworami rasizmu, snobizmu,
mizoginii, zazdrości i setką innych wyzwań, o których para książęca napomyka
przy każdej okazji.
Ich pełniejszą listę poznamy zapewne w okolicach premiery mojej książki,
gdyż poszli w ślady Diany i podjęli współpracę z Omidem Scobiem i Caroline
Durand, których panegiryk ma się ukazać tego lata. Biorąc pod uwagę
doświadczenia moje i Andrew Mortona, autorzy będą naginać fakty, by wybielić
swoich bohaterów ze zręcznością ministra propagandy Trzeciej Rzeszy Josepha
Goebbelsa. Już pozew Meghan przeciwko „Mail on Sunday” sugeruje, że na
głównego winnego swoich nieszczęść para książęca nominuje złośliwą prasę
brytyjską. Idę o zakład, że na przykład obarczą ją odpowiedzialnością za
nadszarpnięte relacje księżnej z ojcem, a o jej zerwaniu kontaktu z Tomem
seniorem nie pojawi się nawet wzmianka. Co więcej, Meghan i Harry z pewnością
nie zostaną odmalowani jako ambitna i zbyt pewna siebie kobieta oraz neurotyczny
i nie najbystrzejszy, acz mający dobre chęci książę, lecz jako odważny duet
szlachetnych wojowników walczących po stronie dobra, którym niesłusznie
przypięto łatkę zachłannych i zepsutych hipokrytów, by przeszkodzić im w misji
zbawienia świata.
Taki scenariusz sprawdzi się zdecydowanie lepiej w USA niż w Wielkiej
Brytanii. Jedną z wielu zalet sławy za oceanem jest to, że Amerykanie są dużo
bardziej skłonni bezkrytycznie podziwiać celebrytów niż Brytyjczycy. Nie chcą, by
ich bohaterowie mieli jakiekolwiek wady, dlatego też w Stanach dużo łatwiej
i przyjemniej jest być bożyszczem tłumów niż po tej stronie Atlantyku.
Inną ważną, acz niezbyt znaną różnicą jest postrzeganie roli brukowców.
W Stanach są one lekceważone jako publikujące wyssane z palca bzdury, co zresztą
bardzo często jest prawdą. Jednak w Wielkiej Brytanii to poważne organy prasowe,
a ich treść bynajmniej nie jest bagatelizowana. I tu Sunshine Sachs oraz para
książęca wykazali się dużym sprytem. Amerykanie uważają, że Harry i Meghan
prowadzą walkę ze złem, więc zignorują wszystko, co brytyjskie brukowce mają do
powiedzenia. To się zmieni, tylko jeśli rodacy księżnej się obudzą i zrozumieją, że
tabloidy nie są tym, za co je biorą. Na razie lekceważą brytyjską prasę na własne
ryzyko.
Pomimo tych różnic kulturowych i utyskiwań pary książęcej na skutki uboczne
sławy nie ulega wątpliwości, że rozgłos ich cieszy. Gdyby było inaczej, nie
czyniliby ogromnych wysiłków, by go zyskać. Żadne wydarzenie z ich życia, bez
względu na to, jak prozaiczne, nie zostanie przemilczane. Kiedyś Harry był
bardziej powściągliwy w „dzieleniu” się swoimi najbardziej osobistymi sprawami,
ale oboje z Meghan umieją wykorzystać każdą okazję do zyskania rozgłosu, z tą
różnicą, że przed poznaniem Meghan Harry wykorzystywał go na rzecz swoich
organizacji charytatywnych takich jak Sentebale, nigdy dla własnej korzyści,
natomiast teraz wszystko, co robi para książęca, jest obliczone na zysk i budowanie
„marki”.
Niewątpliwie księcia i księżną łączy wyjątkowa więź. Mają wspólne cele
i motywacje wpływające na wszystko, co robią, w tym na walkę z morderczą prasą,
która przecież nie odpowiada za śmierć Diany, oraz z rasistowskim i wrogim
światem, który nie poznał się na talencie Meghan, choć jej pochodzenie rasowe tak
naprawdę nie miało tu nic do rzeczy. Oboje utknęli w spirali bólu, szukając
winnych tam, gdzie ich nie ma, choć należałoby przyjąć bardziej konstruktywną
postawę.
Tak czy inaczej, Harry i Meghan to duet, który chroni się przed zranieniem
w każdy możliwy sposób. Do tej pory ich przedstawicielom udało się poświęcić dla
„sprawy” jej ojca, jego brata, szwagierkę, a nawet babkę królową. Bez względu na
to, czy para jest odpowiedzialna za te zawoalowane ataki, czy tylko na nich
korzysta, nie odżegnując się od tych doniesień, podsyca jedynie spekulacje na ten
temat. Pewne jest natomiast, że oboje chowają się za armią agresywnych
zwolenników, którzy nie wahają się zaatakować w ich obronie, zawsze czyimś
kosztem; Diana miała podobną taktykę. A ponieważ jest to absolutne sprzeczne ze
standardami postępowania rodziny królewskiej, Harry i Meghan muszą przejąć
odpowiedzialność i odwodzić swoich przyjaciół oraz sztabowców od takich
brudnych i niszczycielskich gierek.
A potrafią one być bardzo destrukcyjne. Doświadczyłam tego na własnej
skórze, gdy zwrócono się do mnie z przeciekiem pochodzącym rzekomo od samego
Harry’ego. Prawdopodobnie liczono na moją życzliwość, a ponieważ jestem
bezstronnym komentatorem, który trzymał za nich kciuki, choć nie aprobował
pewnych kroków Meghan, jedyny wniosek, jaki się nasuwał, był taki, że oni – albo
ktoś z ich bliskiego otoczenia – próbowali w ten sposób wpłynąć na moją narrację.
W królewskich i arystokratycznych kręgach nie było tajemnicą, że piszę tę
książkę. Dzięki ogromnemu wsparciu, jakie otrzymałam, miałam wrażenie, że
przeniosłam się w czasie o trzydzieści lat, do chwil, kiedy pisałam biografie Diany.
Styczeń 2020 roku zbliżał się ku końcowi, a historia niepokojąco zatoczyła koło.
Po emisji na antenie Kanału 5 wywiadu, w którym Thomas Markle mówił o swojej
miłości do córki i rozpaczy z powodu zerwanych relacji, odebrałam telefon od
pewnej znakomicie ustosunkowanej arystokratki, bezpośrednio związanej z Harrym
przez jednego z jego najbliższych przyjaciół. Czy chcę wiedzieć, dlaczego tak
naprawdę Meghan musiała zerwać kontakty z ojcem? – usłyszałam. Naturalnie, że
chciałam.
Moja informatorka zaczęła się niby krygować, mówiąc, że prawda jest tak
przerażająca, iż nie przejdzie jej przez gardło. Musiałam jej wyjaśnić, że pisarz nie
może brać pod uwagę, o umieszczeniu w książce nie wspominając, niejasnych
insynuacji. Usłyszałam wówczas, że sam Harry w to wierzy, jakby to przemawiało
za tajemniczymi oskarżeniami, zbyt przerażającymi, by przeszły jej przez gardło.
A ja miałam o nich napisać.
Następnie poproszono mnie, bym zgadła, jaki może być najgorszy zarzut córki
wobec ojca. Nie jestem trzyletnim dzieckiem, więc natychmiast się zorientowałam,
dokąd to wszystko zmierza, ale nadal odmawiałam współpracy, argumentując, że
odpowiedzialny autor nie zgaduje, tylko opiera się na dobrowolnie udzielonych
informacjach. Po długich negocjacjach moja informatorka zdołała wykrztusić:
„interferencja”. Zapytałam, co ma na myśli, i otrzymałam jednoznaczną
odpowiedź.
Bardzo mi przykro, ale tylko osoba bez skrupułów i serca uwierzyłaby
w podobne oskarżenia wobec człowieka, którego córka wychwalała pod niebiosa
jeszcze na kilka tygodni przed tym, jak poznała swojego księcia. Poczułam się
w obowiązku oznajmić mojej informatorce, że Harry na pewno nie uwierzył w tak
podłe oszczerstwa. A jeśli uwierzył, musiałby przyznać, że Meghan to bezczelna
kłamczucha, która wymyśliła sobie cudownego ojca, by zaimponować czytelnikom
swojego bloga. Kłamała wtedy, kłamie teraz – albo ktoś sfabrykował całą tę
historyjkę, by zaskarbić sobie moją życzliwość.
Przed oczami natychmiast stanęły mi barwne lata dziewięćdziesiąte, gdy po
mieście krążyły najdziwniejsze opowieści w tylu wersjach, że można się było
w nich pogubić. Tylko jedno było jasne jak świeżo umyte okna pałacu Kensington:
kto je puszcza w obieg.
Naturalnie możliwe, że wbrew pozorom Harry nie wiedział o tej rozmowie
telefonicznej, a jego obecność w Wielkiej Brytanii mogła być przypadkowa. Być
może jego przyjaciel, wiedząc, że nie należę ani do krytyków, ani do zwolenników
pary, usiłował wpłynąć na mnie, bym spojrzała przychylniejszym okiem na to, jak
Meghan potraktowała swojego ojca. Dopóki nie ma się dowodów, zawsze trzeba
zachować otwarty umysł. Ale jeśli mocny wiatr wieje w jednym kierunku,
wiatrowskaz wskazuje go siłą rzeczy.
Jest coraz mniej prawdopodobne, że Meghan i Harry wrócą kiedyś do Wielkiej
Brytanii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zostaną w Stanach
Zjednoczonych. To, czy dorobią się fortuny, o jakiej marzą, to już zupełnie inna
kwestia. Na dwoje babka wróżyła. Tak czy inaczej Meghan pogrążyła się w oczach
brytyjskiego establishmentu na równi z Dianą, która strzeliła sobie w kolano
w wywiadzie z Martinem Bashirem, usiłując pozbawić Karola tronu. Od tamtej
pory aż do jej śmierci niemal wszystkie drzwi, w tym jej rodziny, były przed nią
zamknięte. Już wcześniej została wyrzucona na margines do tego stopnia, że
musiała się natrudzić, by zyskać wiedzę o tym, co słychać u ludzi, z którymi się
poróżniła, łącznie ze mną.
Harry to jednak inna kategoria. Choć odejście z pałacu niewątpliwie
nadszarpnęło jego reputację, gdyby kiedyś musiał wrócić do Wielkiej Brytanii,
zostanie przyjęty na łono rodziny z godnością, a nawet ze współczuciem. Ale
w Wielkiej Brytanii reputacja jest jak piękny szklany wazon. Raz stłuczony, nawet
jeśli uda się go skleić, już zawsze będzie przeciekał. Dni chwały Harry’ego, jako
osoby publicznej, minęły bezpowrotnie, nie tylko dlatego że opuścił posterunek, ale
również z uwagi na to, że zbyt wiele osób nazwało go żałosnym słabeuszem pod
pantoflem żony.
Nadal pojawiają się spekulacje odnośnie do trwałości tego małżeństwa. Jak
wspominałam, już od ślubu dworzanie obstawiali dwa, góra pięć lat. Swoje trzy
grosze dorzuciła nawet Germaine Greer, wyrażając nadzieję, że Meghan szczerze
kocha Harry’ego. Ja również żywię taką nadzieję, gdyż nie mam najmniejszych
wątpliwości, że Harry kocha ją i będzie zdruzgotany, jeśli okaże się, że to
fatamorgana, a nie oaza, za którą ją uważa.
Wiem także, że jego rodzina liczy na przetrwanie tego małżeństwa, choć nie
zamierza się o to zakładać. Prywatnie są wstrząśnięci, że Meghan udało się
nakłonić księcia do wyrzeczenia się dziedzictwa Korony.
Monarchia jest jak religia. Nie zostaje się apostatą, nie ściągając na siebie
krytyki wiernych wyznawców. A żadna rodzina nie spojrzy przychylnym okiem na
kogoś, kto oderwał od korzeni jej ukochanego członka.
Nawet najbardziej powściągliwa królowa dała jasny wyraz swojego
niezadowolenia. Ma wielu przyjaciół, w rozmowach z którymi nie owijała
w bawełnę. Z dwóch osobnych i stuprocentowo wiarygodnych źródeł wiem, że
w jej mniemaniu Meghan zachowała się prawie jak dziewka. Nie znaczy to, że
królowa uważa ją za dziewkę – po prostu taki poziom mniemania o sobie, poczucia
obowiązku i odpowiedzialności jest charakterystyczny dla pewnego typu
egoistycznych kobiet. Co prawda tym uwagom daleko do opisu księżnej Windsoru
jako najgorszej z najgorszych autorstwa królowej matki, ale świadczą one
o rozczarowaniu władczyni ustąpieniem pary z funkcji.
Mimo to królowa nie zamknie przed nimi drzwi, jeśli kiedyś zechcą wrócić na
łono rodziny królewskiej, a jeśli nie zechcą (co jest prawdopodobne, przynajmniej
w przypadku Harry’ego do momentu ewentualnego rozwodu), pozwoli im od czasu
do czasu uczestniczyć w publicznych wydarzeniach. W jej oczach idealnym
scenariuszem byłoby reprezentowanie przez nich Korony w ramach Wspólnoty, by
pokazać światu, że nie ma zgrzytów, a Harry, Meghan i Archie nadal są
„ukochanymi członkami rodziny”. To przedstawienie jest teraz głównym celem, bo
nikt się nie łudzi, że na powrót zajmą swoje miejsce w królewskim chórze. Ale
sporadyczne wizyty w Wielkiej Brytanii i związany z nimi prestiż przysłużą się
przede wszystkim parze książęcej, umożliwiając zrealizowanie marzeń o wielkiej
fortunie. W końcu to nie prestiż rodziny królewskiej jest zagrożony.
Nie ulega również wątpliwości, że jej członkowie żałują ich wyjazdu i nie
potrafią zrozumieć kierujących nimi motywów. Poszukiwanie niezależności
finansowej, gdy jest się wartym dziesiątki milionów, w oczach tych, którzy
poważnie podchodzą do swoich obowiązków, nie jest dobrym powodem do
porzucenia uprzywilejowanego życia i służby narodowi na rzecz marzeń o fortunie
i sławie w stylu Kardashianek. Niemniej rodzina ma świadomość, że nie jest
w stanie w żaden sposób wpłynąć na parę, zdeterminowaną, by robić wszystko po
swojemu.
Miejmy nadzieję, że Meghan i Harry udowodnią swoim krytykom, że się mylą.
Miejmy nadzieję, że działalność humanitarna przyniesie małżonkom chwałę, że nie
splamią się szemranymi interesami, a nawet że księżna w przyszłości zrealizuje
swoje marzenia o prezydenturze USA. Miejmy nadzieję, że rozwiążą swój dylemat
dotyczący ochrony prywatności. Miejmy nadzieję, że odniosą wielki sukces, nie
tylko w kontekście sławy i pieniędzy, ale też setek milionów, jeśli nie miliardów
kolorowych ludzi na całym świecie, którzy od początku pokładają nadzieje
w księżnej Susseksu.
Meghan i Harry wkroczyli na nową drogę i mam nadzieję, że będzie ona usłana
sukcesami. Nawet gdybym lubiła się zakładać, nie zrobiłabym tego, bo jak trafnie
ujął to Heraklit, charakter człowieka jest jego przeznaczeniem. Zwiastuny są tak
niejednoznaczne, że z całą pewnością mogę powiedzieć tylko jedno: jeszcze nie raz
usłyszymy o Meghan i Harrym.
Spis treści:
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Karta redakcyjna
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Meghan and Harry. The Real Story
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-67014-99-1
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: redakcja@wydawnictwokobiece.pl
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek